Gösta Berling (Lagerlöf, 1905)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Wydawca Józef Sikorski
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Klemensiewiczowa
Tytuł orygin. Gösta Berlings saga
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


SELMA LAGERLÖF.
Gösta Berling
ze szwedzkiego przełożyła
JÓZEFA KLEMENSIEWICZOWA.
TOM I.
WARSZAWA
DRUK JÓZEFA SIKORSKIEGO, WARECKA 14.
1905






PRZEDMOWA.

W zachodniej Szwecyi, w krainie Wermlandem zwanej, w jednem z licznych starych dworzyszcz, ocienionych odwiecznemi drzewami, przyszła na świat r. 1858 najsławniejsza obecnie z powieściopisarzy tego kraju, Selma Lagerlöf.
Jak sama opowiada w swojej pełnej naiwnego wdzięku i prostoty En Saga om en Saga (Gadka o gadce), śród licznej gromadki dzieci była najwątlejsza i z tego powodu, zamiast bujać po polach, po błoniach, nad ślicznem jeziorem się rozciągających, zmuszona przebywać w domu, obchodziła wszystkie jego zakamarki, badała zawartość wszystkich tajemniczych schowków. W takich starych dworach każdy zakątek ma swoją przeszłość, a cóż dopiero lamusy i strychy! Cóż to za skarbnice pamiątek, o których zajmujące historye umieją opowiadać staruszkowie.
Od nich to przejęła Selma Lagerlöf nietylko treść, ale i sposób opowiadania, dlatego też wywołuje wrażenie zjawiska niezwykłego w literaturze. Czytając jej utwory, zapomina się zgoła, że pisano je w ostatnim dziesiątku minionego stulecia i w dzisiejszych czasach.
Autorka sama najlepiej odczuwała rozbrat między swoją twórczością a ówczesnym prądem literackim, to też kilka lat wstrzymywała się z ogłaszaniem swoich prac, które pisać zaczęła w dwudziestym drugim roku życia. W chwili najbujniejszego rozkwitu realizmu występować z romantycznemi opowieściami wydało się Selmie Lagerlöf niedorzecznością. Usiłowała chwilowo zmienić przynajmniej sposób pisania na bardziej odpowiedni duchowi czasu, lecz zaniechała tego, czując, że byłoby to krzywdą dla samego dzieła.
Wreszcie za namową siostry w r. 1890 posłała to, co miała gotowego, t. j. kilka rozdziałów późniejszego dwutomowego dzieła p. t. Gösta Berling, stanowiących pewną całość, na konkurs czasopisma Idun. Otrzymała nietylko nagrodę, lecz zapewnienie redakcyi, że wydrukuje powieść, skoro tylko będzie skończoną. Selma Lagerlöf zajmowała wówczas posadę nauczycielską na prowincyi. Ponieważ zawodowa praca dużo jej pochłaniała czasu, postarali się wielbiciele jej talentu, aby spokojna o chleb codzienny, mogła się oddać całkowicie działalności literackiej.
Niebawem powstało wspaniałe dzieło na podstawie reminiscencyj z lat dziecięcych, niby epopea prozą, w której pojedyńcze epizody, chociaż same w sobie stanowią częstokroć zaokrągloną całość, splatają się jednak z innemi w osnowę powieściową.
Ożyła tu ukochana jej ziemia rodzinna, przeszły do potomności wszystkie legendy i podania, krążące w niej o starych dworach i dawnych ich mieszkańcach. Najmniej realnych podstaw posiada sam bohater, Gösta Berling — jestto przeważnie wytwór wyobraźni autorki, ale znakomicie dostrojony do reszty legendowych postaci. Typ to junaka, którego nieszczęściem było, że go zrobiono księdzem. Pełen najszlachetniejszych porywów, najlepszego serca człowiek, umiejący wszystko i wszystkich zwyciężyć i pokonać, prócz siebie samego. Idąc za popędem chwili, wpada z jednej ostateczności bezpośrednio w drugą, nie zna miary w używaniu, nie zna jej w pokucie.
Ponad barwnym obrazem minionych czasów unosi się w tej powieści piękna idea — apoteoza pracy. Tendencya jednak znika w całej masie przepysznych, drgających życiem obrazów i nie psuje ogólnego wrażenia, tembardziej, że bezpośrednio występuje dopiero pod sam koniec powieści.
Z późniejszych prac Selmy Lagerlöf zasługują na uwagę Cuda Antychrysta, rodzaj powieści historyczno obyczajowej, a zwłaszcza dwutomowa powieść p. t. Jerozolima. Opowiada tu autorka o ruchu religijnym chłopskim w Szwecyi. Jestto dzieło poważne, miejscami prawdziwie piękne.
Dotąd jednakże stanowczo najlepszą powieścią Selmy Lagerlof jest Gösta Berling i daje najlepsze pojęcie o charakterze jej talentu i sposobie tworzenia. Jestto talent wybitnie epicki: autorka nic nie lekceważy, nie pali się do wywołania wielkiego wrażenia, przeciwnie, opowiada równie szeroko o ludziach i zwierzętach, różach i pszczołach, o promieniu słonecznym i soplu lodowym, bo wszystko jednakowo ją zajmuje, wszystko, jej zdaniem, ma znaczenie w powszechnem istnieniu. Tworzy zaś panna Lagerlöf pojedyńczemi obrazami, często na pozór zdającemi się odbiegać zupełnie od głównego przedmiotu, łączy je jednak zawsze ogólna idea utworu w artystyczną całość.

J. K.


PROBOSZCZ.

Nareszcie zjawił się proboszcz na kazalnicy. Ludzie zebrani w kościele podnieśli głowy. Więc to on rzeczywiście — a zatem nie przepadnie tej niedzieli kazanie, jak ostatniej i tylu innych niedziel.
Proboszcz był młody, wysokiego wzrostu, smukły i niezwykle piękny. W hełmie, z mieczem przypasanym do boku, odziany w pancerz stanowiłby najlepszy model posągu, któremu możnaby nadać imię najpiękniejszego z Greków.
Proboszcz posiadał głębokie oczy poety, a stanowczy, owalny podbródek wodza. Wszystko w nim było piękne, pełne wyrazu, tchnące genialnością i wyższem duchowem życiem.
Zgromadzeni uczuli się dziwnie onieśmieleni, gdy go takim ujrzeli. Przywykli bowiem widywać go wychodzącego chwiejnym krokiem z szynku w towarzystwie wesołych kompanów, jak pułkownik Beerencreutz z długiemi wąsami i kapitan Berg o zdumiewającej sile fizycznej.
Oddawał się on do tego stopnia pijaństwu, że kilka tygodni z rzędu nie mógł pełnić swoich obowiązków, a parafia zmuszona była wnieść na niego zażalenie, najpierw do bezpośredniej władzy, a później do biskupa i kapituły. Obecnie zjechał biskup dla zbadania sprawy. Siedział właśnie na chórze, a złoty krzyż błyszczał mu na piersiach. Kaznodzieje z Kulsstadu i okolicznych miejscowości otoczyli go kołem.
Nie ulegało wątpliwości, że zachowanie się proboszcza przekroczyło dozwolone granice. W owych czasach — rzecz dzieje się na początku minionego stulecia — nie brano tak bardzo za złe ludziom, że sobie czasem podpili; ten człowiek jednak zaniedbywał swoje obowiązki wskutek pijaństwa i właśnie miał stracić posadę.
Stał na kazalnicy i czekał na prześpiewanie ostatniego wiersza psalmu. W tej chwili uświadomił sobie, że w całym kościele, na wszystkich ławkach siedzą sami jego wrogowie. Obywatelstwo na górze, wieśniacy na dole, śpiewacy na chórze — wszyscy są mu nieprzyjaciółmi. Wróg grał na organach i wróg dął w miechy. Wszyscy nienawidzili go, od malutkich dzieci począwszy, które na rękach przynoszono do kościoła, aż do zakrystyana, sztywnego, wyprostowanego żołnierza, który był w bitwie pod Lipskiem.
Proboszcz miał ochotę rzucić się im do kolan i błagać o litość.
Wnet jednak owładnął nim głuchy gniew. Przypomina sobie doskonale, jakim był, gdy przed rokiem po raz pierwszy wstąpił na kazalnicę. Wtedy nie było na nim żadnej skazy, a oto dziś stoi wobec człowieka w złotym łańcuchu na piersiach, który go ma sądzić.
I kiedy usta jego wymawiały słowa modlitwy, na twarz występowała mu jedna fala krwi za drugą — był to gniew.
Rzeczywiście upijał się — ale kto ma prawo zarzut mu czynić z tego? Czy widział kto plebanię, na której mu żyć kazano? Las świerkowy, czarny, posępny zasłaniał mu światło. Wilgoć sączyła się z powały po śpleśniałych ścianach. Czyż nie potrzebował wódki dla dodania sobie otuchy, kiedy deszcz lub zamieć śnieżna wciskała mu się do wnętrza przez wybite szyby okien, a źle uprawiony, zaniedbany grunt nie chciał dawać dostatecznej ilości chleba na zaspokojenie głodu?
Jego zdaniem, był on właśnie takim proboszczem, na jakiego zasługiwali. Przecież oni wszyscy piją. Dlaczegożby on jedynie miał sobie zadawać jakiś przymus? Mąż, który żonę pochowa, upije się na stypie; ojciec, który dziecko ochrzci, upije się po ceremonii. Parafianie, wracając z kościoła, piją po drodze tak, że przeważna ich część pijana jest, zanim stanie w domu. Dla nich wystarczy proboszcz-pijak.
Nauczył się on oceniać wódkę, gdy w urzędowych swoich sprawach, w lekkim płaszczu milami jechał przez zamarznięte jeziora, gdzie schodzą się wiatry ze wszystkich stron świata — lub gdy płynął otwartą łodzią w czasie burzy i ulewnego deszczu lub zawieruchy śnieżnej, kiedy musiał wysiadać z sań, aby koniowi łopatą odgarnąć drogę między wysokiemi jak kamienice wałami śnieżnemi, lub gdy musiał brodzić po błotnistych drogach leśnych.
Dni posępne, ciężkie wloką się jeden za drugim. Chłop i szlachcic na równi przykuci do ziemi — wieczorem otrząsali się ze smutku, pokrzepieni wódką.
Humory im się naprawiały, serce się rozgrzewało, życie wydawało się jasnem, brzmiały śpiewy, rozchodził się zapach róż. Wtedy izba szynkowna zdała mu się być różanym gajem z pod południowego nieba. Winne grona i oliwki zwisały mu nad głową, posągi marmurem błyszczały poprzez ciemną gęstwinę liścia, filozofowie i poeci przechadzali się pod palmami i platanami.
Tak, on, proboszcz stojący na kazalnicy, wie dobrze, iż życie w tej stronie kraju jest nie do zniesienia; wszyscy słuchacze jego wiedzą to samo — a jednak chcą go potępić.
Chcą mu odebrać suknię duchowną, ponieważ pijany przekroczył progi domu Bożego. Ha! — Ach, wszyscy oni... śmieliżby utrzymywać, że mają inne bóstwo, prócz wódki?
Skończył właśnie modlitwę wstępną i pochylił się, aby zmówić Ojcze nasz.
Cicho było, jak makiem siał, podczas modlitwy. Nagle chwycił proboszcz silną dłonią za wstążki, któremi związana była sutanna. Zdało mu się, jakoby cała parafia z biskupem na czele skradała się po stopniach kazalnicy, aby zerwać sutannę. Klęczał, nie odwracając głowy, ale czuł, jak szarpał za wstążki, a widział ich wszystkich tak wyraźnie: opatów, proboszczów, kuratorów, zakrystyana i całą parafię w długim szeregu ciągnących z całych sił, aby mu zerwać sutannę. Wtem żywo stanęło mu przed oczyma, jak wszyscy ci, którzy obecnie z takim zapałem ciągną jeden po drugim, pospadają ze schodów, gdy sutanna się zerwie i wszyscy ci, którzy na dole stojąc, szarpać nie mogli, lecz siebie wzajemnie za poły ciągnęli — wszyscy się poprzewracają.
Widział to tak wyraźnie, że omal nie roześmiał się w głos, klęcząc i modląc się, a jednocześnie zimny pot wystąpił mu na skronie. Ależ to okropne!
Przez wódkę ma stać się wyrzutkiem! proboszczem złożonym z urzędu — czyż na świecie może być coś haniebniejszego?
Raczej nędzarzem być, żebrzącym po gościńcu, pijanym w rowie leżeć, w łachmanach chodzić, wśród włóczęgów żyć!
Modlitwa się skończyła — miał wygłosić kazanie. Wtem przemknęła mu przez głowę jakaś myśl i słowa zamarły mu na ustach. Uświadomił sobie, że dziś poraz ostatni głosić ma cześć i chwałę Boga.
Poraz ostatni! — myśl ta głęboko wzruszyła proboszcza. Zapomniał o wódce i biskupie. Musi skorzystać ze sposobności i sławić chwałę Pana.
Zdało mu się, jakby posadzka kościoła zapadła się głęboko w przepaść, jakgdyby dach usunięto, że patrzeć mógł prosto w niebo. Stał sam, zupełnie sam na kazalnicy, a duch jego nabył skrzydeł i uniósł go w otwarte niebo, głos jego brzmiał silnie, potężnie.
Natchnienie spłynęło na niego. Nie zajrzał w rozłożone przed sobą kazanie; myśli biegły ku niemu, jak rój oswojonych gołębi. Miał wrażenie, jakby to mówił ktoś inny, a jednocześnie czuł, że nikt nie może przewyższyć go blaskiem i wspaniałością, gdy w tej chwili stoi na kazalnicy i głosi chwałę Pana.
Póki ognisty język natchnienia płonął nad nim, mówił, a gdy zgasł i dach opadł na kościół, a podłoga z głębokiej przepaści podniosła się w górę, ukląkł i zaczął się modlić, gdyż pojął, że była to najpiękniejsza chwila w jego życiu... ale przeszła.
Po nabożeństwie miało się odbyć posiedzenie i śledztwo. Biskup zapytał zgromadzonych, czy parafia ma co do zarzucenia swojemu proboszczowi?
Ten ostatni nie był obecnie hardy i gniewny, jak przed kazaniem. Wstyd go ogarnął i spuścił głowę. Ach! — wytoczą się wszystkie pożałowania godne historye z wódką!
Ale nie wytoczono żadnej. Naokół wielkiego stołu zaległa cisza.
Proboszcz spojrzał najpierw na zakrystyana, siedzącego naprzeciw niego — milczał; potem na kuratorów, na chłopów i właścicieli huty żelaznej — wszyscy milczeli. Usta mocno zacisnęli i niemal zmieszani spuścili na stół oczy.
— Czekają, żeby ktoś zaczął — pomyślał proboszcz.
Wtem jeden z kuratorów odchrząknął:
— Sądzę, że mamy dobrego proboszcza — odezwał się.
— Ksiądz biskup przecież sam słyszał, jakie miewa kazania — wtórował mu zakrystyan.
Biskup napomknął coś o częstem zaniedbywaniu kazań.
— Proboszcz przecież równie dobrze może czasem chorować, jak inni ludzie — zauważył chłop jakiś.
Biskup wtrącił, że w parafii gorszą się ludzie sposobem życia proboszcza.
Wtedy jak jeden mąż stanęli wszyscy w jego obronie. At, gdyby tylko zawsze takie kazania miewał, jak dziś, nie daliby go nawet za samego księdza biskupa.
Nie było więc ani skargi, ani sądu.
Proboszcz czuł, jak serce mu rośnie, jak lekko krąży mu krew w żyłach. A więc nie przebywa wśród nieprzyjaciół, zjednał ich sobie, kiedy się tego najmniej spodziewał — więc pozostanie przy swoim urzędzie.
Po posiedzeniu zostali na plebanii na obiedzie: biskup, opaci, proboszcze i poważniejsi z pośród parafian. Żona proboszcza z sąsiedztwa podjęła się roli gospodyni, gdyż młody proboszcz był kawalerem. Urządziła wszystko możliwie najlepiej i poraz pierwszy przekonał się proboszcz, że na tej plebanii wcale nie jest tak strasznie. Długi stół umieszczono pod jodłami i nakryto świeżutkim, białym obrusem, naczyniem porcelanowem, niebieskiem z białem, szkłem i kunsztownie złożonemi serwetkami. Dwie brzozy wsadzono u wejścia, ziemię pokryto gałązkami jałowca, z pod dachu spuszczono festony; we wszystkich pokojach poustawiano kwiaty, przykry zapach znikł, a zielone szyby okien błyszczały wesoło w słońcu.
Proboszcz był niezmiernie zadowolony i poprzysiągł sobie nie pić nigdy.
Przy stole widać było same wesołe twarze. Ci, którzy okazali się wspaniałomyślni i przebaczyli, radzi byli z siebie, proboszcze zaś i opaci, zadowoleni byli, że szczęśliwie uniknęło się skandalu.
Dobry biskup, wychylając kielich, podniósł go w górę i przemówił: że dążył tu z ciężkiem sercem, gdyż dochodziły go smutne wieści. Wyruszył, sądząc, że zastanie Szawła, a oto z Szawła tymczasem zrobił się już Paweł, który będzie odtąd pracował bardziej od innych. Spokojny mąż mówił o tym drogocennym darze wymowy, który posiada brat ich młodszy. Lecz upominał go, aby nie pysznił się nim, a wytężył wszystkie swoje siły, pomnąc jak wielka odpowiedzialność na nim ciąży.
Na tym obiedzie nie był proboszcz pijany, lecz mimo wszystko podochocony. Wielkie, niespodziewane szczęście oszołomiło go. Niebo zlało na niego natchnienie, a ludzie obdarzali go miłością. Krew pulsowała mu jeszcze gwałtownie w żyłach, gdy wieczorem opuścili go już goście. Długo w noc siedział jeszcze w swoim pokoju, a świeże, nocne powietrze płynęło przez otwarte okno, uśmierzając gorączkowy, radosny niepokój, który mu zasnąć nie pozwalał.
Wtem usłyszał głos jakiś: — Nie śpisz, proboszczu?
Po murawie zbliżał się jakiś mężczyzna. Proboszcz wyjrzał i poznał kapitana Chrystyana Berga, jednego z kompanów do pijatyki. Kapitan był to włóczęga bez domu i rodziny, olbrzym z postaci i siły fizycznej, ogromny jak góra, a milczący jak duch górski.
— Naturalnie, że nie śpię, kapitanie — odezwał się proboszcz. — Czy sądzisz, że tej nocy można spać?
A teraz posłuchajcie, co mu kapitan Chrystyan opowiedział. Olbrzym domyślał się czegoś, zrozumiał, że proboszcz odtąd nie będzie miał odwagi pić. — Gotów odtąd nie mieć spokoju od tych świętoszków; byli raz i każdej chwili mogą się znów zjawić, aby mu zdjąć sutannę, jeżeli popadnie w dawne grzechy.
Więc on, kapitan Chrystyan, w swoją wziął go w opiekę. Tak urządził, że już żaden proboszcz nie opat, ani żaden biskup tu nie zjadą. Na przyszłość będzie sobie proboszcz mógł pić z kompanami nawet na samej plebanii, gdyż dokonał bohaterskiego czynu.
Kiedy biskup i trzej inni księża wsiedli do zamkniętej karety i zatrzaśnięto za nimi drzwiczki, wsiadł kapitan na kozioł i woził ich dwie mile wśród jasnej, letniej nocy. A pokazał im, co to znaczy jazda. Konie popędzał, że szły galopem. To była dla nich kara, że nie pozwolili uczciwemu człowiekowi podochocić sobie nieco.
Myślicie, że trzymał się gościńca, że nie śmiał ich wytrząść należycie? Bynajmniej, jechał przez rowy i ścierniska, w pełnym galopie spuszczał się z góry, potem zajechał w jezioro tak, że woda obryzgała koła; wiózł ich ponad górskiemi przepaściami, gdzie konie ostrożnie przebierać musiały nogami, a ślizgały się raz wraz. Przez cały ten czas siedzieli księża bladzi śmiertelnie, mrucząc swoje modlitwy. Gorszej jazdy w życiu nie zaznali.
Można sobie wyobrazić, jak wyglądali, stanąwszy w zajeździe — żywi, lecz dygocący, jak kulki grochu w skórzanym worku.
— Co to ma znaczyć, kapitanie Chrystyanie? — zapytał biskup, gdy mu otworzył drzwiczki powozu.
— To znaczy, żeby się ksiądz biskup dobrze namyślił, zanim drugi raz zjedzie na inspekcyę do Gösty Berlinga — powiedział kapitan Chrystyan, a zdanie to naprzód sobie ułożył i nauczył się go na pamięć, aby się nie pomylić.
— A więc pozdrów Göstę Berlinga i powiedz mu, że do niego nie zjadę nigdy więcej ani ja, ani żaden inny biskup.
Ten swój bohaterski czyn opowiedział kapitan proboszczowi, stojącemu w otwartem oknie w jasną noc letnią. Kapitan właśnie odstawił konie do oberży i ze swoją nowiną podążył na plebanię.
— Teraz możesz być spokojny, kochany bracie — zakończył.
A, kapitanie Chrystyanie, prawda, że księża wybladli siedzieli w powozie, ale chyba jeszcze bledsze miał oblicze proboszcz, gdy wpatrywał się w jasną noc letnią. Ach, kapitanie Chrystyanie!
Proboszcz podniósł rękę w górę, jak gdyby zamierzał olbrzymowi wyciąć silny policzek w tę grubą, głupią twarz — ale się rozmyślił. Zatrzasnął okno i stanął na środku pokoju, zaciśniętą pięść wznosząc groźnie ku niebu.
On, nad którym unosiło się natchnienie, on który głosił chwałę Boga, on stał teraz, pewny, że Pan Bóg zakpił sobie z niego.
Czyż biskup nie pomyśli, że on nasłał kapitana? Czyż nie będzie przekonany, że przez cały dzień udawał i kłamał? Teraz dopiero zabierze się do niego i złoży go z urzędu.
Za nadejściem rana znikł gdzieś proboszcz. Nie chciał pozostać i bronić się, bo i po co? Bóg zadrwił sobie z niego. Bóg nie chciał mu dopomódz. Oddalą go napewno. Bóg tak chciał. A więc lepiej, że sobie pójdzie odrazu.
Zdarzyło się to w Szwecyi, w dwudziestym roku minionego stulecia, w odległej parafii zachodniego Wermlandu.
Było to pierwsze nieszczęście, które spotkało Göstę Berlinga, a nie pozostało ostatniem.
Albowiem dla koni, nieznoszących ostrogi ni bata, życie nie jest łatwe. Za każdym bólem, którego doznają, schodzą na manowce, idąc na oślep w ziejące przepaści. Skoro tylko droga okaże się kamienistą, a jazda trudną, znają tylko jeden sposób: przewrócić wóz i puścić się szalonym galopem.



II.
ŻEBRAK.

Pewnego zimnego dnia grudniowego piął się jakiś żebrak na górę Broby. Odzież jego stanowiły nędzne łachmany, a buty miał tak podarte, że śnieg przemoczył mu nogi.
Löfsee jestto długie, wązkie jezioro w Wermlandzie, które na północ ciągnie się aż po lasy fińskie, a na południe po jezioro Wenern. Kilkaset gmin leży nad jego brzegami, ze wszystkich jednak największą i najzamożniejszą jest gmina Broe. Obejmuje ona zarówno część wschodniego, jak i zachodniego brzegu; na tym ostatnim jednak leżą największe dwory, siedziby szlacheckie, jak Ekeby i Björne, sławne z bogactw i piękności, oraz Broby, wielka wieś z karczmą, domem gościnnym, więzieniem, urzędem gminnym, plebanią i targowicą.
Broby leży na stromej górze.
Żebrak minął karczmę stojącą u podnóża góry i z trudnością piął się ku plebanii, leżącej na samym szczycie.
Przed nim szła jakaś dziewczynka, ciągnąc sanki, na których leżał worek mąki.
Żebrak dogonił dziewczynkę i zagadnął ją:
— Za mały koń na taki wielki ciężar.
Dziecko odwróciło się i spojrzało na niego. Dziewczynka miała blizko dwanaście lat, była mała, o bystrych, ruchliwych oczach i ustach zaciśniętych.
— Dałby Bóg, żeby ciężar był większy, a koń mniejszy, wystarczyłoby na dłużej — odpowiedziała.
— Czy może własną strawę ciągniesz?
— Tak, Bóg niechaj słyszy skargę moją. Sama muszę myśleć o swojem pożywieniu, chociaż jestem taka mała.
Żebrak zaczął pchać sanki z tyłu. Dziewczynka odwróciła się i spojrzała na niego:
— Nie myśl sobie, że dostaniesz co za to — odezwała się.
Dziad roześmiał się w głos.
— Jesteś, zdaje się, córką proboszcza z Broby — zawołał. — Zaraz poznałem!
— Naturalnie, że nią jestem. Biedniejszego ojca ma niejedno dziecko — gorszego żadne. Święta to prawda, chociaż wstyd, że musi tak mówić jego własne dziecko.
Twój ojciec jest więc skąpy i zły w dodatku?...
— Tak; skąpy jest i zły w dodatku, a córka jego, jeżeli się uchowa, będzie jeszcze gorsza, powiadają ludzie.
— Może mają słuszność. Ale radbym wiedzieć, jak przyszłaś do tego wora mąki.
— Myślę, że nie popełnię nic złego, jeżeli ci opowiem. Wzięłam dziś rano zboże z ojcowej stodoły, a teraz byłam z niem we młynie.
— A nie zobaczy cię, gdy się dowleczesz do domu?
— Eh, wydajesz mi się bardzo naiwny. Ojciec wyjechał w służbowej sprawie.
— Właśnie jedzie ktoś za nami pod górę. Słyszę skrzypienie śniegu pod sankami. A gdyby to on był?
Dziewczynka jęła nasłuchiwać i rozglądać się, nagle uderzyła w płacz:
— To ojciec — szlochała — zabije mnie! zabije mnie!
— A widzisz! Teraz przydałaby się dobra rada — a prędka rada warta więcej od złota i srebra — odezwał się żebrak.
— Wiesz co? możesz mi dopomódz — rzekło dziecko. — Weź sznur i ciągnij sanki, ojciec będzie myślał, że to twoje.
— Cóż mam z tem zrobić? — zapytał dziad, przerzucając sznur przez ramię.
— Zawieź teraz, gdzie chcesz, ale gdy się ściemni, przyjdź na plebanię. Będę cię upatrywała.
— Spróbować mogę.
— A niech cię Pan Bóg broni, żebyś mi się miał nie stawić! — zawołała dziewczynka, puszczając się co żywiej, aby wyprzedzić ojca w domu.
Żebrak smutny zawrócił sanki i skierował się ku karczmie. Biedak marzył, brodząc boso po śniegu, o wielkich lasach na północ jeziora — o wielkich fińskich lasach.
Tu, idąc wązkim klinem, łączącym górną i dolną część jeziora, w tych bogatych, wesołych okolicach, gdzie stał pałac przy pałacu, huta żelazna jedna obok drugiej, tu było mu za ciężko iść, tu był mu każdy pokój za ciasny, każde łóżko za twarde. Tu czuł bolesną tęsknotę do spokoju wielkich, odwiecznych lasów.
Tu dochodził go zewsząd odgłos cepów spadających na klepisko, jak gdyby młocka trwać miała bez końca. Ładunki drzewa i węgli szły ustawicznie z niewyczerpanych lasów. Niezliczone szeregi wozów wyładowanych kruszcem sunęły głębokiemi śladami, pozostawionemi wzdłuż drogi przez setki ich poprzedników. Tu widział sanie, jadące od dworu do dworu raźno, wesoło, że zdało mu się, jakgdyby radość niemi powoziła, a miłość i piękność zajęły tyły. Ach, jak tęsknił samotny wędrowiec do spokoju wielkich lasów.
Tam, het, gdzie drzewa jak smukłe kolumny wznoszą się w górę, gdzie śnieg leży grubemi warstwami na niewidzialnych gałęziach, gdzie wiatr moc traci, a tylko może lekko igrać ze szpilkami wierzchołków, tam chciał zapuścić się głęboko, coraz głębiej w lasy, pókiby go pewnego dnia siły nie opuściły i nie opadł popod wielkie drzewa, gdzie zginąłby z głodu i zimna.
Tęsknił do wielkiego, szemrzącego grobu, gdzie zmogłyby go niszczące potęgi, gdzie udałoby się wreszcie głodowi, zimnu, wyczerpaniu i wódce pokonać to nędzne ciało, które oparło się wszystkiemu.
Zaszedł do karczmy, gdzie zamierzał przeczekać do wieczora. Wszedł do izby szynkownej i usiadł pod drzwiami, cicho marząc o odwiecznych lasach.
Karczmarce żal się go zrobiło i dała mu kieliszek swojej mocnej, słodkiej wódki. Później dała mu i drugi — bo ją tak bardzo prosił.
Ale więcej dać nie chciała i dziad wpadł w rozpacz — bo on musiał pić. Musiał raz jeszcze poczuć, jak serce skacze mu w piersi, jak myśli buchają płomieniem. Ach, ta niezrównana wódka! Słońce letnie, śpiewy ptaszęce i wonie i piękności upajają go! Raz jeszcze, zanim zginie, chce się napić i czuć jasność i światło i szczęście.
Tak tedy wymienił najpierw mąkę, potem worek, a w końcu sanie — wszystko na wódkę. Wypite kieliszki wprawiały go w odurzenie i przespał większą część popołudnia na ławie w szynku.
Zbudziwszy się, uznał, że tylko jedno pozostaje mu obecnie do zrobienia. Skoro to nędzne cielsko tak zawładnęło jego duszą, skoro przepił to, co mu dziecko powierzyło, skoro jest zakałą ziemi, powinien ją od niej uwolnić. Musi duszę swoją wyswobodzić, pozwolić jej wznieść się do Boga.
Leżał na ławie w karczmie i sądził się. — Gösta Berling, złożony z urzędu proboszcz, oskarżony, że przepił własność głodem mrącego dziecka, skazany zostaje na śmierć! Na jaką śmierć? Na śmierć w śniegu.
Chwycił za czapkę i chwiejnym krokiem wyszedł. Nie był obecnie ani zupełnie pijany, ani też zupełnie trzeźwy. Rozżalony zaczął płakać nad swoją biedną, poniżoną duszą, którą musiał wyswobodzić.
Zatrzymał się nieopodal drogi. Na skraju jej zmiótł wicher cały wał śniegu, na nim położył się, gotów umrzeć. Przymknął oczy, usiłując zasnąć.
Nie wiadomo, jak długo leżał, ale żył jeszcze, kiedy córka proboszcza z Broby ukazała się na gościńcu z latarką w ręce i zobaczyła go leżącego na śniegu. Czekała na niego długo, wreszcie zbiegła z góry, ażeby rozejrzeć się, gdzie się podział.
Poznała go natychmiast i jęła nim potrząsać i krzyczeć nad nim z całych sił, aby go zbudzić.
Chciała się koniecznie dowiedzieć, co zrobił z jej workiem mąki. Chciała przywołać go do życia — przynajmniej o tyle, aby jej powiedział, co się stało z jej sankami i workiem mąki. Ojciec ją ubije, jeżeli zginą sanki. Ugryzła żebraka w palec, drapała go po twarzy i krzyczała jak szalona.
Wtem gościńcem ktoś nadjechał.
— Kto, u dyabła, wrzeszczy tu tak? — odezwał się ostry głos.
— Chcę się dowiedzieć, co zrobił z mojemi sankami i workiem mąki — szlochała mała, bijąc zaciśniętemi pięściami w pierś żebraka.
— Nie wstydzisz się zamarzniętego człowieka tak drapać? Precz, ty dzikie kocię!
Wysoka, barczysta kobieta wysiadła z sań i zbliżyła się do kopca śniegu. Dziecko chwyciła za kołnierz i odepchnęła na gościniec, poczem schyliła się, wsunęła ręce pod grzbiet leżącego i podniosła go. Tak zaniosła go sama i ułożyła na saniach.
— Chodź do karczmy, ty dzikie kocię! — zawołała do córki proboszcza — abyśmy się dowiedzieli, co masz do powiedzenia.


∗             ∗

W godzinę później siedział dziad na krześle pod drzwiami, w najporządniejszej izbie karczmy, a przed nim stała ta, która go ocaliła.
Gdy ją ujrzał przed sobą, wracającą z lasów, gdzie palą węgiel, z osmolonemi rękami, z fajką w ustach, ubraną w krótki kożuch, suknię z wełnianej, samodziałowej materyi w pasy, w podkutych butach, z nożem w pochwie zatkniętym u paska — gdy ją ujrzał przed sobą z siwemi włosami zczesanemi gładko ponad starą, piękną twarzą, odrazu wiedział, że spotkał się ze sławną, szeroko znaną majorową z Ekeby.
Była ona najpotężniejszą niewiastą w Wermlandzie, panią siedmiu hut żelaznych, nawykłą do wydawania rozkazów. A on co? nędzny żebrak, skazany na śmierć, który nic nie posiada i czuje, że nigdzie nie jest pożądanym. Ciało jego dygotało ze strachu, gdy jej wzrok na nim spoczywał.
Stała milcząc i spoglądała na tego nędzarza, na jego czerwone, obrzmiałe ręce, wychudłą postać i śliczną głowę, która pomimo całego jego upadku i zaniedbania, uderzała każdego.
— To Gösta Berling, zwaryowany proboszcz? — zapytała po chwili.
Żebrak nie poruszał się.
— Jestem majorowa z Ekeby.
Teraz drgnął, złożył ręce i wzniósł oczy pełne tęsknoty. Czego ona chce od niego? Chce zmusić go do życia? Był już tak blizki wieczystego spokoju. Lękał się jej potęgi, a ona zaczęła walczyć z nim, opowiadając, że córka proboszcza z Broby otrzymała napowrót sanie i worek mąki, a ona ma dla niego, jak dla tylu innych, schronienie w skrzydle pałacowem. Ofiarowała mu życie pełne rozrywek, przyjemności.
Ale on odparł, że musi umrzeć. Wtedy zaciśniętą pięścią uderzyła w stół i powiedziała mu otwarcie, co o nim sądzi.
— Więc umrzeć chce — umrzeć koniecznie? Ha, nie dziwiłoby jej to wcale, gdyby wogóle żył. Ale niech tylko spojrzy na swoje wynędzniałe ciało, osłabione członki, zmęczone oczy — sądzi więc, że tu dużo jeszcze pozostało do zabijania? On myśli, że aby być umarłym, trzeba leżeć pod zabitem wiekiem trumny? Zdaje mu się, że ja nie widzę po nim, iż już jest trupem? Widzę przecież na ramionach jego wykrzywioną trupią główkę i zdaje mi się, że widzę także robactwo, wyłażące z jego oczodołów. Czy nie czuje, iż usta ma pełne ziemi? Czy nie słyszy, jak trzeszczą mu kości za każdem poruszeniem? Utopił się w wódce Gösta Berling i jest trupem. To, co się w nim obecnie rusza, to szkielet i jemu to nie chce darować życia — jeżeli to wogóle można nazwać życiem. Wprost jak gdyby chciał zazdrościć szkieletom ich tańca na grobie w noc księżycową.
— Niech się wstydzi, że był kiedykolwiek proboszczem. Godziwiej byłoby, gdyby teraz darów swoich użyć chciał na to, aby zdziałać coś dobrego na tej bożej ziemi — może mi wierzyć. Dlaczego nie przyszedł do mnie odrazu? Byłabym się zajęła jego sprawą. Ha, chyba, że zaszczytnem mu się wydaje leżeć na wiórach i być nazwanym pięknem ciałem!
Żebrak siedział spokojnie, napół uśmiechając się, gdy słuchał jej gwałtownych słów, spadających na niego gradem. — Nic nie pomoże, nic nie pomoże — mówił sobie w duchu. — Odwieczne lasy czekają na mnie, a ona nie posiada władzy, aby duszę moją od nich odwrócić.
Majorowa umilkła i przeszła się kilkakrotnie po izbie, poczem usiadła przed ogniskiem, wyciągnęła nogi i łokcie wsparła na kolanach.
— Do kroćset dyabłów! — zaklęła i roześmiała się. — Wszystko, co powiedziałam, jest tak prawdziwe, że mnie samej się dopiero teraz rozjaśniło. Czy nie zdaje mu się, że przeważna część ludzi na tym świecie to umarli lub napół żywi? Czy myśli, że ja żyję? Ależ nie! Ależ wcale nie! Proszę mi się przypatrzeć. Jestem majorową z Ekeby i śmiało powiedzieć mogę, że jestem najpotężniejszą w całym Wermlandzie. Gdy skinę jednym palcem, skacze na usługi radca ziemski, gdy skinę dwoma, słucha mnie biskup, a jeżeli dam znak trzema, cała kapituła, panowie rajcy i wszyscy obywatele ziemscy całego Wermlandu tańczyć gotowi na targu w Karlscronie. Do kroćset dyabłów, wierz mi proboszczu, że jestem tylko ustrojonym trupem. Pan Bóg najlepiej wie, ile we mnie życia.
Żebrak przechylił się naprzód i słuchał z naprężeniem. Stara majorowa siedziała u ogniska, pochylała się na boki i mówiła dalej, nie patrząc na niego:
— Czyż on sądzi, że gdybym była żyjącem stworzeniem, widząc go w takiej nędzy i smutku, oddającego się samobójczym myślom, nie potrafiłabym go z tego wyrwać. Znalazłabym dla niego łzy i modlitwy, któreby w nim wszystko poruszyły i byłabym ocaliła jego duszę grzeszną. Ale jestem trupem. Bóg jeden wie, jak mało we mnie życia.
— Czy on słyszał, że niegdyś byłam piękną Małgorzatą Celsing. Nie wczoraj się to działo, ale dziś jeszcze płakać mi się chce nad nią serdecznie. Dlaczego umrzeć musiała Małgorzata Celsing, a żyć musi Małgorzata Samzelius? Dlaczego żyć musi majorowa z Ekeby? Czy może mi to wytłómaczyć Gösta Berling? Czy wie, jak wyglądała Małgorzata Celsing? Smukła była i delikatna, uczciwa i niewinna. Należała ona do tych, nad których grobem anieli płaczą. Nie znała złego, nikt jej nie sprawił przykrości, bo dla wszystkich była dobrą. I piękną była.
— Żył wtedy śliczny mężczyzna — nazywał się Altringer. Bóg raczy wiedzieć, jak się to stało, że zajechał w ustroń, gdzie leżał majątek jej rodziców. Zobaczyła go Małgorzata Celsing — był piękny, był mężczyzną — i kochał ją. Ale ubogi był, postanowili tedy zgodnie czekać na siebie pięć lat — zupełnie jak w bajce.
— Pierwsze trzy lata upłynęły, gdy się zjawił inny zalotnik. Brzydki był, rodzice jej przypuszczali, że jest bogaty, więc obietnicami i namowami, przekleństwami i biciem zmusili ją do poślubienia go. Tego dnia umarła Małgorzata Celsing.
— Od tego czasu przestała istnieć Małgorzata Celsing, żyła tylko majorowa Samzelius, a ta nie była dobrą, nie była skromną i niewinną, wierzyła w zło i nie zwracała uwagi na dobro.
— Wiesz dobrze, co dalej było. Mieszkaliśmy w Sjö z majorem — ale on wcale bogaty nie był, to też miewałam ciężkie chwile.
— Wtedy powrócił Altringer, a powrócił bogaty. Nabył Ekeby i został naszym sąsiadem. Nabył też sześć innych posiadłości nad jeziorem. Dzielny był, przedsiębiorczy, prawdziwy mężczyzna. Wspomagał nas, jeździliśmy jego powozami, posyłał nam zapasy do kuchni, wina do piwnicy. Życie mi napełnił radością i weselem. Gdy wojna wybuchnęła, odjechał major, ale co nas to obchodziło! Jednego dnia byłam w gościnie u niego w Ekeby, nazajutrz przybył on do Sjö. Ach co to była za radość!
— Potem zaczęto źle mówić o mnie i o Altringerze. Gdyby była żyła Małgorzata Celsing, byłoby ją to smuciło, ale mnie było to obojętne. Nie wiedziałam jednak wtedy jeszcze, że to pochodziło ztąd, iż byłam umarłą, bez czucia.
— Plotki o nas dotarły do mojego ojca i matki, mieszkających od nas daleko. Stara, nie namyślając się długo, przyjechała, aby się ze mną rozmówić.
— Pewnego razu, kiedy majora nie było, a ja z Altringerem i innymi siedziałam przy stole, przyjechała do Sjö. Patrzyłam, jak wchodziła do sali, ale nie czułam, że to matka moja. Pozdrowiłam ją, jak obcą i prosiłam, by zasiadła przy moim stole i jadła razem z nami. Chciała mówić ze mną jak z córką, ale powiedziałam jej, że się chyba myli, bo moi rodzice już nie żyją — umarli w dzień mojego ślubu.
— Wtedy zastosowała się do mojego życzenia — siedmdziesiąt lat miała, trzydzieści mil ujechała przez trzy dni, to też nie drożąc się wiele, usiadła za stołem i jadła wraz z nami — dzielna to była kobieta. Na moje ostatnie słowa odpowiedziała jednak uwagą: — To smutne, iż właśnie tego dnia dotknęła panią taka strata.
— Najsmutniejsze to — odparłam — było, że rodzice moi nie umarli o jeden bodaj dzień wcześniej, bo wtedy nie byłoby nic z całego wesela.
— Pani majorowa nie jest więc szczęśliwą w małżeństwie? — zapytała.
— Jestem — odrzekłam — teraz jestem szczęśliwą i będę zawsze szczęśliwą w myśl życzeń moich drogich rodziców.
— Na to ona zapytała, czy życzeniem moich rodziców było hańbę i wstyd sprowadzać na nich i na siebie i męża zdradzać? Mało szacunku okazuję rodzicom, skoro pozwalam ludziom brać siebie na języki.
— Muszą tak leżeć, jak sobie posłali — odpowiedziałam. A zresztą nieznajoma powinna wiedzieć, że nie pozwolę, aby ktoś ubliżał córce moich rodziców.
— Jadłyśmy tylko we dwie. Mężczyźni otaczający nas siedzieli w milczeniu, nie śmiejąc tknąć noża i widelca.
— Stara zabawiła dzień i noc, aby wypocząć. Ale póki patrzyłam na nią, nie mogłam pojąć, że to moja matka — ja wiedziałam jedno, że matka moja żyć przestała.
— Kiedy miała odjeżdżać, a ja stałam obok niej na stopniach, czekając na zajeżdżający powóz, rzekła do mnie: — Dążyłam tu po bezludnej drodze, w trzech dniach robiąc mil trzydzieści i nie zmęczyłam się. Lecz ze wstydu nad tobą drży moje biedne ciało, jak gdyby sieczone rózgami. Oby się ciebie zaparto, jak ty się mnie zaparłaś, odepchnięto, jak mnie odepchnęłaś! Oby gościniec był ci domem, rów przydrożny łożem! Wstyd i hańba niech będą nagrodą twoją, oby cię inni policzkowali, jak ja cię teraz policzkuję!
— I wycięła mi silny policzek.
— Porwałam ją na ręce, zniosłam ze schodów i wsadziłam do powozu.
— Ktoś jest, że mnie przeklinasz? — zapytałam. — Ktoś jest, że mnie śmiesz bić? Tego nie zniosę od nikogo!
— I oddałam jej policzek. W tej chwili powóz ruszył, a wtedy, w tej chwili, Gösto Berlingu, wiedziałam napewne, że Małgorzata Celsing nie żyje. Ona była dobra, niewinna, nie znała złego. Aniołowie byliby na jej grobie płakali. Gdyby ona była żyła, nigdy nie śmiałabym była uderzyć rodzonej matki.
Żebrak u drzwi siedzący słuchał, a słowa te na chwilę przygłuszyły szum odwiecznych lasów. Ach, ta pani zniżała się do niego, wyznając przed nim grzechy swoje, siostrą mu chciała być w strapieniu, aby mu tylko dodać siły do życia. Dała mu do poznania, że i na barkach innych ludzi ciążą troski i grzechy. Podniósł się z ławy i podszedł do majorowej.
— Chcesz więc żyć, Gösto Berlingu? — zapytała głosem niemal zdławionym łzami.
— Dlaczego chcesz umrzeć? Mógłbyś być dzielnym proboszczem, nigdy jednak nie był Gösta Berling, któregoś ty utopił w wódce, tak promiennie czysty, jak Małgorzata Celsing, którą nienawiścią zdusiłam. Chcesz więc żyć?
Gösta padł przed nią na kolana, błagając: — Przebacz, ale nie mogę!
— Jestem starą kobietą, zahartowaną w gorzkich zawodach, a siedzę tu i zadaję się z żebrakiem, którego znalazłam napół zmarzniętym w śniegu. Dobrze mi tak! Idźże więc, popełnij samobójstwo, a przynajmniej nie będziesz mógł nic opowiadać o mojej głupocie.
— Nie jestem samobójcą, lecz skazańcem. Nie utrudniaj mi walki — nie mogę żyć. Ciało moje opanowało duszę, to też oswobodzić ją pragnę, aby znalazła drogę do Pana.
— Więc sądzisz, że ona wzleci do Boga?
— Żegnaj mi, majorowo Samzelius, żegnaj!
— Bywaj zdrów, Gösto Berlingu!
Żebrak wstał z klęczek i z pochyloną głową powlókł się ku drzwiom. Ta kobieta stawała mu na drodze do odwiecznych lasów!
Doszedłszy do drzwi, musiał się odwrócić i spotkał się ze spojrzeniem majorowej, która siedziała nieporuszona, patrząc za nim. Nigdy nie widział dotąd takiej zmiany w twarzy, więc przystanął i osłupiały wzrok w nią wlepił. Ona, która dopiero co wyglądała groźnie, siedziała teraz jak gdyby w zachwyceniu, a oczy jej płonęły miłością, pełną litosnego współczucia. Było coś w nim, w jego zdziczałem sercu, co topniało pod jej spojrzeniem; oparł czoło o klamkę, podniósł w górę ramiona, objął niemi głowę i załkał, jak gdyby mu serce miało pęknąć.
Majorowa odrzuciła fajkę i podeszła ku niemu. Ruchy jej stały się miękkie, macierzyńskie.
— No, uspokój się, mój chłopcze! — szeptała.
I pociągnęła go ku sobie na ławę pod drzwi tak, że płakał z głową wspartą na jej kolanach.
— Chcesz więc umrzeć?
Zerwał się — musiała go powstrzymać przemocą.
— Teraz powtarzam po raz ostatni, że możesz robić, co chcesz. To jedno tylko przyrzekam: jeżeli będziesz chciał żyć, wezmę córkę proboszcza z Broby do siebie i wychowam na uczciwego człowieka; wtedy będziesz mógł Panu Bogu dziękować, żeś ukradł jej mąkę. No cóż, dobrze?
Podniósł głowę i spojrzał jej w oczy.
— A więc to nie żart?
— Naturalnie, że nie, Gösto.
Nagle stanęły mu przed oczyma te wylęknione spojrzenia, zaciśnięte usta, te małe, wychudłe rączyny. Biedne maleństwo znalazłoby więc opiekę i staranie, piętno poniżenia zostałoby z ciała jej starte, jak również zło z jej duszy. Teraz zamknięto mu drogę do wieczystych lasów.
— Ślubuję więc nie odbierać sobie życia, póki ona będzie pod opieką pani — odezwał się. — Wiedziałem, że majorowa silniejszą jest odemnie, że zmusi mnie do życia.
— Gösto Berlingu — rzekła majorowa uroczystym głosem — walczyłam o ciebie, jak o własne swoje zbawienie. Powiedziałam Bogu: jeżeli chociażby ślad Małgorzaty Celsing pozostał we mnie, uczyń, aby ona mu się objawiła i nie pozwoliła życia sobie odbierać. I Pan wysłuchał mojego błagania, a ty, ujrzawszy ją, nie mogłeś odejść. Ona to podszepnęła mi, że gdy zabezpieczę dziecko, zaniechasz myśli o śmierci.
— Ach, wy dzikie ptaki, bujacie tak śmiało, ale Bóg zna sieci, które was schwytać potrafią.
— On jest wielkim, potężnym Bogiem — odezwał się Gösta Berling. — Zadrwił sobie ze mnie, odepchnął mnie, ale umrzeć mi nie pozwala. Niech się stanie wola Jego.
Od tego dnia zmienił się Gösta Berling w rezydenta Ekeby. Dwukrotnie usiłował opuścić pałac i żyć z własnej pracy. Za pierwszym razem dała mu majorowa dom w pobliżu Ekeby; przeniósł się tam i próbował żyć z pracy rąk. Wiodło mu się dobrze, ale po jakimś czasie sprzykrzyła mu się samotność i codzienna praca i znów powrócił do Ekeby. Drugim razem przyjął miejsce nauczyciela domowego na zamku Borg do młodego hrabiego Henryka Dohna. Tam zakochał się w Ebbie Dohn, siostrze hrabiego, a kiedy ta umarła właśnie w chwili, gdy mu się zdawało, że pozyskał jej wzajemność, porzucił myśl stania się czemś innem, jak rezydentem z Ekeby. Zdawało mu się, jak gdyby dla proboszcza złożonego z urzędu zamknięte były wszystkie drogi do odzyskania czci i imienia.



NOC WIGILIJNA.

Sintram nosi imię złośliwy właściciel Forsu o ciężkiem cielsku, długich, małpich rękach, łysej głowie, mający ohydne, wstrętne upodobanie w sianiu niezgody.
Imię Sintram nosi ten, który na parobków przyjmuje tylko włóczęgów i pijaków, który w służbie swojej ma tylko kłótliwe, niegodziwe dziewczęta, który psy lubi dręczyć do wściekłości, wbijając im szpilki w pysk — ten, któremu najmilej jest w towarzystwie złych ludzi i rozżartych zwierząt.
Imię Sintram nosi on, którego największą przyjemnością jest przebrać się za dyabła i przypiąwszy sobie rogi, ogon i kopyta, wyskoczyć nagle z ciemnych kątów, z piekarskiego pieca lub z po za stosu drzewa, strasząc bojaźliwe dzieci i zabobonne kobiety.
Imię Sintram nosi on, który się cieszy, gdy mu się uda odwieczną przyjaźń zamienić w płomienną nienawiść i zatruć serca kłamstwem.
Ten to Sintram pewnego dnia zjawił się w Ekeby.

∗             ∗

— Wciągnijcie do kuźni wielkie sanie z drzewa, postawcie je na środku, przyłóżcie taczkami odwróconemi dnem do góry, a będziecie mieli stół. Hurra! wiwat stół!
— A teraz dawać stołki i wszystko, na czem siedzieć można. Dawać tu trójnogi szewckie i puste skrzynie! Dawać połamane krzesła bez poręczy, dawać stare sanie bez pudła i starą karocę! Ha, ha, dawać tu starą karocę! To będzie mównica. Patrzajcie, jedno koło odpadło, a pudła niema wcale! Pozostał tylko sam kozioł. Obicie podarte, włosie z niego wyłazi, skóra poczerwieniała ze starości. Ale wysoki jak kamienica jest ten grat stary. Trzymajcie, trzymajcie, bo się wywróci!
Hura! hura! Wigilia na Ekeby. Za jedwabnemi zasłonami śpią major z majorową, śpią pewni, że i skrzydło rezydentów śpi również. Parobki i dziewczęta mogą spać, syci jadłem świątecznem, senni po ciężkiem piwie; ale panowie rezydenci! Czy wogóle mógłby kto przypuścić, że ci panowie sypiają?
Bosi kowale nie stukają dziś żelaznemi kleszczami, osmolone chłopaki nie ciągną taczek z węglami, wielki młot zwisa z pułapu, niby ramię z zaciśniętą pięścią. Kowadło puste, piece nie otwierają swoich czerwonych paszcz do połknięcia węgli, miechy nie trzeszczą. Boże Narodzenie dziś — kuźnia odpoczywa.
Odpoczywa, odpoczywa, kiedy kawalerya nie śpi! Długie obcęgi żelazne wetknięte w podłogę w dziobach swoich trzymają łojówki. Z ogromnego, miedzianego kotła bucha ku ciemnemu sklepieniu niebieski płomień ponczu. Rogową latarkę uczepił Beerencreutz u wiszącego młota. Żółty poncz połyskuje w kryształowej wazie jak słońce. Jest stół, są ławy. Rezydenci urządzają sobie w kuźni Wigilię.
Gwarno tu, wesoło — rozbrzmiewają śpiewy i muzyka. Hałas ten jednak nie budzi nikogo — wszystko tonie w potężnym szumie potoku.
Gwarno tu i wesoło. Gdyby ich tak zobaczyła teraz majorowa!
I cóż? Przysiadłaby się do nich zapewne i wypiła z nimi szklankę ponczu.
Dzielna to niewiasta, nie ulęknie się ani wrzaskliwej pieśni pijackiej ani partyi kart.
Najmożniejsza to kobieta w Wermlandzie: rubaszna jak chłop, a dumna jak królowa. Lubi pieśni, grzmiące trąby myśliwskie i dźwięki skrzypiec. Lubi wino, zabawę, długie stoły otoczone wesołymi biesiadnikami. Patrzy z przyjemnością, jak znikają zasoby, jak tańczą i bawią się w komnatach i salach a boczne skrzydło wypełnia się rezydentami.
Patrzcie, jakiem oni kołem otoczyli wazę ponczu! Dwunastu ich, dwunastu mężów. Nie bohaterowie to mody, nie jednodniowi tryumfatorowie, lecz mężowie, których sława długo kwitnąć będzie w Wermlandzie, odważni mężowie, dzielni mężowie! Nie wyschłe z nich pergaminy, nie kutwy jakieś zgarniające złoto do kabzy, lecz ubodzy ludziska, ale żyjący swobodnie, bez troski od rana do nocy.
Obecnie stoi skrzydło rezydentów od lat pustką. Ekeby przestało być schronieniem bezdomnych kawalerów. Pensyonowani oficerowie, podupadli panowie obywatele przestali objeżdżać gościńce Wermlandu, ale w powieści zmartwychwstaną ci weseli, swobodni, wiecznie młodzi panowie rezydenci.
Wszyscy ci sławni mężowie umieli grać na jednym lub nawet na kilku instrumentach. Wszyscy są tak pełni szczególnych właściwości, zwrotów, pomysłów i piosenek, jak mrowisko pełne jest mrówek, ale każdy pozatem posiada jeszcze szczególną jakąś właściwość, szacowny przymiot rycerski, który go odróżnia od reszty.
A więc między tymi, którzy otoczyli wazę ponczu, wymienię najpierw Beerencreutza, pułkownika z długiemi, siwemi wąsami, słynnego karciarza i śpiewaka pieśni Bellmanna, a obok niego przyjaciela jego i towarzysza bitew, małomównego majora, słynnego Strzelca Andrzeja Fuchsa; trzeci w ich kółku, to mały dobosz, który długi czas był sługą pułkownika, ale został posunięty do stanu rycerskiego na podstawie wielkiej zręczności w przyrządzaniu ponczu i umiejętności śpiewania. Dalej wspomnieć należy o sławnym chorążym, Rutgerze Orneclou, malującym się jak kobieta, podbijaczu serc, w peruce, z halsbindą i żabotem. Był on jednym z najwybitniejszych rycerzy, a był nim również Chrystyan Berg, ów siłacz, kapitan, wielki bohater, ale tak łatwy do wyprowadzenia w pole, jak ów olbrzym z bajki. W towarzystwie tych dwóch widywano też często nizkiego, okrąglutkiego jak kulka, patrona Juliusza, wesołego i zabawnego, z otwartą głową, mówcę, malarza, pieśniarza i opowiadacza anegdot. Dowcip swój ostrzył sobie najczęściej na podagrycznym chorążym i głupim olbrzymie.
Przybywa tu również ogromny Niemiec Kewenhüller, wynalazca samochodu i balonu, ten, którego imię rozbrzmiewa jeszcze po szumiących lasach. Rycerz to był z rodu i postawy, z długiemi, podkręconemi wąsami, śpiczastą bródką, orlim nosem i małemi skośnemi oczkami, otoczonemi siecią zmarszczków. Tu bawi też wielki wojownik Krzysztof, który nigdy nie opuszczał czterech ścian rezydenckiego skrzydła, chyba, gdy się miało zapolować na niedźwiedzia lub planowano jakąś zuchwałą, awanturniczą wyprawę. Obok niego siedzi wuj Aberhardt, filozof, który sprowadził się na Ekeby nie dla zabawy i rozrywek, lecz aby, nie troszcząc się o chleb powszedni, mógł wykończyć swoją wielką pracę z dziedziny najwyższej z nauk.
Na końcu wymienię najlepszych z grona, a więc: łagodnego Lövenberga, pobożnego, nazbyt dobrego na ten świat niegodny, który też nie mógł zrozumieć wszystkich wybryków towarzyszów i Liliencrona, wielkiego muzyka, który miał swój dom i zawsze do niego tęsknił, ale przecież znowu wracał do Ekeby, gdyż on potrzebował bogactw i odmiany, aby mógł znieść życie.
Wszyscy wymienieni, w liczbie jedenastu, mieli już młodość za sobą i spory krok zrobili ku starości, wpośród nich jednak znajdował się jeden, który miał najwyżej trzydzieści lat i którego zarówno duchowe, jak fizyczne siły były jeszcze w najlepszym stanie. Był to Gösta Berling, on, który sam jeden większym był mówcą, śpiewakiem, muzykiem, myśliwym, pijanicą i karciarzem, niż wszyscy tamci razem.
Przyjrzyjcie mu się teraz, kiedy stanie na mównicy. Ciemność opuszcza się na dół od poczerniałego pułapu ciężkiemi zwojami. Z pośród nich wyłania się jego jasna głowa, niby głowa młodego boga, jednego z tych, którzy w chaos wnieśli światło. Stał wysmukły, piękny, żądny przygód.
A przemawia z głęboką powagą:
— Rycerze i bracia! Północ nadchodzi, uczta się przeciąga, czas wypić zdrowie trzynastego biesiadnika!
— Kochany bracie Gösto — woła patron Juliusz — tu niema trzynastego, wszak nas tylko dwunastu!
— Na Ekeby rok rocznie ktoś umiera — mówił dalej Gösta głosem coraz bardziej ponurym. — Jeden z gości rezydenckiego skrzydła umiera, jeden z pośród wesołych, swobodnych, wiecznie młodych towarzyszów. Tak. Nam nie wolno się starzeć. Gdy drżące nasze dłonie nie będą mogły utrzymać kieliszka, gdy nasze napół oślepłe oczy nie będą mogły rozróżnić kart, czemże będzie dla nas wtedy życie, a czem my dla niego? Jeden z trzynastu, którzy obchodzą Wigilię w kuźni, musi umrzeć, ale co rok przybywa nowy, aby dopełnić liczby — mąż to bywa doświadczony w rzemiośle wytwarzania radości, mąż, który skrzypce dzierżyć umie, w karty zagrać potrafi, on wyrówna cyfrę. Motyle powinny umieć zginąć, zanim słońce zajdzie. Zdrowie trzynastego!
— Ależ Gösto, wszak nas tylko dwunastu! — zaprzeczali biesiadnicy i żaden nie tknął kieliszka.
A Gösta Berling, którego wszyscy nazywali poetą, chociaż nigdy w życiu nie napisał wiersza, ciągnął dalej z niezamąconym spokojem:
— Rycerze i bracia! pomnijcie, czem jesteście. Wy jedynie siejecie radość i wesele w Wermlandzie. Wy dodajecie ducha pociągnięciom smyczka, wy ożywiacie tańce, wy sprawiacie, że śpiew i muzyka rozbrzmiewają po kraju. Gdyby nie wy, zniknęłyby z widowni tańce, powiędłyby róże, przestałyby rosnąć kwiaty, umilkłyby pieśni, a w tym pięknym kraju nie byłoby nic, krom hut żelaznych i obywateli ziemskich. Radość istnieć będzie, póki wy będziecie żyli. Sześć lat obchodziłem Wigilię w kuźni na Ekeby, a nigdy nie wzbraniał się nikt pić zdrowia trzynastego. Któż z was lęka się śmierci?
— Ależ Gösto, skoro nas jest tylko dwunastu, jakże mamy pić zdrowie trzynastego? — wołali.
Głębokie skupienie maluje się na twarzy Gösty.
— Jest nas tylko dwunastu? — pyta. — A dlaczegoż tak jest? Mamyż wymrzeć? Czyż na przyszły rok ma nas być tylko jedenastu? — a następnego już tylko dziesięciu? Mamyż przejść do legendy? czyż gromadka nasza ma wyginąć? Wzywam go, owego trzynastego, gdyż wstałem, aby wznieść jego zdrowie. Z głębin morza, z wnętrza ziemi, z niebios sklepienia, z piekielnych odmętów niech przybywa uzupełnić liczbę naszą!
Wtem zaszumiało w kominie, płomienie buchnęły w górę — zjawił się trzynasty.
Cały obrośnięty, z ogonem i kopytami, z rogami i śpiczastą bródką przybył — a na widok jego podnieśli się mimowoli biesiadnicy z okrzykiem głośnym.
A Gösta Berling z zapałem wykrzykuje:
— Stawił się trzynasty! Zdrowie trzynastego!
Przybył więc stary wróg ludzkości do zuchwalców, zakłócających spokój nocy świętej. Przybył przyjaciel czarownic z Łysej góry, on, który swoje kontrakty podpisuje krwią na czarnym jak węgiel papierze, on, który siedm dni tańczył z hrabiną z Ivarsnaes, a wypędzić go nie mogło siedmiu księży.
Błyskawicą przemknęły rozmaite myśli po głowach starych awanturników. Usiłują odgadnąć, po którego z nich trudził się po nocy.
Niejeden przerażony miał ochotę uciec, ale niebawem zrozumieli, że nie przybył, aby ich zabrać w swoje ciemne otchłanie, lecz że zwabił go brzęk kieliszków i śpiewy. Chciał wziąć udział w radości ludzi w świętą noc wigilijną i zbyć się na chwilę ciężaru panowania w tym czasie poświęconym uciesze.
Ej, panowie, panowie! Czy który z was pomyślał, że to dziś Wigilia? Teraz śpiewają aniołowie pasterzom, pozdrawiając ich, teraz leżą dzieci w łóżeczkach niespokojnie, aby nie zaspały mszy rannej. Wkrótce czas będzie pozapalać światła w kościele w Bro, a wysoko, w lesie zapalił już parobczak jakiś stos trzeszczących gałązek jedliny, aby jego ukochanej rozjaśniły drogę.
Na wszystkich chatach poustawiały kobiety na oknach świece, które zapalą, gdy pobożni będą przechodzili do kościoła. Organista przez sen powtarza sobie pieśni, stary proboszcz, leżąc w łóżku, próbuje głosu, czy mu dopisze, gdy będzie miał śpiewać: „Chwała Panu...“
Ach, panowie rezydenci, lepiej byłoby, gdybyście tę spokojną noc przepędzili w łóżkach, zamiast bratać się z księciem ciemności.
Ale oni witali go okrzykami, jak to już Gösta uczynił. Postawili przed nim szklanicę gorącego napoju i usadzają go na honorowem miejscu. Beerencreutz proponuje mu partyjkę, patron Juliusz śpiewa najpiękniejsze pieśni, a Orneclou rozmawia z nim o pięknych kobietach, o tych niebiańskich istotach, które osładzają nam życie. Rogaty, zadowolony z przyjęcia, wspiera się królewskim ruchem o kozioł i zbliża do skrzywionych ust pełną czarę.
Gösta Berling, naturalnie, wygłasza mowę na cześć jego.
— Wasza wielmożność! — mówi — długo oczekiwaliśmy tu waści na Ekeby, gdyż zapewne wasza wielmożność nie ma dostępu do innego raju. Tu żyje się, nie siejąc, ni orząc, jak waszej wielmożności zapewne nie tajno. Tu pieczone gołąbki same wpadają do gąbki — tu płynie mocne piwo i słodka wódka we wszystkich strumieniach i potokach. Tu dobrze się nam żyje, jak wasza wielmożność widzi.
— My, rezydenci tęskniliśmy do waszej wielmożności, bo jest nas liczba niezupełna. Jesteśmy dwunastką, ową cyfrą, która od wieków przewija się w poezyi. Dwunastu nas było, kiedyśmy światem rządzili z góry Olimp, ginącej w obłokach, dwunastu, gdyśmy jako ptaki zamieszkiwali zieloną koronę Yggdracilu. Alboż nie w dwunastkę siedzieliśmy naokół stołu króla Artura? A Karol Wielki, czyż nie miał orszaku z dwunastu? Jeden z nas był Torem, inny Jowiszem — i dziecko rozpozna w nas bogów. Blask boski przeniknie i przez łachmany, lwią grzywę rozpozna się i pod oślą skórą. Czas przyćmił blask nasz, a oto kuźnia stała się nam Olimpem, skrzydło pałacowe Walhallą.
— Lecz nie byliśmy dotąd w pełnej liczbie. Wiadomo przecież, iż w każdej dwunastce, o której poezya wspomina, znajdować się musiał jakiś Loke, jakiś Prometeusz, jakiś Ganelon. Tego nam brakło.
— Wasza wielmożność, witam was!
— Patrzcie, patrzcie! — zawołał szatan — co za piękne słowa. Ale ja, niestety, nie mam czasu na odpowiedź. Interesa, moi przyjaciele, interesa! Muszę dalej ruszyć, inaczej służyłbym panom bardzo chętnie. Dzięki za serdeczne przyjęcie, towarzysze. Do widzenia!
Tedy pytają, gdzie tak spieszy, a on odpowiada, że pani na Ekeby, majorowa we własnej swojej dobie, oczekuje go, aby odnowić z nim kontrakt.
Wielkie zdziwienie ogarnia rezydentów. Przechodzą myślą wszystkie właściwości majorowej: surowa to, ale dzielna niewiasta. Przewiezie transport kruszcu z kopalni do Ekeby. Sypia jak fornal na klepisku z workiem pod głową, zamiast poduszki. W zimie pilnuje węglarzy, w lecie tych, którzy jej drzewo spławiają jeziorem. Silnej woli to kobieta. Klnie jak parobek i rządzi swojemi siedmiu włościami i majątkami swoich sąsiadów, kieruje własną gminą i sąsiedniemi, ba, całym Wermlandem. Dla bezdomnych rezydentów była jednak matką prawdziwą, to też dotąd zatykali uszy, gdy się o nie obijała pogłoska, że jest w zmowie z dyabłem. Więc pytają pełni zdumienia, jaki to kontrakt z nim zawarła.
A on, szatan, odpowiada, że darował majorowej siedm włości pod warunkiem, aby mu rok rocznie przysłała jakąś duszę.
Ach, jakież przerażenie ścisnęło serca panów rezydentów na tę wiadomość.
Wiedzieli o tem, ale dopiero teraz pojęli wszystko. Na Ekeby umierał co rok jakiś mężczyzna, jeden z gości rezydenckiego skrzydła, jeden z wesołych, swobodnych, wiecznie młodych. Tak, bo panowie rycerze nie powinni się starzeć. Gdy drżące ich dłonie nie będą mogły utrzymać kieliszka, gdy ich na pół oślepłe oczy nie będą mogły rozróżnić kart, czemże będzie dla nich wtedy życie, a czem oni dla niego? Motyle powinny umieć zginąć, zanim słońce zajdzie.
Teraz dopiero pojęli znaczenie faktu.
Biada więc owej kobiecie! Dlatego to zastawiała im tyle dobrych rzeczy, dlatego dawała im, ile tylko zapragnęli mocnego piwa i słodkiej wódki, aby wprost od pijatyki lub karcianego stołu wpadali w moc księcia ciemności, rok rocznie jeden, jeden w ciągu krótkiego roku. Biada tej kobiecie, biada czarownicy! Silni, rośli mężczyźni przybywali do Ekeby na pewną zgubę. Ona pchała ich w nią, mózgi ich stawały się gąbkami, płuca suchym popiołem, umysł ich otaczał mrok, gdy padali na śmiertelne łoże, idąc w długą drogę beznadziejni, samotni. Biada tej kobiecie! Tak umarli wszyscy ci, którzy byli lepsi od nich, tak poumierają i oni.
Przerażenie panów rezydentów nie trwa jednak długo.
— Ty zaś, potępieńcze, nie będziesz z tą czarownicą więcej podpisywał krwią kontraktów! — zawołali. — Ona musi zginąć!
Chrystyan Berg, ów siłacz, kapitan, zarzucił sobie na ramię najtęższy młot z kuźni, który ma ugrzęznąć w głowie tego potwora.
— Już ci nie przyniesie żadnych dusz w ofierze — wołali. — A ciebie, ty rogaty, położymy na kowadle i puścimy młot żelazny. Póki będą padały uderzenia młota, będziemy cię przytrzymywali obcęgami... nauczymy cię wyprawiać się na połów dusz rycerskich!
Że dyabeł jest tchórzem, to stara historya i myśl dostania się pod młot nie przypadła mu do smaku. Przywołuje więc Chrystyana Berga i zaczyna układy z rezydentami.
— Zabierzcie siedm hut żelaznych na przyszły rok, weźcie je sobie, a mnie pozostawcie majorową.
— Czy sądzisz, że jesteśmy tak nikczemni, jak ona? — zawołał patron Juliusz. — Ekeby z siedmiu włościami chcemy mieć, a majorową odstępujemy ci z przyjemnością.
— Cóż Gösta mówi? Co Gösta na to? — pytał łagodny Lövenberg. — Gösta Berling niech mówi. W takiej ważnej sprawie musimy znać jego zapatrywanie.
— Wszystko to niedorzeczności! — odezwał się Gösta Berling. — Rycerze, nie dajcie mu się obałamucić! Czemże jesteśmy wobec majorowej? Z duszami naszemi niech sobie będzie jak chce, ale dobrowolnie nie staniemy się niewdzięcznymi łajdakami, nie postąpimy jak łotry i zdrajcy. Zbyt długo jadłem chleb majorowej, aby ją porzucić w nieszczęściu.
— A więc idźże sobie do piekła, Gösto, skoro taką masz ochotę! My wolimy sami mieć Ekeby w zarządzie.
— Ależ poszaleliście chyba, lub zapiliście wszystek wasz rozum! Myślicie, że to wszystko prawda? Myślicie, że to jest dyabeł? Nie poznajecież, iż wszystko wierutne kłamstwo?
— Patrzcie! patrzcie, patrzcie! — dziwi się przybysz. — On nie wie, że jest na najlepszej drodze dostania się do piekła, a przecież już siedm lat bawi na Ekeby! Nie widzi, jak blizki już jest!
— Ale co tam, stary! Przecież ja sam pomogłem ci wleźć w ten piec.
— Jak gdyby to czemu się sprzeciwiało! Jak gdybym dlatego nie mógł być dyabłem? Tak, tak, Gösto Berlingu, rozwinąłeś się wcale dobrze pod wpływem majorowej.
— Ona mi życie ocaliła! — rzekł Gösta. — Czemżebym był, gdyby nie ona?
— Patrzcie, patrzcie! Jak gdyby ona w tem nie miała własnej korzyści, że cię zatrzymała w Ekeby! Umiesz jej tu ściągać ludzi, masz do tego nadzwyczajny talent. Raz usiłowałeś się od niej uwolnić, dała ci dom i pracowałeś, chcąc zarabiać na życie. Codzień wtedy przechodziła mimo twego domu, a ładne dziewczęta wodziła z sobą. Pewnego razu zjawiła się i Maryanna Sinclaire — wtedy rzuciłeś precz łopatę i fartuch i wróciłeś do zamku.
— Droga prowadziła popod mój dom, ty głupcze.
— Naturalnie, że prowadziła. Później udałeś się do Borgu, jako nauczyciel Henryka Dohn, gdzie omal nie zostałeś zięciem hrabiny Marty. Któż winien, że hrabianka Ebba Dohn dowiedziała się, iż jesteś wypędzonym proboszczem i dostałeś kosza? Majorowa temu winna, Gösto Berlingu. Chciała cię znowu mieć przy sobie.
— Ej, co tam! Ebba Dohn umarła wkrótce, i takbym jej nie dostał — odparł Gösta.
Wtedy przystąpił szatan tuż do niego i syknął mu w twarz:
— Umarła, naturalnie, że umarła. Zabiła się przez ciebie, tak, ale tobie nikt tego nie powiedział.
— Niezły z ciebie dyabeł! — rzekł Gösta.
— Majorowa wszystko to urządziła, powiadam ci! Chciała cię znowu mieć w skrzydle rezydenckiem.
Gösta w głos się roześmiał.
— Rzeczywiście niezgorszy z ciebie dyabeł! — zawołał! — Dlaczego nie mielibyśmy zawrzeć z tobą kontraktu? Możesz nam więc dostarczyć owych siedmiu posiadłości, jeżeli chcesz.
— Dobrze, ale się już nie cofaj!
Rezydenci odetchnęli. Do tego doszli, że nie mogli nic przedsiębrać bez Gösty. Gdyby on się był nie zgodził, nie byłoby nic z układu. A przecież to nie bagatelna rzecz dla rezydentów otrzymać siedm hut żelaznych!
— Pamiętajcież jednak — zwrócił się Gösta do towarzyszów — że przyjmujemy owe siedm posiadłości dla ratowania naszych dusz, nie zaś dla zamienienia się w bogatych dziedziców, którzy tylko pieniądze liczą i żelazo ważą. Nie chcemy być ani zasuszonemi pergaminami, ani kutwami, zbierającymi złoto, lecz chcemy być i pozostać rycerskimi.
— Złote słowa prawdy! — mruknął szatan.
— Jeżeli więc chcesz nam ofiarować owe siedm włości na rok, przyjmujemy je, ale jedno pamiętaj: jeżeli w tym czasie uczynimy coś rozumnego, użytecznego, albo też niehonorowego, tedy możesz nas wszystkich dwunastu zabrać po upływie roku, a włości nasze darować komu zechcesz.
Szatan zacierał ręce z uciechy.
— Natomiast, jeżeli się zawsze będziemy zachowywali jak prawdziwi rycerze — mówił dalej Gösta — nie wolno ci będzie odtąd zawierać kontraktu na Ekeby i nie otrzymasz żadnej duszy ani od nas, ani od majorowej.
— Trudne warunki — rzekł dyabeł. — Ach Gösto, mógłbyś mi przecież darować jednę duszę, jednę malutką duszyczkę. Czy nie mógłbym dostać majorowej? Dlaczego oszczędzać majorową?
— Nie handluję tym towarem! — wrzasnął Gösta. — A jeżeli chcesz koniecznie zabrać ztąd jakąś duszę, weź sobie starego Sintrama z Forsu: ten dojrzały jest do piekła — ręczę!
— No, no, no! Słuchajcież — odezwał się przybysz, nie zmrużywszy oka. Rezydenci więc, albo Sintram — wszystko jedno. W każdym razie tłusty będzie rok.
Poczem spisano kontrakt krwią z małego palca Gösty na czarnym papierze szatana i jego piórem gęsiem.
A gdy się to już stało, rozradowali się rezydenci. — Wszystkie piękności świata będą należały do nich przez cały rok — a potem znajdzie się już jakiś sposób.
Odsuwają krzesła, podają sobie ręce i tworzą krąg na okół kotła z ponczem, stojącego na środku czarnej podłogi i puszczają się w dzikie pląsy.
W samym środku koła w ogromnych podskokach tańczy dyabeł, nakoniec jak długi pada obok kotła i pije.
Wtedy rzuca się też na ziemię obok niego Beerencreutz i Gösta Berling, a za nimi wszyscy sadowią się kręgiem wkoło kotła, który nachylają sobie do ust kolejno. Nakoniec przewraca się kocioł i wszystek gorący, lepki trunek wylewa się na leżących.
Kiedy się podnoszą, klnąc głośno, niema już ani śladu z dyabła, ale jego złote obietnice unoszą się niby płomieniste korony nad głowami rezydentów.



UCZTA ŚWIĄTECZNA.

W dzień Bożego Narodzenia daje majorowa Samzeliusowa wielkie przyjęcie na Ekeby.
Siedzi wtedy za stołem, nakrytym na pięćdziesiąt osób. A występuje w całej swojej okazałości; znikły gdzieś: krótki kożuch, pasiasta, samodziałowa suknia i fajeczka — dziś szeleszcze jedwabiami, złote bransolety zdobią jej ręce, perły chłodzą białą szyję.
A gdzież przebywają panowie rezydenci? gdzież ci, którzy ostatniej nocy, w czarnej kuźni z lśniącego, miedzianego kotła pili zdrowie nowych właścicieli? — Oto w kącie, pod piecem siedzą, przy osobnym stole; dziś miejsca dla nich nie ma przy głównym stole. Do nich docierają potrawy późno, a wina w małej ilości; ku nim nie biegną spojrzenia pięknych pań, dowcipy Gösty nie robią tam w górze wrażenia.
Grupa rezydentów przypomina dziś oswojone źrebaki, zmęczone dzikie zwierzęta. Tylko godzinę spali tej nocy, pojechali bowiem przy blasku pochodni i świetle gwiazd na mszę pasterską. Przejęli się widokiem oświetlonego kościoła, śpiewami nabożnemi i serca ich złagodniały. O Wigilii w kuźni zapomnieli, jak się zapomina snu przykrego.
Potężna, można jest majorowa z Ekeby. Któż odważyłby się podnieść na nią rękę, kto śmiałby usta otworzyć, by przeciw niej świadczyć? Bezwątpienia nie biedni rezydenci, którzy lata całe chleb jej jedli i pod jej dachem mieszkali. Sadza ich też, gdzie jej dogodnie, mogłaby im drzwi zamknąć, gdyby chciała, a oni nie mogą się nawet usunąć z pod jej władzy. Biedni oni, nie mogą żyć zdala od Ekeby.
Przy głównym stole bawią się dobrze: tam błyszczą piękne oczy Maryanny Sinclaire, tam dźwięczy srebrzysty śmiech wesołej hrabiny Dohn.
Przy stole panów rezydentów jednak cisza. Czyż nie byłoby słusznie i sprawiedliwie, aby ci, których majorowa ma zamiar zgubić, siedzieli przy tym samym stole, co reszta gości? Co za hańbiące urządzenie z tym stołem w kącie pod piecem! Jak gdyby drużyna rezydentów niegodna była towarzystwa panów!
Rezydenci wyglądają jak dzieci postawione za karę do kąta. Powoli zaczynają w nich nurtować myśli minionej nocy. Jak nieśmiali goście nasuwają się wesołe pomysły, zabawne kłamstwa, przy stole w kącie. Natomiast coraz natarczywiej wstępują w mózgi obietnice nocne i gniew nocny. Patron Juliusz usiłuje dla zabawy wmówić w siłacza, kapitana Chrystyana Berga, że pieczonych jarząbków obnoszonych obecnie przy głównym stole nie starczy dla wszystkich gości — ale pomysł ten nie wywołuje wesołego śmiechu.
— Nie może ich wystarczyć — mówi patron Juliusz — wiem przecież, ile ich było. Ale nie trap się tem, kapitanie; dla nas są w rezerwie pieczone wrony.
Lecz jedynie pułkownik Beerencreutz skrzywił usta do słabego uśmiechu pod nastroszonym wąsem. Gösta zaś przez cały czas ma taką minę, jakgdyby nosił się z myślą zamordowania kogoś.
— Nie jestże każda potrawa dostatecznie dobra dla rezydentów? — rzucił tylko pytanie.
Ale w tej chwili nadchodzi pełny półmisek przepysznych jarząbków do bocznego stołu.
Kapitan Chrystyan jednak jest już wściekły. Przez całe życie były największą jego antypatyą wrony — te obrzydliwe, hałaśliwe stworzenia. Taka była nienawiść jego, że w jesieni przebrał się na pośmiewisko wszystkim za kobietę jedynie dlatego, aby mógł się do nich zbliżyć na odległość strzału, kiedy kradły właśnie zboże na polu. Udało mu się nieraz zaskoczyć je wiosną na miłosnem gruchaniu i kładł je trupem w gołem polu. Latem wyszukiwał ich gniazd, wybierał z nich piszczące, nagie młode, lub niszczył napół wyklute jaja.
Teraz przysuwa sobie półmisek z jarząbkami.
— Myślisz, że ich nie poznaję? — huknął na służącego. — Myślisz, że muszę je słyszeć kraczące, by je rozpoznać? Niech was dyabli wezmą, skoro się ośmielacie podać Chrystyanowi Bergowi wrony! Dyabli niech was porwą, mówię!
To rzekłszy, porywa jednego jarząbka za drugim i ciska o ścianę. Sos i tłuszcz rozpryskują się naokół. Zmiażdżone ptaki odbijają się od ścian i opadają na podłogę. A cała drużyna raduje się.
Wtem do uszu rezydentów dolatuje gniewny głos majorowej.
— Za drzwi z nim! — woła do służby.
Ale nikt nie ma odwagi. Wszak to siłacz, ten Chrystyan Berg.
— Wyrzućcie go za drzwi!
On słyszy rozkaz. I groźny w swoim gniewie odwraca się do majorowej, jak niedźwiedź od pobitego wroga zwracający się do nowego napastnika. Podchodzi do stołu nakrytego w kształt podkowy. Podłoga trzeszczy pod krokami olbrzyma. Staje naprzeciw niej, przedzielony tylko stołem.
— Wyrzucić go za drzwi! — woła raz jeszcze majorowa.
Ale on jest wściekły: jego zmarszczone czoło, potężna, zaciśnięta pięść budzi postrach. Ogromny jest jak olbrzym i jak olbrzym silny. Goście na równi ze służbą drżą, nie śmiejąc się go dotknąć. Któżby się na to odważył, zwłaszcza teraz, gdy gniew zmysły mu odebrał?
Stoi naprzeciw majorowej i sroży się.
— Rzuciłem wrony o ścianę. Alboż nie miałem prawa?
— Precz ztąd, kapitanie!
— Ty babo! Chrystyanowi Bergowi podawać wrony! Gdybym ci odpłacił, jak zasłużyłaś, zabrałbym cię razem z tysiącem dyabłów...
— Do stu dyabłów, Chrystyanie Bergu, nie waż się kląć — tu wolno kląć tylko mnie jednej.
— Myślisz, że się ciebie zlęknę, czarownico? Czy myślisz, że nie wiem, zkąd masz te siedm włości?
— Milcz, kapitanie!
— Kiedy Altringer umierał, dał je twojemu mężowi, bo byłaś jego kochanką.
— Milcz, powiadam ci!
— Wierną byłaś żoną, Małgorzato Samzelius! A major spokojnie przyjął siedm wsi, powierzył ci ich zarząd i udawał, że o niczem nie wie. Ale dyabeł wszystko to sobie zapisał. Teraz koniec już przyjdzie na ciebie!
Majorowa siadła, blada jest i drży na całem ciele. Po chwili przyznaje mu słuszność dziwnie cichym głosem.
— Prawda, koniec mój się zbliża, Chrystanie Bergu. Prawdę powiedziałeś.
Na ten dźwięk głosu zadrżał siłacz, rysy mu się przeciągnęły, łzy stanęły w oczach.
— Pijany jestem — zawołał. — Nie wiem sam, co mówię. Nic nie powiedziałem. Psem i niewolnikiem, niczem więcej byłem dla niej przez lat czterdzieści. Ona jest Małgorzatą Celsing, której służyłem życie całe. Nic złego na nią nie mówię. Czyż mógłbym powiedzieć coś na piękną Małgorzatę Celsing? Jestem psem, który strzeże jej drzwi, niewolnikiem, dźwigającym jej kajdany. Jej wolno mnie bić, nogami deptać — widzicie przecież, iż milczę i cierpię. Czterdzieści lat ją kochałem. Jakże mógłbym coś o niej powiedzieć?
I przedziwny sprawia widok, gdy się rzuca jej do kolan i prosi o przebaczenie, a ponieważ ona siedzi na drugim końcu stołu, obchodzi go na kolanach, póki do niej nie dotrze; wtedy pochyla się, całuje kraj jej sukni i łzami zrasza podłogę.
Opodal majorowej siedzi mały, niepozorny człowieczek. Ma on kędzierzawe włosy, małe, skośne oczy i wystającą dolną szczękę. Podobny jest do niedźwiedzia. Jestto małomówny, nie narzucający się nikomu człowiek, bo też nie obchodzi go nic, ani świat, ani ludzie. To major Samzelius.
Słysząc ostatnie słowa kapitana, podniósł się on, podniosła się i majorowa i wszyscy goście w liczbie pięćdziesięciu uczynili to samo. Kobiety uderzyły w płacz z obawy przed tem, co ma nastąpić. Mężczyzni stali bezradni, a u stóp majorowej klęczy kapitan Chrystyan i całuje kraj jej szaty, a łzy zraszają posadzkę komnaty.
Szeroka, włochata dłoń majora zaciska się powoli — podnosi rękę.
Ona jednak przemawia najpierw. W głosie jej jest jakiś głuchy dźwięk, którego nigdy w nim nie było dotąd.
— Porwałeś mnie! — woła. — Przybyłeś jak rabuś i porwałeś mnie. W domu zmuszono mnie biciem, głodem i przekleństwem przyjąć cię za męża. Postąpiłam wobec ciebie, jak na to zasłużyłeś.
Szeroka, włochata pięść majora zaciska się groźnie. Majorowa cofa się o krok, poczem dalej mówi:
— Żywy węgorz wije się pod nożem, kobieta, zmuszona do małżeństwa, szuka sobie kochanka. Chcesz mnie bić za to, co się stało przed laty dwudziestu? Dlaczegoż nie biłeś mnie wtedy? Nie wiedziałeś, że on mieszkał w Ekeby, my zaś w Sjö? Nie pamiętasz, jak nas wydźwignął z nędzy? Jeździliśmy jego powozami, spijaliśmy jego wino. Czyż nie wypełniało twoich kieszeni jego złoto? Czyż nie przyjąłeś owych siedmiu włości? Wtedy milczałeś i przyjąłeś wszystko; wtedy trzeba było użyć pięści — wtedy trzeba było użyć pięści!
Tu mąż jej odwraca się i spogląda po obecnych. W twarzach ich czyta, że przyznają jej słuszność, że wszyscy byli przekonani, iż przyjął pieniądze i dobra za przyzwolenie.
— Nic nie wiedziałem! — zawołał, tupiąc nogą.
— Szczęście więc, że już teraz wiesz! — przerywa mu lodowatym głosem. — Myślałam już, że umrzesz, nie dowiedziawszy się prawdy. Szczęście, że obecnie już wiesz, a zatem otwarcie mogę mówić z tobą, który byłeś moim panem i stróżem mojego więzienia. Wiedzże, że należałam do niego, do tego, któremu mnie odkradłeś. Wszyscy, którzy mnie obmawiali, niechajże słyszą.
I dawna miłość z oczu jej tryska, niby promień jasny. Widzi naprzeciw siebie męża z groźnie podniesioną pięścią. Przerażenie i wzgardę czyta na wszystkich pięćdziesięciu twarzach. Czuje, że to ostatnia godzina jej wielkości, ale nie może odmówić sobie rozkoszy mówienia śmiało o najpiękniejszych swoich wspomnieniach.
— To był mężczyzna — wspaniały mężczyzna! Kimże ty byłeś, że odważyłeś się stanąć pomiędzy nami? Nigdy nie widziałam drugiego takiego człowieka. On obdarzył mnie szczęściem, majątkiem... Błogosławiona niechaj będzie pamięć jego!
W tej chwili spuszcza major rękę, nie uderzywszy — wie już, jak ją ukarać!
— Precz! — ryczy — precz z mojego domu!
Ona się nie rusza.
Grupka rezydentów wybladła spogląda po sobie. Teraz spełniło się wszystko, co przepowiadał szatan... ujawniły się skutki nieodnowienia kontraktu majorowej — dumali:
— A jeżeli to jest prawdą, również prawdą jest zapewne, iż przeszło od lat dwudziestu wysyła rezydentów do piekła, a więc i ich czeka ten los — o czarownica!
— Wynoś się! — powtórzył major. — Chleba żebraj po gościńcu. Nie będziesz odtąd cieszyła się pieniędzmi, nie będziesz mieszkała w jego dobrach. Skończyło się z majorową na Ekeby. W dniu, w którym przestąpisz próg mojego domu, zabiję cię!
— Z własnego domu mnie wypędzasz?
— Nie masz domu, Ekeby należy do mnie!
Trwoga przejmuje majorową. Cofa się ku drzwiom, on zaś kroczy tuż za nią.
— Ty, który byłeś nieszczęściem całego mojego życia — skarży się — czyżbyś był zdolny i tę mi krzywdę wyrządzić?
— Precz!
A ona opiera się o klamkę, składa ręce i zakrywa sobie twarz. Przyszła jej na myśl matka i szepce:
— Oby się ciebie zaparto, jak ty się mnie zaparłaś, odepchnięto, jak mnie odepchnęłaś! Oby gościniec był ci domem, a rów przydrożny łożem!... A więc ziściło się! A więc ziściło się! — powtarza.
Dobry staruszek, proboszcz z Bro i sędzia z Munkerud przystąpili do majora, usiłując go uspokoić; radzili, że najlepiej będzie, gdy wszystkie te dawne historye puści w niepamięć, gdy pozostanie po dawnemu, przebaczone, zapomniane.
— To żadne dawne historye! — krzyknął. — Do dzisiejszego dnia o niczem nie wiedziałem. Dotąd nie mogłem ukarać cudzołożnicy.
Na te słowa podnosi majorowa głowę, wraca jej odwaga.
— Ty musisz przedemną dom ten opuścić! Czy sądzisz, że ci ustąpię? — mówi, podchodząc naprzód.
Major nie odpowiada, lecz bacznie śledzi oczyma każde jej poruszenie, gotów użyć pięści, gdyby się jej nie mógł pozbyć w inny sposób.
— Pomóżcie mi, dobrzy panowie — prosi — związać tego człowieka i usunąć, póki nie odzyska zmysłów. Rozważcie, kim on, a kim ja jestem. Zastanówcie się, co się stanie, gdy będę zmuszona ustąpić. Ja przecież prowadzę całe gospodarstwo, on całe dni spędza z niedźwiedziami. Pomóżcie mi, przyjaciele i sąsiedzi! Upadnie tu wszystko, gdy mnie nie stanie. Chłop ma dziś co jeść, gdzie mieszkać, bo rąbie mi drzewo w lesie i zwozi kruszec. Węglarz dostarczał mi węgla, flis spławiał mi drzewo. Ja rozdzielam pracę, która wytwarza dostatek. Czy sądzicie, że on potrafi moją pracę dalej prowadzić? Powiadam wam, że wypędzając mnie, otworzycie wrota nędzy!
Znów podniosło się kilka rąk na pomoc majorowej, znowu łagodne dłonie dotknęły uspakajająco ramienia majora.
— Nie! — zawołał — ustąpcie! Kto staje w obronie cudzołożnicy? Powiadam wam, że jeżeli nie pójdzie dobrowolnie, wyniosę ją na rękach do moich niedźwiedzi.
Po tych słowach opadają wzniesione ręce.
Wtedy w ostatniej rozpaczy zwraca się majorowa do rezydentów:
— Czyż i wy będziecie się spokojnie przypatrywali, jak mnie będą wypędzali z własnego domu? Czyż pozwoliłam wam zimą marznąć w śniegu? Alboż odmawiałam wam piwa mocnego i słodkiej wódki? Czyż przyjmowałam od was płacę lub robotę za to, że was żywiłam i odziewałam? Czyż nie byliście u mnie spokojni, jak dzieci u matki? Czyż nie były przyjemności i rozrywki waszym chlebem codziennym? Nie pozwólcie, aby ten człowiek, który był nieszczęściem całego mojego życia, wypędził mnie z własnego domu! Nie dajcie mi zostać żebraczką na gościńcu!
Tu Gösta Berling pochyla się do pięknej, ciemnowłosej dziewczyny, która siedziała przy głównym stole i mówi:
— Przed pięciu laty bywałaś często w Borgu, Anno; nie wiesz, czy majorowa opowiadała Ebbie, że jestem złożonym z urzędu proboszczem?
— Ratuj majorową, Gösto! — odpowiedziała.
— Pojmiesz, że muszę najpierw wiedzieć, czy ona uczyniła mnie mordercą!
— Ach, Gösto, cóż to za pomysł! Ratuj ją!
— Widzę, że nie chcesz odpowiedzieć. W takim razie Sintram miał słuszność.
I Gösta wrócił do rezydentów.
— Nie ruszę palcem w obronie majorowej — zadecydował.
Ach, gdyby majorowa nie była umieściła rezydentów przy osobnym stole! Pod wpływem urazy zbudziły się w nich myśli minionej nocy — teraz płonie w ich oczach gniew niemniejszy, niż u majora. Dlaczegoż wszystko potwierdza ich nocne widzenia?
— Widocznie kontraktu nie odnowiła — szeptają do siebie.
Nie, od tej groźnie szeptającej gromadki nie może się majorowa spodziewać pomocy.
Cofa się więc znów ku drzwiom i splecione ręce podnosi ku twarzy.
— Oby się ciebie zaparto, jak ty się mnie zaparłaś — mówi sama do siebie z gorzką boleścią. — Oby gościniec był ci domem, a rów przydrożny łożem!
Potem kładzie jednę rękę na klamce, drugą zaś podnosi w górę:
— Pomnijcie na słowa moje, wy, którzy mnie pozwalacie teraz wyżenąć z domu — pomnijcie, że i wasza godzina też blizko! Rozbiegniecie się i zostaną po was miejsca próżne. Jakżeż ustać zdołacie, gdy ja was nie będę podpierała? Ty, Melchiorze Sinclaire, który masz dłoń ciężką i czuje ją rodzina twoja, strzeż się! Ty, proboszczu z Broby, nadchodzi sąd na ciebie. Ty, pani Ugglo, pilnuj domu, ubóstwo weń wchodzi. Wy, piękne, młode kobiety, Elżbieto Dohna, Maryanno Sinclaire, Anno Stjaernhök, nie sądźcie, że ja pozostanę jedną, która musi dom swój opuścić. A wy, panowie rezydenci, miejcie się na baczności, nadciąga burza — zmiecie was z ziemi; czas wasz minął, koniec się zbliża! Nie boleję ze względu na siebie, lecz na was, gdyż burza przeciąga nad waszemi głowami, a któż z was się ostoi, skoro ja upadam? Ach, serce mi pęka na myśl o tych biednych, nieszczęśliwych ludziach! Któż im dostarczy pracy, gdy mnie nie stanie?
To mówiąc, naciska klamkę, gdy kapitan Chrystyan podnosi głowę i odzywa się:
— Pókiż jeszcze każesz mi klęczyć u nóg swoich, Małgorzato Celsing? Czyż nie przebaczysz mi, abym mógł wstać i bronić cię?
Ciężką musiała z sobą walkę stoczyć majorowa — wiedziała jednak, że jeśli mu przebaczy, on podniesie się i rzuci na jej męża — i człowiek, który ją przez lat czterdzieści wiernie kochał, stałby się przez nią mordercą.
— Jeszcze mam przebaczać? — rzekła. — Czyż nie ty jesteś powodem całego mojego nieszczęścia? Wróć do swojej drużyny, Chrystyanie Bergu, i ciesz się ze swego dzieła!
Wyrzekłszy te słowa, wyszła spokojnie, ale zostawiła za sobą przerażenie. Upadła, ale nawet w upokorzeniu swojem była wielką. Nie poddawała się miękkiemu żalowi, a w starości nawet umiała się rozkoszować młodą swoją miłością. Nie skarżyła się, nie roniła bezsilnych łez, kiedy pojęła swoje nieszczęście — nie ulękła się wędrówki o kiju żebraczym. Żal jej tylko było ubogich włościan, wesołych, spokojnych ludzi, mieszkających nad jeziorem, i biednych rezydentów, słowem wszystkich, których wspierała, którymi się opiekowała.
Wszyscy ją opuścili, ona jednak posiadała dość siły, aby jednego przyjaciela odtrącić i nie dozwolić mu stać się mordercą.
Nazajutrz major Samzelius Ekeby opuścił i przeniósł się do Sjö, leżącego tuż obok wielkiej huty żelaznej. W testamencie Altringera, mocą którego został właścicielem siedmiu hut żelaza, napisano wyraźnie, że nic mu nie wolno darować, ani sprzedać, lecz wszystko po śmierci majora ma przejść na jego żonę lub tejże spadkobierców. Ponieważ więc Samzelius tego nienawistnego spadku nie mógł roztrwonić, osadził na nim rezydentów w przekonaniu, że tem samemu Ekeby, jak i innym włościom, wyrządzi największą szkodę.
Ponieważ nikt w tych stronach nie wątpił, że niegodny Sintram wypełniał rozkazy szatana i ponieważ wszystko, co tenże im przepowiedział, sprawdziło się, rezydenci byli przekonani, że kontrakt sprawdziłby się co do joty i byli zdecydowani przez cały rok nie uczynić nic mądrego, ani pożytecznego, ani też łotrowskiego, a przytem głęboko byli przeświadczeni o niegodziwości majorowej, pragnącej ich zguby.
Stary wuj Eberhard, filozof, śmiał się z tego ich przeświadczenia, ale któżby przywiązywał wagę do słów takiego niedowiarka zatwardziałego, który, gdyby nawet znajdował się wśród samego ognia piekielnego, otoczony wszystkimi dyabłami, utrzymywaćby nie przestał, że oni nie istnieją, bo nie mogą istnieć. Wuj Eberhard niedarmo był filozofem!
Gösta Berling nie powiedział nikomu, co on o tem sądzi. To pewna, że był przekonany, iż nie miał obowiązku wdzięczności wobec majorowej, za to że go uczyniła rezydentem w Ekeby; on uznawał, że byłoby lepiej dla niego umrzeć niż żyć ze świadomością, iż stał się przyczyną samobójstwa Ebby Dohn. Nie podniósł ręki, aby się zemścić na majorowej, ale też i nie stanął w jej obronie. Nie mógł.
Tak więc rezydenci nasi doszli do znaczenia i majątku. Serca ich radowały się na myśl świątecznych zabaw i rozrywek, a chociaż Göstę Berlinga udręczała troska, nie widać tego było po jego twarzy, ani poznać po mowie.



