Gösta Berling (Lagerlöf, 1905)/Tom III/Proboszcz z Broby

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Tom III
Rozdział Proboszcz z Broby
Wydawca Józef Sikorski
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Klemensiewiczowa
Tytuł orygin. Gösta Berlings saga
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PROBOSZCZ Z BROBY.

Erosie, ty przepotężny boże, nieraz zdaje się, jakoby człowiek jakiś zdołał się zupełnie wyzwolić z pod twojej władzy — wtedy wszystkie większe uczucia, łączące z sobą ludzi, są niby zamarłe. Ale niespodzianie zjawiasz się ty, wszechpotężny obrońco życia i uschłe serce zieleni się i pokrywa kwieciem, niby owa biblijna laska.
Niema człowieka marniejszego od proboszcza z Broby, niema istoty przez złość i okrucieństwo swoje bardziej od ludzi znienawidzonej. Izby jego przez całą zimę są nieopalone, on sam siaduje na nieheblowanej drewnianej ławce, ubiera się w łachmany, żyje suchym chlebem i w szał wpada, gdy nędzarz jaki przestąpi próg jego domu. Konie w stajni głodzi, a siano sprzedaje; krowy jego skubią suchą trawę przydrożną i mech ze ścian domu; z gościńca już słychać beczenie głodnych owiec. Chłopi rzucają mu strawę, której psy ich jeść nie chcą, i suknie, któremi żebrak pogardził.
On rękę wyciąga po jałmużnę, plecy zgina do podzięki. Żebrze u bogaczów, a pożycza ubogim na lichwę. Gdy zobaczy sztukę monety, pali go żądza, póki nie znajdzie się w jego kieszeni. Biada temu, kto w terminie długu nie zwróci.
Ożenił się on późno, a lepiejby było, gdyby był wcale tego nie uczynił. Z przepracowania, trosk, umarła mu żona. Córka jego służyć musi u obcych ludzi. Starość przyszła na niego, ale niej przyniosła mu spokoju — obłęd chciwości go nie opuścił.
Pewnego pięknego dnia z początkiem sierpnia jechała pod górę Broby ciężka kareta, zaprzężona w cztery konie. Jakaś niemłoda osoba, widoczniej bardzo bogata, strojna, jedzie ze służbą i pokojową. Przybyła w odwiedziny do proboszcza z Broby. Kochała go za swoich lat młodych. Kiedy był nauczycielem w domu jej rodziców, pokochali się, alej dumni hrabstwo rozerwali stosunek. Przybyła zobaczyć go jeszcze przed śmiercią. Nic jej życie już dać nie może, prócz widzenia się z ukochanym.
Drobna, delikatna, siedzi w powozie i marzy. Nie na nędzne probostwo jedzie, lecz do chłodnej, cienistej altanki, gdzie oczekuje na nią ukochany. Widzi go: młody jest, umie całować, umie kochać. Teraz, kiedy wie, że za chwilę go zobaczy, wyłania się przed jej duszą obraz jego z nadzwyczajną wyrazistością. Jakiż on piękny! Umie marzyć, płonąć, całą istotę jej umie napełnić ogniem zachwytu.
Ona zżółkła, zwiędła, postarzała się. Może jej wcale nie pozna, ma przecież sześćdziesiąt lat? Lecz wszak nie przybywa pokazać się, ale zobaczyć, ujrzeć kochanka młodych lat, którego ząb czasu nie tknął, który jeszcze wciąż jest młody, piękny, silny.
Przybywa z tak dalekich stron, że nie słyszała nigdy opowiadań o proboszczu z Broby.
Kareta zbliża się do szczytu, zkąd już widać plebanię.
— Zlitujcie się — jęczy jakiś żebrak przy drodze — dajcie biednemu centusia!
Dama daje mu srebrną sztukę i pyta, czy plebania Broby jest niedaleko.
Dziad spojrzał na nią chytrym, bystrym wyrokiem.
— Plebania, ot tam — wskazał na górę — ale proboszcza niema w domu, nikogo niema w domu.
Drobna, szczupła dama zda się blizka omdlenia. Cienista altanka znikła jej, kochanka niema. Jak mogła się spodziewać, że po czterdziestoletniem oczekiwaniu, znajdzie go na tem samem miejscu?
