Gösta Berling (Lagerlöf, 1905)/Tom II/Stryj Krzysztof

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Tom II
Rozdział Stryj Krzysztof
Wydawca Józef Sikorski
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Klemensiewiczowa
Tytuł orygin. Gösta Berlings saga
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


STRYJ KRZYSZTOF.

W skrzydle rezydenckiem przebywał pewien stary ptak drapieżny. Siadywał on zawsze w kącie pod piecem i przestrzegał, aby ogień nie wygasł. Siwy był i rozczochrany stale. Mała głowa z wielkim nosem i napół przymkniętemi oczyma opadała ciężko z długiej, chudej szyi na bronzowy kołnierz futrzany, ponieważ ptak drapieżny latem i zimą nosił futro.
Należał on do roju, który towarzyszył wielkiemu cesarzowi w jego wyprawie europejskiej, ale jakie miano i tytuł wtedy nosił, nikt nie umie powiedzieć. W Wermlandzie wiedziano jedynie, że brał udział w wielkich wojnach, że był w krwawych bitwach i po roku 1815 opuścił swoją niewdzięczną ojczyznę. Znalazł schronienie u szwedzkiego następcy tronu, który mu poradził zniknąć w odległym Wermlandzie. Czasy były obecnie takie, że ten, na którego imię cały świat drżał, rad był, że nikt nie zna jego imienia, niegdyś tak strasznego.
Dał słowo honoru następcy tronu, że Wermlandu nie opuści i bez koniecznej potrzeby nie będzie opowiadał, kim jest. Przybył do Ekeby z odręcznem pismem następcy tronu do majora, w którem to piśmie polecano go serdecznie. I otwarły się przed nim podwoje rezydenckiego skrzydła.
Początkowo łamano sobie głowy, kim może być ta nowa osobistość, ukrywająca się pod przybranem nazwiskiem. Z czasem jednak stał się rezydentem, Wermlandczykiem. Wszyscy nazywali go stryjem Krzysztofem, nie wiedząc właściwie, zkąd przyszedł do tego imienia.
Ale drapieżnemu ptakowi trudno usiedzieć w klatce; przywykł do czegoś innego, niż skakanie z jednego patyczka na drugi i do wydzielanego przez dozorcę pokarmu.
Ongi rozpalały mu krew niebezpieczeństwa wojny — obmierzł mu duszny spokój. I inni rezydenci nie były to wcale oswojone ptaki, ale w żadnym krew tak nie grała, jak w stryju Krzysztofie. Jedynie polowanie na niedźwiedzia mogło ożywić nieco jego stępiałe siły żywotne — polowanie i kobieta — jedna kobieta.
Odżył nanowo, gdy przed dziesięciu laty po raz pierwszy zobaczył hrabinę Martę, wtedy już wdowę. Kobieta to była kapryśna jak wojna, kusząca jak niebezpieczeństwo, kipiąca życiem, zuchwała — kochał ją.
I oto siedzi tu, postarzały, posiwiały, nie mogąc się oświadczyć. Od lat pięciu jej nie widział. Więdł i gasł powoli, jak orzeł w klatce. Z każdym rokiem stawał się suchszym, bardziej zmarzniętym, głowę zanurzał głębiej w futro i przysuwał się bliżej do pieca.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Siedzi tak samo zziębnięty, rozczochrany rankiem tego dnia, kiedy wieczorem ma być strzelanie na Wielkanoc. Wszyscy rezydenci wyszli, on sam siedzi w kącie pod piecem.
— Ach, stryju Krzysztofie! stryju Krzysztofie — czyż nie wiesz?
Rozkoszna wiosna nadeszła. Natura budzi się z ołowianego snu, a w błękitnych obłokach igrają wesoło uskrzydlone istoty. Tuż obok siebie, jak kwiaty na krzaku dzikiej róży, błyszczą w pośród obłoków. Jak gdyby tysiące dzwonów wydzwaniały, głoszą światu:
— Radość i wesele! Radość i wesele. Nadeszła rozkoszna wiosna!
Ale stryj Krzysztof siedzi bez ruchu i nic nie rozumie. Pochyla głowę na zesztywniałe palce i marzy o gradzie kul i o drzewie sławy, rosnącem na polu walki. Przed okiem jego duszy zakwitają róże i laury, nie potrzebujące pięknej, łagodnej wiosny.
Jakiż nieszczęśliwy ten biedny, samotny cudzoziemiec, siedzący w tem skrzydle rezydentów, bez drużyny, bez ojczyzny, nie słyszący dźwięku ojczystej mowy, którego czeka bezimienny grób na cmentarzu w Broby! Cóż on temu winien, że jest orłem, stworzonym do mordu i szerzenia śmierci?
— O, stryju Krzysztofie, dość już długo tonąłeś w zadumie! Ożyj, napij się życiodajnego nektaru! Wiedz, że dziś przybył list do majora, królewski list, zaopatrzony szwedzką pieczęcią państwową. Jest zaadresowany do majora, ale dotyczy ciebie. Dziwnie wyglądasz, gdy czytasz ów list, o, ty ptaku drapieżny! Oko nabiera blasku, głowa się podnosi. Widzisz otwarte drzwiczki od klatki, widzisz, że cały świat stoi otworem przed twojemi stęsknionemi skrzydłami.