GÖSTA BERLING POETĄ.

Na zamku Borg miał się odbyć bal.
Mieszkał tam wonczas młody hrabia Dohn, który się świeżo ożenił i miał piękną młodą żonę. Wesołością rozbrzmiewało teraz stare hrabiowskie zamczysko. I do Cheby przyszło zaproszenie, okazało się jednak, że ze wszystkich, którzy tego roku spędzili tam Boże Narodzenie, Gösta Berling, poeta, jak go nazywano, był jedynym, który miał ochotę pojechać do Borgu.
Borg i Cheby leżą nad długiem jeziorem Löb, lecz po przeciwnych brzegach.
Ubogiego Göstę Berlinga wyprawili na ten bal staruszkowie, jak gdyby był królewskim synem, mającym swoją osobą przedstawiać całe królestwo. Wystroił się zatem we frak nowiusieńki ze złotemi guzikami, sztywny żabot i lakierki; na to zarzucił wspaniałe bobrowe futro, a na piękne, złote kędziory sobolową czapkę. Na saniach rozpostarto niedźwiedzią skórę, zaprzężono czarnego Don Juana, prawdziwą ozdobę stajni. Gösta gwizdnął na białego Tankreda i ująwszy w dłonie splecione lejce, ruszył. Wesoły wyjeżdżał w całym blasku przepychu i bogactwa, promieniejąc sam z siebie pięknością ciała i przymiotami ducha.
Wyjechał wczesnym rankiem. Była to niedziela, więc przejeżdżając obok kościoła w Bro, słyszał rozbrzmiewający ztamtąd śpiew. Skręcił potem w ustronną leśną drożynę, wiodącą do Borgi, gdzie mieszkał kapitan Uggla, u którego zamierzał pozostać na obiedzie.
Borga nie było siedzibą zamożnych ludzi — przeciwnie, głód znał drogę do tego domu, ale przyjmowano go żartami, śpiewem i muzyką, jak innych gości, to też jak ci, odchodzi niechętnie.
Stara Ulryka Dillner, urzędująca w kuchni i w izbie czeladnej, przywitała Göstę Berlinga w sieni. Dygnęła, a przyprawiane loki, które spadały jej na śniadą, pomarszczoną twarz, skakały z radości. Wprowadziła go do sali i jęła zabawiać opowiadaniem o mieszkańcach wsi i miejscowych stosunkach.
— Troski i kłopoty same — mówiła — ciężkie czasy przyszły na Borgę. Niema nawet chrzanu do mięsa na obiad... to też Ferdynand z dziewczętami pojechali do Munkerud pożyczyć.. Kapitan zaś wyprawił się do lasu i wróci zapewne z jakim łykowatym zającem, który więcej masła wypije w pieczeniu, niż sam wart. On to nazywa dostarczaniem żywności dla domu. Jeszcze to byłoby najmniejsze, gdyby tylko nie chciał przynieść nędznego lisa, najmarniejsze zwierzę, jakie tylko Pan Bóg stworzył, równie nieużyteczne czy żywe czy też zabite.
— A wielmożna pani? — Nie wstała jeszcze. Leży w łóżku i czyta powieści, jak to zwykła czynić. Nie stworzony do pracy ten niewinny anioł!
Pracę zostawiono starym, posiwiałym w służbie, jak ona. Dzień i noc trzeba być na nogach, aby wszystko utrzymać w jakim takim ładzie. A to rzecz nie taka łatwa. Przez całą, zimę nie mieli żadnych potraw mięsnych, prócz niedźwiedziej szynki. A płacy wielkiej się nie spodziewa, dotąd nawet nic jeszcze nie widziała... ale przecież jej chyba nie wyrzucą na gościniec, gdy już nie będzie mogła pracować. Tu traktują gospodynię, jak człowieka — sprawią jej pewnie uczciwy pogrzeb, o ile się znajdą pieniądze na trumnę.
— Bo któż może wiedzieć, co będzie! — westchnęła, fartuchem ocierając oczy, które wciąż zachodziły łzami. — Winni jesteśmy dużo panu Sintramowi, może nam wszystko zabrać. Teraz jest niby Ferdynand zaręczony z bogatą Anną Stjaernhök, ale on się jej sprzykrzy. I cóż się wtedy stanie z nami, z naszemi trzema krowami, dziewięciu końmi, z naszemi wesołemi panienkami, które radeby jeździć z balu na bal, z naszemi wyschłemi polami, gdzie nic nie rośnie, z naszym dobrym Ferdynandem, który nigdy w życiu nie będzie mężczyzną? Co się stanie z tym domem, gdzie wszystko kwitnie, prócz pracy?
Nadeszło południe i zgromadzili się domownicy dobry Ferdynand, łagodny syn domu i wesołe córki. Wrócili z pożyczonym chrzanem; wrócił i kapitan: odświeżony kąpielą w jakiejś odnodze jeziora i polowaniem w lesie. Otworzył szeroko okno, wpuszczając prąd świeżego powietrza i podał Göście rękę serdecznie. Nadeszła i wielmożna pani w jedwabnej sukni z szerokiemi koronkami u rękawów, z których wysuwały się białe ręce, podane łaskawie Göście do ucałowania. Wszyscy witali Göstę radośnie; żarty i śmiechy rozbrzmiewały w gronie. Pytano go ciekawie, jak się żyje na Cheby, jak wygląda w tej ziemi obiecanej.
— Miodem i mlekiem płynie — odparł. — Wydobywamy z gór wszystek kruszec, a zapełniamy piwnice nasze winem. Pola rodzą złoto, którem złocimy sobie nędzę życia, lasy ścinamy, a stawiamy sobie kręgielnie i pawilony.
Pani Uggla w odpowiedzi westchnęła i uśmiechnęła się, a na usta jej wybiegł mimowoli wyraz: poeta!
— Dużo grzechów mam na sumieniu — odpowiedział Gösta — nigdy jednak nie popełniłem ani jednego wiersza.
— A przecież jesteś poetą, Gösto, przydomek ten słusznie ci się należy. Przeżyłeś więcej poematów, niż ich napisali nasi poeci.
Potem jęła pani Uggla łagodnie przemawiać do niego, jak matka, o jego zmarnowanem życiu, bezczynności. — Wierzę jednak — powiedziała — że dożyję chwili, w której cię ujrzę prawdziwym, dojrzałym mężczyzną.
Przyjemnie mu było słuchać, jak zachęcała go do pracy ta miła kobieta, która umiała być wierną przyjaciółką i której wielkie serce pałało miłością wielkich czynów.
Skończyli wesoły obiad, zjedli mięso z chrzanem i kapustą i ciastka kruche, wypili świąteczne piwo, a tymczasem Gösta wywoływał u nich naprzemian to łzy, to śmiech opowiadaniem swojem o majorze, majorowej, proboszczu z Broby, gdy wtem posłyszano z podwórza głos dzwonków, a zaraz potem wszedł Sintram!
Promieniał on radością od łysej pałki do nóg długich, szerokich.
Wymachiwał długiemi rękami i krzywił się. — Na pierwszy rzut oka poznano, że przybywa ze złemi wieściami.
— Czyście słyszeli? — pytał od proga — czyście słyszeli, że dziś była pierwsza zapowiedź Anny Stjaernhök ze starym Dahlbergiem? Widocznie zapomniała, że jest ona zaręczona z Ferdynandem.
Nic podobnego nie słyszeli — zdumienie ich ogarnęło i smutek.
W duszy widzieli już swoje ognisko rodzinne zburzone, zrabowane na spłacenie sum dłużnych temu niedobremu człowiekowi — widzieli ulubione konie sprzedane zarówno, jak starożytne meble, otrzymane w spadku po matce. Widzieli już koniec swego wesołego życia, pełnego rozrywek, jazdę z balu na bal. Na stół ich wejdzie znów szynka z odyńca, a dzieci będą musiały iść na służbę do obcych ludzi.
Matka pogłaskała syna tkliwie, jak gdyby chciała go upewnić o swojej nigdy niegasnącej miłości.
Ale nie darmo przecież bawił wśród nich Gösta Berling, on, któremu nigdy nie zbywa na pomysłach.
— At, co tam! jeszcze niema powodu lamentować! — zawołał. — Proboszczowa z Sartjö winna temu wszystkiemu. Ona opanowała w zupełności Annę, odkąd u niej mieszka na plebanii. Ona to sprawiła, że Anna porzuciła Ferdynanda dla starego Dahlberga, ale jeszcze nie po ślubie i nic też z tego nie będzie. Jadę do Borgu, tam się spotkam z Anną. Pomówię z nią; już ja ją odstręczę zarówno od proboszczów, jak od narzeczonego. Noc nie upłynie, a sprowadzę ją tu, a wtedy niech się stary Dahlberg z nią pożegna.
I tak się też stało. Gösta pojechał sam do Borgu, nawet bez żadnej z wesołych panien. Towarzyszyły mu tylko gorące życzenia pozostałych. Sintram, który cieszył się na myśl, że stary Dahlberg zostanie wystrychnięty na dudka, postanowił pozostać, aby doczekać się powrotu niewiernej z Göstą. W przystępie czułości, okrył go nawet swoim zielonym szalem podróżnym, darowanym mu przez pannę Ulrykę we własnej jej osobie.
Pani Uggla zaś wyszła na ganek z trzema książkami w czerwonej okładce.
— Weź je — rzekła do Gösty, siedzącego już w sankach — weź na pamiątkę, gdyby ci się nie powiodło. Jest to „Corinna“ pani de Staël — nie chciałabym, aby poszły na licytacyę.
— Mnie szczęście zawsze sprzyja.
— Ach Gösto, Gösto — westchnęła, gładząc jego odkrytą głowę, ty najsłabszy, a jednocześnie najsilniejszy z ludzi! Jak też długo ty będziesz pamiętał, że w twojem ręku spoczywa szczęście wszystkich nas biednych!
Znowu znalazł się Gösta na gościńcu, ciągniony przez czarnego Don Juana z białym Tankredem w tyle, a świadomość czekającej go przygody napełniła mu duszę radością.
Czuł się zdobywcą — duch unosił się nad nim. Droga prowadziła obok plebanii w Svartsjö. Przystanął i zapytał, czy nie mógłby zawieźć Anny Stjaernhök na bal. Dobrze i owszem — któżby też nie pragnął jechać czarnym Don Juanem.
I młoda, śmiała dziewczyna, wskoczyła do sani.
Początkowo jechali w milczeniu, później zawiązała się między nimi rozmowa, w której oboje prześcigali się w dowcipie.
— Czyś słyszał, Gösto, co dziś proboszcz głosił z kazalnicy?
— Czy mówił, żeś jest najładniejszą z dziewcząt w całej okolicy, od jeziora Löb aż do Klareel?
— Niemądryś, Gösto, o tem przecież i tak wiedzą wszyscy. Ogłaszał moje i Dahlberga zapowiedzi.
— Dalibóg, gdybym był o tem wiedział, nie byłbym cię zapraszał do moich sanek. Możesz mi wierzyć!
Dumna dziedziczka odparła:
— Byłabym i bez Gösty Berlinga znalazła drogę do Borgu.
— Prawdę mówiąc, szkoda Anno, że nie masz ani matki, ani ojca — powiedział Gösta w zamyśleniu. — No, ale skoro już taką jesteś, a nie inną, trudno ci z tego robić wyrzut — dodał.
— Bardziej szkoda, żeś mi tego nie powiedział wcześniej, byłby mnie odwiózł ktoś inny.
— Żona proboszcza widocznie jest tego samego zdania, co i ja, że potrzebujesz męża, któryby ci mógł zastąpić ojca, inaczej nie byłaby cię sprzęgła z takim starym niezdarą.
— Ona nic do tego nie ma.
— Boże drogi, więc to ty sama wybrałaś sobie takiego męża!
— Ten przynajmniej weźmie mnie nie dla majątku.
— O nie, starzy patrzą tylko na niebieskie oczy i różane lica, a głupcy z nich, skoro to robią.
— Fe, Gösto, wstydź się!
— Pomyśl jednak o tem, że później nie będzie ci się wolno bawić z młodymi. Przepadną zabawy i taniec. Twoje miejsce będzie na kanapie... albo może będziesz wolała w karty zagrać ze starym Dahlbergiem?
Umilkli na chwilę i dopiero, gdy wjeżdżali na stromą pochyłość, na której stał pałac, zaczęli znowu rozmawiać.
— Dziękuję za towarzystwo. Nieprędko pojadę znów z Göstą Berlingiem!
— Dziękuję i ja! Znam niejednego, kto pożałował jazdy na bal w twojem towarzystwie.
Łagodniejszą niż zwykle zdawała się harda piękność, gdy weszła na salę i okiem obrzuciła zgromadzonych gości.
Wzrok jej zatrzymał się najpierw na nizkim, łysym Dahlbergu, obok którego stał wysoki, smukły, złotowłosy Gösta Berling. Najchętniej byłaby obu ztąd wyrzuciła. Narzeczony zbliżył się, zapraszając ją do tańca, ale przyjęła go ze wzgardliwem zdziwieniem.
— Tańczyć masz ochotę? Od kiedyż to uprawiasz tę sztukę?
Młode dziewczęta zbliżywszy się, składały jej życzenia.
— Nie przesadzajcie, dzieci — broniła się. — Przecież nie możecie przypuszczać, że mogłam się zakochać w starym Dahlbergu! Ale on bogaty, ja bogata, stanowimy więc dobraną parę.
Po chwili i starsze damy podeszły do niej, ściskały jej ręce i mówiły o najwyższem ziemskiem szczęściu...
— Proszę powinszować żonie proboszcza z Svartsjö, ona się tem więcej cieszy odemnie — odpowiedziała.
Tymczasem patrzyła, jak Göstę Berlinga, wesołego rezydenta, witano serdecznie dla dobrego humoru i pięknych słów, które umiały złocić szarą codzienność życia. Nigdy przedtem nie widziała go takim, jak dzisiejszego wieczoru. To nie był odepchnięty, pogardzony, bezdomny błazen, lecz król pomiędzy mężczyznami, jak gdyby się urodził królem.
On zaś z resztą młodych zmawiali się przeciwko niej. Postanowili dać jej czas rozmyślać nad tem, jak źle postąpiła przy swojej pięknej powierzchowności i majątku, wybierając sobie starca na męża. I przez dziesięć tańców nogą nie ruszyła. Krew w niej kipiała z gniewu.
Gdy jedenasty taniec się rozpoczął, przyszedł zaprosić ją najostatniejszy z ostatnich, z którym żadna nie chciała tańczyć.
Przyszła kolej na sądzenie fantów. Jasnowłose, młode dziewczęta stuliły główki i skazały ją na pocałowanie tego, który jej jest najmilszy. Z śmiechem oczekiwały widowiska, jak dumna owa piękność będzie całowała starego Dahlberga. Ale ona podniosła się hardo i zapytała ostro.
— A może wolno mi raczej dać policzek temu, kogo najbardziej nienawidzę?
W chwilę później zapłonął policzek Gösty pod jej silną ręką. Poczerwieniał, chwycił jej rękę, przytrzymał ją chwilę i szepnął:
— Czekaj na mnie za pół godziny na dole, w czerwonej sali.
Ogień tryskał z jego oczu, gdy patrzył na nią, biła z nich magiczna jakaś siła. Czuła, że musi mu być posłuszną.
W oznaczonem miejscu przyjęła go hardo i gniewnie.
— Co to Göstę Berlinga obchodzi, za kogo ja wyjdę!
On też nie miał zamiaru przemówić do niej odrazu łagodnie, ni wspominać Ferdynanda.
— Nie zdaje mi się, aby kara przesiedzenia dziesięciu tańców była za sroga. Ale może odtąd nie będziesz śmiała łamać obietnic bezkarnie? Gdyby lepszy człowiek odemnie miał wymierzać sprawiedliwość, byłby może surowszy.
— Cóż uczyniłam tobie i innym, że mi nie dajecie spokoju? Prześladujecie mnie jedynie z powodu mojego majątku! Wrzucę go w jezioro, niech go sobie wyłowi, kto zechce!
Po tym wybuchu zasłoniła twarz i rozpłakała się z gniewu.
Wtedy wzruszyło się serce poety. Zawstydził się swojej surowości; głos jego brzmiał tkliwie gdy się odezwał.
— Ach dziecko, drogie dziecko, przebacz mi! Przebacz biednemu Göście Berlingowi! Nikt nie zwraca uwagi na to, co mówi taki łotr, jak ja — przecież wiesz o tem dobrze. Nikt nie płacze z powodu jego niegodziwości... jak gdyby kto chciał płakać, gdy go ukąsi komar. To szaleństwo... nie mogłem ścierpieć, aby nasza najpiękniejsza i najbogatsza dziewczyna dostała się temu starcowi. I nic nie zyskałem, prócz twojego smutku.
Usiadł obok niej na kanapie, łagodnie otoczył ramieniem jej kibić, aby ją troskliwie wesprzeć i dodać jej otuchy. Nie usunęła się, przeciwnie, przytuliła się do niego, objęła rękami jego szyję i płakała z głową opartą o jego ramię. Ach, poeto, najsilniejszy i najsłabszy z ludzi, nie twoją przecież szyję miały obejmować te białe ramiona!
— Nie byłabym przyjmowała tego starego, ale dziś dopiero poznałam cię, nikt ci nie dorównywa!
Z bladych ust Gösty wyrwał się cichy okrzyk:
— A Ferdynand?
Pocałunkiem zamknęła mu usta.
— On jest niczem. Prócz ciebie, nikt nie istnieje. Tobie pozostanę wierną!
— Ja jestem Göstą Berlingiem — odparł posępnie — mnie przecie nie możesz zaślubić!
— Ciebie kocham, ciebie, pierwszego między mężczyznami. Ty możesz nic nie robić, niczem być... stworzonyś na króla.
Wtedy zagrała i jemu krew w żyłach. Była piękna i pełna wdzięku w tej swojej miłości, więc porwał ją w objęcia.
— Jeżeli chcesz być moją, to nie możesz dłużej mieszkać na plebanii. Pozwól, że cię tej nocy zawiozę do Cheby, tam będę cię mógł obronić, dopóki ślub nas nie połączy.


∗             ∗

Odurzająca to była jazda owej nocy. Przejęci miłością, dali się unosić Don Juanowi. Skrzypienie śniegu pod płozami sań brzmiało niby jęk oszukanego. Ale oni go nie słyszeli. Ona zawisła na jego szyi, on pochylając się nad nią, szeptał jej do ucha. Czy może być co równie słodkiego, jak rozkosz kradzionego szczęścia?
Zapowiedzi — cóż to znaczy? Wszak oni mieli za sobą miłość. A gniew ludzki? Gösta Berling wierzył w przeznaczenie. Przeznaczenie ich pokonało, nie mogą walczyć z przeznaczeniem. Gdyby gwiazdy były światłem weselnem, mającem oświetlać jej gody weselne, gdyby dzwonki Don Juana były dzwonami kościelnemi, zwołującemi świadków na jej ślub z Dahlbergiem, musiałaby i tak uciec z Göstą — taką jest moc przeznaczenia.
Szczęśliwi i w dobrem zdrowiu przejechali obok plebanii w Munkerud. Do Borgi mieli jeszcze pół mili, a drugie pół do Cheby. Droga wiodła brzegiem lasu: na prawo wznosiły się ciemne góry, na lewo długa, biała równina.
Wtem rzucił się Tankred naprzód — wydłużył się, jakgdyby leżał rozciągnięty na ziemi. Wyjąc z przerażenia, wskoczył nagle do sań i skulił się u nóg Anny.
Don Juan szarpnął się i pognał galopem.
— Wilki! — zawołał Gösta Berling.
I ujrzeli długi, szary pas, poruszający się wzdłuż brzegu lasu. Było ich co najmniej tuzin.
Anna nie przeraziła się. Dzień ten widocznie obfitował w wydarzenia, a noc zdawała się nie chcieć mu pod tym względem ustąpić pierwszeństwa. Śmigać po iskrzącej, śnieżnej powierzchni, na przekór ludziom i zwierzętom — to się nazywa życie! — mówiła sobie z lubością.
Gösta zaklął, przechylił się naprzód i batem śmignął Don Juana.
— Boisz się? — zapytał. — Idą napoprzek i dopędzą nas w miejscu, gdzie się droga załamuje.
Don Juan pędził w zawody z dzikiemi bestyami, a Tankred wył z trwogi i wściekłości. Dotarli do załomu drogi równocześnie z wilkami, a Gösta pierwszego ze stada odpędził biczyskiem.
— Ach, Don Juanie, biedaku, uciekłbyś dwunastu wilkom, gdybyś nie musiał nas wlec za sobą! — westchnął.
Przywiązali z tyłu do sań zielony pled podróżny. Wilki nastraszyły się go i jakiś czas trzymały się zdala. Kiedy jednak przemogły strach, skoczył jeden z nich z wyciągniętym ozorem i szeroko rozwartą paszczą ku sankom. Wtedy chwycił Gösta „Corinnę“ pani de Staël i cisnął mu ją w gębę.
Znów mieli chwilę spokoju, zanim zwierzęta rozszarpały swoją zdobycz; po chwili uczuli, jak wilki szarpały zielony pled i posłyszeli krótki, szybki oddech dzikich bestyj. Wiedzieli dobrze, iż przed Borgą nie spotkają żadnej ludzkiej siedziby, ale Göście straszniejsze niż śmierć zdało się spotkanie się oko w oko z tymi, których zdradził. Z drugiej strony pojmował, że koń może paść ze zmęczenia — cóż się z nimi stanie wtedy?
Wtem zajaśniały na skraju lasu zabudowania Borgi — wszystkie okna były oświetlone; wiedział, czemu to przypisać.
Wilki, zastraszone blizkością ludzi, uciekły — i Gösta minął Borgę. Mimo wszystko jednak nie ujechał dalej, jak do miejsca, w którem droga znowu się gubi w lesie — tam ujrzał ciemną grupę — to wilki na nich czekały.
— Zawróćmy na plebanię — odezwał się Gösta — powiemy, żeśmy sobie urządzili przejażdżkę przy blasku gwiazd — inaczej niedobrze się to skończy.
Zawrócili zatem, ale w następnej chwili wilki otoczyły sanie. Szare postacie przemykały obok nich, białe zęby lśniły się w szeroko rozdziawionych paszczach, płomienne oczy iskry sypały. Wyły z głodu i żądzy krwi. Połyskujące zęby pragnęły się wbić w miękkie ludzkie mięso. Skoczyły na Don Juana, uczepiwszy się uprzęży. Anna zastanawiała się nad tem, czy dzikie zwierzęta pożrą ją zupełnie, czy zostawią z niej cośkolwiek, czy ludzie nazajutrz znajdą nadgryzione kości w zdeptanym, pokrwawionym śniegu.
— Teraz rozgrywa się walka o nasze życie — powiedziała, a schyliwszy się, ujęła Tankreda za szyję.
— Daj pokój — nie dla psa wyprawiły się wilki nocą.
To mówiąc, wjechał Gösta w podwórze Borgi, a wilki gnały za nimi aż do schodów, tak, że musiał się przed niemi opędzać batogiem.
— Anno — odezwał się, stojąc u drzwi — Bóg nie chciał widocznie. Przyjmij wszystko mężnie, jeżeli taką jesteś, za jaką cię uważałem.
Domownicy, usłyszawszy brzęk dzwonków, wybiegli wszyscy.
— Ma ją! — wołali — ma ją! Niech żyje Gösta Berling! — I gości wyrywano sobie z rąk do rąk.
Nie pytano ich wiele — noc była późna, byli pod wrażeniem niebezpiecznej jazdy, potrzebowali spokoju... wystarczyło im widzieć u siebie Annę.
Wszystko dobrze się skończyło, przepadły tylko: „Corinna“ i zielony szal, cenny dar panny Ulryki.


∗             ∗

Cały dom spoczywał jeszcze, gdy Gösta Berling wstał, ubrał się i wymknął cichaczem. Niedostrzeżony przez nikogo, wyprowadził ze stajni Don Juana, zaprzągł go do sani i zamierzał odjechać. Wtem z domu wyszła Anna.
— Słyszałam cię wychodzącego — powiedziała. — Wstałam więc i oto jestem gotowa do jazdy dalszej z tobą.
Podszedł do niej i ujął za rękę.
— A więc jeszcze nie zrozumiałaś? To nie może być. Bóg nie życzy sobie. Posłuchaj i staraj się mnie zrozumieć. Byłem tu dziś rano... widziałem ich rozpacz po twojej stracie. Pojechałem do Borgu, aby ciebie sprowadzić napowrót do Ferdynanda. Ale zawsze byłem nędznikiem i chyba już nigdy innym nie będę. Zdradziłem go i zdobyłem cię dla siebie. W domu tym żyje staruszka, która wierzy, że ze mnie może jeszcze być uczciwy człowiek. Wobec niej postąpiłem niegodziwie. Piękna jesteś — grzech był tak rozkoszny. Gösta Berling idzie tak łatwo na lep słodyczy!
— Ach, jaki nędznik ze mnie! Jaki podlec! Wiem, jak oni kochają tę swoją siedzibę, a ja omal nie wystawiłem jej na zniszczenie. O wszystkiem zapomniałem przy tobie, Anno! Byłaś taka czarująca w swej miłości... Ale teraz, Anno, teraz, gdy byłem świadkiem ich niezmiernej radości, nie chcę cię zatrzymać dla siebie. O ty, moja ukochana! Ten w górze igra naszą wolą. Czas, abyśmy się ugięli przed Jego karzącą dłonią. Powiedz, że od dziś weźmiesz na siebie ten ciężar... oni liczą na ciebie... powiedz, że pozostaniesz przy nich, jako ich pomoc i opieka! Jeżeli mnie kochasz, jeżeli chcesz ulżyć mym gorzkim wyrzutom sumienia, przyrzeknij mi to uczynić. Kochanko moja, czy serce twoje jest tak wielkie, by się poświęcić z uśmiechem?
A ona wyrzekła się go, pełna poświęcenia.
— Uczynię, jak chcesz, złożę z siebie ofiarę... z uśmiechem.
I uśmiechnęła się boleśnie.
— Póki ciebie kochać będę i ich będę kochała.
— Teraz dopiero widzę, jak wielką masz duszę i tem ciężej wyrzec mi się ciebie.
— Bywaj zdrów, Gösto! Jedź z Bogiem! Miłość moja nie powiedzie cię do grzechu.
Odwróciła się, aby wejść do domu, on mimowoli jej towarzyszył.
— A prędko o mnie zapomnisz?
— Jedź, Gösto — ludźmi tylko jesteśmy.
Wskoczył w sanie, a wtedy znów ona wróciła ku niemu.
— Pamiętaj o wilkach.
— Dobrze... chociaż spełniły już, co miały spełnić; tej nocy już mnie zostawią w spokoju.
Jeszcze raz wyciągnął ku niej ręce, ale Don Juan się zniecierpliwił i ruszył.
Gösta nie wziął lejc w rękę, lecz siedział przechylony w tył i patrzał za nią. Potem przechylił się naprzód i łkał pełen rozpaczy.
— Miałem szczęście w ręku, i wypuściłem je... czemuż go nie zatrzymałem?
Ach, Gösto, Gösto, ty najsilniejszy i najsłabszy z ludzi!



BAL W EKEBY.

Ach, kobiety minionych czasów, gdy się mówi o was, to jak gdyby się mówiło o królestwie niebieskiem — byłyście pięknością samą, samem światłem! Byłyście wiecznie młode, wiecznie piękne, łagodne, jak oczy matki, gdy spogląda na dziecko swoje. Miękko, niby młode wiewióreczki, wieszałyście się u szyi małżonków waszych. Nigdy głos nie zadrżał wam gniewem, nigdy czoła waszego nie poorały zmarszczki, delikatne wasze dłonie nigdy nie były szorstkie, ani twarde. Wy słodkie, święte! podobne do strojnych posągów, stałyście w świątyni domowej. Składano wam w ofierze kadzidła i modlitwy, przez was miłość dokazywała cudów, czoła wasze opromieniła poezya złotą aureolą.
W dwa tygodnie po balu na Borgu odbyła się zabawa na Ekeby. Była to najświetniejsza z zabaw. Stare kobiety i mężczyźni, opowiadając o niej potem, przypominali sobie młode lata, śmiali się i radowali.
Rezydenci byli, jak wiadomo, jedynymi panami Ekeby. Majorowa o kiju żebraczym wędrowała po kraju, a major mieszkał w Sjö. Nawet nie mógł być na owej zabawie, gdyż w jego wsi grasowała wtedy ospa.
Ileż rozkoszy dostarczyło tych dwanaście godzin, od huku pierwszej odkorkowanej butelki przy stole do ostatniego pociągnięcia smyczkiem, gdy północ minęła już dawno! W otchłań czasu opadały te najświetniejsze godziny, grzane ognistem winem, wykwintnemi daniami, rozkoszną muzyką, zachwycającemi przedstawieniami i ślicznemi żywemi obrazami. Zapadały w przepaść oszołomione zawrotnym tańcem. Gdzież bowiem szukać podobnie gładkich posadzek, równie gładkich kawalerów i pięknych kobiet!
Sale dworu w Ekeby roją się najpiękniejszemi z pośród pięknych. Jest tu więc młoda hrabina Dohna, niemal pusta, bo tak wesoła, skora do zabawy i tańca; i nic dziwnego, wszak ma zaledwie lat dwadzieścia. Przybyły też i trzy piękne córki sędziego w Munkerud i wesołe panny z Bergi, jest i Anna Stjaernhök, tysiąc razy piękniejsza niż przedtem, z tą łagodną melancholią, która ją opanowała od onej nocy, kiedy ją wilki ścigały; jest tu wiele takich, o których nie zapomniano jeszcze, ale czeka je to w niedalekiej przyszłości — jest także i piękna Maryanna Sinclaire.
Ona, sławna na całą okolicę, ona, która błyszczała na królewskim dworze, która była ozdobą książęcych pałaców, królowa piękności, która objeżdżała kraj, zbierając wszędzie hołdy, ona, która wzniecała ogień miłości, gdzie tylko się pojawiła — ona zniżyła się i zaszczyciła rezydentów swoją obecnością.
Sława Wermlandu stała wtedy u zenitu, podtrzymywana niejednem wielkiem nazwiskiem. Wesołe dzieci tego pięknego kraju posiadały wiele, z czego mogły być dumne, wymieniając jednak skarby swoje, nie omieszkały wymienić imienia Maryanny Sinclaire.
Sława jej podbojów obiegała kraj cały. Mówiono o koronach hrabiowskich, które unosiły się nad jej głową, o milionach, które składano u jej stóp, o mieczach wojowników i wieńcach poetów, gotowych na jej skinienie złożyć je w ofierze.
A była ona nietylko piękną, lecz dowcipną i wykształconą. Najmędrsi mężowie ówcześni z przyjemnością z nią rozmawiali. Sama nie pisywała lecz wiele myśli, które ona przelała w dusze swoich przyjaciół, ożyło w pieśniach.
W Wermlandzie, w tym dzikim kraju, przebywała rzadko. Życie jej upływało na podróżach. Ojciec jej, bogaty Melchior Sinclaire, mieszkał ze swoją żoną w Björne, a Maryannie pozwalał jeździć do dostojnych przyjaciół, mieszkających po wielkich miastach lub we wspaniałych zamkach. Przyjemność mu sprawiało opowiadać o sumach, które wydawała, i oboje starzy szczęśliwi byli blaskiem, promieniejącym od szczęśliwego życia Maryanny. A życie to było życiem rozrywek i hołdów. Powietrze naokół niej przesycone było miłością, miłość była jej światłem, miłość była dla niej chlebem powszednim.
Często, bardzo często kochała i ona, nigdy jednak płomień taki nie gorzał tak długo, aby w nim można było ukuć kajdany, wiążące ją na całe życie.
— Czekam na miłość, która się zjawi jako zdobywca — mawiała. — Dotąd nie przeskoczyła żadnego wału, nie przepłynęła żadnej rzeki. Czekam na potężną miłość, która, mnie wyniesie ponad siebie samą, pragnę miłości tak silnej, abym przed nią musiała zadrżeć — obecnie znam tylko taką miłość, z której śmieje się mój rozum.
Jego obecność dodawała słowom ognia, a winu życia. Jej płomienna dusza użyczała biegłości smyczkowi — taniec szedł lżej, bardziej oszałamiająco, gdy ona swoją wązką nóżką dotknęła się posadzki. Dodawała zabawie uroku, w żywych obrazach była gwiazdą.
Patron Juliusz, który się rozumiał na wszystkiem, obmyślił żywe obrazy, aby Maryanna mogła wystąpić w całym blasku.
Przed sceną, którą urządzono w wielkiej sali pałacu w Ekeby, siedziało mnóstwo gości, podziwiając żółty księżyc, wstępujący na ciemne, nocne niebo. Jakiś Don Juan skradał się ulicami Sewilli i zatrzymał się pod balkonem owiniętym bluszczem. Był on w przebraniu mnicha, lecz z rękawa wyglądał mu haftowany mankiet, a z pod sutanny od czasu do czasu błysnął koniec szpady.
Zakapturzony mężczyzna zanucił serenadę.
Gdy przebrzmiał ostatni dźwięk, wyszła na balkon Maryanna w czarnej aksamitnej sukni i koronkowej zasłonie. Przechyliła się przez poręcz i odpowiedziała ironicznym jakimś wierszem.
Nagle jednak ożywiła się i zaśpiewała z ogniem:

Ach, uchodź, uchodź — nieprzystojna to rzecz!
Miecz twój zbyt długi wyziera
Poprzez nabożne słowa twojej pieśni.
Słychać jasny dźwięk srebrnych ostróg!

Na te słowa zrzucił mnich kaptur i Gösta Berling ukazał się pod balkonem w rycerskim stroju ze złota i jedwabiu. Nie słuchał przestróg pięknej damy, lecz po jednej z kolumn, podtrzymujących balkon, wspiął się w górę, przeskoczył balustradę i padł — to patron Juliusz obmyślił — u stóp pięknej Maryanny.
Uśmiechnęła się do niego wdzięcznie, podając rękę do pocałowania i gdy młodzi tonęli w niemym zachwycie miłosnym, spadła zasłona.
Przed nią klęczał Gösta Berling z łagodną twarzą poety, a jednocześnie zuchwałą jak twarz wodza, z oczyma głębokiemi, błyszczącemi rozumem, ale i filuteryą — z oczyma, które błagały i groziły.
Zwinny i silny był, ognisty, odurzający.
Zasłonę podnoszono i spuszczano, a młoda para bez ruchu pozostała w swojej pozycyi. Oczy Gösty wciąż spoczywały na pięknej Maryannie z błaganiem i groźbą.
Nakoniec umilkły oklaski, przestano zasłonę podnosić, nikt na nich nie patrzał. Wtedy nachyliła się piękna Maryanna i pocałowała Göstę Berlinga. Nie umiałaby powiedzieć, dlaczego to uczyniła, ale nie mogła inaczej. On ramieniem otoczył jej szyję i przycisnął ją do piersi. A ona całowała go gorąco.
Zawinił tu balkon, księżyc, koronkowa zasłona, strój rycerski, śpiew i oklaski — biedne dzieci ziemi były niewinne. One tego nie chciały. Ona odtrącała korony hrabiowskie, unoszące się nad jej głową, przechodziła obojętnie około milionów, które u nóg jej leżały nie dlatego, że kochała Göstę Berlinga, a i on nie zapomniał jeszcze Anny Stjaernhök — nie, oni tego nie chcieli.
Łagodny Lövenberg z oczyma marzącemi i uśmiechem na ustach, miał powierzoną misyę podnoszenia i spuszczania zasłony. Zawsze zamyślony, nie zwracał uwagi na to, co się koło niego działo, ale obecnie spostrzegłszy, że Marya i Gösta przybrali inną pozycyę, przypuszczał, że to należy do przedstawienia i jeszcze raz podniósł zasłonę.
Młoda para na balkonie nie zauważyła nic — zbudził ją dopiero grzmot oklasków.
Maryanna przerażona chciała uciekać, lecz wstrzymał ją Gösta, szepcąc:
— Nie ruszaj się, pomyślą, że to należy do obrazów.
Uczuł, jak ciało jej zadrżało lękliwie i ostygł ogień jej pocałunków.
— Nie bój się — szeptał — wszak piękne usta mają prawo całować.
Musieli pozostać w pozycyi; podnoszono i spuszczano zasłonę, a za każdym razem setki oczu wpatrywały się w nich, setki rąk biły im oklaski, gdyż wspaniały widok przedstawia dwoje pięknych, młodych ludzi, jako obraz miłosnego szczęścia. Nikt nie pomyślał, że pocałunki były czemś innem, a nie prostą teatralną sztuczką, nikt nie przypuszczał, że dama płonęła wstydem, a rycerz drżał z niepokoju. Wszyscy byli przekonani, że to należało do obrazu.
Wreszcie Maryanna z Göstą znaleźli się po za sceną. Ona, odgarniając sobie włosy z czoła, rzekła:
— Nie rozumiem sama siebie.
— Fe, panno Maryo — skrzywił się i strzepnął rękami — Göstę Berlinga całować! fe, do licha!
Musiała się rozśmiać.
— Wszyscy przecież wiedzą, że Göście Berlingowi nie można się oprzeć. Moje przewinienie nie większe od innych.
I postanowili zgodzić się ze stanem rzeczy, aby nikt nie podejrzewał prawdy.
— Czy mogę spuścić się na to, że prawda nigdy nie będzie znaną, panie Gösto? — zapytała, zanim się wmieszali w grono gości.
— Tego pani może być pewną, rezydenci z Ekeby umieją milczeć, za to ręczę.
Spuściła oczy, a dziwny uśmiech zaigrał na jej ustach.
— Gdyby jednak prawda kiedykolwiek do wiadomości ludzi doszła, coby o mnie pomyślano, panie Gösto?
— Nic nie będą myśleli, będą wiedzieli, że to sprawa bez znaczenia. Będą przypuszczali, że taka była nasza rola, którąśmy dalej grali.
Jeszcze jedno pytanie wymknęło się przy spuszczonych oczach i dziwnym uśmieszku:
— A cóż sądzi o tem sam pan Gösta?
— Sądzę, że panna Marya zakochała się we mnie — zażartował.
— Czegoś podobnego niech pan Gösta nie przypuszcza — odparła z uśmiechem — gdyż w takim razie musiałabym pana Göstę przebić tym hiszpańskim sztyletem, aby mu dowieść, że się myli.
— Drogie są pocałunki niewieście — rzekł Gösta — więc panny Maryi pocałunki płaci się życiem.
Wtedy rzuciła mu Maryanna spojrzenie tak przeszywające, że poczuł, jak gdyby pchnięcie sztyletu.
— Chciałabym go widzieć trupem, Gösto Berlingu, trupem, trupem!
Słowa te obudziły dawną tęsknotę w duszy poety.
— Ach — westchnął — gdyby te słowa były czemś więcej niż tylko słowami! Obyż były strzałami, wylatującemi z ciemnej gęstwiny, obyż były sztyletem lub trucizną — gdybyż posiadały moc skończenia z tem nędznem cielskiem, oswobodzenia mojej duszy!
Ona już odzyskała spokój i uśmiechnęła się.
— Głupstwo! — powiedziała, biorąc jego ramię i udając się do sali.
Zatrzymali kostyumy swoję, a ukazanie się ich wywołało znowu ogólny zachwyt. Wszyscy mieli jedynie słowa uznania, nikt nic nie podejrzewał.
Bal ciągnął się dalej, ale Gösta uciekł z sali balowej. Serce wiło się w nim pod spojrzeniem Maryanny, jak gdyby przeszył je ostry sztylet. Dobrze zrozumiał znaczenie jej słów. Hańbą było kochać go, hańbą być kochaną przez niego, hańbą większą niż śmierć sama. Nie chciał tańczyć, nie chciał jej widzieć. Wiedział zbyt dobrze, iż te piękne oczy, te różowe lica płoną nie dla niego. Nie dla niego sunęły się lekko w tańcu te zgrabne nóżki, nie dla niego dźwięczały te srebrne uśmieszki. Prawda, tańczyć, marzyć mogły z nim, ale żadna z nich nie chciałaby w rzeczywistości należeć do niego.
Poszedł więc między starszych panów i przysiadł się do grających w karty. Przypadkiem znalazł się przy tym samym stole, przy którym siedział możny pan z Björne; już to grając, to znów trzymając bank, zgromadził on przed sobą duży stos sześcio i dwunastuszyllingówek.
Grano już wcale wysoko, a zjawienie się Gösty podniosło jeszcze zapał. Zaczęły się ukazywać grubsze sztuki, a niebawem przed Melchiorem Sinclairem leżał stos złota.
Lecz i przed Göstą gromadziły się pieniądze miedziane i papierowe i wkrótce on jedynie stawił czoło właścicielowi Björne. Po chwili cały ogromny stos złota przeszedł od Melchiora Sinclaira do Gösty Berlinga.
— No, Gösto, cóż teraz będzie? — zawołał dziedzic, śmiejąc się, gdy przegrał wszystko. — Jestem kompletnie goły, a na kredyt nie grywam nigdy — ślubowałem to mojej matce.
A przecież znalazł sposób. Przegrał zegarek, futro bobrowe i właśnie zamierzał stawiać na kartę konia i sanki, gdy go powstrzymał Sintram.
— Stawiajże lepiej coś, co się opłaci — odezwał się złośliwy właściciel Forsu. — Postaw coś takiego, co może odwrócić szczęście!
— Licho wie, co stawiać!
— Postaw krew krwi twojej, Melchiorze — graj o swoją córkę!
— Na to może sobie pan Sinclaire pozwolić śmiało — żartował Gösta. — Tej wygranej pod mój dach nie dostanę nigdy!
I Melchior nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Nie rad był, że wymieniano imię Maryi przy kartach, ale sama myśl była taka szalona, że nie mógł się gniewać. Maryannę przegrać do Gösty! — rzeczywiście śmiało może sobie na to pozwolić!... To znaczy, Gösto — tłómaczył mu — pod warunkiem, że uzyskasz jej przyzwolenie... ja stawiam na kartę swoje błogosławieństwo ojcowskie.
Gösta wzamian postawił całą wygraną i gra się rozpoczęła. Znowu wygrał, wtedy też pan Melchior Sinclaire wstrzymał się od dalszej gry.
— Przeciw widocznemu nieszczęściu nic nie można poradzić — rzekł, wstając od stołu.
Minęła już północ. Lica pięknych pań zaczęły blednąc — loki im się porozkręcały, koronkowe upięcia pomięły. Starsze panie, orzekłszy że ponieważ zabawa trwała już przeszło dwanaście godzin, czas wracać do domu, zaczęły się z kanap podnosić.
I piękny bal miał się rzeczywiście kończyć, gdy sam Liliencrona chwycił skrzypce i zagrał ostatnią polkę. Sanie zaczęły zajeżdżać, starsze panie otulały się w futra i kaptury, starsi panowie owijali szyje chustkami i zapinali futrzane kamasze.
A młodzież nie mogła się oderwać od tańca — tańczyli w zarzutkach — był to dziki, szalony taniec. Skoro tylko jaki tancerz posadził tancerkę, porywał ją natychmiast drugi w wir tańca.
Nawet smutny Gösta Berling dał się unieść szałowi. Chciał smutek i upokorzenie utopić w tańcu, chciał tańcem krew w sobie rozruszać, chciał być wesołym, jak inni. I tańczył, aż ściany sali wirowały wraz z myślami jego.
A jakąż to tancerkę unosi z sobą? lekką i gibką — zda mu się, jakoby ogniste płomienie przeskakiwały pomiędzy nimi? Ach, to Maryanna.
Kiedy Gösta z nią tańczył, siedział już Sintram w swoich saniach na podwórzu, a obok niego stał Melchior Sinclaire. Możny pan niecierpliwił się, czekając na Maryannę. Dużemi nogami, obutemi w kamasze futrzane, tupał po zamarzniętym śniegu i wymachiwał rękami, aby się rozgrzać, mróz bowiem był ostry.
— Nie należało przegrywać córki do Gösty, Sinclairze — odezwał się Sintram.
— Co mówisz?
Sintram wziął w rękę lejce, podniósł bat, poczem odpowiedział:
— To poprzednie całowanie bynajmniej do przedstawienia nie należało.
Dziedzic podniósł pięść do potężnego ciosu, ale Sintrama już nie było. Odjechał co prędzej, a popędzał konia tak, że puścił się szalonym galopem — sam nie miał nawet odwagi spojrzeć za siebie. — Melchior Sinclaire miał bowiem ciężką dłoń, a krótką cierpliwość.
Właściciel Björne poszedł zatem do sali balowej po córkę i ujrzał ją tańczącą z Göstą.
Dzika, nieokiełzana wydawała się ta ostatnia polka. Niektóre pary pobladły, inne poczerwieniały; kurz niby obłok dymu unosił się nad salą, resztki świec woskowych dopalały się migotliwie, a wśród całego tego przykrego nieładu przebiegali oni — Gösta z Maryanną, królewscy w swojej niewyczerpanej sile, ona w nieskazitelnej swojej piękności, szczęśliwa przeświadczeniem, że może się całkowicie oddać temu rozkosznemu ruchowi.
Kiedy Maryanna skończyła tańczyć i zapytała o swoich rodziców, dowiedziała się, że już odjechali do domu. Nie zdradziła się, że ją to zaskoczyło niespodzianie, lecz ubrała się i wyszła. Panie, ubierające się razem z nią w garderobie, myślały, że ma własne sanki.
Ona zaś w cieniutkich, jedwabnych ciżemkach biegła drogą, nie żaląc się przed nikim. W ciemności nikt z gości jej nie poznał, gdy szła gościńcem — niktby nie wierzył, że ta kobieta, idąca sama, w nocy, przed pędzącemi sankami uciekająca w głęboki śnieg — to Maryanna. Skoro tylko mogła bezpiecznie iść drogą, zaczęła biegnąć. Tak biegła, dopóki jej sił starczyło, znów trochę szła, potem znowu puściła się biegiem. Jakaś przykra, męcząca trwoga gnała ją naprzód.
Z Ekeby do Björne jest zaledwie ćwierć mili, to też Maryanna niebawem znalazła się w domu, ale gotowa była przypuszczać, że zbłądziła. Gdy stanęła na podwórzu, zastała wszystkie drzwi pozamykane, wszystkie światła pogaszone — w pierwszej chwili sądziła, że rodzice jej może jeszcze nie wrócili.
Podeszła do drzwi mieszkalnych i zapukała mocno. Nikt się nie zjawił i nie otworzył, a gdy chciała puścić żelazną klamkę, którą chwyciła gołą ręką, zdarła sobie skórę przymarzniętą do metalu.
Możny pan, Melchior Sinclaire, odjechał do domu, aby zamknąć drzwi przed swojem własnem dzieckiem. Był odurzony trunkiem, uniesiony gniewem — nienawidził swojej córki, że kochała Göstę Berlinga. Zamknął służbę w kuchni, a żonę w sypialni i zaklął się, że zabije tego, ktoby się odważył wpuścić Maryannę. A wiedziano, że dotrzyma słowa.
Takim rozwścieczonym wprost nikt go jeszcze nie widział. Większego zmartwienia nie zaznał dotąd. Gdyby mu była córka nawinęła się wtedy na oczy, byłby ją może zabił.
Stroił ją w klejnoty i jedwabie, dał jej wyższe wychowanie, wykształcenie — była dumą jego, zaszczyt mu przynosiła, patrzał na nią, jakgdyby miała koronę na głowie. Ach, jego królowa, jego bóstwo, uwielbiana, piękna, dumna jego Maryanna! Czy szczędził dla niej czego? Czy czuł się godnym być jej ojcem?
Czyż mógł nie nienawidzieć jej, skoro kochała takiego Göstę i całowała go?
Czyż mógł jej nie odepchnąć, mógłże nie zamknąć przed nią drzwi, skoro obraziła jego dumę, kochając takiego człowieka? Niech zostanie w Ekeby, niech biegnie do sąsiadów błagać o nocleg, niech na śniegu nocuje — wszystko mu jedno i tak już jest zbrukana ta jego piękna Maryanna! Pociemniał jej blask — promień jego życia zgasł!
Leży w łóżku i słyszy, jak puka we drzwi. Co go to obchodzi? on śpi! jakaś tam dziewczyna stoi na dworze, co chce wyjść za wypędzonego proboszcza — dla niej niema domu. Gdyby ją był mniej kochał, gdyby z niej był mniej dumny, byłby ją może wpuścił.
Błogosławieństwa swojego nie może im odmówić — przegrał je przecież, ale drzwi jej otworzyć? nie, tego nie chce!
A piękna, młoda dziewczyna wciąż stała pod bramą domu. Jużto w bezsilnym gniewie szarpała za klamkę, już padała na kolana i splatając ręce, błagała o przebaczenie.
Ale nikt jej nie słyszał, nikt nie odpowiedział, nikt nie otworzył.
Wraca z balu, którego była królową, i ona, dotąd dumna, bogata, szczęśliwa, popadła w taką bezdenną nędzę! Z rodzinnego domu wykluczona, wyrzucona na mróz — nie wyszydzana, nie bita, nie przeklinana, lecz z zimnem, bezlitosnem okrucieństwem wykluczona.
Wszystko spało, wszystko zapadło w bezbolesny sen; wśród całej tej sennej bieli istniał tylko jeden, jedyny żywy punkcik. Wszystek ból, wszystka trwoga, które zazwyczaj rozdzielone są na cały świat, zebrały się w tym jednym punkcie. Ach Boże, tak samotnie cierpieć wśród tej sennej, martwej ciszy!
Pierwszy raz w życiu zetknęła się Maryanna z okrucieństwem i brakiem litości. Nawet matce jej nie chciało się wyjść z łóżka, aby ją wpuścić. Starzy, wierni służący, którzy strzegli pierwszych jej kroków, słyszeli ją i nie ruszyli palcem.
Za jakąż zbrodnię karano ją w ten sposób? Gdzież miała szukać miłosierdzia, jeżeli nie u tych ludzi? Gdyby była człowieka zamordowała, byłaby przecież tu zapukała w świętem przekonaniu, że oni jej przebaczą. Gdyby była najmarniejszem ze stworzeń i w łachmanach tu przybyła, przecież zapukałaby do tych drzwi w nadziei, że zostanie przyjęta z miłością. Bo to przecież drzwi do jej domu — za temi drzwiami mogła ją tylko miłość czekać.
Czyż ojciec jeszcze nie dość jej doświadczył? Czyż jej wcale nie otworzy?
— Ojcze, ojcze! — woła — wpuść mnie! Zimno mi, trzęsę się na mrozie — tu, na dworze jest strasznie.
— Matko, matko, ty, która z miłości dla mnie tyle przeniosłaś, któraś tyle nocy czuwała nademną, dlaczego śpisz teraz? Matko, matko, zbudź się, jeszcze tylko tę jednę noc ci przerwę, a potem już nigdy snu ci nie odbiorę!
Woła, a potem milknie i bez tchu nasłuchuje, czy niema odpowiedzi. Ale nikt jej nie słucha — nikt nie słyszał, nikt nie odpowiedział. Wtedy łamie ręce w dzikiej rozpaczy, ale oczy jej łez nie mają.
Długi, czarny dom ze swojemi pozamykanemi drzwiami i czarnemi oknami wygląda ponuro w tej ciemności nocnej. Cóż się z nią stanie, z tą bezdomną? Shańbiona, napiętnowana będzie, póki to niebo nad nią unosić się będzie.
— Ojcze! — raz jeszcze woła — co będzie ze mną? ludzie będą najgorsze rzeczy o mnie przypuszczali!
Płakała tak, lamentowała, a ciało sztywniało jej z zimna.
Wtem słucha, nareszcie, nareszcie! Trzeszczy podłoga pod jakiemiś lekkiemi krokami.
— Czy to ty, mamo? — pyta Maryanna.
— Tak, dziecko.
— Mogę już wejść?
— Ojciec nie chce cię wpuścić.
— W cieniutkich ciżemkach biegłam tu z Ekeby po śniegu. Godzinę stoję tu już i wołam. Na śmierć zamarznę na dworze. Dlaczegoście mnie odjechali?
— Dziecko, dziecko, czemuś całowała Göstę Berlinga?
— Ależ powiedzże mama ojcu, że jeszcze nie wypływa z tego, bym go miała kochać. To przecież była zabawa. Czyż sądzi, że chcę poślubić Göstę?
— Idź do dzierżawcy i proś, żeby cię przenocowali. Ojciec niezupełnie trzeźwy — nie można mu teraz nic tłómaczyć. Zamknął mnie na górze. Wymknęłam się, kiedy przypuszczałam, że zasnął. Zabije cię, gdy wejdziesz do domu.
— Matko, matko, a więc do obcych mam iść, gdy mam własny dom? Czyż mama jest równie okrutna, jak ojciec? Mamże sądzić, że mnie chcecie wyrzucić z domu? Jeżeli mnie nie wpuścisz, mamo, położę się tu, na śniegu.
Wtedy matka chwyciła za klucz, aby otworzyć... gdy w tej samej chwili dały się słyszeć na schodach ciężkie kroki i ostry głos zaczął na nią wołać:
Maryanna zamieniła się cała w słuch: matka ucichła — surowy głos łajał ją, a potem... Maryanna usłyszała coś strasznego... rozróżniłaby teraz najlżejszy szmer w domu... posłyszała odgłos uderzeń, słaby jakiś jęk i znowu uderzenia.
Bił jej matkę... straszny, olbrzymi Melchior Sinclaire bił swoją żonę.
Oniemiała ze zgrozy padła Maryanna na progu i wiła się w trwodze. Potem zaczęła płakać, a łzy zamieniały się w lód na progu rodzinnego jej domu.
Litości, miłosierdzia! Niechaj wejdzie — otwórzcie, otwórzcie, niech swój grzbiet nadstawi pod razy. Ach, on matkę jej bije, iż nie chciała dozwolić, aby córka jej zamarzła w śniegu — że chciała dziecko swoje ratować.
Głębokiego upokorzenia doznała Maryanna owej nocy — śniła, że była królową, a oto leży, niewiele się różniąc od oćwiczonej niewolnicy.
Po chwili podniosła się z zimnym gniewem. Raz jeszcze poranioną dłonią uderzyła we drzwi i zawołała:
— Słuchaj, co ci powiem, ty, który matkę moją bijesz — płakać będziesz, Melchiorze Sinclaire, płakać będziesz!
Potem oddaliła się nieco i położyła się na śniegu. Zrzuciła futro i położyła się w swojej czarnej, aksamitnej sukni, która jaskrawo odrzynała się od białego śniegu. Leżała i wyobrażała sobie, jak ojciec znajdzie ją nazajutrz, gdy wyjdzie na ranną przechadzkę. Teraz miała już tylko jedno życzenie: aby on sam ją znalazł.

∗             ∗

Na Ekeby pogaszono światła, goście się rozjechali. Rezydenci sami obsiedli ostatnią, do połowy tylko wypróżnioną wazę ponczu.
Wtem podniósł Gösta kielich i wygłosił mowę na cześć kobiet minionych czasów. — Mówić o was — rzekł — to to samo, co mówić o królestwie niebieskiem, bo wy jesteście samą pięknością, samem światłem! Jesteście wiecznie młode, wiecznie piękne, jak oczy matki, gdy spogląda na dziecko swoje. Miękko, nito młode wiewióreczki, wieszacie się u szyi małżonków waszych. Nigdy nie zadrży wam głos gniewem, nigdy czoła waszego nie poorają zmarszczki, delikatne wasze dłonie nigdy nie są szorstkie, ani twarde. Wy słodkie, święte! podobne do strojnych posągów, stoicie w świątyni domowej. Składają wam w ofierze kadzidła i modlitwy, przez was miłość cudów dokazuje, czoła wasze poezya opromienia złotą aureolą!
Zerwali się rezydenci, odurzeni winem i jego słowami. Krew w nich kipiała. Stary wujaszek Eberhard i ciężki Krzysztof nawet wzięli udział w figlu. Z błyskawiczną szybkością zaprzęgli konie do sań i ruszyli w ciemną noc, raz jeszcze złożyć hołd tym, którym nigdy nie dość hołdów, każdej z tych, których różane lica i promienne oczy przed kilku godzinami zdobiły wielkie sale pałacu, urządzić serenadę.
Ujechali jednak niedaleko, gdyż zaledwie dotarli do Björne, znaleźli piękną Maryannę, leżącą na śniegu pod progiem swego domu.
Gniew i groza wstrząsnęły nimi, gdy ją ujrzeli leżącą. Zdało im się, jak gdyby rzeźbę jakiegoś świętego przedstawiającą znaleźli pogruchotaną pod progiem kościoła — zdało im się, jakoby świętokradca jakiś zniszczył skrzypce Stradivariusa i potargał struny.
Gösta zaciśniętą pięścią pogroził w stronę ciemnego domu.
— O wy, dzieci nienawiści! — zawołał — wy niszczyciele raju boskiego!
Beerencreutz zapalił latarkę i oświetlił twarz śmiertelnej bladości. Wtedy to ujrzeli rezydenci poranione ręce Maryanny i łzy, które zamarzły na jej rzęsach i jęli zawodzić, jak kobiety — wszak była nietylko posągiem kamiennym, nietylko struną, lecz piękną kobietą, rozkoszą ich serc starych.
Gösta Berling padł obok niej na kolana.
— Oto leży narzeczona moja! — wołał. — Kilka godzin zaledwie upłynęło, jak dała mi pocałunek oblubienicy, a ojciec jej przyrzekł mi błogosławieństwo. Oto leży i czeka, bym przyszedł i legł obok niej na białem łożu.
I na swoich silnych barkach uniósł bezwładną.
— Do domu, do Ekeby! — zawołał. — Teraz jest moją. W śniegu ją znalazłem, teraz nikt mi jej nie odbierze! Tych tam nie będziemy budzili. Cóż ona ma czynić za drzwiami, na których sobie ręce do krwi poraniła.
Uczynili, jak chciał. Położył Maryannę na saniach, a sam usiadł obok niej. Beerencreutz stanął za nimi i ujął za cugle.
— Weź śniegu i natrzej ją! — zawołał do Gösty.
Mróz obezwładnił tylko jej członki. Szalone, niesforne serce biło jeszcze. Nawet nie straciła przytomności; wiedziała, że znaleźli ją rezydenci — lecz nie mogła się ruszyć. Tak leżała sztywna, bezwładna w sankach, a Gösta Berling to nacierał ją śniegiem, to płakał i całował ją. Pragnęła przynajmniej tyle władzy w członkach odzyskać, aby mogła odpowiedzieć na jego pieszczoty.
Leżała martwa i sztywna, lecz myśl miała jasną, jak nigdy przedtem i dokładnie pamiętała wszystko, co zaszło. Czy kochała Göstę Berlinga? Tak, kochała go. Czy był to kaprys, który zjawił się dzisiejszego wieczora i równie prędko może minąć? Nie, kochała go oddawna — od lat wielu.
Zestawiała siebie z nim i innymi mieszkańcami Wermlandu. Wszyscy oni byli wrażliwi, jak dzieci, ulegali każdej zachciance, która się w nich zrodziła. Żyli tylko powierzchownem życiem, nie badali nigdy głębi swej duszy. Ona zaś stała się taką, jakim się zazwyczaj staje człowiek, żyjący na obczyźnie — nigdy nie mogła się czemuś oddać całkowicie. Jeżeli kochała — chociażby nawet całą duszą pragnęła, aby było inaczej — zawsze drugie jej ja przyglądało się wszystkiemu z zimnym, ironicznym uśmiechem. Tęskniła do uczucia, które zbudziwszy się w niej, porwałoby ją z sobą tak, iż oddałaby mu się bez pamięci. I oto zjawiło się owo utęsknione, władne uczucie. Kiedy Göstę Berlinga pocałowała na balkonie, poraz pierwszy zapomniała o wszystkiem.
A teraz namiętność znów ją uniosła — serce jej zaczęło bić tak mocno, że je słyszała. Czyż jeszcze wciąż nie ma władzy nad swojemi członkami? Szalona radość przejmowała ją na myśl, że ją wypędzono z domu. Teraz bez namysłu poślubi Göstę. Jakżeż naiwną była, walcząc lat kilka ze swoją miłością! Bo jak to przecież pięknie dać się unieść miłości, czuć wrzenie krwi w żyłach! Czyż nigdy nie zerwie z siebie tych pęt lodowych? Dotąd była ogniem na zewnątrz, a lodem wewnątrz, teraz odwrotnie, w lodowej powłoce mieści się gorąca dusza.
Wtem poczuł Gösta, jak dwie ręce objęły lekko jego szyję słabym, bezsilnym uściskiem.
Spostrzegłszy to Beerencreutz, puścił konie, by własnym instynktem biegły znaną sobie drogą, a sam zwrócił oczy w górę i wciąż patrzył w niebieski Wóz.
Jeżeli przypadkiem kartki te czytać będziecie w nocy, jak ja w nocy je spisywałam, zapewne z westchnieniem ulgi pomyślicie, że teraz już panowie rezydenci będą mogli wypocząć w błogim śnie, ułożywszy Maryannę na łóżku, w pokoju gościnnym, obok wielkiej sali.
Położyli się oni, naturalnie, zasnęli również, ale nie dane im było spać spokojnie do południa.
Nie zapominajmy bowiem, że tymczasem majorowa o kiju żebraczym wędrowała po kraju, a ona nigdy nie lubiła pamiętać o wygodach zmęczonych grzeszników, jeżeli miała coś ważniejszego do załatwienia.
Minął czas, w którym w blasku i przepychu mieszkała na Ekeby, siejąc naokół radość, jak Bóg rozsiał gwiazdy po niebie. A kiedy ona tułała się po kraju, powierzono ogromne dobra rezydentom, którzy strzedz ich mieli, jak wiatr strzeże popiołu, a wiosenne słońce śniegu.
Zdarzało się, że rezydenci, wyjeżdżając wśród wesołego dźwięku dzwonków u długich sań, spotykali majorową, wlokącą się po gościńcu; wtedy nie spuszczali oczu, lecz wygrażali jej pięścią groźnie zaciśniętą. Szybkim zwrotem sań spychali ją w wysokie śniegowe wały, a major Fuchs nie omieszkał trzy razy splunąć, aby to spotkanie nie miało złych skutków. Nie czuli dla niej litości, uważali ją bowiem za czarownicę. Zdawało im się, biedakom, że zbawienie ich duszy od tego zawisło, czy będą dostatecznie prześladowali majorową. Ludzie często dręczą się wzajemnie w najokrutniejszy sposób, mniemając, że w ten sposób pracują na zbawienie swojej duszy.
Gdy rezydenci późną nocą, wstawszy od pijatyki, chwiejnym krokiem podchodzili do okien patrzeć, czy noc jest pogodna i gwiaździsta, dostrzegali nieraz ciemną postać snującą się po podwórzu i wiedzieli, że to majorowa, oglądająca swoją ukochaną siedzibę. W takich chwilach rozbrzmiewało skrzydło rezydentów szyderczym śmiechem starych grzeszników, a złośliwe uwagi dochodziły nawet do niej poprzez otwarte okna.
Rzeczywiście — pycha i okrucieństwo zapanowały w sercach biednych rezydentów. Sintram zasiał nienawiść w ich dusze.
Majorowa nie żywiła już gniewu względem rezydentów. Gdyby była posiadała dawną władzę, byłaby im kazała dać rózgi, jak niegrzecznym dzieciom, aby ich znów kochać, jak przedtem. Teraz jednak gnębił ją niepokój o jej ukochaną siedzibę, oddaną rezydentom w opiekę, niby trzoda wilkom.
Niejeden przeszedł takie zmartwienie. Nie ona jedna patrzyła, jak upadało jej dziedzictwo ukochane, nie ona jedna czuła, co to znaczy, gdy na nas spogląda dom rodzinny, jak zranione zwierzę. Niejeden czuje się zbrodniarzem, widząc, jak drzewa obrastają pasorzytem, jak ścieżki zamiast żwirem, trawą są kryte. Miałby ochotę na kolana się rzucić na tych polach, które ongi pyszniły się wspaniałym plonem, i błagać je, aby nie przypisywały jemu hańby, która na nie spadła. Odwraca się od koni, brak mu odwagi spotkać się z ich wzrokiem. Nie ma siły stanąć u furty, gdy bydło wraca z pola. Żadne miejsce na świecie nie wzbudza tak gorzkich wzruszeń, jak dom chylący się do upadku.
Ach, proszę was wszystkich, którzy posiadacie pola, łąki i bogate kwiatowe ogrody, miejcie o nie staranie, pielęgnujcie je. Pielęgnujcie je miłością i pracą! Niedobrze jest, gdy natura musi ludzi opłakiwać.
Majorowa nie miała zamiaru wrócić znów do władzy; dążyła tylko do tego, aby dziedzictwo jej odebrać tym szaleńcom, tym próżniakom, tym rabusiom, pod których krokami trawa rosnąć nie może.
Kiedy żebrząc wędrowała od domu, ustawicznie miała na pamięci matkę i w sercu jej zrodziła się myśl, że dla niej nie nastaną lepsze czasy, póki matka nie zdejmie z niej klątwy. Nikt jej nie doniósł o śmierci matki, widocznie więc żyła jeszcze w zapadłych lasach, na górze. Pomimo dziewięćdziesięciu lat, żyła jeszcze w bezustannej pracy, z utęsknieniem wyczekując chwili, w której spełni cel życia.
Majorowa wyrozumowała sobie, że skoro matka żyje tak długo, to widocznie w tym celu, aby zdjęła z niej klątwę. Matka, która na dziecko swoje sprowadziła nieszczęście, nie może umrzeć.
Postanowiła zatem pójść do matki, aby obie mogły znów zaznać spokoju. Chciała puścić się ciemnemi borami wzdłuż długiej rzeki, pókiby nie stanęła w swojem rodzinnem miejscu. Przedtem nie mogła się spodziewać spokoju. Wielu ofiarowało jej w tych czasach zaciszne schronienie i wierną przyjaźń, ale ona nie zatrzymywała się nigdzie na stałe. Surowa i gniewna szła od domu do domu, ciążyła jej bowiem klątwa.
Chciała do matki dojść, ale przedtem zabezpieczyć ukochane swoje Ekeby. Nie mogła zostawić go w rękach lekkomyślnych nicponiów, nieudolnych pijaków, obojętnych rozrzutników. Czyż może odejść, aby za powrotem zastać mienie swoje roztrwonione, kuźnie puste, konie wygłodzone, służbę wydaloną? Nie, raz jeszcze zbierze wszystkie siły i wyrzuci rezydentów!
Wiedziała dobrze, jaka to przyjemność dla jej męża widzieć jej własność trwonioną. Znała go jednak zbyt dobrze, aby nie wiedzieć, że skoro rozpędzi tych próżniaków, będzie za leniwy szukać innych. Gdy zbraknie rezydentów, zarządca jej obejmie cały majątek i przyprowadzi go do dawnego stanu.
Dlatego to na czarnych drogach widywano ostatnich nocy jej ponury cień, snujący się koło hut żelaznych. Zachodziła do komorników, pod wielkim młynem szeptała z młynarzem i jego czeladzią, w ciemnym lochu naradzała się z kowalami.
A wszyscy pragnęli jej pomagać, czując, że wielki majątek nie powinien dłużej pozostać w ręku bezbożników, którzy strzegą go, jak wiatr strzeże popiołu, a wilk trzody.
Tej samej nocy, w którą weseli panowie tańczyli i biesiadowali, póki nie padli na łoża, zasypiając twardym snem — tej samej nocy wypędzą ich! Noc owa była tą kroplą, która dopełniła miary ich zuchwalstwa. Z ponurem spojrzeniem czekała majorowa w kuźni i czekała na koniec uczty — czekała i dłużej, póki rezydenci nie wrócili z nocnej wycieczki, czekała w milczeniu, póki jej nie doniesiono, że ostatnie światło w skrzydle rezydentów zgasło, że wielki dwór spoczywa w śnie. Wtedy podniosła się i wyszła. Była już piąta godzina rano, a jeszcze ciemna lutowa noc wisiała nad ziemią.
Majorowa kazała wszystkim zgromadzić się w skrzydle rezydentów — ona sama pierwsza weszła na podwórze. Podeszła do głównego budynku, zapukała i wpuszczono ją natychmiast; przyjęła ją córka proboszcza z Broby, którą wychowała na dzielną, pracowitą dziewczynę.
— Witam wielmożną panią — powiedziała, całując ją w rękę.
— Zgaś światło — rzekła majorowa — przypuszczasz, że nie trafię po ciemku?
I obeszła cichy dom od strychu do piwnic, żegnając się z nim. Lekkim krokiem przechodziła z pokoju do pokoju.
Pani utonęła we wspomnieniach, a dziewczyna nie wzdychała, nie szlochała, lecz łza za łzą, toczyła się po jej twarzy, gdy postępowała za nią. Majorowa kazała jej otworzyć szafę z płótnem i srebrem i ręką zaczęła głaskać cienkie, adamaszkowe obrusy i wspaniałe srebrne kruże. W komorze, gdzie składano pościel, przesunęła ręką po wysoko spiętrzonych, puchowych pierzynach. Wszystkich sprzętów domowych: krosien, kołowrotka, toczydła musiała się dotknąć. Wetknęła rękę w szufladę z korzeniami, macała rzędy świec, wiszących u pułapu.
— Wyschły już — powiedziała — można je zdjąć i schować.
Zeszła, do piwnic, pukała w beczki i przesuwała ręką po zakorkowanych flaszkach wina. Była w spiżarni i kuchni, macała, badała wszystko. Wyciągnęła rękę i żegnała się ze wszystkiem w domu.
Nakoniec zwiedziła pokoje. W jadalni przesunęła ręką po dużym stole do rozsuwania.
— Niejeden podjadł sobie do sytości przy tym stole — odezwała się.
Tak obeszła wszystkie pokoje. Długie, szerokie sofy znalazła na dawnych miejscach, głaskała zimny marmur konsol, które na złoconych gryfach podtrzymywały kosztowne lustra.
— Bogaty dom — rzekła. — Wspaniały to był człowiek, który uczynił mnie panią tego wszystkiego.
W dużej sali, gdzie przed chwilą jeszcze odbywały się skoczne tany, stały już krzesła o wysokich oparciach pod ścianami w zwykłym porządku. Przystąpiła do fortepianu i cicho uderzyła w klawisze.
— I za moich czasów nie zbywało tu na przyjemnościach i rozrywkach — powiedziała.
Wreszcie majorowa weszła i do pokoju gościnnego, położonego obok dużej sali. Było zupełnie ciemno, więc macać musiała rękami idąc, by o coś nie zawadzić, gdy wtem przypadkiem dotknęła twarzy dziewczyny.
— Płaczesz? — zapytała, czując, że ręka jej od łez zwilgotniała.
Wtedy tamta załkała głośno.
— Ach pani, droga nasza pani, oni wszystko zmarnują! — zawołała. — Czemu porzuciłaś nas, pani, a powierzyłaś wszystko rezydentom?
Tu majorowa podniosła story i wskazała na podwórze.
— Czyż ja cię uczyłam płakać i lamentować? Patrz, ogród pełen ludzi, jutro nie będzie już ani jednego rezydenta w Ekeby.
— A pani wróci także? — pytała dziewczyna.
— Mój czas jeszcze nie nadszedł — odparła majorowa. — Gościniec jest mi domem, rów przydrożny łożem. Ale ty czuwaj nad Ekeby, gdy mnie nie stanie.
I poszły dalej. Żadna z nich nie wiedziała i nie przypuszczała, że Maryanna właśnie spała w tym samym pokoju.
Nie spała też, lecz czuwała, słyszała wszystko i pojęła wszystko... leżała tylko bowiem i tworzyła hymn na cześć miłości.
— O ty, cudowna, któraś mnie podniosła! — szeptała. — Leżałam w bezgranicznej nędzy, a tyś mi ją w raj zamieniła. Do żelaznych, zaryglowanych wrót przymarzły mi ręce, na progu mego rodzinnego domu leżą łzy moje, od mrozu w perły zamienione. Zimny gniew przeszył moje serce, gdy słyszałam razy spadające na grzbiet mojej matki. Na zimnym śniegu chciałam swój gniew przespać, ale zjawiłaś się ty, dziecię ognia, przybyłaś, do dygocącej z zimna przybyłaś. Gdy porównam nędzę swoją poprzednią ze wspaniałościami, któremi ty mnie obsypałaś, wydaje się ona marną. Wolna teraz jestem od wszelkich więzów, nie mam ojca, ani matki — ani domu. Ludzie będą najgorsze rzeczy o mnie przypuszczali i odwrócą się odemnie. Niech się stanie twoja wola, o miłości — bo dlaczegoż miałabym stać wyżej od mojego kochanka? Ręka w rękę przejdziemy przez życie. Biedną jest oblubienica Gösty Berlinga; na śniegu ją znalazł. Zbudujmyż sobie więc dom wspólny, nie z wysokiemi salami, lecz chateńkę małą na skraju lasu. Będę mu pomagała nastawiać sidła na zające i cietrzewie, będę mu strawę warzyła, szaty naprawiała. O kochanku mój, czy sądzisz, że będę tęskniła i w żalu się rozpływała, siedząc samotnie i czekając twego powrotu? Tak, będę — lecz nie będę tęskniła do minionych dni świetności, ale do ciebie — ciebie wyglądać będę na ścieżkach leśnych, twojego wesołego śpiewu nasłuchiwać będę, gdy z siekierą na ramieniu wracać będziesz z lasu. O, kochanku mój, póki życia mojego tęsknić do ciebie będę!...
Tak leżała więc i tworzyła hymn na cześć wszechmocnego boga miłości, kiedy majorowa weszła do pokoju.
Po jej odejściu wstała Maryanna i ubrała się. Raz jeszcze wdziać musiała czarną, aksamitną suknię i cienkie balowe ciżemki. Otuliła się kocem niby szalem i raz jeszcze wybiegła w tę straszną noc.
Spokojna, gwiaździsta, a mroźna noc lutowa zawisła nad ziemią, jak gdyby nigdy nie miała się skończyć. A ciemność i mróz, które ta długa noc z sobą niosła, długo jeszcze unosiły się nad ziemią, chociaż już słońce zaszło i wały śniegu, po którym Maryanna kroczyła, w wodę się zmieniły.
Maryanna wybiegła z Ekeby, aby sprowadzić pomoc. Nie mogła dozwolić, aby ci, którzy ją ze śniegu podnieśli i dom i serce jej otwarli, zostali wypędzeni. Chciała udać się do Sjö, do majora Samzeliusa. A pospieszać musiała, z powrotem mogła stanąć dopiero za godzinę.
Gdy majorowa pożegnała się ze swoim domem, wyszła na podwórze, gdzie zgromadzili się jej ludzie i rozpoczęła się walka z rezydentami.
Majorowa kazała powynosić wszystkie połamane wozy, bryczki, sanie, na których ongi przyjechali panowie rezydenci do Ekeby.
Potem podpaliła snopek słomy i ludziom kazała wołać: Gore! Od blasku płomieni i okrzyków pobudzili się rezydenci, powyskakiwali z łóżek i wybiegli na dwór.
We drzwiach jednak stał olbrzymi kowal dworski i dwóch silnych młynarczyków, a kiedy rezydenci wybiegli jeden po drugim, tamci chwytali ich, wywracali, wiązali, wynosili i kładli każdego na jego wózek lub sanie. Żaden z nich nie umknął. A majorowa chodziła od jednego do drugiego, odbierając od nich przysięgę, że nie wrócą do Ekeby.
Ale gdy się to wszystko działo, czas upływał i Maryanna dotarła do Sjö. Major wstawał wcześnie, spotkała go też na podwórzu, gdzie dawał śniadanie swoim niedźwiedziom. Niewiele mówił, ale natychmiast założył kagańce niedźwiedziom i wraz z niemi pospieszył do Ekeby.
Maryanna postępowała za nim. Ze znużenia omdlewała niemal, gdy wtem ujrzała da niebie ognistą łunę i niewymowny strach ją ogarnął.
Cóż to za noc okropna! Mąż bije żonę swoją, a dziecku pozwala zamarznąć pod progiem. A oto kobieta miałażby wrogów swoich ogniem spalić? Tu znów major chciałżeby niedźwiedzie szczuć na swoich własnych ludzi?
Przemogła znużenie, wyprzedziła majora i pierwsza przybiegła do Ekeby, gdzie majorowa tymczasem stała w otoczeniu swojej służby przed powiązanymi rezydentami. Bez tchu zawołała:
— Major, major idzie z niedźwiedziami!
Przerażenie zapanowało. Wtedy majorowa zwróciła się do swoich ludzi i rzekła:
— Dziękuję wam za pomoc, kochane dzieci! Nikt z was nie będzie odpowiadał za to, co się stało, nikt nie będzie karany. Idźcie do domu, nie chcę widzieć ludzi swoich mordowanymi. Teraz musi Bóg czuwać nad Ekeby, ja idę do mojej matki. Ty zaś — zwróciła się do Maryanny — uczyniłaś to w szale miłosnym, wiem o tem. Ale gdy odzyskasz zmysły, gdy Ekeby zmarnieje, a cała okolica popadnie w nędzę, wtedy przypomnij sobie, coś uczyniła i pamiętaj o biednych ludziach!
To powiedziawszy odeszła, a za nią jej wierni. Kiedy major nadszedł ze swojemi niedźwiedziami, zastał już tylko samą Maryannę i długi szereg wozów z powiązanymi rezydentami.
Tak pozostali więc oni nadal władcami Ekeby, gdyż czas jeszcze nie nadszedł, w którym je miano im odebrać, pozostawali bowiem jeszcze pod opieką Sintrama.



LICYTACYA W BJÖRNE.

