Gösta Berling (Lagerlöf, 1905)/Tom I/Uczta świąteczna

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Tom I
Rozdział Uczta świąteczna
Wydawca Józef Sikorski
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Klemensiewiczowa
Tytuł orygin. Gösta Berlings saga
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


UCZTA ŚWIĄTECZNA.

W dzień Bożego Narodzenia daje majorowa Samzeliusowa wielkie przyjęcie na Ekeby.
Siedzi wtedy za stołem, nakrytym na pięćdziesiąt osób. A występuje w całej swojej okazałości; znikły gdzieś: krótki kożuch, pasiasta, samodziałowa suknia i fajeczka — dziś szeleszcze jedwabiami, złote bransolety zdobią jej ręce, perły chłodzą białą szyję.
A gdzież przebywają panowie rezydenci? gdzież ci, którzy ostatniej nocy, w czarnej kuźni z lśniącego, miedzianego kotła pili zdrowie nowych właścicieli? — Oto w kącie, pod piecem siedzą, przy osobnym stole; dziś miejsca dla nich nie ma przy głównym stole. Do nich docierają potrawy późno, a wina w małej ilości; ku nim nie biegną spojrzenia pięknych pań, dowcipy Gösty nie robią tam w górze wrażenia.
Grupa rezydentów przypomina dziś oswojone źrebaki, zmęczone dzikie zwierzęta. Tylko godzinę spali tej nocy, pojechali bowiem przy blasku pochodni i świetle gwiazd na mszę pasterską. Przejęli się widokiem oświetlonego kościoła, śpiewami nabożnemi i serca ich złagodniały. O Wigilii w kuźni zapomnieli, jak się zapomina snu przykrego.
Potężna, można jest majorowa z Ekeby. Któż odważyłby się podnieść na nią rękę, kto śmiałby usta otworzyć, by przeciw niej świadczyć? Bezwątpienia nie biedni rezydenci, którzy lata całe chleb jej jedli i pod jej dachem mieszkali. Sadza ich też, gdzie jej dogodnie, mogłaby im drzwi zamknąć, gdyby chciała, a oni nie mogą się nawet usunąć z pod jej władzy. Biedni oni, nie mogą żyć zdala od Ekeby.
Przy głównym stole bawią się dobrze: tam błyszczą piękne oczy Maryanny Sinclaire, tam dźwięczy srebrzysty śmiech wesołej hrabiny Dohn.
Przy stole panów rezydentów jednak cisza. Czyż nie byłoby słusznie i sprawiedliwie, aby ci, których majorowa ma zamiar zgubić, siedzieli przy tym samym stole, co reszta gości? Co za hańbiące urządzenie z tym stołem w kącie pod piecem! Jak gdyby drużyna rezydentów niegodna była towarzystwa panów!
Rezydenci wyglądają jak dzieci postawione za karę do kąta. Powoli zaczynają w nich nurtować myśli minionej nocy. Jak nieśmiali goście nasuwają się wesołe pomysły, zabawne kłamstwa, przy stole w kącie. Natomiast coraz natarczywiej wstępują w mózgi obietnice nocne i gniew nocny. Patron Juliusz usiłuje dla zabawy wmówić w siłacza, kapitana Chrystyana Berga, że pieczonych jarząbków obnoszonych obecnie przy głównym stole nie starczy dla wszystkich gości — ale pomysł ten nie wywołuje wesołego śmiechu.
— Nie może ich wystarczyć — mówi patron Juliusz — wiem przecież, ile ich było. Ale nie trap się tem, kapitanie; dla nas są w rezerwie pieczone wrony.
Lecz jedynie pułkownik Beerencreutz skrzywił usta do słabego uśmiechu pod nastroszonym wąsem. Gösta zaś przez cały czas ma taką minę, jakgdyby nosił się z myślą zamordowania kogoś.
— Nie jestże każda potrawa dostatecznie dobra dla rezydentów? — rzucił tylko pytanie.