Stryj Krzysztof zanurza ręce aż na samo dno kufra. Wydobywa starannie przechowany, złotem haftowany mundur i wdziewa go. Na głowę wsadza kapelusz z piórami i wypada z Ekeby na swoim wspaniałym, białym rumaku.
To co innego, niż siedzieć w kącie pod piecem! Teraz też spostrzega, że nadeszła wiosna.
Podnosi się w strzemionach i popędza konia. Dolman i futro rozwiewają mu się, pióropusz na kapeluszu się chwieje. Odżył wraz z ziemią, zbudził się z długiego snu zimowego. Stare złoto błyszczy jeszcze. Z pod trójgraniastego kapelusza spoziera dumnie śmiała twarz wojownika.
Wspaniała jazda! Wszędzie, gdzie przejedzie, wytryskają strumienie, wykluwają się z ziemi zawilce. Ptaki przelotne hałasują wesoło wokół uwolnionego więźnia. Cała natura dzieli z nim radość.
Jedzie jak piękny zwycięzca. Sama wiosna unosi się przed nim. A obok stryja Krzysztofa pędzą na koniach towarzysze broni: szczęście wspinające się na siodle, sława na wspaniałym rumaku i miłość na ognistym arabie.
Wspaniała jazda! wspaniały jeździec. Drozd woła za nim:
— Stryjaszku Krzysztofie, stryjaszku Krzysztofie! dokąd jedziesz? dokąd dążysz?
— Do Borgu, oświadczyć się! Do Borgu, oświadczyć się! — odpowiada jeździec.
— Nie jedź do Borgu! Nie jedź do Borgu! Kawalerem jesteś, możesz żyć bez trosk! — woła za nim drozd.
On jednak nie słucha ostrzeżeń. Z góry w dół i z dołu na górę jedzie, póki nie stanął na miejscu. Zeskoczył z siodła — wprowadzono go do hrabiny.
Wszystko idzie dobrze. Hrabina Marta jest łaskawa, stryj Krzysztof widzi, że nie byłaby od tego, aby nosić jego nazwisko i towarzyszyć mu na jego zamek. Siedzi jednak i odwleka stanowczą chwilę, w której pokaże jej pismo królewskie. Rozkoszuje się samem oczekiwaniem.
Ona opowiada i zabawia go rozmaitemi dykteryjkami. On śmieje się ze wszystkiego, podziwia wszystko. Ale ponieważ siedzą w jednym z pokojów, w których hrabina Elżbieta pozawieszała firanki panny Maryi, opowiada też historyę owych firanek.
— Widzi pan — kończy — widzi pan, taka zła jestem; a tu wiszą owe firanki, aby mi zawsze przypominały moje grzechy. Dziwnego rodzaju kara. Fe, te obrzydliwe szydełkowe robótki!
Wielki rycerz, stryjaszek Krzysztof, patrzy na nią płomiennemi oczyma.
— Ja jestem biedny i stary — powiada. — I ja siedziałem dziesięć lat w kącie pod piecem, tęskniąc do swojej ukochanej. Czy może hrabina i z tego się śmieje?
— Ach nie, to zupełnie coś innego — odpowiada.
— Bóg odebrał mi mienie i ojczyznę, zmuszony byłem jeść cudzy chleb — odezwał się stryj Krzysztof poważnym głosem — nauczyłem się szanować ubóstwo.
— I pan także! — woła hrabina i podnosi ręce w górę. — Jacy też ludzie cnotliwi! Mój Boże, jacy się wszyscy zrobili cnotliwi!
— Tak, a proszę sobie zapamiętać — jeżeli mi Pan Bóg wróci kiedyś władzę i majątek, postaram się lepszy z nich użytek zrobić, niż podzielić je ze światową damą, bezduszną istotą, która naigrawa się z ubóstwa.
— Postąpi pan bardzo dobrze, panie Krzysztofie!
Stryjaszek Krzysztof opuszcza zamek, dosiada konia i wraca do Ekeby, ale samotny, nawet drozd nie nawołuje go już — nie widzi uśmiechającej się wiosny.
Przybywa do Ekeby właśnie w chwili, gdy strzały wielkanocne przebrzmiały i spalono „Wielkanocną czarownicę“. Wielkanocna czarownica jest to ogromny chochoł słomiany, którego twarz stanowią stare łachmany, na których oczy, nos i usta narysowane są węglem. Ubrany on jest w zniszczone suknie babki z Dobroczynności, przy boku ma pogrzebacz z długą rączką i miotłę, a tutkę z maścią na szyi. Tak przybrana gotowa jest do jazdy na Blakulla[1].
Major Fuchs nabija strzelbę i raz w raz strzela w powietrze. Potem roznieca się ogień z chróstu, rzuca się nań czarownicę i pali się ją. Rezydenci, jak widzimy, czynią wszystko, co jest w ich mocy, aby w stary, wypróbowany sposób zniszczyć władzę złych duchów.
Stryj Krzysztof stoi i przypatruje się z ponurą miną. Nagle wyrywa królewski list z po za wyłogów rękawa i ciska go w ogień. Bóg jeden wie, co sobie wtedy myślał. Może wyobrażał sobie, że hrabina Marta we własnej osobie tam płonie? Może mu się zdawało, że już niema na tym świecie nic godnego, skoro kobieta, którą tyle lat kochał, składała się tylko z łachmanów i słomy?
Wraca do rezydenckiego skrzydła, rozpala ogień na kominku i chowa swój mundur. Znów siaduje w kącie pod piecem, a z każdym dniem bardziej siwieje i staje się bardziej rozczochranym — umiera z dnia na dzień, jak stare ptaki więzione.
Przestał być więźniem, ale nie pragnie zrobić użytku ze swojej wolności. Świat ma otwarty — czekają go zaszczyty, życie. Ale jemu brak siły do rozwinięcia skrzydeł do lotu.






  1. Nasza Łysa góra.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Józefa Klemensiewiczowa.