Nieraz jako dzieci dziwiliśmy się opowiadaniom starszych.
— Czyż w młodości waszej nie było dnia, w którymbyście nie tańczyli? — pytaliśmy ich. — Czyż wasze życie było jedną, długą baśnią? Czyż wszystkie ówczesne młode panny były piękne i ujmujące? Czyż każdy bal kończył się tem, że Gösta Berling jednę z nich uprowadził?
Tedy potrząsali głowami staruszkowie i jęli opowiadać o warczeniu kołowrotka, o klekotaniu krosien, o pracy w kuchni, o uderzeniach cepów o klepisko i stuku topora w lesie. Ale niebawem powracali do poprzednich historyj. A więc opowiadali o saniach zatrzymujących się pod dworami, o koniach, pędzących z wesołemi, młodemi dziećmi ziemi poprzez ciemne lasy, o tanecznym wirze, pękających strunach skrzypiec. Z hałasem wśród strzelania z bata sunęła szalona drużyna naokół jeziora. W dali słychać było huk: drzewa chwiały się i padały, wszystkie niszczące żywioły rozpętały się, ognie płonęły, rzeki występowały z brzegów, głodne wilki, wyjąc, otaczały dwory. Kopyta końskie tratowały wszelkie cisze szczęścia. A kędy przeleciała ta szalona jazda, płonęły dziko serca mężczyzn, a kobiety blade z przerażenia uciekały od domu i rodziny.
My dzieci słuchałyśmy tych opowieści w milczeniu, zdumione i przerażone, a jednak szczęśliwe.
— Co za ludzie! — myślałyśmy. — Podobnych do nich nigdy już nie ujrzymy!
— Nie zastanawiali się też ludzie owych czasów nigdy nad tem, co robili? — pytaliśmy.
— Zapewne, że się zastanawiali — odpowiadali staruszkowie.
— Ale nie tak, jak my to czynimy — twierdziliśmy. Ale starzy nie rozumieli, cośmy chcieli przez to powiedzieć.
My zaś myśleliśmy o owym tajemniczym duchu samokrytyki, który w naszych sercach już się odzywał. Myśleliśmy o nim, o tym z lodowatym spojrzeniem i długiemi, kościstemi palcami, o nim, który w ciemnym zakątku naszej duszy siedzi i istotę naszą rozskubuje na włókna, jak stare kobiety skubią szarpie z wełny lub jedwabiu.
Nitkę za nitką wyskubują z nas owe długie, kościste palce, póki nasze całe ja nie zamieni się w stos starych łachmanów, a wtedy najlepsze nasze uczucia, najbezpośredniejsze myśli, wszystko, co czynimy i mówimy, zostaje gruntownie zbadane, roztrząsane, a lodowate oczy spoglądają, a bezzębne usta śmieją się i szepcą:
— Patrzajże, to strzępy, nic, tylko same strzępy.
Między ludźmi owych czasów byli już i tacy, którzy duszę swoją otworzyli onym oczom lodowatym. U jednych umieściły się one u źródła czynów, szydząc z dobrego i złego na równi, rozumiejąc wszystko, nic nie potępiając, lecz badając, roztrząsając, kawałkując i paraliżując swoim wiecznym śmiechem szyderskim wszelkie porywy serca i błyski myśli.
Tego ducha samokrytyki miała w sobie piękna Maryanna. Czuła ona jego spojrzenie lodowate, towarzyszące każdemu jej słowu, każdej jej czynności — życie jej stało się widowiskiem, którego on był jedynym widzem. Przestawała być człowiekiem, nie cierpiała, nie cieszyła się, nie żyła, lecz grała rolę pięknej Maryanny Sinclaire, a duch samokrytyki siedział w niej i oczyma zimnemi, a palcami pilnie skubiącemi patrzał na jej występy.
Przepołowiła się. Blade, niesympatyczne, drżące jej pół-ja siedziało, patrząc ironicznie na czyny drugiej połowy, a tajemniczy duch, który istotę jej rozdwoił, nie miał dla niej ani jednego słowa współczucia.
Gdzie jednak bawił stróż źródła jej czynów owej nocy, kiedy poznała pełnię życia? Gdzież był, kiedy ona, ta dumna Maryanna, całowała Göstę Berlinga wobec setek par oczu, kiedy w rozpaczy rzuciła się na śnieg, aby zamarznąć? Wtedy zostały lodowate oczy oślepione, szyderczy śmiech przytłumiony, gdyż uczucie jak burza zerwało się w jej duszy. Szum wartkiej jazdy z baśni dźwięczał jej w uszach. Owej strasznej nocy była całym, jednolitym człowiekiem.
Wonczas, gdy się wreszcie powiodło Maryannie zdrętwiałe ręce podnieść i otoczyć niemi szyję Gösty Berlinga, widocznieś w postaci starego Beerencreutza odwrócił od nich oczy, a zwrócił je na gwiazdy. Owej nocy nie posiadałeś władzy, o, duchu samokrytyki! Bezsilny byłeś, kiedy ona tworzyła swój hymn miłości, martwy, kiedy biegła do Sjö, aby sprowadzić majora, martwy, kiedy spostrzegła płomienie oświetlające łuną lasy.
A więc przybyły potężne ptaki, orły demonicznej namiętności. Płomiennemi skrzydłami i żelaznemi szponami opadały cię z szumem, ty duchu o lodowych oczach, wpiły ci szpony w kark i odrzuciły cię w nieznaną dal. I ległeś wtedy martwy, zdruzgotany. Poczem odleciały dalej one dumne, potężne, one, których droga nie zna obliczeń, których żaden wzrok śledzić nie zdoła, a z głębin nieznanych wypełznął znów tajemniczy duch samokrytyki i zagościł w duszy Maryanny.
Przez cały luty leżała Maryanna chora na Ekeby. Zaraziła się ospą w Sjö. Straszna choroba całą swoją potęgą rzuciła się na nią, przemarzniętą, osłabioną; była już blizką śmierci, ale pod koniec miesiąca choroba się przesiliła i zaczęła powracać do zdrowia. Osłabiona jednak była jeszcze bardzo i do niepoznania zeszpecona. Nigdy już więcej nie nazwą jej piękną Maryanną.
Strata ta, którą opłakiwać będzie cały Wermland, jak gdyby to był jeden z najdroższych jego skarbów, znana była jednak dotąd tylko Maryannie i jej dozorczyni. Nawet rezydenci o niej nie wiedzieli. Pokój, w którym leżała chora, nie dla każdego był dostępny.
A kiedyż może być samokrytyka ostrzejszą, jak nie podczas długiej rekonwalescencyi? Siedzi wtedy i patrzy, a patrzy swojemi lodowemi oczyma i szarpie i skupie swojemi twardemi, kościstemi palcami. A gdy się dobrze wpatrzysz, ujrzysz drugie, żółte, blade stworzenie, które swoim szyderczym śmiechem mrozi i paraliżuje, a za niem jeszcze jedno i znowu inne — wszystkie zaś szydzące z siebie wzajem i z całego świata.
A kiedy Maryanna leżąc, wpatrywała się w siebie wszystkiemi temi martwemi, mroźnemi oczyma, zamarły w niej wszystkie uczucia.
Leżała i odgrywała rolę chorej, nieszczęśliwej, zakochanej, żądnej zemsty. Była tem wszystkiem a przecież były to tylko jej role.
Pod spojrzeniem zimnych oczu stało się wszystko komedyą i złudą. Wszystkie potężne siły życia spały w niej snem zaczarowanym. Posiadała zdolność płomiennej nienawiści i gorącej miłości tylko przez jednę noc — nie dłużej. Nie wiedziała nawet, czy kocha Göstę Berlinga. Tęskniła do jego widoku, ale tylko dlatego, żeby się przekonać, czy on będzie umiał sprawić, aby zapomniała o sobie.
Póki choroba trwała, jednę tylko miała jasną myśl, a mianowicie kłopotała się, aby wieść o niej się nie rozeszła. Nie chciała widzieć rodziców, nie chciała pogodzić się z ojcem, wiedziała, że on będzie żałował swojego czynu, gdy się dowie o jej ciężkiej chorobie. Dlatego przykazała, aby powiedziano rodzicom i wszystkim innym, że choroba oczu, na którą i w domu często zapadała, zmuszała ją do przebywania w pokoju ze storami zapuszczonemi. Zakazała dozorczyni mówić, jak ciężko jest chora, zakazała rezydentom sprowadzać z miasta lekarza.
— Miała przecież tylko ospę — twierdziła — i to bardzo lekką, apteczka domowa Ekeby wystarczy jej w zupełności.
Nigdy nie przyszło jej na myśl, aby mogła umrzeć; leżała, oczekując wyzdrowienia, po którem pojedzie z Göstą do proboszcza dać na zapowiedzi.
Obecnie jednak choroba i gorączka minęły. Ochłodła, powrócił jej rozsądek. Zdawało się jej, że w tym świecie głupców ona jedna posiada rozum. Nie nienawidziła, ani też nie kochała. Rozumiała ojca, rozumiała ich wszystkich, a kto rozumie, ten nie może nienawidzieć.
Dowiedziała się, że Melchior Sinclaire zamierza urządzić licytacyę w Björne i zniszczyć wszystko, co posiadał, aby ona nie miała nic do odziedziczenia po nim. Mówiono, że chce przeprowadzić jaknajgruntowniejsze zniszczenie: najpierw ma sprzedać meble i wszystkie sprzęty domowe, potem bydło i narzędzia rolnicze, a w końcu dwór cały; pieniądze za to wszystko uzyskane ma wpakować w wór i rzucić w jezioro. Zniszczenie, ruina — oto jej spadek. Maryanna uśmiechała się przytwierdzająco, gdy jej to opowiadano... takie jego usposobienie, on nie mógł inaczej postąpić.
Dziwne się jej wydało, że kiedykolwiek śpiewała hymn na cześć miłości, że marzyła o chatce i jego sercu — teraz nie mogła pojąć, jak mogło się jej roić coś podobnego.
Zmęczyła ją już ta bezustanna komedya, tęskniła do szczerości. Nigdy nie była zbyt uczuciowa. Nawet nie żałowała swojej piękności, drętwiała jedynie na myśl o ludzkiej litości.
— Ach, tylko sekundę zapomnieć o sobie! Słowa, czynu, ruchu, które nie byłyby obliczone!
Pewnego razu, kiedy pokój przewietrzano i odświeżano, kazała wezwać Göstę Berlinga. Odpowiedziano jej, że pojechał do Björne na licytacyę.

∗             ∗

Wspaniała to była licytacya! Dom był stary, zamożny; z odległych stron zbiegli się nabywcy.
Potężny Melchior Sinclaire zgromadził wszystko razem w jednej dużej sali. Rozmaite rzeczy leżały jedne na drugich wysokiemi stosami, sięgającemi od podłogi do sufitów. On sam chodził jak anioł zniszczenia w dzień Sądu i ściągał wszystko, co chciał sprzedać. Czarne garnki kuchenne, drewniane stołki, cynowe dzbany, miedziane naczynia — wszystko to zostawił w spokoju, gdyż nic w nich nie przypominało mu Maryanny, ale też jedynie to ocalało przed jego gniewem.
Wpadł do pokoju córki i zniszczył wszystko. Tam stała jej szafka z lalkami, półka do książek, małe krzesełko umyślnie dla niej zrobione, jej klejnoty i suknie, kanapka i łóżko — wszystko musi iść precz!
Potem przechodził pokój za pokojem. Zabierał wszystko, co mu się niepodobało, ogromne ciężary sam dźwigał do sali licytacyjnej. Stękał pod ciężkiemi szafami i marmurowemi stołami, ale wytrwał. A wszystko rzucał na oślep: rozbijał szafy i wydobywał kosztowne, srebrne naczynia... precz z tem! Maryanna się ich dotykała. Wziął naręcze śnieżnobiałego adamaszku, własnoręcznej domowej roboty, owoce długich lat pracy i rzucił wszystko na stos: precz! Maryanna tego niegodna. Biegał ze stosami porcelany przez pokoje, nie bacząc, że tłucze tuzinami talerze, porwał stare filiżanki z sewrskiej porcelany z wypalonym na nich herbem rodzinnym: precz! niech to zabiera, kto chce. Zniósł ze strychu całe góry poduszek i puchowych pierzyn, tak miękkich, że tonęło się w nich, jak w fali: precz z tem! Maryanna na nich spała.
Rzucał zagniewane spojrzenia na stare, dobrze sobie znane meble. Czyż było krzesło, kanapa, na którychby nie siedziała, obraz, któremuby się nie przypatrywała, świecznik, któryby jej nie przyświecał, zwierciadło, któreby nie odbijało jej rysów? Chmurny zacisnął pięść, patrząc na ten świat wspomnień. Najchętniej byłby się rzucił na wszystko i toporem porąbał w kawałki.
A jednak wiedział, że kara będzie dotkliwsza, gdy wszystko to odda na licytacyę. Do obcych niechaj wszystko idzie! Niechaj zbrudzą ręce wyrobników, niech dostaną się w ręce obojętnych, obcych ludzi. Znał dość tych mebli kupionych na licytacyach po chałupach chłopskich tułających, poniewieranych, wzgardzonych, właśnie jak jego piękna córka! Precz! niech stoją z podartem obiciem, z którego wychodzić będzie włosie, ze startem złoceniem, z połamanemi nogami, popękanemi płytami niech tęsknią do dawnej siedziby! Precz z tem we wszystkie kąty świata, aby żadne oko ich nie poznało, żadna ręka napowrót nie zgarnęła!
Z rozpoczęciem licytacyi była już połowa sali wypełniona bezładną masą sprzętów domowych.
Wpoprzek sali stał długi stół, za nim umieścił się wywołujący, tam też siedzieli pisarze i spisywali, tam również miał Melchior Sinclaire beczułeczkę wódki.
W drugiej części sali, w sieni i na podwórzu, znajdowali się kupujący.
Było ich dużo, panował też gwar hałaśliwy. Licytacya szła szybko. Obok swojej beczułki z wódką, mając za sobą cały majątek w największym nieładzie, siedział Melchior Sinclaire napół pijany, napół w obłędzie. Włosy luźnemi kępkami okalały jego czerwoną twarz, krwią nabiegłemi oczyma toczył dziko. Wykrzykiwał i śmiał się, jakgdyby był w najlepszym humorze, a ilekroć ktoś wysoko licytował, wzywał do siebie i częstował wódką.
Między tymi, którzy go tam widzieli, był też i Gösta Berling, wmieszany między kupujących, lecz unikający spotkania z Melchiorem Sinclairem. Przykry mu był cały ten widok, a serce ścisnęło się przeczuciem jakiegoś nieszczęścia.
Dziwił się on, nie widząc nigdzie matki Maryanny. Nakoniec, prawie mimowoli, pchany przeznaczeniem, wyszedł poszukać pani Gustawy Sinclaire.
Przejść musiał wiele drzwi, zanim ją znalazł. Możny dziedzic mało miał cierpliwości i nie znosił jęków i łez kobiecych. Dość mu już było patrzeć na łzy, które wylewała nad losem domowych skarbów. Nie posiadał się z gniewu, że mogła płakać nad płótnem i pościelą, skoro przecież nieskończenie więcej straciła, tracąc piękną córkę — to też z zaciśniętemi pięściami przepędził ją przez cały dom aż do kuchni, do spiżarni. Dalej iść już nie mógł i zadowolił się, ujrzawszy ją skuloną pod progiem, oczekującą razów, ba, może i śmierci. Tam już zostawił ją, ale drzwi zamknął i klucz włożył w kieszeń.
— Tu może sobie zostać do skończenia licytacyi — pomyślał. — Z głodu nie zginie, a uszy jego odpoczną trochę od jej narzekań.
Siedziała więc jako jeniec we własnej swojej spiżarni, gdy Gösta z korytarza wszedł do kuchni. Ujrzał on twarz pani Gustawy w okienku bardzo wysoko umieszczonem.
— Cóż ciocia[1] Gustawa tam robi? — zapytał Gösta.
— Zamknął mnie — odpowiedziała.
— Dziedzic?
— Tak, myślałam już, że mnie zabije. Ach, Gösto, przynieś-że klucz wetknięty w zamek sali i otwórz spiżarnię, abym wyjść mogła. Tamten klucz jest dobry.
Gösta uczynił, jak kazała i w kilka minut później stała już kobiecina w pustej kuchni.
— Mogła ciocia kazać już dawno której z dziewcząt otworzyć sobie — odezwał się Gösta.
— Chcesz, żebym im sama drogę pokazała? Nie mogłabym potem porządku utrzymać w spiżarni. A zresztą, tymczasem uporządkowałam sobie górne półki — czas już był najwyższy. Nie wiem, jak mogłam czekać z tem tak długo!
— Ciocia ma przecież tak wiele do czynienia — pomagał jej usprawiedliwiać się Gösta.
— Prawda, słusznie mówisz; gdzie mnie niema, nic nie stoi na swojem miejscu, a jeżeli...
Tu urwała nagle i otarła łzę z oka.
— Ach, Boże mój! — westchnęła — ja tu sobie stoję i rozmawiam, a już pewnie nigdy nie ujrzę nic swojego. On przecież sprzedaje wszystko, cośmy posiadali.
— Tak, to wielkie nieszczęście — przytwierdził Gösta.
— Wiesz? to duże lustro w sali... taki wspaniały kawałek, szyba z jednej sztuki, a i złocenie bez plamki. Dostałam je od mojej matki, a on chce je także sprzedać.
— Ale co mu się stało?
— Ach! nic... tylko, że Maryanna nie wróciła do domu. Czekał na to i czekał! Całemi dniami chodził po alei i czekał na nią. Tak za nią tęskni, że zdaje mi się, iż zmysły postrada... ale mnie przecież nie wolno się odezwać.
— Maryanna myśli, że się na nią gniewa.
— Nie, tego nie myśli. Ona go zna, lecz jest dumna i nie chce zrobić pierwszego kroku. Są uparci i krnąbrni oboje, a na mnie się wszystko odbija, ja stoję pomiędzy dwoma twardemi kamieniami.
— Czy ciocia wie, że Maryanna chce mnie zaślubić?
— Ach Gösto, tego nie uczyni... mówi tak, aby cię tylko podrażnić. Jest zanadto rozpieszczona, aby miała wyjść zamąż za ubogiego człowieka i zbyt dumna na to. Wróć do domu i powiedz jej, że jeżeli nie przyjdzie wkrótce, zmarnieje całe jej dziedzictwo. On daje wszystko za darmo!
Wtedy zgniewał się na nią Gösta — siedzi sobie na ogromnym stole kuchennym i o niczem nie myśli, tylko o swojem lustrze i porcelanie!
— Wstydź się ciociu! — zawołał. — Najpierw wypędzacie córkę na śnieg, a potem przypuszczacie, że nie wraca jedynie dlatego, że jest zła. A sądzicie, że opuści tego, którego kocha, aby nie stracić spadku.
— Kochany Gösto, już ty się przynajmniej na mnie nie gniewaj. Ja przecież sama nie wiem, co mówić. Chciałam przecież Maryannę wpuścić onej nocy, ale mnie odepchnął. Tu, w domu, wszyscy mówią, że ja się na niczem nie rozumiem. Z całego serca życzę ci Maryanny, jeżeli ją zdołasz uszczęśliwić... bo to nie łatwa rzecz, Gösto, kobietę uszczęśliwić.
Gösta popatrzył na nią... Jakże mógł gniewać się na taką panią Gustawę? Zahukana była, bojaźliwa, ale serce miała złote.
— Ciocia nawet się nie pyta, jak się powodzi Maryannie — rzekł cichym głosem.
Na to wybuchnęła płaczem.
— Nie zgniewasz się więc, jeżeli się zapytam? Przez cały czas taką miałam ochotę. Nic więcej o niej przecież nie wiem, prócz tego, że żyje. Ani jednego pozdrowienia przez cały ten czas od niej nie otrzymałam, nawet i wtedy nie, kiedy jej rzeczy posłałam — myślałam więc, że wy, ty i ona, nie chcecie mi nic o niej donieść.
Gösta nie mógł się powstrzymać dłużej. Był to zuchwały, dziki człowiek, ale łzy tej biednej staruszki były dla niego straszniejsze od wycia wilków. Wyjawił jej całą prawdę.
— Maryanna była przez ten cały czas ciężko chora, miała ospę — mówił.
— Dziś poraz pierwszy miano ją przenieść na sofę. Nie widziałem się z nią od owej nocy.
Jednym skokiem stanęła pani Gustawa na ziemi. Zostawiła Göstę w kuchni i nie mówiąc słowa, pobiegła do męża.
Ludzie, zebrani w sali licytacyjnej, widzieli ją, jak poruszona biegła ku niemu i coś mu szeptała do ucha. Widzieli, że twarz dziedzica jeszcze bardziej poczerwieniała, a ręka, która spoczywała na kurku, przekręciła go tak, że wódka zaczęła się lać na podłogę.
Spostrzegli wszyscy, że pani Gustawa przyszła z tak ważnemi wiadomościami, iż licytacya stanęła. Licytujący przestał uderzać młoteczkiem, pisarze przestali pisać, nie dało się słyszeć żadne wywoływanie.
Wtem Melchior Sinclaire obudził się z zadumy.
— No? — zawołał — prędko będzie koniec?
I licytacya znowu szła zwykłym trybem.
Gösta siedział i czekał w kuchni; po chwili weszła płacząca pani Gustawa.
— Nic nie pomogło — odezwała się. — Myślałam, że da spokój, dowiedziawszy się, że Maryanna była chora — ale on kazał im dalej licytować. Przestałby, ale się wstydzi.
Gösta wzruszył ramionami i pożegnał ją. W sieni spotkał się z Sintramem.
— Dyablo miła awanturka! — wołał Sintram, zacierając ręce. — Mistrz z ciebie, Gösto. Czego ty nie dokażesz!
— Niebawem będzie tu jeszcze zabawniej. — Proboszcz z Broby jedzie tu sankami pełnemi pieniędzy. — Powiadają, że chce całe Björne kupić za gotówkę. Chciałbym wtedy widzieć minę potężnego dziedzica.
Sintram wsunął głowę w ramiona i roześmiał się długim, wewnętrznym śmiechem. Potem wszedł do sali licytacyjnej i przystąpił tuż do Melchiora Sinclaira.
— Jeżeli chcesz wódki, musisz coś kupić — żebym tak zdrów był, jak nie dostaniesz inaczej, Sintramie!
— Że też masz zawsze szczęście — odezwał się tenże. — Jedzie tu ktoś saniami pełnemi monety, chcąc zakupić Björne razem z inwentarzem, służbą i wszystkiem. Zgodził sobie ludzi, którzy będą za niego kupowali. On sam nie chce się pokazywać.
— A powiesz mi kto to taki, jeżeli ci dam wódki?
Sintram wypił i odstąpił kilka kroków, zanim odpowiedział.
— Ma to być proboszcz z Broby, bracie Melchiorze.
Melchior Sinclaire miał lepszych przyjaciół od proboszcza z Broby. Od lat żyli oni z sobą w niezgodzie. Opowiadano, że w ciemne noce wyprawiał się dziedzic i na drogach czatował na przejeżdżającego proboszcza, tak, że porządne cięgi dostały się nieraz temu sknerze, zdziercy.
Chociaż się Sintram przezornie cofnął kilka kroków, nie uniknął jednak w zupełności objawów gniewu potężnego męża. Dostał kieliszkiem w łeb i całą beczułkę wódki pod nogi. Potem nastąpiła scena, która długi czas później radowała jego serce.
— Więc proboszczowi z Broby zachciewa się mojego mienia? — ryczał Sinclaire.
— A wy zlecieliście się tu i kupujecie moją własność dla niego? Hańba wam, wy psy!.. Licytacya skończona! — ryczał. — Wynoście mi się. Póki ja żyję, nie będzie proboszcz z Broby panem na Björne. Precz mi ztąd! Ja was nauczę kupować dla proboszcza z Broby!
Napadł na wywoływacza i pisarzy, którzy odskoczyli w bok, przewracając stół w przestrachu, poczem dziedzic jak furyat rzucił się w tłum spokojnych ludzi.
Powstało zamieszanie, zaczęto uciekać. Kilkaset ludzi cisnęło się do drzwi, uciekając przed jednym człowiekiem. A on stał w miejscu, raz wraz wykrzykując: — Precz stąd! — I wywijając nad swoją głową krzesłem, jak maczugą, posyłał za uciekającymi grad złorzeczeń.
Kiedy ostatni z natrętów schodził ze schodów, wrócił na środek sali, zamknąwszy drzwi. Potem wydobył ze stosu materac i kilka poduszek, położył się i zasnął wpośród całego tego nieładu, aby się nie obudzić aż dnia następnego...
Powróciwszy do domu, dowiedział się Gösta, że Maryanna pragnie z nim się widzieć. Było mu to na rękę, bo właśnie rozmyślał, jakby się mógł z nią rozmówić.
Kiedy wszedł do ciemnego pokoju, gdzie leżała, przystanął chwilę u drzwi, nie mogąc jej od razu dojrzeć.
— Zostań, gdzie stoisz, Gösto — odezwała się Maryanna. — Niebezpiecznie jest do mnie się zbliżać.
Ale Gösta, który schody przebiegł kilku skokami, drżący z tęsknoty i miłości, nie myślał o tem, czy się zarazi lub nie — on chciał napawać się jej widokiem.
Gdyż piękną była ukochana jego. Żadna z kobiet niema tak miękkich włosów, tak jasnego, promiennego czoła. Cała jej twarz składała się z pięknie zakreślonych linij.
Stanęły mu żywo przed oczyma jej brwi, odrzynające się ostro i wyraźnie, śmiała linia nosa, usta skarbowane jak fala, owal lic, wytworna forma podbródka. Przypomniał sobie delikatną barwę jej skóry, czarne brwi odbijające od jasnych włosów, niebieskie źrenice w jasnej bieli, błysk w kącikach oczu.
Piękną była ukochana jego — przemknęło mu przez myśl; — jak gorące serce kryje się pod tą dumną powierzchownością. — Ona posiada zdolność oddania się, poświęcenia, ale ukrywa je starannie pod eleganckiemi formami — pomyślał.
Dwoma skokami przebiegł schody, a ona przypuszcza, że zatrzyma się pod drzwiami! Rzucił się przez pokój i padł na kolana u jej posłania.
Chciał ją widzieć, całować — pożegnać. Kochał ją, nigdy nie przestanie jej kochać, ale serce jego przywykło do wyrzekania się.
Ach, gdzież znajdzie wreszcie tę różę samotną bez podpory, bez korzenia, którą mógłby wziąć do siebie i nazwać swoją? Tej nawet nie wolno mu zatrzymać, a znalazł ją przecież odepchniętą, napół umarłą na drodze. Kiedyż nakoniec miłość jego zabrzmi pieśnią, której harmonii nie zepsuje żaden dysonans? Kiedyż szczęście jego oprze się na gruncie, do którego nie będzie się zwracało żadne inne serce w tęsknocie i niepokoju?
Rozmyślał na tem, jak się z nią pożegna.
— Rozpacz panuje w twoim domu — powie jej — serce mi pęka na samą myśl. Musisz wrócić do domu, ukochana...
Te słowa miał na ustach, ale ich nie wypowiedział.
Padł przed jej posłaniem na kolana, ujął jej głowę i zaczął całować, ale słów nie znalazł. Serce zaczęło mu bić silnie, jak gdyby chciało rozsadzić piersi.
Ospa zeszpeciła piękną twarz, skóra zgrubiała i pomarszczyła się. Nigdy już krew nie zabarwi jej lic, ani nie będzie widzialną w delikatnych, niebieskich żyłkach na skroni. Zmęczone oczy przysłaniały obrzmiałe powieki. Brwi znikły, a biała emalia oczu nabrała żółtawego połysku.
Wszystko zniszczało: śmiałe linie zgrubiały i ociężały.
Niemało było takich, którzy później opłakiwali znikłą piękność Maryanny. Ale pierwszy mężczyzna, którą ją widział po utracie piękności, nie poddał się boleści. Nieokreślone uczucia wypełniały mu duszę. Im dłużej się jej przyglądał, tem cieplej robiło mu się w duszy. Miłość wzbierała, wzbierała, jak rzeka na wiosnę. Jak ognista fala buchała z jego serca, wypełniając całą jego istotę, wypływała mu łzami, westchnieniem ust, drżeniem rąk i całego ciała.
Ach, kochać ją, bronić, osłaniać od wszystkich krzywd... niewolnikiem jej być, duchem opiekuńczym!
Silną jest miłość, która otrzyma ogniowy chrzest bólu... ale obecnie nie mógł z Maryanną mówić o rozstaniu, o wyrzeczeniu się jej. Nie mógł jej opuścić. Winien jej życie. Dla niej zdolny jest dopuścić się grzechu śmiertelnego.
Nie wyrzekł ani jednego słowa, płakał tylko i całował ją, aż go dozorczyni musiała upomnieć, że czas, aby odszedł.
Po jego odejściu leżała Maryanna, myśląc o nim i o jego wzruszeniu.
— Dobrze być tak kochaną — pomyślała.
— Tak, dobrze jest być kochaną, ale cóż się dzieje z nią samą? Cóż ona czuje? Ach, nic! mniej niż nic!
Czyż miłość jej zamarła? Gdzież się ukrywa to dziecię jej serca? Czy żyje jeszcze, czy skryło się w najgłębszy kącik jej serca i siedzi i marznie pod lodowatemi spojrzeniami, onieśmielone szyderczym śmiechem, napół zduszone kościstemi palcami?
— Ach, miłości moja! — westchnęła — moje ukochanie, żyjesz-li lub umarłaś, jak moja piękność?

∗             ∗

Rankiem dnia następnego wszedł dziedzic do swojej żony!
— Postaraj się uporządkować dom, Gustawo — odezwał się. — Jadę po Maryannę.
— Dobrze, Melchiorze, wszystko będzie w porządku — odparła.
Po tej wymianie słów zrozumieli się. W godzinę później był już magnat w drodze do Ekeby.
Nie było wspanialszego mężczyzny, jak Melchior Sinclaire, siedzący w krytych saniach, w najpiękniejszej szubie i najkosztowniejszej chustce na szyi. Włosy miał gładko zczesane, twarz jednak była blada, a oczy głęboko zapadnięte.
Nie do opisania też był blask, spływający z nieba bez chmurki na ten dzień lutowy. Śnieg skrzył się, jak oczy młodych dziewcząt, gdy zagrają do pierwszego tańca. Brzozy wznosiły swoje koronki delikatnych, brunatnych gałązek — na niektórych wisiały jeszcze frendzle drobnych, iskrzących się igiełek lodowych.
Dzień wyglądał świątecznie. Konie jakby w tańcu przebierały przedniemi nogami, a woźnica z uciechy trzaskał z bicza.
Po krótkiej jeździe zatrzymały się sanki przed bramą dworu w Ekeby. Wyszedł służący.
— Gdzie twoi panowie? — zapytał Melchior Sinclaire.
— Na polowaniu na wielkiego niedźwiedzia w Gurlittbergu.
— Wszyscy?
— Wszyscy, proszę pana. Kto nie poszedł dla niedźwiedzia, poszedł dla furażu. — Dziedzic roześmiał się, aż rozbrzmiało po cichym dworze. Dał służącemu talara za tę odpowiedź.
— Powiedz mojej córce, że jestem tu, aby ją zabrać. Niechaj się nie lęka zimna. Mam sanie kryte i wilczurę przywiozłem z sobą.
— Wielmożny pan nie wejdzie?
— Nie, dobrze mi tu, zostanę.
Służący odszedł, a dziedzic czekał. Tego dnia był w tak doskonałym humorze, iż nic go zepsuć nie mogło. Był zdecydowany czekać na Maryannę, bo może nawet nie wstała jeszcze. Tymczasem rozglądał się z zajęciem.
Z dachu spuszczał się długi sopel lodu, z którym dużo roboty miało słońce. Zaczęło ono od góry, stopiwszy kroplę, myślało, że ona stoczy się wzdłuż sopla i spadnie, tymczasem zanim kropla odbyła pół drogi, zamarzła napowrót. A słońce wciąż powtarzało swoje nieudałe próby. Wreszcie uparty jakiś promień umieścił się na czubku sopla — maleńki to był promyk, ale zajadły, i zanim się opatrzono, dopiął celu — kropla spadła na ziemię z pluskiem.
Dziedzic widział to i roześmiał się. — Nie głupiś! — odezwał się do promienia.
Dwór cichy był i pusty. Z dużego budynku nie dochodził go żaden odgłos. Ale nie okazał zniecierpliwienia. Wiedział, że panie dużo potrzebują czasu.
Siedział więc i przypatrywał się gołębnikowi. Był on okratowany. Gołębie były zamknięte przez zimę, aby ich jastrząb nie porwał. Od czasu do czasu ukazał się jakiś gołąbek, wysuwając białą główkę przez siatkę drucianą.
— Czeka wiosny! — rzekł do siebie Melchior Sinclaire — ale musi być cierpliwy.
Gołąb zjawiał się tak regularnie, że dziedzic wyciągnął zegarek mimowoli, porównywając. Okazało się, że dokładnie co trzy minuty wysuwał główkę.
— Nie, serdeńko — odezwał się — czyż przypuszczasz, że wiosna zjawi się za trzy minuty? Musisz się nauczyć czekać!
I on też musiał czekać, ale miał czas.
Konie początkowo niecierpliwie grzebały nogami w śniegu, ale później zmęczyło je to czekanie i słońce, które im świeciło w same oczy. Stuliły głowy i drzemały. Woźnica siedział sztywno na koźle z batem i lejcami w ręku, z twarzą zwróconą do słońca i spał aż chrapał.
Ale dziedzic nie spał. Nigdy nie był mniej śpiący, niż obecnie. Nigdy nie czuł się weselszym, jak w tej chwili oczekiwania. — Maryanna była chora, nie mogła przyjść wcześniej, ale teraz przyjdzie napewno. Rozumie się, że przyjdzie i znowu wszystko będzie dobrze. Teraz już będzie wiedziała, że się na nią nie gniewa — zajechał przecież po nią osobiście krytemi sankami i parą koni.
Na desce, którą przytwierdzono do otworu ula, sikora urządziła pszczołom iście szatański figiel. Wewnątrz ula zbite w duży, czarny kłębek, ale w największym porządku siedziały owady: szafarz rozdzielał racye, podczaszy latał z nektarem i ambrozyą od ust do ust. Te, które uwieszone były najgłębiej, zamieniały się na miejsca z wiszącemi bardziej na zewnątrz, tak, że ciepło i wygoda rozdzielone były równomiernie.
Sikora chciała mieć obiad; jęła więc swoim ostrym, małym dzióbkiem pukać w deskę. Usłyszały to pszczoły i cały ul zabrzęczał ciekawością. Czy to wróg, czy przyjaciel? Czy państwu grozi niebezpieczeństwo? Królowa ma niespokojne sumienie, nie może się doczekać wyjaśnienia. Może to straszą duchy pomordowanych trutniów? — Wyjdź i zobacz, kto to puka! — rozkazała odźwiernej. Ta usłuchała natychmiast. Wylatuje z okrzykiem: Niech żyje królowa! a tu paff rzuca się na nią sikora. Z wyciągniętą szyją i skrzydłami drgającemi gorączką mordu chwyta ją, miażdży, pożywa — i nikt nie przynosi królowej wieści o jej zgonie. Sikora zaś dalej puka, a królowa wciąż wysyła swoje odźwierne, które znikają na zawsze. Żadna nie powraca z oznajmieniem, kto pukał. Ha! strasznie zaczyna być w ciemnym ulu. To sprawka duchów mścicieli. Ach, szczęśliwy! kto nie słyszy. Szczęśliwy, kto może ciekawość swoją przytłumić. Szczęśliwy, kto umie czekać spokojnie.
Dziedzic śmiał się do łez z głupich niewiast w ulu i chytrego kawalera na dworze.
Nie sztuka czekać, gdy się jest pewnym swojej sprawy i gdy się ma tyle rzeczy, mogących odwrócić uwagę.
Słońce zaczęło się posuwać w stronę gór na zachodzie. Melchior Sinclaire spojrzał na zegarek. Była trzecia godzina, żona przygotowała obiad na dwunastą.
W tejże chwili ukazał się służący i oznajmił, że panna Maryanna chce z nim pomówić. Dziedzic zarzucił wilczurę na ramię i w świetnym humorze wszedł na schody.
Gdy Maryanna posłyszała jego ciężkie kroki na schodach, nie wiedziała jeszcze, czy wróci z nim do domu, czy nie. Wiedziała tylko jedno, że to czekanie jego musi się wreszcie skończyć.
Miała nadzieję, że tymczasem wrócą rezydenci, lecz nie wrócili. Musiała więc sama sprawę załatwić. Nie mogła tego znieść dłużej. Sądziła, że rozgniewany odjedzie po dziesięciominutowem czekaniu, że bramę wyważy lub dwór podpali. Tymczasem on siedział spokojnie i uśmiechał się. Nie odczuwała dla niego ani nienawiści, ani miłości. Wewnętrzny głos jednak ostrzegał ją przed oddaniem się znów w moc jego. Przytem chciała Göście dotrzymać słowa.
Gdyby był zasnął lub okazał zniecierpliwienie, gdyby zdradził cień wątpliwości, lub przynajmniej sanie usunął z pod słońca. Ale on był uosobioną cierpliwością i spokojem. Tak był pewny siebie, tak zaraźliwie pewny, że ona wyjdzie, że się jej doczeka!
Głowa ją bolała, każdy nerw w niej drgał. Nie mogła znaleźć spokoju póki on czekał na dworze. Zdało się jej, jakoby wola jego spędzała ją w dół po schodach. Chciała przynajmniej z nim się rozmówić. Zanim przyszedł, kazała story podnieść i tak się ułożyło, że światło dzienne oświetliło ją jaskrawo. Chciała go w ten sposób wystawić niejako na próbę. Ale Melchior Sinclaire zachowywał się tego dnia niezwykle.
Ujrzawszy ją, nie wydał krzyku, nie zmienił wyrazu twarzy. Udawał, jak gdyby nie dostrzegł w niej żadnej zmiany. Wiedziała, jak dumny był z jej urody, nie dał jednak po sobie poznać, że doznał zmartwienia. Panował nad sobą, aby jej nie zasmucać. To ją wzruszyło głęboko. Zaczynała rozumieć matkę, że go wciąż kochała. Nie zdradzał się z jakąś wątpliwością. Nie robił jej wyrzutów, ani siebie nie usprawiedliwiał.
— Okryję cię wilczurą, Maryanno. Nie jest zimna. Cały czas trzymałem ją na kolanach. — A mimo to podszedł do kominka i ogrzał ją jeszcze. Potem pomógł córce wstać z kanapy, okrył ją futrem, głowę owinął szalem, skrzyżował go na piersi i zapiął z tyłu.
Ona pozwalała mu wszystko to robić z sobą. Nie miała woli. Tak jej było miło być otoczoną staraniem i troskliwością. Podobało się jej to, że sama nie musiała chcieć. Dobrze z tem komuś, kto był tak zbolały, jak ona, komuś, kto, jak ona również, nie posiadał ani jednej myśli, ani jednego uczucia, które mógłby nazwać swojemi własnemi.
Przymknęła oczy i westchnęła częścią z zadowoleniem, częścią z boleścią. Pożegnała się z życiem, z prawdziwem życiem, ale było jej to zupełnie obojętne, skoro przecież nie umiała żyć, tylko grać komedyę.


W kilka dni później postarała się matka o sposobność rozmówienia się z Göstą. Kiedy ojca w domu nie było, posłała do Ekeby po Berlinga i wprowadziła go do Maryanny.
Gösta wszedł bez pozdrowienia, bez słów. Stanął pod drzwiami i patrzył w ziemię, jak krnąbrny chłopak.
— Ależ Gösto! — zawołała Maryanna siedząca w krześle.
— Prawda, takie noszę imię.
— Chodźże tu do mnie, Gösto, całkiem blizko!
Zbliżył się, ale wzroku nie podniósł.
— Bliżej! Klęknij tu!
— Ależ, mój Boże, cóż to ma znaczyć? — zawołał, bezwiednie czyniąc zadość jej woli.
— Gösto, chciałam ci tylko powiedzieć, iż dobrze się stało, że powróciłam do domu.
— Mamy więc nadzieję, że panny Maryanny nie wyrzucą już na śnieg?
— Ach Gösto, więc mnie nie kochasz? Zdaję ci się szkaradną?
Przechylił jej głowę ku sobie i pocałował ją, ale się nie rozchmurzył.
Właściwie bawił ją. Miałżeby zazdrosnym być o jej rodziców? To byłoby zabawne. Podobało się jej zdobywanie go napowrót. Nie wiedziała, dlaczego pragnie go zatrzymać przy sobie, ale chciała tego bardzo. Może przychodziło jej namyśl, iż jemu jednemu powiodło się przywieść ją do takiego stanu, w którym zapomniała o sobie zupełnie. Z pewnością tylko on jeden mógłby to jeszcze raz uczynić.
Postanowiwszy sobie zdobyć go napowrót, jęła go przekonywać. Powiedziała mu więc, że nie było jej zamiarem opuścić go na zawsze; na jakiś czas jednak, dla ratowania pozorów, muszą się rozejść. Sam przecież widział, że ojciec blizki był szaleństwa, że matka nie była pewna życia. Sam uzna chyba, że powinna była wrócić do domu.
Wtedy gniew jego znalazł upust w słowach. Niechaj nie gra z nim komedyi, nie chce nadal być manekinem. Opuściła go, skoro jej się tylko otworzył dom rodzicielski — on nie może jej kochać. Gdy wrócił z polowania i dowiedział się, że znikła, nie zostawiwszy ani pozdrowienia, ani słówka żadnego, zastygła mu krew w żyłach; omal nie umarł ze zmartwienia. Nie może już kochać tej, która mu wyrządziła taką krzywdę. Ona go zresztą nigdy nie kochała. Jest kokietką, która i tu, w okolicy chciałaby mieć kogoś, ktoby ją pieścił i całował — oto wszystko.
A więc on sądzi, że zwyczajem jej jest pozwalać się pieścić i całować każdemu młodemu panu?
Rozumie się, kobiety nie są wcale takie święte, jak udają. Próżność i zalotność to ich istota. Żeby przynajmniej miała słabe wyobrażenie o tem, co odczuł za powrotem do domu! Zdało mu się, jakoby brodził w wodzie lodowej. Tego bólu nigdy nie przezwycięży... on już trwać będzie całe jego życie. Nigdy już nie będzie człowiekiem.
Usiłowała mu wytłómaczyć, co zaszło. Chciała go przekonać, że jest mu wierną.
Wszystko mu to jedno, gdyż on przestał ją kochać. Zna ją już teraz na wylot. Jest egoistką, nie kochała go nigdy, bez słowa pożegnania odeszła od niego.
Wciąż i wciąż wracał do tego samego. Bawiło ją to, gniewać się nie mogła, rozumiała żal jego nazbyt dobrze. Nie lękała się rzeczywistego zerwania. Ale w końcu ogarnął ją niepokój. Czyż mógł zajść taki przewrót w jego uczuciach? A może na prawdę nie może jej już kochać?
— Gösto, czyż byłam samolubną, gdym biegła do Sjö po majora? Wiedziałam przecież o tem, że tam panuje ospa. A przytem nic to przyjemnego w śnieg i mróz biedz w cienkich balowych ciżemkach.
— Miłość polega na czystej miłości bez dobrodziejstw i przysług — odparł Gösta.
— Chcesz więc, abyśmy na przyszłość byli dla siebie obcymi.
— Tak, chcę tego.
— Gösta Berling jest bardzo kapryśny.
— Mówią to o mnie.
Zimny był jak lód i nic nie odtajał, a właściwie ona była jeszcze zimniejsza. Samokrytyka drwiła z jej usiłowań bawienia się w zakochaną.
— Gösto — odezwała się, czyniąc ostatni wysiłek — nigdy umyślnie przykrości nie wyrządziłam, chociażby pozory świadczyły przeciw temu. Przebacz mi, proszę cię!
— Nie mogę ci przebaczyć.
Wiedziała, że mogłaby go zdobyć, gdyby posiadała jedno całkowite, nie rozkawałkowane uczucie. Ale ona usiłowała tylko grać zakochaną. Nie chciała go utracić.
— Nie odchodź odemnie, Gösto, nie odchodź w gniewie! Pomyśl, jaka jestem szkaradna. Nikt mnie już teraz nie będzie mógł pokochać.
— I ja też nie mogę — odrzekł. — Musisz się z tem zgodzić, że po sercu twojem także deptać będą.
— Gösto, nigdy nikogo innego nie mogłam kochać, prócz ciebie! Przebacz mi! Nie porzucaj mnie! Ty jesteś jedynym, który mnie potrafisz obronić przed samą sobą.
Odepchnął ją od siebie.
— Nieprawdę mówisz — rzekł z lodowatym spokojem. — Czego odemnie chcesz, niewiem, ale czuję, że kłamiesz. Dlaczego chcesz mnie zatrzymać? Bogata jesteś, nie zbraknie ci starających się!
I odszedł.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, gdy tęsknota i ból całym swym ogniem owładnęły sercem Maryanny.
To była miłość, jej rodzone dziecię, które wypełzło z kącika, gdzie zapędziły je lodowate oczy. Teraz zjawiła się z takiem utęsknieniem oczekiwana, teraz, kiedy już było zapóźno. Teraz wystąpiła na jaw poważna, przepotężna, a ból i tęsknota niosły tren jej królewskiego płaszcza.
Kiedy Maryanna stanowczo powiedzieć sobie mogła, że Gösta Berling ją opuścił, uczuła fizyczny ból tak dotkliwy, że ją niemal ogłuszył. Rękoma ścisnęła serce i godzinami siedziała na tem samem miejscu, walcząc z bólem, a nie mogąc płakać.
Cierpiała ona sama, nie obca jakaś istota, nie aktorka — lecz ona w swej własnej istocie. Dlaczegoż ojciec jej przyjechał i rozdzielił ich? Jej miłość przecież nie umarła, lecz osłabiona chorobą, nie mogła odczuć jej potęgi.
Ach Boże, Boże, że też go musiała stracić, że się też tak późno ocknęła!
On był jedyny, on był panem jej serca! Od niego wszystkoby zniosła! Gorzkie, ostre słowa jego ugięłyby ją tylko do pokornej miłości. Gdyby ją był nawet bił, jak pies czołgałaby się za nim, całując mu ręce.
Nie wiedziała, co robić, aby ból swój nieco uśmierzyć.
Chwyciła tedy za pióro i zaczęła pisać z gorączkowym pośpiechem. Najpierw pisała więc o swojej miłości, o swojej stracie, potem błagała go o miłość bodaj z litości! Była to niejako poezya — to, co napisała.
Skończywszy, pomyślała, że przecież, jeżeli mu to w ręce wpadnie, może uwierzy w jej miłość. A dlaczegoż nie miałaby mu tego posłać? Zrobi to nazajutrz, a pewna była, że to go sprowadzi napowrót.
Nazajutrz toczyła z sobą walkę. To, co napisała, wydało się jej tak ograniczone, tak głupie. Nie było w tem ani rytmu, ani rymu... czysta proza. Wyśmiałby się z takich wierszy. Jednocześnie zbudziła się w niej duma. Skoro jej już nie kocha, byłoby strasznem poniżeniem żebrać o jego miłość.
Zgłosił się też i rozsądek, który jej przekładał, że powinna być rada z zerwania. Powstałyby rozmaite przykre sytuacye.
Ale męka jej serca była jednak silniejszą: przemogło uczucie. W trzy dni po uświadomieniu sobie miłości włożyła swe wiersze do koperty, którą zaopatrzyła nazwiskiem Gösty. Nie wysłała ich jednak nigdy. Zanim bowiem znalazła odpowiedniego posłańca, usłyszała takie nowiny o Göście, że uznała, iż za późno już starać się o odzyskanie go.
Przez całe życie już nie mogła się pozbyć żalu, iż nie wysłała ich w swoim czasie, kiedy jeszcze w mocy jej było zdobyć go sobie nanowo. Cały ból jej zamykał się w słowach: — Gdybym była nie czekała tak długo.
Te pisane słowa byłyby jej zdobyły szczęście życia, a przynajmniej rzeczywistość życia. Była przekonana, że one odniosłyby były skutek.
Lecz ból oddał jej tę samą usługę, co miłość. Uczynił ją zupełnym człowiekiem, zdolnym odczuwać zło i dobro. Gorące uczucia wniknęły do jej duszy nie tamowane lodowem zimnem samokrytyki.
A dlatego, pomimo swojej brzydoty, była przez wielu kochaną.
Powiadano jednak, że nigdy nie mogła zapomnieć Gösty Berlinga. Żałowała go, jak się żałuje zmarnowanego życia.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO


MŁODA HRABINA.

Młoda hrabina sypia do dziesiątej zrana i domaga się na śniadanie codzień świeżego pieczywa. Umie ona pięknie haftować i przepada za wierszami. Na gotowaniu i tkactwie nie rozumie się zgoła, bo młoda hrabina jest dzieckiem pieszczonem.
Ale wesoła jest, a ta jej wesołość rozlewa się na wszystko. Wybaczają jej więc chętnie późne wstawanie i świeże pieczywo, bo jest przytem rozrzutną w świadczeniu dobrodziejstw i uprzejmą dla wszystkich.
Ojciec młodej hrabiny był szwedzkim szlachcicem, który całe życie spędził we Włoszech, gdzie jedna z pięknych cór tamtejszej ziemi zabrała mu serce. Kiedy hrabia Henryk Dohna zjawił się we Włoszech, przyjęto go gościnnie w domu szlachcica, poznał się z córkami domu i w końcu jednę z nich przywiózł z sobą do Szwecyi jako żonę. Ona, która zawsze po szwedzku mówiła i tak była wychowaną, że lubiła wszystko, co szwedzkie, znalazła się w tym dzikim kraju, jak wśród swoich. Tak ochoczo tańczy, tak chętnie bierze udział we wszystkich zabawach, które urządzają wzdłuż jeziora, że zdawaćby się mogło, iż z dawien dawna tu żyła. Jednego tylko: nie potrafi być hrabiną. Nic w tej kobiecie nie ma sztywności, godności, umiejącej się zniżać.
Zwłaszcza starsi panowie zachwycali się młodą hrabiną; była u nich w szczególniejszych łaskach. Jeżeli się z nią spotkali, można było być pewnym, że wszyscy, zarówno sędzia z Munkerud, jak proboszcz z Bro i Melchior Sinclaire i kapitan z Borgi, swoim żonom na ucho mówili, iż gdyby byli młodą hrabinę spotkali przed trzydziestu, czterdziestu laty... to...
— Tak, tak, ale wtedy jej nie było jeszcze na świecie — odpowiadały panie. I najbliższym razem żartowały sobie z młodej hrabiny, że im bałamuci mężów.
Starsze panie spoglądają na nią z pewnym niepokojem. Przychodzi im na myśl hrabina Marta. Ona była również wesoła, dobra, kochana, kiedy przybyła do Borgu, a zmieniła się w próżną, żądną użyciu zalotnicę, która teraz o niczem innem nie myśli, jak byle się zabawić jaknajlepiej.
— Ach, gdyby ona miała męża, któryby ją mógł zachęcić do pracy! — wzdychały. — Żeby się na tkactwie rozumiała naprzykład. To jest pociechą na wszystkie zmartwienia, to myśl pochłania i niejednokrotnie staje się deską ratunku.
Młoda hrabina pragnie bardzo być dobrą gospodynią. Nie wyobraża sobie nic piękniejszego, jak być szczęśliwą małżonką w miłem ognisku domowem; na dużych zebraniach przysiada się często do pań starszych.
— Henryk chciałby, żebym była dobrą gospodynią, jak matka jego — mówi. — Nauczcie mnie tkactwa!
Tedy wzdychają staruszki po dwakroć: raz nad hrabią Henrykiem, który może wierzyć, że matka jego jest dobrą gospodynią, a drugi raz nad trudnością, jaką przedstawia wtajemniczenie tej młodej, niedoświadczonej kobietki w takie zawiłe sprawy. Gdy zaczęto jej wymieniać techniczne wyrazy i poszczególne części warsztatu, zaczynało się jej wszystko mącić w głowie, cóż by było, gdyby się doszło do bliższych szczegółów!
Nikt, widząc młodą hrabinę, nie może zrozumieć, jak mogła wyjść za głupiego Henryka Dohna.
Biedni ci głupcy! Biedni gdziekolwiek żyją: — ale najgorzej głupcom, żyjącym w Wermlandzie.
Dużo krążyło opowieści o głupocie hrabiego Henryka, a przecież był to dopiero początek. Opowiadano sobie, jak swojego czasu zabawiał Annę Stjärnhök na jakimś kuligu.
— Jesteś piękną, Anno — powiedział.
— At, głupstwo, Henryku!
— Jesteś najpiękniejszą w całym Wermlandzie!
— Nie, nie jestem nią.
— Ale najładniejszą tu, na tym kuligu jesteś.
— Nie, Henryku i tu także nie jestem.
— Dobrze, ale najpiękniejszą na tych saniach to przecież jesteś, temu chyba nie zaprzeczysz!
Rzeczywiście nie mogła, bo hrabia Henryk piękny nie jest, przeciwnie, jest równie brzydki, jak głupi. Mówiono o nim, że głowa, którą obecnie nosi na karku, była dziedziczną w rodzinie od kilkuset lat, dlatego mózg ostatniego dziedzica jest taki wyczerpany.
Głowa jego służyła już ojcu i dziadowi, bo dlaczegożby innego włosy jego były takie rzadkie, broda tak skąpa, a wargi takie bezkrwiste? — mawiano.
Zawsze otaczają go kpiarze, wyciągający go na głupstwa, które potem puszczają w obieg w poprawnem wydaniu. Prawdziwem szczęściem dla niego, że sam się na tem nie poznaje; on jest zawsze majestatyczny, zachowuje się z godnością, to też nie może sobie wyobrazić, iż ktoś może być innym. Godność przeszła mu w krew, porusza się miarowo, kroczy sztywno, nie odwraca głowy, aby się całe ciało razem nie obracało.
Ale młoda hrabina kocha go pomimo jego głowy starca. Nie przeczuwała przecież, widząc go w Rzymie, że w ojczyźnie unosi się nad nim taka aureola głupoty! Tam było w nim coś z blasku młodzieńczego, a przytem zaręczyli się wśród dziwnie romantycznych okoliczności. Trzeba było słyszeć młodą hrabinę opowiadającą, jak to on ją porwał! Księża i kardynałowie byli oburzeni, iż chciała porzucić religię matki i przejść na protestantyzm. Wzburzony tłum otoczył pałac jej ojca. Na Henryka czatowali zbóje, matka i siostry błagały ją, by zerwała. Ojciec jednak nie posiadał się z gniewu, że ta hołota włoska chce mu rozkazywać, komu dać własną córkę! I kazał hrabiemu Henrykowi ją wykraść. Skoro tedy ślub ich w żaden sposób nie mógł się odbyć w domu, przemknęli się cichaczem z Henrykiem tylnemi uliczkami do szwedzkiego konsulatu. A kiedy tam wyrzekła się swojej katolickiej wiary i przyjęła protestantyzm, dano im ślub i wysłano na północ w zamkniętym powozie, zaprzężonym w parę ognistych rumaków.
— Na zapowiedzi nie było czasu, jak widzicie — zwykła kończyć młoda hrabina, — niemiło też było ślub brać w biurze, zamiast w którymś z naszych pięknych kościołów — ale inaczej nie byłby mnie przecież dostał Henryk. Tam są wszyscy tacy krewcy, zarówno tatko jak mama i kardynałowie i księża wszyscy tak łatwo się gniewają. Dlatego musiało się to wszystko odbyć tak tajemniczo, bo gdyby ludzie byli nas ujrzeli przemykających się, byliby nas oboje zabili, aby tylko uratować mą duszę — Henryka przecież uważali za wyklętego.
Młoda hrabina kochała swego męża i w spokojnych czasach, kiedy zjechali do ojczyzny, do Borgu. Kochała w nim blask starożytnego nazwiska i dawnych przodków. Miło jej było widzieć, jak słodycz jej łagodzi jego sztywność, słyszeć głos jego mięknący, gdy z nią rozmawiał. A przytem on ją kochał, pieścił — no i wreszcie przecież była jego żoną. Młoda hrabina nie może sobie wyobrazić, jakby to mogło być inaczej: zamężna kobieta musi kochać swego męża.
Pod pewnym względem odpowiada on też jej ideałowi mężczyzny: jest szlachetny, prawdomówny, nigdy nie złamał danego słowa — prawdziwy szlachcic.


Ósmego marca obchodzi sędzia Szarling dzień swoich urodzin — roi się wtedy od gości wzgórze Broby. Dążą ze wschodu i zachodu, znajomi i nieznajomi, proszeni i nieproszeni! A wszyscy są jednakowo mile widziani. Jedzenia i picia starczy dla wszystkich, a w sali jest miejsca na tancerzy ze wszystkich siedmiu gmin.
Młoda hrabina też się wybrała. Stawia się ona wszędzie, gdzie może się spodziewać tańca i zabawy. Ale nie jest wesoła, jak zwykle, jak gdyby miała jakieś złe przeczucie.
Jadąc, przypatrywała się zachodowi słońca. Zapadało ono na niebie, zostawiając po sobie małe, złote pasma lekkich obłoczków. Blado-szary zmierzch z zimnemi, ostremi podmuchami spadł na okolicę. Młoda hrabina patrzyła, jak dzień walczył z nocą i jak wszystko, co żyło, opanował lęk i strach przed tą potężną walką. Konie pędziły z ostatnią furą, aby się jaknajprędzej znaleźć pod dachem. Rębacze śpieszyli z lasu do domu, dziewczęta opuszczały zabudowania gospodarskie. W gęstwie leśnej wyły zwierzęta. Dzień, radość i wesele ludzi, został pokonany.
Piękne barwy znikły, światło zagasło: zimno i brzydko, gdzie oko zwróciła. I wszystko, czego się spodziewała, co kochała i co zdziałała, wszystko; przed okiem jej duszy przysłoniło się szarością zmierzchu. Jak na całą przyrodę, przyszła i na nią godzina znużenia, upadku, niemocy. Przyszło jej na myśl, że jej własne serce, które obecnie życie purpurą i złotem zdobi, kiedyś może straci moc ożywczą.
— Ach niemocy, niemocy mojego własnego serca! — westchnęła. — Ty dusząco szara godzino zmierzchu, kiedyś zapanujesz też i nad moją duszą! Wtedy życie wyda mi się szkaradnem i bezbarwnem jakiem nie jest, wtedy moje włosy posiwieją, grzbiet się pochyli, mózg osłabnie.
W tejże chwili sanie skręciły na podwórze, a gdy młoda hrabina podniosła oczy, padły one na zakratowane okna w bocznym budynku, a za szybą dojrzała twarz z parą złością nabrzmiałych oczu.
Twarz to była majorowej z Ekeby. — Młoda kobieta czuła, że dziś wieczorem nie odzyska wesołości, bo można być wesołym, gdy się nie widzi smutku, lecz słyszy się tylko o nim, jak o czemś dalekiem; trudniej jest zachować w duszy wesele, gdy się zetknie twarzą w twarz z nieszczęściem.
Hrabina wiedziała, że majorową uwięziono i oskarżano o gwałt, którego się dopuściła owej nocy na balu na Ekeby. Ale nie myślała, że zamknięto ją we dworze sędziego tuż obok sali balowej, zkąd będzie można zaglądać do jej pokoju tak blizko leżącego, że mogła słyszeć muzykę i gwar wesoły. A myśl o niej głuszy jej radość.
Hrabina tańczy wprawdzie walce i kadryle, pląsa w menuecie i anglezie, ale między jednym tańcem a drugim musi podejść do okna i spojrzeć w boczne skrzydło budynku. W pokoju majorowej się świeci, widzi ją przechadzającą się. Zdaje się, jakby nigdy nie miała spocząć, lecz musiała chodzić wciąż, bez odpoczynku. A każdym razem, po każdej takiej przerwie ciężej wlokły się w tańcu nogi hrabiny, a śmiech dławił ją w gardle.
Żona sędziego widziała ją ścierającą rosę z szyb, aby lepiej widzieć i podeszła ku niej.
— Ach jakie nieszczęście! jakie nieszczęście! — szepnęła.
— Nie mogę wprost tańczyć dziś — odpowiada jej hrabina także szeptem.
— Nie moja w tem wina, że wydajemy bal, gdy ona tam siedzi — mówi pani Szarling. — Przez cały czas bawiła w Karlstadzie, ale teraz mają sądzić jej sprawę i przysłano ją tu dziś. Nie mogliśmy ścierpieć, aby siedziała w nędznej celi więziennej, umieściliśmy ją więc w izbie tkackiej. Byłaby zajęła mój pokój, gdyby ci wszyscy ludzie nie byli się dziś zjechali. Pani hrabina ją zaledwie znała, ale dla nas wszystkich była ona jednocześnie matką i królową. Co ona myśli o nas, którzy tu tańczymy, gdy ona znajduje się w takiej niedoli? Szczęściem, przeważna część gości ani przypuszcza, że tam siedzi.
— Jej nie powinno się było zamykać — mówił hrabina surowo.
— Rzeczywiście, święte słowa, ale nie mogło być inaczej, skoro się ją chciało ocalić od większego nieszczęścia. Nikt nie mógł jej zabronić podpalić swojej własnej słomy i wypędzić rezydentów, ale major urządził na nią obławę. Bóg wie, co onby gotów był zrobić, gdyby się jej nie było zamknęło. Szarling dużo miał nieprzyjemności z tego powodu. Nawet w Karlstadzie niezadowoleni byli, że nie przymknął oczu na to, co się stało na Ekeby. Ale działał w najlepszej myśli.
— Teraz ją zapewne skażą? — zapytała hrabina.
— Ależ nie, bynajmniej, majorową z Ekeby uwolnią, ale to, co przez te dni wycierpiała, było już na nią zawiele. Pomyśl pani tylko, taka dumna kobieta, traktowana jak zbrodniarka! Może być, iż lepiej było puścić ją wolno, byłaby może zdołała uciec.
— Pozwól jej pani ujść teraz.
— Mógłby to uczynić ktokolwiekbądź, ale właśnie nie żona sędziego — szepce pani Szarling. — My musimy jej przecież pilnować, zwłaszcza tej nocy, gdy tylu jej przyjaciół u nas bawi; dlatego też dwóch ludzi trzyma straż u jej drzwi zamkniętych i zaryglowanych, tak, że nikt wejść nie może. Gdyby jej ktoś chciał jednak ułatwić ucieczkę, cieszyłoby to zarówno mnie, jak męża.
— Czy nie mogłabym przynajmniej pójść do niej?
Pani Szarling chwyciła ją żywo za rękę i pociągnęła za sobą. W sieni okryły się szalami i pobiegły przez podwórze.
— Bardzo być może, że nawet nie będzie chciała mówić z nami — powiada pani Szarling — ale niechaj przynajmniej się przekona, żeśmy o niej nie zapomniały.
Przeszły przez pierwszy pokój, gdzie siedzieli dwaj mężczyźni, strzegący jej drzwi i bez przeszkody dostały się do majorowej. Zamknięto ją w obszernej izbie, gdzie znajdowały się krosna i inne podobne przyrządy. Była to izba tkacka, w potrzebie jednak używana jako więzienie, dlatego też okna miały żelazne kraty, a drzwi silne rygle.
Majorowa odbywała swoją wędrówkę, nie zwróciwszy na nie uwagi. Temi dniami czeka ją daleka droga. Nie może teraz o niczem innem myśleć, tylko o tem, że musi odbyć owe trzydzieści mil do matki, która głęboko w lasach mieszka i na nią czeka.
Niema więc czasu na odpoczynek. Musi iść, pilno jej — matka ma lat dziewięćdziesiąt, już nie długo jej życia.
Wymierzyła już długość izby na łokcie, teraz składa z łokci sążnie, a z sążni mile.
Ciężka, długa zda się jej droga, a przecież nie może spocząć. Brnie przez głębokie ławice śnieżne. Słyszy lasy szumiące w stronie, w którą dąży. Odpoczywa w kurnych chatach Finnów, w lepiankach węglarzy. Niekiedy, gdy w milowym kręgu nie natrafi na siedzibę ludzką, musi sobie nałamać gałęzi na legowisko i spać pod obaloną jodłą.
Nareszcie dotarła do celu, przebyła owe trzydzieści mil, las się przerzedza, czerwone zabudowania widać na zaśnieżonem podwórzu. Strumień pieni się i huczy, tworząc szereg małych wodospadów — znany jej ten szum, wie, że już jest w domu.
A matka, widząc, iż przybyła jako żebraczka, jak sobie tego życzyła, wychodzi naprzeciw niej.
Dotarłszy myślą dotąd, majorowa odwraca głowę, ogląda się, widzi zamknięte drzwi — i wie już, gdzie przebywa.
Wtedy zadaje sobie pytanie, czy jest obłędu blizką i siada znów, aby myśleć i odpoczywać. Po chwili jednak znów chodzi, liczy łokcie, sążnie i mile, zatrzymuje się po chatach, nie sypia ani w dzień, ani w nocy, póki nie przejdzie owych mil trzydziestu.
Przez cały czas uwięzienia niemal wcale nie spała.
A obie kobiety, które przyszły ją odwiedzić, patrzą na nią z trwogą. Tej chwili młoda hrabina nie mogła nigdy zapomnieć. Widywała ją później często w snach swoich. Obudziła się z oczyma łez pełnemi i skargą na ustach.
Staruszka zmieniła się bardzo: włosy wyglądają takie rzadkie, a luźne strzępy wymykają się z maleńkiego warkocza. Twarz zaostrzyła się i zapadła, suknie na niej nieporządne i podarte — mimo to pozostało w niej tyle z wielkiej damy, że nie budziła litości, ale cześć.
Najbardziej wbiły się jednak hrabinie w pamięć oczy — zapadłe, zwrócone do wnętrza, jeszcze niepozbawione światła rozumu, lecz blizkie tego, mające w sobie taką dzikość, czatującą w głębi, iż lęk zbierał, że staruszka już, już rzuci się, gotowa gryźć i drapać.
Stały tak już chwilę, gdy nagle majorowa zatrzymała się przed młodą hrabiną i spojrzała na nią surowo. Tamta cofnęła się i chwyciła ramię pani Szarling.
Rysy majorowej nabierają nagle życia i wyrazu, oczy jej znów patrzą przed siebie jasno.
— Ach nie, tak źle jeszcze nie jest, moja kochana, młoda pani — mówi z uśmiechem.
Zaprasza je, by usiadły i sama siada. Przybiera pozę wielkopańską z czasów przyjęć na Ekeby i balów dworskich w pałacu namiestnikowskim w Karlstadzie. Zapominają o łachmanach i więzieniu, a widzą jedynie najdumniejszą, najbogatszą panią Wermlandu.
— Moja droga hrabino — mówi — co sprawiło, że pani opuściła salę balową i przybyła do mnie, samotnej kobiety? Zawiele dobroci.
Hrabina Elżbieta nie odpowiada, wzruszenie głos jej tamuje. Więc pani Szarling odpowiada za nią, że nie może tańczyć, nie daje jej bowiem spokoju myśl o majorowej.
— Kochana pani Szarling — czyż do tego doszło, że psuję młodzieży zabawę? — pyta majorowa. — Nie płacz nademną, kochana, młoda hrabino — ciągnie dalej — jestem niegodziwa, stara kobieta, która zasłużyła na swój los. Pani przecież nie sądzi, żeby godziwem było bić własną matkę.
— Nie, ale...
Majorowa przerywa jej, odgarniając jej z czoła jasne kędziory.
— Dziecko, dziecko, jakżeś ty mogła poślubić głupiego Henryka Dohna!
— Ależ ja go kocham!
— Rozumiem wszystko, wiem wszystko — mówi majorowa. — Dobre dziecko i nic więcej, płacze ze smutnymi, śmieje się z wesołymi. Musi „tak“ powiedzieć pierwszemu, który przyszedł i powiedział: „kocham cię“ — Tak, tak to bywa! znam to. Niechże pani wróci i tańczy, moja droga hrabino. Tańcz pani i wesel się! W pani niema nic złego.
— Ale ja tak pragnę uczynić coś dla pani majorowej.
— Dziecko — odezwała się majorowa uroczystym głosem — mieszkała w Ekeby stara kobieta, która wiatry ujarzmiała. Teraz ona sama jest uwięziona, a wiatry są wolne. Czyż to tak dziwne, że burza przeciąga nad krajem?
— Ja stara, widziałam ją już, hrabino. Znam ją. Wiem, że Boży gniew na nas spadnie. Już to huczeć będzie nad wielkiem państwem, to znów nad małemi, zapomnianemi. Spadnie na wielkich tego świata i na maluczkich. Wspaniała to rzecz widzieć zbliżający się gniew boski.
— Boży gniewie, ty błogosławiony wichrze, owioń ziemię! Wy, głosy powietrza i wody, zabrzmijcie, budząc postrach! Sprawcie, aby gniew Pański brzmiał potężnie, aby siał grozę! Niechaj burza huczy nad krajem, niech się szamoce z chwiejącemi się ścianami, niech rozbija zardzewiałe zamki, niech obala zgniłe domy!
— Groza niech się rozpostrze nad krajem. Małe gniazdka ptasie niechaj spadają z gałązek. Jastrzębie gniazdo z wierzchołka jodły niech spadnie na ziemię, a wiatru smoczy język niechaj świszcze aż po sowie gniazdo, wciśnięte w rozpadlinę skalną.
— Zdawało nam się, że u nas wszystko dobrze, a to nieprawda. Potrzeba nam oczyszczającej burzy. Rozumiem to i nie żalę się. Pragnę jedynie dostać się do domu, do matki!
Nagle osłabła.
— Idź już teraz, młoda kobieto — odezwała się po chwili. — Nie mam już czasu. Muszę iść. Odejdź, a strzeż się tych, którzy spadną na skrzydłach burzy!
I rozpoczęła znów swoją wędrówkę. Rysy martwieją, wzrok zatapia się na wewnątrz.
Hrabina z panią Szarling widzą, że nie pozostaje im nic innego, jak odejść.
Skoro tylko weszły na salę balową, podeszła młoda hrabina prosto do Gösty Berlinga.
— Przynoszę panu pozdrowienie od majorowej — rzekła. — Spodziewa się, że ją pan uwolni z więzienia.
— Może długo czekać, pani hrabino!
— Ach, ocal ją pan przecież, panie Berling!
Gösta ponury wzrok wlepił przed siebie.
— Nie — odzywa się — dlaczegoż miałbym to czynić? Za co mam jej się odwdzięczać? Wszystko, co zrobiła, sprowadziło na mnie nieszczęście.
— Ależ panie...
— Gdyby nie ona — odparł gwałtownie — spałbym już teraz w odwiecznych lasach. Czyż obowiązany jestem życie za nią narażać za to, że mnie uczyniła rezydentem? Czy pani sądzi, pani hrabino, że to stanowisko bardzo zaszczytne?
Bez odpowiedzi odwróciła się młoda hrabina oburzona.
Przejęta goryczą z powodu niegodziwości rezydentów, wróciła na swoje miejsce. — Przybyli tu z wiolonczelami i skrzypcami, smyczkami przeciągają po strunach, póki nie pękną, nie myśląc o tem, że skoczne tony dochodzą do nędznej izdebki uwięzionej. Przyszli tu do upadłego tańczyć, nie pamiętając o tem, że dawna ich dobrodziejka dojrzy ich cienie, przemykające się koło jej okien. Ach, jakież szare i brzydkie jest jednak życie! Ach, jakiż cień rzuca na jej duszę niedola i okrucieństwo ludzkie! — duma młoda hrabina.
Po chwili zbliża się Gösta i prosi ją do tańca. Ona wręcz odmawia.
— Pani hrabina nie chce ze mną tańczyć? — pyta zaczerwieniony.
— Ani z panem, ani z żadnym z rezydentów — odpowiada.
— Czyż nie godni jesteśmy tego zaszczytu?
— To żaden zaszczyt, proszę pana. Ale nie znajduję przyjemności w tańczeniu z ludźmi, którzy tak zapominają o wszelkich względach wdzięczności.
Gösta nie dosłuchał końca.
Scena ta miała wielu świadków — wszyscy przyznali słuszność hrabinie. Niewdzięczność i okrucieństwo rezydentów względem majorowej wywołały powszechne oburzenie.
Ale w tych dniach jest Gösta Berling niebezpieczniejszy od dzikiego zwierzęcia. Od chwili, gdy wróciwszy z polowania, nie zastał Maryanny, serce jego było jedną otwartą raną. Wciąż miał ochotę wyrządzić komuś krwawą krzywdę, siać smutek i zmartwienie naokół.
— Skoro tak chce — mówi w duchu — niechajże więc ma. Ale nie będę jej oszczędzał. Hrabina przecież marzy o porwaniach, uprowadzeniach. Sprawię jej więc przyjemność. Awanturki, to mój gust. Tydzień żałoby po żonie — to wystarczy.
Przywoływa zatem Beerencreutza, pułkownika, Chrystyana Berga, siłacza i powolnego Krzysztofa i naradza się z nimi, jak ratować dotknięty honor rezydentów.


Nadszedł koniec zabawy. Długi szereg sań zajeżdża. Panowie wdziewają futra, panie szukają swoich ciepłych okryć wśród rozpaczliwego zamieszania, panującego w garderobach.
Młodej hrabinie spieszno opuścić ten bal wstrętny. Ona też jest pierwsza z pań gotowa. Uśmiechnięta stoi w pokoju i przypatruje się ogólnemu zamieszaniu, gdy nagle drzwi się otwarły i na progu stanął Gösta Berling.
Żadnemu mężczyźnie nie było wolno wchodzić do tego pokoju. Starsze panie, zdjąwszy czepeczki, pokazują tu śmiało swoje łyse głowy, młode podjęły suknie wysoko pod futrami, aby się nie pomięły w saniach.
Nie zwracając uwagi na krzyki zaskoczonych kobiet, przyskakuje Gösta Berling do hrabiny i chwyta ją. Chwycił ją na ręce i wybiega z nią do sieni, a ztąd na schody.
Kobiety przerażone wybiegają za nim, widzą, jak z hrabiną na ręku wskoczył do jakichś sanek. Posłyszały głos woźnicy, popędzającego konie, które też puściły się cwałem. Poznały woźnicę — to Beerencreutz: poznały konia — to „Don Juan.“ I głęboko stroskane o losy hrabiny, wzywają do pomocy panów.
Ci, nie tracąc czasu na wypytywanie, dopadają sań. Z hrabią na czele polują na rabusia kobiet.
Tymczasem on siedzi w sankach i trzyma hrabinę mocno. Zapomniał żalu, a porwany szaloną przygodą, śpiewa pełnym głosem pieśni o miłości i o różach. Trzyma ją silnie, przyciskając do piersi — ona nie usiłuje uciekać. Jej twarz blada, kamienna, spoczywa na jego piersi.
Ach, cóż ma czynić mężczyzna, gdy blade, bezbronne oblicze znajdzie się tak blizko niego, gdy widzi odsunięte jasne włosy, które zwykle okalają promiennej bieli czoło i gdy powieki ciężko opadają na szare, filuterne zazwyczaj oczy? Całować, naturalnie, tylko całować blade usta, przymknięte oczy, białe czoło.
Wtem oprzytomniała młoda kobieta i odskoczyła elastycznie, jak sprężyna. Musiał z całej siły borykać się z nią, aby nie wyskoczyła z sań — wreszcie powiodło mu się pokonaną, ale drżącą usadowić w rogu.
— A więc, pani hrabina jest trzecią z rzędu porwaną przezemnie tej zimy — odezwał się Gösta spokojnym głosem do Beerencreutza. — Ale tamte zawisły mi na szyi i całowały mnie, ta zaś nie chce mnie całować i nie chciała ze mną tańczyć. Możesz ty pojąć te kobiety, stary?
A kiedy Gösta wyjechał ze dworu, kiedy kobiety wyprawiały krzyki, a mężczyźni klęli, gdy dzwonki u sań dźwięczały a baty trzaskały, kiedy wszędzie panował hałas i zamęt, dziwne uczucie ogarnęło tych, którym strzedz polecono majorowej.
— Co się tam dzieje? co to za krzyki? — pytali się wzajemnie.
Nagle otwarto szeroko drzwi i głos jakiś zawołał: Porwano ją!.. Teraz ją uwożą!
Tamci wybiegli, jak szaleni, nie przekonawszy się, czy to majorowa, czy ktoś inny umknął.
Szczęście im sprzyjało — znalazło się nawet dla nich miejsce w saniach. Ujechali spory kawał drogi, zanim spostrzegli, kogo gonią.
Tymczasem Berg z Krzysztofem podeszli spokojnie pod drzwi, wyważyli je i otworzyli majorowej.
— Pani majorowa jest wolna — powiedzieli.
Wyszła. Stali sztywni jak posągi z obu stron drzwi, nie patrząc na nią.
— Na dole czekają sanie — dodali.
Zeszła ze schodów, wsiadła do sań i odjechała. Nikt jej nie gonił. Nikt też nie wiedział, dokąd podążyła.
Don Juan tymczasem zjeżdżał z pagórka Broby ku lodem ściętemu jezioru. Hardy rumak pędził. Mroźne powietrze tnie ostro twarze jadących. Dzwonki brzęczą, gwiazdy i księżyc migocą, śnieg skrzy się i błyszczy niebiesko.
W Göście budzą się poetyczne myśli.
— Oto jest życie — mówi do towarzysza. — Jak Don Juan mknie z tą młodą damą, tak umyka czas wraz z ludźmi. Ty jesteś gorzką koniecznością, która kieruje, ja pożądaniem, które ujarzmia wolę. I w ten sposób bezsilny spadam coraz niżej.
— Nie gadałbyś tak dużo! — krzyknął Beerencreutz zły. — Doganiają nas. — I silnem uderzeniem bata popędza Don Juana do szalonej jazdy.
— Tamto wilki, a oto zdobycz! — woła Gösta. — Don Juanie wyobraź sobie, że jesteś młodym łosiem. Skacz przez zarośla, brodź po trzęsawiskach, zeskakuj ze skały w jasne jezioro, płyń przez nie z podniesioną głową i zniknij w zbawczym mroku ciemnego lasu jodłowego. Pędź, Don Juanie, stary uwodzicielu kobiet! Pędź, jak łoś młody!
Szalone jego serce wzbiera radością podczas tej błyskawicznej jazdy. Krzyki goniących są dla jego uszu okrzykami weselnemi. Jego zuchwałe serce raduje się, gdy spostrzegł, że powieki hrabiny drżą z przestrachu, że zęby jej szczękają.
Nagle rozluźnia się żelazny uścisk, którym ją trzymał. Stojąc w saniach, wymachuje czapką i woła:
— Jestem Gösta Berling, pan tysiąca pocałunków i trzynastu tysięcy listów miłosnych! Hurra, niech żyje Gösta Berling! Niech go chwyta, kto potrafi!
A za chwilę już szepce do ucha hrabiny: — Alboż nie wspaniała to jazda, nie kawalerska? Za jeziorem Löf leży jezioro Vennern, a za jeziorem Vennern leży morze. Wszędzie bezkresna przestrzeń kryształowego, granatowego lodu, a za tym znów świat cudny. Huczący grzmot pękającego lodu, wrzaskliwe krzyki za nami, gwiazdy, spadające w powietrze i dźwięk dzwonków przed nami. Naprzód, byle naprzód! Czy pani ma ochotę odbyć w mojem towarzystwie tę piękną podróż, pani hrabino?
Puścił ją a ona odpycha go jeszcze dalej.
Tuż potem leży u jej nóg na kolanach.
— Nędznik, nędznik ze mnie! Czemu mnie pani hrabina rozdrażniała? Stała pani taka dumna i pewna, że dłoń rezydenta nigdy jej nie dotknie. Niebo i ziemia kochają panią — więc nie powinna pani już kamienia dorzucać na tego, którym gardzą niebo i ziemia.
Ujmuje jej ręce i dotyka niemi swojej twarzy.
— Gdyby pani wiedziała, co to znaczy świadomość, że się jest wyrzutkiem. Wszystko wtedy człowiekowi jedno, co robi — zgoła wszystko jedno.
W tej chwili spostrzegł, że hrabina ma gołe ręce. Wyciągnął natychmiast z kieszeni parę ogromnych, futrzanych rękawic i włożył jej. I nagle uspokoił się zupełnie. Usiadł jak najdalej od hrabiny.
— Niech się pani hrabina nie boi. Czyż pani nie widzi, dokąd jedziemy? Pojmie pani chyba, żeśmy nie chcieli wyrządzić jej krzywdy?
Dotąd była prawie nieprzytomna z przerażenia, ale teraz spostrzegła, że przejechali już jezioro, a obecnie Don Juan wspina się z trudem na stromy pagórek, na którym leży Borg. Zatrzymali konia przed drzwiami głównego budynku i odstawiają hrabinę do jej własnego domu.
Kiedy się zobaczyła w otoczeniu swojej służby, która wybiegła na jej przyjęcie, wróciła jej odwaga i przytomność umysłu.
— Weźcie w opiekę konia, Andersenie — mówi — panowie, którzy mnie odwieźli, zapewne będą łaskawi wejść do nas. Hrabia nadjedzie niebawem.
— Jak pani hrabina rozkaże — odrzekł Gösta, wysiadając z sań równocześnie. Beerencreutz bez namysłu rzucił lejce fornalowi. Młoda hrabina jednak idzie przodem i ze źle ukrywaną złośliwością wiedzie ich do sali.
Widocznie przypuszczała, że rezydenci będą się wzdragali wejść i czekać na męża. — Nie wiedzą chyba, jaki surowy i sprawiedliwy on jest — pomyślała. Nie boją się więc kary, którą wymierzy im za to, że ją gwałtem porwali i zmusili jechać z sobą? — Tak pragnie słyszeć, jak będzie im zakazywał przestąpić kiedykolwiek próg tego domu, jak weźmie służbę i przedstawi jej rezydentów jako tych, których nigdy nie mają wpuszczać w bramy Borgu. Pragnęła usłyszeć, jak wypowie swoją pogardę nie tylko dlatego, co z nią uczynili, lecz zarazem za ich zachowanie się względem starej majorowej, ich dobrodziejki. Bezwątpienia on, który dla niej był uosobioną słodyczą i względnością, uniesie się słusznym gniewem przeciw jej prześladowcom. Miłość doda ognia jego słowom. On, który ją osłaniał, jako istotę delikatniejszą od innych, nie ścierpi, ażeby niegrzeczni ludzie ośmielili się porwać ją i unieść jak jastrząb gołębia. Mała kobiecina goreje tedy pragnieniem zemsty od stóp do głów.
Beerencreutz, pułkownik, z gęstemi, siwemi wąsami, wszedł śmiało do jadalni, kierując się prosto w stronę kominka, na którym zawsze płonął wesoły ogień, ilekroć hrabina wracać miała z zabawy.
Gösta zaś pozostał w cieniu, u drzwi i przypatrywał się w milczeniu hrabinie, której służący pomagał zdjąć okrycie. Gdy tak stał i patrzył na młodą kobietę, rozradowała mu się dusza, jak od lat nie pamięta. Nagle spadła na niego, jak gdyby objawienie, pewność, że w niej mieści się najpiękniejsza dusza. Długo spoczywała w głębokim śnie, ale ona się kiedyś zbudzi. Czuł się tak nieskończenie szczęśliwym, odkrywszy wszystką tę czystość, pobożność, niewinność, które w jej sercu mieszkały. Omal nie śmiał się z niej, widząc ją tak zagniewaną, z płomiennem licem i zmarszczonem czołem. — Sama nie wiesz, jaka jesteś dobra i łagodna — pomyślał.
Od tej chwili musiał Gösta Berling stać się jej sługą, jak służyć się musi wszystkiemu, co piękne i boskie. Nie mógł żałować poprzedniego gwałtownego postąpienia wobec niej, bo gdyby nie był jej tak nastraszył, gdyby go była nie odpychała tak silnie, gdyby nie był czuł, jak drży przed jego zuchwalstwem, nie byłby się nigdy dowiedział, jaka piękna i szlachetna mieszka w niej dusza.
Dotąd nie miał sposobności przekonać się o tem. Ona miała przecież opinię lekkiej, wesołej, a przytem popełniła taką niedorzeczność i poślubiła głupiego Henryka Dohnę.
Teraz do śmierci będzie jej niewolnikiem — psem i niewolnikiem, jak zwykł mawiać kapitan Chrystyan.
Siedział więc u drzwi Gösta Berling i niejako modły odprawiał. Od owego dnia, kiedy po raz pierwszy poczuł nad swoją głową ognisty płomień natchnienia, nie zaznał podobnej podniosłości ducha. Nie wyrwało go z tego nastroju nawet wejście hrabiego Dohny z towarzyszami, którzy klęli i wymyślali na głupie figle rezydentów. On myślał o czem innem, Beerencreutzowi pozwolił odeprzeć pierwszy atak.
Ten tymczasem stał zupełnie spokojnie przy kominku, jednę nogę postawił na kracie, łokieć oparł na kolanie, a podbródek ujął dłonią i patrzał na wchodzących.
— Co to wszystko ma znaczyć? — piszczał mały hrabia.
— To znaczy, że póki istnieją kobiety, nie zbraknie nigdy głupców, którzy będą tańczyli, jak one im zagrają — odparł rezydent.
Mały hrabia poczerwieniał.
— Pytam, co to ma znaczyć? — powtórzył.
— Właśnie i ja sam ciekawy jestem — odezwał się tamten. — Czy wolno mi zapytać, co to miało znaczyć, że małżonka hrabiego Henryka Dohny nie chciała tańczyć z Göstą Berlingiem?
Hrabia zwrócił się do żony z pytającem spojrzeniem.
— Nie mogłam, Henryku! — zawołała. — Nie mogłam tańczyć ani z nim, ani z żadnym innym rezydentem. Wciąż stała mi w pamięci majorowa, której pozwolili gnić w więzieniu.
Mały hrabia wyprostował się i odrzucił w tył swoją głowę starca.
— My rezydenci — mówił Beerencreutz — nie pozwalamy się nikomu obrażać. Kto więc nie chciał z nami tańczyć, musiał jechać z nami. Nie stała się przeto hrabinie żadna krzywda i na tem niech będzie koniec całej sprawy.
— Wcale nie — zaprzeczył hrabia — nie może się tak skończyć. Ja muszę odpowiadać za czyny mojej małżonki. A teraz pytam, dlaczego Gösta Berling nie zwrócił się do mnie, żądając odemnie satysfakcyi, gdy go moja żona obraziła?
Beerencreutz uśmiechnął się.
— Nie pyta się lisa o pozwolenie, gdy się go chce obedrzeć ze skóry — odrzekł.
Hrabia położył rękę na swojej wązkiej piersi.
— Powiadają, że jestem mężem prawym — deklamował. — Mogę sądzić służbę swoją, dlaczegoż nie miałbym wydać sądu na moją małżonkę? Rezydenci nie mają prawa jej sądzić. Karę, którą oni jej nałożyli, ja znoszę. Ja o niej nic nie chcę wiedzieć. Rozumiecie, panowie, dla mnie ona nie istniała?
I hrabia powtórzył te słowa najwyższym falsetem.
Beerencreutz szybko obrzucił zgromadzonych okiem. Wszyscy oni Sintram i Daniel Vendig i Dahlberg i kto tam jeszcze nie był — wszyscy uśmiechali się pod wąsem z głupoty hrabiego Henryka.
Młoda hrabina nie odrazu spostrzegła, o co chodzi. — Cóż to on uważa za niebyłe? — duma. — Jej niepokój, szorstkie dotknięcie się jej delikatnego ciała, dzikie śpiewy, dzikie słowa, dzikie pocałunki — to wszystko ma uważać za niebyłe?
— Ależ Henryku.
— Milcz! — rozkazał, pusząc się i jął wygłaszać swoje kazanie. — Biada ci, że ty, jako niewiasta, ośmieliłaś się sądzić mężczyznę. — Biada ci, że jako żona moja odważyłaś się obrażać kogoś, komu ja rękę podaję? Co ciebie obchodzi, że rezydenci wtrącili majorową do więzienia? Alboż nie byli w prawie? Nigdy nie zdołasz zrozumieć, jak mężczyzną wstrząsa głęboko sprawa niewierności kobiecej. Czy może sama zamierzasz puścić się na tę ślizką drogę, skoro bronisz takiej kobiety?
— Ależ Henryku!
Jęczała jak dziecko i wyciągała ręce, gdy chciała odwrócić od siebie te niegodziwe słowa. Nigdy w życiu nie zwracano się do niej z tak ostremi wyrzutami. Bezbronna stała wśród wszystkich tych srogich mężów, a jedyny jej obrońca także się przeciw niej zwrócił. Nigdy już serce jej nie odzyska mocy rozsiewania światła naokół.
— Ależ Henryku, powinienbyś przecież stanąć w mojej obronie!
W tej chwili — co prawda nieco za późno — ocknął się Gösta Berling. Nie wiedział, co robić. Tak pragnął jej dobra, ale nie śmiał stawać między mężem a żoną.
— Gdzie Gösta Berling? — zapytał hrabia.
— Tu — i usiłując wszystko w żart obrócić, dodał: Pan hrabia, zdaje się, miał mowę, a tymczasem ja się zdrzemnąłem. Coby pan hrabia na to powiedział, gdybyśmy pojechali do siebie i spać się położyli?
— Gösto Berlingu, ponieważ żona moja nie chciała z tobą tańczyć, rozkazuję jej ucałować twoją rękę i prosić cię o przebaczenie!
— Mój kochany hrabio Henryku — odezwał się Gösta z uśmiechem — to nie ręka nadająca się do całowania. Wczoraj czerwona była od krwi ubitego łosia, jutro będzie czarna od sadzy po bitce z jakim węglarzem. Pan hrabia wygłosił szlachetny, wielkoduszny wyrok. Jest to dostateczne zadośćuczynienie. Chodź, stary!
Hrabia zagrodził mu drogę. — Nie odchodźcie. Żona moja musi mnie słuchać. Chcę, aby małżonka moja przekonała się, dokąd prowadzi samowola.
Gösta przystanął niezdecydowany. Hrabina zbladła, ale nie ruszyła się z miejsca.
— Chodź! — zawołał hrabia.
— Henryku, nie mogę!
— Musisz! — rzekł szorstko. — Musisz. Ja wiem, czego ci się zachciewa. Chcesz zmusić mnie do pojedynku z człowiekiem, którego przez kaprys jakiś nienawidzisz. Dobrze! Skoro ty mu nie chcesz dać satysfakcyi, ja cię zastąpię. Szczególniejsze jakieś upodobanie mają kobiety w tem, aby mężczyźni za nie ginęli. Tyś zbłądziła, ale nie chcesz błędu swego naprawić. A zatem będę się pojedynkował, pani hrabino! Za kilka godzin będę już trupem.
Spojrzała na niego przeciągiem spojrzeniem. I ujrzała go takim, jakim był w rzeczywistości: głupim, nędznym, nadętym pychą i próżnością, najmarniejszym, jakim sobie tylko wyobrazić mogła.
— Bądź spokojny — rzekła lodowatym głosem — uczynię, co trzeba.
Ale teraz oburzył się Gösta Berling.
— Tego pani hrabina nie może uczynić — nie powinna uczynić! Pani jest przecież dzieckiem, słabem, niewinnem dzieckiem i miałaby mnie w rękę całować! Dusza pani taka czysta, taka piękna. Już się nigdy więcej nie zbliżę do pani. Ja przynoszę zgubę i śmierć wszystkiemu, co jest dobre i niewinności pełne. Niech się pani mnie nie dotyka. Lękam się pani, jak ogień wody! Niech pani tego nie czyni — wołał, chowając ręce za siebie.
— Nic mi nie zaszkodzi, panie Berlingu! Teraz mi to już nie szkodzi. Przepraszam pana. Proszę, niech mi pan pozwoli ucałować swoją rękę.
Gösta wciąż trzymał ręce na plecach, a spoglądał po sali i cofał się ku drzwiom.
— Jeżeli nie przyjmiesz satysfakcyi, jaką ci daje moja żona, musiałbym się z tobą pojedynkować, Gösto, a jej musiałbym większą karę wymierzyć.
Hrabina wzruszyła ramionami.
— On przecież stracił zupełnie zmysły ze strachu — szepnęła. — Niechże pan pozwoli, przecież to wszystko jedno, czy się upokorzę, czy nie, zresztą przecież sam pan tego chciał.
— Chciałem? Więc pani sądzi, że ja chciałem? Teraz, gdy nie będę miał rąk, któreby pani całować mogła, przekona się pani, że nie chciałem! — zawołał.
Podbiegł ku kominkowi i wsadził weń ręce. Płomienie ogarnęły je, skóra popękała, jakiś paznogieć zatrzeszczał. W tejże chwili jednak chwycił go Beerencreutz za kołnierz i odrzucił na pokój. Zatoczył się na jakieś krzesło i padł na nie. Zawstydził się swojego czynu. Ona gotowa przypuszczać, że zrobił to z chełpliwości. W ten sposób się zachować wobec tylu ludzi, to przecież musi wyglądać na głupią komedyę. O niebezpieczeństwie nie było mowy!
Zanim się podniósł, ujrzał hrabinę u nóg swoich. Chwyciła czerwone, ciemne od dymu ręce i przypatrywała im się długo.
— Ucałuję je, ucałuję — mówiła — gdy nie będą tak poranione i obolałe. Łzy trysnęły jej z oczu, gdy patrzyła, jak pęcherze tworzyły się pod opaloną skórą.
To było dla niej śliczne objawienie. Że też na świecie mogło się jeszcze wydarzyć coś podobnego! że dla niej można było uczynić coś takiego! Cóż to za człowiek zdolny do wszystkiego, mocarz tak w dobrem, jak i w złem, człowiek wielkich czynów, silnych słów, wielkich przymiotów! Bohater, bohater! Z innego materyału, niż wszyscy inni. Niewolnik kaprysu, ulegający chwili, dziki i straszny, ale posiadający ogromną siłę, nie lękający się niczego w świecie!
Cały wieczór czuła się tak przygnębioną: widziała tylko smutek, okrucieństwo, tchórzostwo, ale teraz poszło wszystko w zapomnienie, znów jest wesoła, rada z życia. Ponure cienie pierzchły, widziała znów światła, barwy i świat pełen słońca.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A gdy się wkrótce potem dowiedziała, że majorowa została wypuszczoną, wydała bal wielki na cześć rezydentów. Tem rozpoczęła się długoletnia jej przyjaźń z Göstą Berlingiem.