Ale w tej chwili nadchodzi pełny półmisek przepysznych jarząbków do bocznego stołu.
Kapitan Chrystyan jednak jest już wściekły. Przez całe życie były największą jego antypatyą wrony — te obrzydliwe, hałaśliwe stworzenia. Taka była nienawiść jego, że w jesieni przebrał się na pośmiewisko wszystkim za kobietę jedynie dlatego, aby mógł się do nich zbliżyć na odległość strzału, kiedy kradły właśnie zboże na polu. Udało mu się nieraz zaskoczyć je wiosną na miłosnem gruchaniu i kładł je trupem w gołem polu. Latem wyszukiwał ich gniazd, wybierał z nich piszczące, nagie młode, lub niszczył napół wyklute jaja.
Teraz przysuwa sobie półmisek z jarząbkami.
— Myślisz, że ich nie poznaję? — huknął na służącego. — Myślisz, że muszę je słyszeć kraczące, by je rozpoznać? Niech was dyabli wezmą, skoro się ośmielacie podać Chrystyanowi Bergowi wrony! Dyabli niech was porwą, mówię!
To rzekłszy, porywa jednego jarząbka za drugim i ciska o ścianę. Sos i tłuszcz rozpryskują się naokół. Zmiażdżone ptaki odbijają się od ścian i opadają na podłogę. A cała drużyna raduje się.
Wtem do uszu rezydentów dolatuje gniewny głos majorowej.
— Za drzwi z nim! — woła do służby.
Ale nikt nie ma odwagi. Wszak to siłacz, ten Chrystyan Berg.
— Wyrzućcie go za drzwi!
On słyszy rozkaz. I groźny w swoim gniewie odwraca się do majorowej, jak niedźwiedź od pobitego wroga zwracający się do nowego napastnika. Podchodzi do stołu nakrytego w kształt podkowy. Podłoga trzeszczy pod krokami olbrzyma. Staje naprzeciw niej, przedzielony tylko stołem.
— Wyrzucić go za drzwi! — woła raz jeszcze majorowa.
Ale on jest wściekły: jego zmarszczone czoło, potężna, zaciśnięta pięść budzi postrach. Ogromny jest jak olbrzym i jak olbrzym silny. Goście na równi ze służbą drżą, nie śmiejąc się go dotknąć. Któżby się na to odważył, zwłaszcza teraz, gdy gniew zmysły mu odebrał?
Stoi naprzeciw majorowej i sroży się.
— Rzuciłem wrony o ścianę. Alboż nie miałem prawa?
— Precz ztąd, kapitanie!
— Ty babo! Chrystyanowi Bergowi podawać wrony! Gdybym ci odpłacił, jak zasłużyłaś, zabrałbym cię razem z tysiącem dyabłów...
— Do stu dyabłów, Chrystyanie Bergu, nie waż się kląć — tu wolno kląć tylko mnie jednej.
— Myślisz, że się ciebie zlęknę, czarownico? Czy myślisz, że nie wiem, zkąd masz te siedm włości?
— Milcz, kapitanie!
— Kiedy Altringer umierał, dał je twojemu mężowi, bo byłaś jego kochanką.
— Milcz, powiadam ci!
— Wierną byłaś żoną, Małgorzato Samzelius! A major spokojnie przyjął siedm wsi, powierzył ci ich zarząd i udawał, że o niczem nie wie. Ale dyabeł wszystko to sobie zapisał. Teraz koniec już przyjdzie na ciebie!
Majorowa siadła, blada jest i drży na całem ciele. Po chwili przyznaje mu słuszność dziwnie cichym głosem.
— Prawda, koniec mój się zbliża, Chrystanie Bergu. Prawdę powiedziałeś.
Na ten dźwięk głosu zadrżał siłacz, rysy mu się przeciągnęły, łzy stanęły w oczach.
