Gösta Berling (Lagerlöf, 1905)/Tom I/Licytacya w Björne

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Tom I
Rozdział Licytacya w Björne
Wydawca Józef Sikorski
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Klemensiewiczowa
Tytuł orygin. Gösta Berlings saga
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LICYTACYA W BJÖRNE.

Nieraz jako dzieci dziwiliśmy się opowiadaniom starszych.
— Czyż w młodości waszej nie było dnia, w którymbyście nie tańczyli? — pytaliśmy ich. — Czyż wasze życie było jedną, długą baśnią? Czyż wszystkie ówczesne młode panny były piękne i ujmujące? Czyż każdy bal kończył się tem, że Gösta Berling jednę z nich uprowadził?
Tedy potrząsali głowami staruszkowie i jęli opowiadać o warczeniu kołowrotka, o klekotaniu krosien, o pracy w kuchni, o uderzeniach cepów o klepisko i stuku topora w lesie. Ale niebawem powracali do poprzednich historyj. A więc opowiadali o saniach zatrzymujących się pod dworami, o koniach, pędzących z wesołemi, młodemi dziećmi ziemi poprzez ciemne lasy, o tanecznym wirze, pękających strunach skrzypiec. Z hałasem wśród strzelania z bata sunęła szalona drużyna naokół jeziora. W dali słychać było huk: drzewa chwiały się i padały, wszystkie niszczące żywioły rozpętały się, ognie płonęły, rzeki występowały z brzegów, głodne wilki, wyjąc, otaczały dwory. Kopyta końskie tratowały wszelkie cisze szczęścia. A kędy przeleciała ta szalona jazda, płonęły dziko serca mężczyzn, a kobiety blade z przerażenia uciekały od domu i rodziny.
My dzieci słuchałyśmy tych opowieści w milczeniu, zdumione i przerażone, a jednak szczęśliwe.
— Co za ludzie! — myślałyśmy. — Podobnych do nich nigdy już nie ujrzymy!
— Nie zastanawiali się też ludzie owych czasów nigdy nad tem, co robili? — pytaliśmy.
— Zapewne, że się zastanawiali — odpowiadali staruszkowie.
— Ale nie tak, jak my to czynimy — twierdziliśmy. Ale starzy nie rozumieli, cośmy chcieli przez to powiedzieć.
My zaś myśleliśmy o owym tajemniczym duchu samokrytyki, który w naszych sercach już się odzywał. Myśleliśmy o nim, o tym z lodowatym spojrzeniem i długiemi, kościstemi palcami, o nim, który w ciemnym zakątku naszej duszy siedzi i istotę naszą rozskubuje na włókna, jak stare kobiety skubią szarpie z wełny lub jedwabiu.
Nitkę za nitką wyskubują z nas owe długie, kościste palce, póki nasze całe ja nie zamieni się w stos starych łachmanów, a wtedy najlepsze nasze uczucia, najbezpośredniejsze myśli, wszystko, co czynimy i mówimy, zostaje gruntownie zbadane, roztrząsane, a lodowate oczy spoglądają, a bezzębne usta śmieją się i szepcą:
— Patrzajże, to strzępy, nic, tylko same strzępy.
Między ludźmi owych czasów byli już i tacy, którzy duszę swoją otworzyli onym oczom lodowatym. U jednych umieściły się one u źródła czynów, szydząc z dobrego i złego na równi, rozumiejąc wszystko, nic nie potępiając, lecz badając, roztrząsając, kawałkując i paraliżując swoim wiecznym śmiechem szyderskim wszelkie porywy serca i błyski myśli.
Tego ducha samokrytyki miała w sobie piękna Maryanna. Czuła ona jego spojrzenie lodowate, towarzyszące każdemu jej słowu, każdej jej czynności — życie jej stało się widowiskiem, którego on był jedynym widzem. Przestawała być człowiekiem, nie cierpiała, nie cieszyła się, nie żyła, lecz grała rolę pięknej Maryanny Sinclaire, a duch samokrytyki siedział w niej i oczyma zimnemi, a palcami pilnie skubiącemi patrzał na jej występy.
Przepołowiła się. Blade, niesympatyczne, drżące jej pół-ja siedziało, patrząc ironicznie na czyny drugiej połowy, a tajemniczy duch, który istotę jej rozdwoił, nie miał dla niej ani jednego słowa współczucia.
Gdzie jednak bawił stróż źródła jej czynów owej nocy, kiedy poznała pełnię życia? Gdzież był, kiedy ona, ta dumna Maryanna, całowała Göstę Berlinga wobec setek par oczu, kiedy w rozpaczy rzuciła się na śnieg, aby zamarznąć? Wtedy zostały lodowate oczy oślepione, szyderczy śmiech przytłumiony, gdyż uczucie jak burza zerwało się w jej duszy. Szum wartkiej jazdy z baśni dźwięczał jej w uszach. Owej strasznej nocy była całym, jednolitym człowiekiem.