STRACHY.

O, dzieci czasów obecnych, nie mam wam nic nowego do powiedzenia, tylko to, co już postarzało się i niemal poszło w zapomnienie. Mam dla was tylko bajki z dziecięcych pokojów, gdzie maleństwa na niziutkich krzesełkach otaczają kołem nianię, opowiadającą im bajki, z izb czeladnych, w których trzaska ogień na kominku, otoczonym gwarzącą czeladzią dworską — tymczasem mokre ich suknie suszą się, a oni wyciągają noże ze skórzanej pochwy i smarują masłem grube kromy świeżego chleba, lub z izb, gdzie staruszkowie, bujając się w fotelach, ożywieni grogiem, opowiadają sobie o dawnych czasach.
Jeżeli wtedy dziecko jakieś, które przysłuchiwano się niani, czeladzi albo staruszkom w zimowe wieczory stanie przy oknie, nie chmury widzi sunące po niebie, lecz rycerzy, ciągnących drużynami, gwiazdy stają się woskowemi świecami, zapalonemi w starem zamczysku, a kołowrotek, turkocący w przyległym pokoju, należy, ich zdaniem, do starej Ulryki Dillner.
A gdy dziecko takie karmione bajkami pośle się do spiżarni, położonej za ciemnym strychem po chusty lniane lub placek, biegną wtedy co tchu małe nożęta, jednym susem zbiegną ze schodów, przez sień i do kuchni. Na górze bowiem, w ciemności, przypomniały się dziecku wszystkie opowiadania, zasłyszane o niegodziwym dziedzicu Forsu, który zaprzedał dyabłu duszę.
Prochy złego Sintrama dawno spoczywają na cmentarzu w Svartsjö, nikt jednak wierzyć nie chce, aby dusza jego spoczywała w Panu, jak napisano na nagrobku.
Za życia swego był on jednym z tych, do których w dżdżyste popołudnia niedzielne zajeżdżała ciężka, w czarne konie zaprzężona karoca. Wysiadał z niej elegancki, czarno ubrany pan i pomagał dziedzicowi grą w karty lub kości umilać długo wlokące się godziny, które doprowadzały go do rozpaczy swoją jednostajnością. Partye przeciągały się do północy, a gdy nieznajomy odjeżdżał o świtaniu, zostawiał zawsze jakiś podarunek — zapowiedź nieszczęścia.
Tak, póki Sintram na świecie bawił, był jednym z tych, których przyjście oznajmiają duchy. A przed nimi zawsze biegną ostrzeżenia: to wóz turkoce na podwórzu, to bat trzaska, słychać głosy na schodach, brama sama się otwiera i zatrzaskuje. Na ten hałas zrywają się ze snu psy i ludzie — ale nikt się nie zjawia — to były tylko przepowiednie.
Ha! ci straszni ludzie, których nawiedzają złe duchy! A pamiętacie owego strasznego psa, który się zjawił w Forsie za czasów Sintrama? Miał on okropne, błyszczące oczy i długi, jak ogień czerwony język, który wystawiał z rozwartej paszczy. Pewnego razu, właśnie, gdy czeladź zgromadzona była w kuchni na obiedzie, zaskrobał do drzwi — wszystkie dziewki wrzasnęły przerażone, a największy i najsilniejszy z parobków porwał z ogniska płonącą głownię, otworzył drzwi i rzucił ją psisku w paszczę. Uskoczyło, wyjąc przeraźliwie — ogień i dym buchały mu z pyska, iskry skakały naokół niego, a ślady łap jego gorzały na drodze, jak ogień.
Najstraszniejsze było, gdy dziedzic wyprawiał się w podróż; wyjeżdżał z domu konno, ale kiedy wracał nocą, zawsze do karocy zaprzężone były czarne bawoły. Ludzie, mieszkający przy gościńcu, widywali czarne, ogromne rogi, odrzynające się pod czarnem niebem, kiedy przejeżdżał obok nich, słyszeli ryczące bawoły i strach ich zdejmował na widok iskrzących się śladów, które zostawiły koła i kopyta na suchej trawie.
Tak, tak, spieszno też było małym nożętom, gdy miałem przechodzić przez wielki, ciemny, strych. Gdyby tak to, czego wymienić nie śmiały, gdyby tak ono ukazało im się w ciemności! Czy to można być pewnym, że się nie ukaże? Wszak widzieli go nietylko źli ludzie. Alboż nie ukazał się Ulryce Dillner? Zarówno ona, jak Anna Stjaernhök, umiałyby coś o tem opowiedzieć.
Przyjaciele, dzieci ziemi, wy, którzy tańczycie i śmiejecie się, proszę was, błagam, tańczcie uważnie, śmiejcie się cicho, gdyż niejednokrotnie sprowadzić możecie nieszczęście, gdy wasze cieniutkie, jedwabne ciżemki stąpać będą po ludzkich sercach, zamiast po posadzce a wasz srebrzysty śmiech może niejednę duszę w rozpacz wpędzić.
Widocznie młode nogi zbyt mocno stąpały po sercu starej Ulryki, śmiech młodych brzmiał w jej uszach zbyt jaskrawo, skoro nagle ogarnęło ją nieprzeparte pragnienie nabycia imienia i stanowiska mężatki. Przyjęła tedy ponawiające się od wielu lat oświadczyny niegodziwego Sintrama, jako żona jego towarzyszyła mu do Forsu i w ten sposób nastąpił rozbrat z dawnymi przyjaciółmi w Berge, z zajęciem, które z czasem polubiła i troską o chleb powszedni.
Ślub jej odbył się niespodzianie. Około Bożego Narodzenia oświadczył się Sintram, a w lutym odbyło się wesele.
Anna Stjaernhök mieszkała już w domu kapitana Uggli. Stanowiła ona dobrą zamianę, tak, że Ulryka mogła bez wyrzutów sumienia wyprowadzić się po zdobyciu tytułu żony.
Bez wyrzutów sumienia, lecz nie bez żalu. Niedobre to było miejsce, w które się dostała — duże, puste pokoje wypełnione były strachami.
Skoro tylko się ściemniło, bała się i omal nie wpadła w obłęd z tęsknoty za przeszłem życiem.
Zwłaszcza straszne dla niej były długie, niedzielne popołudnia. Nie chciały się one kończyć, równie jak dręczące ją myśli, które się jej snuły po głowie.
Zdarzyło się pewnego razu, że Sintram nie wrócił z kościoła do domu, więc ona poszła do sali i siadła do fortepianu. Była to jej jedyna pociecha. Fortepian z wymalowanym flecistą i pasterką na białem wieku był jej własnością, otrzymała go w spadku po rodzicach. Jemu mogła się poskarżyć — on ją rozumiał.
A wiecie co grywa? tylko polkę — ona, taka smutna!
Ale nie umiała nic, prócz tej jednej polki; nauczyła się jej, zanim palce jej skrzywiły się od ciągłego trzymania łyżki kuchennej i noża. Ona pozostała jej w palcach, nie umiała żadnego innego kawałka, żadnego marsza żałobnego, żadnej sonaty namiętnej, ani nawet smutnej piosenki ludowej — tylko jednę jedyną polkę!
Ją grywa, ilekroć pragnie zwierzyć się staremu fortepianowi. Gra ją, gdy ma ochotę się śmiać, gra ją, gdy chciałaby płakać. Grała ją, gdy obchodziła swoje wesele, gdy po raz pierwszy przestąpiła próg własnego domu i obecnie ją gra.
Stare struny rozumieją ją dobrze — jest nieszczęśliwa, ach, jaka nieszczęśliwa!
Przyjezdni, słysząc skoczne dźwięki polki, gotowiby przypuszczać, że zły Sintram wyprawia bal dla przyjaciół i sąsiadów — tak wesoło brzmi muzyka. Tą wesołą, skoczną melodyą dawnemi czasy wpraszała dobry humor do Bergi a wypraszała z niej głód — gdy zabrzmiała, tańczyło wszystko; zrywała pęta reumatyzmu i zwabiała ośmdziesięcioletnich starców do sali. Wszyscy, słysząc tony owej polki, mieliby ochotę tańczyć, ale stara Ulryka przy niej płacze.
Otaczają ją złe zwierzęta i nieprzychylna służba. Tęskni do widoku uprzejmej twarzy i uśmiechniętych ust. A wyrazem tej rozpacznej tęsknoty ma być ta polka.
Ludziom tak trudno pamiętać o tem, że ona jest panią Sintramową — wszyscy nazywają ją, jak dawniej, panną Dillner. Dlatego polka ma wyrażać jej żal, iż dała się uwieść próżności, pragnąc tytułu mężatki.
Stara Ulryka gra, jak gdyby struny pozrywać chciała, bo wiele chce zagłuszyć: skargi zubożałych wieśniaków, przekleństwa wyzyskanych robotników, drwiny krnąbrnej służby, a nadewszystko wstyd, wstyd, że jest żoną złego człowieka.
W takt tych dźwięków tańczył Gösta Berling z młodą hrabiną Dohna, Maryanna Sinclaire tańczyła przy jej dźwiękach z licznymi swoimi wielbicielami i majorowa w jej takt pląsała, kiedy żył jeszcze piękny Altringer. Widzi ich sunących para za parą, pełnych młodości i urody. Prąd radości krążył od nich ku niej i od niej ku nim. Jej polka wywoływała rumieniec na ich licach i płomień w oczach. Teraz rozstała się z tem wszystkiem. A wiec niech brzmi polka; tyle, tyle wspomnień trzeba zagłuszyć!
Gra, aby pokonać strach. Serce jej omal nie pęknie z trwogi, gdy widzi owego psa, gdy słyszy służbę szepczącą o czarnych bawołach. Gra raz po razie polkę, aby uciszyć trwogę.
Nagle słyszy, że mąż powrócił... słyszy, jak wszedł do pokoju i usiadł w krześle bujającem. Zna tak dobrze ton skrzypiącej podłogi, że nie ma potrzeby się odwracać.
A gdy ona gra, on wciąż buja się w fotelu, tak, że już nie słyszy tonów, jedynie to bujanie.
Biedna stara Ulryka, zmizerowana, samotna, wśród wrogów, nie mająca ani jednego przyjaciela, któremu mogłaby się poskarżyć, bez pocieszyciela innego nad ten stary, klekocący fortepian, odpowiadający jej polką. Brzmi ona jak głośny śmiech na pogrzebie, jak pieśń pijacka w kościele.
I przy wtórze ustawicznego bujania się karła posłyszała nagle, że fortepian szydzi z jej skarg i urwała w połowie taktu. Wstała i spojrzała na karła. W następnej jednak chwili padła omdlała na ziemię. Tam — w bujającem krześle siedział nie mąż jej, lecz wędrownik — on, którego imienia dzieci wymawiać nie śmieją, on, na którego widok umarłyby ze strachu.
Czy też człowiek, którego umysł przejęty jest baśniami dawnych czasów, może się kiedyś od ich wpływu uwolnić? Wicher nocny wyje na dworze, drzewo gumowe i oleander sztywnemi liśćmi uderzają o balustradę balkonu. Niebo posępne zawisło nad długim grzbietem górskim, a ja, która w tej godzinie nocnej sama siedzę i przy blasku lampy i wyciągniętych storach piszę, ja, która stara jestem i powinnabym być mądrą, czuję mrowie przechodzące mnie, jak ongi, gdy po raz pierwszy opowiadano mi tę historyę — podnoszę raz wraz oczy od pracy, aby zobaczyć, czy tam w kącie ktoś się nie skrył, muszę wyjść na balkon, przekonać się, czy przez balustradę nie zagląda jakaś czarna głowa. Nie opuszcza mnie nigdy strach, który wywołują dawne opowiadania, zwłaszcza, gdy noc jest ciemna, a samotność zupełna i tak mną w końcu owłada, że zmuszona jestem wejść do łóżka i głowę nakryć kołdrą. Jako dziecko wydziwić się nie mogłam, że Ulryka Dillner przeżyła te chwile — jabym nie mogła.
Szczęściem nadjechała wkrótce potem do Torsu Anna Stjaernhök, zastała ją leżącą na podłodze i wróciła do przytomności. Ze mną nie poszłoby tak łatwo, jabym nie mogła.
Życzę wam, drodzy przyjaciele, abyście nie musieli patrzeć na łzy starych oczu. Abyście nie musieli bezradnie stać, gdy siwa głowa wesprze się na waszej piersi, szukając podpory, lub stare ręce wyciągać się do was będą z milczącem błaganiem. Oby was ominął widok cierpień staruszków, którym ulżyć nie możecie.
Czemże są skargi młodych? Oni mają siłę, mają nadzieję. Ale jakaż to straszna rzecz, gdy starzy ludzie płaczą, gdy ci, którzy byli wam, młodym oparciem, popadną w bezsilne narzekania i skargi!
Tak siedziała Anna Stjaernhök i słuchała skarg Ulryki starej, nie mogąc jej nic poradzić. Staruszka płakała i trzęsła się. Oczy jej patrzyły błędnie; zdało się, że nie pojmowała, gdzie się znajduje. Liczne zmarszczki, twarz jej odkrywające, były dwa razy tak głębokie jak zazwyczaj, loki spadające jej na oczy rozkręciły się od wilgotnych łez, a całą jej chudą, wydłużoną postacią wstrząsały łkania.
Wreszcie chciała Anna to koniecznie zakończyć, postanowiła zabrać ją z sobą do Bergi. Wprawdzie była żoną Sintrama, ale w Torsie pozostać nie mogła — gotowa rozum postradać przy tym niegodziwym mężu. Anna zdecydowała się zabrać starą Ulrykę.
Jakież radosne przerażenie owładnęło staruszką, gdy jej to postanowienie objawiła! Ale nie miała odwagi uciec od męża i domu. On byłby zdolny wysłać po nią swojego strasznego psa. Anna jednak przemogła jej opór bądź żartem, bądź groźbą i nie upłynęło pół godziny, jak siedziała z nią w saniach.
Anna sama powoziła. Droga była grzązka, gdyż było to pod koniec marca, ale starej Ulryce miło było siedzieć w znanych sobie dobrze sankach, ciągnionych przez starą Diżę, wiernę Bergi sługę, co najmniej w jej wieku.
A że ta stara niewolnica do pracy nawykła, humor miała dobry i usposobienie pogodne, zapomniała płaczu, gdy przejeżdżały koło Arvidstorp; pod Högbergiem śmiała się już, a kiedy znajdowały się przed Munkeby utonęła całkowicie we wspomnieniach młodości opowiadała swojej towarzyszce, co się jej wydarzyło, gdy była u hrabiny z Svanenholmu.
Po chwili skręciły w ustronną, odludną okolicę na północ od Munkeby, gdzie droga jest pagórkowata i kamienista. Wije się ona w górę po wszystkich wzgórzach, których tylko dosięgnąć zdoła, powolnemi skrętami, by nagle spuścić się na złamanie karku, poczem biegła prostą linią po równi, ale tuż-tuż znalazła sobie nową wyniosłość, by się mogła znów piąć w górę.
Właśnie miały zjeżdżać z Vestratorpu, gdy nagle stara Ulryka umilkła i kurczowo ścisnęła ramię Anny. Osłupiałe oczy wlepiła w ogromnego psa, ukazującego się na skręcie drogi.
— Patrz! — zawołała.
Pies wskoczył w las, zanim Anna mogła mu się dobrze przypatrzeć.
— Jedź prędzej! — wołała stara Ulryka — jedź, co sił! Teraz dowie się Sintram, że tu jestem.
Anna usiłowała śmiać się z jej przestrachu, ale tamta szeptała dalej:
— Zaraz usłyszymy jego dzwonki — usłyszymy je, zanim znajdziemy się pod najbliższym pagórkiem.
A gdy w następnej chwili Diża, sapiąc, wspinała się na szczyt Elofa, dały się z dołu słyszeć dzwonki.
Stara Ulryka odchodziła od zmysłów. Dygotała, jęczała, szlochała zupełnie jak w sali na Torsie. Anna chciała Diżę popędzać, ta jednak odwróciła głowę i przesłała jej pełne zdumienia spojrzenie. Czyżby sądziła, że Diża nie wie, gdzie ma biegnąć a gdzie iść wolno? Czyżby chciała ją uczyć sanki ciągnąć, ją, która od lat przeszło dwudziestu zna każdy kamień, każdy most, każdy płot, każdy pagórek na milę wokoło?
Tymczasem dzwonki słychać było coraz bliżej a bliżej.
— To on, to on, znam jego dzwonki! — zawodzi stara Ulryka.
Odgłos dochodzi ich coraz wyraźniej; chwilami brzmi tak silnie, że Anna odwraca się, popatrzeć, czy koń Sintrama nie dotyka głową jej sań — to znów przycicha. Słyszą dzwonki to z prawej, to z lewej strony, ale nie widać jego i czarnego jego konia. Niemiłego uczucia doświadcza na ten bezustanny odgłos dzwonków. Nie jest bojaźliwa, nigdy nią nie była, ale te dzwonki dręczą ją i niepokoją.
— Dzwonki mnie dręczą — powiada. I w lot chwytają te słowa dzwonki.
— Dręczą mnie — powtarza — dręczą mnie, dręczą, dręczą — brzmią na wszystkie tony.
Niedawno, ścigana przez wilki, odbywała tę samą drogą. W mroku nocnym błyskały ku niej białe zęby rozwartej paszczy, była przekonana, że rozszarpią ją drapieżne zwierzęta. Wtedy jednak nie czuła strachu. Piękniejszej nocy nie przeżyła dotąd. Piękny i rosły był koń, który ją wiózł, piękny i silny był mężczyzna, dzielący z nią wesołą przygodę.
Ach, to stare, biedne konisko, ta stara, drżąca towarzyszka podróży! Czuje się tak bezradną, że jest płaczu blizką. Nie może pozbyć się tego strasznego, denerwującego ją dźwięku.
Przystaje i wysiada. To się musi skończyć. Dlaczegoż ma uciekać, jak gdyby się bała tego niegodziwego, wstrętnego łotra?
Nareszcie dojrzała głowę konia, za nią widny już cały koń, sanie, a w nich sam Sintram. Zdaje się jednak Annie, jakoby nie z gościńca jechali zarówno koń, sanie, jak człowiek, lecz jakgdyby nagle w oczach jej powstali i z ciemności się wyłaniali.
Anna rzuciła Ulryce lejce i szła ku Sintramowi. On powstrzymał konia.
— Patrzcie! patrzcie, co za traf szczęśliwy! — zawołał. — Droga panno Stjaernhök, pozwól pani wsadzić na swoje sanie mojego towarzysza podróży. Koniecznie chce dziś jeszcze znaleźć się w Berdze, a mnie się spieszy do domu.
— Gdzie jest ów towarzysz podróży?
Sintram odpiął fartuch i pokazał Annie mężczyznę śpiącego na dnie sanek.
— Jest wprawdzie pijany — ciągnął dalej — ale cóż to szkodzi? Śpi spokojnie, zresztą to dobry znajomy, panno Stjaernhök — to Gösta Berling.
Anna się wzdrygnęła.
— Bo ja powiadam pani, kto swojego kochanka porzuca, sprzedaje go djabłu. W ten sposób ja dostałem się w jego szpony. Myśli się naturalnie, że działa się najlepiej, bo wyrzeczenie się jest dobre, a miłość pochodzi od szatana.
— Co pan przez to rozumie, o czem pan mówi? — pyta Anna głęboko wzruszona.
— Myślę, że panna Anna nie powinna była opuszczać Gösty Berlinga.
— To była wola Boska.
— Właśnie, właśnie, wyrzeczenie się to dobra, piękna rzecz, a miłość zła. Dobry Pan Bóg nie chce widzieć ludzi szczęśliwymi. Wysyła za nimi wściekłe wilki — ale przypuśćmy, panno Anno, że nie Pan Bóg je zesłał. Czyż nie mógłbym tego równie dobrze uczynić ja? mógłbym przecież swoje małe szare jagnięta sprowadzić z gór i wysłać je w pościg za młodym mężczyzną i młodą dziewczyną. A jeżelim to ja wysłał owe wilki, nie chcąc utracić jednego z tych, którzy do mnie należą? Jeżeli to wcale nie Bóg uczynił?
— Nie doprowadzi pan do tego, abym zaczęła wątpić — rzekła Anna słabym głosem — inaczej zginąćby mi przyszło.
— Spojrzyj pani — powiedział Sintram, pochylając się nad śpiącym Göstą — przyjrzyj się pani jego małemu palcowi. Ta rana nigdy się nie zabliźni. Z niego utoczyliśmy krwi do podpisaniu układu. On jest mój. We krwi tkwi wielka moc — on do mnie należy. Tylko miłość mogłaby go ocalić. A dobrze wyjdzie na tem, gdy przy mnie pozostanie!
Anna Stjaernhök walczy z sobą, chcąc otrząsnąć się z czaru, który nią owłada. Przecież to niedorzeczność! myśli. Nikt nie może duszy swej zapisać szatanowi. Ale nie posiada już władzy nad swojemi myślami, zmierzch jej dokucza, las stoi ponury i milczący. Nie może pozbyć się grozy, którą wywołuje w niej ta straszna chwila.
— Czy panna Anna sądzi, że już niewiele dobrego w nim? — ciągnie dalej Sintram. — Niech pani tego nie myśli — alboż on kiedy ciemiężył włościan, oszukiwał biednych przyjaciół? Alboż grał kiedy fałszywemi kartami? Czy był kiedy, panno Anno, kochankiem zamężnej kobiety?
— Chyba sam szatan z pana!
— Zamieńmy się, panno Anno. Weź pani Göstę Berlinga za męża. Zatrzymaj go pani dla siebie, a tym z Bergi daj pani pieniądze. Ja go pani odstąpię, a pani wie przecie, że on mój. Przypuść pani, że nie Bóg zesłał w ową noc wilki i zamieńmy się.
— Co pan chce otrzymać wzamian?
Sintram skrzywił się.
— Co chcę? ach, nic wielkiego. Da mi pani tylko tę starą babę, która siedzi w saniach pani, panno Anno.
— Szatanie! kusicielu! — zawołała — Precz odemnie. Mamże opuścić starą przyjaciółkę, która się powierzyła mojej opiece? Mamże ją znów oddać w twoje ręce, aby zmysły postradała?
— No, no, spokojniej, panno Anno! Proszę się zastanowić. Tu jest młody, piękny mężczyzna, a tam stara, przeżyta baba. Jedno z dwojga mieć muszę. Kogoż mi pani użyczy?
Anna roześmiała się rozpaczliwym śmiechem.
— Czy pan Sintram będzie tu ze mną stał i targował się o dusze, jak się targuje konie na targu w Broby?
— Tak, właśnie tak samo. Ale jeżeli panna Anna woli, możemy tę sprawę załatwić w inny sposób. Możemy odwołać się do honoru Stjaernhöków.
To powiedziawszy, głośno wzywa swoją żonę, która siedziała w sankach i ku przerażeniu Anny, ta słucha wezwania, wysiada z sań i dygocąc i trzęsąc się, postępuje ku niemu?
— Ho, ho! posłuszna żona! — wykrzykuje Sintram. — Panna Anna nic nie może mieć przeciwko temu, że słucha swego męża? Teraz wyniosę Göstę z sanek i zostawię go tu. Na zawszę go zostawię, panno Anno — kto ma ochotę, może go sobie zabrać.
Pochyla się, aby Göstę podnieść, w tej chwili jednak pochyla się nad nim Anna tak, że prawie dotyka jego twarzy, przeszywa go spojrzeniem i syczy, jak wąż:
— Jedź do domu w imię Boże! Czyż nie wiesz, kto tam czeka na ciebie w krześle bujającem? Pozwolisz mu czekać na siebie tak długo?
Z przerażeniem spostrzega Anna, jak te jej słowa działają na niegodziwca. Pociągnął za lejce, zawrócił sanki i puścił się do domu, popędzając konia uderzeniami bata i dzikiemi okrzykami. Ze stromej pochyłości zjeżdżali bez pamięci a długi pas iskier z pod sań i kopyt końskich znaczył się na cienkiej warstwie marcowego śniegu.
Na gościńcu pozostały tylko Anna Stjaernhök z Ulryką Dillner — ale nie przemówiły do siebie słowa. Ulrykę dreszcz przechodzi pod dzikiem spojrzeniem Anny, a ta, nie znajduje również słowa dla biednej staruszki, dla której poświęciła ukochanego.
Miała ochotę płakać, szaleć, tarzać się po drodze i głowę posypać piaskiem i śniegiem. Dotąd odczuwała wielkość poświęcenia, obecnie czuje tylko jego gorycz.
Dojechały do Bergi, nie zamieniwszy słowa. Kiedy jednak zajechały i otworzyły drzwi do mieszkania, zemdlała Anna Stjaernhök po raz pierwszy w swojem życiu. Sintram z Göstą Berlingiem siedzieli w najlepsze, rozmawiając spokojnie. Gęste kłęby dymu wypełniały pokój, widocznie zatem siedzieli tu już co najmniej od godziny.
Anna Stjaernhök zemdlała, a Ulryka przyjęła to spokojnie, bo ona już na drodze spostrzegła, że to coś niedobrego było z tym, który je gonił.
Później załatwili kapitan i jego żona sprawę z Sintramem i zatrzymali u siebie starą Ulrykę.
Utrzymywał on bowiem, że wcale nie chciał doprowadzać jej do szaleństwa.
Dzieci czasów obecnych! Nie wymagam, aby któreś z was wierzyło w te dawne historye. Być może, iż one są tylko zmyśleniem, wytworem wyobraźni. Ale żal, który kołysze serce, aż trzeszczy i jęczy, jak podłoga w Sintramowej sali pod biegunami krzesła i zwątpienie, dźwięczące w uszach, jak dźwięczały dzwonki sanek w uszach Anny Stjaernhök w samotnym lesie — czyż to także kłamstwo i wytwór wyobraźni jedynie?
Gdybyż tak rzeczywiście było!



HISTORYA EBBY DOHNA.

Strzeż się wstąpić na piękny cypel wschodniego brzegu jeziora Löb, opłynionego łagodnemi falami zatoki, na dumny cypel, na którym leży zamek Borg. Nigdy jezioro nie wydaje się piękniejsze, jak ze szczytu cypla tego. Nikt nie wie, jak piękne jest jezioro marzeń moich, kto nie widział pięknej porannej mgły, jak mknęła po gładkiej powierzchni, kto z okien małego pokoiku, w którym mieści się tyle wspomnień, nie widział różanego zachodu słońca, odbijającego się w jeziorze.
Ja jednak powtarzam, nie chodź tam!
Bo może zawładnie tobą ochota przebywania w żałobnych salach starego zamczyska, może nabędziesz to miejsce na własność, a jeżeli jesteś bogaty, młody i szczęśliwy, może zechcesz tam się osiedlić ze swoją młodą żoną. Nie, lepiej więc nie widzieć zgoła pięknego cypla, gdyż na Borgu szczęście nie może mieszkać. O tem nie zapominaj! Jakkolwiekbyś był szczęśliwym, bogatym w chwili przenoszenia się do tego pałacu, niebawem stare, łzami nasiąkłe deski podłogi zroszą się i twojemi łzami ściany, które wydały z siebie niejednę skargę żałosną, przyjmą także twoje żale i przechowają je.
Jakieś fatum ciąży na tym pięknym zamku. Zda się, jakby nieszczęście tam było pogrzebane i w grobie nawet nie mogło znaleźć spokoju, lecz wciąż zmartwychwstaje, strasząc żywych. Gdybym była panią Borgu, kazałabym ziemię skopać, zarówno kamienisty grunt lasu sosnowego, jak dno piwnicy i czarnoziem na polach, pókibym nie znalazła przez robaki stoczonego trupa czarownicy, którybym złożyła w poświęconej ziemi, na cmentarzu w Svartsjö. Na pogrzeb nie żałowałabym wydatku, niechby dzwony brzmiały długo i głośno. Ofiarowałabym bogate dary proboszczowi i zakrystyanowi, aby ją z podwojoną gorliwością wyprawili na tamten świat z mowami i śpiewami.
A gdyby i to nie pomogło, w noc wietrzną podpaliłabym drewniane ściany i pozwoliłabym płomieniom wszystko pochłonąć, aby ludzie już nie mieli pokusy osiedlać się w tym domu nieszczęścia. Później nikomu nie byłoby wolno wstąpić na to przeklęte miejsce, tylko czarne sroki, gnieżdżące się w kościelnej wieży, mogłyby sobie pobudować nowe gniazda w ogromnym kominie, który sterczeć będzie z pogorzeliska, sam od suszy czarny i ponury.
A jednak byłoby mi zarazem ogromnie smutno na duszy na widok płomieni, ogarniających dach, i gęstych kłębów dymu, czerwonych od ognia i pełnych iskier, przewalających się na dawnem podwórzu. W syku i trzasku ognia słyszałabym skargę bezdomnych wspomnień, na niebieskich językach płomieni widziałabym wygnane duchy tego domu. Przyszłoby mi na myśl, jak smutek upiększa, jak nieszczęście otacza blaskiem; płakałabym, jak gdyby świątynia dawnych bogów przeznaczona była na zagładę.
Cyt, złowróżbny kruku! Czekaj, aż nadejdzie, skoro chcesz zawodzie, idąc w zakład z leśnymi puszczykami. Jeszcze stoi zamek Borg w blasku słonecznym, osłoniony parkiem olbrzymich jodeł, a śnieżne pola na dole skrzą się w ostrych promieniach marcowego słońca — wśród ścian jego rozbrzmiewa jeszcze radosny śmiech wesołej hrabiny Elżbiety.
W niedzielę jeździła ona do kościoła w Svartsjö, leżącego w pobliżu Borgu, a po nabożeństwie zapraszała małe grono do siebie, na zamek. Bywali tam burmistrz z Munkerud z żoną, kapitan z Bergi z rodziną, kapelan i zły Sintram.
Jeżeli i Gösta Berling przybył pieszo po lodzie do Svartsjö, zapraszała i jego. Dlaczegoż nie miałaby zaprosić Gösty Berlinga?
Nie wie przecież, że plotkarki zaczęły już szeptać o tem, iż Gösta Berling zbyt często zjawia się na wschodnim brzegu, zapewne, aby zobaczyć się z młodą hrabiną. Być może, iż przychodzi napić się wina z Sintramem i zagrać z nim w karty; ale to nie byłoby dziwnem, wszak wiadomo, że ciało jego z żelaza — z sercem jednak zgoła inna sprawa. Nikt nie chce wierzyć, aby mógł spoglądać na parę pięknych oczu, jasne włosy, okalające białe czoło — i nie zakochać się...
Młoda hrabina dobra jest dla niego — nic w tem nadzwyczajnego, ona dla wszystkich jest dobra: na kolana bierze obdarte dzieci żebraków, a gdy przejeżdża obok biednego, starego dziada, idącego gościńcem pieszo, zatrzymuje konie i bierze zmarzniętego do swoich sanek.
Gösta lubi przesiadywać w małym, niebieskim pokoiku, zkąd roztacza się piękny widok na morze i czytuje jej poezye. W tem przecież niema nic złego. On nie zapomina nigdy, że ona jest hrabiną, on zaś biednym, bezdomnym włóczęgą, a dobrze na niego wpływa towarzystwo kobiety, która jest dla niego świętością niemal. Mógłby równie myśleć o zakochaniu się w królowej Sabie, której portret zdobi pulpit w kościele w Svartsjö.
Pragnie tylko znaleźć sposobność usłużenia jej, jak paź służy swojej dostojnej pani, przypiąć jej łyżwy, trzymać nici, módz powozić jej sankami. Nie może być mowy o miłości między nimi, ale on jest właśnie z tych mężczyzn, którzy czują się szczęśliwymi, gdy mogą się oddać romantycznym, niewinnym marzeniom.
Młody hrabia jest spokojny i cichy, a Gösta tryska życiem. Takiego właśnie towarzystwa trzeba młodej hrabinie. Nikt, widząc ją, nie uwierzy, aby w jej sercu mogła gościć zakazana miłość. Ona myśli jedynie o zabawie i rozrywkach. Chciałaby, aby ziemia była gładziutka, bez kamieni, skał i mórz, tak, aby całą jej powierzchnię można obtańczyć. W wązkich, o cieniutkich podeszwach, jedwabnych ciżemkach tańczyły od kolebki do grobu. Ale obmowa i jej nie oszczędza.
Gdy goście przybywają do Borgu na obiad, panowie po obiedzie udają się zazwyczaj do pokoju hrabiego przespać się lub popalić, a starsze panie w wielkich karłach przechylają swoje czcigodne głowy na wysokie oparcia i drzemią — hrabina zaś z Anną Stjaernhök przenoszą się do niebieskiego pokoiku i zwierzają się sobie ze wszystkiego.
Tu też siedzą owej niedzieli, kiedy to Anna Ulrykę Dillner sprowadziła do Bergi.
Niema na świecie człowieka nieszczęśliwszego od tej dziewczyny. Wesołość jej znikła gdzieś zupełnie, zuchwała hardość, z jaką odpierała wszelkie napaści, opuściła ją całkowicie.
Wszystko, co ją spotkało w powrocie z Forsu, zatarło się w jej pamięci i znów usunęło się w cień, z którego się wyłoniło, o tem nie miała już jasnego wyobrażenia — prócz jednego, które zatruwało jej duszę.
— A gdyby to nie Pan Bóg zrządził! — szepce raz w raz. — Gdyby to nie Pan Bóg zesłał te wilki?
Pragnie jakichś znaków i cudów. Szuka ich na ziemi i po niebie. Ale z obłoków nie opuszcza się żaden palec, by jej wskazać drogę. Żaden obłok, żaden słup ognisty nie wiedzie jej.
Siedząc tak naprzeciw hrabiny w małym pokoiku, zauważyła wiązankę błękitnych zawilców, którą hrabina trzyma w ręce.
Niema potrzeby się pytać, od kogo są. Gdzież w całej okolicy rosną już z początkiem kwietnia anemony? jedynie w gaiku brzozowym, na wzgórku pod Ekeby.
Siedzi i wpatruje się w drobne, błękitne gwiazdki, szczęśliwe, kochane przez wszystkich, te wróżki nietylko same piękne, lecz opromienione blaskiem piękności, którą zapowiadają, piękności, która się zbliża. A gdy tak siedzi i patrzy na nie, zbiera się w niej gniew, głuchy jak grzmot, straszliwy jak piorun.
— Jakiem prawem — myśli — ma hrabina ten bukiet niebieskich anemonów, zerwany na wzgórzu pod Ekeby!
— Wszyscy go kuszą, wszyscy: Sintram, hrabina, wszyscy chcą Göstę Berlinga skusić do złego, ale ona go obroni, ustrzeże od wszystkich! Chociażby serce jej krwawić się miało, uczyni to.
Czuje, że musi te kwiaty wyrwać z rąk hrabiny, rzucić na ziemię, zdeptać, zgnieść, zanim opuścił niebieski pokój.
Czuje to i rozpoczyna walkę z maleńkiemi, niebieskiemi gwiazdkami.
W sali starsze panie wspierają swoje siwe głowy o poręcze i nie domyślają się niczego, panowie spokojnie, wygodnie palą sobie fajki w pokoju hrabiego, wszystko tchnie spokojem i tylko w małym, niebieskim pokoiku toczy się rozpaczliwa walka.
Ach, jakże rozsądnie czynią ci, którzy nie imają się broni, ci, którzy umieją czekać i milczeć, ci, którzy sercu nakazują milczenie, pozwalając Bogu działać.
Serce zawsze skłonne jest do zbłądzenia; zło pogarsza jeszcze zło.
Ale Annie Stjaernhök się zdaje, że teraz ujrzała palec w obłokach.
— Anno, opowiedz mi jaką powieść — prosi hrabina.
— O czem?
— Może znasz jaką o miłości? — wzdycha hrabina, pieszcząc wiązankę swoją białą dłonią.
— Nie, o miłości żadnej nie znam.
— Jakżeż możesz tak mówić! Czyż niema miejscowości, nazywającej się Ekeby, gdzie roi się od kawalerów?
— A tak — odpowiada Anna — jest miejscowość, nazywająca się Ekeby, mieszkają w niej mężczyźni, wysysający krew z kraju, którzy czynią nas niezdolnymi do poważnej pracy, którzy psują młodzież podrastającą i marnują najlepsze nasze talenty. Czy o nich chcesz co słyszeć? O nich pragniesz słuchać powieści miłosnych?
— Tak, bo ich lubię serdecznie!
Tedy zaczyna Anna Stjaernhök mówić krótkiemi, urywanemi zdaniami, jak gdyby psałterz czytała, gdyż uczucie gwałtowne omal jej nie zadławi. Ukrywana namiętność drga w każdem słowie, a hrabina słucha z naprężoną uwagą.
— Czemże jest ich miłość? czem jest ich wierność? Jedna kochanka dziś, jutro druga, jedna na wschodzie, druga na zachodzie. Nic im za wzniosłe, nic za marne, jednego dnia hrabina, drugiego żebraczka. Niema nic tak obszernego, jak ich serca. Ale biada tej nieszczęśliwej, która kogoś z nich pokocha! Szukać go musi, gdy pijany legnie w rowie. Musi w milczeniu patrzeć, jak w karty przegrywa jej dziedzictwa. Musi znosić jego zaloty do innych kobiet. Ach, Elżbieto! gdy taki pan zaprosi uczciwą kobietę do tańca, powinna mu odmówić, gdy jej ofiaruje wiązankę kwiatów, powinna ją na ziemię rzucić, nogami zdeptać — jeżeli go kocha, raczej umrzeć powinna, niż go zaślubić... Między tutejszymi rezydentami przebywał też wydalony proboszcz. Stracił posadę, ponieważ się upijał. Pijany wszedł raz do kościoła. Wypijał wino kościelne, możeś co o nim słyszała?
— Nie.
— Straciwszy miejsce, włóczył się, żebrząc po okolicy. Pił dalej, jak szalony, kradł, aby sobie kupić wódki.
— Jak się nazywał?
— Niema go już w Ekeby. — Majorowa przygarnęła go, odziała i namówiła twoją teściową, aby go przyjęła na domowego nauczyciela twojego męża, młodego hrabiego Henryka.
— Oddalonego proboszcza?!
— O, był to młody, zdolny człowiek, posiadający duże wiadomości. Nic mu nie można było zarzucić, prócz pijaństwa. Hrabina Marta nie była zbyt drobiazgową. Bawiło ją to do reszty, że proboszczowi i wikaremu wypłata podobnego figla. Lecz przykazała, aby nikt nie mówił z jej dziećmi o jego przeszłości, gdyż syn straciłby dla niego szacunek, a córka, jako nadzwyczaj pobożna, nie ścierpiałaby jego obecności.
— Zamieszkał więc tu, na Borgu. Siadywał na rożku krzesła, trzymał się zawsze u drzwi, przy stole milczał, a gdy goście przyjechali, uciekał do parku. Tam w ustronnych alejach spotykał często młodą hrabiankę, Ebbę Dohna. Ona nie należała do tych, które hardo w świat patrzą. Ona była łagodna, nieśmiała. Nawet siedmnasty rok życia była jak dziecko nieśmiała, a piękna była z temi swojemi bronzowemi oczyma w delikatnie zaróżowionej twarzy. Smukła jej kibić była nieco pochylona, jej wązka dłoń z lekkim uściskiem łączyła z drugą. Jej drobne usta były najbardziej milczące i najpoważniejsze ze wszystkich ust. A głos miała delikatny, miękki, nigdy jednak nie brzmiał on świeżo, młodzieńczo, lecz trwożnie, matowo, jak końcowy akord znużonego muzyka.
— Była odmienną od reszty dziewcząt. Jej noga dotykała ziemi tak lekko, jak gdyby była zalęknioną wygnanką, gotową każdej chwili do ucieczki. Oczy miała zawsze spuszczone, aby nie przerywano jej spoglądania w piękne obrazy jej duszy, która już od dzieciństwa odrywała się od wszystkiego, co ziemskie.
— Taką spotykał nowy nauczyciel w ustronnych alejach parku.
— Nie chciałabym mówić więcej złego o nim, nad to, co jest powszechnie znane. Przypuszczam, że pokochał to dziecko, które go niebawem obrało za towarzysza swoich samotnych przechadzek. Wierzę, że dusza jego znów się podniosła, gdy znajdował się u boku tego milczącego dziecka, które się nigdy nikomu innemu nie zwierzało, wierzę, iż sam czuł się znów dzieckiem pobożnem i dobrem.
— Jeżeli ją jednak prawdziwie kochał, dlaczego nie przyszło mu na myśl, iż nie mógł jej ofiarować mniej, jak właśnie miłość swoją? On jeden, z wyrzutków tego świata, czego chciał, o czem myślał, towarzysząc tej córze hrabiów? O czem myślał złożony z urzędu proboszcz, kiedy ona zwierzała mu się ze swoich pobożnych marzeń? On, pijanica, awanturnik, którym jeszcze mógł każdej chwili zostać przy nadarzającej się sposobności, czego chciał u boku tego młodego dziecka, które marzyło o niebieskim oblubieńcu? Dlaczego nie uciekł od niej daleko? Czyżby nie lepiej dla niego było, aby jako żebrak, złodziej wałęsał się po okolicy, niż w tej ciemnej alei przechadzał się, i czuć się znowu dobrym i pobożnym, skoro życie, które prowadził, przecież cofnąć się nie da, a nieuchronnem też jest, i że go Ebba Dohna pokocha?
— Nie sądź, że wyglądał, jak nędzny pijanica o zapadłych policzkach i zaczerwienionych oczach. Zawsze jeszcze był to wspaniały mężczyzna, piękny, silny, z postawą królewską i żelaznem ciałem, które umiało się oprzeć najdzikszemu życiu.
— Czy on żyje jeszcze?
— Ach nie, teraz już umarł zapewne — to tak dawno się stało!
W duszy Anny Stjaernhök budzi się teraz strach przed tem, co czyni. Postanawia nigdy nie wyjawić hrabinie, kto jest ten, o którym mówi, lecz utrzymać ją w przekonaniu, że umarł oddawna.
— Wtedy był jeszcze młody — ciągnie dalej — ochota do życia znów napełniła mu duszę — posiadał on dar słowa i gorące, łatwo zapalne serce.
— Wreszcie nadeszła chwila, w której wyznał Ebbie Dohna swoją miłość. Nie odpowiedziała mu nic, lecz opisała swoje sny o niebieskim oblubieńcu i wymogła przysięgę, że będzie zwiastunem Pana, jednym z tych, którzy Mu drogę przygotują, aby przyśpieszyć Jego powrót na ziemię.
— Cóż miał robić? Był przecież złożonym z urzędu proboszczem i żadna droga nie była do tego stopnia zamkniętą dla niego, jak właśnie ta, na którą wstąpić mu kazała. Ale nie miał odwagi powiedzieć jej prawdy. Nie miał odwagi zasmucać małego dziecięcia, które kochał. Przyrzekł wszystko, czego od niego żądała.
Szerszych rozpraw nie trzeba było pomiędzy nimi. Pewnem było, że kiedyś zostanie jego żoną. Nie była to miłość z zaklęciami i pocałunkami. Ledwie, że śmiał zbliżyć się do niej; wrażliwa była, jak kwiat delikatny. Niekiedy jednak podnosiły się jej brązowe oczy, szukając jego spojrzenia. Gdy w księżycowe wieczory siadywali na werandzie, opierała mu głowę na ramieniu, a wtedy całował jej włosy, czego ona nie zauważyła nawet.
— Jak widzisz, winą jego było, że zapomniał o przeszłości i przyszłości. Że był ubogi, nizkiego rodu, o tem mógł zapomnieć, lecz powinien był pamiętać, że nadejść musi dzień, w którym i w niej zbudzi się ziemska miłość, a wtedy niebo zacznie walkę z ziemią, wtedy ona będzie zmuszona wybierać między nim a królestwem niebieskiem. A ona nie była stworzona do przeniesienia takiej walki.
Minęło jedno lato, jedna jesień i jedna zima. Kiedy nadeszła wiosna, a lód zaczął tajać, zachorowała Ebba Dohna. W dolinach huczały strumienie wezbrane w rzeki, wzgórza pokryte były śniegiem zlodowaciałym, drogi stały się niemożliwe dla sań, i dla wozów.
Hrabina Dohna chciała posłać po doktora do Karlstadu — nie było żadnego bliżej. Ale rozkaz jej nie znalazł posłuchu; ani prośbą, ani groźbą nie mogła skłonić służby do wyprawienia się. Na kolanach błagała woźnicę, ale nie podjął się. Wpadła w konwulsye i histeryczny atak ze zmartwienia o córkę — hrabina Marta jest niepohamowana zarówno w bólu, jak w radości.
Ebba Dohna miała zapalenie płuc i życie jej wisiało na włosku – a doktora nie można było sprowadzić.
Wtedy pojechał do Karlstadu domowy nauczyciel. Wyjeżdżać w taką porę, znaczyło to narażać się na pewną śmierć — ale on to uczynił. Jechał przez bałwany, zjeżdżał ze śliskich pagórków, niekiedy musiał w lodzie wyrąbywać stopnie dla konia, lub wydobywać go z głębokiego błota gliniastej drogi. Opowiadano, że doktór wzdragał się z nim jechać, on jednak zmusił go, przyłożywszy mu pistolet do piersi.
Kiedy wrócił, hrabina omal mu się do nóg nie rzuciła — Weź pan wszystko, co posiadam — wołała — moją córkę, moje dobra, mój majątek! Powiedz pan, czego żądasz?
— Córki pani hrabiny — odparł nauczyciel.
Nagle urywa Anna Stjaernhök.
— No, a dalej, cóż dalej? — pyta młoda hrabina Elżbieta.
— Dość już tego — odparła Anna, gdyż należy ona do tych nieszczęśliwych ludzi, którzy żyją w ustawicznej rozterce wewnętrznej. Cały tydzień, ją ona dręczyła. Sama nie wie, czego chce. Co jej się zdaje w jednej chwili dobre, w następnej już staje się złem. Teraz pragnie, aby nigdy nie była opowiadała tej historyi.
— Zdaje mi się, że sobie żartujesz ze mnie, Anno. Nie wydaje ci się naturalnie, że muszę znać koniec tej historyi?
— Niema co opowiadać. Chwila walki nadeszła, miłość zbudziła się w sercu Ebby Dohny, walcząc z miłością niebieską.
— Hrabina Marta opowiedziała jej o niebezpiecznej wyprawie, którą młodzieniec odbył z miłości ku niej i powiedziała, że w nagrodę za to przyrzekła mu rękę córki.
Usłyszawszy te słowa, wzniosła chora swoje bronzowe oczy ze skargą i wyrzutem na matkę i powiedziała:
— Mamo, oddałabyś mnie oddalonemu proboszczowi, takiemu, który z własnej winy utracił prawo służenia Bogu, człowiekowi, który był złodziejem i żebrakiem?
— Ależ dziecko, kto ci to wszystko opowiadał? Sądziłam, że nic o tem nie wiesz.
— Dowiedziałam się przypadkiem — posłyszałam rozmowę gości o nim, właśnie wtedy się rozchorowałam.
— Ależ dziecko, pomnij, że on ci życie ocalił!
— Pamiętam tylko to, że mnie oszukał. Powinien mi był powiedzieć, kim jest.
— Mówi, że go kochasz.
— Kochałam go. Nie mogę kochać tego, kto mnie oszukał.
— Jakże on cię mógł oszukać?
— Tego mama nie zrozumie.
Nie chciała opowiadać matce o królestwie niebieskiem, o którem śniła, do którego urzeczywistnienia miał jej dopomódz ukochany.
— Ebbo, jeśli go kochasz, nie powinnaś się pytać, czem był, lecz poślubić go — odezwała się matka. — Kto ożeni się z hrabianką Dohna, stanie się tak bogatym i potężnym, że wszyscy zapomną o jego młodzieńczych wybrykach. Pamiętaj, że dałam mu słowo.
Młoda dziewczyna zbladła śmiertelnie.
— Mamo, powiadam ci, że jeżeli mnie wydasz za niego, wydrzesz mnie Bogu.
— Postanowiłam uczynić cię szczęśliwą — mówiła hrabina. — Jestem przekonana, że będziesz nią z tym człowiekiem. Udało ci się przecież uczynić go świętym niemal. Postanowiłam nie zwracać uwagi na różnicę stanu, zapomnieć, że jest ubogim i osławionym, aby ci dać możność ocalenia go. Czuję, że czynię słusznie. Wiesz, że gardzę staremi przesądami.
Mówiła tak, bo nie może znieść, gdy się jej kto sprzeciwia. A może być, że myślała tak wtedy, gdy to mówiła. Nie można wiedzieć, co sądzić o hrabinie Marcie.
Młoda dziewczyna długo leżała na sofie po odejściu matki i walczyła ze swojem sercem. Ziemia zmagała się z niebem, miłość stawała przeciw miłości i kochanek lat dziecięcych zwyciężył. Leżąc, widziała na zachodzie niebo krwawo gorejące i zdało się jej, że to pozdrowienie dobrego króla, a że nie czuła się na siłach pozostania mu wierną, gdyby nadal żyła, postanowiła umrzeć. Nie mogła inaczej postąpić, skoro matka jej pragnęła, aby należała do człowieka, który nie mógł służyć dobremu królowi.
Przystąpiła do okna, otwarła je i pozwoliła wilgotnemu, zimnemu, wieczornemu powietrzu przeniknąć jej biedne, schorowane ciało.
Łatwo jej było o śmierć. Była ona bowiem nieuniknioną, gdyby się choroba wznowiła, co też nastąpiło.
— Nikt, prócz mnie, Elżbieto, nie wie, że ona sama szukała śmierci. Ja zastałam ją właśnie przy oknie. Słyszałam ją, majaczącą w gorączce, bo pragnęła mnie przy sobie mieć w ostatnich chwilach.
— Widziałam ją konającą, widziałam jak wyciągała ręce do purpurowego nieba i zgasła z uśmiechem, jak gdyby widziała kogoś wychodzącego z tego blasku zachodzącego słońca i zbliżającego się ku niej. Ja musiałam temu, którego jednak kochała, oddać jej pozdrowienie. Ja w jej imieniu musiałam prosić go o przebaczenie, iż nie mogła zostać jego żoną, ponieważ dobry król nie życzył sobie tego. Ale nie miałam odwagi powiedzieć temu człowiekowi, że był jej zabójcą. Nie miałam odwagi na barki mu rzucić takiego ciężaru. A przecież, czyż on, który miłość jej zdobył kłamstwem, nie był jej zabójcą? Alboż nie był nim, Elżbieto?
Młoda hrabina dawno już przestała się bawić niebieskimi kwiatkami. Teraz wstaje, a wiązanka opada na ziemię.
— Anno, ty mnie oszukujesz przez cały czas. Powiadasz, że to dawna historya, że ten człowiek oddawna nie żyje. A ja wiem przecie, że dopiero lat pięć upłynęło od śmierci Ebby, a zresztą mówisz, żeś sama to wszystko przeżyła — a nie jesteś starą! — Powiedz mi, kto był owym mężczyzną.
Anna Stjaernhök roześmiała się.
— Chciałaś historyi miłości, opowiedziałam ci tedy taką, która ci i łzy wycisnęła i wywołała niepokój.
— Alboż to nieprawdziwe zdarzenie?
— Wymysł od początku do końca!
— Paskudna jesteś, Anno!
— Być może... Ale panie się już obudziły, panowie też wrócili do sali, trzeba wejść.
We drzwiach powstrzymał je Gösta Berling, który przyszedł zajrzeć, co robią.
— Proszę o chwilę cierpliwości — powiedział z uśmiechem. — Nie będę pań dręczył dłużej nad dziesięć minut, ale teraz muszą panie posłuchać kilku wierszy.
I opowiada im, że ostatniej nocy tak żywo śnił, jak nigdy przedtem, a mianowicie śniło mu się, że pisze wiersze. On, którego ludzie nazywali „poetą“, chociaż dotąd przezwisko to nosił zgoła niesłusznie, wstał pośród nocy i napół we śnie, na pół na jawie zasiadł do pisania. Rano znalazł na stole cały poemat. Nigdy czegoś podobnego nie przypuszczał o sobie.
I począł odczytywać.
Gdy skończył, odezwała się Anna żartobliwym tonem, lecz z gardłem ściśniętem trwogą:
— Mówią o tobie, Gösto, że więcej poematów przeżyłeś, niż napisali inni, którzy przez całe życie nic innego nie robili, to też najlepiej chyba zrobisz, gdy powrócisz do dawnego systemu tworzenia; ten wiersz widocznie pisany był w nocy!
— Surowy z ciebie sędzia.
— Pisać coś takiego, gdzie tylko o śmierci i niedoli mowa. Nie wstydzisz się?
Gösta jednak nie zwraca uwagi na to, co ona mówi, lecz zdziwiony patrzy z osłupieniem na młodą hrabinę, siedzącą bez ruchu, jak posąg... Wydaje mu się blizką omdlenia.
Wtem z niesłychanym trudem zdobywa się na jeden wyraz: wyjdź!
— Kto ma wyjść? ja mam odejść?
— Proboszcz niech wyjdzie — wyjąkała.
— Elżbieto! Co mówisz?
— Pijanica proboszcz niech mój dom opuści!
— Anno, Anno! — woła Gösta — o czem ona myśli?
— Najlepiej zrobisz, gdy odejdziesz teraz, Gösto.
— Dlaczego mam odejść? — Co to wszystko ma znaczyć?
— Anno, powiedz mu, powiedz! — prosi hrabina Elżbieta.
— Nie, hrabino, niech mu pani sama powie!
Hrabina zaciska wargi i usiłuje opanować wzruszenie.
— Panie Berlingu — zaczyna, podchodząc ku niemu. — Posiada pan nadzwyczajny dar sprawiania, aby ludzie zapomnieli, kim pan jest. Do tej chwili nic nie wiedziałam. Właśnie co dopiero posłyszałam o śmierci Ebby Dohny i wiem, że tylko pewność, iż człowiek, którego kochała, nie był jej godzien, wpędziła ją do grobu. Z pańskich wierszy poznałam, że pan był owym człowiekiem. Nie pojmuję, jak ktoś z pańską przeszłością śmie pokazać się na oczy uczciwej kobiecie. Nie rozumiem tego, panie Berlingu. Czy dość jasno się wyraziłam?
— Pani hrabina jasno się wyraziła. Na usprawiedliwienie swoje mogę tylko jedno przytoczyć. Byłem głęboko przekonany, że pani wiedziała o mnie wszystko. Nigdy nie starałem się nic ukrywać, ale do przyjemności chyba nie należy największe nieszczęście swojego życia słyszeć obębnianem po ulicy, nie dopieroż samemu je rozgłaszać.
To powiedziawszy, wychodzi, a w tej chwili hrabina Dohna stawia wązką swą nóżkę na wiązance błękitnych gwiazdek.
— Zrobiłaś to, czego z całej duszy pragnęłam — odezwała się Anna Stjaernhök twardym głosem — ale teraz też koniec naszej przyjaźni. Nie sądź, że przebaczę ci twoje względem niego okrucieństwo. Wygnałaś go od siebie, wyszydziłaś i obraziłaś, kiedy ja chętnie podzieliłabym z nim więzienie i chleb żebraczy. Ja go strzedz będę i bronić! Zrobiłaś, czego pragnęłam, ale ci tego nigdy nie przebaczę!
— Ależ, Anno, Anno!
— Gdy ci to wszystko opowiadałam, myślisz, że robiłam to z radością. Opowiadałam, a serce mi się rwało w kawały.
— Dlaczegoż więc to zrobiłaś?
— Dlaczego? Bo nie chciałam — nie chciałam, aby stał się kochankiem zamężnej kobiety.



PANNA MARYA.

Ach, cicho już! Cyt!
Brzęczy mi coś nad głową! To zapewne wpadła pszczoła.
Ależ cicho wreszcie! Co za woń! Naprawdę, czyż to nie lewkonia, rezeda, bez i narcyzy? To prawdziwe dobrodziejstwo w ten szary, jesienny wieczór w śródmieściu. Skoro tylko pomyślę o tem rozkosznem miejscu, zaraz poczyna wokół mnie pachnąć i bzykać i ani się spostrzegę, jak znajdę się w małym, czworobocznym ogródku pełnym róż, ogrodzonym żywopłotem.
W rogach stoją krzaki bzowe z wązkiemi, drewnianemi ławeczkami, a naokół grządek kwiatowych w kształcie gwiazdek i serc wązka, białym piaskiem wysypana ścieżka. Z trzech stron jest ogródek otoczony lasem. Jarzębiny i wilczyny, napół hodowane, pokryte pięknym kwiatem, rosną najbliżej ogrodu, mieszając swój zapach z zapachem bzowych krzaków. Za niemi stoi brzoza, a dalej zaczyna się las sosnowy, właściwy las cichy i posępny, wyniosły, brodaty.
Z czwartej strony stoi mały, szary domek.
Ogródek, który mam na myśli, był przed sześćdziesięciu laty własnością staruszki, pani Moräus, utrzymującej się z hafciarstwa. Pozatem najmowała się ona do dworów okolicznych za kucharkę.
Kochani przyjaciele! Między wielu dobremi rzeczami, których wam życzę, w pierwszej linii wymieniam krosna i ogródek pełen róż. Niech to będą wielkie, staroświeckie krosna, takie, przy których może pięć, sześć osób naraz haftować, przy których się idzie w zawody, kto jest najzwinniejszy i czyja strona wykazuje najpiękniejsze ściegi, przy których jada się pieczone jabłka i gra w gry towarzyskie wśród takiego śmiechu, że wiewiórki z przestrachu z drzew spadają. Na zimę krosna, a na lato ogródek różany! Nie duży ogród, w który trzeba więcej pieniędzy włożyć, niż się przyjemności wydobędzie z niego, lecz mały ogródek, któryby można obrobić własnoręcznie. Powinny w nim rosnąć małe krzaki różane pomiędzy grządkami, wianek niezabudek niechajby ich stopy otaczał, mak w dużym kwiecie, który się sam zasiewa, niechajby wschodził wszędzie, zarówno na murawie, jak na żwirowej ścieżce, a nakoniec trzebaby darninowej ławeczki, słońcem wypalonej, na której siedzeniu i oparciu rosłyby cesarskie korony.
Staruszka, pani Moräus, wszystko to posiadała, a w dodatku trzy wesołe, pracowite córki i mały domek przy drodze. Miała też uskładany na ciężkie czasy grosz na dnie starej skrzyni, grube, jedwabne szale, krzesła o wysokich oparciach i doświadczenie w rozmaitych sprawach, potrzebne temu, kto sam zarabiać musi na życie. Najlepsze, co posiadała, to były krosna, które dostarczały jej pracy przez cały rok, i ogródek kwiatowy, który był jej rozrywką przez całe lato.
Należy też wspomnieć, że w małym domku pani Moräus mieściła się lokatorka, drobna, zasuszona stara panna, blizko czterdziestoletnia, odnajmująca pokoik na poddaszu. Panna Marya, jak ją powszechnie nazywano, miała własny sąd o wielu rzeczach, jak to się zdarza ludziom, którzy dużo przesiadują w samotności i których myśli krążą około tego, co oko widziało kiedykolwiek.
Panna Marya sądziła, że miłość jest przyczyną i źródłem wszystkiego złego na tym biednym świecie.
Co wieczór, przed zaśnięciem, składała ręce i odmawiała wieczorną modlitwę. Skończywszy Ojcze nasz, dodawała zawsze prośbę, aby ją Bóg uchronił od miłości.
— To byłoby przecież dla mnie prawdziwem nieszczęściem — mówiła. — Jestem brzydka, stara i uboga. Boże, ustrzeż mnie od zakochania się!
Siedziała całemi dniami w izdebce na poddaszu, w małym domku pani Moräus i działa firanki i kapy, które sprzedawała wieśniakom i obywatelstwu dworów okolicznych. Niebawem byłaby sobie mogła już złożyć na maleńki domeczek. Mały domek, na wzgórku, naprzeciw kościoła w Svartsjö był jej upragnionem marzeniem — domek wysoko leżący, z którego roztaczałby się rozległy widok — był celem jej pragnień. O miłości jednak nie chciała nic słyszeć.
Gdy w letnie wieczory posłyszała dźwięk skrzypiec grajka, który siedząc na płocie, przygrywał do tańca młodzieży, a ta pląsała, że kurz kłębami się unosił, obchodziła lasem, byle tylko nic nie widzieć i nie słyszeć.
W drugi dzień Bożego Narodzenia, gdy młode dziewczęta przychodziły w liczbie pięciu lub sześciu do pani Moräus, aby je ona wraz z córkami ubrała w mirtowe wianki i wysokie, szklanemi paciorkami zdobne korony, w pasy z jedwabiu i sztucznych róż i w suknie dołem przybrane girlandą z kwiatów sztucznych — zamykała się u siebie w pokoju, aby nie patrzeć, jak je strojono na miłosne gody.
Kiedy siostry Moräus w zimowe wieczory siedziały przy krosnach i duży pokój jaśniał pogodną wesołością, kiedy jabłka piekły się w piecu, a piękny Gösta Berling lub dobry Ferdynand, przyszedłszy w gościnę, żartowali z dziewczętami, wyciągając im nitki z igieł, lub tak im dogadywali, że zmieszane robiły krzywe ściegi, kiedy pokój rozbrzmiewał śmiechem, zabawą i rozmową, a ręce pod krosnami się spotykały, wtedy zagniewana składała robotę i wychodziła, bo nienawidziła miłości i wszystkiego, co z nią ma związek.
Ale zbrodnie miłości znała i o nich umiała opowiadać. Nie mogła pojąć, że bożek Amor śmie jeszcze pokazywać się na ziemi, że nie dał się odstraszyć skargami opuszczonych, klątwami tych, których uczynił zbrodniarzami, jękami wszystkich tych, których wprzągł w znienawidzone jarzmo. Nie mogła pojąć, że skrzydła unoszą go tak lekko i swobodnie, że nie zapadł się w niezgłębioną przepaść, dręczony wstydem i żalem.
I ona była niegdyś młoda, jak inne, ale miłości nigdy nie lubiła. Nigdy nie dała się skusić tańcem i pieszczotą. Zakurzona, z oberwanemi strunami wisiała gitara jej matki na strychu. Nigdy nie śpiewała do jej wtóru pieśni o miłości.
Na oknach stały w wazonikach róże jej matki. Ledwie, że je podlewała. Nie lubiła kwiatów, tych dzieci miłości. Listki na nich były zakurzone — między gałązkami snuły się pajęczyny, a pączki nigdy się nie rozwijały. W ogródku pani Moräus, gdzie motyle fruwały i ptaszki śpiewały, gdzie wonne kwiaty przesyłały rojom motyli miłosne pozdrowienia, gdzie wszystko mówiło o tem, czego nienawidziła — bywała bardzo rzadko.
Zdarzyło się, że gmina Svartsjö sprawiła organy do kościoła. Było to w lecie, na rok przed zajęciem Ekeby przez rezydentów. Do miasteczka przybył młody organmistrz i sprowadził się do pani Moräus, a mianowicie zajął drugą izdebkę na poddaszu.
Że młody organmistrz nie był mistrzem w swoim zawodzie — być może. Ale nie ulega wątpliwości, że chłopiec z niego był wesoły, a z oczu promieniał mu blask słoneczny. Dla każdego miał on grzeczne słówko, dla starych i młodych, ubogich, czy bogatych. Niebawem też stał się przyjacielem swoich współlokatorek — ba, więcej niż przyjacielem.
Gdy wieczorem wracał z roboty, trzymał pani Moräus nici do zwijania lub pracował w ogródku z dziewczętami. Deklamował „Aksel“ lub śpiewał „Fritgola“. Podnosił kłębek panny Maryi za każdym razem, gdy jej spadł, a spadał często, nawet tyle sprawił, że jej stary zegar ścienny znów chodzić zaczął.
On nie opuścił nigdy zabawy, nie przetańczywszy ze wszystkiemi, od najstarszej kobiety do najmłodszej dziewczynki, a jeżeli go jakaś przykrość spotkała, przysiadał się do pierwszej spotkanej istoty płci żeńskiej i zwierzał się. Tak, on był mężczyzną, jakiego wymarzyły sobie kobiety w rojeniach swoich. Nie twierdzę, że on którejś z dziewcząt mówił o miłości, ale gdy zabawił kilka tygodni w małej izdebce pani Moräus, zakochały się w nim wszystkie córki, a nawet biedna panna Marya przekonała się, że napróżno słała modły swoje.
Nastał czas smutku i czas radości. Łzy padały na krosna, zamazując znaki kredowe. Wieczorem często siadywała jakaś blada marzycielka w altance bzowej, a na górze w małym pokoiku panny Maryi przytwierdzono znowu struny do gitary i przy ich wtórze brzmiały staroświeckie pieśni miłosne, których nauczyła się niegdyś od swojej matki.
Młody organmistrz tymczasem żył sobie spokojnie i swobodnie, rozdzielał uśmiechy i drobne przysługi między rozkochane kobiety, spierające się o niego, gdy bawił za domem, na robocie. Nakoniec nadszedł dzień odjazdu.
Wózek oczekiwał już pod domem, rzeczy były spakowane, a młodzian się żegnał. Pocałował w rękę panią domu, objął płaczące dziewczęta, całując je serdecznie. Sam się nawet rozpłakał, że musi odjeżdżać, gdyż rozkoszne lato przeżył w tym domku. Wreszcie rozglądał się też za panną Maryą.
I ujrzał ją, jak odświętnie ubrana schodziła po wązkich schodkach. Na szyi, na szerokiej, zielonej, jedwabnej wstążce uwiesiła sobie gitarę, a w ręku trzymała pęk miesięcznych róż, gdyż tego roku zakwitły różane krzaki jej matki.
Stanęła przed młodzieńcem, zabrzękała na gitarze i zaśpiewała:

Odjeżdżasz od nas precz! Ach, wróć nam kiedy, wróć!
Wszak żegnamy cię z boleścią,
Nie zapomnij przyjaciół, gdy będziesz szczęśliwy
Wspominać cię będziem z miłością.

Przypięła mu róże do surduta i pocałowała go w same usta. Poczem wybiegła napowrót po schodkach do siebie — biedna starucha!
Miłość zemściła się na niej i uczyniła ją ogólnem pośmiewiskiem. Ona jednak nigdy więcej nie narzekała na miłość. Nie odłożyła już gitary i nigdy nie zaniedbała pielęgnowania różanych krzaków matki.
— Raczej smutek przy miłości, niż radość bez niej — mawiała potem.


Czas upływał. Majorową wypędzono z Ekeby, rezydenci przyszli do władzy i jak wiemy, Göście Berlingowi pokazano drzwi pewnego razu, gdy hrabinie z Borgu odczytywał swój poemat.
Kiedy opuszczał zamek, ujrzał zajeżdżające jakieś sanie. Rzucił okiem na drobną kobietę, siedzącą w środku. Jakkolwiek smutno mu już było na duszy, widok ten jeszcze powiększył ów smutek. Uciekł coprędzej, aby go nie poznano, lecz nie mógł się oprzeć przeczuciu zbliżającego się nieszczęścia. Czyż rozmowa w salonie cudem jakimś sprowadziła tu tę kobietę? Nieszczęście nigdy nie chodzi samopas.
Wybiegła służba, rozpięto wory na nogi, odrzucono dery. Któż to zajechał? Czyż to rzeczywiście Marta Dohna, stara hrabina?
Była ona najweselszą i najlekkomyślniejszą z kobiet. Rozkosz światowa uczyniła ją swoją królową. Zabawy i rozrywki były jej poddanymi. Taniec, przyjemności i awanturki dostały się jej w udziale, gdy rozdawano przeznaczenia. Dobiegała pięćdziesiątki, ale należała do tych mądrych ludzi, którzy lat swoich nie liczą.
— Kto nóg do tańca, ust do uśmiechu poruszyć nie może — mawiała — ten jest stary, ten zna ciężar lat, nie ja.
W młodości jej radość nie zaznała niezamąconego spokoju na swoim tronie, ale niepewność i chwiejność czyniły wesoły żywot jej królewskiej mości jeszcze weselszym. Jej królewska mość ze skrzydłami motylemi dawała jednego dnia przyjęcie w komnatach dworu na zamku w Sztokholmie, tańczyła nazajutrz w Paryżu, odwiedziła obóz Napoleona, z flotą Nelsona przepłynęła morze błękitne, była obecną na kongresie wiedeńskim, w przededniu sławnej bitwy odważyła się wyprawić na bal do Brukseli. A gdzie uciecha jakaś była przewidywaną, towarzyszyła jej nieodłącznie hrabina Marta. Tańcząc, bawiąc się, żartując, przebiegała świat. Czego ona nie widziała, czego nie przeżyła! Obtańcowywała trony, grała w écarté o księztwa, śmiała się, gdy niszczące wojny szalały po Europie.
Kiedy wesołość chwilowo opuszczała świat zmieniony w pole bitwy, zwykła była na krótszy lub dłuższy czas przenosić się do starożytnego pałacu nad jeziorem Löf. Tam też powędrowała, gdy księztwa i dwory wydały się jej nazbyt poważne w czasie świętego przymierza. W takiej chwili uważała za stosowne uczynić Göstę Berlinga domowym nauczycielem swego syna. Dobrze jej wtedy było na zamku. Nigdy wesołość nie miała piękniejszego siedliska. Wtedy brzmiały tam śpiewy i muzyka, bawili żądni przygód mężczyzni i piękne, pełne życia kobiety. Wtedy nie brakło uczt, ani balów, przejażdżek łodzią po jeziorach, księżycem oblanych, ani szlichtad poprzez ciemne lasy, ani wzruszających przygód, ani radości, ani smutków. Po śmierci córki jednak zaniechała swoich przyjazdów do Borgu, od lat pięciu nie widziała zamku. Teraz przyjechała, zobaczyć, jak synowa jej znosi życie wpośród lasów sosnowych, śniegów po pas i niedźwiedzi. Poczytywała sobie za obowiązek przekonać się, czy głupi Henryk nie zadręczył jej na śmierć swojem nudziarstwem. Chciała grać rolę anioła opiekuńczego. Przywiozła z sobą szczęście i słoneczne uśmiechy, zapakowane w czterdziestu skórzanych kufrach — wesołością nazywała się jej pokojowa, figlem woźnica, zabawą dama do towarzystwa.
A gdy wybiegła po stopniach, przyjęto ją z otwartemi ramionami. Dawne jej mieszkanie na parterze gotowe było na jej przyjęcie. Powoli wszystko znalazło się pod dachem: jej służący, pokojowa, dama do towarzystwa, czterdzieści kufrów skórzanych, trzydzieści pudeł na kapelusze, jej necessairy, jej szale i futra. Wszędzie panował gwar i zamieszanie — drzwi zatrzaskiwano, biegano to w dół, to na górę. Nie trudno było domyślić się, że przyjechała hrabina Marta.


Było to pewnego wiosennego wieczora, cudownego wieczora, chociaż był zaledwie kwiecień, a lód jeszcze nie stopniał. Panna Marya siedziała na górze, w swojej izdebce, przy otwartem oknie, brząkała na gitarze i śpiewała.
Tak utonęła w pieśni i wspomnieniach, że nie zauważyła przejeżdżającego powozu, który zatrzymał się pod małym domkiem. W powozie siedziała hrabina Marta i bawiła się widokiem panny Maryi, siedzącej przy oknie z gitarą, przewieszoną u szyi, z oczyma w niebo wzniesionemi, śpiewającej dawno zapomniane piosenki miłosne. Wreszcie hrabina wysiadła z powozu i weszła do pokoju, w którym młode dziewczęta siedziały naokół krosien. Nie była ona dumną; powiew rewolucyi przeniknął ją i wlał w jej płuca nieco świeżego powietrza.
Zamówiła jakieś hafty u pani Moräus i chwaliła jej córki. Rozglądała się po ogródku i opowiadała o swoich licznych przygodach w podróży. Bo ona zawsze miewała jakieś przygody. Nakoniec wydrapała się na stryszek po schodach wązkich i stromych i odwiedziła pannę Maryę w jej izdebce.
Tu świdrowała swojemi czarnemi oczyma samotną, drobną istotę i schlebiała melodyjnemu głosowi biednej starej pannie. Kupiła nawet firanki u niej; nie mogła mieszkać na zamku bez szydełkowych firanek u wszystkich okien, na wszystkich stolikach chce mieć szydełkowe serwetki panny Maryi. Potem chwyciła gitarę i zaczęła jej śpiewać o miłości i rozkoszy. Opowiadała jej rozmaite historye, tak, że panna Marya uczuła się nagle przeniesioną w wesoły, huczny świat. A śmiech hrabiny był taką muzyką, że zmarznięte ptaszęta w ogródku zaczęły śpiewać, słysząc go, a twarz jej — już nie piękna wcale, gdyż cerę zepsuło jej bielidło, a około ust potworzyły się fałdy nizkiej zmysłowości — wydała się pannie Maryi tak piękną, że nie mogła pojąć, jak zwierciadło mogło znieść zniknięcie jej, skoro ją raz odbiło na swojej lśniącej tafli. Odchodząc, ucałowała pannę Maryę i zaprosiła ją do Borgu.
Serce panny Maryi było puste, jak gniazdo jaskółcze na Boże Narodzenie. Była wolną, ale jak dawni, obdarzani wolnością niewolnicy, wzdychała do kajdan.
Hrabina raz wraz zapraszała ją do Borgu; odgrywała przed nią sztuki, opowiadała jej o swoich wielbicielach, a panna Marya śmiała się tak, jak nigdy w życiu. Poprzyjaźniły się bardzo. Wkrótce wiedziała hrabina wszystko o młodym organmistrzu i o pożegnaniu z nim. Raz, szarą godziną, doprowadziła pannę Maryę do tego, że siadła w oknie niebieskiego pokoiku, przewiesiła sobie przez ramię gitarę i śpiewała pieśni miłosne. Hrabina spoglądała na te suche, chude palce, na brzydką, małą głowę starej panny, odrzynającą się na tle różowego od zachodu nieba i wmawiała w nią, że wygląda jak zakochana księżniczka. Wszystkie pieśni były o kochających pasterzach i nieczułych pasterkach, śpiewała je zaś panna Marya głosem tak cieniutkim, piskliwym, że łatwo sobie wyobrazić, jaką pyszną zabawę miała hrabina z tej komedyi.
W jakiś czas potem wydano ucztę na zamku, czemu się nikt nie dziwił, należało bowiem uczcić przyjazd matki hrabiego. Jak zwykle, wesoło było i tym razem. Zebranie było niewielkie — sami sąsiedzi.
Jadalnia położona była na parterze, po biesiadzie nie przechodzili już goście na górę, lecz udali się do pokojów hrabiny Marty, znajdujących się również na parterze. Wtem wzięła hrabina gitarę panny Maryi i zaczęła coś śpiewać. Hrabina Marta była to osoba wesoła, umiała naśladować głos i mimikę, to też przyszło jej na myśl naśladować pannę Maryę. Wywróciła zatem oczy do góry i zaczęła śpiewać wysokim, krzykliwym głosem.
— Dość, dość, pani hrabino! — błagała panna Marya.
Ale hrabinie Marcie sprawiało to przyjemność, a przeważna część gości także nie mogła się wstrzymać od śmiechu, chociaż czuli dobrze, że sprawiają przykrość starej pannie.
Hrabina wzięła z wazonu garść suchych liści różanych, przystąpiła z tragicznym gestem do biednej ofiary i zaśpiewała:

Odjeżdżasz od nas precz! Ach, wróć nam kiedy, wróć,
Wszak żegnam cię z boleścią.
Nie zapomnij przyjaciół, gdy będziesz szczęśliwy,
Wspominać cię będziem z miłością.

Śpiewając, sypała jej liście na głowę. Goście się śmiali, ale panna Marya zawrzała gniewem, zdawało się, że hrabinie wydrapie oczy.
— Hrabina jest niedobra — zawołała. — Żadna porządna kobieta nie powinnaby z nią żyć!
To rozzłościło hrabinę.
— Precz z panną! — krzyknęła. — Dość mam już jej waryactw!
— Dobrze, pójdę sobie — odezwała się panna Marya — ale proszę mi zapłacić za firanki.
— A to stare pudło! — oburzyła się hrabina. — Za taką lichotę jeszcze zachciewa się jej pieniędzy! Zabierz to sobie! Nie chcę tego paskudztwa widzieć więcej.
I hrabina zdziera firanki i rzuca jej pod nogi wściekła z gniewu.
Nazajutrz prosiła młoda hrabina teściową, aby się przeprosiła z Maryą — ale hrabina nie chciała tego uczynić. Znudziła się jej. Wtedy hrabina Elżbieta pojechała do panny Maryi sama, kupiła od niej wszystkie firanki i zawiesiła je w oknach na piętrze. Było to dostateczne zadośćuczynienie.
Hrabina Marta drwiła z upodobania swojej synowej do szydełkowych firanek. Ale gniew swój umiała dobrze ukryć i przechować go świeżym i niezatartym przez lata całe, bo hrabina Marta posiadała rozmaite talenty.



STRYJ KRZYSZTOF.

W skrzydle rezydenckiem przebywał pewien stary ptak drapieżny. Siadywał on zawsze w kącie pod piecem i przestrzegał, aby ogień nie wygasł. Siwy był i rozczochrany stale. Mała głowa z wielkim nosem i napół przymkniętemi oczyma opadała ciężko z długiej, chudej szyi na bronzowy kołnierz futrzany, ponieważ ptak drapieżny latem i zimą nosił futro.
Należał on do roju, który towarzyszył wielkiemu cesarzowi w jego wyprawie europejskiej, ale jakie miano i tytuł wtedy nosił, nikt nie umie powiedzieć. W Wermlandzie wiedziano jedynie, że brał udział w wielkich wojnach, że był w krwawych bitwach i po roku 1815 opuścił swoją niewdzięczną ojczyznę. Znalazł schronienie u szwedzkiego następcy tronu, który mu poradził zniknąć w odległym Wermlandzie. Czasy były obecnie takie, że ten, na którego imię cały świat drżał, rad był, że nikt nie zna jego imienia, niegdyś tak strasznego.
Dał słowo honoru następcy tronu, że Wermlandu nie opuści i bez koniecznej potrzeby nie będzie opowiadał, kim jest. Przybył do Ekeby z odręcznem pismem następcy tronu do majora, w którem to piśmie polecano go serdecznie. I otwarły się przed nim podwoje rezydenckiego skrzydła.
Początkowo łamano sobie głowy, kim może być ta nowa osobistość, ukrywająca się pod przybranem nazwiskiem. Z czasem jednak stał się rezydentem, Wermlandczykiem. Wszyscy nazywali go stryjem Krzysztofem, nie wiedząc właściwie, zkąd przyszedł do tego imienia.
Ale drapieżnemu ptakowi trudno usiedzieć w klatce; przywykł do czegoś innego, niż skakanie z jednego patyczka na drugi i do wydzielanego przez dozorcę pokarmu.
Ongi rozpalały mu krew niebezpieczeństwa wojny — obmierzł mu duszny spokój. I inni rezydenci nie były to wcale oswojone ptaki, ale w żadnym krew tak nie grała, jak w stryju Krzysztofie. Jedynie polowanie na niedźwiedzia mogło ożywić nieco jego stępiałe siły żywotne — polowanie i kobieta — jedna kobieta.
Odżył nanowo, gdy przed dziesięciu laty po raz pierwszy zobaczył hrabinę Martę, wtedy już wdowę. Kobieta to była kapryśna jak wojna, kusząca jak niebezpieczeństwo, kipiąca życiem, zuchwała — kochał ją.
I oto siedzi tu, postarzały, posiwiały, nie mogąc się oświadczyć. Od lat pięciu jej nie widział. Więdł i gasł powoli, jak orzeł w klatce. Z każdym rokiem stawał się suchszym, bardziej zmarzniętym, głowę zanurzał głębiej w futro i przysuwał się bliżej do pieca.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Siedzi tak samo zziębnięty, rozczochrany rankiem tego dnia, kiedy wieczorem ma być strzelanie na Wielkanoc. Wszyscy rezydenci wyszli, on sam siedzi w kącie pod piecem.
— Ach, stryju Krzysztofie! stryju Krzysztofie — czyż nie wiesz?
Rozkoszna wiosna nadeszła. Natura budzi się z ołowianego snu, a w błękitnych obłokach igrają wesoło uskrzydlone istoty. Tuż obok siebie, jak kwiaty na krzaku dzikiej róży, błyszczą w pośród obłoków. Jak gdyby tysiące dzwonów wydzwaniały, głoszą światu:
— Radość i wesele! Radość i wesele. Nadeszła rozkoszna wiosna!
Ale stryj Krzysztof siedzi bez ruchu i nic nie rozumie. Pochyla głowę na zesztywniałe palce i marzy o gradzie kul i o drzewie sławy, rosnącem na polu walki. Przed okiem jego duszy zakwitają róże i laury, nie potrzebujące pięknej, łagodnej wiosny.
Jakiż nieszczęśliwy ten biedny, samotny cudzoziemiec, siedzący w tem skrzydle rezydentów, bez drużyny, bez ojczyzny, nie słyszący dźwięku ojczystej mowy, którego czeka bezimienny grób na cmentarzu w Broby! Cóż on temu winien, że jest orłem, stworzonym do mordu i szerzenia śmierci?
— O, stryju Krzysztofie, dość już długo tonąłeś w zadumie! Ożyj, napij się życiodajnego nektaru! Wiedz, że dziś przybył list do majora, królewski list, zaopatrzony szwedzką pieczęcią państwową. Jest zaadresowany do majora, ale dotyczy ciebie. Dziwnie wyglądasz, gdy czytasz ów list, o, ty ptaku drapieżny! Oko nabiera blasku, głowa się podnosi. Widzisz otwarte drzwiczki od klatki, widzisz, że cały świat stoi otworem przed twojemi stęsknionemi skrzydłami.


Stryj Krzysztof zanurza ręce aż na samo dno kufra. Wydobywa starannie przechowany, złotem haftowany mundur i wdziewa go. Na głowę wsadza kapelusz z piórami i wypada z Ekeby na swoim wspaniałym, białym rumaku.
To co innego, niż siedzieć w kącie pod piecem! Teraz też spostrzega, że nadeszła wiosna.
Podnosi się w strzemionach i popędza konia. Dolman i futro rozwiewają mu się, pióropusz na kapeluszu się chwieje. Odżył wraz z ziemią, zbudził się z długiego snu zimowego. Stare złoto błyszczy jeszcze. Z pod trójgraniastego kapelusza spoziera dumnie śmiała twarz wojownika.
Wspaniała jazda! Wszędzie, gdzie przejedzie, wytryskają strumienie, wykluwają się z ziemi zawilce. Ptaki przelotne hałasują wesoło wokół uwolnionego więźnia. Cała natura dzieli z nim radość.
Jedzie jak piękny zwycięzca. Sama wiosna unosi się przed nim. A obok stryja Krzysztofa pędzą na koniach towarzysze broni: szczęście wspinające się na siodle, sława na wspaniałym rumaku i miłość na ognistym arabie.
Wspaniała jazda! wspaniały jeździec. Drozd woła za nim:
— Stryjaszku Krzysztofie, stryjaszku Krzysztofie! dokąd jedziesz? dokąd dążysz?
— Do Borgu, oświadczyć się! Do Borgu, oświadczyć się! — odpowiada jeździec.
— Nie jedź do Borgu! Nie jedź do Borgu! Kawalerem jesteś, możesz żyć bez trosk! — woła za nim drozd.
On jednak nie słucha ostrzeżeń. Z góry w dół i z dołu na górę jedzie, póki nie stanął na miejscu. Zeskoczył z siodła — wprowadzono go do hrabiny.
Wszystko idzie dobrze. Hrabina Marta jest łaskawa, stryj Krzysztof widzi, że nie byłaby od tego, aby nosić jego nazwisko i towarzyszyć mu na jego zamek. Siedzi jednak i odwleka stanowczą chwilę, w której pokaże jej pismo królewskie. Rozkoszuje się samem oczekiwaniem.
Ona opowiada i zabawia go rozmaitemi dykteryjkami. On śmieje się ze wszystkiego, podziwia wszystko. Ale ponieważ siedzą w jednym z pokojów, w których hrabina Elżbieta pozawieszała firanki panny Maryi, opowiada też historyę owych firanek.
— Widzi pan — kończy — widzi pan, taka zła jestem; a tu wiszą owe firanki, aby mi zawsze przypominały moje grzechy. Dziwnego rodzaju kara. Fe, te obrzydliwe szydełkowe robótki!
Wielki rycerz, stryjaszek Krzysztof, patrzy na nią płomiennemi oczyma.
— Ja jestem biedny i stary — powiada. — I ja siedziałem dziesięć lat w kącie pod piecem, tęskniąc do swojej ukochanej. Czy może hrabina i z tego się śmieje?
— Ach nie, to zupełnie coś innego — odpowiada.
— Bóg odebrał mi mienie i ojczyznę, zmuszony byłem jeść cudzy chleb — odezwał się stryj Krzysztof poważnym głosem — nauczyłem się szanować ubóstwo.
— I pan także! — woła hrabina i podnosi ręce w górę. — Jacy też ludzie cnotliwi! Mój Boże, jacy się wszyscy zrobili cnotliwi!
— Tak, a proszę sobie zapamiętać — jeżeli mi Pan Bóg wróci kiedyś władzę i majątek, postaram się lepszy z nich użytek zrobić, niż podzielić je ze światową damą, bezduszną istotą, która naigrawa się z ubóstwa.
— Postąpi pan bardzo dobrze, panie Krzysztofie!
Stryjaszek Krzysztof opuszcza zamek, dosiada konia i wraca do Ekeby, ale samotny, nawet drozd nie nawołuje go już — nie widzi uśmiechającej się wiosny.
Przybywa do Ekeby właśnie w chwili, gdy strzały wielkanocne przebrzmiały i spalono „Wielkanocną czarownicę“. Wielkanocna czarownica jest to ogromny chochoł słomiany, którego twarz stanowią stare łachmany, na których oczy, nos i usta narysowane są węglem. Ubrany on jest w zniszczone suknie babki z Dobroczynności, przy boku ma pogrzebacz z długą rączką i miotłę, a tutkę z maścią na szyi. Tak przybrana gotowa jest do jazdy na Blakulla[2].
Major Fuchs nabija strzelbę i raz w raz strzela w powietrze. Potem roznieca się ogień z chróstu, rzuca się nań czarownicę i pali się ją. Rezydenci, jak widzimy, czynią wszystko, co jest w ich mocy, aby w stary, wypróbowany sposób zniszczyć władzę złych duchów.
Stryj Krzysztof stoi i przypatruje się z ponurą miną. Nagle wyrywa królewski list z po za wyłogów rękawa i ciska go w ogień. Bóg jeden wie, co sobie wtedy myślał. Może wyobrażał sobie, że hrabina Marta we własnej osobie tam płonie? Może mu się zdawało, że już niema na tym świecie nic godnego, skoro kobieta, którą tyle lat kochał, składała się tylko z łachmanów i słomy?
Wraca do rezydenckiego skrzydła, rozpala ogień na kominku i chowa swój mundur. Znów siaduje w kącie pod piecem, a z każdym dniem bardziej siwieje i staje się bardziej rozczochranym — umiera z dnia na dzień, jak stare ptaki więzione.
Przestał być więźniem, ale nie pragnie zrobić użytku ze swojej wolności. Świat ma otwarty — czekają go zaszczyty, życie. Ale jemu brak siły do rozwinięcia skrzydeł do lotu.



DROGI ŻYCIA.