— Pijany jestem — zawołał. — Nie wiem sam, co mówię. Nic nie powiedziałem. Psem i niewolnikiem, niczem więcej byłem dla niej przez lat czterdzieści. Ona jest Małgorzatą Celsing, której służyłem życie całe. Nic złego na nią nie mówię. Czyż mógłbym powiedzieć coś na piękną Małgorzatę Celsing? Jestem psem, który strzeże jej drzwi, niewolnikiem, dźwigającym jej kajdany. Jej wolno mnie bić, nogami deptać — widzicie przecież, iż milczę i cierpię. Czterdzieści lat ją kochałem. Jakże mógłbym coś o niej powiedzieć?
I przedziwny sprawia widok, gdy się rzuca jej do kolan i prosi o przebaczenie, a ponieważ ona siedzi na drugim końcu stołu, obchodzi go na kolanach, póki do niej nie dotrze; wtedy pochyla się, całuje kraj jej sukni i łzami zrasza podłogę.
Opodal majorowej siedzi mały, niepozorny człowieczek. Ma on kędzierzawe włosy, małe, skośne oczy i wystającą dolną szczękę. Podobny jest do niedźwiedzia. Jestto małomówny, nie narzucający się nikomu człowiek, bo też nie obchodzi go nic, ani świat, ani ludzie. To major Samzelius.
Słysząc ostatnie słowa kapitana, podniósł się on, podniosła się i majorowa i wszyscy goście w liczbie pięćdziesięciu uczynili to samo. Kobiety uderzyły w płacz z obawy przed tem, co ma nastąpić. Mężczyzni stali bezradni, a u stóp majorowej klęczy kapitan Chrystyan i całuje kraj jej szaty, a łzy zraszają posadzkę komnaty.
Szeroka, włochata dłoń majora zaciska się powoli — podnosi rękę.
Ona jednak przemawia najpierw. W głosie jej jest jakiś głuchy dźwięk, którego nigdy w nim nie było dotąd.
— Porwałeś mnie! — woła. — Przybyłeś jak rabuś i porwałeś mnie. W domu zmuszono mnie biciem, głodem i przekleństwem przyjąć cię za męża. Postąpiłam wobec ciebie, jak na to zasłużyłeś.
Szeroka, włochata pięść majora zaciska się groźnie. Majorowa cofa się o krok, poczem dalej mówi:
— Żywy węgorz wije się pod nożem, kobieta, zmuszona do małżeństwa, szuka sobie kochanka. Chcesz mnie bić za to, co się stało przed laty dwudziestu? Dlaczegoż nie biłeś mnie wtedy? Nie wiedziałeś, że on mieszkał w Ekeby, my zaś w Sjö? Nie pamiętasz, jak nas wydźwignął z nędzy? Jeździliśmy jego powozami, spijaliśmy jego wino. Czyż nie wypełniało twoich kieszeni jego złoto? Czyż nie przyjąłeś owych siedmiu włości? Wtedy milczałeś i przyjąłeś wszystko; wtedy trzeba było użyć pięści — wtedy trzeba było użyć pięści!
Tu mąż jej odwraca się i spogląda po obecnych. W twarzach ich czyta, że przyznają jej słuszność, że wszyscy byli przekonani, iż przyjął pieniądze i dobra za przyzwolenie.
— Nic nie wiedziałem! — zawołał, tupiąc nogą.
— Szczęście więc, że już teraz wiesz! — przerywa mu lodowatym głosem. — Myślałam już, że umrzesz, nie dowiedziawszy się prawdy. Szczęście, że obecnie już wiesz, a zatem otwarcie mogę mówić z tobą, który byłeś moim panem i stróżem mojego więzienia. Wiedzże, że należałam do niego, do tego, któremu mnie odkradłeś. Wszyscy, którzy mnie obmawiali, niechajże słyszą.