— Co panią sprowadza na plebanię?
Przyjechała odwiedzić proboszcza — znała go w dawnych czasach.
Czterdzieści lat i czterdzieści mil ich dzieliło. Za każdą ujechaną milą zrzucała z siebie rok ciężarów, trosk i wspomnień, tak, że teraz, gdy dotarła do plebanii, była znów dwudziestoletnią dziewczyną, nie znającą trosk, nie mającą wspomnień.
Żebrak stoi przed nią i patrzy, a w oczach mieni mu się, raz jest dwudziestoletnią, to znów sześćdziesięcioletnią.
— Proboszcz dziś po południu przyjedzie — odzywa się. — Najlepiej będzie pojechać do gościnnego domu w Broby, a popołudniu znów przyjść. Ręczę, że popołudniu proboszcz będzie w domu.
W chwilę później toczyła się ciężka karoca z młodą, bogatą damą w dół, do zajezdnego domu, żebrak zaś stał i patrzał za nią, drżąc na całem ciele. Miałby ochotę uklęknąć i całować kół ślady.
Wyświeżony, ogolony, strojny w uśmiech z błyszczącemi sprzączkami, w jedwabnych pończochach, w żabocie i mankietach, stanął proboszcz z Broby przed żoną kapelana tegoż dnia w południe.
— Dama — słychać go było mówiącego — córa hrabiów, jakże pani może przypuszczać, że ja ją mogę u siebie przyjąć tak, jak teraz jest? U mnie podłogi są czarne, izby zupełnie puste, sufit zielony od pleśni i wilgoci. Pomóż mi, kochana pani! Proszę pomyśleć, że to przecie delikatna córa hrabiów!
— Nie może to ksiądz proboszcz kazać powiedzieć, że wyjechał?
— Droga pani, czterdzieści mil jechała, żeby się ze mną, biedakiem, zobaczyć. Ona nie wie, co się ze mną stało. Nie mogę jej nawet dać łóżka. Nie mam łóżek dla jej służby.
— No, to pozwól jej ksiądz odjechać.
— Dobra, kochana pani. Czy pani nie rozumie? Raczej dam wszystko, co posiadam, wszystko, com tak pracowicie, z takim trudem zbierał, niżbym miał pozwolić, aby odjechała, nie wstąpiwszy pod mój dach. Widziałem ją ostatni raz, gdy miała lat dwadzieścia; od tego czasu upłynęło lat czterdzieści, proszę sobie wyobrazić, pani droga. Pomóż mi pani przyjąć ją u siebie. Oto pieniądze, jeżeli trzeba, chociaż same pieniądze nie wystarczą, — O, Erosie, kobiety lubią cię! Dla ciebie chętniej zrobią sto kroków, niż jeden dla innego z bogów.
Na wikarówce opróżniono pokoje, kuchnię i śpiżarnię. Na wikarówce naładowane wozy pojechały na plebanię. Gdy kapłan wrócił do domu, obszedł puste pokoje, zajrzał do kuchni, co słychać z obiadem, ale nie zastał nikogo. Niema obiadu, niema żony, ani dziewek. Cóż na to powiedzieć? Eros tak chciał, Eros wszechpotężny.
Po południu wspina się znowu w górę Broby ciężka kareta. A szczupła pani siedzi w niej i rozmyśla, czy też nowe jakie nieszczęście nie spadnie, czy rzeczywiście za chwilę spotkać ją ma jedyna radość jej życia.
Karoca skręca pod plebanię, ale w bramie się zatrzymuje. Duży powóz jest za szeroki, a brama za wązka. Woźnica trzaska z bicza, konie ciągną, służący klnie, ale tylne koło karety ugrzęzło i nie może się ruszyć. Córa hrabiów nie może wejść w dom ukochanego.
Wtem zbliża się ktoś — to on! Wynosi ją z powozu i na rękach, które nic nie straciły na sile, zanosi do siebie, a tuli do piersi tak miękko i tkliwie, jak przed czterdziestu laty. Ona patrzy w parę oczu, które błyszczą zupełnie tak samo, jak wtedy, gdy miały za sobą dopiero dwadzieścia pięć wiosen.