Ciężkie są drogi, któremi ludzie na ziemi kroczyć muszą.
Pustynne to drogi, błotniste, strome.
Dlaczegoż tyle trosk zaznać trzeba, aby się w pustyni znaleźć, zapaść się w bagno lub spaść z góry? Gdzież owe małe kwiaciarki, gdzież owe księżniczki z bajki, w których ślady róże zakwitają; gdzież te ślady, które przykre drogi mają kwiatami przyrzucać?
Gösta Berling postanowił się ożenić. Szuka tedy oblubienicy, która byłaby dość biedną, dość marną, by odpowiadała jemu, szalonemu proboszczowi. Piękne, szlachetne kobiety kochały go, ale żadna nie zaproponuje mu poślubienia go. Kogoż ma wybrać? Czy znajdzie kogo?
Czasami przychodzi do Ekeby młoda dziewczyna z ustronnej, lesistej okolicy, położonej wysoko w górach, sprzedająca miotły. W tamtej stronie, gdzie przeważnie panuje ubóstwo, a często i nędza, rodzi się dużo idyotów; należała do nich owa roznosicielka mioteł.
Ale piękna jest. Bujne, czarne włosy splecione nosi w dwie kosy tak grube, że z trudem unieść je może na głowie; policzki ma delikatnie zaokrąglone, nos równy, niezbyt duży, oczy niebieskie. Jest ona jedną z owych melancholijnych, podobnych do madonn typów piękności, spotykanych do dziś dzień między pięknemi dziewczętami, nad jeziorem Löf żyjącemi.
A więc znalazł Gösta odpowiednią oblubienicę: napół szalona roznosicielka mioteł będzie stosowną żoną szalonego proboszcza. Chyba nie znajdzie się nic odpowiedniejszego. Musi tylko przyjechać do Karlstadu zamówić obrączki, a potem będą ludzie mieli uciechę. Raz jeszcze niech się uśmieją z Gösty Berlinga, gdy się zaręczy z dziewczyną, a później z nią się ożeni. Tak, niech się śmieją. Alboż udał mu się weselny figiel?
Ciężkie są drogi, któremi ludzkość kroczyć musi — pustynne to drogi, błotniste, strome.
Czyż odepchnięty wyrzutek ma inną drogę, niż drogę złości, drogę trosk i drogę nieszczęścia?
Cóż to zaszkodzi, chociażby spadł, zabił się? Czy znajdzie się ktoś, ktoby go powstrzymał? Czy znajdzie się ktoś, ktoby mu podał pomocną dłoń, chłodzący napój? Gdzież owe małe kwiaciarki, gdzie owe księżniczki z bajki, gdzież wszystkie te istoty, które rozrzucać miały róże po przykrych ścieżkach?
Nie, nie, młoda, łagodna hrabina z Borgu nie przeszkodzi Göście Berlingowi w wykonaniu planu. Będzie dbała o swoją dobrą sławę, ulęknie się gniewu męża i nienawiści swojej teściowej, nie uczyni nic, aby go powstrzymać.
Podczas długiego nabożeństwa w Svartsjö pochyli głowę, złoży dłonie i modlić się będzie za niego. Bezsenne noce będzie spędzała, opłakując go; ale nie ma kwiatów, aby je rzucić na drogę wyklętemu, nie ma kropli wody, aby ugasić jego pragnienie, nie ma lekkiego uścisku dłoni, któryby go odwiódł od rzucenia się w przepaść.
Göście Berlingowi nie zależy na tem, by wybraną swoją ustroić w jedwabie, ozdobić klejnotami. Pozwala jej jak dotąd chodzić z miotłami od zagrody do zagrody, ale urządzi na Ekeby wielkie przyjęcie, na które sprosi znakomitych panów i damy z całej okolicy i ogłosi na niem swoje zaręczyny. Wtedy wywoła ją z kuchni, taką, jaką będzie po swojej długiej wędrówce, w sukniach zakurzonych i zbrukanych, może podartych, nieuczesaną, z dzikiem spojrzeniem, mówiącą od rzeczy. I zapyta gości, czy nieodpowiednią sobie wybrał narzeczoną, czy szalony proboszcz nie powinien być dumny z tak pięknej oblubienicy, z jej słodkiej twarzy madonny, z niebieskich, marzycielskich oczu? Pragnął on, iżby przed czasem nikt o tem nie wiedział, ale nie udało mu się zachować sprawy w tajemnicy, a między innymi dowiedziała się też o niej hrabina Dohna.
Cóż jednak mogła uczynić, aby mu w tem przeszkodzić? Nadszedł dzień zaręczyn — zmierzch zapadł. Hrabina stała w niebieskim pokoiku, spoglądając ku północy. Zdaje się jej nawet, że może dojrzeć Ekeby, chociaż zasłaniają jej mgła i łzy własne. Widzi tak wyraźnie duży, trzypiętrowy dom, w którym błyszczą trzy rzędy oświetlonych okien, wyobraża sobie, jak będą nalewali do kieliszków szampana, jak będą wznosili toasty, a Gösta Berling ogłosi swoje zaręczyny z roznosicielką mioteł.
Gdyby mogła znajdować się blizko niego i delikatnie położyć mu rękę na ramieniu, lub tylko spojrzeć na niego serdecznie, czyżby nie zawrócił z niebezpiecznej drogi? Skoro słowo z jej ust popchnęło go do tak rozpaczliwego czynu, nie powstrzymałożby go jej słowo również?
Wzdrygnęła się na myśl o niegodziwości, którą chce popełnić wobec tego biednego, nieszczęsnego dziecka, któremu pozwoli się kochać może jeden dzień tylko. A może — tu wstrząsnęła się jeszcze bardziej wobec zbrodni, którą popełniłby względem siebie samego... może zechce ją na wieki przykuć sobie jak kamień u szyi, aby duchowi swemu odebrać możność podniesienia się?
A gdy wszystko dobrze rozważyła, winną była ona. Ona potępieniem swojem wepchnęła go na tę drogę. Ona, która powinnaby błogosławić, uśmierzać, wplata jeszcze jeden cierń do cierniowej korony grzesznika — dlaczego?
Tak, teraz wie, co ma czynić. Każe zaprządz do sanek, przejedzie jezioro, wpadnie do sali w Ekeby, stanie naprzeciw Gösty Berlinga i powie mu, że nim nie pogardza, że nie wiedziała, co mówi, gdy go z domu wypędzała. Nie, czegoś takiego nie mogłaby uczynić — zmiesza się, nie będzie mogła słowa wydobyć z siebie. Jest przecież mężatką, musi być ostrożną. Podałaby powód do rozmaitych plotek. Ale jeśli tego nie uczyni — co się z nim stanie?
Musi tam pojechać!
Wtem przychodzi jej na myśl, że to niepodobieństwo. O tej porze roku żaden koń nie przebędzie jeziora. Lód blizki jest puszczania, przy brzegu nawet już stopniał. Niepewny jest, popękany, miękki. Woda wydobywa się z pomiędzy kry lodowej, w niektórych miejscach wygląda jak czarna kałuża, na innych jest jeszcze lód śnieżno-biały. Największa jednak część jeziora jest szara i brudna od stopniałego śniegu, a drogi na nim znaczą się długiemi, czarnemi pasami.
Jakżeż tu myśleć o przedostaniu się tam? Teściowa jej, hrabina Marta, nigdyby na coś podobnego nie zezwoliła. Przez cały wieczór musi przy niej siedzieć w wielkim pokoju wspólnym, słuchając dawnych, dworskich anegdot, któremi się sama zachwyca.
Nadchodzi noc, męża niema, jest wolna.
Jechać nie może, nie ma odwagi budzić służby; ale trwoga wygania ją z domu. Nie może inaczej postąpić.
Ciężkie są drogi, któremi ludzie na ziemi kroczyć muszą — pustynne to drogi, błotniste, strome.
Z czemże jednak porównać mam tę naturalną drogę po topniejącym lodzie? Czyż to nie ta sama droga, którą kroczyć muszą małe kwiaciarki? niepewna, ślizka droga tych, które chcą leczyć rany innych; droga tych, które chcą naprawiać, co złego zrobiły, droga lekkich stóp, bystrego oka, odważnego, pełnego miłości serca?
Było już po północy, gdy hrabina docierała do Ekeby. Padała na lodzie, przeskakiwała szerokie rysy, przebiegała lekko miejsca, w których wydobywająca się woda moczyła jej nogi, czołgała się, pełzała. Straszna to była, opłakana droga. Przemokła i zmęczyła się, a ciemność, pustka, osamotnienie jeszcze bardziej udręczały jej myśli. Pod samem Ekeby musiała po kostki brodzić w wodzie, aby się na ląd dostać. A gdy wyszła nareszcie na brzeg, niezdolną była do niczego, usiadła na kamieniu i ze znużenia i bezradności zaczęła płakać.
Ciężkie drogi mają przed sobą dzieci ziemi, a małe kwiaciarki często padają obok swoich koszów w chwili, gdy dotarły do tego, któremu drogę chcą usłać kwiatami.
Biedna, młoda bohaterka nasza, w swojej słonecznej ojczyźnie nie chodziła po takich drogach. To też nic dziwnego, że na brzegu tego strasznego jeziora siedzi mokra, zmęczona, nieszczęśliwa i myśli o pięknych, kwiatami wysadzanych drogach w jej rodzinnem mieście.
Ach, wszystko jej jedno, czy to północ lub południe — oddana jest miłości, płacze nie z tęsknoty za krajem. Płacze ta mała kwiaciarka, ta bohaterka ze znużenia, płacze, że nie może dotrzeć do tego, któremu drogę chce kwiatami przyrzucić, płacze, myśląc, że przybywa za późno.
Wtem kilku ludzi biegnie brzegiem. Mijają ją, nie zauważywszy, ale ona słyszy ich słowa: — Jeżeli tama pęknie, kuźnia stracona! — mówi jeden.
— I młyn i warsztaty i domki kowalów — dodaje ktoś inny.
Wraca jej odwaga, wstaje i dąży za nimi.


Młyn i kuźnia Ekeby leżały na wązkiej cieśninie, oblanej rzeką Björksee. Spadała ona z hukiem na cieśninę, pieniąc się po gwałtownym spadzie; aby więc ten skrawek ziemi obronić od wody, zbudowano wielki kamienny wał. Ale tama stara już była, a rządzili, jak wiemy, rezydenci. Gdy chodziło o tańce, umieli przełamać wszystkie przeszkody, aby jednak zbadać, o ile prąd wody, mróz i ząb czasu uszkodziły starą, kamienną tamę, na to nikt z nich czasu nie znalazł.
Nadeszła wiosna i tama zaczęła się rozluźniać.
Wodospad pod Ekeby był to potężny granitowy spad, którym staczała się rzeka. Szybki bieg spiętrzał jej fale, które kłębiły się i rozbijały o siebie wzajem. Gniewnie wzdymają się, obryzgują się pianą, potykają się o kamień lub kłodę drzewa, znów się podnoszą, by dalej potykać się, pienić, burzyć, wyć i huczeć.
Te to dzikie fale, odurzone wiosennem powietrzem, odzyskawszy znów wolność, przypuszczają szturm do kamiennej tamy. Z jękiem i stękaniem zbliżają się, rzucają się na nią i odskakują, jak białe głowy od muru, o który się obiły. Szturm to możliwie najgwałtowniejszy; wielkie kry lodowe służą im za tarcze, kłody drzewne za tarany, napadają, burzą, huczą, jak gdyby im ktoś przesyłał słowa komendy, tak sprawnie to robią. Nakoniec zawracają, ale z wielkim kamieniem, który oderwał się od tamy i z hukiem zapada w rzekę.
Zda się, jakoby je to przeraziło, gdyż cichną, ale potem ogarnia je radość, później naradzają się i dalejże znów naprzód! Powtarza się historya z krami i kłodami drzewa, bezlitosna, dzika, pełna żądzy niszczenia.
— Gdyby tama runęła — mówią fale — gdyby tylko ona runęła, przyszłaby kolej na kuźnię i młyn.
— Dzień wolności zaświtał! precz z ludźmi i ludzkiemi tworami! Poczernili nas sadzą i węglem, zakurzyli nas mąką, nałożyli nam jarzmo pracy, jak wołom, kręcą nas wokoło, zamknęli nas, bieg nam spętali, zmusili nas obracać koła ciężkie, dźwigać wielkie drewniane kloce. Ale teraz się wyzwolimy. Dzień wolności zaświtał! Słyszycie, fale Björksee, słyszycie bracia i siostry w stawkach i moczarach, w górskich strumykach i leśnych potokach? Przybywajcie! przybywajcie! Spadajcie, łączcie się z nami, dodajcie nam świeżych sił, huczcie, syczcie, wyjcie, gotowe zerwać stuletnie pęta. Przypływajcie! Dzieło tyranii niechaj padnie! Zguba i śmierć Ekeby!
I płyną. Fala za falą spadają, głową uderzają o wał, przyczyniając się do wielkiego dzieła zniszczenia. Upojone odzyskaną swobodą wiosenną, silne, zjednoczone napierają i od blizkiej upadku tamy raz w raz odrywają to kamień, to warstwę ziemi.
Dlaczego jednak ludzie pozwalają falom burzyć tamę, nie stawiając im żadnego oporu? Czyżby Ekeby wymarło?
Nie, ludzie w niem są, garstka ludzi bezradnych, pomieszanych, nie wiedzących co robić. Noc jest ciemna, nie widzą się wzajemnie, nie mogą widzieć, gdzie idą. Wodospad szumi głośno, straszni łomot sprawiają rozbijające się kry i zderzające się kłody drzewne; nie mogą własnych słów słyszeć. Odurzenie, które opanowało szumiące fale, ogarnęło też i mózgi ludzkie, w głowach ich niema myśli, nie pamiętają, o niczem.
Nagle dają się słyszeć dzwony fabryczne. Kto ma uszy, niechaj słucha! My tu, pod kuźnią Ekeby mieszkający, jesteśmy blizcy śmierci! Potok nas zaleje. Tama grozi zapadnięciem, kuźnia znajduje się w niebezpieczeństwie, młyn znajduje się w niebezpieczeństwie i nasze mizerne domostwa, które kochamy, chociaż są tak nędzne.
Fale gotowe przypuszczać, że dzwony wzywają ich sojuszniczki, gdyż z ludzi nikt się nie zjawia. A het w lasach i na moczarach zaczyna się ruch żywy. Na pomoc! Na pomoc! — jęczą dzwony.
— Po stuletniej niewoli wreszcie wyzwoliłyśmy się! Przybywajcie! Przybywajcie!
Zarówno szumiące fale, jak dźwięczące dzwony z warsztatów śpiewają pieśń pogrzebową nad blaskiem i świetnością Ekeby.
A tymczasem do rezydentów przybywa jeden posłaniec za drugim.
Ale im ani w głowie myśleć o kuźni i młynie! Setki gości zgromadziły się w wielkich salach zamku. Roznosicielka mioteł czeka w kuchni. Nadeszła chwila oczekiwanej w naprężeniu niespodzianki. Szampan perli się w kieliszkach, Juliusz podnosi się, aby wypowiedzieć uroczystą przemowę. Wszyscy starzy awanturnicy z Ekeby cieszą się na myśl o niebem zdumieniu, które ogarnie zgromadzenie.
Na dworze zaś, po lodzie jeziora kroczy młoda hrabina Dohna, narażając życie, aby Göście Berlingowi szepnąć do ucha ostrzeżenie. Niżej, pod wodospadem przypuszczają fale szturm do potęgi i wielkości Ekeby, ale w salach panuje tylko radość i naprężenie oczekiwania; świece woskowe palą się, wino płynie, tu nikt nie myśli o tem, co się dzieje na dworze w ciemną, burzliwą noc wiosenną.
Właśnie nadeszła chwila oczekiwana. Gösta wstaje i wychodzi po swoją narzeczoną. Ale musi przechodzić przez sień — drzwi stoją szeroko otwarte, przystanął, patrzy w ciemną noc — i słyszy i słyszy.
Słyszy dzwony dźwięczące i huczący wodospad. Słyszy trzask pękającego lodu, stuk zderzających się kłód drewnianych, słyszy huczący, szyderski, zwycięzki hymn wolności, śpiewany przez zbuntowane fale.
Zapomina o wszystkiem i wybiega. Nie troszczy się o gości, którzy pozostali w salach i z podniesionemi kielichami czekać będą — niech czekają! nic sobie z nich nie robi. Narzeczona też może poczekać. Mowa patrona Juliusza niech mu zamrze na ustach, dzisiejszej nocy nic nie będzie z wymiany pierścionków, nieme zdziwienie nie owładnie świetnem zebraniem.
Biada wam teraz, buntownicze fale, teraz naprawdę walczyć się będzie o wolność, teraz dotarł Gösta Berling do wodospadu, teraz ludzie usłyszeli głos przewodnika, teraz stoi na murach obrońca, zacznie się straszliwa walka. Słyszycie, jak nawołuje tłum, jak rozkazuje, jak wszystkich zmusza do działania?
— Światła, przedewszystkiem światła nam trzeba! Tu nie wystarczy latarka młynarza. Weźcie wiązkę chróstu, wynieście na pagórek i podpalcie. To robota dla kobiet i dzieci... tylko szybko! Zróbcie wielki stos z suchych gałęzi. On nam będzie przyświecał, płomień będzie widny zdaleka i sprowadzi nam pomoc.
A pilnujcie, aby ogień nie wygasł.
— Tu zaś dla was robota, mężczyźni. Oto deski, belki, zbijcie z nich tamę, którą spuścimy poprzed kamienną. Prędko, prędko, do roboty! a zrobić mocno i pewnie.
— Miejcie kamienie i wory z piaskiem w pogotowiu, aby spuścić rusztowanie. Szybko! Wywijajcie siekierami, stukajcie młotami, świdrujcie drzewo głęboko, piłujcie suche deski, niech aż trzeszczy!
— A gdzież chłopcy? Chodźcie-no tu, wy urwisze. Trzymajcie sztaby żelazne, przynieście haki i chodźcie tu, w sam środek walki. Na wał wyjdźcie, w sam środek fal, które pienią się i szumią i obryzgają nas białą pianą. Odgarniajcie je, osłabiajcie, odpierajcie ich napór odrywający kamienie. Odrzucajcie na bok pnie drzewne i kry lodowe, połóżcie się, jeżeli inaczej nie możecie dać rady i trzymajcie kamienie rękami, wgryźcie się w nie, opaszcie je żelaznemi szponami. Walczcie chłopcy, próżniaki, nicponie! Wyjdźcie mi na ten wał! Musimy walczyć o każdy cal ziemi!
Gösta sam staje na najdalszym końcu tamy i stoi obryzgany pianą, a grunt się pod nim chwieje. Fala ryczy i burzy się, ale jego szalone serce właśnie jest w swoim żywiole wśród niebezpieczeństwa, niepokoju, walki. Śmieje się, coraz nowe pomysły w nim powstają i wykrzykuje je ku chłopcom — nigdy nie przeżył weselszej nocy.
Dzieło ratunkowe postępuje żywo: płomienie buchają wysoko w górę, siekiery cieśli stukają, tama wciąż stoi.
Reszta rezydentów, oraz goście przyszli pod wodospad. Zdaleka i zblizka nadbiegają ludzie, wszyscy pracują: zgarniają ogień, zbijają tymczasową tamę, napełniają wory, bronią falom dostępu na chwiejący się kamienny most.
Skończono tymczasową tamę i właśnie ma się ją spuszczać poprzed kamienną! Trzymajcie więc kamienie i wory piasku w pogotowiu, haki i liny, aby wam jej nie porwało; niechaj ludzie zwyciężą fale, które pokonane niechaj wracają pod jarzmo!
W tej rozstrzygającej chwili padło spojrzenie Gösty na postać kobiecą, siedzącą na kamieniu nad rzeką: Strzelające w górę płomienie właśnie oświetliły ją, siedzącą z oczyma wlepionemi w fale. Nie może jej widzieć dokładnie, przeszkadzają mu mgła i piana, ale wzrok jego mimowoli do niej wraca ustawicznie. Wciąż się w nią wpatruje. Zdaje mu się, jakby ta kobieta miała do niego jakieś zlecenie.
Pomiędzy temi setkami ludzi, którzy na brzegu rzeki pracują i ruszają się, ona jedna siedzi spokojnie, a wzrok jego wciąż jej szuka, nie widząc nic innego. Siedzi tak blizko wody, że fale uderzają o jej stopy i obryzgują ją. Zapewne przemokła całkowicie. Jest ciemno ubrana, na głowie ma duży szal, siedzi skurczona, z brodą wspartą na dłoni i bezustannie wpatruje się w niego, stojącego na tamie. Czuje, że te osłupiałe oczy pociągają go i wabią ku sobie, chociaż nie może nawet twarzy jej rozróżnić.
— To syrena jeziora — myśli — przybyła aż tu, aby mnie przywieść do zguby. Siedzi i wabi mnie, muszę ją odpędzić.
Zdaje mu się, że wszystkie te fale z jasnemi grzywami to wojsko czarnej kobiety, ona je zbuntowała, ona je wiedzie do ataku na niego.
— Przecież ją muszę odpędzić! — mówi do siebie.
Chwyta hak, skacze na ląd i biegnie ku owej postaci. Opuszcza swoje miejsce na najdalszym końcu tamy, aby odpędzić syrenę. W tej chwili naprężenia zdaje mu się, że walczą z nim nieczyste siły otchłani. Nie wie, co myśleć, w co wierzyć — musi tę kobietę z tego kamienia spędzić.
Ach Gösto, czemuż w rozstrzygającej chwili miejsce twoje próżne? Właśnie idą z gotową tamą, szereg ludzi staje na kamiennym wale; mają liny, kamienie i wory z piaskiem w pogotowiu, aby ją obciążyć i spuścić; stoją, czekają, nasłuchują. Gdzież ten, który wydawał rozkazy? Czyż nie zabrzmi jego głos, zarządzający, jak to zrobić?
On tymczasem poluje na syrenę. Ujrzała go, biegnącego ku niej z hakiem w ręku. Przeraziła się. Zdawało się, jak gdyby chciała się w wodę rzucić, lecz namyśla się i wraca na ląd.
— Syrena! — woła Gösta i wywija hakiem nad jej głową. Ona biegnie pomiędzy krzakami olszyny, rosnącemi na brzegu, ale zawisła między niemi i musiała przystanąć.
Wtedy odrzuca Gösta hak i kładzie jej rękę na ramieniu.
— Późno pani hrabina bawi na dworze, hrabino Elżbieto! — mówi.
— Proszę mnie puścić, panie Berlingu! Puść mnie pan do domu!
Posłuszny jej jest i odwraca się.
Ale ona jest nietylko wielką, damą, lecz także i serdecznie dobrem stworzeniem, które nie może znieść myśli, że człowieka popchnęła do rozpaczy — żałuje tego, co powiedziała, idzie za nim i chwyta jego dłoń.
— Przyszłam... przyszłam, aby... jąka... ach, panie Berlingu, przecież pan tego nie uczynił — proszę powiedzieć, że pan nie uczynił! Tak się przeraziłam, widząc pana przybiegającego... a przecież właściwie pana tylko szukałam. Chciałam pana prosić, aby pan zapomniał, co powiedziałam ostatnim razem i przychodził do nas jak dawniej!
— Jakże się pani hrabina tu dostała?
Roześmiała się nerwowo.
— Wiedziałam, że przybędę zapóźno, ale nie chciałam nikomu opowiadać, że tu idę, a zresztą, jak pan wie, nie można jechać przez jezioro.
— Pani hrabina je przeszła?
— Naturalnie. Ale, panie Berlingu, proszę mi powiedzieć, czy pan jest zaręczony? Pojmie pan, jak miłoby mi było dowiedzieć się, że nie! To przecież niedobrzeby było, a czuję, że ja byłabym temu winna: Nie powinien pan był przywiązywać tak wiele wagi do moich słów. Jestem cudzoziemką, nie znam tutejszych obyczajów. Tak pusto się zrobiło na Borgu. gdy pan przestał bywać.
Göście, stojącemu wśród mokrych krzaków olszyny, na rozmiękłym gruncie zdaje się, jakby go kto od stóp do głów zasypał różami. Brodzi po kolana wśród róż, błyszczą one w ciemności przed jego oczyma, z rozkoszą woń ich wdycha.
— Stało się więc? — powtarza ona.
Musi się zdecydować odpowiedzieć jej i uciszyć jej trwogę — chociaż tak mu jest miło. Jak ciepło mu się robi, jak jasno, gdy pomyśli, jaką drogę odbyła, jak przemokła, przeziębła, jaka musi być wylękniona, jak płaczliwie brzmi jej głos!
— Nie — odrzekł — nie jestem zaręczony.
Wtedy jeszcze raz ujmuje rękę jego i gładzi ją.
— Taka jestem szczęśliwa, taka szczęśliwa! — powiada, a pierś jej ściśnięta strachem obecnie drga łkaniem.
Teraz droga poety jest całkowicie usłana kwiatami. Wszystka złość, nienawiść, buta roztapia się w jego sercu.
— Ach, jaka pani dobra, jaka dobra! — mówi.
Tuż obok niego fale przypuszczają szturm do wspaniałości i piękności Ekeby. Teraz ludzie nie mają przewodnika, nikogo, ktoby im dodał odwagi i nadziei, runęła tama, fale przelewają się przez nią i zwycięzkie wpadają na ląd, na którym stoi młyn i kuźnia. Nikt nie usiłuje stawić czoła falom, każdy myśli tylko o ratowaniu życia swego i mienia.
Gösta musiał naturalnie hrabinę odprowadzić do domu; nie mógł jej przecież puścić bez opieki w ciemną noc, nie mógł pozwolić, aby sama szła przez lód puszczający. Nie przyszło im obojgu na myśl, że obecność jego w kuźni była pożądaną, czują się tak szczęśliwymi z odnowionej przyjaźni.
Zdaje się, jakby ci młodzi żywili względem siebie serdeczne uczucia, ale któż to może wiedzieć? W oderwanych, luźnych urywkach doszła moich uszu piękna opowieść ich życia. Nie wiem jednak nic, tyle co nic, co w głębi ich dusz tkwiło. Jakżeż mogłabym więc coś powiedzieć o pobudkach ich czynów. Wiem tylko, że młoda kobieta owej nocy naraziła życie, zdrowie, cześć, dobre imię, aby biednego, nieszczęśliwego człowieka sprowadzić znów na dobrą drogę. Wiem tylko, że Gösta Berling owej nocy pozwolił upaść kochanemu dworowi, by mógł odprowadzić tę, która dla niego przezwyciężyła strach przed śmiercią, strach przed niesławą, strach przed karą.
Częstokroć myślą towarzyszyłam im owej straszliwej nocy w wędrówce po lodzie. Nie sądzę, aby w duszach ich coś ukrytego, zakazanego, coby należało stłumić, zdusić, gdy idą po lodzie, rozmawiając wesoło o wszystkiem, co się wydarzyło w czasie ich rozłąki.
Jest znowu jej niewolnikiem, paziem u nóg jej leżącym. Czują jedynie radość, wesele. Żadne z nich nie wymienia wyrazu miłość. Śmiejąc się, brodzą przez wodę przy brzegu; śmieją się, gdy natrafią na drogę, śmieją się gdy błądzą, gdy się poślizną, gdy upadną, gdy się znów podnoszą — wciąż się śmieją.
Znów stało się wesołą zabawą to piękne życie, a oni są znów dziećmi, które były niegrzeczne i pokłóciły się. Ach, jak to ładnie znów się pojednać i znów się bawić.
Plotki rodziły się i ginęły. Z czasem doszła wieść o wędrówce hrabiny do Anny Stjaernhök.
— Nakażę spokój swojemu sercu i pozostanę, gdzie jestem potrzebną. Bóg i bez mojej pomocy zrobi z Gösty Berlinga prawdziwego męża — powiedziała sobie.



POKUTA.

Drodzy przyjaciele! jeżeli zdarzy się wam spotkać na drodze biednego nędzarza, smutną istotę, która z kapeluszem zsuniętym na tył głowy i ciżmami w ręku kroczy, aby nie mieć żadnej osłony przed palącem słońcem i kamieniami gościńca, bezbronną istotę, która dobrowolnie ściąga na swoją głowę wszelakie zło, przejdźcie obok takiego człowieka z cichem drżeniem. Jestto pokutnik, rozumiecie? pokutnik w drodze do grobu świętego.
Pokutnik miewa w grzbiecie włosienicę, a żywi się chlebem i wodą, chociażby królem był. Musi pieszo iść, niewolno mu jechać. Musi żebrać, nie wolno mu nic posiadać. Musi sypiać wśród pokrzyw, na kolanach się czołgać po kamienia ostrych. Musi skręconym biczem smagać plecy swoje i nie może doznawać innej rozkoszy, prócz rozkoszy cierpienia, żadnej radości, jeno zgryzotę.
Młoda hrabina Elżbieta należała do tych, którzy we włosienicy chodzą po ścieżkach pełnych kolców. Serce jej oskarżało ją o grzech. Pragnęło ono cierpienia, jak znużony pragnie ciepłej kąpieli. Nędzę i niedolę sprowadziła na siebie, rzucając się z radością w ich odmęt.
Mąż jej, młody hrabia, o starej głowie, wrócił z podróży nad ranem po owej nocy, kiedy to wiosenna powódź zniszczyła młyn i kuźnię w Ekeby. Zaledwie wszedł, wezwała go do siebie hrabina Marta i opowiedziała mu o niezwykłem wydarzeniu.
— Twoja żona, Henryku, spędziła noc za domem. Nie było jej kilka godzin. Wróciła w towarzystwie jakiegoś mężczyzny. Słyszałam, jak jej życzył dobrej nocy, wiem nawet, kto to był. Słyszałam, kiedy wyszła i kiedy wróciła, chociaż chciała się z tem ukryć. Ona cię zdradza, Henryku! Ona cię zdradza, ta świętoszka, która wiesza firanki szydełkowe u wszystkich okien, jedynie mnie naprzekór. Ona cię nigdy nie kochała, mój biedny chłopcze. Jej ojciec chciał ją dobrze wydać. Wyszła za ciebie, aby być zabezpieczoną.
A umiała tak utrafić, że hrabia Henryk wpadł w gniew i groził, że poda o rozwód, że odeśle żonę ojcu.
— Nie, mój synu — rzekła hrabina Marta — ten sposób zgubiłbyś ją zupełnie. Jest tylko rozpieszczona i źle wychowana; ja się nią zajmę i sprowadzę ją na drogę obowiązku.
Tedy hrabia wezwał młodą hrabinę i powiedział jej, że odtąd stać będzie pod rozkazami jego matki. Nastąpiła potem scena niezrównana; nędzniejszej komedyi nie odegrano w tym smutkowi po święconym domu!
Powiedział wtedy żonie dużo ostrych słów. Wzniósł ręce do nieba i oskarżał Boga, iż zezwolił aby jego imię przez bezwstydną kobietę nurzane było w błocie. Groził jej zaciśniętą pięścią i pytał, jaką karę uważa za dostateczną za swoją zbrodnię.
Nie ulękła się. Zawsze jeszcze sądziła, że postąpiła, jak należało. Odpowiedziała więc, że nabawiła się strasznego kataru, a to chyba jest już dostateczną karą.
— Elżbieto! — zawołał — nie pora teraz na żarty.
— Prawda, my oboje nigdy nie mogliśmy się zgodzić, kiedy jest odpowiednia chwila na żarty, a kiedy nie — odparła młoda kobieta.
— Ależ, pojmujesz chyba, Eiżbieło, iż żadna uczciwa kobieta nie opuszcza domu w nocy, aby wałęsać się z osławionym awanturnikiem?
Wtedy zrozumiała Elżbieta, że teściowa jej postanowiła ją zgubić. Zrozumiała, że musi walczyć do ostateczności, aby się tej kobiecie nie udało wpędzić jej w straszne nieszczęście.
— Henryku — prosi — niech matka nie staje między nami. Opowiem ci, jak się to wszystko stało. Ty jesteś sprawiedliwy, nie potępisz mnie bez wysłuchania. Opowiem ci wszystko, a zobaczysz, że działałam tak, jak tyś mnie uczył.
Hrabia milczeniem dał znak przyzwolenia i hrabina jęła opowiadać, w jaki sposób wepchnęła Göstę Berlinga na złą drogę. Opowiedziała wszystko, co zaszło w niebieskim pokoiku, jak sumienie jej dręczyło, aby ratować tego, któremu wyrządziła krzywdę.
— Nie miałam przecież prawa go potępiać — mówiła — a mój mąż sam mnie uczył, że niema ofiary zbyt wielkiej, gdy idzie o naprawienie wyrządzonej krzywdy. Nieprawdaż, Henryku?
Hrabia Henryk zwrócił się do matki.
— Cóż ty na to, mamo? — zapytał. — Jego mała głowa zesztywniała całkiem od powagi, a wysokie, wązkie czoło ułożyło się w majestatyczne fałdy.
— Ja — odparła — ja powiadam, że Anna Stjaernhök jest mądrą dziewczyną i wiedziała dobrze, co robi, opowiadając tę historyę Elżbiecie.
— Nie o to mi chodzi, mamo — rzekł hrabia. — Pytam, co ty na tę historyę? Czyż hrabina Marta Dohna rzeczywiście usiłowała córkę swoją, a moją siostrę nakłonić do poślubienia złożonego z urzędu proboszcza?
Hrabina Marta milczała chwilę. — Jakiż ten Henryk głupi!... — pomyślała. Zupełnie zszedł z tropu... jak wyżeł ścigający strzelca, a pozwalający ujść zającowi.
Lecz tylko chwila zakłopotania, a niebawem obmyśliła Marta Dohna odpowiedź.
— Drogi synu — zaczęła, wzruszając ramionami — wszyscy mamy powód dawne historye tego nieszczęśliwca puścić w niepamięć. Ten sam powód skłania mnie dziś prosić cię, byś unikał wszelkiego jawnego skandalu. — Prawdopodobnie jest, że owej nocy właśnie postradał życie.
Powiedziała to łagodnym, smętnym głosem.
— Elżbieta dziś długo spała i dlatego nie słyszała, że rozesłano już ludzi naokół jeziora, by szukali pana Berlinga. Nie wrócili do Ekeby, obawiają się, że utonął. Lód dziś rano puścił. Patrz, rozprysnął się w tysiąc kawałków.
Hrabina Elżbieta spojrzała: rzeczywiście, morze było niemal całkiem wolne od lodu. Wtedy wstyd ją ogarnął — chciała ujść sprawiedliwości Boskiej.... kłamała, udawała obojętną, przywdziała płaszcz niewinności.
W rozpaczy padła na kolana przed swoim mężem, a z piersi jej wyrwało się wyznanie:
— Sądź mnie! Odepchnij mnie! Kochałam go. Włosy sobie z głowy rwę, szaty rozdzieram z żalu po nim. Teraz, skoro jego już niema, wszystko mi obojętne. Nie chcę się bronić. Poznaj całą prawdę. Odebrałam serce swoje mężowi i oddałam je obcemu człowiekowi. Ach, nieszczęsna ja, dałam się uwieść zakazanej miłości.
O, młoda, zrozpaczona kobieto! leż u nóg swojego sędziego i powiedz mu wszystko!
Powiedz swojemu mężowi, jak się przeraziłaś, gdy tobą uczucie zawładnęło, jak wyrzucałaś sobie niegodziwość. Wolałabyś się była spotkać z upiorami na cmentarzu, niż z demonami własnej swojej piersi.
Powiedz mu, jak czułaś się niegodną stąpać po tej świętej ziemi. Wołałaś wśród łez i modłów: Ach Boże, ratuj mnie! Ach, Synu Boży, Ty, który wypędzasz złe duchy, ratuj mnie od zguby!
Powiedz mu, że przypuszczałaś, iż najlepiej będzie zataić wszystko, aby nikt nie wiedział o twojej niegodziwości. Sądziłaś, że tak postępując, zadowolisz Boga. Myślałaś, że Bożego rozkazu słuchasz, ratując człowieka, którego kochałaś. On nie domyślał się twojej miłości. Nie chciałaś być przyczyną jego zguby. Alboż wiedziałaś, co dobre, a co niedobre? Bóg jeden wiedział. On wydał na cię wyrok, uderzył w bożyszcze serca twego. On wprowadził cię na wielką, zmywającą grzechy drogę pokuty.
Powiedz mu, że obecnie wiesz, iż w zatajeniu grzechu nie masz zbawienia. Demony lubują się w mroku. Niechaj sędziego twego dłonie ujmą bicz twardy. Ciosy padać będą jako balsam kojący na rany grzechu. Serce twoje wzdycha do cierpienia.
Powiedz mu to wszystko, leżąc na kolanach i łamiąc ręce w bezmiernym bólu głosem dźwięczącym dziką rozpaczą i dzikim śmiechem...
Mówi to wszystko i mówi o karze i hańbie... wreszcie mąż podnosi ją z ziemi ze słowami:
— Zachowaj się, jak przystało hrabinie Dohna, inaczej będę zmuszony poprosić matki, aby cię skarciła jak dziecko.
— Rób ze mną, co chcesz!
Wtedy hrabia ogłosił wyrok: — Ponieważ matka moja wstawiała się za tobą, wolno ci pozostać w moim domu. Na przyszłość jednak ona tu będzie rozkazywała, a ty słuchać będziesz!
Oto droga pokuty!
Młoda hrabina zajęła miejsce ostatniej ze służebnych. Długoż tego będzie?
Długoż serce dumne korzyć się potrafi? Długoż milczeć potrafią niecierpliwe usta? Długoż powstrzymać się zdoła zaciśnięta dłoń?
Nędza upokorzenia jest dobroczynną. Gdy grzbiet pochyla się pod ciężarem pracy, milczy serce. Do tego, który niewiele godzin spoczywać może na twardym tapczanie, przybywa sen bez wezwania.
Nawet wtedy, gdy stara w szatana się zmienia, aby dręczyć młodą kobietę, wtedy nawet pokutnica dziękuje swojej dobrodziejce. Jeszcze w niej grzech nie zamarł w myśli.
Spędzaj więc śmiertelnie znużoną z legowiska o czwartej rano! Daj niewprawnej pracownicy zajęcie przechodzące jej siły przy ciężkim warsztacie tkackim! To dobrze działa. Pokutnica nie miałaby dość sił, aby się sama biczować mogła.
Za nadejściem wielkiego wiosennego prania stawia ją hrabina Marta przed ogromną balią w pralni. Sama zachodzi dopilnować robotnicy. Twoja woda jest za zimna — mówi, nabiera wrzącej wody z kotła i leje na jej nagie ramiona.
Zimny to dzień, w którym praczki stoją nad morzem i bieliznę. Drobny deszcz siecze je, przemoczone są do nitki. Suknie ciążą im, jak ołów. Bicie kijanką jest uciążliwe. Krew tryska hrabinie z pod delikatnych paznogci.
Ale się nie skarży. Czyż jest inne pokrzepienie dla duszy łaknącej pokuty, jak cierpienie? Ostre węzły bicza padają na grzbiet miękko, nito róży płatki.
Młoda kobieta dowiedziała się wkrótce, że Gösta Berling żyje. Stara chciała z niej tylko wyciągnąć wyznanie. No i cóż? Wola Boska! W ten sposób sprowadził Pan grzesznicę na drogę pokuty.
Jedno ją tylko niepokoiło. Co się też stanie z teściową, której serce Bóg uczynił tak twardem? Ach, ją zapewne łagodnie sądzić będzie. Musi złą być dla niej, aby grzesznicy dopomódz do odzyskania miłości Bożej.
Nie wie biedactwo, że często dusza, która już zażywała wszelkich rozkoszy, zaczyna ich szukać w okrucieństwie. Gdy nienawykła do cierpień, rozgoryczona dusza musi się obyć bez pochlebstwa i pieszczot, bez szału tańca i przyjemności gry, spuszcza się wtedy w głębiny swoje ponure i wydobywa okrucieństwo. Istnieje bowiem źródło rozkoszy dla znieczulonych nerwów — dręczenie ludzi i zwierząt.
Stara nie wyobraża sobie, iż jest złą; zdaje się jej tylko, że karci lekkomyślną małżonkę; to też po nocach nie śpi, lecz obmyśla nowe męki.
Biada jej, tej świętokradczyni! Pracę, to wielkie dobrodziejstwo, zamienia w służbę i karę.
Pewnego wieczoru obchodzi dom i każe sobie świecić młodej hrabinie — ta niesie świece bez lichtarza.
— Świeca się spaliła — powiada młoda hrabina.
— Jeżeli spaliła się świeca, niechaj płonie lichtarz — odpowiada hrabina Marta.
I idą dalej, póki dopalający się knot nie zgasł na poparzonej ręce.
Ale to tylko drobnostka. Są udręczenia duszy, przechodzące wszelkie męki cielesne. Hrabina Marta zaprasza gości i każe gospodyni usługiwać im przy swoim własnym stole.
Może z zimnem szyderstwem spoczną na niej lodowate spojrzenia?
Może będzie tysiąc razy gorzej? Nikt nie popatrzy na nią. Wszyscy będą siedzieli przy stole zmieszani, milczący, tak mężczyźni, jak kobiety.
Czyż grzech jej jest tak strasznym? Czyż hańbą jest znajdować się w jej towarzystwie?
Anna Stjaernhök, która była jej przyjaciółką, sędzia z Munkerud, sąsiad Anny, ściskają ją, gdy podchodzi ku nim, odbierają jej półmisek, podsuwają jej krzesło i nie chcą jej puścić od siebie.
— Usiądź między nami, dziecko, mówi sędzia — nie popełniłaś nic złego.
I jakgdyby z jednych ust wydobywa się oświadczenie, iż jeżeli nie siądzie z nimi razem do stołu, natychmiast dom ten opuszczą. Nie są manekinami. Nie tańczą, jak im zagra hrabina Marta. Nie dadzą się tak łatwo otumanić, jak hrabia o słabej głowie.
— Ach, dobrzy panowie! ach, drodzy przyjaciele! nie bądźcie tak litościwi! Zmuszacie mnie, abym wyspowiadała się z grzechu. Istnieje ktoś, kogo zbyt kochałam.
— Ależ dziecko, ty nie wiesz, co to grzech! Nie wiesz nawet, jak czystą jesteś! Gösta Berling przecież nie wie o tem, że go kochasz. Zajmijże znowu należne ci w domu miejsce — nie uczyniłaś nic złego.
Jakiś czas dodali jej otuchy i sami nagle weselą się, jak dzieci. Żarty i figle zaczynają kursować. Łatwo zapalni, gorącej krwi ludzie bywają tacy dobrzy. A jednak zesłał ich kusiciel — myśli pokutnica. — Chcą w nią wmówić, że jest męczennicą i szydzą nawet otwarcie z hrabiny Marty, jak gdyby była starą czarownicą.
Nie wiedzą, jak dusza jej tęskni do czystości, nie wiedzą, że pokutnik zmusza własne serce do wystawienia się na żar słoneczny i narażenia się na ostre kamienie na drodze.
Niekiedy musi hrabina Elżbieta całemi dniami siedzieć spokojnie przy krosnach, a wtedy opowiada jej stara hrabina nieskończone historyę o Göście Berlingu, proboszczu i awanturniku. Jeżeli jej pamięć nie dopisze, wymyśli coś, a stara się jedynie o to, by jego imię brzmiało w uszach młodej kobiety przez dzień cały. Tego się boi najbardziej. W takie dni uznaje, że pokuta jej nigdy się nie skończy. Miłość jej nie chce zamrzeć. Zdaje się jej, że prędzej umrze ona sama. Siły zaczynają jej słabnąć. Często zapada na zdrowiu.
— Gdzież twój rycerz? — pyta hrabina z ironią. — Dzień za dniem spodziewałam się go, wpadającego tu na czele drużyny. Dlaczegoż nie zdobędzie zamku, nie osadzi cię na tronie, a mnie z twoim mężem nie wrzuci związanych do ciemnicy? Czyżby cię już zapomniał?
Czuje niemal potrzebę usprawiedliwienia go i przyznania się, że sama zakazała mu zjawiać się z jakąkolwiek pomocą. Ale nie, najlepiej milczeć i cierpieć.
Z każdym dniem niemal niknie w ogniu pracy ponad siły. Ma ciągłą gorączkę i jest tak osłabiona, że ledwie może się utrzymać na nogach. Jedno ma już tylko życzenie — umrzeć. Potężne siły życia drzemią w niej zaklęte czarem. Miłość i radość nie śmieją się poruszyć. Teraz nie obawia się cierpień.
Mąż zdawał się nie wiedzieć wcale o jej istnieniu. Siedział niemal cały dzień zamknięty w swoim pokoju, studyując nieczytelne rękopisy i stare, zatarte druki.
Czytuje dyplomy szlacheckie spisane na pergaminie, opatrzone szwedzką rządową pieczęcią, dużą, z czerwonego wosku, wiszącą w toczonej puszce drewnianej. Studyuje stare tarcze herbowne z liliami w białem polu i gryfami w niebieskiem. Na tych rzeczach się rozumie, te umie z łatwością wytłómaczyć. I odczytuje raz po raz stare, pogrzebowe mowy i kroniki o szlachetnych hrabiach Dohna, w których to kronikach czyny ich porównywa się z czynami bohaterów Izraela i bogów greckich.
Te dawne czasy zawsze sprawiały mu przyjemność. O swojej młodej żonie nawet nie chce myśleć.
Hrabina Marta powiedziała coś takiego, co zabiło w nim wszelką miłość. — Ona cię wzięła dla pieniędzy! Czegoś podobnego żaden mężczyzna nie ścierpi. To gasi wszelką miłość. Teraz wszystko mu jedno, co się dzieje z młodą kobietą. Jeżeli ją matka sprowadzi na drogę obowiązku, to dobrze — zresztą wszystko mu jedno. Hrabia Henryk podziwiał swoją matkę.
Straszne to życie trwało miesiąc. Ale nie wciąż było tak burzliwe, jakby się zdawać mogło z wypadków ściśniętych razem na kilku stronicach. Hrabina Elżbieta podobno zawsze umiała zachować spokój. Raz tylko, wtedy, gdy posłyszała o śmierci Gösty Berlinga, zmogło ją wzruszenie. Ale tak wielką była później skrucha jej, iż nie może nadal kochać swego męża, że dałaby się prawdopodobnie zadręczyć na śmierć hrabinie Marcie, gdyby nie rozmowa ze swoją gospodynią, którą miała pewnego wieczora.
— Pani hrabina powinna z panem hrabią pomówić — odezwała się kobieta. — Boże mój! pani hrabina to takie dziecko. Pani hrabina sama nie wie, na co się zanosi, ale ja dobrze widzę.
A właśnie tego nie chciała mężowi powiedzieć, skoro jej nie ufa. Tej nocy ubrała się cichutko i wyszła z domu. Ubrana była jak zwykła dziewczyna wiejska, a w ręku niosła zawiniątko. Postanowiła dom ten opuścić i nigdy do niego nie wrócić. Nie uciekała, aby się uchronić od męki i tortur. Teraz jednak zdało się jej, że Pan Bóg dał jej znak, iż musi odejść, chcąc ratować siły i zdrowie.
Nie udała się na zachód poprzez jezioro, gdyż tam mieszkał ten, którego kochała. Nie poszła też na północ, gdzie mieszkało wielu jej przyjaciół, ani na południe, gdyż daleko na południu leżał jej dom rodzinny, a do tego nie chciała się zbliżać. Lecz podążyła na wschód, wiedziała, że tam niema ani domu, ani kochanych przyjaciół, ani znajomych, ani pomocy, ani pociechy.
Nie lekkim szła krokiem, nie czuła się bowiem pojednaną z Bogiem. Ale mimo to była rada, że na przyszłość ciężar grzechu dźwigać będzie między obcymi. Obojętne spojrzenia spoczywać na niej będą kojąco, jak zimna stal położona na obrzmiałe miejsce na ciele.
Chciała iść przed siebie, pókiby nie natrafiła na chatkę u skraju lasu, gdzieby nikt jej nie znał. — Widzicie, co się ze mną dzieje — powie im — a rodzice mnie z domu wygnali. — Nakarmijcie mnie i odziejcie, dajcie mi dach nad głową, dopóki sobie sama na chleb nie będę mogła zarobić. Mam trochę pieniędzy.
Tak szła przez jasną noc czerwcową, gdyż maj zeszedł jej na ciężkich przejściach.
Ach maj, piękny czas, kiedy brzozy mieszają swoją jasną zieleń z ciemniejszą barwą lasów sosnowych, kiedy wiatr z południa dalekiego wieje po morzu, przepojony ciepłem.
Muszę się wydawać niewdzięczniejszą od innych, których darami swojemi obdarzyłeś ty, piękny miesiącu! Ani jednem słowem krasy twojej nie wyśpiewałam.
Ach, maju, ty luby, jasny miesiącu! Czyś kiedy podglądał dziecię, które siada na kolanach matki i słucha baśni? Póki słucha o strasznych walkach i gorzkich cierpieniach pięknych księżniczek, trzyma głowę do góry i oczy otwarte, gdy jednak matka zacznie mówić o szczęściu i blasku, zamyka dziecię oczy i zasypia słodko z główką do jej piersi przytuloną.
Takiem dziecięciem jestem i ja. Niech inni słuchają opowiadań o kwiatach i blasku słonecznym; ja wolę ciemne noce, pełne widm i wypadków, ja wolę smutną dolę, żałobą okryte porywy serc grzesznych.



ŻELAZO Z EKEBY.

Było to na wiosnę; ze wszystkich żelaznych hut Wermlandu miano przewieźć żelazo do Göteborgu.
Ekeby jednak nie miało co wysłać. W jesieni długo nie było wody, a na wiosnę przeszedł majątek pod rządy rezydentów.
Wonczas pieniło się mocne gorzkie piwo po szerokich granitowych stopniach, któremi spadała Björksee, a jezioro Löb wypełnione było nie wodą, lecz wódką. Za ich rządów nie kładziono surowca na kowadle; bez surdutów, w drewnianych trepach, stali kowale przed ogniskiem, obracając ogromne zrazy pieczeni na długich rożnach, a chłopaki trzymały nad ogniem nadziewane kapłony. W owych czasach tańczyło się na zabój. Sypiano na heblarni, grano w karty na kowadle. Żelaza wtedy nikt nie kuł.
Ale za nadejściem wiosny zaczęto w biurach handlowych Göteborga dopytywać się o żelazo z Ekeby. Wydobywano z biurek kontrakty z podpisami majora i majorowej, gdzie zapowiadano dostawienie wielu setek centnarów.
Lecz cóż rezydentów obchodziły kontrakty majorowej? Oni myśleli o zabawach, muzyce i przyjęciach. Starali się, aby te nie poszły w zapomnienie.
Nadeszło żelazo z Stömne, zjawiło się również i to z Sölje. Z Kymsbergu, po przez stepy dostało się żelazo do jeziora Wenern. Z Uddeholmu przywieźli, z Munkeforsu, ze wszystkich wielkich dóbr w około. Gdzież jednak żelazo z Ekeby? Czyż Ekeby przestało być pierwszem pomiędzy hutami żelalaznemi całego Wermlandu? Czyż nikt nie stara się o utrzymanie honoru starej firmy? Ach nie; rezydentom jest to obojętne, oni starają się tylko, by o zabawach nie zapomniano. Nad czemże jeszcze miałyby pracować ich słabe mózgi?
A wodospady i potoki, promy i rzeki, śluzy i porty dziwią się i pytają: — Czyż żelazo z Ekeby nie stawi się na targ?
A w głębi lasu zaczyna się śmiać węglarz, zda się, jak gdyby głosy wielkich młotów ciemnych kuźni śmiały się drwiąco, piwnice otwierają swoje szerokie paszcze i wtórują szyderskim śmiechem. Pulpity w biurach, gdzie przechowuje się kontrakty majorowej, trzęsą się ze śmiechu. — Czyście słyszeli coś podobnego? Niema żelaza w Ekeby? W najlepszej hucie z całego Wermlandu niema żelaza! Ocknijcie się lekkomyślni! Ocknijcie się bezdomni! Ścierpicież, aby taka hańba spadła na Ekeby? Jeżeli szczerze kochacie ten najpiękniejszy szmat zielonej ziemi, jeżeli szczerze wzdychacie do niego z oddali, jeżeli nie możecie imienia jego wymienić wśród obcych, aby wam łzy nie stanęły w oczach, ocknijcie się rezydenci, ocalcie honor Ekeby!
Bo cóż z tego, że w samem Ekeby młoty spoczywały, pracowano przecież w sześciu innych hutach, które do was należą? Tam znajdzie się zapewne żelaza więcej niż trzeba.
Wyprawia się więc Gösta Berling, aby się porozumieć z rządcami tamtych hut.
W Högforsie, które leży nad rzeką Björksee, tuż pod Ekeby, niema się co pytać. Lasy zbyt blizko i zostawały pod bezpośrednim niemal wpływem rezydentów. Pojechał kilka mil dalej na północ, póki nie dotarł do Lotaforsu. Śliczna to była miejscowość, przyznać trzeba. Górna część jeziora Löb rozciągała się po jednej stronie, z tyłu leżała skała Gurlitt ze swoim ostrym szczytem i dziko romantycznym wyglądem, tak odpowiednim dla odwiecznej góry. Ale kuźnia nie taką być powinna. Koło rozpędowe ma złamane, a było takiem przez rok okrągły.
Dlaczegoż go nie naprawiano?
— Stolarz, jedyny w tej stronie stolarz, któryby je mógł naprawić, był zajęty gdzieindziej. Nie mogliśmy kuć ani kawałeczka żelaza.
— A dlaczegoż nie posłaliście po stolarza?
— Posłać po stolarza? Jak gdybyśmy nie posyłali byli dzień w dzień! Ale nigdy nie mógł przyjechać. Miał dużo zajęcia koło altan i kręgielni na Ekeby.
Wtedy nagle zrozumiał Gösta, co go czeka w tej podróży.
Pociągnął dalej do Björnidet. Czy jest tu żelazo? Nie, naturalnie, że niema. Nie mieli przecież węgli, a z Ekeby nie mogli się doprosić ani pieniędzy na zapłacenie węglarza, ani ludzi do przewiezienia węgli. Przez całą zimę huta spoczywała.
Tedy rzuca się Gösta dalej, na południe. Przybywa do Han, na wschodniem brzegu jeziora, do Löfstafosu, położonego w głębi lasu i do Elgforsu, ale i tam nie więcej ma powodzenia. Nigdzie nie mają żelaza, a wszędzie winni są rezydenci, że tak się stało.
Wraca więc Gösta do Ekeby, a rezydenci spoglądają ponurym wzrokiem na kilka centnarów, będących na składzie. Pochylają głowy pełni żalu i wstydu, słyszą bowiem, jak cała natura śmieje się z Ekeby, zda im się, jakby słyszeli ziemię wstrząsaną łkaniem, trawę i kwiaty skarżące się, że przepadła cześć i sława Ekeby


Ale co tu dużo mówić i dziwić się? Dość, że zjawiło się żelazo z Ekeby!
Jest, jest nad rzeką Klar zładowane na promach, gotowe popłynąć rzeką do Karlstadu, tam się je zważy, poczem okrętem przez jezioro Wenern dostanie się do Göteborgu. Ocalony zatem honor Ekeby!
Ale jak się to stało? W Ekeby zaledwie było kilka centnarów żelaza, a w sześciu innych hutach wcale nic nie było. Jakżeż to możliwe, aby ciężko ładowne promy wiozły niesłychaną moc żelaza do wagi w Karlstadzie. Ha, o to trzebaby się popytać rezydentów.
Oni przebywają osobiście na pokładzie ciężkiego, brzydkiego promu; sami chcą żelazo dostawić z Ekeby do Göteborgu. Nie powierzają żelaza zwykłemu przewoźnikowi. Z flaszkami i koszykami zapasów, z waltornią i skrzypcami, ze strzelbami, wędkami i kartami wsiedli rezydenci. Chcą wszystko, co możliwie, uczynić dla drogocennego żelaza i nie opuszczą go, póki go nie wyładują w Göteborgu. Sami naładowali wory, sami pilnować będą żagli i steru. Do tego są jak stworzeni. Czyż istnieje ławica piasku, skała w jeziorze Wenern, którychby nie znali? Nie władająż sterem i linami żaglowemi tak wprawnie, jak smyczkiem i lejcami?
Żaden z rezydentów nie pozostał w domu. Eberhard opuścił swój pulpit, a stryjaszek Krzysztof swój kąt pod piecem. Nawet łagodny Lövenberg wyruszył z nimi. Nikt nie chciał pozostać w domu, gdy rozgrywa się sprawa honoru Ekeby.
Ale na Lövenberga niedobrze wpływa widok rzeki Klar, nie widział jej od lat trzydziestu siedmiu i tak też długo na żadną łódź nie stąpił nogą. Nie może znieść błyszczących powierzchni morza i szarych rzek. Przypominają mu się nazbyt smutne rzeczy, gdy się znajdzie na wodzie, dlatego też stale jej unika, ale dziś nie mógł się utrzymać w domu. I on chce współdziałać w ratowaniu sławy Ekeby! Przed trzydziestu siedmiu laty widział Lövenberg narzeczoną swoją, znikającą w falach tej rzeki i od tego czasu głowa jego wciąż niedomaga
A gdy tak stoi i wpatruje się w nurty, coraz większa mgła zasnuwa mu umysł. Szara rzeka, płynąca w licznych, drobnych, skrzących się falach, wydaje mu się ogromnym wężem o srebrnych łuskach, czatującym na zdobycz. Wysokie, żółte, piaszczyste brzegi z rzadkiemi kępkami trawy, przez które rzeka wyżłobiła sobie koryto, są ścianami przepaści, na której dnie czyha wąż, a szeroki gościniec, wrzynający się głęboko w ścianę, wijący się przez piasek aż do przewozu, zkąd promy odbijają — to wejście do strasznej jaskini mordu.
I drobny człowiek stoi i wpatruje się osłupiałemi, małemi, niebieskiemi oczkami w wodę. Długie, białe włosy wiatr rozwiewa, a lica, zazwyczaj lekko zaróżowione, są obecnie blade z przerażenia. Wie na pewno, jakgdyby mu kto powiedział, że niebawem od drogi nadejdzie ktoś i rzuci się w paszczę czatującego węża.
Rezydenci gotowi są do odjazdu. Chwytają długie żerdzie, aby odepchnąć promy na wodę, wtem krzyczy Lövenberg: — Wstrzymajcie się! Na miłość Boską, wstrzymajcie się!
Przypuszczają, że jestto początek szału, który sprowadziło kołysanie się promu, mimowoli jednak opuszczają żerdzie, a on, widząc, jak rzeka czyha na łup, wskazuje ruchem ostrzegającym na gościniec, jakgdyby widział kogoś zbliżającego się.
Wiemy przecież wszyscy, iż w życiu zdarza się nieraz tak dziwmy zbieg okoliczności, jak to, co teraz nastąpi. Ktoby się dziwić jeszcze potrafił, zdumieje się, że rezydenci właśnie tego ranka, następującego po nocy, w którą hrabina Elżbieta wyprawiła się w podróż na wschód, znajdują się z promami swojemi u przewozu rzeki Klar. Ale byłoby chyba jeszcze niezwyklejsze, gdyby młoda hrabina nie miała znaleźć ratunku w swojej niedoli. Zdarzyło się właśnie tak, że ona, która przez całą noc szła, w tej chwili zjawiła się u przewozu, gdy rezydenci odbijali od lądu. Nieruchomo stali i patrzyli, jak rozmawiała z przewoźnikiem, który swoją łódź oglądał. Była w ubraniu wieśniaczki; nie domyślali się zgoła, kto to jest. A mimo to wpatrywali się w nią, gdyż zdawała im się znajomą. Stojąc i rozmawiając z przewoźnikiem, ujrzała na gościńcu tuman kurzu, a z niego wyłoniła się duża żółta karoca. Zrozumiała, że już opuściła ziemie Borgii, zkąd wyjechali w pościg za nią i że ją schwytają. Nie było co myśleć, aby mogła ujść łodzią, a jedynem miejscem schronienia, jakie tu widziała, były promy rezydentów. Rzuciła się ku nim, nie patrząc, kto jest na pokładzie. I dobrze, że nie widziała, inaczej byłaby wolała pod konie się rzucić, niż u nich szukać obrony.
Wszedłszy na pokład, wołała tylko: Ukryjcie mnie! Ukryjcie mnie! A potem zachwiała się i padła na ładunki. Rezydenci zaklinali ją, by się uspokoiła. Natychmiast odbili od brzegu, aby prom puścić z prądem, dążącym do Wermlandu. W tej samej chwili dotarła karoca do przewozu.
W powozie siedział hrabia Henryk z hrabiną Martą. Hrabia wysiadł i podszedł do przewoźnika spytać się, czy nie widział hrabiny. Ale ponieważ wstydził się pytać o zbiegłą żonę wprost, pytał ogródkami. — Zginęło coś — zaczął.
— Tak? — zdziwił się przewoźnik.
— Zginęło coś. Pytam więc, czy on nie widział czego?
— O cóż panu chodzi?
— Ach, wszystko jedno o co. Pytam, czy on dziś przewoził kogo.
W ten sposób naturalnie nic się nie dowiedział i hrabina Marta musiała się sama rozmówić z chłopem. W minutę później wiedziała już, że zaginiona przebywa na pokładzie jednego z płynących powoli promów.
— Cóż to za ludzie znajdują się na tym promie?
— Toć przecież rezydenci, jak ich wszyscy wołają!
— Ach! — zawołała hrabina. — No, to w dobre ręce dostała się żona twoja, Henryku! Możemy więc spokojnie zawrócić.


Na promie tymczasem wcale nie było tak wesoło, jak sobie wyobrażała hrabina Marta. Póki widna była żółta kareta, siedziała młoda kobieta wylękniona, skulona na ładunku, nie ruszając się i nie mówiąc. Tylko uparcie patrzyła w wodę.
Prawdopodobnie rezydentów poznała dopiero, gdy ujrzała karetę znikającą. Wtedy zerwała się, jak gdyby znów chciała uciekać, lecz wstrzymali ją najbliżej stojący, poczem opadła na dawne miejsce z cichym jękiem.
Rezydenci nie śmieli ani rozmawiać z nią, ani się wypytywać. Zdała im się być blizką obłędu.
Po chwili dopiero uczucie odpowiedzialności zaczęło dręczyć lekkomyślne głowy. Już sama sprawa żelaza była wielkim ciężarem dla ramion nienawykłych, a teraz w dodatku ten kłopot z młodą, szlachetnego rodu kobietą, która porzuciła męża.
Gdy spotykali się z tą młodą osobą na wieczorkach, ten i ów mimowoli przypominał sobie młodszą siostrę, którą niegdyś kochał. Gdy w zabawie mocowali się z nią, dotykali się jej ostrożnie, a rozmawiając, musieli się strzedz, by nie używać brzydkich wyrazów. Jeżeli, bawiąc się z nią, obcy jakiś chłopiec nazbyt dziko uganiał się za nią, lub ośmielił się śpiewać w jej obecności jaką nieprzyzwoitą piosenkę, rzucali się w bezgranicznem oburzeniu na zuchwalca, bijąc go bez miłosierdzia, gdyż ich młodsza siostra nie powinna była słyszeć nic złego, nie powinna była poznać żadnego cierpienia, nie powinna była spotykać się z nienawiścią, ani nawet z niecierpliwością.
Hrabina Elżbieta była wesolutką siostrą wszystkich rezydentów. Gdy swoje drobne rączęta kładła w ich ciężkie dłonie, zdało się, jakgdyby mówiła:
— Widzicie, jaka jestem delikatna, ale wy jesteście moimi starszymi braćmi, powinniście chronić mnie przed drugimi i przed sobą samymi! — To też w jej towarzystwie byli prawdziwymi rycerzami.
Teraz spoglądali na nią z przerażeniem i nie mogli jej poznać. Zmizerowana, wychudła, szyja straciła krągłość, twarz stała się przezroczystą. Widocznie uderzyć się musiała o coś w swojej wędrówce, gdyż z małej ranki na skroni sączyła się kropelkami krew, a blond loki, spadające jej na czoło, skleiły się od krwi zakrzepłej. Suknia jej zbrukała się w tej wędrówce po zroszonych drogach, a buciki się zniszczyły. Rezydentów ogarnęło przykre uczucie, jak gdyby im obcą była. Hrabina Elżbieta, którą oni znali, nie miała takich dziko płonących oczu. Ich młodszą siostrę więc doprowadzono do szaleństwa niemal. Zdało się, jakby dusza z innych światów zeszła walczyć o władzę nad tem mizernem ciałem.
Ale niepotrzebnie się kłopoczą, co z nią zrobić. W niej budzą się znów dziwne myśli. Pokusa czyha na nią. Bóg, chcąc ją wystawić na próbę, zesłał jej przyjaciół. Czyż porzuci drogę pokuty?
Zerwała się, wołając, że musi iść dalej.
Rezydenci usiłują uspokoić ją, zapewniając, że ochronią ją od wszelkich prześladowań!
Ale ona powracała wciąż do swojej prośby, by jej pozwolono wsiąść w łódkę przymocowaną z tyłu promów, a dopłynąwszy do brzegu, pójdzie dalej pieszo.
Nie mogli jej jednak puścić. Cóżby się z nią stało? Lepiej, żeby z nimi pozostała. Wprawdzie są biednymi starcami, ale znajdą sposoby i środki, aby jej dopomódz.
Wtedy jęła ręce łamać i błagać, by ją puścili. Nie mogli spełnić jej prośby. Widzieli, jaka jest słaba, zbiedzona, mogłaby upaść na gościńcu.
Przez cały czas Gösta Berling stał zdala od od niej, patrząc w przeciwną stronę.
Może młoda hrabina nie byłaby mu rada? Nie wiedział, ale w duchu cieszył się z szczęśliwego trafu. Teraz nikt nie wie, gdzie się znajduje — myślał — będziemy ją mogli zabrać z sobą do Ekeby. Tam ją ukryjemy. Będziemy dla niej tacy dobrzy! Będzie naszą królową, naszą panią, a nikt nie będzie wiedział, gdzie jest. Będziemy jej strzegli tak dobrze, tak dobrze! Może będzie się czuła szczęśliwą wpośród nas, wszyscy starzy będą ją otaczali ojcowską opieką, jakgdyby była ich ukochaną córką. Ona zrobi z nas ludzi, będziemy pili orszadę i mówili po francusku. A gdy rok upłynie? Pomyśli się o tem!
Nie odważył się nigdy uświadomić sobie, że ją kocha. Posiadać jej nie mógł bez grzechu, a zbrukać jej nie chciał — tyle wiedział jedynie. Ale ukryć ją w Ekeby, być dla niej dobrym teraz, gdy tamci byli źli, pozwolić jej używać wszystkiego, co świat ma dobrego — ach, jakiż sen! jakiż sen rozkoszny!
Zbudził się z marzeń, widząc młodą hrabinę zrozpaczoną, słysząc w słowach jej ostry dźwięk rozpaczy. Rzuciła się na kolana przed rezydentami i błagała, by jej dopomogli.
— Bóg mi jeszcze nie przebaczył, puśćcie mnie! — wołała.
Gösta wiedział, że żaden z tamtych nie jest w stanie jej posłuchać, zrozumiał, że on to musi zrobić. On, który ją kochał, musi to uczynić.
Tak mu ciężko było iść, jakgdyby każdy członek w ciele jego stawiał opór jego woli, lecz dowlókł się do niej i powiedział, że on ją przewiezie.
Natychmiast się podniosła. Zaniósł ją do łodzi i przewiózł na drugi brzeg. Przybił do wązkiej ścieżki i pomógł jej wysiąść.
— Cóż z panią hrabiną będzie? — zapytał.
Z powagą podniosła palec i wskazała na niebo.
— Gdyby pani hrabina znalazła się... — nie mógł dalej mówić, głos uwiązł mu w gardle, ale ona go zrozumiała.
— Dam panu znać, gdy będę potrzebowała pańskiej pomocy.
— Tak chętnie osłaniałbym panią przed wszelkiem złem — powiedział.
Podała mu rękę na pożegnanie, a on nie zdołał wymówić ani słowa więcej. Zimna i martwa spoczęła jej dłoń w jego ręce.
Hrabina obecnie rozumiała tylko wewnętrzne głosy, które wypędzały ją między obcych ludzi. Może nawet nie wiedziała, że człowiek, który się z nią rozstał, był właśnie tym, którego kochała.
On pozwolił jej odejść i zawrócił do rezydentów. Gdy stanął na promie, drżał ze zmęczenia i wyglądał śmiertelnie znużony i wyczerpany. Zdawało mu się, że to była najcięższa praca w jego życiu.
Jeszcze przez kilka dni trzymał się, póki honor Ekeby nie został uratowany. Doprowadził żelazo do wagi, potem na długo opuściły go siły i ochota do życia.
Rezydenci nie dostrzegli zmiany, póki znajdowali się na pokładzie. Tu wytężał każdy nerw, aby utrzymać dobry humor dla honoru Ekeby. Jakżeby im się sztuka udała, gdyby się do niej zabierali ze smutnemi minami, z omdlałemi sercami?
Jeżeli prawdą jest, co opowiadają, że rezydenci mieli więcej piasku niż żelaza na promach, jeżeli prawdą jest, że wciąż jedne i te same sztaby żelaza przynosili do wagi i odnosili, póki się nie doliczyli kilku setek centnarów, jeżeli prawdą jest, że to wszystko zdarzyć się mogło, ponieważ ci, którzy byli przy wadze, suto traktowani byli zapasami z koszów i zawartością butelek, które z sobą przywieźli rezydenci — łatwo zrozumieć, że na promach musiało być wesoło.
Kto tam wie zresztą? Ale jeżeli tak się rzeczy miały, to również pewnem jest, że Gösta Berling nie miał czasu oddawać się smutkowi. Ale nie odczuwał też radości niebezpiecznej przygody. Skoro tylko poczuł się swobodnym, zesłabł.
Rezydenci, otrzymawszy kwity z wagi, zładowali na szkutę żelazo. Zazwyczaj przewozili do Göteborgu żelazo zawodowi przewoźnicy, a kupcy z Wermlandu z reguły nie troszczyli się więcej o swój towar, otrzymawszy pokwitowanie, że przesyłka posiada wymienioną wagę. Ale rezydenci nie chcieli nic przez pół robić — postanowili osobiście dostawić żelazo do Göteborgu. W drodze spotkało ich nieszczęście. W nocy zerwała się burza, szkutę bez steru podrzucały bałwany, aż uderzyła o jakąś rafę i zatonęła z całym kosztownym ładunkiem. Waltornia i talie kart i wszystkie próżne butelki zatonęły. Zbadawszy rzecz bliżej, mniejsza o to, że stracono żelazo, byle honor Ekeby ocalał. A żelazo przecież zważono. Chociaż więc major musiał napisać do kupców z Göteborgu, że skoro nie otrzymali żelaza, on też nie może przyjąć ich pieniędzy — niewiele to szkody przyniosło. Ekeby bogate a honor jego uratowany.
Ale gdyby porty i przystanie i szkuty i promy poczęły opowiadać dziwne rzeczy? Gdyby przez lasy przeszedł głuchy szmer o tem, że cała ta jazda była prostą komedyą, gdyby w całym Wermlandzie utrzymywano, że tylko kilka marnych cetnarów stanowiło cały ładunek, że rozbicie się okrętu było ułożone z góry... to co? dokonano śmiałego czynu, urządzono paradny figiel! To nie plama honoru.
Ale to już tak dawno temu. Być przecież może, iż rezydenci kupili gdzieś żelazo, lub że znaleźli coś w śpichrzach, o czem przedtem nie wiedzieli. W takich sprawach nigdy nie można poznać całej prawdy. Ci, którzy ważyli, nie chcieli ani słyszeć o żadnem oszustwie, a w każdym razie oni chyba mogliby wiedzieć najlepiej.
Po powrocie do domu dowiedzieli się rezydenci o wielkiej nowinie: małżeństwo hrabiego Dohna ma zostać rozwiązane. Hrabia wysłał swego sekretarza do Włoch po dowody, że małżeństwo było nieważne. Powrócił on w lecie z dostatecznemi dokumentami. Jakiego one rodzaju były, nie umiem tak dokładnie powiedzieć. Trzeba się ostrożnie obchodzić z takiemi staremi podaniami, one są jak napół zwiędłe róże — rozsypują się natychmiast, gdy się je uchwyci zbyt mocno. Nie wiem dobrze — to jedno jest tylko pewne: sąd w Bro orzekł, iż małżeństwo hrabiego Dohna z Elżbietą z Turnéw nigdy nie istniało.
O tem jednak młoda hrabina nic nie wiedziała. Żyła wśród wieśniaków w bardzo odległej okolicy — jeżeli wogóle żyła jeszcze.



DOM LILIENCRONY.

Między rezydentami przebywał jeden, o którym wspominałam często, jako o wielkim muzyku. Był to wysoki, grubokościsty mężczyzna z potężną głową i czarnemi, gęstemi włosami. Wtedy nie przekroczył zapewne czterdziestu, ale że twarz miał o grubych rysach i dużo powagi w ruchach, wielu przypuszczało, że jest starszy. Był to dobry człowiek lecz melancholik.
Pewnego popołudnia zabrał skrzynki pod pachę i opuścił Ekeby. Z nikim się nie żegnał, chociaż postanowił nigdy tu więcej nie wrócić. Zbrzydło mu to życie od chwili, gdy ujrzał nieszczęśliwą hrabinę Elżbietę. Szedł bez odpoczynku cały wieczór i całą noc, póki wczesnym rankiem, o wschodzie słońca nie dotarł do małego dworku, Löfdala, który był jego własnością.
Było jeszcze tak wcześnie, że wszyscy tu spali. Liliencrona usiadł na przyzbie, pod głównym budynkiem i przyglądał się swojemu domostwu. Boże drogi, piękniejszego domu chyba na świecie niema! Łąka pod domem jaśnieje delikatną, zieloną trawką. Takiej zieleni nigdzie nie widział. Na niej paść się mogły owce i dzieci harcować, a trawa zawsze była jednakowo bujna i świeża. Nigdy jej nie koszono, ale co najmniej raz na tydzień kazała gospodyni wygrabić wszystkie gałązki, słomę i zeschłe liście. Spojrzał na żwirową drogę pod domem i nagle cofnął wyciągnięte nogi. Dzieci do późnego wieczora ładnie ją wygracowały, a jego duże nożyska popsuły całą ich robotę. Jak też tu wszystko szybko rośnie! Jarzębiny, które stanowiły niejako straż na podwórzu, były tak wysokie, jak buki, a korony miały tak rozłożyste, jak dęby. Takich drzew bez wątpienia nie widziano dotąd. Wspaniałe były z temi grubemi pniami, okrytemi żółtym porostem i wielkiemi, białemi pękami kwiatów, wyzierających z pośród ciemnego liścia. Mimowoli nasunęło mu się na myśl gwiaździste niebo. Rzeczywiście, nadzwyczajna rzecz, jak te drzewa tu rosły! Oto stara wierzba tak gruba, że dwóch ludzi by jej nie objęło; teraz jest już spróchniała, rozłupana, piorun zdarł jej koronę, ale nie chciała ginąć. Co wiosnę opuszczały się świeże, zielone pęki z pogiętego pnia, aby pokazać, że wierzba żyje.
Wilczyna na wschodniem skrzydle domu tak wyrosła, że ocieniała dom cały. Dach mchem porosły pobielał od opadłych płatków kwiatowych, gdyż wilczyna już okwitła. A dla brzóz, które rosły tu i owdzie małemi kępkami, był ten dworek prawdziwym rajem. Rosły tu one w tak rozmaity sposób, jakgdyby postanowiły sobie naśladować wszystkie drzewa. Jedna podobna była do lipy gęstej i bogatej w liście z ogromną koroną, inna była wysmukła, piramidalna jak topola, inna znów gałęzie zwieszała niby wierzba płacząca. Nie było dwóch jednakich, ale piękne były wszystkie.
Potem wstał i obszedł cały dom. Ogród taki był piękny, że aż przystanął i głęboko wdychał woń jego. Jabłonie kwitły... tak, wiedział, że to ich pora, widział je i w innych ogrodach, ale ta była tylko różnica, że nigdzie tak nie kwitły, jak w jego sadzie, na który patrzał od lat chłopięcych. Ze złożonemi rękami, ostrożnie stąpał po żwirowej drodze.
Ziemia była biała, drzewa były białe, tu i owdzie z bladoróżowym odcieniem. Czegoś równie pięknego nie widział dotąd. Znał każde drzewo, jak się zna rodzeństwo i kolegów. Kwiaty zimówek były zupełnie białe, letnie jabłka miały kwiat różowawy, a rajskie całkiem czerwony. Najpiękniejsza była stara, dzika jabłoń, mająca owoce tak cierpkie, że ich nikt nie tknął. Ona nie szczędziła sobie kwiatów, w słońcu wyglądała jak ogromna kopica śniegu.
Pomyślcie, że to było rano, bardzo rano! Rosa błyszczała na wszystkich listkach — spłukany był wszelki pył. Pierwsze promienie słońca musnęły zalesione wzgórza, u stóp których leżał dworek. Zdawało się, jakgdyby od nich zapaliły się czubki sosen. Na świeżych koniczynach, na polach żytnich i jęczmiennych i na delikatnych kiełkach owsianych zawisła leciuchna mgła, niby najdelikatniejszy welon, a cienie znaczyły się ostro, jak przy blasku księżyca.
Potem przystanął i przyglądał się grządkom warzywnym. Wie, że żona jego pracowała koło nich razem ze służbą. Kopały, grabiły, nawoziły, pracowały póty, póki ziemia nie stała się lekką i pulchną. Wygładziwszy grządkę i obrównawszy brzegi, wzięły sznur i pale i podzieliły na pasy i czworoboki. Potem siały, sadziły, póki wszystkie pasy i czworoboki nie były obsiane i obsadzone. Dzieci, rozumie się, były przytem zadowolone i szczęśliwe się czuły, że wolno im było pomagać, chociaż ciężka to była dla nich praca stać w pochylonej pozycyi i rękę wyciągać poprzez szerokie grządki. A praca ich wydatna była, można sobie wyobrazić!
Teraz zaczynają roślinki wypuszczać kiełki. Niech je Bóg błogosławi! Jakie one śmiałe, ta fasola i bób z temi dużemi, grubemi liśćmi, jakie kiełki! a jak równo i ładnie nabrzmiały marchew i buraki! Najzabawniejsze były małe, karbowane listki pietruszki, które nadniosły cokolwiek ziemię, jakgdyby się bawiły w chowankę.
Była też i mała grządka, gdzie pasy nie były takie równiutkie, a małe czworoboki wyglądały, jak próbki wszystkiego, co można zasiać lub zasadzić. Był to ogródek dzieci.
Wtedy Liliencrona nagle ujął skrzypce i zaczął grać. Ptaki w gąszczu ogromnym, chroniącym ogród od północnego wiatru, uderzyły w śpiew. Żadne stworzenie, które było obdarzone głosem, nie mogło milczeć w taki śliczny ranek.
Liliencrona chodził po ogrodzie i grał.
— Nie, piękniejszego kawałka ziemi niema! — myślał. — Czemże jest Ekeby w porównaniu z Löfdalą? Dom jego jest tylko jednopiętrowy, stoi na skraju lasu, górę ma za sobą, a długą dolinę na przedzie; nic na nim nadzwyczajnego: niema tu jeziora, ani wodospadu, ani wybrzeża do spaceru, ani parków, ale przecie jest ładnie. Piękne to, jako dobre, ciche ognisko domowe. Życie tu takie łatwe. Wszystko, co gdzieindziej wywołałoby gorycz, nienawiść — tu zażegnane jest słodyczą. Tak powinno być w każdym domu...
A tymczasem żona leży i śpi w pokoju, wychodzącym na ogród. Zbudziła się nagle i słucha, ale się nie rusza. Leży uśmiechnięta i słucha. Muzyka zbliża się coraz bardziej, w końcu zdaje się, jakby muzyk stanął pod jej oknem. Nie pierwszy to raz słyszy skrzypce pod swojemi oknami. Jej mąż zwykł w ten sposób oznajmiać swoje przybycie, gdy rezydenci dopuścili się jakiegoś zbyt dzikiego figla.
Stoi w ogrodzie, spowiada się i błaga przebaczenia. Opowiada jej o złych mocach, które go odrywają od tego, co najbardziej kocha na świecie: od niej i od dzieci.
Kiedy on gra, ona wstaje, ubiera się, nie wiedząc niemal, co robi — taka jest przejęta jego muzyką.
— Nie zbytek, nie chęć dobrego życia, pociągają mnie — gra — nie miłość do innych kobiet, nie sława, lecz kusząca rozmaitość życia: jego piękno, jego gorycze, jego bogactwo muszę czuć naokół siebie. Ale teraz dość mam tego, teraz wszystko mi się już znudziło. Nie porzucę już nigdy swojego domu. Przebacz mi, bądź wyrozumiałą!
Wtedy odrzuca na bok firankę, otwiera okno i ukazuje mu się jej twarz piękna i łagodna.
Ona jest dobra i rozumna. Wzrok jej zda się błogosławić wszystkiemu, na co padnie, co mu w drodze stanie.
Ona prowadzi i osłania. Gdzie ona przebywa, musi wszystko rosnąc i udawać się. Ona wnosi z sobą szczęście.
On wskakuje na okno i jest już przy niej szczęśliwy jak kochanek.
Potem znosi ją do ogrodu, pod jabłonie. Tłómaczy jej, jakie wszystko jest piękne, pokazuje jej grządki kwiatowe i sadzonki dzieci i małe, wesolutkie listki pietruszki.
Gdy się dzieci budzą, powstaje radość i zachwyt z powrotu ojca. Biorą go też całkowicie w arendę. Musi obejrzeć wszystko, co nowe i godne widzenia: mały młyn, który sobie sporządziły na potoku, gniazdo ptasie na wierzbie i młode karasie w stawie, których tysiące pływa pod powierzchnią wody.
Potem ojciec, matka i dzieci odbywają daleką przechadzkę po polach. On chce widzieć, czy żyto obrodziło, jak rośnie koniczyna, jak ziemniaki zaczynają wypuszczać z gruntu karbowane listeczki.
Musi widzieć krowy, wracające z pastwiska, musi powitać nowonarodzone cielęta i jagnięta, poszukać jaj, musi wszystkie konie uczęstować cukrem.
Dzieci wiszą przy nim cały dzień. Nie chcą słyszeć o szkole, o nauce — tylko z ojcem się wałęsają po dworze.
Wieczorem grywa im polki i przez cały dzień bawi się z niemi tak dobrze, że zasypiają z modlitwą na ustach, aby tatuś na zawsze przy nich został.
I zostaje całych dni ośm, a przez cały ten czas jest wesoły jak dziecko. Zakochany jest we wszystkiem, co jest w domu: w żonie i w dzieciach — nie myśli zgoła o Ekeby.
Ale nadchodzi ranek, kiedy znika. Nie mógł dłużej wytrzymać — za dobrze mu było. Ekeby było tysiąc razy gorsze, ale Ekeby leżało w samem środowisku wypadków.
Ach, czegoż tam nie było, o czem mógł marzyć, co mógł wygrać! Jakżeż mógł żyć zdala od czynów rycerskich, zdala od długiego jeziora Löf, o którem krążyło tyle baśni?
W jego dworku szło wszystko spokojnym trybem. Wszystko rosło i rodziło pod słodką pieczą gospodyni. Wszyscy tu byli pełni spokojnego szczęścia. Wszystko, co gdzieindziej wywołałoby kłótnie, rozgoryczenie, tu przechodziło bez bólu i skargi, wszystko było jak należy. Ale skoro pan domu tęsknił do życia rezydentów z Ekeby, cóż było robić? Czyż zda się na co użalać się na słońce, że co wieczora znika na zachodzie i zostawia ziemię w ciemności?
Cóż jest niepokonalnego, prócz niewoli? Co jest pewne zwycięztwa, prócz cierpliwości?



CZAROWNICA.

Czarownica zeszła z gór nad brzegi jeziora Löf. Tam widziano ją: małą, zgarbioną, okrytą kożuchem, opasaną pasem srebrem wykładanym. Dlaczego ze swojej groty zeszła między sadyby ludzkie? Czego stara z gór szuka wśród zielonych dolin?
Żebrze! Chciwa jest ofiar, mimo bogactwa. W grotach górskich ma złożone ogromne, srebrne sztaby, a na soczystych łąkach, w głębi gór pasą się jej wielkie stada czarnych krów o złotych rogach. Ona sama chodzi w trepach, w zatłuszczonym kożuchu, którego jasny rąbek odrzyna się jeszcze cokolwiek od brudu wieków. Fajkę napycha sobie mchem i najuboższych nie waha się prosić o jałmużnę. Lichoby tam dawało takiej babie, co to ani podziękuje, ani nigdy nie ma dosyć!
Stara jest bardzo. Jakżeż to dawno temu, gdy jasny blask młodości rozlewał się po jej szerokiej twarzy o ciemnej cerze, lśniącej od tłuszczu, z nosem płaskim i wązkiemi oczyma, które z pośród brudu goreją jak rozżarzone węgle pod popiołem? Jakże to dawno, gdy małą dziewczynką siedziała na płocie szałasu i grając na długiej fujarce, przesyłała pasterzowi odpowiedź na jego miłosne pieśni? Żyła ona setki lat. Najstarsi nie mogą sobie przypomnieć czasu, w którymby nie chodziła po kraju. Ojcowie widzieli ją już starą, gdy oni byli młodymi. A jeszcze nie umarła! Ja sama ją widziałam.
A potężną jest ta córa Finnów, znających się na sztuce czarnoksięzkiej — nie boi się nikogo. Jej szerokie nogi nie znaczą lękliwych śladów na żwirze gościńca. Ona potrafi grad zakląć, ona kieruje błyskawicami. Umie ona krowy na manowce sprowadzić i szczuć wilki na owce. Ona może zrobić dużo złego, a mało dobrego. Najlepiej więc żyć z nią w zgodzie. Jeżeli cię poprosi o kozę, daj jej, inaczej koń ci padnie, dom się zawali, krowa zasłabnie, lub dziecko umrze, albo oszczędna gospodyni postrada rozum.
Nigdy nie jest pożądaną, a jednak najlepiej przyjmować ją z uśmiechem. Kto wie, w czyjej sprawie zeszła! Celem jej bywa nietylko napełnianie sobie żebraczego wora. Złe wróżby kroczą w ślad za nią: lisy i wilki wyją przeraźliwie o szarej godzinie, a wstrętne czerwone i czarne robactwo z lasów przypełza aż pod progi domu.
A dumna jest! W głowie jej mieści się wszystka mądrość przodków. Wielkiej mocy runy wyrznięte są na jej lasce, której nie sprzedałaby za wszystko złoto doliny. Umie ona śpiewać czarodziejskie pieśni, może przez jezioro strzelać z pistoletów zaczarowanych, zawsze śmierć sprowadzających, umie sprowadzać burze.
Co też ona myśli o ludziach mieszkających w dolinie, ona, przybywająca z mroków leśnych, z ogromnych gór? Wierząc w Thora, pogromcę jotungów, ma o chrześcianach takie pojęcie, jak wilki o psach oswojonych. Ludzie wzdrygają się z przerażenia, widząc ją, ale potężna córa pustkowia spokojnie kroczy w pośród nich, spokojnie właśnie wobec ich przerażenia. Nie zapomniano o bohaterskich czynach jej rodu, jak również i jej własnych. Jak kot spuszcza się na swoje pazury, tak ona liczy na swój rozum i na moc, tkwiącą w czarodziejskich pieśniach bogów. Żaden król nie jest tak pewny swojej władzy, jak ona państwa strachu, którem włada.
Tak przeszła czarownica kilka miejscowości. Teraz przybyła do Borgu i nie waha się wstąpić do pałacu. Przez kuchnię rzadko wchodzi, kieruje się przed frontowe wejście, szeroką swoją nogą w trepach stąpa po żwirowej ścieżce, obrzeżonej kwiatami, tak spokojnie, jakgdyby ona wiodła do jej szałasu.
Zdarzyło się, że właśnie wyszła na taras hrabina Marta, rozkoszować się pięknością czerwcowego dzionka. Na żwirze, pod schodami, stały właśnie dwie dziewczyny. Wracały z wędzarni i niosły na drągu świeżo uwędzoną szynkę.
— Może pani hrabina zobaczy szynkę i oceni, czy jest dostatecznie uwędzona? — zapytała jedna z dziewcząt.
— Ach, jaka ciemna, lśniąca skóra, a ta gruba warstwa tłuszczu! I ten świeży zapach jałowca, który wydziela z siebie szynka! Co za boski kąsek! Czarownica musi go mieć! — kładzie więc rękę na tłuszczu.
Córa gór nie zna próśb, żebraniny. Czyż to nie z jej łaski rosną zioła, żyją ludzie? Mróz, niepogodę i powódź — wszystko może zesłać. Dlatego też jej nie przystoi prosić lub żebrać. Kładzie rękę na tem, co chce mieć i należy do niej.
Ale hrabinie Marcie nic nie wiadomo o władzy tej starej.
— Odczep się, ty dziadówko! — woła.
— Daj mi szynkę — mówi czarownica.
— Zwaryowała! — krzyczy hrabina i każe dziewkom zanieść szynkę do spiżarni.
Oczy stuletniej baby zapłonęły wściekłością i żądzą.
— Daj mi tę brunatną szynkę — woła — lub biada ci!
— Raczej wronom ją dam, niż takiej, jak ty!
Wtedy zawrzała gniewem czarownica. Podniosła laskę z runami i wywijając nią gwałtownie, rzuciła jakieś niezrozumiałe zaklęcia. Włosy jej się zjeżyły, oczy skry ciskały, twarz się wykrzywiła.
— Ciebie samą niech pożrą wrony! — krzyczy.
I odchodzi, mrucząc przekleństwa i wywijając laską. Kroki swoje kieruje ku domowi — bo oto córa mroków spełniła swoje zadanie, które ją z gór przywiodło w doliny.
Hrabina Marta stoi na balkonie i śmieje się z jej z ruchów dziwacznych, ale niebawem śmiech zamiera jej na ustach. Bo lecą roje całe! Oczom wierzyć się nie chce — zda się jej, że śni, a oto nadlatują te wrony, które ją mają pożreć.
Z parku i ogrodu z szumem zlatują tuzinami z wyciągniętemi pazurami i chciwie rozwartemi dziobami, gotowe na nią się rzucić. Lecą z hałasem i wrzaskiem. Czarne i białe skrzydła migają się jej przed oczyma. Nieprzytomna widzi po za temi wszystkie wrony, z całej okolicy zlatujące; widzi niebo całe zasiane czarnemi i białemi skrzydłami. Metaliczne barwy piór połyskują w jaskrawem świetle południowego słońca. Ciaśniejszem, coraz ciaśniejszem kołem otaczają potwory hrabinę, celując w jej twarz pazurami i dziobami. Ucieka do sieni i zamyka drzwi za sobą. Zdyszana słania się na zamknięte drzwi, po za któremi słyszy wrony, jak latają, kracząc.
Odgrodzona więc została od piękności lata, od wszystkich uciech ziemi. Dla niej odtąd nic nie istniało, jeno zamknięte drzwi, zapuszczone story, dla niej istnieje tylko rozpacz, trwoga, pomieszanie, graniczące z szaleństwem.
I to opowiadanie może się wydać szaleństwem, mimo to jednak musi być prawdziwe. Żyją setki starych ludzi, którzy tę historyę słyszeli i poświadczyć mogą, że tak opiewało podanie.
Ptaki obsiadały dach i balustradę tarasu. Siedziały, jakgdyby czatując tylko na ukazanie się hrabiny, by się na nią rzucić. Zamieszkały w parku i pozostały w nim. Niemożliwe było wypłoszyć je ztąd. Jeżeli się do nich strzelało, tem gorzej, gdyż za jednę zabitą przyleciało dziesięć innych. Niekiedy odlatywały wielkie roje, zda się za żerem, ale zawsze pozostawiały straż niezawodną. Gdy się tylko pokazała hrabina Marta, gdy tylko oknem wyjrzała, lub storę podsunęła, gdy spróbowała wyjść na ganek, zlatywały się natychmiast. Cały straszny rój przylatywał z głośnym trzepotem skrzydeł i hrabina Marta musiała się chronić do swojego pokoju.
Przesiadywała w sypialni, za czerwoną salą. Często opisywano mi ten pokój, jak wyglądał w czasie okropnego oblężenia Borgu przez wrony. Ciężkie portyery wisiały u drzwi i okien, grube kobierce zaścielały posadzki, ludzie, szeptając cicho, przesuwali się na palcach.
W sercu hrabiny zamieszkał strach bladolicy. Włosy jej posiwiały, skóra się pomarszczyła. W ciągu miesiąca postarzała się zupełnie. Nie mogła zahartować sobie serca wobec tego strasznego czaru. Z głośnym krzykiem budziła się ze snów nocnych, bo jej się przywidywało, że ją wrony opadły. Płakała całemi dniami nad nieszczęściem, którego nie mogła odwrócić od siebie. Unikała ludzi z obawy, aby za wchodzącym nie wleciał rój ptaków i najczęściej siadywała niema z twarzą ukrytą w dłoniach, bujając się w fotelu, chora, smutna, w tem dusznem, zamkniętem powietrzu, by nagle wybuchnąć krzykiem i jękami.
Niema chyba straszniejszego życia. Któżby biednej nie żałował?
Niewiele mi już chyba pozostaje do opowiedzenia o niej, a to, co opowiedziałam, nie świadczyło o niej dobrze. Teraz czuję poniekąd wyrzuty sumienia.
Bo i ona przecież była dobra, wesoła w młodości; opowiadano mi o niej różne zabawne przygody, które mnie zajmowały i rozrywały, chociaż ich tu nie powtórzyłam.
Ale zawsze tak bywa: biedaczka nie wiedziała, że dusza zawsze łaknie czegoś wyższego — zabawy i rozrywki jej nie wystarczają. Jeżeli się tego pragnienia nie zaspokoi, wtedy, jak zwierz dziki, szarpie najpierw drugich, a w końcu samą siebie.