I dawna miłość z oczu jej tryska, niby promień jasny. Widzi naprzeciw siebie męża z groźnie podniesioną pięścią. Przerażenie i wzgardę czyta na wszystkich pięćdziesięciu twarzach. Czuje, że to ostatnia godzina jej wielkości, ale nie może odmówić sobie rozkoszy mówienia śmiało o najpiękniejszych swoich wspomnieniach.
— To był mężczyzna — wspaniały mężczyzna! Kimże ty byłeś, że odważyłeś się stanąć pomiędzy nami? Nigdy nie widziałam drugiego takiego człowieka. On obdarzył mnie szczęściem, majątkiem... Błogosławiona niechaj będzie pamięć jego!
W tej chwili spuszcza major rękę, nie uderzywszy — wie już, jak ją ukarać!
— Precz! — ryczy — precz z mojego domu!
Ona się nie rusza.
Grupka rezydentów wybladła spogląda po sobie. Teraz spełniło się wszystko, co przepowiadał szatan... ujawniły się skutki nieodnowienia kontraktu majorowej — dumali:
— A jeżeli to jest prawdą, również prawdą jest zapewne, iż przeszło od lat dwudziestu wysyła rezydentów do piekła, a więc i ich czeka ten los — o czarownica!
— Wynoś się! — powtórzył major. — Chleba żebraj po gościńcu. Nie będziesz odtąd cieszyła się pieniędzmi, nie będziesz mieszkała w jego dobrach. Skończyło się z majorową na Ekeby. W dniu, w którym przestąpisz próg mojego domu, zabiję cię!
— Z własnego domu mnie wypędzasz?
— Nie masz domu, Ekeby należy do mnie!
Trwoga przejmuje majorową. Cofa się ku drzwiom, on zaś kroczy tuż za nią.
— Ty, który byłeś nieszczęściem całego mojego życia — skarży się — czyżbyś był zdolny i tę mi krzywdę wyrządzić?
— Precz!
A ona opiera się o klamkę, składa ręce i zakrywa sobie twarz. Przyszła jej na myśl matka i szepce:
— Oby się ciebie zaparto, jak ty się mnie zaparłaś, odepchnięto, jak mnie odepchnęłaś! Oby gościniec był ci domem, a rów przydrożny łożem!... A więc ziściło się! A więc ziściło się! — powtarza.
Dobry staruszek, proboszcz z Bro i sędzia z Munkerud przystąpili do majora, usiłując go uspokoić; radzili, że najlepiej będzie, gdy wszystkie te dawne historye puści w niepamięć, gdy pozostanie po dawnemu, przebaczone, zapomniane.
— To żadne dawne historye! — krzyknął. — Do dzisiejszego dnia o niczem nie wiedziałem. Dotąd nie mogłem ukarać cudzołożnicy.
Na te słowa podnosi majorowa głowę, wraca jej odwaga.
— Ty musisz przedemną dom ten opuścić! Czy sądzisz, że ci ustąpię? — mówi, podchodząc naprzód.
Major nie odpowiada, lecz bacznie śledzi oczyma każde jej poruszenie, gotów użyć pięści, gdyby się jej nie mógł pozbyć w inny sposób.
— Pomóżcie mi, dobrzy panowie — prosi — związać tego człowieka i usunąć, póki nie odzyska zmysłów. Rozważcie, kim on, a kim ja jestem. Zastanówcie się, co się stanie, gdy będę zmuszona ustąpić. Ja przecież prowadzę całe gospodarstwo, on całe dni spędza z niedźwiedziami. Pomóżcie mi, przyjaciele i sąsiedzi! Upadnie tu wszystko, gdy mnie nie stanie. Chłop ma dziś co jeść, gdzie mieszkać, bo rąbie mi drzewo w lesie i zwozi kruszec. Węglarz dostarczał mi węgla, flis spławiał mi drzewo. Ja rozdzielam pracę, która wytwarza dostatek. Czy sądzicie, że on potrafi moją pracę dalej prowadzić? Powiadam wam, że wypędzając mnie, otworzycie wrota nędzy!