I zrywa się w niej burza uczuć, gorętszych niż kiedykolwiek. Przypomina sobie, że już raz niósł ją po stopniach, wiodących na taras. Ona, która myślała, że miłość jej żyła przez wszystkie te lata, potrafiła jednak zapomnieć, co to za rozkosz znajdować się w tych silnych objęciach, patrząc w młode promienne oczy.
Nie widzi, że on jest stary. Widzi tylko oczy, te oczy!
Nie widzi czarnych podłóg, sufitów zielonych od wilgoci, widzi tylko jago promienne oczy. Proboszcz z Broby jest okazałym mężczyzną, a w tej chwili jest pięknym mężczyzną. Staje się pięknym, patrząc na nią. Słyszy jego głos, jego czysty, silny głos, brzmiący jednak niby pieszczota. Tak umie tylko do niej mówić. Na co mu meble z wikarówki do pustych pokojów? Na co mu przyjęcie i służba? Przybyła nie byłaby nawet zauważyła braku tego wszystkiego. Ona tylko słucha jego głosu i patrzy w jego oczy.
Nigdy, nigdy przedtem nie była tak szczęśliwą.
Jak pięknie się kłania! zgrabnie a z godnością, jakgdyby ona była księżną, a on jej wybranym. Rozmawiając z nią, używa dawnych, nie dzisiejszych zwrotów. A ona, szczęśliwa, uśmiecha się tylko.
Pod wieczór podał jej ramię i przechadzają się po starym, zapuszczonym ogrodzie. Ona nie dostrzega nic brzydkiego, zaniedbanego. Wybujałe krzaki stają się w jej oczach przepiętym żywopłotem, chwast zdaje się jej być miękką, szmaragdową murawą, długie aleje użyczają im cienia, a w niszach z ciemnych liści połyskują białe posągi: młodość, wierność, nadzieja i miłość.
Wie, że był oceniony, ale nie myśli o tem. Jakże mogłaby myśleć o czemś podobnem? Ona ma przecież lat dwadzieścia, a on dwadzieścia pięć. Z pewnością ma dwadzieścia pięć lat, jest młody, pełen siły. Czyż znajduje się rzeczywiście u skąpego proboszcza z Broby, on teraz uśmiechnięty, piękny młodzian? Chwilami zda mu się brzmieć w uszach jak gdyby zapowiedź ponurej przyszłości. Ale jęki biednych, klątwy oszukanych, szydercze objawy wzgardy, obelgi, urąganie — wszystko to dla niego jeszcze nie istnieje. Serce jego płonie czystą, niewinną miłością. Ten dumny młodzieniec chyba nigdy nie potrafiłby tak kochać złota, aby w pogoni za niem czołgał się po największym brudzie, aby żebrał o nie u przejeżdżających drogą, aby znosił upokorzenia, hańbę, zimno i głód! Czyżby on mógł dziecko swoje głodzić, żonę zamęczać dla marnych pieniędzy? To niemożliwe. Takim nie może być, — to dobry człowiek, jak inni, to nie potwór.
Kochanka jego lat młodzieńczych nie kroczy obok wzgardzonego łotra, niegodnego urzędu, który poważył się objąć. Nie, dziś wieczorom on nie jest proboszczem z Broby, ani nazajutrz! ani następnego dnia również nim nie jest.
Trzeciego dnia odjeżdża dama. Bramę tymczasem rozszerzono, kareta toczy się z góry tak szybko, jak tylko ciągnąć mogą konie, które sobie dobrze wypoczęty. Cóż za sen! Co za piękny sen! Ani jednej chmurki przez całe trzy dni.
Z uśmiechem wróciła hrabianka do swojego pałacu, do swoich wspomnień. Nigdy więcej nie słyszała jego nazwiska wymienionego, nigdy się nie pytała o niego. Pragnęła tylko, aby póki żyje, raz jeszcze tylko ten sen jej się przyśnił.
Proboszcz z Broby tymczasem siedział u siebie samotny i płakał rozpaczliwie. Ona mu wróciła młodość. Czyż znowu się postarzeje? Jego zły duch czyż znowu powróci i uczyni go pogardzanym — pogardzanym, jak dotąd.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Józefa Klemensiewiczowa.