PANI MUZYKA.

Gdy nic nie zdołało rozweselić Gösty Berlinga po ułatwieniu hrabinie ucieczki, postanowili rezydenci szukać pomocy u dobrej pani Muzyki; ona jest potężną wróżką, niejednego już pocieszyła.
W tym celu pewnego wieczoru lipcowego kazali otworzyć drzwi do wielkiej sali i pozdejmować okiennice. Wpadło tedy światło i powietrze, wielkie, czerwone słońce późnego zachodu i łagodne, wonne powietrze chłodnego wieczoru. Zdjęto pasiaste pokrowce z mebli, otwarto fortepian, wenecki świecznik uwolniono od zasłony. Złote gryfy, podtrzymujące białe płyty marmurowych stolików mogły znów błyszczeć w świetle. Białe boginie tańczyły w czarnem polu ponad zwierciadłami. Rozmaite kształty kwiatów jedwabnego adamaszku lśniły się wśród zorzy wieczornej. Narwano róż i wsadzono je do wody, cała sala pełna była ich woni. Były to śliczne róże, których nazwy nikt nie znał, a które sprowadzono do Ekeby z obcych krajów. Były tam żółte róże, w których żyłkach krew czerwieni się, jak w ludzkich żyłach, były śmietankowej barwy z płatkami o włóknistych brzegach, różowe o dużych płatkach, na końcach niemal bezbarwnych jak woda i ciemno-czerwone z czarnym odcieniem. Pozrywali wszystkie róże, które Altringer sprowadził z obcych krajów, aby radowały oczy pięknych kobiet.
Potem przynieśli nuty i pulpity, instrumenty dęte, smyczki i skrzypce rozmaitej wielkości, gdyż teraz na Ekeby panować będzie dobra pani Muzyka, usiłując pocieszyć Göstę Berlinga.
Pani Muzyka wybrała symfonię dobrego ojca Haydna i rezydenci ją ćwiczą. Patron Juliusz wywija pałeczką, a tamci grają, każdy na swoim instrumencie.
Gdy wszystko gotowe, wzywają Göstę. On wciąż jeszcze słaby jest, bez życia, ale rad się zdaje być ze wspaniałej sali i pięknej muzyki. Znana to przecież rzecz, iż dobra pani Muzyka jest najlepszą towarzyszką tego, kto cierpi. Jest wesoła i ucieszna, jak dziecko; jest ognista i ujmująca, jak młoda piękność — jest dobra i męzka, jak starzy ludzie, którzy żyli sprawiedliwie.
A przytem rezydenci grali tak cichutko, łagodnie, że zdało się, iż to szum tylko.
Mały Ruster bardzo poważnie traktuje sprawę. Czyta nuty przez okulary, lekkim pocałunkiem wydobywa z fletu dźwięki i palcami przesuwa po klapkach i otworach. Wuj Eberhard siedzi zgarbiony nad wiolonczelą, peruka zsunęła mu się na jedno ucho, wargi drżą ze wzruszenia. Berd stoi dumny ze swojego długiego fagotu. Od czasu do czasu zapomni się i zadmie całą siłą płuc, a wtedy patron Juliusz uderza go pałeczką w grubą czaszkę.
Doskonale idzie — wspaniale. Z martwych nut czasem wywołuje samą panią Muzykę. Rozpostrzej swój czarodziejski płaszcz, kochana pani Muzyko, i wprowadź Göstę Berlinga znów w krainę wesela, gdzie zwykł był przebywać!
Więc to rzeczywiście Gösta Berling, ten blady, bez życia człowiek, którego starcy muszą bawić jak dziecko? Smutek zapanuje teraz w Wermlandzie.
Wiecie, dlaczego starzy ludzie go kochali? — wiecie, jak długim może się zdawać zimowy wieczór i jak działa mrok na umysły tych, którzy mieszkają na południu? Wyobraźcież sobie monotonny śpiew nabożnych pieśni w kościele.
A wtem nagle zabrzmi głośny brzęk dzwonków, słychać szybkie kroki, otrzepywanie śniegu z nóg i wchodzi Gösta Berling! On śmieje się i żartuje! On jest życiem, jest ciepłem. Otwiera zaraz fortepian, siada i gra tak, że wszyscy dziwią się, co się stało tym starym strunom. On umie wszystkie pieśni śpiewać, wszystkie melodye wygrać. On rozweselić umie wszystkich mieszkańców domu. Jemu nigdy nie zimno, nigdy nie czuje się zmęczonym. Smutny zapomina o swoich brakach, gdy na niego spojrzy. A jakie dobre serce miał. Jak umiał współczuć biednym i słabym. A jaki zdolny! Ach! gdybyście mogli byli słyszeć staruszków o nim opowiadających.
Takiego to wieczora naprzykład zajechał do Munkerud, gdzie mieszkał dobry sędzia — do tego cichego, miluchnego domku, o którym tak mało się tu wspomina, gdyż burze życia nie zdołały zniszczyć jego szczęścia — tu spotkał się z proboszczem z Bro.
Ten ujrzawszy go, natychmiast zasadzał go do fortepianu, mówiąc: — Siądź i graj, wtedy jesteś najpożyteczniejszy.
I Gösta grał i śpiewał, a po chwili nie mogli obecni usiedzieć na miejscu! Starzy, rozsądni ludzie opuszczali swoje miejsca i puszczali się w taniec. Same nogi im skakały. Nie mogli usiedzieć. Tańczyli więc, a gdy Gösta zanucił jakąś pieśń Belmana, zawtórowali mu wszyscy, a żona proboszcza, chociaż taka stara i otyła, nadniósłszy spódnicy, skakała i obracała się w kółko, jak gdyby miała lat dwadzieścia, przyśpiewując sobie fałszywym zachrypłym głosem.
Mąż i wszyscy obecni śmiali się z niej serdecznie.
— Ach, ta szelma przy fortepianie potrafi starych ludzi w błaznów zmienić!
Ale teraz siedzi Gösta Berling cichy i smutny; słucha, jak pani Muzyka usiłuje go rozweselić. Może najchętniej wolałby być sam ze swoim smutkiem, lecz ze względu na staruszków musiał słuchać muzyki. Rozumie dobrze, jak im przykro, że on nie jest wesołym, jak dawniej. Nie cieszy ich panowanie na Ekeby od chwili, gdy on się tak zmienił! Zda mu się, że w oczach się starzeją.
A kiedy właśnie najpiękniej grają, on wybucha płaczem. Całe życie wydaje mu się takie smutne. Przysłania sobie twarz i płacze. Rezydenci urywają. To nie są słodkie, kojące łzy, które zwykła wywoływać pani Muzyka. On łka, jak zrozpaczony. Nie wiedząc, co robić, odkładają instrumenty.
Wtedy podsuwa im pani Muzyka myśl, aby spróbowali czegoś wesołego i patron Juliusz wydobywa gitarę i zaczyna śpiewać wesołą, biesiadną pieśń. Wykrzywia się, naśladuje krowy i owce.
Ale niedobry miała pomysł pani Muzyka. Gösta zaciśniętą pięścią uderza nagle o stół tak, że Juliusz się przestraszył i rąbie im wręcz, co myśli.
— Chociaż jestem biednym wyrzutkiem, który żyje tylko na to, aby na ludzi nieszczęście sprowadzać — mówi — nie powinniście, wy przynajmniej, szydzić z mojej boleści. Gdybyście byli lepsi, nie uczynilibyście tego!
Była to niesprawiedliwość. On sam dobrze o tem wiedział, lecz nie mógł zapanować nad sobą. Usiadł zawstydzony. I tamci milczą, bo jakże się tu bronić? Nawet dobra pani Muzyka, którą Gösta Berling tak lubi, niemal straciła odwagę, ale wpadło jej nagle do głowy, że posiada przecież dzielnego rycerza między rezydentami.
Jest to Lövenberg, który stracił narzeczoną, a który teraz jest niewolnikiem Gösty Berlinga, pokorniejszym niż którykolwiek z rezydentów. Przysuwa się on do fortepianu, okręca go nieśmiało, maca ostrożnie i miękką dłonią przesuwa po klawiszach.
Na górze, w skrzydle rezydentów posiada Lövenberg duży, drewniany stół, na którym wymalował klawiaturę i przytwierdził pulpit. Przy nim siaduje godzinami i przesuwa palce po białych i czarnych klawiszach. Na nim ćwiczy się w gamach i etiudach, na nim wygrywa Beethovena. Pani Muzyka, była na niego niezwykle łaskawą, tak, że dużo z trzydziestu dwu sonat umiał na pamięć.
Ale dotąd nie odważył się zasiąść do innego instrumentu, tylko do drewnianego stołu.
Strasznie się boi fortepianu. Pociąga go on, ale bardziej jeszcze odstrasza. Głośny instrument, na którym wygrywano tyle polek, jest dla niego świętością. Nie śmiał nigdy dotknąć tego niezwykłego przyrządu o tylu strunach, który dziełom wielkiego mistrza umie nadać życie! On tylko ucho przyłoży i słyszy scherza i andanta, szemrzące w nim. Tak, fortepian to właściwy ołtarz, na którym trzeba składać ofiary pani Muzyce! Ale on nigdy nie grał na fortepianie. On przecież nigdy tak bogaty nie był, aby sobie mógł kupić, a na tym nie chciał grać nigdy. Majorowa też nie radaby mu go otwarła.
Polki, walce, piosenki Belmana słyszał wygrywane — przy takiej muzyce mógł ten piękny instrument wydawać tylko nieczyste dźwięki. Gdy będzie grał Beethovena, wyda z pewnością ton prześliczny, czysty.
Zdaje mu się, że chyba teraz przyszedł jego czas i Beethovena. Odważy się więc, dotknie świętości i swojego władcę i pana rozweseli dźwiękami.
Siada i zaczyna grać. Jest niepewny, zdenerwowany, przegrał kilka taktów, nie może natrafić na właściwy ton, marszczy się, zaczyna nanowo — zakrywa twarz rękami i płacze gorzko.
Ach, dobra pani Muzyka: to straszne dla niego rozczarowanie. Okazuje się, że świętość nie jest świętością. Niema w nim pełnych, czystych tonów, niema głębokiego, potężnego grzmotu, niema huczącego wichru. Nic z nieskończonej harmonii, przenikającej powietrze raju w nim nie pozostało. Jest to stary klekot, nic więcej.
Wtedy pani Muzyka skinęła na mądrego pułkownika. On dobiera sobie do pomocy Rustra i idą do rezydenckiego skrzydła po stół Lövenberga. Masz swój fortepian, zagraj co Göście.
Oschły łzy staruszka, siada i zaczyna swemu młodemu, smutnemu przyjacielowi grać Beethovena. — Teraz się rozweseli — myśli.
W głowie starca brzmią żywe dźwięki. Wierzy, iż i Gösta słyszy, jak on dziś gra ładnie. Teraz pokonał wszystkie trudności. Wykonywa tryle i pasaże z największą łatwością. Tak zagraćby mógł przed samym mistrzem.
Im dłużej gra, tembardziej wzrasta jego zapał. Słyszy każdy pojedynczy ton, dźwięczący z nadziemską siłą.
— Smutku, smutku, dlaczego nie miałbym cię kochać? — gra. — Że twoje wargi zimne są, a lica blade, że twoje uściski duszą, a spojrzenia w kamień zmieniają!
— O smutku, smutku, ty jesteś jako jedna z owych dumnych pięknych kobiet, których miłość zdobyć trudno, ale która płonie mocniej niż miłość wszystkich innych. Ty odtrącony, do serca cię swego przytuliłem i kochałem cię. Pieściłem cię, póki zimno nie ustąpiło z członków twoich, a miłość twoja napełniła mnie szczęściem.
— Ach, jak ja cierpiałem! Ach jak tęskniłem, straciwszy moją ukochaną! Ciemna noc zapanowała we mnie, ciemno naokół mnie. Leżałem zatopiony w modlitwie, w długich modlitwach, których nikt nie wysłuchał. Niebo zamknięte było dla mnie. Żaden dobry duch nie spuścił się ze sklepienia niebieskiego, zasianego gwiazdami, aby mnie pocieszyć.
— Ale tęsknota moja rozdarła zasłonę. Tyś nadpłynęła ku mnie po moście z księżycowych promieni. Przyszłaś jaśniejąca, ukochana moja, z uśmiechem na ustach. Wesołe duchy towarzyszyły ci — z wieńcami róż na skroniach. Grały na cytrze i na flecie. Rozkosz była patrzeć i słuchać.
— Lecz zniknęłaś! A dla mnie nie było ani mostu, ani promieni księżycowych, po których mógłbym się dostać do ciebie. Na ziemi zostałem bez skrzydeł, w prochu się tarzając. Skarga moja brzmiała niby ryk dzikiego zwierza, jak huczący grzmot niebieski. Chciałem ci przesłać błyskawicę w poselstwie. Przeklinałem zieloną ziemię, niechaj ogień strawi jej roślinność, zaraza niech wytępi ludzi! Wzywałem śmierci i otchłani. Zdawało mi się, że męki czyścowe muszą być rozkoszą wobec mojej męki.
Smutku, smutku, wtedy stałeś mi się przyjacielem! Dlaczego nie miałbym cię kochać, jak się kocha te harde, dumne kobiety, których miłość trudno zdobyć, ale która bardziej płonie, niż miłość wszystkich innych kobiet?
Tak grał biedny mistyk. Siedział przed swoim fortepianem, promieniejący natchnieniem, gdy cudowne tony brzmiały mu w uszach, a on wyobrażał sobie, że je i Gösta słyszeć musi, pociechę w nich znajdując.
Gösta zaś siedział i patrzył na niego. W pierwszej chwili zgniewała go ta nowa komedya, ale zwolna łagodniał. Nieoceniony był ten stary, gdy siedział i rozkoszował się Beethovenem. Przyszło mu na myśl, że i ten człowiek, obecnie taki łagodny, spokojny, cierpiał, że i on stracił ukochaną. A teraz siedzi przy swoim stole, promieniejąc radością.
Czuł się spokojniejszym. — Gösto — przemówił sam do siebie — czyż nie umiesz już cierpieć? Ty, który zahartowany jesteś w ubóstwie, ty, który wyrosłeś, w kraju, gdzie zima ciężką jest a lato skąpe, czyż straciłeś swą wytrzymałość?
— Ach, Gösto, mężczyzna powinien wszystko, co życie sprowadza, znosić mężnie i z uśmiechem, inaczej nie byłby mężczyzną. Żałuj ile tylko chcesz, straconej kochanki, wyrzekaj się wszelkich przyjemności, niechaj sumienie gryzie ci duszę i dręczy ją, ale bądź mężczyzną, prawdziwym Wermlandczykiem! Niech wzrok twój jaśnieje radością i dla przyjaciół miej wesołe słowa.
Życie jest twarde, natura jest twarda. Tak jedno, jak druga, stworzyły odwagę i radość jako przeciwwagę swojej twardości, inaczej niktby ich nie zniósł.
— Odwaga i radość! Zdaje się, że one obie są pierwszemi obowiązkami życia. Dotąd nie zapierałeś się ich nigdy, a nie wolno ci tego czynić i obecnie.
— Czyż jesteś marniejszym od Lövenberga, który siedzi przy swoim drewnianym fortepianie, od wszystkich rezydentów, odważnych, swobodnych, wiecznie młodych? Wiesz przecież, że cierpienie żadnego z nich nie oszczędziło.
I Gösta zaczyna im się przyglądać. Ach, cóż to za widok! Oto siedzą spokojni, poważni i słuchają muzyki, której nikt nie może słyszeć.
Wtem śmiech wesoły budzi Lövenberga z marzeń. Zdjął ręce z klawiszów i nasłuchuje zachwycony. To śmiech Gösty Berlinga, jego dawny śmiech, dobry, serdeczny, zaraźliwy. To najpiękniejsza muzyka, jaką starzec słyszał w życiu.
— Wiedziałem, że Beethoven cię uleczy, Gösto! — woła. — Chwała Bogu! zdrów nam znów jesteś!
Tak więc dobra pani Muzyka uleczyła melancholię Gösty Berlinga.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.


PROBOSZCZ Z BROBY.

Erosie, ty przepotężny boże, nieraz zdaje się, jakoby człowiek jakiś zdołał się zupełnie wyzwolić z pod twojej władzy — wtedy wszystkie większe uczucia, łączące z sobą ludzi, są niby zamarłe. Ale niespodzianie zjawiasz się ty, wszechpotężny obrońco życia i uschłe serce zieleni się i pokrywa kwieciem, niby owa biblijna laska.
Niema człowieka marniejszego od proboszcza z Broby, niema istoty przez złość i okrucieństwo swoje bardziej od ludzi znienawidzonej. Izby jego przez całą zimę są nieopalone, on sam siaduje na nieheblowanej drewnianej ławce, ubiera się w łachmany, żyje suchym chlebem i w szał wpada, gdy nędzarz jaki przestąpi próg jego domu. Konie w stajni głodzi, a siano sprzedaje; krowy jego skubią suchą trawę przydrożną i mech ze ścian domu; z gościńca już słychać beczenie głodnych owiec. Chłopi rzucają mu strawę, której psy ich jeść nie chcą, i suknie, któremi żebrak pogardził.
On rękę wyciąga po jałmużnę, plecy zgina do podzięki. Żebrze u bogaczów, a pożycza ubogim na lichwę. Gdy zobaczy sztukę monety, pali go żądza, póki nie znajdzie się w jego kieszeni. Biada temu, kto w terminie długu nie zwróci.
Ożenił się on późno, a lepiejby było, gdyby był wcale tego nie uczynił. Z przepracowania, trosk, umarła mu żona. Córka jego służyć musi u obcych ludzi. Starość przyszła na niego, ale niej przyniosła mu spokoju — obłęd chciwości go nie opuścił.
Pewnego pięknego dnia z początkiem sierpnia jechała pod górę Broby ciężka kareta, zaprzężona w cztery konie. Jakaś niemłoda osoba, widoczniej bardzo bogata, strojna, jedzie ze służbą i pokojową. Przybyła w odwiedziny do proboszcza z Broby. Kochała go za swoich lat młodych. Kiedy był nauczycielem w domu jej rodziców, pokochali się, alej dumni hrabstwo rozerwali stosunek. Przybyła zobaczyć go jeszcze przed śmiercią. Nic jej życie już dać nie może, prócz widzenia się z ukochanym.
Drobna, delikatna, siedzi w powozie i marzy. Nie na nędzne probostwo jedzie, lecz do chłodnej, cienistej altanki, gdzie oczekuje na nią ukochany. Widzi go: młody jest, umie całować, umie kochać. Teraz, kiedy wie, że za chwilę go zobaczy, wyłania się przed jej duszą obraz jego z nadzwyczajną wyrazistością. Jakiż on piękny! Umie marzyć, płonąć, całą istotę jej umie napełnić ogniem zachwytu.
Ona zżółkła, zwiędła, postarzała się. Może jej wcale nie pozna, ma przecież sześćdziesiąt lat? Lecz wszak nie przybywa pokazać się, ale zobaczyć, ujrzeć kochanka młodych lat, którego ząb czasu nie tknął, który jeszcze wciąż jest młody, piękny, silny.
Przybywa z tak dalekich stron, że nie słyszała nigdy opowiadań o proboszczu z Broby.
Kareta zbliża się do szczytu, zkąd już widać plebanię.
— Zlitujcie się — jęczy jakiś żebrak przy drodze — dajcie biednemu centusia!
Dama daje mu srebrną sztukę i pyta, czy plebania Broby jest niedaleko.
Dziad spojrzał na nią chytrym, bystrym wyrokiem.
— Plebania, ot tam — wskazał na górę — ale proboszcza niema w domu, nikogo niema w domu.
Drobna, szczupła dama zda się blizka omdlenia. Cienista altanka znikła jej, kochanka niema. Jak mogła się spodziewać, że po czterdziestoletniem oczekiwaniu, znajdzie go na tem samem miejscu?
— Co panią sprowadza na plebanię?
Przyjechała odwiedzić proboszcza — znała go w dawnych czasach.
Czterdzieści lat i czterdzieści mil ich dzieliło. Za każdą ujechaną milą zrzucała z siebie rok ciężarów, trosk i wspomnień, tak, że teraz, gdy dotarła do plebanii, była znów dwudziestoletnią dziewczyną, nie znającą trosk, nie mającą wspomnień.
Żebrak stoi przed nią i patrzy, a w oczach mieni mu się, raz jest dwudziestoletnią, to znów sześćdziesięcioletnią.
— Proboszcz dziś po południu przyjedzie — odzywa się. — Najlepiej będzie pojechać do gościnnego domu w Broby, a popołudniu znów przyjść. Ręczę, że popołudniu proboszcz będzie w domu.
W chwilę później toczyła się ciężka karoca z młodą, bogatą damą w dół, do zajezdnego domu, żebrak zaś stał i patrzał za nią, drżąc na całem ciele. Miałby ochotę uklęknąć i całować kół ślady.
Wyświeżony, ogolony, strojny w uśmiech z błyszczącemi sprzączkami, w jedwabnych pończochach, w żabocie i mankietach, stanął proboszcz z Broby przed żoną kapelana tegoż dnia w południe.
— Dama — słychać go było mówiącego — córa hrabiów, jakże pani może przypuszczać, że ja ją mogę u siebie przyjąć tak, jak teraz jest? U mnie podłogi są czarne, izby zupełnie puste, sufit zielony od pleśni i wilgoci. Pomóż mi, kochana pani! Proszę pomyśleć, że to przecie delikatna córa hrabiów!
— Nie może to ksiądz proboszcz kazać powiedzieć, że wyjechał?
— Droga pani, czterdzieści mil jechała, żeby się ze mną, biedakiem, zobaczyć. Ona nie wie, co się ze mną stało. Nie mogę jej nawet dać łóżka. Nie mam łóżek dla jej służby.
— No, to pozwól jej ksiądz odjechać.
— Dobra, kochana pani. Czy pani nie rozumie? Raczej dam wszystko, co posiadam, wszystko, com tak pracowicie, z takim trudem zbierał, niżbym miał pozwolić, aby odjechała, nie wstąpiwszy pod mój dach. Widziałem ją ostatni raz, gdy miała lat dwadzieścia; od tego czasu upłynęło lat czterdzieści, proszę sobie wyobrazić, pani droga. Pomóż mi pani przyjąć ją u siebie. Oto pieniądze, jeżeli trzeba, chociaż same pieniądze nie wystarczą, — O, Erosie, kobiety lubią cię! Dla ciebie chętniej zrobią sto kroków, niż jeden dla innego z bogów.
Na wikarówce opróżniono pokoje, kuchnię i śpiżarnię. Na wikarówce naładowane wozy pojechały na plebanię. Gdy kapłan wrócił do domu, obszedł puste pokoje, zajrzał do kuchni, co słychać z obiadem, ale nie zastał nikogo. Niema obiadu, niema żony, ani dziewek. Cóż na to powiedzieć? Eros tak chciał, Eros wszechpotężny.
Po południu wspina się znowu w górę Broby ciężka kareta. A szczupła pani siedzi w niej i rozmyśla, czy też nowe jakie nieszczęście nie spadnie, czy rzeczywiście za chwilę spotkać ją ma jedyna radość jej życia.
Karoca skręca pod plebanię, ale w bramie się zatrzymuje. Duży powóz jest za szeroki, a brama za wązka. Woźnica trzaska z bicza, konie ciągną, służący klnie, ale tylne koło karety ugrzęzło i nie może się ruszyć. Córa hrabiów nie może wejść w dom ukochanego.
Wtem zbliża się ktoś — to on! Wynosi ją z powozu i na rękach, które nic nie straciły na sile, zanosi do siebie, a tuli do piersi tak miękko i tkliwie, jak przed czterdziestu laty. Ona patrzy w parę oczu, które błyszczą zupełnie tak samo, jak wtedy, gdy miały za sobą dopiero dwadzieścia pięć wiosen.
I zrywa się w niej burza uczuć, gorętszych niż kiedykolwiek. Przypomina sobie, że już raz niósł ją po stopniach, wiodących na taras. Ona, która myślała, że miłość jej żyła przez wszystkie te lata, potrafiła jednak zapomnieć, co to za rozkosz znajdować się w tych silnych objęciach, patrząc w młode promienne oczy.
Nie widzi, że on jest stary. Widzi tylko oczy, te oczy!
Nie widzi czarnych podłóg, sufitów zielonych od wilgoci, widzi tylko jago promienne oczy. Proboszcz z Broby jest okazałym mężczyzną, a w tej chwili jest pięknym mężczyzną. Staje się pięknym, patrząc na nią. Słyszy jego głos, jego czysty, silny głos, brzmiący jednak niby pieszczota. Tak umie tylko do niej mówić. Na co mu meble z wikarówki do pustych pokojów? Na co mu przyjęcie i służba? Przybyła nie byłaby nawet zauważyła braku tego wszystkiego. Ona tylko słucha jego głosu i patrzy w jego oczy.
Nigdy, nigdy przedtem nie była tak szczęśliwą.
Jak pięknie się kłania! zgrabnie a z godnością, jakgdyby ona była księżną, a on jej wybranym. Rozmawiając z nią, używa dawnych, nie dzisiejszych zwrotów. A ona, szczęśliwa, uśmiecha się tylko.
Pod wieczór podał jej ramię i przechadzają się po starym, zapuszczonym ogrodzie. Ona nie dostrzega nic brzydkiego, zaniedbanego. Wybujałe krzaki stają się w jej oczach przepiętym żywopłotem, chwast zdaje się jej być miękką, szmaragdową murawą, długie aleje użyczają im cienia, a w niszach z ciemnych liści połyskują białe posągi: młodość, wierność, nadzieja i miłość.
Wie, że był oceniony, ale nie myśli o tem. Jakże mogłaby myśleć o czemś podobnem? Ona ma przecież lat dwadzieścia, a on dwadzieścia pięć. Z pewnością ma dwadzieścia pięć lat, jest młody, pełen siły. Czyż znajduje się rzeczywiście u skąpego proboszcza z Broby, on teraz uśmiechnięty, piękny młodzian? Chwilami zda mu się brzmieć w uszach jak gdyby zapowiedź ponurej przyszłości. Ale jęki biednych, klątwy oszukanych, szydercze objawy wzgardy, obelgi, urąganie — wszystko to dla niego jeszcze nie istnieje. Serce jego płonie czystą, niewinną miłością. Ten dumny młodzieniec chyba nigdy nie potrafiłby tak kochać złota, aby w pogoni za niem czołgał się po największym brudzie, aby żebrał o nie u przejeżdżających drogą, aby znosił upokorzenia, hańbę, zimno i głód! Czyżby on mógł dziecko swoje głodzić, żonę zamęczać dla marnych pieniędzy? To niemożliwe. Takim nie może być, — to dobry człowiek, jak inni, to nie potwór.
Kochanka jego lat młodzieńczych nie kroczy obok wzgardzonego łotra, niegodnego urzędu, który poważył się objąć. Nie, dziś wieczorom on nie jest proboszczem z Broby, ani nazajutrz! ani następnego dnia również nim nie jest.
Trzeciego dnia odjeżdża dama. Bramę tymczasem rozszerzono, kareta toczy się z góry tak szybko, jak tylko ciągnąć mogą konie, które sobie dobrze wypoczęty. Cóż za sen! Co za piękny sen! Ani jednej chmurki przez całe trzy dni.
Z uśmiechem wróciła hrabianka do swojego pałacu, do swoich wspomnień. Nigdy więcej nie słyszała jego nazwiska wymienionego, nigdy się nie pytała o niego. Pragnęła tylko, aby póki żyje, raz jeszcze tylko ten sen jej się przyśnił.
Proboszcz z Broby tymczasem siedział u siebie samotny i płakał rozpaczliwie. Ona mu wróciła młodość. Czyż znowu się postarzeje? Jego zły duch czyż znowu powróci i uczyni go pogardzanym — pogardzanym, jak dotąd.



ŚWIĘCI Z GLINY.

Kościół w Svartsjö jest zewnątrz i wewnątrz biały; ściany są białe, kazalnica, ławki, pulpit, sklepienie, obramowanie okien, ołtarz, słowem, wszystko jest białe. W kościele w Svartsjö niema żadnych ozdób, żadnych obrazów, żadnych herbów. Nad ołtarzem jedynie umieszczono krzyż drewniany.
Dawniej było inaczej. Wtedy sklepienie było malowane, wtedy mnóstwo barwnych figur z kamienia i gliny zdobiło ten dom Boży.
Niegdyś, przed wielu, wielu laty, pewnego letniego dnia stał w Svartsjö jakiś artysta i przypatrywał się mknącym po niebie obłokom. Widział, jak białe, lśniące chmurki, które rankiem stały nizko na horyzoncie, później rosły, spiętrzały się wyżej, coraz wyżej, póki nie urosły w olbrzymy. Rozpostarły one żagle, niby okręty. Wzniosły sztandary, niby wojownicy. Wyruszały na podbój całego sklepienia. Wobec słońca, tego władcy wszechświata, ułożyły się jednak, przybierając wygląd zgoła niewinnych stworzeń.
Był tam naprzykład kamienny lew, który się zmienił w upudrowaną damę; był olbrzym o ramionach, któreby wszystko mogły zmiażdżyć, on udał zadumanego sfinksa; niektóre przybrały swą białą nagość w płaszcze złotem bramowane, inne przyprawiły barwiczką blade lica. Były tam równie i lasy. Były pałace i zamczyska z wysokiemi wieżami. Białe chmury zawładnęły niebem. Zapełniły całe błękitne sklepienie. Dosięgły słońca i zakryły je.
— Ach, jakież to piękne! — pomyślał bogobojny artysta. — Gdyby to stęsknione ramiona dosięgnąć mogły tych wysokich gór i na nich, jak kołyszących się okrętach, wznieść się mogły wyżej, coraz wyżej!
Nagle pojął, że te białe chmury dnia letniego, to statki, na których płyną dusze błogosławionych.
Widział je tam, w górze, wznosiły się w powietrze z liliami w ręku i złotemi koronami na głowach. Powietrze rozbrzmiewało ich śpiewem. Na ich spotkanie zlatywały anioły na silnych, szerokich skrzydłach. O, jakież mnóstwo tych błogosławionych! Im bardziej chmury się rozsuwały, tem widoczniejszymi byli. Spoczywali na łożach z chmur, jak białe grzebienie na cichem jeziorze. Co za rozkoszna jazda! Jedna chmura za drugą sunęła, a wszystkie wypełnione były niebieskiemi zastępami w srebrnej zbroi, wśród nieśmiertelnych śpiewaków w płaszczach bramowanych purpurą.
Ten to artysta malował później sklepienie w kościele w Svartsjö. Pragnął odtworzyć owe rosnące chmury dnia letniego, na których błogosławieni dostają się do królestwa niebieskiego. Ręka, która dzierżyła pędzel, silna była, lecz nieco sztywna, to też chmury przypominały raczej loki peruki, niż wznoszące się z miękkiej mgły góry. A świętych nie potrafił tak oddać, jak się ułożyli w jego wyobraźni; ubrał ich jak zwyczajnych ludzi w długie, czerwone płaszcze i twarde, biskupie czapki, lub w ogromne kaftany o sztywnych kołnierzach, jakie noszą księża. Zrobił im wielkie głowy, a małe członki i zaopatrzył ich w chusteczki od nosa i książki do nabożeństwa. Łacińskie sentencye zwieszały im się z ust, a dla tych, których uważał za najdostojniejszych, umieścił mocne, drewniane stołki na chmurach, aby w siedzącej, wygodnej pozycyi dostać się mogli do nieba.
Ale Pan Bóg i wszyscy ludzie wiedzieli przecież, iż duchy i anioły nigdy się biednemu artyście nie ukazały, to też nic dziwnego, że ich nie zrobił nadziemsko pięknymi. Niejednemu nawet obraz pobożnego malarza wydał się nadzwyczaj piękny i niejedno nabożne wzruszenie potrafił wywołać.
Ale w roku rządów rezydenckich kazał hrabia Dohna cały kościół pobielić. Wtedy zdarto obraz a równocześnie zniszczono wszystkie gliniane figury świętych.
Ach, ci gliniani święci!
Lepiejby było, gdyby nędza ludzka potrafiła mi tyle zmartwienia sprawić, ile go doświadczyłam nad ich utratą; gdyby mnie ludzkie względem ludzi okrucieństwo taką goryczą napełniło, jaką odczułam z ich powodu.
Ale pomyślcie sobie: był tam święty Olaf z koroną na hełmie, toporem w ręku i pokonanym olbrzymem u nóg; na kazalnicy stała święta Judyta w czerwonym staniku i niebieskiej spódnicy, z mieczem w jednej, klepsydrą w drugiej ręce — zamiast głowy asyryjskiego wodza; była tajemnicza królowa Saba w niebieskim gorsecie, a czerwonej spódnicy, z mączyńcem na jednej nodze, z rękami pełnemi ksiąg mądrości; był święty Jerzy, który sam jeden leżał na ławie, na chórze, gdyż zarówno koń, jak smok, stłukł się; był też święty Krzysztof z wypuszczającą listki laską i święty Eryk z berłem i toporem, w krótkim, złotem obszytym płaszczu.
Niejednę niedzielę przesiedziałam w kościele w Svartsjö, bolejąc nad tem i tęskniąc do postaci, których tu już nie było. Nie byłabym się tak bardzo martwiła, gdyby im uszkodzono nos lub nogę, lub gdyby złocenie było się starło. Byłabym je widziała opromienione blaskiem legendy.
Zawsze tak podobno bywało z tymi świętymi, że tracili berła, uszy lub nos i musiano je naprawiać i sztukować. Ale chłopi nie byliby skrzywdzili swoich świętych, gdyby nie hrabia Henryk Dohna. On to kazał ich usunąć.
Nienawidziałam go za to, jak tylko dziecko nienawidzieć umie, jak ubogi rybak nienawidzi swawolnego chłopca, który mu sieć rozdarł lub dziurę w łodzi wybił. Nienawidziłam go, jak głodny żebrak nienawidzi skąpej gospodyni, która mu odmawia chleba. On zabrał mi chleb, którym miała się karmić dusza moja. Jakżeż tęskniłam do nieskończoności, do nieba! A on zniszczył mój statek, rozdarł sieć, którą łowić miałam święte wizye.
W świecie ludzi dorosłych niema miejsca na prawdziwą nienawiść. Czyż mogłabym obecnie nienawidzieć taką marną istotę, jak ten hrabia Dohna, lub takiego szaleńca, jak Sintram, albo taką przeżytą, światową damę, jak hrabina Marta? Ale kiedy byłam dzieckiem — ho! szczęściem, że tak dawno poumierali.
Proboszcz może stał właśnie na kazalnicy i mówił o zgodności i spokoju, ale daleko, tam, gdzieśmy siedzieli, nie było słychać słów jego. Gdybym była miała dawnych, glinianych świętych, oni nakazaliby mi słuchać i zrozumieć.
Tak więc siedziałam tylko i rozmyślałam nad tem, w jaki sposób się to stało, że ich porwano i zniszczono.
Gdy hrabia Dohna kazał ogłosić małżeństwo swoje za nieważne, zamiast poszukać żony i przywrócić jej dawne stanowisko — wywołał u wszystkich słuszne oburzenie, gdyż wiedziano, że hrabina Elżbieta opuściła jego dom jedynie dlatego, aby nie została na śmierć zadręczoną. To też zdawało się, jak gdyby pragnął odzyskać łaskę Bożą i szacunek ludzki jakimś dobrym uczynkiem i kazał odnowić kościół w Svartsjö. Cały kościół polecił pomalować na biało, a obrazy ze sklepienia kazał zedrzeć. On sam ze swoimi pachołkami zanieśli je na łódź i wpuścili na głębinę jeziora.
Że też taka zbrodnia spełnić się mogła! Czyż dłoń, która ścięła głowę Holofernesowi, nie dzierżyła już miecza? Czyż królowa Saba zapomniała już wielkiej, świętej mądrości, która srożej rani od zatrutej strzały? Święty Olafie, ty starożytny Wikingu, święty Jerzy, ty dzielny pogromco smoka, czyż wieść o waszych czynach bohaterskich przestała krążyć, czyż glorya cudów przybladła?
Zapewne sprawa się miała tak, że święci przeciw gwałtowi nie chcieli użyć gwałtu. Skoro chłopi w Svartsjö nie chcieli łożyć więcej ani na farbę na suknie, ani na pozłotę do korony, przystali na to, że hrabia Dohna ich wyrzucił i zatopił w bezdennem jeziorze! Nie chcieli tam dłużej stać, szpecąc kościół. Biedacy, przypominali sobie zapewne czasy, gdy modlono się do nich na kolanach.
Siedziałam i myślałam o tej łodzi wyładowanej świętymi, jak pewnego cichego letniego wieczora sierpniowego mknęła po lśniącej tafli jeziora. Wioślarz zwolna wyciągał z wody wiosła i spoglądał wystraszony na niezwykłych podróżnych, leżących na łodzi, ale hrabia Dohna, który także był obecny, nie bał się wcale. On sam, własnoręcznie brał jednego po drugim i ciskał w wodę. Czoło jego było jasne, oddychał głęboko. Czuł się niejako bojownikiem czystej, ewangelicznej wiary. I nie stał się cud. Bez buntu, cicho, zapadali święci w przepaść.
Następnej niedzieli kościół w Svartsjö jaśniał białością. Wizerunki nie mąciły już spokojnej kontemplacyi ducha. Tylko oczyma duszy powinni pobożni oglądać wspaniałości nieba i wizye świętych. Modlitwy ludzkie na własnych skrzydłach powinny się wznosić w górę, nie zaś czepiać się kraju szaty świętych.
Zieloną jest ziemia, siedziba ludzi, błękitne niebo, cel ich tęsknoty. Świat cały jest pełen barw. Dlaczego kościół ma być biały? Biały, jak zima, nagi, jak ubóstwo, blady, jak trwoga. Nie skrzy się szronem, jak las w zimie. Nie połyskuje perłami i koronkami, jak oblubienica. Zimny, biały jak płótno jest kościół, bez posągów, bez obrazu.
Owej niedzieli siedział hrabia Dohna na chórze, w kwiatami ozdobionym fotelu, aby go wszyscy widzieć i chwalić mogli. Chciał, żeby go sławiono za to, że ponaprawiał stare ławki, że uszkodzone posągi zniszczył, nowe szyby wprawić kazał na miejsce stłuczonych, a cały kościół przeciągnąć kazał farbą wodną. Nie napotkał w tem żadnych trudności. Że chciał przejednać gniew Najwyższego, nic w tem złego, gdy w tym celu przyozdobił Jego świątynię, jak uważał za stosowne. Ale dlaczego szukał uznania? On. który przybył tu z sumieniem, obarczonem nieprzejednaną surowością, powinien był na kolana się rzucić przed ławką dla żebraków i braci i siostry prosić, by modlili się za niego do Boga, iżby go w miłosierdziu Swojem chciał ścierpieć.
Ach hrabio Henryku! Bóg spodziewał się ciebie bezwątpienia na ławce nędzarzy. On nie dał się zwieść tem, że ludzie nie mieli odwagi cię zganić. On jest zawsze jeszcze tym surowym Bogiem, który kamieniom mówić każe, gdy ludzie milczą.
Kiedy nabożeństwo się skończyło i ostatnia pieśń przebrzmiała, nie wychodził nikt z kościoła, bo proboszcz wszedł na kazalnicę, aby wygłosie mowę dziękczynną do hrabiego.
Wtem nagle drzwi się otwarły i weszli święci, ociekający wodą, zabrukani mułem zielonym i brunatnem błotem. Zapewne posłyszeli, że tu miano wygłosie mowę pochwalną na cześć tego, który ich wyrzucił ze świętego przybytku Bożego i zanurzył ich w zimnych, zgniłych falach.
A oni nie lubią monotonnego fal plusku.
Przywykli do modlitw i nabożnych pieśni. Milczeli i godzili się na wszystko, póki przypuszczali, że dzieje się to jedynie ku czci Bożej. Ale stało się inaczej. Oto hrabia Dohna w chwale i dumie zasiadł wysoko, na chórze, oczekując, żeby go w domu Bożym chwalono i wysławiano. Na to nie mogli pozwolić. Dlatego opuścili swój wilgotny grób i przybyli do kościoła — cała parafia ich poznała. Oto święty Olaf z koroną na hełmie i święty Eryk ze złotemi kwiatami na płaszczu i święty Jerzy i święty Krzysztof. Reszty brak: królowa Saba i Judyta nie przyszły.
Gdy ludzie oprzytomnieli cokolwiek ze zdumienia, przeszedł szept po kościele: „rezydenci!“ Naturalnie, że rezydenci! Nie mówiąc słowa, idą prosto do hrabiego, biorą fotel jego na ramiona, wynoszą go z kościoła i zostawiają na pagórku pod kościołem.
Nic nie mówią, nie patrzą ani w prawo, ani w lewo. Poprostu wyrzucili hrabiego Dohnę z domu Bożego, a to uczyniwszy, odchodzą najbliższą drogą w stronę jeziora. Nikt ich nie zatrzymywał, nikt nie zastanawiał się, dlaczego to zrobili — wszak było jasne, jak na dłoni.
Zdawali się mówić: — My, rezydenci, mamy swoje własne zdanie. Hrabia Dohna nie zasługuje, aby go w kościele sławiono, dlatego go wynosimy. Jeżeli kto chce, może go wnieść napowrót.
Ale nikt go nie wniósł. Proboszcz mowy pochwalnej nie wygłosił nigdy. Parafianie tłumnie opuścili kościół. Nikogo nie było, ktoby nie przyznał, że rezydenci mieli słuszność.
Przypomnieli sobie młodą, wesołą hrabinę, którą na Borgu tak okrutnie dręczono. Przypomnieli ją sobie, taką dobrą dla ubogich, ją, na którą tak miło było spojrzeć, że sam jej widok był pociechą strapionym.
Wprawdzie grzechem było w taki sposób wchodzić do kościoła, ale zarówno proboszcz, jak parafianie czuli, że omal gorszego żartu nie dopuścili się względem Najwyższego; zawstydzili ich ci zdziczali, starzy szaleńcy.
— Gdy ludzie milczą, muszą przemówić kamienie — pomyśleli.
A od niedzieli onej hrabia Henryk nie mógł wysiedzieć na Borgu. Pewnej ciemnej nocy stanęła zamknięta kareta przed głównem wejściem. Wszystka służba ustawiła się naokół: okryta szalami, z gęstym welonem opuszczonym na twarz wyszła hrabina Marta. Prowadził ją hrabia drżącą, dygocącą. Z trudem udało się nakłonić ją do wejścia do sieni i na schody.
Szczęśliwą się uczuła, gdy się znalazła w powozie. Hrabia wskoczył za nią, zatrzaśnięto drzwiczki i woźnica popędził konie. Gdy wrony zbudziły się nazajutrz, jej już nie było.
Odtąd mieszkał hrabia stale na południu. Borg sprzedano, a właściciele zmieniali się szybko — wszyscy musieli bowiem pokochać ten śliczny zakątek, ale mało kto był w nim szczęśliwy.



WYSŁANNIK BOŻY.

Wysłannik Boży, kapitan Lennart, przybył pewnego południa sierpniowego do oberży w Broby i prosto skierował się do kuchni. Dążył on do swego domu Helgesäter, leżącego tuż pod lasem, o ćwierć mili na północ od Broby.
Kapitan Lennart wtedy nie wiedział jeszcze nic o tem, że na ziemi stanie się wysłannikiem Bożym. Serce biło mu radością na myśl, że ujrzy swój dom rodzinny. Ciężko dotknął go los, ale teraz wszystko pójdzie w zapomnienie, skoro powrócił do swoich, do domu. Nie wiedział, że jest z tych, którzy nie mogą spocząć pod własnym dachem, nie mogą ogrzać się u własnego ogniska.
Kapitan Lennart był wesołego usposobienia. Nie zastawszy nikogo w kuchni, zaczął w niej gospodarować, jak pustak młody. W mgnieniu oka przestawił kołowrotek, poplątał przędziwo, kota rzucił na głowę psu i śmiał się, aż rozbrzmiewało po całym domu, gdy dwaj towarzysze w przystępie zaciekłości zerwali dawną przyjaźń i rzucili się na siebie z ostremi pazurami, wściekłemi spojrzeniami i najeżoną sierścią.
Zwabiona hałasem, nadbiegła gospodyni. Przystanęła w progu i patrzyła na człowieka śmiejącego się z walczących zwierząt. Znała go dobrze, ale gdy go ostatni raz widziała, miał kajdany na rękach, jako więzień. A mianowicie przed pięciu laty przeszło złodziej jakiś na jarmarku w Karlstadzie skradł klejnoty pani radczyni. Zginęło wtedy dużo pierścieni, bransolet i klamer, które dama ta wysoko ceniła, gdyż były to podarunki lub dziedziczne klejnoty. Nie znaleziono ich, a po całej okolicy rozgłoszono, że kapitan Lennart jest sprawcą kradzieży.
Gospodyni nie mogła zrozumieć, w jaki sposób wieść taka mogła się rozejść. Przecież kapitan Lennart był dobrym, uczciwym człowiekiem. Żył przykładnie z żoną, którą pojął dopiero przed kilku laty, gdyż środki nie pozwalały mu ożenić się wcześniej. Ale teraz miał dostateczne utrzymanie przy pensyi i mieszkaniu. Co mogłoby skłonić takiego człowieka do ukradzenia bransolet i pierścionków? A jeszcze dziwniejsze jej się wydało, że taka pogłoska mogła znaleźć wiarę i zostać dowiedzioną tak, że kapitana spensyonowano, odebrano mu order i zasądzono na pięć lat przymusowych robót.
Sam utrzymywał, że był na jarmarku, ale wrócił, zanim posłyszał cośkolwiek o tej kradzieży. Na gościńcu znalazł brzydką, starą klamrę, którą podniósł i darował dzieciom. A klamra ta była ze złota i należała do skradzionych rzeczy — w tem było całe nieszczęście. Właściwie Sintram tak mu się przysłużył. Niegodziwiec ten oskarżył go i złożył świadectwo, na mocy którego go skazano. Widocznie trzeba mu było usunąć z drogi kapitana, gdyż wkrótce potem wytoczono jemu samemu proces: okazało się bowiem, że w r. 1814 sprzedawał proch Norwegom. Powszechnie mówiono, że bał się kapitana Lennarta, jako świadka. Z braku dowodów został wtedy uwolniony.
Gospodyni nie mogła się na niego napatrzeć. Włosy mu posiwiały, plecy się zgarbiły — ciężkie miał zapewne życie. Ale pogodna twarz i dobry humor go nie opuściły. To był ten sam kapitan Lennart, który ją prowadził do ołtarza i tańczył na jej weselu. Zawsze jeszcze gotów był z każdym spotkanym w drodze człowiekiem przystanąć i rozmawiać, każdemu dziecku centa rzucić, każdej starej, pomarszczonej kobiecie powiedzieć, że z każdym dniem staje się młodszą i piękniejszą, gotów był stanąć na beczce i przygrywać ludziom do tańca.
— No, matko Katarzyno — odezwał się — nie chcecie wcale na mnie patrzeć!
Wstąpił umyślnie, aby się dowiedzieć, co słychać u jego rodziny, czy go oczekują. Muszą przecież wiedzieć, że o tym czasie kończy się jego kara.
Oberżystka miała dla niego same dobre wieści. Żona jego okazała się dzielną kobietą, jak mężczyzna. Wydzierżawiła folwark od nowego właściciela i wszystko się jej wiedzie. Dzieci chowają się ładnie, aż miło spojrzeć. I naturalnie, czekają na niego. Żona kapitana była to małomówna kobieta, nie mówiąca nigdy o tem, co jej myśl zaprzątało — tyle jednak oberżystka wiedziała, że nikomu nie wolno było jeść łyżką kapitana, ani siedzieć w jego krześle w czasie jego nieobecności. Teraz, od wiosny nie było dnia, żeby nie wychodziła na najwyższy pagórek, patrzeć, czy nie idzie. I nowe ubranie mu sprawiła, z własnego przędziwa, które niemal wyłącznie ona wykonała. Z wszystkiego tego wnosić można, że go się spodziewa w każdej chwili, chociaż nic o tem nie mówi.
— Ale chyba nie wierzą tam w to? — zapytał kapitan Lennart.
— Nie, panie kapitanie, nikt nie wierzy! — uspokoiła go kobieta.
Nie mógł dłużej wytrzymać w karczmie, spieszno mu było do domu.
Wyszedłszy, spotkał się przypadkiem z dawnymi, dobrymi znajomymi. Rezydenci z Ekeby właśnie zajechali do oberży, gdzie zaprosił ich Sintram na obchód swoich urodzin. Rezydenci bez chwili namysłu podali rękę skazańcowi, witając go serdecznie. To samo uczynił też Sintram.
— Kochany Lennarcie — odezwał się on — bądź przekonany, że Pan Bóg musiał w tem mieć cel jakiś.
— Ty łotrze! — zawołał Lennart. — Myślisz, że nie wiem, iż mnie tylko dobry Bóg ocali od szubienicy?
Tamci zaczęli się śmiać, a Sintram wcale się nie zgniewał. Nic mu to nie szkodziło, że robiono aluzye do jego konszachtów z dyabłem.
I namówili kapitana, aby wrócił z nimi i wypił kieliszek na przywitanie, a zaraz potem będzie sobie mógł odejść. Ale biedakowi to nie posłużyło. Od pięciu lat nie miał w ustach nic podobnego. Może cały dzień nic nie jadł, zmęczyła go długa wędrówka. To też kilka kieliszków już odebrało mu przytomność. Gdy rezydenci do tego doprowadzili, wmuszali w niego jeden kieliszek po drugim. Nie mieli nic złego na myśli, robili to z dobrego serca, żal im go było, że przez pięć lat nie mógł używać na takich specyałach.
Zwyczajnie był to jeden z najtrzeźwiejszych ludzi. Można sobie wyobrazić, że nie miał zamiaru się uśpić — szedł przecież do żony i dzieci. Zamiast tego jednak, leżał na ławie w karczmie i spał.
Gdy tak leżał bezprzytomny, wziął Gösta kawałek węgla i posmarował mu twarz, nadając jej charakter zbrodniczy: — mówił, że to będzie odpowiednie, skoro wraca z więzienia. Zrobił mu oko „podbite“, przez nos przeprowadził jakimś sokiem czerwonym kreskę, niby bliznę, włosy w zlepionych skrętach zsunął mu na czoło i poczernił go całego.
Śmiali się z tego pomysłu chwilę; później chciał go Gösta obmyć.
— Nie, zostaw! — zawołał Sintram — jak się zbudzi i zobaczy się, będzie go to bawiło.
Tak też zostało i rezydenci zapomnieli o kapitanie. Pijatyka trwała całą noc. O brzasku zabierali się do domu. Wtedy bezwątpienia więcej mieli w głowie wina niż rozumu. Nagle przyszło im na myśl, co zrobić z kapitanem Lennartem.
— Zawieźmy go do domu! — rzekł Sintram. — Pomyślcie, jak się nim ucieszy żona. Rozkosz będzie patrzeć na jej radość. Wzruszy mnie ten widok. Zawieźmy go do domu. Podobała się ta myśl ogólnie. Boże drogi, jakże się ucieszy surowa pani z Helgesäter! — pomyśleli.
Zaczęli szarpać kapitana, aby go otrzeźwić, wsadzili go na jeden z wozów, które zmęczeni woźnice już oddawna przygotowali. I cała drużyna ruszyła w drogę; niektórzy zasypiali i omal z wozów nie pospadali, inni śpiewali, aby nie zasnąć. Ze swojemi obwisłemi, obrzmiałemi twarzami wyglądali nie lepiej od włóczęgów.
Przybywszy na miejsce, kazali koniom z wozami zostać na podwórzu, a sami z uroczystą powagą poszli ku frontowemu wejściu. Beerencreutz i Juliusz prowadzili kapitana.
— Zbudź się, Lennarcie! — wołali — jesteś w domu. Nie poznajesz, żeś już w domu?
Rozwarł oczy i niemal otrzeźwiał. Czuł się wzruszonym, że go odprowadzili.
— Przyjaciele — zaczął, przystając, aby do wszystkich jednocześnie się zwrócić. — Pytałem Pana Boga, dlaczego musiałem doświadczyć tak dużo złego.
— Ach, daj pokój — odezwał się Beerencreutz — kazanie zachowaj dla siebie.
— Pozwól mu mówić — bronił go Sintram — wcale dobrze mówi.
— Pytałem go i nie mogłem zrozumieć, teraz jednak rozumiem doskonale. Chciał mi pokazać, jakich posiadam przyjaciół, którzy odprowadzają mnie do domu, aby byli świadkami radości mojej i żony. Gdyż moja żona oczekuje mnie. Czemże są wobec tego lata minionej niedoli?
Tu zaczęły silne pięści uderzać we drzwi — rezydentom szkoda było czasu na słuchanie jego mowy.
Wewnątrz powstał ruch. Służące zbudziły się i wyjrzały. Szybko zarzuciły na siebie suknie, bały się jednak otwierać takiej gromadzie mężczyzn. Wreszcie odsunięto rygle — wyszła sama pani Lennartowa.
— Czego chcecie? — zapytała.
— Przyprowadzamy męża — odpowiedział Beerencreutz, popychając naprzód kapitana. — Ujrzała go, jak chwiejnym krokiem zbliżał się ku niej, pijany, z twarzą złoczyńcy. A za nim stała cała czereda pijanych, słaniających się mężczyzn.
Cofnęła się — on postępował za nią z otwartemi ramionami.
— Odszedłeś złodziejem, wracasz włóczęgą! — rzekła i chciała wejść do domu.
Nie zrozumiał i szedł wciąż za nią, wtedy uderzyła go w pierś silnie.
— Czy sądzisz, że zamierzam takiego, jak ty, uznać panem domu mojego i dzieci moich? — zapytała i drzwi się za nią zamknęły, zasuwy zatrzasnęły.
Kapitan Lennart rzucił się na drzwi i zaczął je szarpać. Wtedy rezydenci nie mogli się wstrzymać od śmiechu. Taki był pewny swojej żony, a ona nie chce nic o nim słyszeć. To im się wydawało zabawne.
Gdy kapitan posłyszał ich śmiech, rzucił się na nich, chcąc ich bić. Zaczęli uciekać ku swoim wozom. On puścił się za nimi, lecz potknął się na kamieniu i upadł. A gdy się podniósł, nie gonił już rezydentów. W pomieszaniu tem błysnęła mu nagle myśl: Na świecie nie dzieje się bez woli Bożej nic, nawet rzecz najmniejsza.
— Dokądże mnie wiedziesz? — zapytał. — Jestem piórkiem, które lata za Twoim podmuchem. Jestem piłką w Twoich ręku. Dokądże mnie wiedziesz? Dlaczego zamykasz przedemną drzwi mego domu?
I odszedł od swego domu w przekonaniu, że Bóg chce tego.
Gdy słońce weszło, stał na jednem ze wzgórz Broby i spoglądał w dolinę. Mieszkańcy jej nie wiedzieli wtedy, że zbawca ich znajduje się tak blizko. Nie kładziono listków wonnej lawendy i polnych kwiatów na progi, które on miał przekraczać; matki nie brały dzieci na ręce, aby im go pokazać, gdy będzie przechodził; wnętrze chat nie było odświętnie przybrane; czarna czeluść pieca nie była zakryta pachnącym jałowcem. Mężczyźni nie dokładali starań, aby dobrze utrzymane pola i bujne łąki cieszyć mogły oko jego.
Ztąd, gdzie stał, smutny jego wzrok dojrzał, jak susza spustoszyła okolicę, jak zniszczyły się zasiewy, jak ludzie nie mają nawet ochoty przygotować ziemi pod nowy zasiew. Spojrzał w stronę sinych gór, a wschodzące słońce oświetliło czarne, wypalone miejsce, gdzie szalał ogień. Oglądał przydrożne brzozy: susza je niemal skurczyła. Z rozmaitych drobnych szczegółów, po zapachu paszy, gdy przechodził obok zagrody jakiejś, po wywróconych płotach, po małej ilości drzewa opałowego, przywiezionego do domu i zrąbanego — poznał, że ludzie nie dbali o swoją chudobę, że nadeszła nędza, że szukają pociechy w zobojętnieniu i wódce.
Ale może dobrze się stało, że on zobaczył to wszystko. Jemu nie było danem na własnem polu oglądać zasiewów zieleniejących i wypuszczających kiełki, nie było mu danem siedzieć przy własnem ognisku i patrzeć, jak żar gaśnie i czuć, jak miękkie dłonie jego dzieci wsuwają się w jego ręce; nie danem mu było pobożnej małżonki widzieć u boku swego. Może więc dobrze było dla niego, którego ciężka gniotła troska, wiedzieć, że istnieją ludzie, potrzebujący jego pociechy. Może dobrze dla niego było, że czasy były ciężkie, że skąpstwo natury sprowadziło nędzę biedaków, że niejeden, któremu się lepiej powodziło, starał się pognębić swoich braci. Niedarmo przecież proboszcz z Broby, chciwy sknera, był ich wspólnikiem, nie zaś prawdziwym pasterzem; niedarmo rozrzutni, opilce, rezydenci rządzili w Ekeby, niedarmo Sintram wmawiał w nich, że śmierć i zagłada spadnie na nich wszystkich.
Kapitan Lennart stał na wzgórzu i mimowoli przyszło mu na myśl, że Pan Bóg go potrzebuje. A przytem nie wezwała go do siebie żona, przejęta skruchą.
Rezydenci nie mogli w żaden sposób zrozumieć, że to oni byli przyczyną surowego postępowania pani Lennartowej. Sintram nic im nie przypomniał, a oni zgoła zapomnieli o swoim figlu. W okolicy oburzano się na żonę, która była za dumną, aby przyjąć tak dobrego męża. Opowiadano, że natychmiast przerywała każdemu, kto usiłował przemówić u niej za mężem. Nie mogła znieść, aby wspominano jego imię. Kapitan zaś nie uczynił nic, aby wpłynąć na zmianę o nim sądu.
Następnego dnia dogorywał jakiś stary wieśniak w sąsiedniej wsi. Sakrament święty już przyjął, siły żywotne go opuściły, koniec jego był blizki. Niespokojny, jak ktoś, wybierający się w daleką podróż, kazał swoje łóżko z kuchni do izby, a stąd znów do kuchni przenosić. Po tem łatwiej niż po ciężkim oddechu poznać, że nadeszła ostatnia jego chwila.
Otaczają go: żona, dzieci, czeladź. Był szczęśliwy, bogaty, poważany. W godzinie śmierci nie jest osamotniony. Nie obcy, niecierpliwi ludzie otaczają łoże jego. Starzec zaczyna mówić o sobie samym, jak gdyby już stał przed tronem Przedwiecznego, a wśród westchnień przyświadczają mu otaczający, że słowa jego są prawdziwe.
— Byłem pracowitym robotnikiem i dobrym gospodarzem — mówi. — Kochałem żonę swoją, jako mą rękę prawą. Dzieci moje nie wyrosły bez opieki i karności. Nie piłem. Nie przesuwałem kamienia granicznego. Gdy koń mój szedł pod górę, nie spinałem go ostrogą, krów nie głodziłem w zimie, owiec latem nie puszczałem niestrzyżonych.
A naokół czeladź płacząca powtarza, jak echo: Dobry to był gospodarz, ach, Panie Boże! Gdy koń szedł pod górę, nie spinał go ostrogą, krów nie głodził w zimie.
Wtem niepostrzeżenie wszedł jakiś wędrowiec, prosząc, aby mu dano co zjeść i napić się. W milczeniu stojąc u proga, słyszał słowa konającego.
— Lasy wytrzebiłem, łąki wysuszyłem — mówi starzec dalej. — Pług ciągnąłem równemi bruzdami. Stodołę wystawiłem trzy razy tak wielką, na trzy razy tyle zboża, co za moich ojców. Kazałem zrobić trzy srebrne kubki z błyszczących talarów, mój ojciec sporządził zaledwie jeden.
Słowa te docierają do uszu nieznajomego. Słyszy go świadczącego o sobie samym, jak gdyby stał przed tronem Boga. Słyszy dzieci i czeladź przytwierdzającą: — Równemi bruzdami ciągnął pług, tak, święta prawda!
— Bóg wyznaczy mi dobre miejsce w królestwie swojem — ciągnął dalej chory...
— Dobry Bóg przyjmie naszego gospodarza — mówi czeladź.
Człowiek u drzwi stojący słyszy te słowa i przerażenie go ogarnia, jego, który pięć długich lat był piłką w ręku Boga, piórkiem, latającem za Jego podmuchem. Przystępuje do chorego i bierze go za rękę.
— Przyjacielu — rzecze, a głos mu drży wzruszeniem — czy pomyślałeś, kim jest ten, przed którego obliczem staniesz niebawem? Jestto wielki Bóg, potężny Bóg. Światy są Jego rolami, orkany Jego końmi. Wielkie światy drżą pod ciężarem Jego kroków. A ty stajesz naprzeciw Niego i powiadasz: — Równe brózdy ciągnąłem, żyto siałem, drwa rąbałem. Czy chcesz się chełpić wobec Niego i mierzyć się z Nim? Nie wiesz chyba, jak potężny jest Pan, w którego królestwo wstępujesz.
Starzec otwiera szeroko oczy, twarz mu się wykrzywia strachem, charcze głośno.
— Nie stawaj przed Bogiem twoim z wielkiemi słowami na ustach!... — ciągnie dalej wędrowiec. — Potężni świata tego są jako plewy w Jego stodole. On morza wyżłobił i góry spiętrzył. On ziemię okrył roślinnością. On jest robotnikiem niezrównanym, ty nie możesz się z Nim mierzyć. Ukorz się przed Nim, ty odlatująca duszo ludzka. Padnij w proch przed Bogiem twoim i Panem. Boski gniew wisi nad tobą, jak niszcząca burza. Ukorz się! Jak dziecię uchwyć się szaty Jego i proś o opiekę. Tarzaj się w prochu, błagaj łaski. Ukorz się przed twoim Stworzycielem, ty duszo ludzka!
Oczy chorego rozwarły się szeroko, ręce się splotły, lecz twarz pojaśniała i charczący dźwięk ustąpił.
— Ludzka duszo, odlatująca ludzka duszo! — woła wędrowiec. — Jak pewnem jest, żeś w ostatniej swojej godzinie ukorzyła się przed swoim Bogiem, tak pewnem jest, że On jak dziecię weźmie cię na ręce i zaniesie w krainę niebieską.
Starzec raz jeszcze westchnął głęboko i wyzionął ducha. Kapitan Lennart, skłoniwszy głowę, modlił się. Wszyscy w izbie modlą się i głęboko wzdychają.
Gdy oczy podnieśli, ujrzeli starca leżącego spokojnie. Oczy jego zdają się jeszcze promienieć odblaskiem pięknych obrazów, usta uśmiechają się, twarz jest pogodna.
— O, ty wielka, piękna duszo ludzka — myślą wszyscy, którzy patrzą na niego — potargałaś już więzy prochu ziemskiego. W ostatniej godzinie wzniosłaś się do Stwórcy swego. Ukorzyłaś się przed Nim. On cię uniósł jak dziecię w swoich ramionach.
— On widział Boga — powiedział syn i przymknął starcowi powieki.
— Widział otwarte niebo — łkają dzieci i czeladź.
Stara matka kładzie drżącą rękę w prawicę kapitana Lennarta.
— Panie kapitanie, w najgorszej chwili przyszedłeś mu pan z pomocą!
On stoi milczący. Oto spadła na niego łaska silnych słów i wielkich czynów i nie wie jak i zkąd? Drży, jak motyl wykluwający się z poczwarki, gdy skrzydełka jego rozwijają się od promieni słonecznych, a połyskują jak słońce samo.


Ta chwila pchnęła kapitana między ludzi. Inaczej byłby zapewne wrócił do domu i pokazał się żonie we właściwej swojej postaci, ale od tej chwili był przekonany, że Bóg potrzebuje usług jego. Stał się tedy wysłańcem Bożym, który biedakom niesie pomoc i pociechę. A bieda i nędza wonczas były wielkie i mądrość a dobra wola mogły więcej zdziałać, niż złoto i potęga.
Pewnego dnia zaszedł kapitan do biednych chłopów, mieszkających w okolicy Gurlittberga. Nędza wśród nich panowała wielka, nie mieli już kartofli do jedzenia, nie mogli siać żyta na wypalonych polach, gdyż zabrakło im ziarna.
Wtedy kapitan wsiadł w małą łódkę i popłynął na drugą stronę jeziora do Sintrama, prosząc go, aby biedakom dał ziarna i ziemniaków. Sintram przyjął go dobrze, zawiódł do wielkich, pełnych śpichrzów i do piwnic, gdzie złożone były ziemniaki jeszcze z zaprzeszłego zbioru. Kazał mu napełnić wszystkie sakwy i wory, które przywiózł z sobą.
Gdy Sintram zobaczył łódź kapitana, zauważył, iż jest za mała na ten ciężar. Niegodziwy człowiek kazał wory przenieść na jednę ze swoich dużych łodzi i powierzył ją parobkowi swojemu, silnemu chłopu imieniem Mans. Kapitan Lennart miał więc tylko wiosłować swoją małą łódką.
A jednak silny Mans prześcignął go, gdyż był to mistrz w wiosłowaniu i siłacz niezwykły. Kapitan, płynąc po pięknem jeziorze, zadumał się; myślał o cudownych losach małych kiełków na zasiew. Teraz rzuci się je na czarną ziemię, pełną popiołu, między kamienie i kawałki drzewa, a one jednak rosnąć w niej będą i korzonki wypuszczą. Myśli o miękkich, jasnozielonych źdźbłach, które pokryją ziemię i w duchu schyla się i pieszczotliwie przesuwa po nich dłonią. Potem myśli, jak jesień i zima przejdą po tych małych biedactwach, które tak późno z ziemi wyszły, i o tem, jakie one będą dzielne, świeże, kiedy wiosna przyjdzie i naprawdę rosnąć będą mogły. I raduje się jego rycerskie serce na samą myśl o tych sztywnych źdźbłach, które będą stały smukłe, na kilka łokci wysokie, zakończone kłosami.
Kłosy te będą powiewały swojemi małemi pióropuszami tak, że pyłek nasienny ulatywać będzie w górę aż po wierzchołki drzew, a wreszcie wśród widocznej trwogi i walki napełnią się kłosy słodkiem, miękkiem ziarnem. A później, gdy sierp na nie spadnie i kłosy ścinać będzie, jak też cepy stukać w nie będą głośno! Myśli o tem, jak młyn na mąkę zmiele te ziarenka, a z mąki wypiecze się chleb — ileż to ludzi zaspokoi swój głód temi małemi ziarnami, które teraz płyną przed nim łodzią!
Parobek Sintrama przybił pod mostem i mnóstwo głodnych zjawiło się natychmiast. Wtedy odezwał się parobek, nauczony przez pana swego:
— Pan Sintram przysyła wam tu słód i ziarno. Słyszał, że brak wam wódki.
Ludzi ogarnął jakgdyby szał. Rzucili się na łódź, wskakiwali do wody, aby zabierać wory. A nie tego chciał kapitan Lennart.
I on w tej chwili wylądował i zgniewał się, widząc gwałtowność chłopów. Chciał rozdzielić kartofle na pokarm, a żyto pod zasiew, nie miał zgoła zamiaru o słód prosić.
Wołał na nich, aby wory zostawili, ale go nie usłuchali.
— Niechże zatem w gardłach waszych zamieni się żyto w piasek, a ziemniaki w kamienie! — zawołał rozgniewany, że zabrali zboże.
W tej chwili zdało się, jak gdyby kapitan Lennart cud uczynił. Dwie kobiety, które się kłóciły o jakiś wór, zrobiły w nim dziurę i ujrzały sam piasek. Chłopi, niosący worki z kartoflami, spostrzegli, że są tak ciężkie, jak gdyby były wypełnione kamieniami. Był to więc tylko piasek i kamienie, nic, tylko piasek i kamienie. Ludzie przerażeni stali, dziwiąc się mężowi Bożemu, który im się ukazał. Kapitan sam przez chwilę stał osłupiały ze zdumienia. Ale Mans się śmiał.
— Wracaj do domu, człowieku — odezwał się kapitan — zanim się spostrzegą, że w worach nic innego nie było, prócz kamieni i piasku, gdyż lękam się, by cię nie zatopili razem z łodzią.
— Nie boję się — odparł zuchwały parobek.
— A jednak wracaj lepiej do domu — powiedział kapitan tak stanowczym głosem, że tamten usłuchał natychmiast.
Później tłómaczył kapitan chłopom, że Sintram ich oszukał, ale nie chcieli mu wierzyć, przekonani, że stał się cud. Wieść o tem rozeszła się wkrótce, a że prości ludzie mają pewne upodobanie w nadzwyczajnościach, powstało ogólne przekonanie, że kapitan Lennart może działać cuda. Pozyskał przez to wielkie znaczenie u ludu i nazywano go odtąd powszechnie wysłańcem Bożym.



DAWNE PIOSENKI.

Pewnego cichego popołudnia z końcem sierpnia Maryanna Sinclaire siedziała w swoim pokoju, porządkując listy i papiery.
Wszystko stało w pogotowiu: wielkie skórzane kufry podróżne i żelazem okute paki wtoczono do pokoju, suknie leżały na krzesłach i sofach; ze strychu, z szaf i z bejcowanych skrzyń wydobyto wszystko; jedwab i cienkie płótno połyskiwały, klejnoty porozkładano do odczyszczenia, szale i futra mają być przebrane i opatrzone, czy nie brak czego.
Maryanna wybierała się bowiem w długą podróż. Była w chwili przełomowej swego życia, dlatego paliła mnóstwo listów dawnych i dzienniczków. Wspomnienia przeszłości nie będą jej już ciążyły.
Gdy tak siedzi i przepatruje wszystko, wypada jej z ręki zwitek starych piosenek. Były to przepisane dawne piosenki ludowe, które jej matka zwykła była śpiewać w jej dzieciństwie. Rozwiązała sznurek i zaczęła czytać.
Po chwili uśmiechnęła się smutno — dziwna to była mądrość, którą zawierały te stare piosenki.
— Nie wierz szczęściu! nie wierz pozorom szczęścia — nie wierz różom i najpiękniejszym kwiatom.
— Nie wierz uśmiechowi! — mówiły. — Patrz, panna Valborga jedzie w czerwonej wyzłacanej karecie, a przecież jest smutna, jak gdyby kopyta końskie i koła przejść miały po szczęściu jej całego życia.
— Nie wierz tańcowi! — mówiły. — Niejedna noga sunie lekko po posadzce, gdy serce ciąży ołowiem. Młoda Krystyna tańczyła tak wesoło i wdzięcznie ze śmiercią w duszy.
— Nie wierz żartom! — mówiły. — Niejeden siada do stołu z uśmiechem na ustach, a wolałby umrzeć, tak smutno mu jest. Oto siedzi piękna Adelina i każe sobie podać serce księcia Frydenborgu w dziewięciu kawałkach w przekonaniu, że jest to widok, który jej doda sił, by mogła umrzeć.
Ach, wy stare piosenki, w cóż tedy każecie wierzyć? W łzy i smutek?
Rzadko wzdycha wesołe serce, częściej śmieją się smutne usta. W łzy i smutek wierzą stare piosenki, w „smutek“ i „objawy smutku“. Smutek jest to rzeczywista, trwała, pewna, podstawowa skała pod lotnym piaskiem.
Radość nie jest niczem innem, jeno zamaskowanym smutkiem. Na świecie bowiem nic innego niema, prócz smutku.
— Ach wy, rozpaczy pełne — mówi Maryanna — jakżeż marna wasza mądrość wobec pełni życia.
Podeszła do okna i spojrzała w ogród, gdzie przechadzali się jej rodzice. Chodzili po szerokich alejach, rozmawiając o wszystkiem, na co ich oczy spojrzały, o kwiatach na polu, ptaszkach w powietrzu.
Przyszło jej na myśl, że właściwie wszystko zawisło od człowieka samego, że radość i smutek zależą tylko od rozmaitych sposobów pojmowania rzeczy. Pytała się sama siebie: czy radością, lub też smutkiem było to, co ją spotkało w ostatnim roku. Sama nie umiała sobie odpowiedzieć.
Przeszła ciężkie chwile. Dusza jej chora była. Wróciwszy do domu, powiedziała sobie:
— Zapomnę krzywdy, które mi wyrządził ojciec. — Ale serce jej inaczej mówiło. — On sprawił mi najstraszniejszy ból — mówiło — on zabrał mi kochanka, do rozpaczy mnie doprowadził, bijąc matkę. Nie życzę mu nic złego, ale się go boję.
Zauważyła, iż musiała panować nad sobą, by pozostać na miejscu, gdy ojciec przysiadł obok niej; miała ochotę uciec natychmiast. Usiłowała zapanować nad sobą, rozmawiała z nim, jak dawniej i niemal wyłącznie przebywała w jego towarzystwie. Zapanować nad sobą umiała, ale cierpiała niewymownie. Doszło do tego, że wszystko w nim było jej wstrętne: jego silny, gruby głos, ciężki chód, duże ręce, cała jego ogromna postać olbrzyma. Nic mu złego nie życzyła, nie chciała mu sprawić przykrości, ale nie mogła się do niego zbliżyć bez uczucia odrazy i strachu. Jej zdeptane serce mściło się.
— Nie pozwoliłeś mi kochać — mówiło ono — ja mimo to panuję nad tobą, skończy się na tem, że mnie znienawidzisz.
Przyzwyczajona zdawna badać wszystko, co się działo w jej duszy, zauważyła dobrze, iż wstręt jej z każdym dniem wzrastał. Jednocześnie udało się jej, jak gdyby była na wieki przykuta do swojego domu. Czuła, że najlepiej byłoby wejść między ludzi, ale od czasu choroby trudno jej się było zdecydować na cośkolwiek. Mówiła sobie, że nigdy nie znajdzie ulgi, że będzie coraz nieszczęśliwszą, aż pewnego dnia straci siłę panowania nad sobą, a wtedy powie ojcu wszystko, da mu poznać całą gorycz swego serca i będzie nieszczęście.
Tak minęła wiosna i pierwsza połowa lata. W lipcu zaręczyła się z Adryanem, aby mieć dom własny.
Pewnego pięknego ranka zajechał baron Adryan na wspaniałym rumaku. Jego huzarska bluza lśniła się w słońcu, nie mówiąc już o jego własnej, świeżej twarzy i promiennych oczach. Melchior Sinclaire wyszedł sam do niego na ganek i przyjmował go. Maryanna siedziała przy oknie i szyła. Widziała go zajeżdżającego i słyszała każde słowo ich rozmowy.
— Dzień dobry, rycerzu słońca! — zawołał Sinclaire. — Ależ ty prześliczny jesteś. Czyżbyś w zaloty ruszał?
— Właśnie, w sam raz wujaszek utrafił! — odparł, śmiejąc się.
— I nie wstydzisz się, chłopcze? Czemże myślisz wyżywić żonę?
— Goły jestem jak święty turecki, prawda. Ba, gdybym tylko cośkolwiek miał, tobym się przecież wystrzegał jarzma.
— Co też ty wygadujesz, rycerzu słońca! Ale haftowaną bluzę toś sobie mógł sprawić.
— Na kredyt, wujaszku, na kredyt wzięta.
— A koń, na którym siedzisz, piękny rycerzu, wart przecież całą furę złota. Zkąd przyszedłeś do niego?
— Pożyczyłem.
Temu nie mógł się oprzeć wielki pan.
— Bóg niech cię błogosławi, chłopcze! — zawołał. — Potrzebna ci żona z ładnym posagiem. Jeżeli cię Maryanna zechce, dam ci ją chętnie.
W ten sposób krótko i węzłowato załatwili panowie sprawę, zanim baron zdążył zsiąść z konia.
Po chwili Adryan wszedł do Maryanny i odrazu wyjechał ze sprawą.
— Ach! droga Maryanno, z ojcem już się ułożyłem. Takbym chciał dostać cię za żonę... powiedz, że się zgadzasz, moja kochana.
W rozmowie wydobyła z niego prawdę. Stary baron, jego ojciec, znów się dał skusić na kupienie pustych terenów. Przez całe życie stary baron skupywał kopalnie, w których nic nie było. Matka się tem gryzła, on sam popadł w długi, a obecnie stara się o jej rękę, aby ocalić rodzinne dobra i swoją huzarską bluzę.
Majątek ich leżał po drugiej stronie jeziora, prawie naprost Björne. Znali się bardzo dobrze, byli rówieśnikami, bawili się razem.
— Naprawdę, mogłabyś wyjść za mnie, Maryanno; widzisz, takie nędzne życie wiodę teraz! Muszę jeździć na pożyczanych koniach, nie jestem w stanie zapłacić krawca. Tak dalej być nie może. Muszę wystąpić z wojska, a wtedy nie pozostanie mi nic, jak w łeb sobie palnąć!
— Ależ, Adryanie, cóżby to było z nas za małżeństwo? Przecież nie jesteśmy w sobie zakochani ani odrobinę!
— Tak, co do miłości... to uważam ją za głupstwo — odpowiedział. — Lubię jeździć na dobrych koniach, polować, ale na kochanka nie jestem stworzony — chciałbym pracować. Gdybym tylko miał tyle pieniędzy, żeby oczyścić majątek i matce zapewnić spokojną starość, czułbym się zadowolonym. Orałbym i siał, gdyż lubię pracować.
To mówiąc, patrzał na nią swojemi dobremi oczyma, a ona wiedziała, że mówi prawdę i że jest człowiekiem, na którym można polegać. Zaręczyła się tedy z nim głównie dlatego, żeby wyjść z domu, a po części i dlatego, że go lubiła zawsze.
Nigdy jednak nie zapomni miesiąca, który nastąpił po wieczorze sierpniowym, kiedy ogłoszono ich zaręczyny — straszny to był miesiąc!
Baron Adryan stawał się z każdym dniem bardziej milczącym i melancholicznym. Dość często zjawiał się na Björne, czasem nawet dwa razy dziennie, ale nie mogło ujść jej uwagi, że jest smutny. Jeżeli był ktoś z obcych, żartował niekiedy, w jej towarzystwie jednak był zawsze niemożliwy, nudny, milczący. Rozumiała dobrze, co mu dolega: nie było tak łatwo, jak mu się zdawało, ożenić się z brzydką dziewczyną. Teraz go napełnia wstrętem. Nikt lepiej od niej nie wiedział, jak bardzo jest brzydka. Dała mu do poznania, że nie pożąda pieszczot, ani zaklęć miłosnych, ale mimo to męką dla niego było wyobrażać ją sobie, jako żonę, a z każdym dniem było gorzej.
— Dlaczego się tak męczy? — pytała się w duchu. — Czemu nie zerwie?
Dawała mu dość wyraźne w tym względzie wskazówki — ona sama nie mogła nic uczynić. Ojciec powiedział jej wręcz, że dobra jej sława obecnie już nie zniesie żadnych wykrzyków w kwestyi zaręczyn.
A potem — w kilka dni po wielkiej uroczystości zaręczynowej, ta straszna rzecz, niespodziewana!...
Na żwirowej drodze tuż przed zajazdem do dworu leżał kamień, który sprawiał dużo kłopotu i szkody. Wozy łamały się na nim, konie i ludzie się przewracali, dziewki, które przechodziły z wielkiemi wiadrami mleka, potykały się i rozlewały mleko. Kamień jednak pozostał dlatego, że tyle lat tam leżał. Był tam jeszcze za życia rodziców dzisiejszego dziedzica. On też nie uznawał, żeby właśnie on go miał usunąć.
Jednego z ostatnich dni sierpnia zdarzyło się, że dziewki, niosące ogromny ceber, przewróciły się na kamienie. Zraniły się poważnie.
Było to w czasie śniadania. Dziedzic odbywał swą ranną przechadzkę; ponieważ ludzie właśnie byli na podwórzu, kazała pani Gustawa parobkom wykopać kamień. Wzięli tedy łopaty i drągi, kopali i podważali, w końcu powiodło im się wykopać odwiecznego szkodnika. Potem zanieśli go na tylne podwórze — a była to praca na sześciu ludzi.
Zaledwie kamień usunięto, gdy wrócił dziedzic i od pierwszego rzutu oka poznał, co się stało. Gniew go ogarnął. Twierdził, że cały dwór już zmienił wygląd. Kto się odważył kamień usunąć? Więc to pani Gustawa wydała taki rozkaz! Ach, te kobiety nie mają Boga w sercu! Czyż ona nie wiedziała, że był przywiązany do tego kamienia?
Poszedł prosto po kamień, podniósł go i z tylnego podwórza sam zaniósł go na front, na miejsce, gdzie dotąd leżał i tu go rzucił. Czyn ten wywołał podziw całego Wermlandu.
Gdy niósł kamień przez podwórze, stała Maryanna w oknie jadalni i przypatrywała mu się. Nigdy przedtem nie wydawał się jej tak strasznym. On był jej panem, ten straszny człowiek o bezgranicznej sile. Nierozsądny, kapryśny pan, który nigdy nie uwzględniał nic, prócz własnych życzeń.
Byli przy śniadaniu, a ona stała właśnie z nożem w ręku i bezwiednie podniosła go w górę.
Wtem pani Gustawa chwyciła ją za łokieć, wołając:
— Maryanno!
— Co takiego, mamo?
— Wyglądałaś tak strasznie, żeś mnie przeraziła.
Maryanna długo się w nią wpatrywała. Była to drobna, zasuszona kobiecina z siwemi włosami, pomarszczona, chociaż miała dopiero lat pięćdziesiąt. Żyła, jak pies, nie licząc ciosów i razów. Była niemal zawsze pogodna, a mimo to, sprawiała smutne wrażenie. Podobną była do drzewa, smaganego wichrami, które nie zaznało nigdy spokoju, aby mogło wyrosnąć. Nauczyła się też chodzić krzywemi drogami, kłamała, gdy trzeba było i udawała nieraz głupszą, aby tylko uniknąć wyrzutów. Była w zupełności dziełem swego męża.
— Mamo, czy bardzobyś się smuciła, gdyby ojciec umarł? — spytała Maryanna.
— Ach, Maryanno, ty gniewasz się jeszcze na ojca, wciąż się gniewasz. Dlaczego nie może się wszystko dobrze zakończyć, teraz, skoro masz innego narzeczonego?
— Cóż ja temu winna, mamo? Co ja winna, że się go boję? Alboż to mama nie wie, jaki on jest? Jakże ja go mogę kochać? Jest gwałtowny, rubaszny, dręczył cię tak, że postarzałaś się przed czasem. Dlaczego on ma być panem naszym? Przecież zachowuje się, jak waryat! Jak mogę go czcić i szanować? Nie jest wcale dobry, ani litościwy. Wiem, że jest silny i każdej chwili może nas zabić. Może nas wyrzucić z domu, kiedy zechce. Czyż za to mam go kochać?
Wtedy nagle pani Gustawowa zmieniła się do niepoznania. Odzyskała moc i odwagę i odezwała się stanowczym głosem:
— Strzeż się, Maryanno; zdaje mi się, że ojciec miał słuszność, gdy cię w zimie wydalił. Zobaczysz, że spotka cię za to kara. Musisz się nauczyć znosić bez nienawiści, cierpieć bez wywierania zemsty.
— Ach mamo, taka jestem nieszczęśliwa!
Wtem w sieni dał się słyszeć odgłos padającego ciała.
Nigdy się nie dowiedziały, czy Melchior Sinclaire przez otwarte okno słyszał słowa Maryanny, albo może fizyczne nadwerężenie sprowadziło atak apoplektyczny. Gdy wybiegły, zastały go leżącego bez przytomności. Nie śmiały nigdy pytać o powód, a on nie zdradzał się z niczem. Maryanna nie miała odwagi dokończyć myśli, że zemściła się mimowoli.
Ale widok ojca leżącego na tych stopniach właśnie, na których stojącego nienawidziła, usunął z jej serca wszelką gorycz.
Niebawem odzyskał przytomność, a po kilku dniach zupełnego spokoju był znów tym samym, co dawniej — a przecież zgoła innym.
Maryanna patrzała na rodziców chodzących po ogrodzie ręka w rękę. Teraz zawsze tak chodzili. On odtąd sam nie chodził wcale, nigdzie nie wyjeżdżał. Gdy goście zjechali, tracił humor, jak wobec wszystkiego, co go dzieliło od żony. Nagle postarzał się. Nie mógł się zabrać do napisania listu. Żona musiała go wyręczyć. Nie postanowił nic na własną rękę, lecz pytał ją o wszystko i kazał tak robić, jak ona poleciła. A zawsze był łagodny i uprzejmy. Czuł sam, jak bardzo się zmienił i jak szczęśliwą z tego powodu była jego żona.
— Jej teraz dobrze na świecie — powiedział pewnego razu do Maryanny, wskazując na matkę.
— Ach, drogi Melchiorze! — zawołała — wiesz dobrze, że wolałabym cię widzieć zdrowym.
I rzeczywiście. Największą jej przyjemność sprawiało opowiadanie o silnym dziedzicu, jakim był za dawnych czasów. Opowiadała, jak potrafił żyć na ciągłych hulankach, a lepiej to znosił, niż którykolwiek z rezydentów z Ekeby, jak interesy umiał załatwiać i najwięcej zarabiał właśnie wtedy, gdy ona myślała, że gotów z wszystkiego się wyzuć.
Maryanna jednak wiedziała, że mimo utyskiwania, szczęśliwa była. Oboje wyglądali staro, złamani przed czasem. Być wszystkiem dla męża, matce to wystarczało. Maryannie zdawało się, że dziś może powiedzieć, jak się ich życie ułożyło. On będzie słabł coraz bardziej, jeden atak po drugim uczyni go coraz bardziej bezsilnym, a ona będzie przy nim, będzie go pielęgnowała, póki ich śmierć nie rozłączy. Koniec ten jednak mógłby się jeszcze ociągać aby pani Gustawa czas jakiś użyła szczęścia.
— Tak powinno być — myślała córka — od życia tyle jej się jeszcze należy.
I z nią samą było lepiej. Już nie beznadziejna rozpacz skłaniała ją do wyjścia zamąż, aby zmienić pana. Jej zbolałe serce znalazło spokój. Nienawiść wstrząsnęła niem podobnie jak miłość, ale przestała już myśleć o tem, co przecierpiała. Musiała uznać, że stała się prawdziwszym, większym, bogatszym człowiekiem, niż dawniej, dlaczegoż więc miałaby pragnąć, aby to, co zaszło, nie było się stało? Czyż każde cierpienie prowadzi do dobrego? A może dałoby się wszystko zamienić w szczęście? Zaczęła za dobre uważać wszystko, co mogło się przyczynić do rozwinięcia w niej wyższego człowieka. — Dawne piosenki więc nie miały słuszności. Smutek nie jest jedyny, mający trwałość. Zamierza obecnie wyjechać i poszukać miejsca, gdzie mogłaby być użyteczną. Gdyby ojciec jej pozostał był takim, jak dawniej, nie byłby jej nigdy pozwolił na zerwanie zaręczyn. Teraz pani Gustawa łagodnie tę sprawę przeprowadziła. Maryanna otrzymała nawet pozwolenie na danie baronowi Adryanowi potrzebnej mu gotówki.
I o nim mogła teraz z przyjemnością myśleć — była przecież wolną. Swoją odwagą i pełnią życia przypominał jej zawsze Göstę — pragnęła go widzieć wesołym. Niechby znowu był rycerzem słońca, który w całym blasku zjawił się u jej ojca. Chciała mu dostarczyć ziemi, którąby mógł orać i obsiewać, ile tylko dusza zapragnie, chciała dożyć chwili, gdy piękną narzeczoną powiedzie do ołtarza.
Takiemi myślami przejęta, siada i pisze, zwracając mu słowo. Pisze słodkie, serdeczne słowa, rozumne, lecz pod żartobliwą formą, a jednak tak, żeby zrozumiał, iż ona myśli zupełnie poważnie.
Jeszcze pisała, gdy rozległ się tętent konia na gościńcu.
— Mój biedny rycerzu słońca, ostatni to już raz! — myśli.
Tuż wchodzi sam baron.
— Ależ Adryanie, ty tu! — woła, patrząc z przerażeniem na otaczający ją nieporządek.
Zmieszał się i bąknął jakieś usprawiedliwienie.
— Właśnie piszę do ciebie — powiada ona. — Masz, możesz odrazu przeczytać!
Bierze list, a Maryanna przypatruje mu się; chciałaby widzieć twarz jego, rozbłyskującą radością. Ale niewiele przeczytał, a okrył się purpurą — rzuca list na ziemię, depcze go i klnie, że świat mógłby się zapaść.
Ona zaczyna drżeć lekko. Nie jest nowicyuszką w studyowaniu miłości, ale dotąd nie rozumiała tego niedoświadczonego chłopca, tego wielkiego dziecka.
— Adryanie, kochany Adryanie — mówi — cóż za komedyę grałeś przedemną? Chodź tu i opowiedz mi prawdę!
On zbliżył się i omal jej w uściskach i pieszczotach nie zadusił. Biedne chłopczysko! co się nacierpiał, natęsknił!
Po chwili wyjrzała oknem. Pani Gustawa wciąż przechadzała się z mężem i mówili o kwiatach i ptakach, a tu siedzi ona i rozmawia o miłości.
— Życie dało nam obu poznać gorzką swoją powagę — pomyślała i uśmiechnęła się smutno. — Pociechą dla nas, że każda ma duże dziecko, z którem się może bawić.
A jednak dobrze, iż może być kochaną. Miło jej było słyszeć o tej czarownej mocy, która z niej promieniuje, i o tem, jak się wstydził tego, co w pierwszej z nią rozmowie powiedział. Wtedy nie przypuszczał, że w niej tkwi taka siła. Żaden mężczyzna nie mógł się do niej zbliżyć, aby jej nie pokochał, ale ona go onieśmielała, taki się sobie wydawał marny.
Nie było to ani szczęście, ani nieszczęście, ale chciała spróbować iść w życie z tym człowiekiem.
Zaczynała rozumieć samą siebie i przyszły jej na myśl słowa dawnej piosenki o turkawce, ptaku tęsknoty: Ona nigdy nie pije czystej wody, zawsze ją naprzód zmąci nóżką — aby lepiej odpowiadała jej smutnemu usposobieniu. Tak i ona nie miała dostać się do źródła życia, aby z niego pić czyste, niezamącone szczęście. Smutkiem przysłonione — oto najlepsze dla niej życie.