Znów podniosło się kilka rąk na pomoc majorowej, znowu łagodne dłonie dotknęły uspakajająco ramienia majora.
— Nie! — zawołał — ustąpcie! Kto staje w obronie cudzołożnicy? Powiadam wam, że jeżeli nie pójdzie dobrowolnie, wyniosę ją na rękach do moich niedźwiedzi.
Po tych słowach opadają wzniesione ręce.
Wtedy w ostatniej rozpaczy zwraca się majorowa do rezydentów:
— Czyż i wy będziecie się spokojnie przypatrywali, jak mnie będą wypędzali z własnego domu? Czyż pozwoliłam wam zimą marznąć w śniegu? Alboż odmawiałam wam piwa mocnego i słodkiej wódki? Czyż przyjmowałam od was płacę lub robotę za to, że was żywiłam i odziewałam? Czyż nie byliście u mnie spokojni, jak dzieci u matki? Czyż nie były przyjemności i rozrywki waszym chlebem codziennym? Nie pozwólcie, aby ten człowiek, który był nieszczęściem całego mojego życia, wypędził mnie z własnego domu! Nie dajcie mi zostać żebraczką na gościńcu!
Tu Gösta Berling pochyla się do pięknej, ciemnowłosej dziewczyny, która siedziała przy głównym stole i mówi:
— Przed pięciu laty bywałaś często w Borgu, Anno; nie wiesz, czy majorowa opowiadała Ebbie, że jestem złożonym z urzędu proboszczem?
— Ratuj majorową, Gösto! — odpowiedziała.
— Pojmiesz, że muszę najpierw wiedzieć, czy ona uczyniła mnie mordercą!
— Ach, Gösto, cóż to za pomysł! Ratuj ją!
— Widzę, że nie chcesz odpowiedzieć. W takim razie Sintram miał słuszność.
I Gösta wrócił do rezydentów.
— Nie ruszę palcem w obronie majorowej — zadecydował.
Ach, gdyby majorowa nie była umieściła rezydentów przy osobnym stole! Pod wpływem urazy zbudziły się w nich myśli minionej nocy — teraz płonie w ich oczach gniew niemniejszy, niż u majora. Dlaczegoż wszystko potwierdza ich nocne widzenia?
— Widocznie kontraktu nie odnowiła — szeptają do siebie.
Nie, od tej groźnie szeptającej gromadki nie może się majorowa spodziewać pomocy.
Cofa się więc znów ku drzwiom i splecione ręce podnosi ku twarzy.
— Oby się ciebie zaparto, jak ty się mnie zaparłaś — mówi sama do siebie z gorzką boleścią. — Oby gościniec był ci domem, a rów przydrożny łożem!
Potem kładzie jednę rękę na klamce, drugą zaś podnosi w górę:
— Pomnijcie na słowa moje, wy, którzy mnie pozwalacie teraz wyżenąć z domu — pomnijcie, że i wasza godzina też blizko! Rozbiegniecie się i zostaną po was miejsca próżne. Jakżeż ustać zdołacie, gdy ja was nie będę podpierała? Ty, Melchiorze Sinclaire, który masz dłoń ciężką i czuje ją rodzina twoja, strzeż się! Ty, proboszczu z Broby, nadchodzi sąd na ciebie. Ty, pani Ugglo, pilnuj domu, ubóstwo weń wchodzi. Wy, piękne, młode kobiety, Elżbieto Dohna, Maryanno Sinclaire, Anno Stjaernhök, nie sądźcie, że ja pozostanę jedną, która musi dom swój opuścić. A wy, panowie rezydenci, miejcie się na baczności, nadciąga burza — zmiecie was z ziemi; czas wasz minął, koniec się zbliża! Nie boleję ze względu na siebie, lecz na was, gdyż burza przeciąga nad waszemi głowami, a któż z was się ostoi, skoro ja upadam? Ach, serce mi pęka na myśl o tych biednych, nieszczęśliwych ludziach! Któż im dostarczy pracy, gdy mnie nie stanie?