ŚMIERĆ WYBAWICIELKA.

Moja blada przyjaciółka, śmierć wybawicielka, weszła w dom kapitana Uggli w sierpniu, kiedy nastają nocy blade od księżycowego blasku. Nie śmiała jednak wejść wprost do gościnnego domu, gdyż wiedziała nazbyt dobrze, iż mało jest na świecie tych, którzy ją kochają.
Moja blada przyjaciółka, śmierć wybawicielka, ma serce mężne. Największą jej przyjemnością jest na ognistych kulach karabinowych przebiegać przestrzenie. Bierze ona syczący granat na grzbiet swój i śmieje się, gdy on pęknie i sypnie iskrami. Tańczy wśród szkieletów na cmentarzu, nie lęka się sal zarażonych w szpitalach, ale drży na progu zacnego człowieka, boi się wejść w dom ludzi dobrych. Nie lubi bowiem witaną być łzami, woli, aby ją przyjmowano z radością, ją, która oswobadza duchy z więzów bólu, uwalnia je od przytłaczającego je prochu ziemskiego, ją, która daje im możność spróbowania swobodnego, pięknego życia w wszechświecie.
Do starego gaiku, za domem mieszkalnym leżącego, gdzie dziś jeszcze smukłe, białopienne brzozy współzawodniczą z sobą, aby swoim rzadkim wiechom liściastym na szczycie dostarczyć światła — tam wślizgnęła się śmierć. W tym gaju, który wówczas był młody i pełen zieloności, ukrywała się moja blada przyjaciółka przez dzień, a wieczorami stawała na skraju lasu, biała i blada z kosą, w której się odbijał księżyc.
O Erosie, ty byłeś bogiem, do którego wtedy ten gaj należał. Starzy ludzie umieją opowiadać, jak to niegdyś kochające się pary szukały twojej ciszy. I dziś jeszcze, gdy przechodzę obok Bergi, zła na tę ciężką górę i duszący kurz gościńca, cieszę się na widok gaiku o rzadkich, starych pniach, w których odzywają się echa wspomnień miłości pięknych, młodych ludzi.
Teraz jednak stała tam śmierć, a zwierzęta nocne widziały ją. Co wieczór słyszeli mieszkańcy Bergi wyjące wilki, które zapowiadały jej przyjście. Żmija przypełzła po żwirowej drodze aż do mieszkania. Ona nie wydaje głosu, ale rozumiano dobrze, iż przybyła jako wysłannik potężnej. A na jabłonce pod oknami pani Uggli hukała sowa — gdyż wszystko w naturze zna śmierć i drży przed nią.
Sędzia z Munkerud z żoną, którzy byli na kolacyi na probostwie w Bro, wracając około godziny drugiej w nocy poprzez Bergę, ujrzeli w oknie gościnnego pokoju światło. Widzieli zupełnie wyraźnie żółty płomień i białą świecę i opowiadali o tem pełni zdumienia.
Wtedy śmiały się wesołe, młode panny z Bergi, mówiąc, że sędziostwo chyba widzieli stracha, gdyż im wyszły świece jeszcze w marcu, kapitan zaklinał się na wszystko, że od kilku tygodni nikt nie mieszka w pokoju gościnnym; ale żona kapitana zamilkła i zbladła, gdyż ta biała świeca o jasnym płomieniu zwykła się była ukazywać, gdy ktoś z jej rodziny miał zostać wybawiony przez śmierć wybawicielkę.
Wkrótce potem, pewnego ślicznego dnia sierpniowego powrócił Ferdynand ze swoich pomiarów w północnych lasach. Wrócił blady, chory, z nieuleczalną chorobą piersiową, a matka, popatrzywszy tylko na niego, zrozumiała, że umrzeć musi.
Miał więc umrzeć ten dobry syn, który swoim rodzicom nie sprawił nigdy najmniejszej przykrości. Miał umrzeć młodzieniec pełen nadziei, porzucić rozkosze tego świata, piękną, ukochaną narzeczoną, rozległe dobra, wielkie huty, które miały się stać, jego własnością.
Nakoniec blada moja przyjaciółka podczas zmiany księżyca nabrała odwagi i udała się pewnej nocy do budynku mieszkalnego. Wiedziała, że mieszkańcy Bergi swobodnie zaglądają w oczy głodowi i nędzy, dlaczegożby jej nie mieli przyjąć z radością?
Cicho przemykała się po żwirowej ścieżce i ciemny cień rzucała na murawę, na której w promieniach księżyca błyszczały kropelki rosy. Szła pochylona, wychudła, trzymając kosę ukrytą w fałdach płaszcza, a sowy i nietoperze latały naokół niej.
Tej nocy słyszała pani Uggla, że ktoś zapukał w okno; podniosła się więc na łóżku i zapytała:
— Kto tam?
Starzy ludzie opowiadają, że śmierć odrzekła:
— Śmierć puka.
Wtedy ona wstała z łóżka, otworzyła okno i zobaczyła nietoperze i sowy latające przy blasku księżyca, lecz śmierci nie dojrzała.
— Chodź! — rzekła półgłosem. — Przyjaciółko, wybawicielko, czemu się ociągałaś tak długo? Czekałam i wzywałam cię. Chodź i zbaw mojego syna.
Wsunęła się zatem śmierć do domu, rada, jak zdetronizowany król, który w starości otrzymał napowrót koronę, zadowolona, jak dziecko wezwane do zabawy.
Nazajutrz siadła pani Uggla przy łożu chorego syna i mówiła mu o szczęściu wyzwolonych duchów, o ich pięknem życiu.
— Pracują — opowiadała — działają. Jacyż to artyści, synu, ach, co za artyści! Gdy do nich się dostaniesz, czem będziesz, powiedz? Czy jednym z rzeźbiarzy bez dłuta, którzy tworzą róże i lilie, fezy może jednym z malarzy, którzy zorzę malują? A kiedy słońce w całej swojej piękności będzie zapadało, pomyślę, siedząc tu na ziemi: to jest dzieło Ferdynanda!
— Mój drogi synu, pomyśl, ile tam jest do widzenia, ile do zrobienia! Pomyśl o tych wszystkich nasionkach, które wiosną zbudzić trzeba do życia, o wszystkich wichrach, którym trzeba nadać kierunek, o snach, które trzeba zesłać na ziemię. Pomyśl o dalekich podróżach po obszarze niebieskim od świata do świata.
— Pomyśl o mnie, gdy będziesz oglądał te wszystkie piękności! Twoja biedna matka nie widziała nic innego, prócz Wermlandu.
— A pewnego dnia staw się przed Bogiem i proś Go, by ci dał na własność jeden z małych światów, które wiszą w przestrzeni. Zapewne wysłucha twej prośby. Będzie to wtedy świat ciemny i zimny, pełen przepaści i złomów skalnych, nie będą na nim rosły żadne kwiaty, ni żyły zwierzęta. Ale ty pracować będziesz na gwieździe, którą ci Bóg darował. Dostarczysz jej światła, ciepła i powietrza, sprowadzisz tam rośliny, słowiki i jasno-okie gazele, i pospuszczasz strumienie w przepaście, spiętrzysz góry i obsadzisz równiny najpiękniejszemi, czerwonemi różami.
— A gdy umrę, Ferdynandzie, gdy dusza moja zadrży przed długą podróżą i ulęknie się rozstania ze znanemi stronami, będziesz siedział i oczekiwał mnie w powozie zaprzężonym w rajskie ptaki, w powozie ze lśniącego złota.
— Będziesz z uśmiechem poganiał zaprzężone ptaszki. Nakoniec dojdziemy na najmniejszy ze światów, lecz najpiękniejszy, jaki widziałam. Tam zatrzymamy się przed złotym pałacem, a ty wwiedziesz mnie w dom wiecznej radości.
— Będą tam spichrze pełne i księgozbiory. Las świerkowy nie rośnie tam tak, jak tu, w Berdze, gdzie zasłania cały, piękny świat, lecz będę mogła patrzeć na ogromne morze i słońcem zalane łąki, a tysiąclecia zamienią się w dni.
Wkrótce potem umarł Ferdynand, marząc o jasnych obrazach, uśmiechając się do piękności, które go czekają.
Moja blada przyjaciółka, śmierć wybawicielka, nigdy nie przeżyła czegoś równie pięknego. Wprawdzie śmiertelne łoże Ferdynanda Uggli otaczali płaczący ludzie, lecz chory uśmiechał się do postaci z kosą, która usiadła na jego łóżku, a matka słuchała jego śmiertelnego charczenia, jak słodkiej muzyki. Drżała ona, że śmierć może nie zdoła dokonać dzieła, a kiedy wszystko minęło, zabłysły łzy w jej oczach, ale były to łzy radości, które padały na martwe lica syna.
Nigdy nie przyjmowano z takiemi honorami mojej bladej przyjaciółki, jak na pogrzebie Ferdynanda Uggli. Gdyby się była odważyła otwarcie zjawić, mogłaby była wystąpić we wspaniałym, złotem haftowanym płaszczu, ale ona stara, samotna, siedziała skulona, otulona swoim starym, czarnym płaszczem na murze cmentarnym i przypatrywała się pogrzebowi.
A był to rzadki pogrzeb. Słońce i jasne obłoczki czyniły dzień prześlicznym, długie rzędy stogów żyta zdobiły pola. Letnie jabłka w ogrodzie proboszcza połyskiwały jasne, niemal przezroczyste, a w ogródku kościelnego błyszczały gwoździki i georginie.
Orszak dążył lipową aleją. Przed trumną kwiatami ozdobioną szły piękne dziatki, sypiąc kwiaty. Nie było żałobnych szat, ani kirów, gdyż matka życzyła sobie, aby syna, który umarł w pogodnym nastroju, odprowadzał w lepszy świat nie smutny orszak pogrzebowy, lecz wspaniały, weselny orszak.
Tuż za trumną postępowała Anna Stjaernhök, piękna narzeczona zmarłego. Na skroń włożyła wieniec ślubny i welon, przywdziała długą, z lśniącego jedwabiu szatę weselną. Tak ubrana szła na zaślubiny ze zmarłym oblubieńcem. Za nią para za parą postępowali poważni, starzy panowie i panie. Piękne, dostojne panie wystąpiły w błyszczących spinkach i broszach, w mlecznych perłach i złotych bransoletach. Na głowach ich chwiały się drogie pióra wśród jedwabiów i koronek, a z ramion ich na jasne, jedwabne suknie spływały cienkie, jedwabne szale, otrzymane niegdyś jako ślubny podarek. Panowie także wystroili się w puszyste żaboty, fraki z wysokiemi kołnierzami i złoconemi guzami, w kamizelki ze sztywnego brokatu lub haftowanego aksamitu. Był to orszak weselny, jak sobie życzyła pani z Bergi.
Ona sama zaś szła tuż obok Anny Stjaernhök, wsparta na ramieniu męża. Gdyby była posiadała suknię z połyskującego brokatu, byłaby ją przywdziała, gdyby była posiadała, klejnoty i wspaniałe przybranie głowy, byłaby je włożyła w dzień uroczystości syna. Ale że nic nie miała, prócz jedwabnej, czarnej sukni i żółtych koronek, w których występowała na tylu uroczystościach, przywdziała je więc i dziś.
Chociaż goście wystąpili wspaniale i strojnie na pogrzebie, mimo to nie pozostało przecież żadne oko suchem, gdy przy słabym dźwięku dzwonów dążyli na cmentarz. Mężczyźni i kobiety płakali, nie tyle nad zmarłym, co nad samymi sobą. Oto idzie narzeczona, a tam niosą jej narzeczonego — oni sami są wspaniale przybrani, szczęśliwi, a gdzież na świecie człowiek, któryby nie wiedział, że i jego czeka smutek, zgryzota, nieszczęście, zgon? Szli, płacząc na myśl, że nic na świecie nie może ich uchronić od złego.
Matka nie płakała — ona też była jedyną, która miała oczy suche.
Gdy obrzęd się skończył i grób przysypano, wrócili wszyscy powozami do siebie. Tylko pani Uggla i Anna Stjaernhök pozostały przy grobie, aby po raz ostatni pożegnać zmarłego. Matka usiadła na mogile, obok niej Anna Stjaernhök.
— Posłuchaj — zaczęła pani Uggla — modliłam się do Boga: ześlij śmierć wybawicielkę po mojego syna, pozwól, aby ona tego, którego najbardziej kochałam, zabrała w krainę wiecznego spokoju. Nie będę go opłakiwała, w stroju weselnym odprowadzę go do grobu, a czerwony krzak różany, bujnie kwitnący, który rośnie pod moją sypialnią, zasadzę na jego grobie. Stało się, syn mój umarł. Przyjęłam śmierć, jako przyjaciółkę, wzywałam ją najtkliwszemi wyrazami, roniłam łzy radości nad martwem licem syna mojego, a w jesieni, gdy liście opadać będą, zasadzę mu mój czerwony krzak róży. A ty, która obok mnie siedzisz, czy wiesz, dlaczego takie modły słałam do Boga?
Spojrzała na Annę, młoda dziewczyna siedziała cicha i blada. Może walczyła, aby zagłuszyć wewnętrzny głos, który już teraz, na świeżej mogile zmarłego, zaczynał jej szeptać, że nakoniec jest wolną.
— Tyś temu winna! — powiedziała pani Uggla.
Na młodą dziewczynę padły te słowa, jak grom. Nic nie odpowiedziała.
— Anno, byłaś niegdyś dumna i zarozumiała, wtedy bawiłaś się moim synem, toś go chciała, toś znów odrzucała. Cóż miał robić? Znosił to, jak tylu innych. Zresztą być może, iż wtedy on, tak jak my, na równi kochał ciebie i twój majątek. Ale wróciłaś, weszłaś w dom nasz, jako błogosławieństwo, byłaś słodką i łagodną, silną i dobrą. Otoczyłaś nas miłością, uczyniłaś nas tak szczęśliwymi, Anno — to też uwielbialiśmy cię.
— A jednak... jednak wolałabym była, żebyś nie była wróciła. Nie musiałabym była prosić Boga o skrócenie życia mojemu synowi. Około Bożego Narodzenia byłby zapomniał i przebolał swoją stratę, ale gdy cię poznał taką, jaką jesteś teraz, nie miał dość siły.
— Bo, wiedz, Anno, że chociaż dziś włożyłaś ślubną szatę, aby odprowadzić zwłoki syna mojego, nie byłabyś w niej nigdy stanęła na ślubnym kobiercu, gdyż nie kochałaś go wcale.
— Widziałam dobrze, wróciłaś do nas z litości, chciałaś nam osłodzić ciężkie życie. Nie kochałaś go. Czy myślisz, że ja nie znam miłości, że nie wiem, gdzie istnieje, a gdzie jej brak? Pomyślałam wtedy: oby dobry Bóg zabrał mojego syna do siebie, zanim mu się otworzą oczy!
— Ach, gdybyś go była kochała! Obyś była raczej nigdy do nas nie zawitała dla osłody naszej, skoroś go nie mogła kochać! Znałam swój obowiązek: gdyby nie był umarł, musiałabym mu była powiedzieć, że go nie kochasz, że chcesz zostać jego żoną, bo jesteś uosobionem miłosierdziem. Musiałabym go była skłonić do zwrócenia ci wolności — a wtedy byłoby szczęście jego życia zniweczone. Widzisz, dlatego błagałam Boga o jego śmierć, abym nie musiała burzyć spokoju jego serca. Cieszyłam się widokiem jego zapadniętych policzków, cieszyłam się jego chrapliwym oddechem, drżałam, aby śmierci nie zbrakło siły.
Umilkła, czekając na odpowiedź. Ale Anna nie mogła jeszcze mówić — zbyt wiele głosów odzywało się w jej duszy.
Wtedy pełna rozpaczy zawołała pani Uggla:
— Ach, jakże szczęśliwi są ci, którzy płakać mogą po swoich zmarłych! Ja z suchemi oczyma stać muszę nad grobem mego syna, muszę się cieszyć śmiercią jego. Jakaż jestem nieszczęśliwa!
Wtedy Anna przycisnęła ręce do piersi. Przypomniała się jej owa noc zimowa, gdy na swoją młodą miłość się zaklęła, że stanie się pociechą i ostoją temu biednemu człowiekowi — i zadrżała. A więc wszystko było daremne? jej ofiara była jedną z tych, które nie znajdują łaski w oczach Boga? Czyż wszystko dla niej ma się obracać w przekleństwo?
A gdyby złożyła wszystko w ofierze, czyż Bóg nie błogosławiłby jej dziełu i nie uczynił jej opieką, pociechą ludziom?
— Czegoż trzeba, byś mogła opłakiwać syna? — zapytała głośno.
— Trzeba, abym przestała wierzyć oczom swoim. Gdybym uwierzyć mogła, że kochasz mojego syna, opłakiwałabym zgon jego.
Wtedy podniosła się młoda dziewczyna z oczyma pałającemi zapałem. Zerwała z głowy welon ślubny i rozłożyła go na grobie, zdjęła wieniec i koronę i położyła je na welonie.
— Widzisz, jak go kocham! — zawołała. — Składam mu w ofierze wianek i koronę. Oddaję się jemu. Nigdy nie będę należała do innego!
Na te słowa podniosła się i pani Uggla. Chwilę stała spokojnie, potem zaczęła drżeć całem ciałem, twarz ściągnęła się jej bólem, a nakoniec stoczyły się z jej oczu łzy — łzy boleści.
Moja blada przyjaciółka, śmierć wybawicielka, wzdrygnęła się na widok tych łez — a więc ani tu nie przyjęto jej radośnie, nawet tu nie ucieszono się z jej przybycia!
Spuściła kaptur płaszcza na twarz, zsunęła się cicho z muru cmentarnego i zniknęła wśród stogów zboża na polu stojących.



SUSZA.

Jeżeli martwe rzeczy kochać mogą, jeżeli ziemia i woda odróżnić umieją przyjaciela od wroga, w takim razie chciałabym posiadać ich miłość. Chciałabym, aby zielona ziemia nie czuła dotkliwie moich ciężkich kroków, aby mi łatwo wybaczyła, że z mojej przyczyny rani ją pług i brona, aby się chętnie otwarła na przyjęcie mojego ciała. Chciałabym, aby woda, której lśniącą taflę mącą wiosła moje, okazywała mi taką samą cierpliwość, jak matka niespokojnemu dziecku, gdy spina się na jej kolana, nie myśląc o tem, że zgniecie jej odświętną, jedwabną suknię. Chciałabym zawrzeć przyjacielskie stosunki z przezroczystem powietrzem, drżącem ponad sinemi górami, z promieniem słonecznym i pięknemi gwiazdami. Częstokroć zdaje mi się, jakoby martwe rzeczy czuły i cierpiały z żywemi. Granica między niemi a nami nie jest tak wielka, jak przypuszczają ludzie. Czyż pył gościńca, wirujący w powietrzu, nie mógł być ongi miękkim, pieszczonym włosem lub kochanemi, pracowitemi rękami? Alboż woda w kałuży nie mogła ongi płynąc jako krew przez bijące serce? Duch życia tkwi nawet w martwych rzeczach. Co też on słyszy, drzemiąc w śnie bez widzeń? Głos Boski słyszy, ale czy zwraca uwagę na ludzki?
Gdy niezgoda i nienawiść panują na ziemi, muszą też i martwe rzeczy bardziej cierpieć. Wtedy woda staje się dziką i chciwą łupu, jak rozbójnik; wtedy staje się pole skąpem, jak sknera. Ale biada temu, z czyjego powodu las wzdycha, a góry płaczą!
Był to nadzwyczajny rok, ten, w którym rezydenci rządzili. Zda się, jak gdyby niepokój ludzi burzył spokój martwych rzeczy. Rezydenci stali się niejako bogami i wszystko owiali swoim duchem — duchem awanturniczości i wyuzdania.
Gdyby się mogło opowiedzieć wszystko, co się owego roku wydarzyło wśród ludzi, mieszkających nad brzegami jeziora Löb, zdumiałby się świat. Wtedy zbudziła się dawna miłość, ale i dawna nienawiść rozpłomieniła się nanowo. Wtedy wszyscy zapłonęli żądzą piękna w życiu, tańca, żartów, zabaw i trunków imali się wszyscy. Wtedy ujawniło się wszystko, co tkwi w najgłębszem wnętrzu duszy ludzkiej!
Z Ekeby rozchodziła się zaraza niepokoju; rozpostarła się najpierw po hutach i dworach sąsiednich, pchając ludzi do grzechu i zbrodni i szła od wsi do wsi, od domu do domu. Gdzie występek tlił się w ukryciu, tam zapłonął jasnym płomieniem; gdzie między mężem a żoną zarysował się most, tam otwarła się przepaść; gdzie ukrywały się wielka cnota i siła woli, tam występowały i one na jaw. Albowiem nie wszystko, co się działo, było złe, ale czasy były takie, że i dobro było równie zgubne, jak zło. Było to tak, jak kiedy burza zapuści się głęboko w las; jedno drzewo pada za drugiem, jedna jodła, padając, ciągnie za sobą drugą, a nawet poszycie lasu wraz z olbrzymami ulega zniszczeniu. Rzeczywiście, szał ogarnął też chłopstwo i czeladź dworską. Wszędzie serca się paliły a głowy traciły rozum. Nigdy tańce nie były tak skoczne, nigdy beczka piwa nie wypróżniła się tak prędko, nigdy kocioł wódki nie pochłonął tyle ziarna. Nigdy uczty nie były huczniejsze, nigdy przedział od słów do cięcia nożem nie był mniejszy.
Gdy majorowa opuściła Ekeby, zabrakło silnej woli do trzymania cugli. Odurzeni wolnością rzucali się ludzie na oślep w wir i zagładę. Jeden tylko pozostał im pan i władca, pan, którego kochali — wódka. Działo się to bowiem w tych ciężkich czasach, kiedy nie widziano żadnego ratunku, żadnej nadziei dla ludu, kiedy wierzono, że wódka go zgubi i wypleni całkiem.
Niepokój ten nie ograniczał się do ludzi, lecz przeniósł się na wszystko, co żyje. Nigdy wilki i niedźwiedzie gorzej nie grasowały, nigdy lisy i sowy nie wrzeszczały straszniej, nie rabowały zuchwalej, nigdy nie gubiły się tak często owce, nigdy wśród bydła nie panowały bardziej rozmaite choroby.
Kto pragnie obserwować związek rzeczy w naturze, musi opuścić miasto a zamieszkać w samotnej chatce, na skraju lasu. Musi przez całą noc pilnować ogniska, gdzie palą węgle, musi cały jasny, letni miesiąc spędzić na jeziorze, którem spławiają drzewo do jeziora Wenern; wtedy nauczy się poznawać i spostrzegać wszystkie zjawiska natury, wtedy zrozumie, jak zależne są martwe rzeczy od żywych. Przekona się, że spokój rzeczy martwych zostanie zakłócony, gdy na ziemi panuje zamęt. Wie o tem dobrze wieśniak. W takich czasach złe duchy gaszą ogniska w lesie, dziewica morza rozbija łódź, choroby spadają na ludzi, pomór na bydło. Tak też było i w tym roku. Nigdy wiosenna kra nie sprawiła tyle szkody. Młyn i kuźnia w Ekeby nie były jedynemi ofiarami. Małe potoczki, które kiedyindziej, gdy wiosna dodała im sił, zdołały co najwyżej porwać próżną stodołę, urządzały teraz napad na całe dwory i spłukiwały je doszczętnie.
Nie słyszano dotąd, aby przed świętym Janem już tyle szkody wyrządziły burze — po świętym Janie znów ani śladu burzy, nadeszła susza.
Póki dnie były długie, nie spadła ani kropla deszczu. Od połowy czerwca do początku września okolica cała kąpała się w nieprzerwanym blasku słonecznym.
Deszcz nie chciał padać, wiatr nie chciał wiać, ziemia nie chciała rodzić. Tylko słońce sypało swoje blaski na ziemię. Ach, słońce, budzące wszelkie życie, słońce, jakżeż tu opowiadać o jego przestępstwach? Blask słoneczny podobny jest do miłości: któż nie zna zbrodni, które popełniła? ale któż jest w stanie ich nie przebaczyć? Blask słoneczny jest podobny do Gösty Berlinga, sprawia radość wszystkim, dlatego milczą o złem, które im wyrządził.
Podobna susza po świętym Janie w żadnej innej krainie nie byłaby takiem nieszczęściem, jak w Wermlandzie. Tam jednak wiosna się opóźniła, trawa nie była zbyt wysoka i taką też pozostała. Żytu zabrakło pokarmu właśnie w czasie, gdy miało kwitnąć i ziarno tworzyć. Jare zboża, które wonczas najwięcej chleba dostarczały, miały cienkie, drobne kłoski na źdźbłach nie wyższych nad ćwierć łokcia. Późno zasiane rzepy nie chciały wcale rosnąć ani nawet kartofle nie mogły czerpać soków z tej skamieniałej ziemi.
W takich czasach trwoga opanowywała mieszkańców wysoko położonych chat, a z gór staczała się w doliny, między spokojniejszą ludność.
— Boża ręka szuka kogoś! — mawiali chłopi.
I każdy bił się w piersi, mówiąc: Czy może mnie? Ach, matko naturo, czy mnie? Czy deszcz może z niechęci ku mnie nie pada? Czyż zagniewana na mnie ziemia stała się twardą i suchą? A ten blask słoneczny dzień za dniem z przedziwną siłą spada z nieba bez chmurki, aby żary na mojej głowie zgromadzić? A jeżeli nie mnie, kogoż więc szuka ręka Boża?
Kiedy ziarnka żyta w małych kłoskach mdleją, kiedy kartofle nie mogą wyssać pożywienia z ziemi, kiedy bydło, z oczami zaczerwienionemi, oddychając z trudnością, otacza wyschłe studnie, kiedy trwoga o przyszłość ściska serca, krążą dziwne rozmowy po okolicy.
— Taki dopust Boży nie przychodzi bez powodu — mówią powszechnie. — Kogoż szuka dłoń Boża?
Było to pewnej niedzieli, w sierpniu. Nabożeństwo się skończyło. Małemi grupkami szli ludzie przez rozpalony gościniec. Naokół widzieli spalone lasy i zniszczone zbiory. Żyto stało w stogach, ale snopy były cienkie a kłoski drobne. Uprawa przez opalanie była tego roku łatwą, ale często też się zdarzało, że wysuszone lasy się zapalały. A co pożar oszczędził, zjadły owady, jodły straciły szpilki i stały nagie, jak las liściasty jesienią, liście brzóz wisiały powygryzane, sterczały w nich tylko żyłki.
Stroskanym grupkom nie brakło materyału do rozmowy. Wielu opowiadało, jak to było w głodowych latach 1808 i 1809 lub w czasie ostrej zimy roku 1812, kiedy wróble zamarzały. Głód nie był im obcy, widzieli jego straszne oblicze. Wiedzieli, jak się to piecze chleb z kory a żywi krowy mchem. Ale nad wszystkiem unosiło się jedno pytanie, widne było we wszystkich oczach, wisiało na wszystkich ustach.
— Kogoż, o Panie, szuka ręka Twoja? Srogi Panie, kto odmówił Ci ofiary z modlitwy i dobrych uczynków, że pozbawiasz nas nędznego chleba? Ciężka to była kara, że nie stało majorowej. Wobec obfitych zarobków, których za jej rządów dostarczały dowozy kolejowe, rąbanie drzewa i spławianie go, mieszkańcy od lat przywykli nie szukać pracy zdala od ojczyzny. Teraz musiała młodzież wędrować za zarobkiem, ale i tak dosyć ich w domach zostało na znoszenie głodu.
Z pośród posępnych mas, sunących się na zachód i pnących się na wzgórze Broby wysunął się jakiś człowiek i przez chwilę stał na drodze, prowadzącej do mieszkania skąpego proboszcza. Wtem podniósł z ziemi suchą gałąź i rzucił ją na ścieżkę wiodącą do plebanii.
— Suche, jako te gałęzie, były modlitwy, które słał do Boga — powiedział.
Najbliżej idący przystanął również. I on podjął suchą gałąź i rzucił ją obok tamtej.
— Jaki proboszcz, taka ofiara — rzekł.
Trzeci w szeregu poszedł za przykładem tamtych.
— Był jako susza obecna. Chróst i słomę — oto wszystko, co nam zostawił.
Czwarty odezwał się:
— Oddajmy mu, co nam dał.
A piąty:
— Na hańbę wieczną rzucam mu to. Niechby uwiądł i usechł jako ta gałąź.
— Suchy pokarm dla proboszcza, który sprowadził na nas posuchę — rzekł szósty.
Ludzie idący za nimi widzą i słyszą, co tamci robią i mówią. Zda im się, że wreszcie usłyszeli odpowiedź na pytanie, które sobie wciąż zadawali.
— Dajcież mu, co mu się należy! On na nas sprowadził suszę! — wołał tłum.
I przystają wszyscy, każdy coś powie i rzuci suchą gałąź, zanim dalej ruszy.
Wkrótce stanął stos suchych gałęzi i słomy — wzgórze hańby, usypane proboszczowi z Broby.
Była to jedyna zemsta parafii. Nikt nie podniósł ręki na proboszcza, nie powiedział mu w oczy nic przykrego. Zrozpaczone serca doznały poniekąd ulgi, gdy suche gałęzie padały na stos. Oni sami się nie mścili, wskazywali jeno winnego Panu Bogu.
— Jeżeliśmy ci nie służyli, jak należy, winien ten człowiek. Bądź litościw, Panie, i niechaj tylko on cierpi! Piętnujemy go wstydem i hańbą! Nie chcemy mieć z nim nic wspólnego!
Niebawem weszło w zwyczaj, że każdy, kto przechodził obok plebanii, rzucał na wzgórze hańby suchą gałąź.
— Niechaj Bóg i ludzie widzą — myślał każdy przechodzień — że i ja gardzę tym, który ściągnął na nas gniew boski.
Wkrótce dostrzegł stary sknera stos gałęzi na swojej drodze. Kazał go uprzątnąć — mówiono, że palił nim w piecu. Nazajutrz w tem samem miejscu znalazł się takiż sam stos, a gdy i ten kazał sprzątnąć, narzucono nowy. Suche gałęzie leżąc, zdawały się mówić:
— Hańba, hańba proboszczowi z Broby!
Było to podczas gorących, suchych dni kanikuły. Ciężkie od dymu, przesycone zgorzelizną, unosiło się powietrze nad okolicą. Myśli mąciły się w rozpalonych mózgach. Proboszcz z Broby stał się złym duchem. Zdało się wieśniakom, że stary skąpiec strzegł upustów niebieskich.
Wkrótce zrozumiał proboszcz usposobienie parafian. Zrozumiał, że jego wskazywano jako sprawcę nieszczęścia. Bóg, zgniewany na niego, pozwolił ginąć ziemi. Usiłował śmiać się z nich i z ich suchych gałęzi, po upływie tygodnia jednak przestał się śmiać. Co za dzieciństwo! Tłómaczył sobie, że długo tłumiona nienawiść szukała sposobności wyładowania się. Ha, nie był przyzwyczajony do miłości!
Ale mimo to nie złagodniał. Po odjeździe dawnej przyjaciółki może i chciałby się zmienić — lecz teraz nie mógł. Nie chciał być zmuszonym.
Z czasem jednak ten suchy stos począł mu dokuczać. Wciąż miał go na myśli, a ogólne mniemanie, że on jest sprawcą nieszczęścia, poczęło i w nim kiełkować. Przypatrywał się stosowi i liczył gałęzie codzień przybywające. Myśl o nim zaprzątała go całkowicie, wykluczając wszelkie inne. Pokonał go stos suchych gałęzi.
Z każdym dniem przyznawał więcej słuszności swoim parafianom. Schudł i w przeciągu kilku dni stał się starcem. Poczęły go dręczyć wyrzuty sumienia, aż się rozchorował. Bo czuł, że wszystko to jest w związku z owym stosem. Zdawało mu się, że umilkłyby wyrzuty sumienia, że ciężar wieku spadłby z niego, gdyby tylko tego stosu nie było.
Nareszcie całemi dniami przesiadywał wpatrzony w niego. Ale ludzie byli bezlitośni, w nocy przyrzucali nowych gałęzi.


Pewnego razu przejeżdżał tą drogą Gösta Berling. Proboszcz Broby siedział przy drodze schorzały, posiwiały. Wybierał on suche gałęzie, układał je w stosy i szeregi i bawił się niemi, jak gdyby wróciły mu lata dzieciństwa. Göście żal go było szczerze.
— Co proboszcz tu robi? — zapytał, szybko wyskakując z bryczki.
— At, siedzę i wybieram gałęzie. Właściwie nic nie robię.
— Trzeba do domu iść, księże proboszczu, a nie łykać kurz gościńca.
— Tu mi jednak najlepiej.
Więc Gösta przysiadł się do niego.
— Nie taka to łatwa rzecz być proboszczem — odzywa się po chwili.
— W dolinach, gdzie ludzie są, jakoś przecie żyć można — rzekł proboszcz. — O wiele gorzej jest tu, na górze.
Gösta rozumie dobrze, co on ma na myśli. Zna parafie północnego Wermlandu, gdzie miejscami nawet mieszkań brak dla proboszczów, zna wielkie powiaty, gdzie Finnowie mieszkają w kurnych chatach, te okolice z kilku ludźmi zaledwie na każdą milę, gdzie proboszcz jest jedynym wykształconym człowiekiem. W takiej właśnie parafii proboszcz z Broby spędził lat dwadzieścia.
— Tam nas posyłają, gdy jesteśmy młodzi — mówił Gösta. — Niemożliwe jest wyżyć tam — i na całe życie człowiek staje się zepsutym. Niejeden tam zmarniał.
— Samotność nas tam psuje — dodał proboszcz.
— Przybywamy — wpadł mu z ogniem w słowo Gösta — mówimy, upominamy, wierzymy, iż wszystko da się zrobić, że parafianie wkrótce wejdą na lepszą drogę.
— Tak! Tak!
— Lecz spostrzegamy niebawem, że słowa nie mają znaczenia. Nędza nam przeszkadza. Nędza tamuje wszelką poprawę.
— Tak, nędza — powtarza proboszcz — nędza i mnie życie zepsuła.
— Młody proboszcz — mówił Gösta dalej — przybywa tam, biedny, jak oni sami. Zwraca się do pijaka i mówi mu: Przestań pić!
— Na to odpowiada pijanica — ciągnie dalej proboszcz: — daj mi coś lepszego od wódki. Wódka jest mi futrem w zimie, a chłodzi mnie latem. Wódka jest mi ciepłą izbą i miekkiem łożem. Daj mi to wszystko, a pić przestanę...
— A dalej — przerywa mu Gösta — rzecze proboszcz taki do złodzieja: Nie powinieneś kraść! do gwałtownika: Nie powinieneś bić żony! do zabobonnego: Powinieneś wierzyć w Boga, a nie w strachy i duchy! Złodziej odpowiada: Daj mi chleba! a gwałtownik: Uczyń mnie bogatym, a zaniechamy swarów — a zabobonny: Naucz mnie czegoś lepszego! Jakże im jednak dopomódz bez pieniędzy?
— To prawda! każde słowo to święta prawda! — woła proboszcz.
— W Boga wierzą, jednak więcej w dyabła, krasnoludki i w złe duchy. Wszystko zboże idzie na wódkę. Nikt nie spodziewa się końca nędzy. Troska uczyniła język kobiet dokuczliwym. Niesnaski domowe wypędzają mężów do szynku. Około roli i bydła robić nie umieją. Boją się pana, a śmieją się z proboszcza. Cóż z takimi począć? Co im z kazalnicy powiedziałem, tego nie zrozumieli. Gdy ich chciałem czego nauczyć, nie wierzyli mi. I nikogo, kogoby się poradzić, nikogo, ktoby dopomógł, dodał otuchy.
— Są księża, którzy potrafili wytrwać — mówi Gösta. — Wielu z nich znalazło łaskę u Boga i wrócili z takich miejsc niezłamani. Znaleźli w sobie dość siły, potrafili znieść samotność, ubóstwo, beznadziejność. Dokazali tyle, ile się dało i nie rozpaczali. Zawsze byli tacy ludzie i dziś się zdarzają. Uważam ich za bohaterów, czczę ich, ale jabym tego nie potrafił.
— Ja też nie potrafiłem — przyznał proboszcz.
— Taki proboszcz — mówi Gösta w zamyśleniu — postanawia zostać bogatym człowiekiem... nadzwyczaj bogatym... bo biedny człowiek nie pokona zła. Zaczyna tedy gromadzić pieniądze.
— Gdyby nie składał pieniędzy, zacząłby pić — odezwał się starzec — tyle nędzy widzi naokół siebie.
— Musi udawać bezlitosnego, chcąc coś złożyć. Początkowo udaje tylko, a później ze zwyczaju staje się takim.
— Musi być surowym dla siebie i dla drugich — mówi dalej Gösta. — Ciężka to rzecz zbierać pieniądze. Musi się znosić nienawiść i wzgardę, musi się cierpieć głód i zimno, serce musi się hartować... w końcu zapomina się, dlaczego człowiek zaczął oszczędzać.
Proboszcz z Broby patrzy na niego podejrzliwie, czy Gösta nie kpi z niego. Ale on mówił zupełnie poważnie, z ogniem, jak gdyby chodziło o niego samego.
— Tak ze mną było — szepcze starzec.
— Ale Bóg czuwa nad nim — mówi Gösta dalej. — Kiedy już dosyć naskładał, budzi w nim myśli młodzieńcze, daje mu znak, że lud go potrzebuje.
— A jeżeli proboszcz nie usłucha wezwania, Gösto?
— Nie, nie mógłby się oprzeć — odpowiada Gösta rozpłomieniony. — Myśl o ciepłych chatach, do których wystawienia pomógłby biedakom, jest zbyt ponętną.
Proboszcz spuścił oczy w dół na budowle, które wystawił z suchych gałązek. Im dłużej rozmawia z Göstą, tembardziej przekonywa się, że on ma słuszność. Zawsze zbierał przecież z myślą jakiegoś dobrego celu. Czepia się tej myśli i — naturalnie, że taki miał plan.
— Dlaczego jednak tych chat nie stawia? — pyta nieśmiało.
— Wstydzi się. Nie chce, aby przypuszczano, iż robi tylko ze strachu przed ludźmi to, co zamierzał oddawna.
— Nie może znieść myśli, że go chcą zmusić, oto przyczyna.
— Ale przecież może działać w ukryciu. Tego roku pomoc jest bardzo potrzebna. Może się postarać o kogoś, kto będzie rozdzielał jego dary. Ja się podejmę! — woła Gösta, a oczy jego palą się już do czynu. — Tego roku tysiące ludu otrzyma chleb od tego, którego obrzucają klątwami.
— Niech tak będzie, Gösto.
Zapał ich ogarnął, ich, którzy nie umieli wykonywać obowiązków, wziętych na siebie. Młodzieńca ochota służenia Bogu i ludziom zbudziła się w nich nanowo. Nurzali się w planach dobrodziejstw, które zamierzali wykonać. Gösta miał być pośrednikiem proboszcza.
— Przedewszystkiem należy dostarczyć chleba — rzekł proboszcz.
— I nauczycieli. Sprowadzimy geometrę, który wydzieli ziemie i grunta. A potem nauczymy ludzi uprawiać rolę i hodować bydło.
— Wytkniemy nowe drogi, zabudujemy wieś nanowo.
— Założymy śluzy na rzece, i w ten sposób otworzymy drogę między jeziorem Löf a Wenern.
— Bogactwo naszych lasów wzrośnie, gdy droga do morza będzie otwarta.
— Przekleństwa zmienią się w błogosławieństwa! — woła Gösta.
Proboszcz wstał. W oczach swoich wzajemnie czytają gorący zapał. Wtem spojrzenia ich padają na wzgórek hańby.
— Gösto — odezwał się starzec — wszystko to wymaga sił młodego człowieka, a ja jestem grobu blizki. Widzisz, co mi życie odbiera.
Usunąć to!
— W jakiż sposób, Gösto?
Gösta stanął tuż przed nim, spojrzał mu bystro w oczy i rzekł:
— Prosić o deszcz! Tej niedzieli ksiądz proboszcz ma przecież wygłosić kazanie — zakończyć więc modlitwą o deszcz.
Przerażony cofnął się proboszcz.
— Jeżeli ksiądz proboszcz rzeczywiście chce to wszystko zrobić, o czem mówiliśmy przed chwilą. Jeżeli nie ksiądz jest powodem suszy, jeżeli nie chciał Najwyższemu służyć srogością swoją — to niech ksiądz proboszcz modli się o deszcz. Jeżeli Bóg modlitwy wysłucha, to będzie najlepszy znak, czy Bóg tego samego chce, co my.
Gdy Gösta zjeżdżał z góry, dziwił się sam sobie i natchnieniu, które go ogarnęło. Przecież takie życie mogłoby być piękne! — pomyślał. Tak, tylko nie dla niego. O jego pracy tam, w górze, nie chcą nic wiedzieć.


W kościele Broby kazanie się skończyło, odprawiono zwykłe modły. Proboszcz zamierzał opuścić kazalnicę, lecz zawahał się. Nakoniec padł na kolana i zaczął błagać o deszcz.
Modlił się, jak człowiek w najwyższej rozpaczy, niewielu słowami, bez związku.
— Jeżeli moje grzechy wywołały gniew Twój, ukarz mnie samego. Jeżeli masz litość, o Boże miłosierdzia, spuść deszcz! Zdejmij ze mnie piętno hańby. Spuść deszcz na błagania moje. Niechaj deszcz spadnie na rolę biedaka. Daj chleba dzieciom Twoim!
Dzień był gorący, upał nie do wytrzymania, to też parafianie siedzieli w kościele pół drzemiąc, ale na dźwięk tych urywanych słów, tej rozpaczy, ocknęli się.
— Jeżeli jest jeszcze dla mnie droga do odwrotu, ześlij deszcz.
Umilkł. Drzwi były otwarte. Przez nie dał się słyszeć świst wichru, który od pól pędził, zakręcił się pod kościołem i cisnął do środka tumanem kurzu, chróstu i słomy.
Proboszcz nie mógł więcej mówić; chwiejnym krokiem zeszedł z kazalnicy.
Ludzie osłupieli.
Czyżby to już była odpowiedź?
A wicher ów był tylko przedsłannikiem nawałnicy, która zbliżała się z niezmierną szybkością. Gdy śpiew przebrzmiał i proboszcz stanął u ołtarza, przelatywały już błyskawice i grzmot huczał potężnie, głusząc dźwięk słów jego. Gdy organista przegrał ostatnią strofę, biły już pierwsze krople deszczu w zielone szyby, a ludzie tłumnie wybiegli patrzeć na deszcz. Nie dość im jednak było patrzeć, lecz stali na nim, moknąc i płakali i śmiali się z radości. Tacy byli nieszczęśliwi, tacy biedni! Ale Pan Bóg jest dobry, zlitował się nad nimi i zesłał im deszcz. Co za radość! jakaż radość!
Proboszcz z Broby był jedynym, który na deszcz nie wyszedł. Klęczał u ołtarza i nie powstał więcej. Radość okazała się za wielką na siły jego — zabiła go radość.



MATKA.

Jedno mogło być tylko co do tego zdanie: dziecko musiało mieć ojca.
Dziecko to było najmarniejszem stworzonkiem, o jakiem tylko pomyśleć można: małe, czerwone, pomarszczone. Mała ta istotka nawet nie krzyczała, chociaż od chwili urodzenia miewała konwulsye; biedactwo przyszło na świat o sześć, czy siedm tygodni wcześniej, niż powinno i dlatego nie mogło sobie znaleźć miejsca na ziemi.
Ważyło tak mało, że i wspominać nie warto ile. Trzeba je było owijać watą, nie chciało ani spać, ani jeść... ale żyło. Co je przy życiu trzymało, nie wiadomo, ale żyło.
Urodziło się w małej chatce wieśniaczej, na wschód od rzeki Klar. Matka dziecka z początkiem czerwca przybyła tam, prosząc o służbę. Powiedziała, że zgrzeszyła, a matka była tak surową, iż musiała uciec z domu. Mówiła, że się nazywa Elżbieta Carlsson, ale nie chciała powiedzieć, zkąd pochodzi, z obawy, aby nie zawiadomili rodziców, którzyby ją na śmierć zadręczyli. Za służbę nie żądała nic, prócz strawy i dachu nad głową. Utrzymywała, że może tkać, prząść lub pasać krowy, co zechcą zresztą. Gdyby chcieli, zapłaci im za utrzymanie.
Przybyła boso, z bucikami pod pachą, ręce miała zgrubiałe, mówiła językiem tej okolicy i ubrana była po wiejsku — więc jej uwierzono.
Gospodarzowi wydawała się za słaba do roboty, ale skoro przecież gdzieś musi się przytulić, pozwolił jej zostać.
Było w niej coś, co sprawiało, że wszyscy obchodzili się z nią dobrze. Dostała się między dobrych ludzi, poważnych, cichych. Gospodyni ceniła ją nawet od chwili, gdy się okazało, że umie tkać drelich. Tkała też całemi dniami.
Nikomu nie przyszło na myśl, że należy jej oszczędzać; przez cały czas musiała pracować, jak wiejska dziewczyna. Nie czuła się jednak zbyt nieszczęśliwą: życie wśród wieśniaków podobało się jej, chociaż musiała się wyrzec wygód, do których przywykła. Im się wszystko zdawało rzeczą zupełnie naturalną. Ich wszystkie myśli zajmowała praca; dni upływały tu tak jednostajnie, że można się było przeliczyć i sądzić, że się jest wśród tygodnia, gdy to właśnie mogła być niedziela. Pewnego dnia, pod koniec sierpnia, przez cały czas żęli owies, a matka dziecka poszła wraz z innymi w pole, wiązać snopy. Nadwyrężyła się przy tej pracy i dziecko przyszło na świat za wcześnie.
Teraz stała gospodyni z niemowlęciem u ogniska i grzała je, gdyż biedactwo marzło w letni dzień! Matka, leżąc obok w komorze, nasłuchiwała, co mówią o jej dziecku. Wyobrażała sobie, jak parobcy i dziewki podchodzą i oglądają je.
— To ci maleńkie! dziwili się, a potem wszyscy bez wyjątku dodawali: — Biedne macieństwo bez ojca!
Któś dziwił się, że dziecko takie czerwone i pomarszczone, jakiś głos odpowiedział, że wszystkie noworodki tak wyglądają.
Nie skarżyli się na krzyk dziecka, byli przekonani, że dziecko powinno krzyczeć, a w końcu, gdy dobrze wszystko rozważyli, wydawało im się wcale rozwinięte na ten czas. — Wszystko byłoby w porządku, gdyby tylko miało ojca — dodawali.
Matka leżała, słuchała i nagle zrozumiała, że sprawa jest poważna.
Miała plan z góry ułożony: przez pierwszy rok pozostanie w chacie, później wynajmie sobie osobną izbę i będzie się utrzymywała z tkactwa. Sama zapracuje na potrzeby dziecka. Zdawało się jej, że może z dziecka wyrośnie lepszy człowiek, jeżeli go ona sama wychowa, niż gdyby niem kierował ojciec, pyszałek.
Teraz jednak, skoro dziecko przyszło na świat, nie mogła tak się zapatrywać na sprawę. Przyszło jej opamiętanie, że działa samolubnie. Dziecko musi mieć ojca! — mówiła sobie w duchu.
Gdyby nie było takie nędzne, gdyby mogło spać i jeść, jak inne dzieci, gdyby nie zwieszało tak główki na jednę stronę, gdyby nie było tak blizkie śmierci, ilekroć miało konwulsye, nie byłaby ta kwestya tak niezwykłej wagi. To małe, słabiuchne stworzonko musiało mieć ojca.
Niełatwa to była rzecz zdecydować się, ale zdecydować się musiała i to natychmiast. Dziecko miało trzy dni, a chłopi Wermlandu nigdy dłużej z chrztem nie zwlekają. Pod jakiemże nazwiskiem wpisze się dziecko w księgę? i co ma proboszcz wiedzieć o matce dziecka? Krzywdą dla niego byłoby podać, że nie ma ojca. Przyszło wprawdzie na ten padół płaczu, ale zdawało się mieć ochotę porzucić go coprędzej. Możeby lepiej się rozwijało, gdyby miało ojca, a jeżeli wyrosnąć ma na słabego, chorowitego mężczyznę, jak może na siebie brać odpowiedzialność pozbawiania go korzyści, któreby mu przypadły w udziale z urodzenia i majątku?
Wiedziała ona dobrze, iż przyjście na świat dziecka jest wydarzeniem wielkiem i radosnem. Teraz zdawało się jej, że przykre musi być jej dziecku to powszechne współczucie. Wolałaby je widzieć w jedwabiach i koronkach, jak przystało hrabiowskiemu synowi. Chciałaby go widzieć otoczonym blaskiem i przepychem, należnym hrabiowskiemu synowi. Tak, dziecko musiało mieć ojca.
Przytem zaczęło się jej przywidywać, że popełnia zbyt wielką niesprawiedliwość względem ojca. Czyż ma prawo zatrzymać je wyłącznie dla siebie? Nie, nie ma prawa. Jak może przywłaszczać sobie to drogie, małe stworzonko, którego wartości nikt nie może ocenić należycie? Niesłuszne byłoby takie postępowanie.
Wrócić do ojca nie chciała dziecka matka — lękała się, że ją tam śmierć czeka. Ale mały pozostawał w większem niebezpieczeństwie. Każdej chwili mógł umrzeć, a nie był ochrzcony.
To, co ją z domu wygnało, wielki grzech, który gorzał w jej sercu — znikł. Teraz nie odczuwała innej miłości, prócz miłości do maleństwa nie mającego ojca.
Wezwała tedy gospodarzy i powiedziała im wszystko. Chłop pojechał do Borgu donieść hrabiemu Dohnie, że jego żona żyje i wydała na świat syna.
Późnym wieczorem powrócił gospodarz do domu. Nie zastał hrabiego, który wyjechał, ale był u proboszcza z Svartsjö i mówił z nim w tej sprawie. Wtedy dowiedziała się hrabina, że małżeństwo jej zostało unieważnione i że nie ma już męża.
Proboszcz napisał do niej bardzo serdecznie i zaprosił ją do siebie na mieszkanie. Przysłał jej również list jej ojca do hrabiego. Może właśnie ten list, w którym ojciec jej, nie wiedząc o niczem, prosi, aby hrabia przyśpieszył legalizacyę ich ślubu, wskazał hrabiemu Dohnie drogę pozbycia się swojej żony.
Można sobie wyobrazić, że matka dziecka zapałała gniewem, ale większy jeszcze był jej ból, którego doświadczyła, słuchając opowiadania chłopa. Matka zdrowego, silnego dziecka mogłaby tę wiadomość przyjąć z pogardą i dumną być, że może posiadać dziecko wyłącznie dla siebie. Ale matka tego słabiutkiego, nędznego stworzonka miała uczucie, jak gdyby gotowa była zabić męża.
Przez całą noc sen od niej uciekał. Dziecko musi mieć ojca! — około tego krążyły wszystkie jej myśli.
Następnego ranka musiał gospodarz na jej żądanie pojechać do Ekeby i sprowadzić Göstę Berlinga.
Gösta zadawał mnóstwo pytań milczącemu człowiekowi, lecz niewiele się dowiedział. Tak, hrabina przez całe lato była u niego w domu i pracowała. Teraz ma dziecko. Małe jest, słabe, ale matka przyjdzie wkrótce do zdrowia.
Gösta zapytał, czy hrabina wie, że małżeństwo jej zostało unieważnione?
Tak, teraz już wie, dowiedziała się o tem wczoraj.
Przez całą drogę Gösta miał naprzemian to gorączkę, to dreszcze zimne. Czego chce od niego? Dlaczego posłała po niego?
Przebiegł myślą minione lato, jak je spędzali tu, nad jeziorem Löf — na zabawie, tańcach, przejażdżkach, a tymczasem ona ciężko pracowała i cierpiała. Nigdy nie przypuszczał możliwości spotkania się z nią w tem życiu. Ach, gdyby był miał nadzieję! Byłby jako lepszy człowiek stanął teraz przed nią. Cóż ma za sobą obecnie? Nic, prócz zwykłych szaleństw.
Około ósmej wieczorem dotarł na miejsce i natychmiast zaprowadzono go do chorej. W pokoju panował półmrok, z trudem ją dojrzał na łóżku.
Przypomnijmy sobie, że ta, której biała twarz jaśniała w półcieniu, była dla niego zawsze czemś najwyższem i najczystszem, co znał, najpiękniejszą duszą, która przybrała na się ziemskie kształty. Gdy znów odczuł błogosławieństwa jej blizkości, uczuwał potrzebę dziękowania jej na kolanach za łaskę ukazania mu się, ale był tak wzruszony, że nie mógł się zdobyć na słowo, ani na czyn.
— Droga hrabino Elżbieto! — wyjąkał zaledwie.
— Dobry wieczór, Gösto!
Podała mu rękę, która znów stała się biała i przezroczysta. Leżała potem w milczeniu, gdy on walczył ze wzruszeniem.
Ona nie doznała wstrząśnienia na widok Gösty. Dziwiło ją tylko, że on zdawał się głównie o niej myśleć, gdy przecież powinien rozumieć, że obecnie wyłącznie chodzi o dziecko, które musi mieć ojca.
— Gösto — zaczęła łagodnie — teraz musisz mi oddać przysługę, którą mi niegdyś przyrzekałeś. Wiesz, że mąż mnie porzucił i dziecko nie ma ojca?
— Tak, pani hrabino, ale rzecz da się jeszcze zmienić. Teraz, skoro dziecko przyszło na świat, można zmusić hrabiego do ulegalizowania związku. Może pani polegać na mnie, dopomogę w przeprowadzeniu sprawy.
Matka dziecka uśmiechnęła się.
— Czy myślisz, że pragnę się narzucić hrabiemu Dohnie?
Krew uderzyła Göście do głowy. Czegoż ona zechce? Czego zażąda od niego?
— Chodź tu, Gösto — rzekła i podała mu znowu rękę. — Nie gniewaj się o to, co powiem... ale widzisz... myślałam, że ty, który... który...
— Który jestem wypędzonym proboszczem, pijanicą, rezydentem, mordercą Ebby Dohna — znam całą litanię moich zasług.
— Już się gniewasz, Gösto.
— Wolałbym, żebyśmy o tem więcej nie mówili.
Ale matka dziecka mimo to ciągnęła dalej...
— Niejedna, Gösto, zostałaby twoją żoną z miłości, ale ze mną inna sprawa. Gdybym cię kochała, nie miałabym odwagi tak do ciebie mówić, jak czynię obecnie. Dla siebie samej nie prosiłabym cię o coś podobnego, Gösto, ale sam przyznasz, że dziecko musi mieć ojca. Pojmujesz, o co cię chcę prosić? Jest to w każdym razie poniżające dla ciebie, skoro jestem niezamężna, a mam dziecko. Nie myślałam, że uczynisz to dlatego, że jesteś gorszy od innych, chociaż — prawda, i o tem myślałam. Przedewszystkiem jednak myślałam, że zrobisz to, bo jesteś taki dobry, Gösto, bo jesteś bohaterem i umiesz się poświęcać. Ale może za wiele żądam? Mężczyzna nie może tak wiele zrobić, co? Jeżeli mną zanadto pogardzasz, jeżeli ci wstrętne jest nazywać się ojcem cudzego dziecka, powiedz wprost. Nie będę się gniewała na ciebie. Uznaję, że za wiele wymagam, ale widzisz, Gösto, dziecko jest chore. Taka przykra rzecz, iż przy chrzcie jego nie można nazwać męża jego matki.
Słuchając jej, doświadczał tego samego uczucia, co owego wiosennego dnia, kiedy ją wysadził na ląd i zostawił jej losowi. Teraz znowu musi jej dopomódz w burzeniu całej jej przyszłości. On musi to uczynić, właśnie on, który ją kocha.
— Uczynię wszystko, co pani hrabina rozkaże! — odezwał się.
Nazajutrz rozmówił się z proboszczem w Bro, gdyż Svartsjö jest parafią podległą Bro i tam ogłoszono zapowiedzi. Dobry staruszek wzruszył się szczerze i przyrzekł całą odpowiedzialność i załatwienie wszelkich formalności wziąć na siebie.
— Prawda — rzekł — musisz jej podać rękę, Gösto, musisz to uczynić. Inaczej gotowaby postradać zmysły, bo jej się zdaje, że wyrządziła krzywdę dziecku, nie mogąc podać jego ojca. A ona ma bardzo delikatne sumienie!
— Ale ja wiem, że ją unieszczęśliwię! — zawołał Gösta.
— Nie mów tego, Gösto! Powinieneś się teraz ustatkować, skoro masz myśleć o żonie i dziecku.
Proboszcz pojechał do Svartsjö omówić tę sprawę z tamtejszym plebanem i wójtem. Rezultat tych wszystkich konferencyi był taki, że następnej niedzieli ogłoszono w kościele w Svartsjö zapowiedzi Gösty Berlinga i Elżbiety Tum.
Potem z największemi ostrożnościami przewieziono matkę dziecka do Ekeby, gdzie ochrzcono małe.
Proboszcz zwracał jej jeszcze uwagę, że może się cofnąć, jeżeli się rozmyśliła... Zanim poślubi człowieka takiego, jak Gösta Berling, powinna najpierw poradzić się ojca.
Gdy szły trzecie zapowiedzi, była już matka dziecka zupełnie zdrowa. Po południu przyjechał proboszcz i związał ich stułą. Nikt jednak nie uważał tego za uroczystość zaślubin... nie było gości, dano tylko dziecku ojca — oto wszystko.
Matka promieniała radością, jak gdyby dopięła upragnionego celu. Nowożeniec zaś był smutny. Nie mógł się pozbyć myśli, że ona związkiem z nim psuje sobie całą przyszłość, a przytem z przerażeniem spostrzegał, że dla niej nie istniał wcale. Wszystkie jej myśli krążyły około dziecka.
W kilka dni później na matkę i ojca dziecięcia spadła żałoba. W napadzie konwulsyi skonało biedactwo.
Niejednemu się zdawało, że smutek matki nie jest tak ciężki i głęboki, jak się spodziewano. Unosił się nad nią jak gdyby odblask tryumfu, jak gdyby radowała się, że dla dziecka poświęciła całą przyszłość. Myślała widocznie, że jeżeli maleństwo jej dostanie się między aniołki, pamiętać będzie, iż na ziemi miało matkę, która je kochała.


Wszystko odbyło się cicho, bez rozgłosu. Kiedy ogłaszano zapowiedzi Gösty Berlinga i Elżbiety Tum w kościele w Svartsjö, przeważna część ludzi nie wiedziała nawet, kim jest narzeczona. Księża i obywatelstwo, wtajemniczeni w sprawę, mówili o niej jak najmniej. Zdawali się lękać, aby ten lub ów, który stracił wiarę w sumienie czyste, nie tłómaczył sobie źle zachowania się młodej kobiety. Nie chciano, aby ktoś mógł powiedzieć: Widzicie przecież, coś w tem prawdy było; nie mogła pokonać miłości do Gösty i wydała się za niego pod bardzo szlachetnym pozorem!
Bo starzy ludzie zachowywali się z dziwną delikatnością wobec tej kobiety. Nie mogli znieść, aby o niej źle mówiono. Z trudnością przyznawali, że zbłądziła. Nie chcieli uznać, aby ta dusza, tak stroniąca od złego, splamiła się grzechem.
Inne, równie wielkie wydarzenie, które zaszło, w tym samym czasie, przyczyniło się do tego, że przestano mówić o małżeństwie Gösty Berlinga. Majora Samzeliusa spotkało nieszczęście. Stawał się on coraz dziwaczniejszym i coraz więcej stronił od ludzi. Żył niemal wyłącznie w towarzystwie i zwierząt i w Sjö zgromadził sobie cały zwierzyniec. A był niebezpieczny nawet, gdyż zawsze nosił przy sobie nabitą strzelbę i strzelał wciąż, nie patrząc nawet gdzie. Pewnego razu postrzelił przypadkiem niedźwiedzia oswojonego, który rozjuszony bólem, rzucił się na niego i ugryzł go w ramię.
Major zachorował obłożnie i umarł z odniesionej rany, lecz tuż przed samem Bożem Narodzeniem. Gdyby majorowa była wiedziała, że leży chory, byłaby mogła znowu objąć zarząd Ekeby, ale rezydenci wiedzieli, że nie powróci przed upływem roku.



DZIEWCZYNA Z NYGAARDU.

Nieznane jest miejsce w lesie u stóp, gdzie jodły rosną najgęściej i gdzie gruby podkład miękkiego mchu pokrywa ziemię. Zkądżeby miał je kto znać? Nigdy przedtem nie stąpiła tam ludzka noga; do tego ukrytego miejsca nie wiedzie żadna ścieżka. Granitowe skały spiętrzyły się naokół, strzegą go poplątane jałowce, zeschłe gałęzie i obalone pnie drzewne tamują dojście, zając znaleźć go nie może, lis niem gardzi. Jest to najustronniejszy zakątek w lesie; w tym czasie jednak rojno tam.
Co za nieskończony pochód! Wypełniłby kościół w Bro i Löfrvik i jeszcze w dodatku kościół w Svartsjö. Niezliczone tłumy.
Dzieci, którym nie pozwolono przyłączyć się do pochodu, stoją na gościńcu lub siedzą na płotach i parkanach, którędy tłum przechodzi. Malcy nawet nie przypuszczali, aby mogło być tyle ludzi na świecie, taka moc niezliczona. Gdy dorosną, przypominać sobie będą te falujące tłumy. Na wspomnienie to ich oczy łzami zajdą, bo wzruszający to był widok owego nieskończonego pochodu na drodze, na której zazwyczaj nie widywano prawie nikogo, chyba od czasu do czasu jakiegoś samotnego wędrowca, żebraka lub chłopski wózek.
Wszyscy, mieszkający przy tej drodze, wybiegają z domów, pytając:
— Czy wydarzyło się jakie nieszczęście? Czy wpadł nieprzyjaciel? Dokądże dążycie, ludzie?
— Szukamy! — odpowiadali. — Dwa dni szukamy. I dziś jeszcze szukać będziemy, nie możemy dłużej odwlekać. Przeszukamy las Björne i jodłami zarosłe wzgórze, na zachód od Ekeby leżące.
Pochód ten wyruszył z Nygaardu, wioski, leżącej we wschodnich górach. Ładna, młoda dziewczyna, o gęstych, czarnych włosach i rumianych licach zginęła od tygodnia. Roznosicielka mioteł, którą Gösta chciał poślubić, zgubiła się w ogromnych lasach. Od tygodnia nikt jej nie widział. Wyruszyli więc ludzie z Nygaardu na jej poszukiwanie. I wszyscy, których spotykali na drodze, przyłączyli się do nich, aby wspólnie szukać. Z każdego domu ktoś się wyprawił.
Często nowoprzybyły pytał:
— Ludzie z Nygaardu, jak mogliście do tego dopuścić? Dlaczegoż puszczaliście młodą, ładną dziewczynę w nieznane strony? Lasy są ogromne, a Bóg nie obdarzył jej rozumem.
— Jejby nikt nie skrzywdził, jak i ona nikogo — odpowiadają. — Może tak spokojnie chodzić po świecie, jak dziecko. Któż jest bezpieczniejszy od tego, kogo strzeże sam Bóg? Zwykle wracała.
Pochód dążył wschodniemi lasami, oddzielającemi Nygaard od równiny. Trzeciego dnia przybył on pod kościół Bro, posuwając się ku lasom, na zachód od Ekeby leżącym.
A gdzie pochód się ukaże, sieje zdumienie — zawsze musi ktoś z pochodu zatrzymać się i odpowiadać na pytania: Czego chcecie? Czego szukacie?
— Szukamy niebieskookiej, czarnowłosej, młodej dziewczyny, która legła w lesie, aby umrzeć. Od tygodnia jej nie widzieliśmy.
— Dlaczegoż szukała śmierci w lesie? Czy była nieszczęśliwa?
— Nie, nędzy nie zaznała, lecz nieszczęście spotkało ją tej wiosny. Od lat kilku kochała się w dawnym proboszczu, Göście Berlingu. Nie była temu winna, Bóg nie dał jej rozumu.
— Ha, skoro jej Bóg nie obdarzył rozumem!...
— Tej wiosny przyszło na nią nieszczęście. Dotąd on jej nie widział, a zobaczywszy, powiedział, że weźmie ją za żonę. Był to żart — on porzucił, a ona była niepocieszona. Wciąż wracała do Ekeby. Chodziła za nim, gdzie się tylko ruszył. Natrętną mu była. Kiedy ostatnim razem się zjawiła, poszczuli ją psami. Odtąd nikt jej nie widział.
— Mężczyzni, chodźcie! idzie o życie ludzkie. Może już nie żyje, a może błąka się, nie mogąc znaleźć drogi. Las jest ogromny, a rozum jej u Boga.
— Przyłączcie się do pochodu, chodźcie z nami. Zostawcie owies w stogach, niech się ziarno wykruszy, niechaj wszystkie kartofle zgniją w ziemi; wypuśćcie konie, żeby z pragnienia nie zginęły w stajni, zostawcie otwarte wrota do obory, aby krowy na noc mogły pod dach wrócić; weźcie dzieci z sobą, bo Bóg dzieci kocha i krokami ich kieruje. Niech one pomogą, gdzie rozum ludzki ustaje.
— Chodźcie wszyscy, mężczyzni, kobiety i dzieci! Któż ośmieli się zostać w domu? Kto może wiedzieć, czy Bóg właśnie nie jego wezwie do pomocy? Chodźcie wszyscy, kto potrzebuje miłosierdzia, aby kiedyś dusza wasza niepocieszona nie musiała samotnie błąkać się, nie mogąc znaleźć spokoju. Chodźcie!
— Czy nie leży coś ciemnego, tam, pod skałą? Ach, to mrowisko! Chwała niechaj będzie Bogu, który kieruje krokami bezrozumnej! To nic, jeno mrowisko.
Co za pochód! Nie wspaniale przystrojony pochód, witający zwycięzcę, rzucający mu kwiaty na drogę, wypełniający mu uszy radosnemi okrzykami; nie pochód pielgrzymów, śpiewający psalmy i biczujący się, który dąży do świętego grobu; nie pochód wychodźców na trzeszczących pod ciężarem wozach, przenoszący się na nowe siedlisko ze swojej nędznej siedziby; nie wojsko z bębnami i orężem — to tylko chłopi w codziennych sukniach z wojłoku, żony ich z pończochami w ręku, a dziećmi na plecach lub wieszającemi się ich spódnic.
Wspaniała to rzecz widzieć ludzi skupiających się w wielkim celu. Nie wygnał ich z domu głód, ani trwoga przed Panem, ani niesnaski. Ich trudy są daremne, praca nie otrzyma zapłaty — wyruszyli szukać biednej idyotki. Ile kropli potu, ile kroków, ile modłówby to nie kosztowało, nie otrzymają żadnej innej nagrody, prócz odnalezienia biednej idyotki.
Czyż można nie kochać tego ludu? Czyż nie staną łzy w oczach każdemu, kto patrzy na ten pochód mężów o grubych rysach i twardych rękach, kobiet z czołami przed czasem zmarszczkami pooranemi i dzieci, które Bóg ma skierować na właściwe miejsce?
Cały gościniec zalał ten pochód szukających. Ponurym wzrokiem obejmują las; posępni zapuszczają się weń, widząc, że pewniej znajdą umarłą niż żywą.
— A to coś czarnego tam pod skałą! to chyba nie mrowisko, ale może obalone drzewo? Chwała Bogu, tylko drzewo obalone! Ale nie można dojrzeć dokładnie, jodły rosną tam tak gęsto!
Taki długi jest pochód, że pierwsi dotarli już do lasu na zachód od Björne, gdy ostatni, kaleki i starcy, kobiety, niosące na rękach niemowlęta, zaledwie są pod kościołem w Broby.
A potem cały ten falujący tłum znika w lesie. Poranne słońce rzuca im blask popod jodły i zapadające oświetla gromady, wracające z lasu.
Już trzeci dzień szukają. Przyzwyczajeni są do tej roboty. Szukają pod stromemi skałami, gdzie rzeka się sączy, pod obalonemi drzewami, na których łatwo można złamać rękę lub nogę, pod konarami gęstych jodeł, zwieszającemi się ponad miękkim mchem, zapraszającym do spoczynku.
Jaskinię niedźwiedzia, norę lisa, podziemny korytarz borsuka, jodłę z białemi szpilkami, górę, której las przed miesiącem zniszczył pożar, kamień, który tu rzucił olbrzym — wszystko to znaleźli, ale nie miejsce pod skałą, gdzie leżało coś czarnego, co widzieli zdala. Nikt nie sprawdził, czy to było mrowisko, obalony pień drzewa, czy też człowiek. Pewnie człowiek, ale nikt nie znalazł tego miejsca, nikt nie przekonał się naocznie.
Zachodzące słońce widzi ich, wychodzących z drugiej strony lasu, ale bez dziewczyny. Cóż tu robić? Jeszcze raz las przeszukać? Las jest niebezpieczny o zmroku: są tam bezdenne bagna i straszne przepaście. I cóż mogą znaleźć teraz, kiedy słońca niema, skoro nie znaleźli nic, gdy świeciło?
— Chodźmy do Ekeby! — odezwał się ktoś z tłumu.
— Do Ekeby! Do Ekeby! — wołają wszyscy.
— Chodźmy, zapytamy rezydentów, dlaczego wypuścili psy na tę, której Pan nie dał rozumu, dlaczego niemądrą przywiedli do rozpaczy? Nasze biedne, głodne dzieci płaczą, nasze suknie się podarły; ziarno z kłosów się wykrusza, kartofle gniją w ziemi, konie się nam zdziczyły, krowy pozostawione są bez opieki, my sami omal nie padamy z utrudzenia, a wszystko to przez nich. Chodźmy do Ekeby wymierzyć sobie sprawiedliwość! chodźmy do Ekeby!
— W tym roku przeklętym wszystko spada na nas, chłopów. Ciężko dotknęła nas ręka Pańska: zima przyniesie nam głód. Kogoż szuka ręka Boża? Nie proboszcza z Broby; jego modły dotarły jeszcze przed tron Najwyższego. Któżby więc inny miał być, jeżeli nie rezydenci? Chodźmy do Ekeby!
I posępni, rozdrażnieni mężczyźni spieszą do Ekeby, głodne kobiety z płaczącemi na rękach dziećmi biegną za nimi, na końcu suną kaleki i osłabieni starcy. A gniew jak wzbierająca rzeka ogarnia tłumy, przenosząc się od starców na kobiety, a z nich na silnych mężów, kroczących na czele pochodu.
Jesienna powódź nadchodzi! A wiosenną przypominacie sobie, rezydenci? Teraz płyną nowe fale wzburzone od strony gór, nowa ruina i zniszczenie godzi na cześć i potęgę Ekeby.
Najemnik, orzący przydrożne pole, słyszy wściekłe okrzyki tłumu. Odprzęga jednego z koni od pługa i gna do Ekeby.
— Nieszczęście się zbliża! — woła. — Niedźwiedzie suną! Wilki pędzą! Złe duchy zbliżają się do Ekeby!
Objeżdża wokół podwórze, nieprzytomny z przerażenia.
— Wszystkie złe duchy ruszyły — wołał. — Idą, podpalą dwór, wyrżną rezydentów!
A tuż za nim rozlegają się już krzyki i wrzaski pierwszych szeregów. Jesienna powódź grozi dworowi.
— Czy ta nacierająca fala wie, czego chce? Ognia, mordu, rabunku?
To nie ludzie, ci, którzy tu dążą: to złe duchy lasu, dzikie bestye pustkowia.
— My, ponure potęgi, które musiałyśmy ukrywać się pod ziemią, tę jednę, jedyną chwilę mamy wolną. Zemsta nas wyswobodziła — wołają.
Są to duchy gór, które kruszec wydobywały, to duchy lasów, które drzewa ścinały, to duchy pól, które sprawiły, że zboże rosło: wolne są teraz, sił swoich użyją ku niszczeniu i burzeniu. Śmierć Ekeby! Śmierć rezydentom!
Tu wódka płynie strumieniem. Tu stosy złota leżą nagromadzone po lochach piwnic. Tu są zapasy zboża i mięsa. Dlaczego mają dzieci sprawiedliwych mrzeć głodem, a występni opływać w dostatki?
Czas ich minął. Dopełniła się miara, rezydenci! Wy lilie, które nie siałyście nigdy, wy ptaki, które nie zbierałyście nigdy, dopełniła się miara! W lesie leży ta, która na was wydała wyrok, ona, która w lesie leży, potępiła was!
Rezydenci stoją na balkonie głównego budynku i patrzą na zbliżające się tłumy. Wiedzą, o co ich oskarżają. Wyjątkowo, tym razem są niewinni. Jeżeli dziewczyna szukała w lesie śmierci, to nie dlatego, że szczuli ją psami — tego nie uczynili — lecz dlatego, że Gösta Berling przed tygodniem ożenił się z hrabiną Elżbietą.
Ale na co się przyda mówić do szalonych ludzi? Są głodni, zmęczeni, podnieca ich zemsta, dodaje bodźca chęć rabunku. Wpadają z dzikim okrzykiem, a przed nimi na koniu jedzie ów najemnik, który ze strachu postradał zmysły.
— Niedźwiedzie idą! Wilki suną! Złe duchy chcą porwać Ekeby.
Rezydenci ukryli młodą hrabinę w najdalszym pokoju. Lövenberg i wuj Eberhard mają jej towarzyszyć i strzedz jej — reszta wyszła do tłumów.. Stoją na ganku bezbronni i uśmiechają się, gdy pierwsza wrzeszcząca fala do nich dociera.
Umilkli na widok tej spokojnie stojącej garstki ludzi. Są pomiędzy nimi ci, których w gniewie chętnieby o ziemię rzucili i podkutemi żelazem obcasami na śmierć stratowali, jak to ongi uczynili górnicy przed pięćdziesięciu laty z rządcą i inspektorem, ale spodziewali się zatarasowanych drzwi, śmiało wzniesionej broni, oczekiwali walki i oporu.
— Kochani przyjaciele — odezwali się rezydenci — kochani przyjaciele, posilcie się i skosztujcie wódki, pędzonej na Ekeby, wszak jesteście głodni i znużeni.
Tłum nie chce słyszeć o niczem; wyje i grozi — rezydenci nie gniewają się bynajmniej.
— Poczekajcie, poczekajcie — mówią. — Patrzcie, Ekeby stoi przed wami otworem, piwnice są pootwierane, spiżarnie, mleczarnie. Wasze żony omdlewają z umęczenia, dzieci krzyczą. Najpierw damy im jeść i pić, a potem możecie nas ubić. Nie uciekniemy wam. Strych mamy pełen jabłek, przyniesiemy je dla waszych dzieci.
W godzinę później zabawa odbywa się w najlepsze — największa zabawa, jaką kiedykolwiek oglądał ten wspaniały dwór, odbywa się tej nocy jesiennej przy blasku księżyca w pełni.
Na podwórzu płoną ognie. Ludzie siedzą grupkami, używając na cieple i wypoczynku, a tymczasem zlewają się na nich wszystkie ziemskie rozkosze.
Posłano zwinnych ludzi do obór i spiżarni po zapasy. Kazano bić cielęta i owce i w mig było z nich pieczyste. Setki ludzi pochłania wszystko w mgnieniu oka. Jedno bydlę za drugiem wyciągają i rżną. Zdaje się, że tej nocy opróżnią się wszystkie obory w Ekeby.
Właśnie temi dniami odbywało się we dworze wielkie pieczenie jesienne. Odkąd młoda hrabina zamieszkała, gospodarstwo domowe było w ruchu. Młoda hrabina zdawała się nie pamiętać o tem zgoła, że jest żoną Gösty Berlinga; oboje nie mówili o tem ani słowa, ale ona stała się właściwą panią domu. Jak każda dobra, gospodarna kobieta, starała się wszelkiemi siłami zapobiedz rozrzutności i próżniactwu, które dotąd panowały we dworze. I słuchano jej: czeladź zdawała się odczuwać pewną przyjemność, że ją znów wzięto w karby.
Ale cóż z tego, że stryszek napełniła chlebem, że postarała się o masło i piwo, że przez cały wrzesień robiono sery? Wszystko teraz wydobyto, aby ludzie nie podpalili dworu i nie pozabijali rezydentów. Beczki i baryłki, szynki, garnce wódki, jabłka — wszystko wynoszono.
A wszystko, co się dzieje, dzieje się właściwie tylko z jej powodu, tej, która obecnie jest panią na Ekeby. Rezydenci są odważni i bronią władać umieją — oniby się bronili, gdyby im o siebie chodziło. Oniby te chciwe grabieży tłumy kilku strzałami odstraszyli, gdyby nie ona, słodka, łagodna, która wstawia się za nimi.
Im później w noc, tem usposobienie ludzi bardziej łagodnieje. Ciepło, spokój, jadło i wódka ucinają ich gwałtowne wzburzenie. Zaczynają żartować i śmiać się, urządzają stypę po dziewczynie z Nygaardu, a wstyd i hańba temu, kto na stypie nie ma pragnienia i nie weseli się.
Dzieci pożerają owoce, które im znoszą. Biedne dzieci najemników, dla których leśne jagody są przysmakiem, objadają się jabłkami, rozpływającemi się w ustach, długawemi, słodkiemi rajskiemi jabłkami, żółto-białemi cytrynkami, gruszkami o czerwonych rumieńcach i śliwkami różnego gatunku, żółtemi, czerwonemi i niebieskiemi.
Gdy nadchodzi północ, zdaje się, jakby zabawa miała się ku końcowi. Rezydenci nie stawiają już jadła, ni napitku: nie otwierają już butelek, nie toczą piwa. Wydają westchnienie ulgi, w przekonaniu, że niebezpieczeństwo minęło.
Ale właśnie w tej chwili w oknie głównego budynku ukazuje się światło. Wszyscy, którzy w tę stronę patrzą, wydają okrzyk. Młoda jakaś postać kobieca przechodzi ze świecą w ręku.
Trwa to mgnienie oka; postać znika, ludziom się jednak zdaje, że poznali, kto ona — miała gęste czarne włosy i rumiane policzki.
— A więc ona tu jest, ukrywają ją! — krzyczą.
— Hola, panowie, macie ją więc tu? Macie dziecko nasze, któremu Bóg nie dał rozumu? Wy, bezbożnicy, co z nią robicie? A nas zostawiacie w niepewności tygodnie całe? Pozwalacie nam szukać jej trzy dni z rzędu. Precz z jadłem i winem! Biada nam, żeśmy cośkolwiek przyjęli z rąk waszych! Wydajcie nam ją najpierw, potem zobaczymy, co z wami począć!
Dopiero co łagodni, zaczynają znów ryczeć i wyć. W szalonych podskokach pędzą do budynku.
Szybcy są, ale rezydenci jeszcze zwinniejsi. Wybiegają na górę i zamykają drzwi do sieni. Ale jakżeż powstrzymać napierające tłumy? Jedne drzwi po drugich wyłamują. Bezbronni rezydenci cofają się. Gęsty tłum otacza ich tak, że się nie mogą ruszyć. Tłuszcza chce wedrzeć się do domu, szuka dziewczyny z Nygaardu.
Znajdują ją w ostatnim pokoju. Nikt nie ma czasu zastanowić się, czy jasna, czy ciemnowłosa. Biorą ją na ramiona i wynoszą. Uspokajają ją, żeby się nie bała, gdyż oni tylko z rezydentami mają obrachunki — przyszli ją uwolnić.
A wypadłszy z budynku, spotykają się z innym pochodem; na niedostępnem miejscu w lesie znalazło jakieś dziecko zwłoki dziewczyny, która spadła z wysokiej skały. Kilku mężczyzn, którzy się zagłębili w las, przyniosło ją na ramionach. Piękniejszą jest po śmierci, niż była za życia. Piękna jest, leżąc tak z długim, ciemnym, rozpuszczonym włosem. Jest to śliczne zjawisko teraz, gdy wieczny spokój osiadł na jej twarzy.
Wysoko na ramionach mężczyzn przesuwa się poprzez szeregi ludzi. Cisza nastaje w grupach, które mijają. Z pochylonemi głowami oddają wszyscy cześć majestatowi śmierci.
— Dopiero co umarła — szepczą ci, którzy ją niosą — do dziś dnia błądziła po lesie. Widocznie chciała przed nami uciec i wtedy spadła ze skały.
— Ale jeżeli to jest dziewczyna z Nygaardu, kimże jest ta, którą wynieśli z Ekeby? — pytają.
Pochody zetknęły się. Jasne ogniska oświetlały podwórze, można było dobrze widzieć obie kobiety i wtedy poznali w drugiej młodą hrabinę z Borgu.
— Cóż to ma znaczyć? Czyż natrafiliśmy na ślad nowej zbrodni? Zkąd się wzięła młoda hrabina w Ekeby? Dlaczego opowiadano im, że przebywa daleko, a może nawet nie żyje? W imię sprawiedliwości rzućmy się na rezydentów i stratujmy ich naszemi żelazem podkutemi obcasami! — wołają.
Wtem rozlega się głos donośny. Gösta Berling wyskoczył na balustradę i z niej przemawia:
— Słuchajcie mnie, wy, potwory, szatany! Czy sądzicie, że w Ekeby brak strzelb i prochu? Szaleńcy! Czy myślicie, że nie miałem ochoty wystrzelać was, jak psy wściekłe? Ale tamta ot błagała za wami. Ach, gdybym był wiedział, że się jej dotknąć ośmielicie, nie pozostałby ani jeden z was przy życiu.
— Dlaczego urządzacie tu dziś hałasy, napadacie na nas, jak rabusie i grozicie nam ogniem i mordem? Co mi do waszej szalonej dziewczyny? Czy ja wiem, gdzie się podziała? Byłem dla niej za dobry — oto wszystko. Powinienbym ją był poszczuć psami, byłoby lepiej dla nas obojga, ale tego nie uczyniłem. Nigdy jej nie przyrzekałem, że się z nią ożenię — nigdy tego nie zrobiłem. Pamiętajcie o tem.
— A teraz mówię wam puśćcie tę, którąście z domu wyciągnęli! Puśćcie, powiadam i niechby ręce, które ją dotknęły, gorzały w ogniu wiecznym. Czyż nie pojmujecie, że ona stoi tak wysoko nad wami, jak niebo nad ziemią? Ona jest tak delikatną, jak wy grubiańscy, tak dobrą, jak wy niegodziwi.
— A teraz powiem wam, kto ona. Najpierw jestto anioł z nieba! — później była żoną hrabiego z Borgu. Ale teściowa jej dręczyła ją dzień i noc, jak zwykła dziewka stać musiała nad morzem i prać bieliznę; bili ją i katowali tak, jak żadną z waszych kobiet. Tak, omal nie rzuciła się w wodę, jak o tem wszyscy wiemy — tak ją dręczyli. Chciałbym wiedzieć, który też z was, hultaje, przyszedł jej z pomocą, by ją wyratować? Nikogo z was nie było — ale uczyniliśmy to my, rezydenci.
— A kiedy porodziła syna w chacie wiejskiej, kazał jej hrabia powiedzieć: Ślub nasz był nieważny, zawarty na obczyznie, nie według naszego obyczaju; nie jesteś moją żoną, ja nie jestem twoim mężem, dziecko twoje nic mnie nie obchodzi. Skoro rzeczy tak stały, a ona nie chciała, aby dziecko w księdze zapisane było, jako nie mające ojca, zapewne nadęlibyście się, gdyby któremuś z was powiedziała: ożeń się ze mną! muszę mieć ojca dla dziecka! Ale ona nie wybrała żadnego z was — wzięła Göstę Berlinga, biednego proboszcza, który już nigdy więcej nie może głosić słowa Bożego. Tak, a wierzcie mi, chłopy, nigdy mi nie było nic tak ciężkie, bo czułem się jej niegodny, nie śmiałem jej w oczy spojrzeć, a odmówić też nie mogłem, gdyż była w rozpaczy wielkiej.
O nas, rezydentach, myślcie sobie, jak chcecie, dla niej jednak byliśmy dobrzy, jak tylkośmy umieli. Jej to zasługa, żeśmy was wszystkich razem nie wystrzelali. A teraz powtarzam wam: Puśćcie ją i idźcie sobie do domu! Inaczej gotów jestem przypuścić, że ziemia się otworzy i pochłonie was. Kiedy odejdziecie, proście Boga, aby wam przebaczył, żeście ją tak przestraszyli i zasmucili, ją, taką dobrą i niewinną. A teraz precz, dość już was mieliśmy!
Na długo przed końcem mowy mężczyzni, niosący hrabinę, posadzili ją na kamiennym stopniu, a teraz spokojnie zbliżył się do niej jakiś ogromny chłop, podając jej swoją grubą rękę.
— Ostańcie z Bogiem i dziękuję pięknie! — powiedział. — Nie chcieliśmy pani hrabinie wyrządzić krzywdy nijakiej! Pani hrabina niech się na nas nie gniewa.
Gösta zeskoczył i stanął przy niej. Wtedy i jemu podawali rękę.
I powoli, spokojnie przychodzili jeden za drugim, aby pożegnać ją przed odejściem. Byli znowu potulni, stali się znów ludźmi, jakimi byli, gdy rankiem opuszczali swoje domostwa, zanim głód i żądza zemsty nie zmieniły ich w dzikie zwierzęta.
Patrzyli hrabinie szczerze w oczy i Gösta spostrzegł, że widok niewinności i dobroci, malujących się w jej rysach, wyciskał niejednemu łzę z oka. Na twarzach wszystkich ich widać było ciche uwielbienie czegoś najszlachetniejszego, dotąd niewidzianego — cieszyło ich, że istnieje na świecie ktoś, mający tyle umiłowania w dobrem.
Wszyscy nie mogli jej ręki ściskać, było ich przecież tak wielu, a młoda kobieta była osłabiona i zmęczona. Ale podejść musieli wszyscy, przypatrzeć się jej i przynajmniej Göście Berlingowi podać rękę — on mógł znieść ich silne uściski.
Gösta stał jak we śnie. W sercu jego zbudziła się tego wieczora nowa miłość.
— O mój ludu — myślał — o mój ludu, jakże ja cię kocham!
Czuł, jak kocha ten cały tłum, który zapuszczał się w ciemną noc, na czele niosąc zwłoki dziewczyny — wszystkich tych ludzi w grubych sukniach i cuchnących butach, którzy mieszkali w szarych chatach na kraju lasu, którzy pisać nie umieli, a często nawet i czytać, którzy nie wiedzieli wcale, co to jest pełnia życia i dostatek, którzy znali tylko troskę i walkę o chleb codzienny.
Czyż to nie wielki, nie kochany lud? Czy nie jest odważny, wytrwały, pogodny i pracowity, zręczny i przedsiębierczy? Czy biedak nie współczuje drugiemu biedakowi? Czy w rysach przeważnej części nie maluje się inteligencya wielka? Czyż mowa ich nie tryska humorem?
Kochał ich bolesnem, gorącem uczuciem, które mu łzy cisnęło do oczu. Nie wiedział, coby dla nich mógł zdziałać, ale kochał ich wszystkich i każdego poszczególnie, razem z ich wadami i ułomnościami. Ach Boże! gdybyż to nadszedł czas, w którymby go i oni pokochali!
Zbudził się ze swojego snu. Tłum się rozpierzchnął. Wtem żona jego położyła mu rękę na ramieniu. Stali w tej chwili sam na sam na stopniach.
— Ach, Gösto, Gösto, jak mogłeś to uczynić!
Ukryła twarz w dłonie i rozpłakała się.
— Co powiedziałem, jest prawdą! — zawołał. — Dziewczynie z Nygaardu nigdy nie przyrzekałem ożenienia się. Przyjdź tu w najbliższy piątek, a zobaczysz coś wesołego! — oto wszystko, co jej powiedziałem. Nie jestem winien, że się we mnie zakochała.
— Ale nie o tem myślałam; jakże mogłeś im powiedzieć, że jestem dobra i czysta? Gösto, Gösto, więc ty nie wiesz, że kochałam cię już wtedy, kiedy mi nie było wolno cię kochać? Wstydziłam się tych ludzi! Omal nie umarłam ze wstydu!
I łkania wstrząsały jej ciałem.
On stał i patrzał na nią.
— O, ukochana ty moja! — szepnął. — Jakaż jesteś szczęśliwa, żeś taka dobra! Jakaż jesteś szczęśliwa, mając tak piękną duszę!



JARMARK W BROBY.

W pierwszy piątek października rozpoczyna się w Broby wielki jarmark i trwa tydzień. Jest to największe święto w roku. Poprzedza je ogólne bicie bydła i pieczenie w każdem gospodarstwie; szyje się nowe ubrania zimowe, a wtedy można je przywdziać po raz pierwszy. Świąteczne przysmaki — placek z serem i pączki — rozłożone są przez cały dzień na stole, porcye wódki podwaja się, praca ustaje zupełnie. W każdej zagrodzie urządza się przyjęcie: służba i najmici biorą zaliczki z pensyj i rozważają dokładnie, co mają kupić na jarmarku. Gościńcem, z dalekich stron ciągną grupkami ludzie z tłomokiem na plecach, a kijem w ręku. Wielu pędzi też bydło swoje, aby je sprzedać, bo bieda w domu. Małe, uparte byczki i kozły, które raz w raz stają, sztywnie wyciągając naprzód łapy, sprawiają dużo kłopotu właścicielowi, a uciechy przechodniom. Pokoje gościnne po dworach pełne są miłych gości, zamieniają nowiny, podają sobie wzajemnie ceny bydła i inwentarza. Dzieci snują się, marząc o podarkach.
Pierwszego dnia jarmarku roi się na wzgórzach Broby i na całym targu. Sporządzono namioty, gdzie roztasowali się kupcy z miasta ze swoim towarem. Dalekarczycy i Zachodnio-gotlandczycy rozkładają swoje mienie na długich ławach, nad któremi powiewa białe płótno, jak na namiotach linoskoków, katarynek, ślepych skrzypków moc, zarówno jak wróżek, przekupniów ze słodowemi cukierkami i szynkujących wódkę.
Z tyłu ustawiono naczynia gliniane i drewniane. Cebulę, chrzan, jabłka i gruszki sprzedają ogrodnicy wielkich dworów. Wielkie przestrzenie placu pokrywa czerwono-brunatne, wewnątrz pobielane miedziane naczynie.
Po obrocie łatwo poznać, że w Svartsjö i Broby i w innych miejscowościach nad jeziorem Löf panuje bieda. Kupno w namiotach i przy długich stołach kiepsko idzie. Największy ruch panuje na placu, gdzie sprzedają bydło, gdyż niejeden musi sprzedać krowę lub konia, aby mógł z rodziną wyżyć przez zimę. Tam też odbywa się zajmująca, wrzaskliwa zamiana koni.
Wesoło jest na jarmarku w Broby. Jeśli tylko są pieniądze na kilka kubków, humor się zawsze znajdzie. Ale nie sama wódka sprowadza tę wesołość. Gdy ludzie z odległych, het w lasach stojących chat przybędą nagle w rojowisko jarmarku, w pierwszej chwili stają przerażeni, słysząc wrzawę tych krzyczących, śmiejących się tłumów, kiedy jednak sami w to rojowisko wejdą, odurza ich radość, w szał wprawia kipiące życie jarmarczne.
Odbywa się też i handel między tylu ludźmi, ale nie jest główną rzeczą. Najgłówniejsze jest w gronie dobrych przyjaciół siąść gdzieś w namiocie, raczyć się kiełbasą, pączkami i wódką, swoją dziewczynę skłonić, by przyjęła książkę do nabożeństwa i jedwabną chusteczkę, lub zakupić podarki dla dzieci.
Wszyscy, którzy nie muszą pozostać w domu, pilnować dobytku, idą do Broby. Są tu więc rezydenci z Ekeby i węglarze z Nygaardu, handlarze koni z Norwegii, Finnowie z głębokich lasów i włóczęgi z całego świata.
Od czasu do czasu skłębi się to całe falujące morze w jeden wir, który zda się kręgiem obracać około środkowego punktu. Nikt nie wie, co stanowi ten punkt właśnie, póki kilku policyantów nie rozepchnie tłumów, aby zakończyć jakąś bójkę lub podnieść wóz wywrócony. Za chwilę skupiają się znów tłumy około jakiegoś kupca, który się targuje z wesołą dziewczyną.
W południe zawrzała wielka bitka. Chłopi wbili sobie w głowę, że Gotlandczycy mierzą skąpo; zaczyna się od kłótni i wymyślań przy długich stołach, lecz niebawem przechodzi się do namacalnych argumentów. Dla wielu, którzy znają tylko nędzę i biedę, jest to pewnego rodzaju przyjemność, że sobie mogą pozwolić na bicie, bez względu na to, kogo i co trafili. A gdy siłacze i zawodowe zbijaki spostrzegą, że idzie bójka, zbiegają się natychmiast ze wszystkich kątów. Rezydenci zazwyczaj wdzierają się w taki kłębek, aby na swój sposób zgodę zaprowadzić, Dalekarlczycy biegną na pomoc Gotlandczykom.
Najbardziej rozbija się tym razem siłacz, Mäns z Borsu, jest pijany i rozsierdzony jakiś. Przewrócił jakiegoś Gotlandczyka i zabiera się go obić; na jego wołanie o pomoc nadbiega jakiś rodak i chce zmusić silnego Mänsa do wypuszczenia z rąk ofiary. Wtedy napastnik zrzuca z ławy wszystkie rzeczy, chwyta deskę szeroką na łokieć, a długą na ośm, i zaczyna nią wywijać, jak orężem.
Siłacz Mäns to straszny człowiek. W więzieniu w Filipstadzie zawalił ścianę całą, a łódkę mógł zdjąć z morza i na ramieniu zanieść do domu. Łatwo pojąć, że wszyscy uciekają, widząc, jak wywija ciężką deską. Ale siłacz rzuca się za nimi, bijąc bez pamięci. Nie patrzy, czy to wróg, czy przyjaciel; musi kogoś bić, skoro ma broń w ręku.
Ludzie przestraszeni uciekają, uciekają z krzykiem mężczyzni i kobiety. Ale jak tu uciekać tym ostatnim z małemi dziećmi? Budy i wozy tamują drogę. Krowy i woły, przerażone hałasem, przeszkadzają im w ucieczce.
W jednym kącie między budami ścisnęła się gromadka kobiet — na nie rzuca się olbrzym. Blade, drżące ze strachu, gotują się na ciosy i kurczą się mimowoli.
Kiedy deska ze świstem spaść ma na nie, zatrzymuje się na wyciągniętych rękach jakiegoś mężczyzny. On się nie skurczył, lecz stanął wyprostowany, wpośród kłębka ludzi, dobrowolnie przyjmując cios, aby ocalić innych. Kobiety i dzieci stoją nietknięte. Jakiś człowiek odwrócił od nich cios, ale sam legł nieprzytomny na ziemi.
Siłacz nie podniósł już deski do uderzenia. Wzrok męża padł na niego, gdy deska godziła w jego głowę, a wzrok ten go obezwładnił. Pozwolił się związać i odstawić bez oporu.
Lotem błyskawicy po całym jarmarku rozeszła się wieść, że siłacz Mäns ubił kapitana Lennarta. Opowiadano, że przyjaciel ludu zginął, ratując bezbronne kobiety i dzieci.
I cisza zaległa na obszernym placu, gdzie przed chwilą wrzało szalone życie, ruch ustał, bitki się skończyły, przerwano traktament w namiotach, napróżno linoskok zapraszał widzów. Przyjaciel ludu umarł, lud okrył się żałobą. W głębokiem milczeniu gromadzą się wszyscy około miejsca, na którem padł. Leży rozciągnięty na ziemi, zupełnie bezprzytomny; żadnej rany dojrzeć nie można, tylko czaszka jest zapadnięta.
Kilku ludzi podnosi go ostrożnie na desce, którą porzucił bohater. Zdaje im się, że jeszcze żyje.
— Gdzież go zanieść? — pytają wzajem.
— Do domu — odpowiada z tłumu jakiś głos szorstki.
Zraniona głowa leżała na twardym tapczanie w więzieniu, na wiązce słomy w stajni po wyjściu z niego.
— Niechże teraz wreszcie spocznie na miękkiej poduszce w domu. Niewinnie znosił wstyd i męki, odpędzono go od drzwi własnego domu. Zanieśmy go tam teraz! Biedny to wygnaniec, który nie zaznał spokoju — krainą tęsknoty jego był dom, którego drzwi Bóg przed nim zawarł. Zanieśmy go do domu — może otworzy się przed tym, który zginął w obronie kobiet i dzieci? Nie przybywa przecież jako złoczyńca w gronie podpitych towarzyszów hulanki — wiedzie go orszak żałobny, mieszkał w ich chatach, przynosił im ulgę w ich cierpieniach.
I niosą go. Sześciu ludzi bierze na ramiona deskę, na której leży ranny i wynoszą go z placu. Którędy przechodzą, rozstępują się ludzie w milczeniu: mężczyzni odkrywają głowy, kobiety pochylają się, jak w kościele przy wymawianiu imienia Jezus. Wielu płacze i ociera oczy, inni zaczynają mówić o tem, jaki to człowiek był dobry, wesoły, uczynny i bogobojny.
A skoro tylko który z niosących się zmęczy, natychmiast zjawia się inny i w milczeniu podsuwa ramię pod deskę.
Tak przechodzi kapitan Lennart obok rezydentów.
— Pójdę z nimi, przypilnować, aby go dobrze donieśli — odzywa się Beerencreutz i opuszcza swoje miejsce. Idzie do Helgesäter, a inni naśladują jego przykład.
Jarmark opustoszał; wszyscy odprowadzają kapitana do domu. Co trzeba było koniecznie kupić, musi poczekać, zapomniano o podarkach dla dzieci, nie kupuje się książki do nabożeństwa, jedwabna chusteczka, cel pożądań dziewczyny, została w budzie, na stole. Wszyscy chcą odprowadzić kapitana Lennarta.
Gdy pochód dotarł do Helgesäter, zastał pustkę. Znów dudnią pięści pułkownika w drzwi zamknięte. Wszyscy służący są na jarmarku, tylko pani została w domu, aby pilnować gospodarstwa. Otwiera i dziś. I jak ongi, pyta też i dziś:
— Czego chcecie?
Na co pułkownik także, jak wonczas, odpowiada:
— Jesteśmy tu z mężem twoim.
Patrzy na niego, jak stoi sztywny i zimny, jak zwykle. Patrzy na tragarzy, zapłakanych i na cały tłum za nimi. Stoi na progu i patrzy w te setki płaczących oczu, które wpatrują się w nią pełne smutku. Nakoniec spogląda na męża, leżącego na marach i przyciska ręką serce.
— To jest twarz jego — szepcze.
Nie pytając więcej, odchyla zasuwę, otwiera szeroko drzwi i prowadzi ich do sypialni.
Z pomocą pułkownika rozchyla zsunięte podwójne łoże, strzepuje poduszki i składają kapitana na miękkim puchu i cienkiej pościeli.
— Czy żyje? — pyta.
— Tak — odpowiada pułkownik.
— Czy jest nadzieja?
— Nie — tu nic nie można poradzić.
Chwilę panuje głęboka cisza, nagle pyta znowu:
— Wszyscy ci ludzie jego opłakują?
— Tak.
— Cóż takiego uczynił?
— Ostatnie, co zrobił, to dał się zabić silnemu Mansowi, aby ocalić kobiety i dzieci od pewnej śmierci.
Siedzi chwilę w milczeniu i zadumie.
— Jakąż twarz więc miał pułkowniku, gdy przed dwoma miesiącami wrócił do domu?
Pułkownik drgnął. Teraz dopiero zrozumiał.
— Gösta go pomalował.
— A więc z powodu waszego figla zamknęłam drzwi przed nim? Jakże wy zniesiecie tę odpowiedzialność, pułkowniku?
Beerencreutz wzruszył szerokie ramiona.
— Mam więcej na sumieniu, za co muszę odpowiadać.
— To bezwątpienia najgorsze, coś uczynił!
— To też w życiu nie odbyłem cięższej drogi, niż tę dziś, do Helgesäter. Zresztą winni tu i inni.
— Któż taki?
— Sintram jest jednym, drugą ty sama, kuzynko. Jesteś zawziętą kobietą. Wiem, że niejeden próbował mówić z tobą o mężu.
— Prawda! — odparła. I prosiła go, by jej opowiedział o owej hulance w Broby.
Jął tedy opowiadać, ile pamiętał, a ona słucha w milczeniu. Kapitan leży wciąż na łóżku bezprzytomny. Pokój pełen jest ludzi płaczących, nikt nie myśli wypraszać ztąd smutnego tłumu. Wszystkie drzwi pootwierane, wszystkie pokoje, schody, korytarze pełne są milczących, stroskanych ludzi — nawet na podwórzu stoją zbitą masą.
Gdy pułkownik skończył opowiadanie, odzywa się żona kapitana podniesionym głosem:
— Jeżeli który z rezydentów przebywa w tym pokoju, proszę, aby go opuścił. Ciężko mi znieść widok rezydenta przy śmiertelnem łożu mego męża.
Bez słowa podnosi się pułkownik i wychodzi. To samo czyni Gösta Berling i inni rezydenci, którzy towarzyszyli pochodowi. Ludzie rozstępują się przed garstką głęboko upokorzonych mężów.
Gdy wyszli, odzywa się znów pani Lennartowa.
— Czy zechce ktoś, kto mojego męża widział przez te miesiące, opowiedzieć mi, gdzie przebywał i co robił?
Zaczynają tedy przed żoną kapitana składać o nim świadectwo, przed tą, która się na nim nie poznała i serce swoje odwróciła od niego. Ludzie, którzy nie czytali innej książki, prócz Biblii, poczynają mówić obrazami, zaczerpniętemi z księgi Hioba, zwrotami z czasów patryarchów o posłańcu Bożym który krążył między nimi i wspierał ich.
Trwało to długo. Zmrok zapadł, wieczór nadszedł, a oni stoją i opowiadają, jeden po drugim występuje i opowiada jego żonie o nim, a ona, która nie mogła znieść wymienionego imienia jego, teraz słucha pilnie.
Opowiadają tedy, że zastał ich na łożu boleści uleczył; zabijaki opowiadają, że ich poskromił; pijacy, że ich zmusił do umiarkowania, smutni, że ich pocieszył. Każdy, kto był w największej niedoli, zwracał się do wysłańca Bożego i ten mu dopomógł; przynajmniej mógł w serca ich wlać pociechę i nadzieję. Przez cały wieczór brzmią hymny pochwalne w pokoju, gdzie leży kapitan.
Na dworze tymczasem stoją zbite gromadki, oczekując „końca.“ Wiedzą, co się dzieje wewnątrz — o czem głośno mówi się przy łożu konającego, to przechodzi z ust do ust szeptem. Każdy, kto ma coś do powiedzenia, przeciska się w milczeniu przez tłum.
— Oto jeszcze jeden, kto o nim zaświadczyć może! — mówią i przepuszczają go i występują naprzód, składają świadectwo i znów cofają się w tłum.
— Co też ona powie teraz? — pytają się na dworze. — Co jasna pani z Helgesäter powie teraz?
Promienieje, jak królowa, uśmiecha się, jak młoda oblubienica.
Przysunęła jego karło do łóżka i położyła na niem suknie własnoręcznie utkane.
Wtem cisza zalega w tłumie. Nikt nic nie wie, ale wszyscy nagle czują, że ranny kona.
Kapitan otworzył oczy i zobaczył dom swój i tłumy ludzi, żonę i dzieci i suknie — i uśmiechnął się.
Ale zbudził się tylko, aby skonać. Westchnął i wyzionął ducha.
Wtedy milkną opowiadania. Jakiś głos zaczął odmawiać modlitwę za umarłych. Wszyscy przyłączają się i setkami donośnych głosów wznosi się pieśń w niebiosa. Oto pożegnanie ziemi z odlatującą duszą.



SKARB PROBOSZCZA Z BROBY.

Cisza panowała w skrzydle rezydentów. Krzywe waltornie, które przed jarmarkiem odczyszczono i ozdobiono świeżemi, zielonemi sznurami i chwastami, nieużywane wisiały w kącie. Skrzypce, owinięte jedwabiem, leżały w pudłach ze smyczkiem z boku, a żywicą i zapasowemi strunami w głowach. Nie wydobyto fletów z kąpieli, w której leżały, aby nabrać pełni. Nie rozbrzmiewały pieśni Belmana, nie słychać było żartów i śmiechu. Na dużym stole, pełnym obrączek od dużych kieliszków do ponczu stała jeszcze taca z wazą, ale nikt nie mieszał dymiącego trunku. Beerencreutz siedział i bawił się kartami, lecz nikomu nie przyszła ochota rzucić pieniądze do puli.
Rezydenci, ci stróże wesołości, przypominali obecnie muchy marznące wśród zimy. Pustka i zimno zapanowały wokół nich. Wczoraj zmarł kapitan Lennart; od łoża jego wprost uciekł Gösta Berling w lasy, jak zwykł był czynić, gdy sumienie jego otrzymało nowy cios bolesny. Wiedzieli, że zabawi długo, może całe tygodnie, póki czas nie uleczy jego żalu. Ich młoda hrabina zamknęła się u siebie i nie chciała żadnego z nich widzieć.
Róże powiędły, listki poopadały, trawa pożółkła. Rezydentom zaczęło się zdawać, że samo życie przekwitło. Orneclou spostrzegł nagle, że jest stary i szkaradny, wuj Eberhard skończył wielkie naukowe dzieło, sumienie patrona Juliusza nie chciało milczeć, Liliencrona zatęsknił za domem.
I pytają sami siebie, czem zgrzeszyli, że wino straciło smak, że gra w karty nie sprawia im już przyjemności, że muzyka nie potrafi ich ożywić. Dlaczego stracili zdolność radowania się? Jakąż zbrodnię popełnili biedni, nędzni rezydenci?
Gdy tak rozmyślają, weszła córka proboszcza z Broby. Była to energiczna, drobna osóbka, która przez cały rok starała się walczyć z niedbalstwem w gospodarstwie i rozrzutnością. Było w niej tyle powagi i poczucia obowiązku, że rezydenci okazywali jej szacunek, chociaż wyszła nieledwie z dzieciństwa.
— Dziś byłam znów w domu ojca i szukałam pieniędzy — odezwała się do rezydentów.
— Ale nic nie znalazłam. Wszystkie kwity dłużników są powyrywane, a szafy są próżne.
— To smutne — rzekł Beerencreutz.
— Kiedy majorowa opuszczała Ekeby — ciągnęła dalej córka proboszcza — prosiła mnie, bym czuwała nad jej domem. A gdybym znalazła pieniądze ojca, użyłabym ich do podniesienia dworu. Skoro jednak nie znalazłam nic innego, wzięłam kilka gałęzi i patyków ze wzgórza hańby mojego ojca, gdyż czeka mnie wielki wstyd, gdy moja pani powróci i zapyta, co się stało z Ekeby.
— Niechże panienka nie bierze tak do serca sprawy, w której przecież nic nie winna — uspokajał ją Beerencreutz.
— Ale nie tylko dla siebie wzięłam owe patyki ze wzgórza hańby — mówiła dalej młoda dziewczyna. — Wzięłam też kilka i dla panów. Proszę więc — oto są! Mój ojciec nie był jedynym, który hańbę i wstyd sprowadził na tę krainę.
I przechodziła od jednego do drugiego, kładąc przed każdym kilka suchych gałązek. Wielu z rezydentów łajało ją, kilku jednak przyjęło to ze spokojem.
W końcu Beerencreutz ze spokojną powagą wielkiego pana odezwał się:
— Dobrze, panienko. Dziękujemy. Można już odejść.
Gdy wyszła, uderzył w stół zaciśniętą pięścią, aż kieliszki zabrzęczały.
— Od tej chwili nie piję nic! — zawołał. — Czegoś podobnego wódka już ze mną nie dokaże.
Powstał i wyszedł, a głębokie milczenie zaległo znów między rezydentami.
Przed każdym z nich leżało kilka gałązek i patyków ze wzgórza hańby. Szedł od nich szereg niemiłych pytań. Gdzie przebywa majorowa? Co się stało z potęgą i wielkością Ekeby? Dlaczego zginął wysłannik Boży? Gdzie zamożność, która panowała nad jeziorem Löb?
I nagle skrzydło rezydentów rozbrzmiało tysiącem głosów, które odpowiadały na pytania. Zdało się staruszkom, że znajdują się wśród roju pszczół brzęczących i kłójących, gdyż na wszystkie te pytania brzmiały kłójące, gryzące odpowiedzi. Rezydenci wypędzili swoją dobrodziejkę, rezydenci, których przyjęła pod swój dach, wygnali ją w świat. Ona żywiła ich i zabawiała, oni odwdzięczyli się jej głodem i zmartwieniem.
Rezydenci zmarnowali najpiękniejszy majątek Wermlandu. Rezydenci zamknęli drzwi domu przed wysłańcem Bożym. Zawadyaka, który go pozbawił życia, mniejszą mu wyrządził krzywdę, niż my, którzyśmy zabili w nim nadzieję. Rezydenci szerzyli wśród ludu pijaństwo i próżniactwo.
Po chwili podnosił się jeden rezydent za drugim i wychodzili. Przypadek zrządził, że niebawem wszyscy spotkali się nad rzeką tam, gdzie stał młyn i kuźnia. Wszędzie widoczne były ślady zniszczenia. Wielki młot sterczał z pośród stosu krokwi i desek — grube mury pieca były jeszcze całe, ogromny otwór komina otwierał swą paszczę.
I o dziwo! Wśród całej tej ruiny krzątał się Beerencreutz i pracował — chciał on uprzątnąć miejsce na nowy młyn i nową kuźnię. I w miarę, jak tamci nadchodzili, ci zabierali się też do roboty. Niebawem zgromadzili się wszyscy, wynosili belki, tłukli kamienie, kopali i zbijali. Wkrótce też zaczęły znów rozlegać się śpiewy, żarty i śmiechy. Wróciła im odwaga i siła; mają najszczerszy zamiar podnieść Ekeby do dawnej świetności. Sprowadzą majorową, skoro tylko będzie można, pojedzie po nią córka proboszcza z Broby. Biedacy z nad jeziora znów u nich będą mieli pracę.
Ale kontrakt, czarną krwią pisany, kontrakt wigilijnej nocy? Ach, oni teraz bardziej po rycersku się zachowują, niż dotąd. Pracowali i nadal pracować będą, a nagrodą ich całą będzie honor, nie pieniądze.


W niedzielę rano zjawił się Gösta Berling w kościele w Broby. Nabożeństwo się już rozpoczęło, to też pod kościołem było pusto, pod samym portalem jednak stała zbita naprędce trumna.
Ciężko było Göście przechodzić obok tej trumny. Wiedział, że w niej leży dobry kapitan Lennart i zdało mu się, że on zagradza mu drogę do kościoła.
Gösta chodził po lasach dzień i dwie noce; nie jadł nic, znużony był, głodny, wyczerpany bólem. Przybył zobaczyć biedny lud w kościele, gdyż tam, w samotności, przypomniał mu się dzień, kiedy siedział pod wzgórzem hańby proboszcza z Broby, przypomniała mu się noc, w której widział ponury pochód ze zwłokami dziewczyny z Nygaardu, kiedy to zbudziło się w nim pragnienie służenia ubogim. Teraz chciał im się przypatrzeć w kościele, aby się umocnić w swem postanowieniu.
Ale nie mógł przejść koło trumny kapitana Lennarta. Zdało mu się, że zmarły woła ku niemu:
— Gösto Berlingu, jakże zamierzasz wspierać ubogich? Wszak ciągniesz jeszcze za sobą skutki wszystkiego zła, które popełniłeś. Najpierw musisz, ty i ci, których kochasz, ponosić skutki nieszczęścia, któreś ty posiał.
Przystąpił nagle do trumny i padł na kolana.
— Pomóż mi być sługą ubogich — zawołał — pomóż mi, abym ukochanej nie zasmucił nigdy więcej!
Raz po raz powtarzał:
— Pomóż mi, abym odtąd nie sprowadzał zmartwienia, hańby, nędzy i innych nieszczęść na ziemię!
Wtem jakaś ciężka dłoń spoczęła na jego ramieniu. Za nim stał Sintram.
— Gösto, jeżeli chcesz spłatać komu doskonałego figla, to zabij się. Nic bardziej rafinowanego, jak umrzeć, nic nie może prawemu człowiekowi sprawić gorszej niespodzianki, jak śmierć zupełnie niespodziewana. Mówię ci: umrzyj!
— To byłoby też i dla mnie najlepsze!
— Przedtem jednak obmyśl coś, Gösto, czembym tego tu w trumnie mógł rozzłościć.
— Czy cię oszukał?
— Naturalnie! Jak mnie tu widzisz, chłopcze, ocyganił mnie! Udawał głuptaka i zadrwił sobie ze mnie, który uwierzyłem w jego głupotę, a on tymczasem był na tyle przebiegły, że w najstosowniejszej chwili sobie umarł. Ale odpłacę mu to! Zerwę kir i wieniec z jego trumny, wywrócę ją i zdepczę!
— Póki ja żyję, nie uczynisz tego! — zawołał Gösta.
Sintram skrzyżował ręce na piersi i podniósł głowę do góry: w tej chwili było w nim coś ze strasznego majestatu zła.
— Mam do tego prawo! — wyrzekł uroczyście. — Było to wielkie dzieło, plan tak zręcznie ułożony, a on mi zepsuł wszystko. Chodziło o całą ludność nad jeziorem. Gdybym był przeprowadził to, co zamierzałem, byłaby cała ludność zgubiona. Wszak pracowałem nad tem okrągły rok. Wypędziłem majorową, osłabiłem Melchiora Sinclaira, ukryłem skarb proboszcza z Broby, pozwoliłem rządzić rezydentom — i udało mi się doprowadzić lud do takiej nędzy i rozpaczy, że nikt nie byłby im przeszkadzał w rzuceniu się w otchłań, nikt, prócz tego oto, który właśnie w stanowczej chwili umarł. Widziałeś, sam przecież widziałeś? Chłopi stanęli już jedni przeciw drugim; jeszcze sekunda, a cały plac zamieniłby się w jedno ogromne pobojowisko. Kobiety i dzieci stratowanoby, towary tarzałyby się w błocie, odchodziłyby mordy i rabunki. Gdyby nie śmierć kapitana Lennarta, wszystkoby to nastąpiło. Potem wdałyby się sądy, a głód, nowe zamieszania, kwaterunki wyssałyby ich do reszty. Cała okolica stałaby się tak osławioną, zohydzoną, znienawidzoną, że nikt, prócz starego Sintrama, nie chciałby w niej mieszkać. Czyż nie byłoby to wielkie dzieło?
— Ale jakiż cel tego wszystkiego?
Z oczu Sintrama strzeliły błyskawice, gdy odpowiedział:
— Sprawiłoby mi to rozkosz, gdyż jestem zły. Jestem niedźwiedziem gór, jestem lawiną dolin; rozrywką moją jest mord i prześladowanie. Precz, powiadam, precz z ludźmi i ich dziełem! Nie mogę ich znieść! Bawi mnie czasem widok ich skaczących spokojnie wśród moich pazurów, ale już mam dosyć tej zabawy, chciałbym ją skończyć ogólnem zniszczeniem!
Stracił widocznie zmysły. Oddawna bawił się żartem temi szatańskiemi sztuczkami; teraz jednak złość opanowała go w zupełności i sam nawet zaczął wierzyć, że jest jednym z duchów otchłani piekielnej.
Gösta, który palił się do ulżenia biedakom, powziął nagle myśl olśniewającą.
— Czy wiesz, gdzie złożony jest skarb proboszcza z Broby? — zapytał znienacka.
Sintram obrzucił go szybkiem, badawczem spojrzeniem i odparł:
Cóż, może miałbyś ochotę rozdać go między ubogich?
— Tak — odpowiedział Gösta; wiedział on bowiem, że z takim, jak Sintram człowiekiem, najlepiej wyjdzie, mówiąc prawdę.
Rozjaśniła się twarz Sintrama.
— No, no! — zawołał — w takim razie dam spokój temu w trumnie, gdyż znajdę lepszy sposób zemsty.
— Za co się chcesz mścić? Najlepszy przyjaciel ludu nie żyje, a nędza jest równie wielka, jak przedtem.
— Powiadam ci, wszystko przepadło! Spojrzyj tylko, widzisz? Dziś więzienny wóz dostał mi się zamiast ekwipażu — dużo łez musiałem wylać, zanim skłoniłem wójta, by poczekał na mnie, aż pomodlę się u trumny pobożnego męża.
Gösta ujrzał rzeczywiście pod cmentarnym murem karetkę więzienną.
— Chciałem tu koniecznie zajść i podziękować pani kapitanowej, że jej się chciało szukać w starych szpargałach dowodów mojej winy w znanej sprawie z prochem; zesłała mi na kark sąd, właśnie, kiedy się wybierałem na pogrzeb tego dobrego człowieka. Ale dam mu spokój, uczynię coś jeszcze lepszego! Słuchaj! Wy tam, na Ekeby, jesteście teraz w stosunkach z aniołami? Jeżeli córka proboszcza z Broby otrzyma spadek po ojcu, zapewne wszystko zechce rozdać ubogim?
— Tak, często wspominała, że użyłaby go na podniesienie Ekeby i na pomoc dla ubogich.
Sintram zaśmiał się.
— Przyznaj się, Gösto, że radbyś wiedzieć, gdzie leżą pieniądze?
— Nie taję się wcale, iż bardzo pragnę wiedzieć.
— Jeżeli mi przyrzekniesz, że wprost ztąd udasz się na miejsce w lesie, gdzie dziewczyna z Nygaardu spadła ze skały i z tej samej skały się rzucisz, to ci powiem, gdzie złożone są pieniądze. Ach, jakby to było dobrze, gdybyś umarł! Wszyscy utrzymywaliby, że straszne wyrzuty sumienia wpędziły cię do grobu.
— Przysiągłem nie odbierać sobie życia, póki Anna Liza jest w służbie u majorowej.
— To nic! — uspokoił go Sintram. — Jeżeli jej dostarczysz pieniędzy, to przestanie służyć.
W Göście zbudziła się znów tęsknota do śmierci. Dotąd nie przyszło do porozumienia między nim a tą, którą nazywał swoją żoną. Czuł się szczęśliwym, gdy mógł jej usłużyć, jak inni rezydenci; jak się jednak ułoży sprawa, gdy ona porzuci Ekeby — nie miał zgoła pojęcia. Nie wiedział, czy wróci do swoich rodziców, lub też przy nim pozostanie. Jedno tylko nie ulegało, jego zdaniem, wątpliwości: nie mógł jej wyświadczyć większej przysługi, jak zwracając jej wolność — a właśnie nadarzała się ku temu dobra sposobność. Pozbyłby się wyrzutów sumienia, mógłby urzeczywistnić pragnienie swoich najlepszych chwil: przysłużenia się Bogu i ludziom — to wszystko i dużo więcej jeszcze tkwiło w słowach: módz umrzeć.
Podał więc rękę Sintramowi i stanęła ugoda.
— Pieniądze ukryte są na wieży kościoła w Bro, pod deskami, w pobliżu dzwonów — powiedział Sintram. — Staraj się jednak, abyś przed wieczorem znikł ze świata, inaczej tak urządzę, że córka proboszcza sama dla siebie zatrzyma pieniądze.
Piękny dzień miał dziś Gösta Berling. Wszedł do kościoła i pełen uroczystej jakiejś radości rozmyślał nad tem, że poświęci życie, aby dopomódz biedakom.
Wszedł potem do zakrystyi i napisał obwieszczenie, że w Ekeby trzeba robotników i że tam będą rozdzielali zboże pomiędzy najbardziej potrzebujących. Zdało mu się, że słyszy szmer podziwu i radości wpośród tłumu, któremu po nabożeństwie odczytano obwieszczenie. Napisał też parę słów do żony i doniósł jej, gdzie skarb jest ukryty. Wbrew jego woli, pióro pomknęło dalej i skreślił kilka słów pożegnania, gdyby się nie mieli nigdy więcej zobaczyć. Pisał, że musi coś uczynić, aby odpokutować śmierć dziewczyny z Nygaardu. Po wysłaniu listu dziwił się sam sobie, dlaczego to zrobił i żałował tego kroku.
Dawno już świat nie wydawał mu się tak piękny. Po nabożeństwie rozmawiał z Anną Stjaernhök i Maryanną Sinclaire. Prosiły go obie, aby się okazał mężczyzną prawdziwym i nie dał się złamać. Dowiedział się przy tej sposobności, że Anna znalazła pociechę w pracy, że sama prowadzi gospodarstwo w olbrzymich swoich dobrach i przepowiadają jej, iż będzie drugą majorową.
Czuł, że obie te dumne kobiety cierpią w przeświadczeniu, iż wstydzić się muszą swojej miłości do tego mężczyzny.
— Teraz — pomyślał — ucieszą się, gdy posłyszą, że poświęciłem życie, aby biedaków wyciągnąć z nędzy, a Ekeby przywrócić do dawnej świetności.
Po nabożeństwie pochowano kapitana Lennarta. Ponieważ umarł w dzień jarmarku, wieść o tem rozeszła się szeroko i tysiącami napływali ludzie do kościoła. Cały cmentarz, mur i pole, graniczące z kościołem, zapełnione były ludźmi. Stary pleban był słaby i nie miewał wcale kazań, ale na pogrzeb kapitana Lennarta przyrzekł przyjść. I dotrzymał słowa: z pochyloną głową, pogrążony w zadumie, jakim teraz, na starość, zawsze bywał, szedł na czele orszaku. Staruszek prowadził w swojem życiu niejeden pogrzeb, szedł ze spuszczonemi oczyma po znanej sobie doskonale drodze; przyrzucił trumnę ziemią, odprawił modlitwy i nie zauważył nic szczególnego. Gdy kościelny zaintonował pieśń, zawtórowały mu setki głosów męzkich, kobiecych i dziecięcych. Wtedy zbudził się staruszek z zadumy. Przetarł oczy, jak gdyby raziło go słońce i wyszedł na kopczyk ze świeżo wykopanej ziemi, aby się rozejrzeć lepiej. Nigdy nie słyszał takiego śpiewu nad grobem, nigdy nie widział takiego orszaku żałobnego. Mężczyźni wystąpili w starych, znoszonych żałobnych kapeluszach, kobiety w białych zapaskach w szerokie fałdy. Wszyscy byli w żałobie — płakali i śpiewali.
Stary pleban drżał ze wzruszenia. Odczuwał wielką radość, patrząc na te objawy miłości ludu dla zmarłego. Gdy śpiew ucichł, wyciągnął ramiona do ludu. Wyrzekł kilka słów głosem cichym i urwał. Znów zaczął mówić, ale tylko najbliżej stojący mogli dosłyszeć jego słowa. Nagle jednak nabrał głos jego siły i dźwięku pod wpływem szczerej ochoty pocieszenia tego biednego ludu.
Zaczął tedy opowiadać im wszystko, co wiedział o wysłańcu Bożym. Przypomniał im, że ani zewnętrzny blask, ani wielki majątek nie zjednały mu tego uznania, lecz jedynie to, że zawsze kroczył po drodze Bożej. Prosił ich tedy, aby dla miłości Boga i Chrystusa to samo czynili. Każdy niechaj bliźniego swego kocha i wspomaga. Każdy niech myśli jaknajlepiej o bliźnim swoim, każdy niech tak postępuje, jak dobry kapitan Lennart; na to nie trzeba wielkich łask Bożych, jeno pobożności. Tłómaczył im, że wszystko, co zaszło tego roku, jest przygotowaniem tylko do czasów miłości i szczęścia, które ich czekają. W tych latach widywał dobroć ludzką, rozlewającą się pojedyńczemi promieniami; teraz wystąpi ona, jako pełne, jasne słońce.
Wzniósłszy oczy i ręce do nieba, przepowiedział spokój, który niebawem zapanuje nad krainą.
— W imię Boże — mówił — niechaj ustanie niezgoda! Pokój niech zamieszka w sercach waszych i w przyrodzie! Oby i martwe rzeczy, zwierzęta i rośliny znalazły spokój i przestały wyrządzać szkodę!
I zdało się Göście, oraz wszystkim innym, jak gdyby słyszeli słowa proroka. Wszyscy w duchu postanowili kochać się wzajemnie i być dla siebie dobrymi. Zdało się, jakoby mąż Boży zeszedł na ziemię i zawładnął wszelkiem stworzeniem. Święty spokój opuścił się na ziemię. Zdało się, jakoby góry promieniały, jakoby doliny się uśmiechały a mgły jesienne nabrały różanego blasku.
W końcu błagał ksiądz o zbawcę dla ludu.
— Zjawi się ktoś z pomocą — mówił. — Bożą Wolą nie jest, abyście teraz zmarnieli. Bóg ześle męża, który nakarmi łaknących i wskaże wam prawą drogę.
Czuł Gösta, że staruszek mówi o nim, który właśnie życie swoje dla nich sprzedał. Wielu z tych, którzy słyszeli obwieszczenie, w powrocie do domu mówiło sobie, że wszystko się teraz obróci na dobre, bo szalony proboszcz z Ekeby przyrzekł im pomoc.
Gösta tymczasem skierował się w zachodnie lasy i zniknął w ich mroku.


Było to na długo przed owym rokiem, w którym rezydenci rządzili na Ekeby.
Pewien pastuszek i pewna pasterka bawili się w lesie, budowali sobie domki z płaskich kamieni, zbierali jagody, wycinali brzozowe fujarki. Oboje urodzili się w lesie: tu była ich ojczyzna, ich państwo. Żyli w zgodzie ze wszystkiem, co tu było, jak się żyje w zgodzie z czeladzią i zwierzętami domowemi.
Malcy nazywali rysie i lisy swojemi nadwornemi psami, łasica była ich kotkiem, zające i wiewiórki ich towarzyszami zabaw, niedźwiedzie i łosie ich grubym zwierzem. Sowy i głuszce siedziały w klatkach, jodły były ich służbą, a młode brzózki gośćmi na ich przyjęciach. Znali nory, w których wydra zwinięta przesypia sen zimowy, a gdy się kąpali, w przezroczystej wodzie widzieli pływającą żmiję, ale nie bali się wężów, ani duchów leśnych, boć przecież to wszystko było częścią lasu, a ten był ich ojczyzną. Nic nie mogło ich przestraszyć.
Głęboko w lesie stała chatka, w której mieszkał młodzieniec. Stroma, leśna ścieżka wiodła do niej, naokół ocieniały ją góry, bezdenne bagna leżały w pobliżu, wysyłając przez cały rok swą lodowo-zimną mgłę. Dla mieszkańców doliny takie mieszkanie nie przedstawiałoby żadnego uroku.
Pastuszek i pasterka postanowili pobrać się, zamieszkać w chatce w lesie i żyć z pracy rąk. Zanim to jednak mogło nastąpić, wybuchnęła nieszczęsna wojna, a młodzieniec wstąpił do wojska. Wrócił bez ran i cielesnych ułomności, ale lata owe na dalszem jego życiu wyryły swoje piętno. Na świecie widział za wiele złego, za wiele okrucieństwa jednych przeciw drugim, tak, że teraz nie mógł już nigdzie dojrzeć dobra.
Początkowo nie znać w nim było żadnej zmiany. Z kochanką swoich lat młodzieńczych poszedł do proboszcza i dał na zapowiedzi. Chata powyżej Ekeby stała się ich ogniskiem domowem, jak to sobie dawno uplanowali, ale szczęście nie miało zamieszkać w tym domu.
Młoda kobieta patrzyła na swojego męża jak na obcego. Od czasu, jak wrócił z wojny, nie poznawała go: śmiał się tak gorzko, a mówił tak rzadko. Bała się go.
Nic złego nie robił, był pracowity, ale nie lubiano go, gdyż każdego posądzał o złość. Sam czuł się znienawidzonym cudzoziemcem; teraz zwierzęta były mu wrogami, góra, która go ocieniała, bagna, które mgłę wydzielały — wszystko to byli jego przeciwnicy. Las jest przykrem mieszkaniem dla tego, kto się nosi z niedobremi myślami.
Kto mieszka w odludnych stronach, powinien się postarać o zapas jasnych wspomnień. Inaczej będzie widział tylko mordy i ucisk między zwierzętami i roślinami, jak to widział u ludzi. Spodziewa się złego we wszystkiem, co napotka.
Jan Hök, wysłużony żołnierz, sam nie mógł pojąć, co mu jest, ale spostrzegł, że nic go nie zadowala. Dom nie uspokoił go — synowie, którzy tu się chowali, wyrośli na silnych, ale dzikich ludzi; zahartowani, odważni byli, ale dłoń ich zawsze zwracała się przeciw wszystkim, zarówno jak tych wszystkich przeciw nim.
Żona jego, zmartwiona tem, zbliżyła się do natury i zaczęła badać jej tajniki. W bagnach i gęstwiach szukała ziół uzdrawiających. Zbadała istotę świata podziemnego i wiedziała, jakich ofiar pożąda. Umiała leczyć choroby, udzielała dobrych rad przeciw trosce miłości. Miała sławę, iż posiada moc czarnoksięzką, to też unikano jej, chociaż ludziom była użyteczną.
Pewnego razu zdobyła się na odwagę i zapytała męża o powód jego smutku.
— Odkąd poszedłeś do wojska, jesteś jak urzeczony — powiedziała. — Co ci tam zrobili?
Zerwał się wtedy i omal jej nie bił — tak zawsze było, ilekroć wspomniał ktoś o wojnie. Szalał z gniewu, nie mógł znieść, aby ktoś wymówił wyraz „wojna“; wiedziano o tem, to też ludzie wystrzegali się tego przedmiotu rozmowy.
Żaden z towarzyszów broni nie mógł powiedzieć, aby popełnił więcej złego od każdego z nich, walczył jak dzielny żołnierz powinien walczyć. Ale wszystkie okropności, na które patrzał, sprawiły, że odtąd wszędzie widział tylko zło i niesprawiedliwość. Zdało mu się, że go cała przyroda znienawidziła dlatego, iż brał udział w tych okropnościach. Ludzie bardziej uświadomieni, mogą się pocieszać, że walczyli za ojczyznę i honor. A cóż on o tem wiedział? On wiedział tylko, że wszystko go nienawidzi, bo przelewał krew i popełniał gwałty.
W czasie, kiedy majorową wygnano z Ekeby, mieszkał sam jeden w swojej chacie, żona umarła, synowie w świat poszli. Ale w dzień jarmarku chata jego pełna była gości. Zajeżdżali tu czarni, brudni cyganie; najlepiej im u tego, którego inni ludzie unikają. Małe, o długim włosie koniki pięły się po stromej ścieżce, wioząc pełne wozy pobielanych naczyń, dzieci i łachmanów. Wcześnie postarzałe kobiety, z twarzami obrzmiałemi od trunków i tytoniu, mężczyźni o bladych, ostrych rysach i żylastych członkach postępowali za wozami. Gdy dotarli do chatki w lesie, zaraz im się poprawił humor; wódkę, karty, ochotę do zabawy przynieśli z sobą — opowiadają o złodziejstwach, zamianach koni i krwawych bitkach.
Jak wspominałam w piątek rozpoczął się jarmark w Broby, na którym zabito kapitana Lennarta. Zabójca jego, siłacz Mäns, był synem starego z chaty w lesie. To też cyganie, zjawiwszy się w niedzielę, częściej niż zazwyczaj podawali staremu Janowi flaszkę z wódką i opisywali mu życie więzienne, wikt więzienny i sposób przesłuchiwania — znali to wszystko z własnego doświadczenia.
Stary siedział na pniaku pod piecem, niewiele się odzywając. Jego duże, bez blasku oczy wpatrywały się w gromadkę, wypełniającą izbę. Zmierzch zapadł, ale żywiczne gałęzie sosnowe oświetlały izbę, łachmany, biedę i nędzę.
Wtem uchyliły się lekko drzwi i weszły dwie kobiety. Była to młoda hrabina Elżbieta w towarzystwie córki proboszcza z Broby. Dziwne uczucie ogarnęło starca, gdy uprzejma i promieniejąca swoją łagodną pięknością weszła w krąg światła. Opowiedziała im, że od śmierci kapitana Lennarta Gösta nie pokazał się na Ekeby. Ona z dziewczyną szukały go całe popołudnie po lesie. Spostrzegłszy, że tu są ludzie, którzy dużo świata zeszli z daleka przychodzą, wstąpiła do niego, by zapytać się, czy nikt z nich nie widział Gösty.
Próżno pyta — nikt go nie widział.
Przysunęli jej krzesło do pieca, opadła na nie i chwilę siedziała w milczeniu. Gwar w izbie ucichł, wszyscy przypatrywali się jej z podziwem. Ta cisza sprawiła jej przykrość, więc podjęła obojętny przedmiot rozmowy.
— Jeżeli się nie mylę, byłeś żołnierzem? — zwróciła się do starego. — Opowiedz mi co o wojnie.
Zaległo jeszcze straszniejsze milczenie. Stary siedział, jak gdyby nic nie słyszał.
— Chciałabym coś dowiedzieć się o wojnie od takiego, który na niej był — mówiła dalej hrabina, ale nagle urwała, gdy towarzyszka dała jej znak głową. Widocznie powiedziała coś niestosownego, wszyscy wpatrzyli się w nią, jak gdyby popełniła jakąś nieprzyzwoitość. Nagle odezwała się jedna z kobiet ostrym głosem:
— Czy to hrabina z Borgu?
— Tak, to ja.
— Możnaby coś lepszego robić, niż gonić po lesie zwaryowanego proboszcza. Fe!
Hrabina podniosła się i pożegnała, mówiąc, że już odpoczęła należycie. Kobieta, która tak grubiańsko do niej mówiła, wyszła za nią.
— Chciałabym pani hrabinie się usprawiedliwić, że nie myślałam tak źle, jak powiedziałam. Chodziło o to, żeby cośkolwiek mówić, gdyż stary wpada w szał, gdy ktoś wspomina o wojnie. Nie miałam nic złego na myśli.
Hrabina pobiegła naprzód, ale niebawem przystanęła. Ujrzała przed sobą groźny las, górę rzucającą cień, parujące bagniska. Przykro musi być mieszkać tu, gdy umysł pełen jest ponurych wspomnień. Poczuła litość dla tego starca, mieszkającego tu bez towarzystwa wszelkiego, prócz bandy cyganów.
— Anno Lizo, wracajmy! — powiedziała. — Oni byli tacy życzliwi dla mnie, a ja okazałam się niedobrą. Pomówię ze staruszkiem o przyjemniejszych rzeczach.
I szczęśliwa, że znalazła kogoś, kto potrzebuje pociechy, wróciła napowrót do chatki.
— Lękam się, że Gösta krąży tu po lesie z myślą samobójczą — odezwała się wchodząc. — Idzie o to, aby go odszukać i nie pozwolić mu na spełnienie czynu. Annie Lizie i mnie zdawało się kilkakrotnie, żeśmy go widziały, ale znów nam gdzieś umknął. Zapewne będzie gdzieś w pobliżu skały, z której rzuciła się dziewczyna z Nygaardu. Przyszło mi na myśl, że przecież nie muszę koniecznie wracać do Ekeby i stamtąd sprowadzać pomoc — tu jest tylu dzielnych mężów, że łatwo im przyjdzie schwytać Göstę Berlinga.
— Żywo chłopcy — zawołała kobieta, która przedtem mówiła. — Skoro pani hrabina raczy takich, jak wy, prosić o jakąś przysługę, trzeba ją spełnić zaraz.
Mężczyźni wstali i poszli szukać.
Stary Jan Hök siedział nieporuszony i mętnym wzrokiem patrzył przed siebie, taki posępny i surowy, że można się go było bać. Młodej hrabinie do głowy nic nie chciało przyjść, co mogłaby mu powiedzieć miłego.
Wtem spostrzegła jakieś chore dziecko, leżące na wiązce słomy i jakąś kobietę z poranioną ręką. Natychmiast zabrała się do opatrzenia. Niebawem zawarła znajomość z gadatliwemi kobietami i kazała sobie pokazywać najmłodsze dzieci.
W jakiś czas wrócili cyganie, prowadząc Göstę związanego, którego położyli przed ogniskiem. Suknie na nim były podarte i brudne, rysy zbiedzone, oczy patrzały dziko. W ostatnich dniach żył też zupełnie jak dziki człowiek. Leżał na mokrej ziemi, wtykał ręce i twarz w muł trzęsawiska, spinał się po urwiskach i wdzierał w najgęstsze haszcze. Teraz przekonał się, że jednak nie tak łatwo śmierć znaleźć. Raz wraz musiał walczyć z wybuchającą w nim wciąż ochotą do życia. Mimo to dobrowolnie nie przyszedł, musieli go związać przemocą.
Gdy go żona takim zobaczyła, zgniewała się. Posiada ona także pewną dumę, więc czuła się upokorzoną, ujrzawszy swego męża w takim stanie. Nie rozwiązała go, lecz pozostawiła tak, jak przyszedł.
— Jak ty wyglądasz! — zawołała.
— Nie miałem przecież zamiaru pokazać ci się — odparł.
— Czyż nie jestem twoją żoną? Czyż nie mam prawa spodziewać się, abyś, mając zmartwienie, do mnie się zwrócił?
— Nie wiem, za co się uważasz. Nie wiem, jakie plany masz na przyszłość! Wiem tylko, że nie mogę ci wyświadczyć większej przysługi, jak umierając.
Przesłała mu niewymownie wzgardliwe spojrzenie.
— Chciałeś mnie uczynić wdową po samobójcy!
Jemu twarz ściągnęła się bólem.
— Elżbieto, pomówmy z sobą sami! — prosił.
— Dlaczegożby ludzie nie mieli słyszeć? — zawołała ostrym głosem. — Alboż jesteśmy czemś lepszem od nich? Czy ktoś z nich sprawił więcej zmartwienia i zgryzoty, niż my? Oni są dziećmi lasu i gościńca, wszystko uważa się za wyższe od nich, niechajże tedy słyszą, że i na panu z Ekeby ciąży hańba i grzech, na nim, przez wszystkich kochanym Göście Berlingu. Czy myślisz, że ja się uważam za coś lepszego od nich? czy może ty się uważasz?
Z trudnością podniósł się ze swojej leżącej pozycyi i spojrzał na nią z błyskiem uporu w oczach.
— Nie jestem takim nędznym, jak mniemasz.
I w gniewie swoim jął opowiadać jej o natchnieniu, jakie spadło na niego, i o spotkaniu się przed kościołem.
— Dawno byłoby już po mnie, gdybyś nie była się zjawiła w lesie — kończył. — Nie mogłem umrzeć gdy cię czułem tak blisko siebie. Teraz puść mnie, abym mógł dotrzymać słowa!
— Ach! — westchnęła, gdy skończył — jak ja to znam dobrze! Bohaterskie frazesy, bohaterskie pozy! Zawsze gotów ręce w ogień włożyć, zawsze gotów siebie poniżać. Jakże mi to wydawało się wielkie dawniej! Ale teraz lubię spokój i rozwagę. Gdybyś był dłoń swoją położył na trumnie dobrego męża i wobec Sintrama złożył przysięgę, iż będziesz żył, aby być pomocą biedakom, których on chciał zgubić, byłabym cię uwielbiała. Że jednak pomódz im chcesz zbrodnią, że chcesz szukać zadośćuczynienia w zbrodni — jakże chcesz, bym to uważała za piękne?
Spojrzał na nią z rozpaczą.
— Musiałem dać zadośćuczynienie — zawołał — a cóż mam własnego, prócz życia? Zapominasz, że jestem wypędzonym proboszczem, w pogardzie u ludzi, w pogardzie u Boga.
— Jak śmiesz tak mówić, Gösto! Spotykałeś się z nadmiarem miłości — oto twoje nieszczęście. Kochali cię mężczyźni i kobiety. Gdy zażartowałeś i śmiałeś się, gdy śpiewałeś i grałeś, przebaczali ci wszystko. Wszystko, cokolwiek zrobiłeś, było im dobre. Nie słyszałżeś mowy plebana nad grobem? Nie słyszałżeś, czego się Bóg spodziewa po tobie? Biedacy wracali do domu, mówiąc o tobie, jako o swoim zbawcy, a uciekłeś w las, aby umrzeć. Jesteś bohaterem ich wszystkich, a chcesz ich porzucić!
— Jakże mogę im dopomódz bez pieniędzy? Alboż nie przysiągłem Sintramowi umrzeć, skoro tylko otrzymam pieniądze?
— My, na Ekeby — odpowiedziała hrabina, a głos jej drżał gniewem i smutkiem — wiedzieliśmy już wczoraj wieczorem, gdzie są złożone pieniądze. Major Fuchs odkrył skarb niespodziewanie pewnej nocy, gdy wszedł na wieżę kościelną po śpiż ze starych dzwonów na kule.
Gösta przymknął oczy i związane ręce przycisnął do piersi, jakgdyby chciał ulżyć męczarniom swego serca.
— Ale dla ciebie to wszystko jedno — ciągnęła dalej hrabina. — Sintram powiedział ci szczerze, gdzie się ukrywa skarb, powinieneś mu więc dotrzymać słowa i umrzeć. Ach, jak mogłeś przypuszczać, że pieniądze będą lekarstwem na niedolę taką, jak nasza? I otóż, Gösto, cóż za wspaniałe zakończenie twego życia! Ze łzami odprowadzą cię na na miejsce spoczynku, będą cię sławili nie mniej, niż kapitana Lennarta, bo przecież i ty oddałeś za lud życie swoje! Ale ja ci powiadam, że powinieneś marzyć o czynach bohaterskich, nie powinieneś błyszczeć i wzbudzać podziwy, przeciwnie, powinieneś starać się, aby imię twoje jak najmniej było na ustach ludzi. Lecz namyśl się dobrze, zanim cofniesz słowo, dane Sintramowi. Zdobyłeś sobie pewnego rodzaju przywilej śmierci, a w przyszłości życie twoje nie przedstawi dla ciebie zbyt wiele uroku. Dotąd stosunek nasz nie był dość jasny. Tyś nie śmiał uważać mnie za swoją prawą małżonkę, ja zaś nie byłam pewna, czy Boża wola nas zbliżyła, czy jedynie chorobliwa przesada z mojej strony. Jakiś czas nosiłam się z myślą wyjechania na południe; sądziłam, że to zbytek szczęście dla mnie, obciążonej winą, zostać twoją żoną i przez życie przejść u twego boku. Teraz tu pozostanę. Nie spodziewaj się jednak żadnej rozkoszy z tego powodu — ja cię zmuszę kroczyć po drodze ciężkich obowiązków. Nigdy nie możesz się odemnie spodziewać słów radości i nadziei. Wszystką zgryzotę, wszystko nieszczęście, któreśmy oboje sprowadzili, ustawię na straży mego ogniska domowego. Czyż serce, które tyle cierpiało, co moje, mogłoby kochać jeszcze? Bez łez, ale i bez uśmiechu będę stała u twego boku. Namyśl się dobrze, Gösto, zanim wybierzesz. Jest to droga pokuty — ta, na którą razem wejdziemy.
Nie czekała odpowiedzi. Dała znak swojej towarzyszce i wyszły. Znalazłszy się w lesie, rozpłakała się hrabina gorzko i płakała do samego Ekeby. Tu dopiero przypomniała sobie nagle, że nie rozmawiała z Janem Hökiem o przyjemniejszych dla niego sprawach, niż wojna.
Po jej odejściu milczenie zaległo w chacie.
— Panie, chwała niechaj Ci będzie na wieki! — zawołał niespodzianie starzec.
Wszyscy spojrzeli na niego. On wstał i począł rozglądać się wokoło.
— Złością — wszystko było tylko złością! — mówił. — Wszystko, co widziałem od chwili, gdym oczy otworzył, było złością. Źli mężczyźni, złe kobiety, nienawiść i złość w lasach i na polach. Ale ona jest dobra. Dobry człowiek bawił w domu moim. O niej będę myślał, gdy będę samotny, na ścieżkach leśnych będę ją miał blizko siebie.
Pochylił się nad Göstą, rozwiązał go i podniósł. Potem uroczyście podał mu rękę.
— Opuszczony przez Boga — powiedział i skinął głową. — Oto przyczyna. Ale teraz nie jesteś nim więcej i ja też już nie jestem od chwili, gdy ona w domu moim przebywała. Ona jest dobra.
Nazajutrz zjawił się stary Hök u sędziego Szarlinga.
— Chcę krzyż swój dźwigać — odezwał się. — Byłem złym człowiekiem, dlatego miałem złych synów.
I prosił, czyby nie mógł pójść do więzienia, zamiast syna. Ale to nie dało się zrobić.
Wzruszający był to widok, gdy towarzyszył swojemu synowi, krocząc obok wozu więziennego, gdy spał pod jego kuźnią i nie odstępował go do ostatniej chwili.



MAŁGORZATA CELSING.

Na kilka dni przed Bożem Narodzeniem zjawiła się majorowa nad jeziorem Löb, ale dopiero w sam wieczór wigilijny dotarła do Ekeby. Przez cały czas podróży chorowała; przechodziła zapalenie płuc i miała bezustanną gorączkę, ale mimo to nie widziano jej nigdy weselszą, nigdy z ust jej nie wychodziły serdeczniejsze słowa.
Córka proboszcza z Broby, która bawiła przy niej od października, chętnie pośpieszałaby, ale nie mogła zabronić staruszce zatrzymywać konia i przywoływać do siebie każdego, kto tylko szedł tą drogą, aby opowiedzieć, co zaszło nowego.
— Jakże wam idzie? — pytała majorowa.
— Dobrze! — brzmiała odpowiedź. — Nadchodzą lepsze czasy. Szalony proboszcz i jego żona nas wspomagają.
— O, teraz zbliżają się dobre czasy — mówi inny, — Sintrama już niema. Rezydenci z Ekeby zabrali się do pracy. Znaleziono pieniądze proboszcza z Broby, Ekeby znowu się podniosło, a jeszcze się coś zostanie na chleb dla głodnych.
— Nasz stary pleban ocknął się, przybyło mu sił i życia — mówił trzeci. — Co niedzielę rozmawia z nami o królestwie niebieskiem. Ktoby też miał ochotę grzeszyć? Zaczyna się panowanie dobra.
A majorowa zwalniała coraz bardziej i pytała dalej każdego przechodnia:
— Jakże wam się teraz powodzi? Brak wam czego?
I gorączka i kłócie ustawały gdy jej odpowiadano:
— Mieszkają tu dwie bogate, a dobre panie: Maryanna Sinclaire i Anna Stjaernhök, które pomagają Göście Berlingowi od domu do domu chodzić i baczyć, aby nikt nie cierpiał głodu. A kocioł wódki nie pochłania teraz wszystkiego ziarna.
Zdawało się, jakgdyby majorowa siedząc w saniach odprawiała modły dziękczynne za wszystko, co widziała i słyszała. Stare, pomarszczone twarze rozjaśniły się, gdy zatrzymywani przez nią opowiadali o czasach obecnych. Chorzy zapominali cierpień swoich, wysławiając dni radości.
— Wszyscy staniemy się tacy, jak kapitan Lennart — mówili. — Będziemy dobrzy, będziemy o wszystkich dobrze myśleli — nikomu nie wyrządzimy krzywdy. To przyspieszy przyjście królestwa niebieskiego.
Wszyscy byli ożywieni jednym duchem. Po dworach rozdawano żywność; kto miał jakie roboty do wykonania, wykonywał je obecnie, a w siedmiu hutach żelaznych majorowej odbywała się robota w najlepsze. Nigdy też ona nie czuła się szczęśliwszą, jak gdy tu siedziała i chorą piersią wdychała zimne powietrze. Nie mogła przejechać obok żadnego folwarku, aby nie przystanąć i nie zapytać o powodzenie.
A zawsze otrzymywała jednobrzmiącą odpowiedź:
— Teraz wszystko dobrze! Panowała tu wielka bieda, ale panowie z Ekeby dopomogli nam. Pani majorowa się zdziwi, zobaczywszy, co oni tam zrobili! Młyn już niemal gotowy, kuźnia w najlepszym ruchu.
Widocznie bieda i wstrząsające wypadki wszystkich ich zmieniły. Majorowa czuła, że mogłaby przebaczyć rezydentom i wdzięczna była za to Bogu.
Gdy nakoniec dotarła do Ekeby i rezydenci wybiegli, aby jej pomódz wysiąść, zaledwie ją poznali, gdyż była równie łagodna i miła, jak ich młoda hrabina. Starsi, którzy ją znali dawniej, szeptali sobie na ucho: — To nie majorowa z Ekeby, lecz Małgorzata Celsing wróciła.
Radość rezydentów była wielka, gdy ją ujrzeli taką słodką, bez cienia żądzy zemsty, ale zmieniła się w smutek, gdy spostrzegli, jak ciężko jest chora. Trzeba ją było natychmiast przenieść do sypialni i położyć do łóżka. Na progu odwróciła się i powiedziała do nich:
— Boska nawałnica przeszła przez tę krainę ale teraz dopiero widzę, że to wszystko było na dobre.
Po tych słowach zamknęły się za nią drzwi jej pokoju i już jej więcej nie zobaczyli.
Kiedy nad kimś wisi śmierć, zazwyczaj chciałoby mu się jeszcze tyle powiedzieć! Słowa cisną się na usta, gdy się wie, iż w przyległym pokoju leży ktoś, czyje ucho niebawem zamknąć się ma na wieki.
Majorowa leżała w gorączce wysokiej i głosy rezydentów nie mogły do niej dotrzeć. Czyż nigdy nie dowie się, jak pracowali, jak jej pracę podjęli i ocalili honor Ekeby? Czyż nigdy o tem się nie dowie?
Wkrótce potem zeszli rezydenci do kuźni, gdzie pracę zawieszono. Oni sami dorzucili węgla i surowiec włożyli do pieca. Nie wzywali robotników, którzy się rozeszli do domów na święta, lecz wzięli się do roboty, wzdychając:
— Żeby tylko majorowa dożyła jeszcze tej chwili, gdy młot będzie w ruchu, onby u niej najlepiej przemówił za nimi!
Noc zapadła i zastała ich przy pracy. Kilku z nich przypomniało sobie, jaka to przecież dziwna rzecz, iż znów wigilię spędzają w kuźni. Wielki uczony Kevenhüller, który prowadził budowę młyna i kuźni z Chrystyanem Bergiem, siłaczem, stali przy piecu, pilnując ognia. Gösta z Juliuszem podawali węgle. Z reszty siedzieli jedni na kowadle pod młotem, w górę podniesionym, inni znaleźli sobie miejsce na taczkach z węglami i stosach sztab żelaznych. Lövenberg, stary mistyk, rozmawiał z wujem Eberhardem, filozofem, siedzącym na kowadle.
— Tej nocy umrze Sintram.
— Dlaczego właśnie w nocy? — zapytał Eberhard.
— Przypominasz sobie może układ, któryśmy z nim zawarli przed rokiem?
— Nie uczyniliśmy nic nierycerskiego, a zatem on przegrał zakład.
— Jeżeli wierzysz w tego rodzaju rzeczy, to przypomnij sobie, żeśmy właśnie dużo takich rzeczy popełnili, które nie były zgoła rycerskiemi. Po pierwsze, nie poparliśmy majorowej wobec jej męża, powtóre zabraliśmy się do pracy, a potrzecie, przecież wcale niehonorowo postąpił Gösta, nie odbierając sobie życia jak poprzysiągł.
— Zastanawiałem się nad tem — odparł Lövenberg — ale zdaje mi się, że się mylisz. Było zakazane działać podle dla własnej korzyści, ale nie wbrew temu, co nakazuje miłość, honor lub myśl o naszem zbawieniu. Ja jestem przekonany, że Sintram przegrał. Tak, nie ulega wątpliwości. Cały wieczór słyszałem dźwięk jego dzwonków przy sankach — chociaż — nie były to wcale prawdziwe dzwonki, ujrzymy go tu zapewne wkrótce.
I drobny człowieczek wpatrywał się w otwarte drzwi kuźni i w skrawek błękitnego nieba, z nielicznemi na niem gwiazdami. — Nagle zawołał:
— Widzisz go! Skrada się! — szeptał. — Nie widzisz go we drzwiach?
— Nie nic nie widzę — odpowiedział wuj Eberhard, — jesteś zmęczony i ztąd coś ci się przywiduje.
— Widziałem go dokładnie na tle jasnego nieba. Był w swojej długiej wilczurze i w czapce futrzanej. Teraz wsunął się w cień i nie mogę go dojrzeć. Patrz, teraz jest pod piecem. Stoi tuż obok Chrystyana Berga, ale ten nie zdaje się go spostrzegać wcale. Teraz pochyla się i coś rzuca do pieca. Hu! jakże on strasznie wygląda. Strzeżcie się wy tam, w tyle!
W tejże chwili dał się słyszeć jakiś huk i iskry z pieca posypały się na kuźnię i pracujących. Nieszczęścia jednak nie było żadnego.
— Chce się zemścić! — szepnął Lövenberg.
— Ależ tyś zmysły chyba postradał! — zawołał Eberhard. — Dajże już pokój tym głupstwom!
— O czemś podobnem można myśleć i pragnąć tego, ale cóż to pomoże? Czy jeszcze go nie widzisz? stoi tam, na belce i wykrzywia się nam. Ach, jakem żyw! on młot spuszcza!
Skoczył i pociągnął z sobą Eberharda. W tejże chwili z hukiem spadł młot na kowadło. Cudem uszli śmierci Eberhard z Lövenbergiem.
— Widzisz, że nie ma władzy nad nami! — tryumfował Lövenberg, — ale zemścić chciałby się koniecznie, to widoczne.
Potem zwrócił się do Gösty Berlinga:
— Idź do kobiet, Gösto. Może i im się ukaże, a one, nienawykłe do takich widoków, łatwo mogłyby się nastraszyć. A miej się przed nim na baczności; on cię nie lubi, a może mieć do ciebie prawo z powodu owego niedotrzymanego ślubu — kto to może wiedzieć.
Później dowiedziano się, że istotnie mistyk miał słuszność, Sintram umarł tej nocy. Niektórzy mówią, że się powiesił w więzieniu. Inni twierdzą, że stróże sprawiedliwości sami go cichaczem uprzątnęli, bo dowodów winy było za mało, a trudno było go wypuścić znów na zgubę całej ludności. Jeszcze inni utrzymują, że widzieli, jak pewien ponury pan, w czarnym powozie, zaprzężonym w czarne konie, przyjechał, aby go wydobyć z więzienia. Lövenberg nie był jedynym, któremu się ukazał tej nocy; widziano go i w Forsie, przyśnił się także i Ulryce Dillner. I później opowiadano też, że się ukazywał, póki Ulryka Dillner zwłok jego nie przeniosła do kościoła w Broby; odtąd przestano go widywać. Żona jego rozpędziła też niegodziwą służbę Sintrama i zaprowadziła w Forsie chrześciańskie rządy. Teraz tam nie straszy wcale.


Opowiadają, że zanim Gösta dotarł do dworu, zjawił się tam jakiś nieznajomy i oddał list dla majorowej. Nikt nie znał posłańca; odebrano jednak list i złożono go na stole przy chorej. Wkrótce potem nastąpiło niespodziewane polepszenie, gorączka zelżała i bóle się zmniejszyły, więc mogła list przeczytać. Był to dokument pisany krwią na czarnym papierze. Rezydenciby go poznali — pisali go przeszłej Wigilijnej nocy w kuźni.
„Czytała tedy majorowa, że ponieważ jest czarownicą i dusze rezydentów wysyłała do piekła, skazują ją na utratę Ekeby i te i tym podobne błazeństwa, przypatrywała się dacie i podpisom, a pod nazwiskiem Gösty znalazła następujący dopisek:
Ponieważ majorowa wyzyskała moją słabość, i aby mnie odwieść od uczciwej pracy i zatrzymać jako rezydenta na Ekeby, ponieważ mnie uczyniła zabójcą Ebby Dohna, zdradzając mnie, że jestem złożonym z urzędu proboszczem, podpisuję“ i t. d.
Chora powoli złożyła papier i wetknęła go do koperty, potem leżała bez ruchu, rozmyślając nad tem, co przeczytała. Z boleścią zrozumiała, że takie jest o niej powszechne mniemanie. Czarownicą i guślarką była dla wszystkich tych, którym wyświadczała dobrodziejstwa, którym dawała chleb i pracę. To jej cała nagroda — to jej sława!
Co ją jednak obchodzą prostacy, tak bardzo od niej daleko stojący! Ale ci biedni rezydenci, którzy z jej łaski żyli i doskonale ją samą znali — i oni także uwierzyli, lub przynajmniej udawali, że wierzą, aby mieć powód do zagarnięcia Ekeby. Myśli błyskawicą przelatywały przez jej mózg rozgorączkowany — dziki gniew, gorąca żądza zemsty gorzały w jej oczach.
Kazała córce proboszcza z Broby, która czuwała przy niej z hrabiną Elżbietą, posłać do Högforsu po pełnomocnika i inspektora. Chciała spisać testament.
Poczem znów opadła na poduszki i dumała. Brwi jej się ściągnęły, twarz ból wykrzywił.
— Pani jest bardzo chora, majorowo — odezwała się hrabina cichutko.
— Tak, bardziej, niż kiedykolwiek.
Znów zaległo milczenie, potem jednak rzekła znów majorowa ostrym, twardym głosem:
Dziwne to jednak pomyśleć, że i hrabina Elżbieta, tak przez wszystkich kochana, nie dochowała wiary swojemu mężowi.
Młoda, kobieta drgnęła.
— Jeżeli nie w czynach, to myślami i pragnieniem, a to nie stanowi różnicy.
— Wiem o tem, pani majorowo.
— A przecież teraz jesteś szczęśliwą. Możesz tego, którego kochasz, nazywać swoim bez popełnienia grzechu — czarny upiór nie będzie stał pomiędzy wami. Możecie i w obec świata należeć do siebie. Możecie iść przez świat ręka w rękę.
— Ach, droga pani majorowo!
— Jak śmiesz przy nim przebywać? — zawołała staruszka ze wzrastającą gwałtownością. — Czyń pokutę! Póki czas, czyń pokutę! Pojedź do swojego ojca i do swojej matki, zanim oni tu przyjadą, by cię przekląć! Śmiesz Göstę Berlinga nazywać mężem swoim? Porzuć go! Ja mu daruję Ekeby, dam mu władzę i majątek — czyż odważyłabyś się wszystko to z nim dzielić? Czy miałabyś odwagę przyjąć na siebie szczęście i zaszczyty? Ja się na to zdobyłam! Pamiętasz, jak mnie się powiodło? Przypominasz sobie przeszłoroczną ucztę na Ekeby? Przypominasz sobie więzienie w Munkerud?
— Ach, pani majorowo, my przecież obok siebie żyjemy, nie wiedząc, co to szczęście. Ja czuwam, aby ono u nas nie zagościło. Czy pani majorowa sądzi, że nigdy nie tęsknię do domu? Przeciwnie, bardzo pragnę znaleźć spokój i opiekę pod dachem rodzicielskim, ale to życzenie nigdy się nie spełni. Muszę tu pozostać niepewna i drżąca, czy to, co czynię, nie prowadzi do grzechu, czy gdy jednemu pomagam, nie szkodzę jednocześnie drugiemu. Za słaba na to ciężkie życie, muszę je jednak znosić, gdyż jestem związana wieczną pokutą.
— Takiemi myślami obałamucamy tylko nasze serca — zawołała majorowa — a to jest słabość. Nie chcesz go porzucać — w tem rzecz cała.
Zanim hrabina zdążyła odpowiedzieć, wszedł do pokoju Gösta Berling.
— Chodź tu bliżej, Gösto! — rzekła majorowa, a głos jej brzmiał jeszcze surowiej i ostrzej. — Chodź tu ty, którego wielbi cała okolica. Chodź tu ty, który chcesz, aby cię po śmierci nazywano zbawcą, ludu. Posłuchaj, co się działo ze starą majorową, której pozwoliłeś tułać się po kraju i żebrać jałmużny i dachu nad głową.
— Najpierw muszę ci opowiedzieć, jak mi się powodziło u mojej matki, do której dotarłam tej wiosny — bo trzeba, abyś znał koniec historyi.
— W marcu stanęłam w miejscu rodzinnem. Wyglądałam zupełnie jak żebraczka. Gdym przybyła, dowiedziałam się, że matka jest w mleczarni. Poszłam tam i długo stałam u drzwi w milczeniu. Naokół ścian, na długich deskach stały lśniące, miedziane misy z mlekiem. Matka, licząca przeszło dziewięćdziesiąt lat, zdejmowała jednę miskę po drugiej i zbierała z nich śmietanę. Robiła to wcale zręcznie, ale zauważyłam, jak ciężko jej było sięgać po miski z mlekiem. Nie wiem, czy mnie dostrzegła, ale po chwili odezwała się do mnie dziwnie ostrym głosem:
— A więc tak ci się powiodło w życiu, jak ci życzyłam?
— Chciałam mówić, prosić ją o przebaczanie, ale na nic wszystko. Nie słyszała ani słowa, głucha była zupełnie. Po chwili powiedziała: Możesz mi pomódz. Podeszłam więc bliżej i zbierałam śmietanę. Brałam miski porządkiem, stawiałam je na swoje miejsca, czerpałam dość głęboko — słowem, zadowoliłam ją. Zbierania śmietany nie mogła powierzyć żadnej z dziewek — ja wiedziałam, jak lubiła, ażeby to było zrobione.
— Tę robotę możesz objąć teraz — rzekła i to mi dowodziło, że mi przebaczyła.
— Od tej chwili nagle utraciła siły. Siedziała spokojnie całemi dniami w karle i przeważnie spała. Kilka tygodni przed Bożem Narodzeniem umarła. Byłabym wcześniej wróciła, Gösto, ale nie mogłam opuścić starej.
Majorowa umilkła na chwilę, oddech miała ciężki, ale opanowała się i ciągnęła dalej:
— Prawda, Gösto, że chciałam cię tu mieć przy sobie na Ekeby. To już tak jest, że wszyscy pragną twojego towarzystwa. Gdybyś był mógł zostać porządnym człowiekiem, byłabym ci dała władzę w rękę. Miałam nadzieję, że dostaniesz żonę dobrą. Najpierw zdawało mi się, że będzie nią Maryanna Sinclaire, gdyż wiedziałam, że kochała cię jeszcze wtedy, gdyś żył w lesie. Potem sądziłam, że to będzie Ebba Dohna; pojechałam pewnego razu umyślnie do Borgu i prosiłam ją, żeby cię poślubiła, a ja uczynię cię w takim razie swoim spadkobiercą. Jeżelim tu zawiniła, musisz mi wybaczyć.
Gösta klęczał przy łóżku z czołem przytulonem do jego krawędzi — wzdychał ciężko.
— Powiedzże mi, jak zamierzasz żyć teraz? Jakim sposobem wyżywisz żonę? Powiedz — wiesz przecież, że zawsze pragnęłam jedynie dobra twego.
A Gösta odpowiedział jej z uśmiechem, chociaż serce omal nie pękało mu z bólu.
— Swojego czasu, kiedy próbowałem pracować, darowała mi pani majorowa dom, abym miał gdzie mieszkać — posiadam go jeszcze. Tej jesieni wszystko tam urządziłem; z pomocą Lövenberga pomalowaliśmy sufit, wytapetowaliśmy ściany. Tylny pokoik nazwał on buduarem hrabiny. U chłopów wyszukał mebli, które skupują po licytacyach we dworach; mamy więc już krzesła o wysokich poręczach i komódki z okuciami metalowemi. W pierwszym dużym pokoju stoją krosna mojej żony i mój warsztat tkacki. Tam też mamy sprzęty domowe i inne rzeczy. Spędziliśmy tam już niejeden wieczór z Lövenbergiem, rozmawiając o tem, jak hrabina i ja będziemy sobie żyli w tym małym domeczku. Ale moja żona dowiaduje się o tem dopiero teraz; mieliśmy jej opowiedzieć wszystko przy opuszczaniu Ekeby.
— Mów dalej, Gösto.
— Lövenberg oddawna wciąż mówił, że będziemy koniecznie musieli przyjąć jakąś dziewczynę do pomocy. W lecie jest tu ślicznie — mówił — ale w zimie będzie bardzo smutno. Musisz trzymać służącą, Gösto. Uznawałem, że ma zupełną słuszność, ale nie wiedziałem, zkąd wezmę na to środków. Pewnego razu patrzę, a on wlecze tam swój stół, na którym ma wymalowane klawisze. — Chyba na tem się kończy, że ty będziesz naszą służącą? — zażartowałem. Odpowiedział, że przyda nam się z pewnością — czyż chciałbyś, aby hrabina sama gotowała i nosiła wodę i drzewo?
— Nie — powiedziałem — ona nie będzie nic robiła, póki ja posiadam parę zdrowych rąk, któremi mogę pracować. On jednak upiera się przy swojem, że najlepiej się stanie, gdy będzie nas dwóch, wtedy ona będzie sobie mogła cały dzień spokojnie siedzieć i haftować. Utrzymuje on, że ja nie mam wcale pojęcia, ile usług potrzebuje takie małe kobieciątko.
— Mów dalej — rzekła majorowa. — To koi moje cierpienia. Sądziłeś więc, że twoja młoda hrabina będzie chciała mieszkać w nędznym domku?
Zdziwił go jej ton szyderski, ale mówił dalej:
— Ach, pani majorowo, nie śmiem przypuszczać, lecz byłoby tak pięknie, gdyby zechciała! Ztąd jest pięć mil do najbliższego lekarza. Ona, która ma taką lekką rękę i takie serce tkliwe, znalazłaby dość zajęcia w opatrywaniu ran i leczeniu gorączki. Przypuszczałem, że wszystkie matki znałyby drogę do tej delikatnej pani z robotniczego domku. Tyle jest nędzy pomiędzy ubogimi, której ulżyć mogą dobre słowa i serdeczne współczucie!
— A ty sam, Gösto Berlingu?
— Ja będę heblował i toczył. Muszę zarabiać na życie. Jeżeli moja żona nie będzie chciała pójść ze mną, będę musiał się z tem pogodzić. Chociażby mi teraz ofiarowano wielkie skarby świata, nie skuszą mnie, chcę żyć z własnej pracy. Chcę odtąd żyć jako biedny człowiek między chłopami i wspomagać ich, o ile to będzie w mojej mocy. Potrzeba im kogoś, kto przygrywałby im na weselach i do zabawy, kogoś, kto pisałby im listy do synów bawiących w świecie, a ja to przecież potrafię. Ale muszę być ubogim, pani majorowo.
— Będzie to dla was smutne życie!
— O nie, pani majorowo, nie będzie, jeżeli nas będzie dwoje razem. Bogaci i weseli zarówno szukać nas będą, jak ubodzy. W domku naszym będzie panowała radość. Gości nie będzie to raziło, że w ich oczach będzie się urządzało przyjęcie, lub że będą musieli jeść z jednego talerza.
— I jakaż korzyść z tego będzie, Gösto? Cóż za wielki honor?
— Dość mi będzie honoru, gdy w kilka lat po mojej śmierci ludzie o mnie jeszcze będą pamiętali. Dość pożytku bym przyniósł, gdybym przed każdym domem zasadził kilka jabłek, gdybym nauczył grajka kilku melodyj dawnych naszych mistrzów, gdyby pastuch w lesie umiał sobie zaśpiewać kilka ładnych piosenek. Niech mi pani majorowa wierzy, pozostałem tym samym szalonym Göstą Berlingiem z dawnych czasów. Chłopskim grajkiem być mogę najwyżej — ale dość mi tego. Dużo złego muszę naprawić, lecz płacze i żale nie dla mnie. Chcę biedaków rozweselać — oto pokuta moja!
— Gösto, takie życie jest za marne dla człowieka z twojemi zdolnościami — rzekła majorowa — Daruję ci Ekeby.
— Ach, pani majorowo — zawołał przerażony. — Niech mnie pani nie wzbogaca! Niech mnie pani nie obarcza takim obowiązkiem! Niech mnie pani nie rozłącza z biednymi!
— Dam tobie i rezydentom Ekeby — powtórzyła majorowa. — Jesteś przecież bardzo dobrym człowiekiem i ludowi przynosisz błogosławieństwo. Powtórzę za matką moją: — Tę robotę możesz objąć teraz.
— Nie, pani majorowo, tego nie możemy przyjąć, my, którzyśmy tak nie umieli ocenić łaski pani majorowej i taką krzywdę jej wyrządziliśmy!
— Ale ja chcę wam dać Ekeby! Czyż nie słyszysz?
— Mówiła to głosem twardym, bez uprzejmości.
Opanowała go straszna trwoga.
— Niech pani nie wystawia starców na taką próbę, znowu staliby się lekkomyślnymi biesiadnikami. Biedni rezydenci! Co się też z nimi stanie, Boże!
— Dam ci Ekeby, Gösto, ale wzamian musisz mi przysiądz, że zwrócisz wolność swojej żonie. Nie dla ciebie taka wielka dama. Za dużo cierpiała tu, w tym dzikim kraju, tęskni do swojej ojczyzny słonecznej. Pozwól jej odjechać. Za to dam ci Ekeby.
Teraz uklękła i hrabina Elżbieta u łoża majorowej.
— Już nie tęsknię więcej. On, który jest moim mężem, rozwiązał zagadkę i znalazł sposób życia dla mnie. Nie mogę być surową i twardą, nie mogę mu wciąż przypominać skruchy i pokuty. Ubóstwo, niedola i ciężka praca już to za mnie spełnią. Do biednych i chorych mogę chodzić bez grzechu. Nie lękam się już tego życia tu na północy. Lecz niech go pani majorowa nie czyni bogatym, inaczej nie mogłabym przy nim pozostać.
Majorowa przysiadła na łóżku.
— Wszystkiego szczęścia pragniecie dla siebie! — zawołała, grożąc im zaciśniętą pięścią. — Wszystkiego szczęścia i błogosławieństwa. Nie, niech rezydenci mają Ekeby i niechaj się tem zgubią! Mąż i żona niechaj się rozłączą, aby zginęli oboje! Czarownicą i guślarką jestem i chcę was nakłonić do wszystkiego złego. Za jaką uchodziłam, taką chcę być.
To mówiąc, chwyciła list i rzuciła go w twarz Göście. Czarny papier spadł na ziemię. Gösta go poznał.
— Zgrzeszyłeś przeciw mnie, Gösto. Nie poznałeś się na tej, która ci była drugą matką. Śmiesz wahać się terać przyjąć karę z rąk moich! Powinieneś przyjąć Ekeby, a ono stanie się zgubą twoją, gdyż jesteś słaby. Odeślij żonę do domu, abyś nie miał nikogo, ktoby cię mógł ocalić. Umrzesz z imieniem tak znienawidzonem, jak moje. O Małgorzacie Celsing po śmierci jej powiedzą, że była czarownicą, guślarką, o tobie niechaj mówią: Był marnotrawcą i katem ludzi!
Opadła na poduszki i zaległo milczenie. Wtem wśród ogólnej ciszy dał się słyszeć głuchy huk, potem drugi i trzeci — to młot w kuźni rozpoczął swoją pracę.
— Słuchaj! — zawołał Gösta. — Oto brzmi chwała Małgorzaty Celsing. To nie figle pijanych rezydentów. To pieśń zwycięzka pracy, która brzmi na cześć starej, wiernej sojuszniczki. — Dzięki zdaje się śpiewać, dzięki za dobrą pracę, dzięki za chleb, który dałaś biednym, dzięki za drogi, które wytknęłaś, dzięki za mieszkania, które stawiałaś, dzięki za wesele, któremu otwarłaś pokoje swoje! Dzięki! spoczywaj w spokoju, dzieło twoje będzie żyło i trwało. Dom twój na zawsze pozostanie siedliskiem pracy przynoszącej szczęście! Dzięki, a nie potępiaj nas, którzyśmy zbłądzili. Ty, która dążysz teraz w krainę wiecznego spokoju, myśl bez gniewu o nas, którzyśmy tu pozostali.
Gösta przestał mówić, a młot huczał dalej. Wszystkie głosy, przemawiające do majorowej z miłością i serdecznością, mieszały się z dźwiękiem młota. Powoli rysy jej złagodniały, obwisły i zdało się, jakby śmierć już rozpostarła nad nią swoje skrzydła.
Wtem cicho weszła Anna Liza, donosząc, że panowie z Högforsu przybyli. Majorowa odesłała ich... nie chciała spisać testamentu.
— Gösto Berlingu, ty mężu czynu, raz więc jeszcze zwyciężyłeś! Pochyl się, abym cię mogła pobłogosławić.
Gorączka wróciła z podwojoną mocą. Zaczęła się agonia. Ciało musiało jeszcze przenieść wielkie męki, ale dusza niebawem nic już o nich nie wiedziała. Zaczęła spoglądać w niebo, otwierające się przed tymi, którzy są skonu blizcy.
Tak upłynął jakiś czas, poczem skończyła się śmiertelna walka. I leżała taka spokojna i piękna że wszyscy, którzy ją widzieli, czuli się wzruszeni głęboko.
— Moja droga majorowo — rzekł Gösta Berling. — Taką cię już raz widziałem. Teraz wróciła do życia Małgorzata Celsing i nie ustąpi już nigdy majorowej z Ekeby.


Gdy rezydenci wyszli z kuźni, dowiedzieli się o śmierci majorowej.
— A słyszała nasz młot? — zapytali.
Słyszała i czuła się zadowoloną.
Później usłyszeli też, że chciała im zapisać Ekeby, ale że testamentu nie sporządzono. Uważali to za wielki zaszczyt dla siebie i przez całe życie o tem pamiętali. Nikt jednak nie słyszał ich narzekających kiedykolwiek, że ich ominął tak ogromny majątek.
Opowiadają też, że Gösta Berling tej samej wigilijnej nocy, mając przy boku swoim młodą żonę, wygłosił ostatnią przemowę do rezydentów. Smucił go ich los, ponieważ wszyscy musieli obecnie opuścić Ekeby. Czekały ich przykrości podeszłego wieku. Kto jest stary, stetryczały, ten gdziekolwiek się pokaże, przyjmują go ozięble. Biedny rezydent, zmuszony iść na mieszkanie do chłopów, pożegnać się musi z wesołemi chwilami — zdala od przyjaciół i przygód usycha w samotności.
Tak mniej więcej mówił do nich, do tych ludzi nie znających troski, których zahartowały zmienne koleje losu. Jeszcze raz nazwał ich wszystkich bogami i rycerzami, którzy zjawili się, aby wprowadzić wesele w krainę żelaza i w wiek żelazny. Żałował tylko, że ogród, w którym buja radość o motylich skrzydłach, nawiedzony został zarazą, tak, że wszystkie jej owoce zmarniały.
Wie on dobrze, iż radość jest drogocennym skarbem dla dzieci ziemi tej i że jest niezbędną. Ale jako trudna zagadka, ciąży wciąż nad światem pytanie, jak człowiek może być dobrym i szczęśliwym jednocześnie. Inni tej zagadki nie rozwiązali dotąd. Mniema jednak, że znaleźli rozwiązanie obecnie, w tym roku radości i smutku, szczęścia i niedoli.

KONIEC





  1. W Szwecyi starsze kobiety, dobrze znane, tak się tytułuje.
  2. Nasza Łysa góra.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Józefa Klemensiewiczowa.