To mówiąc, naciska klamkę, gdy kapitan Chrystyan podnosi głowę i odzywa się:
— Pókiż jeszcze każesz mi klęczyć u nóg swoich, Małgorzato Celsing? Czyż nie przebaczysz mi, abym mógł wstać i bronić cię?
Ciężką musiała z sobą walkę stoczyć majorowa — wiedziała jednak, że jeśli mu przebaczy, on podniesie się i rzuci na jej męża — i człowiek, który ją przez lat czterdzieści wiernie kochał, stałby się przez nią mordercą.
— Jeszcze mam przebaczać? — rzekła. — Czyż nie ty jesteś powodem całego mojego nieszczęścia? Wróć do swojej drużyny, Chrystyanie Bergu, i ciesz się ze swego dzieła!
Wyrzekłszy te słowa, wyszła spokojnie, ale zostawiła za sobą przerażenie. Upadła, ale nawet w upokorzeniu swojem była wielką. Nie poddawała się miękkiemu żalowi, a w starości nawet umiała się rozkoszować młodą swoją miłością. Nie skarżyła się, nie roniła bezsilnych łez, kiedy pojęła swoje nieszczęście — nie ulękła się wędrówki o kiju żebraczym. Żal jej tylko było ubogich włościan, wesołych, spokojnych ludzi, mieszkających nad jeziorem, i biednych rezydentów, słowem wszystkich, których wspierała, którymi się opiekowała.
Wszyscy ją opuścili, ona jednak posiadała dość siły, aby jednego przyjaciela odtrącić i nie dozwolić mu stać się mordercą.
Nazajutrz major Samzelius Ekeby opuścił i przeniósł się do Sjö, leżącego tuż obok wielkiej huty żelaznej. W testamencie Altringera, mocą którego został właścicielem siedmiu hut żelaza, napisano wyraźnie, że nic mu nie wolno darować, ani sprzedać, lecz wszystko po śmierci majora ma przejść na jego żonę lub tejże spadkobierców. Ponieważ więc Samzelius tego nienawistnego spadku nie mógł roztrwonić, osadził na nim rezydentów w przekonaniu, że tem samemu Ekeby, jak i innym włościom, wyrządzi największą szkodę.
Ponieważ nikt w tych stronach nie wątpił, że niegodny Sintram wypełniał rozkazy szatana i ponieważ wszystko, co tenże im przepowiedział, sprawdziło się, rezydenci byli przekonani, że kontrakt sprawdziłby się co do joty i byli zdecydowani przez cały rok nie uczynić nic mądrego, ani pożytecznego, ani też łotrowskiego, a przytem głęboko byli przeświadczeni o niegodziwości majorowej, pragnącej ich zguby.
Stary wuj Eberhard, filozof, śmiał się z tego ich przeświadczenia, ale któżby przywiązywał wagę do słów takiego niedowiarka zatwardziałego, który, gdyby nawet znajdował się wśród samego ognia piekielnego, otoczony wszystkimi dyabłami, utrzymywaćby nie przestał, że oni nie istnieją, bo nie mogą istnieć. Wuj Eberhard niedarmo był filozofem!
Gösta Berling nie powiedział nikomu, co on o tem sądzi. To pewna, że był przekonany, iż nie miał obowiązku wdzięczności wobec majorowej, za to że go uczyniła rezydentem w Ekeby; on uznawał, że byłoby lepiej dla niego umrzeć niż żyć ze świadomością, iż stał się przyczyną samobójstwa Ebby Dohn. Nie podniósł ręki, aby się zemścić na majorowej, ale też i nie stanął w jej obronie. Nie mógł.
Tak więc rezydenci nasi doszli do znaczenia i majątku. Serca ich radowały się na myśl świątecznych zabaw i rozrywek, a chociaż Göstę Berlinga udręczała troska, nie widać tego było po jego twarzy, ani poznać po mowie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Józefa Klemensiewiczowa.