Wonczas, gdy się wreszcie powiodło Maryannie zdrętwiałe ręce podnieść i otoczyć niemi szyję Gösty Berlinga, widocznieś w postaci starego Beerencreutza odwrócił od nich oczy, a zwrócił je na gwiazdy. Owej nocy nie posiadałeś władzy, o, duchu samokrytyki! Bezsilny byłeś, kiedy ona tworzyła swój hymn miłości, martwy, kiedy biegła do Sjö, aby sprowadzić majora, martwy, kiedy spostrzegła płomienie oświetlające łuną lasy.
A więc przybyły potężne ptaki, orły demonicznej namiętności. Płomiennemi skrzydłami i żelaznemi szponami opadały cię z szumem, ty duchu o lodowych oczach, wpiły ci szpony w kark i odrzuciły cię w nieznaną dal. I ległeś wtedy martwy, zdruzgotany. Poczem odleciały dalej one dumne, potężne, one, których droga nie zna obliczeń, których żaden wzrok śledzić nie zdoła, a z głębin nieznanych wypełznął znów tajemniczy duch samokrytyki i zagościł w duszy Maryanny.
Przez cały luty leżała Maryanna chora na Ekeby. Zaraziła się ospą w Sjö. Straszna choroba całą swoją potęgą rzuciła się na nią, przemarzniętą, osłabioną; była już blizką śmierci, ale pod koniec miesiąca choroba się przesiliła i zaczęła powracać do zdrowia. Osłabiona jednak była jeszcze bardzo i do niepoznania zeszpecona. Nigdy już więcej nie nazwą jej piękną Maryanną.
Strata ta, którą opłakiwać będzie cały Wermland, jak gdyby to był jeden z najdroższych jego skarbów, znana była jednak dotąd tylko Maryannie i jej dozorczyni. Nawet rezydenci o niej nie wiedzieli. Pokój, w którym leżała chora, nie dla każdego był dostępny.
A kiedyż może być samokrytyka ostrzejszą, jak nie podczas długiej rekonwalescencyi? Siedzi wtedy i patrzy, a patrzy swojemi lodowemi oczyma i szarpie i skupie swojemi twardemi, kościstemi palcami. A gdy się dobrze wpatrzysz, ujrzysz drugie, żółte, blade stworzenie, które swoim szyderczym śmiechem mrozi i paraliżuje, a za niem jeszcze jedno i znowu inne — wszystkie zaś szydzące z siebie wzajem i z całego świata.
A kiedy Maryanna leżąc, wpatrywała się w siebie wszystkiemi temi martwemi, mroźnemi oczyma, zamarły w niej wszystkie uczucia.
Leżała i odgrywała rolę chorej, nieszczęśliwej, zakochanej, żądnej zemsty. Była tem wszystkiem a przecież były to tylko jej role.
Pod spojrzeniem zimnych oczu stało się wszystko komedyą i złudą. Wszystkie potężne siły życia spały w niej snem zaczarowanym. Posiadała zdolność płomiennej nienawiści i gorącej miłości tylko przez jednę noc — nie dłużej. Nie wiedziała nawet, czy kocha Göstę Berlinga. Tęskniła do jego widoku, ale tylko dlatego, żeby się przekonać, czy on będzie umiał sprawić, aby zapomniała o sobie.
Póki choroba trwała, jednę tylko miała jasną myśl, a mianowicie kłopotała się, aby wieść o niej się nie rozeszła. Nie chciała widzieć rodziców, nie chciała pogodzić się z ojcem, wiedziała, że on będzie żałował swojego czynu, gdy się dowie o jej ciężkiej chorobie. Dlatego przykazała, aby powiedziano rodzicom i wszystkim innym, że choroba oczu, na którą i w domu często zapadała, zmuszała ją do przebywania w pokoju ze storami zapuszczonemi. Zakazała dozorczyni mówić, jak ciężko jest chora, zakazała rezydentom sprowadzać z miasta lekarza.
— Miała przecież tylko ospę — twierdziła — i to bardzo lekką, apteczka domowa Ekeby wystarczy jej w zupełności.
Nigdy nie przyszło jej na myśl, aby mogła umrzeć; leżała, oczekując wyzdrowienia, po którem pojedzie z Göstą do proboszcza dać na zapowiedzi.
Obecnie jednak choroba i gorączka minęły. Ochłodła, powrócił jej rozsądek. Zdawało się jej, że w tym świecie głupców ona jedna posiada rozum. Nie nienawidziła, ani też nie kochała. Rozumiała ojca, rozumiała ich wszystkich, a kto rozumie, ten nie może nienawidzieć.
Dowiedziała się, że Melchior Sinclaire zamierza urządzić licytacyę w Björne i zniszczyć wszystko, co posiadał, aby ona nie miała nic do odziedziczenia po nim. Mówiono, że chce przeprowadzić jaknajgruntowniejsze zniszczenie: najpierw ma sprzedać meble i wszystkie sprzęty domowe, potem bydło i narzędzia rolnicze, a w końcu dwór cały; pieniądze za to wszystko uzyskane ma wpakować w wór i rzucić w jezioro. Zniszczenie, ruina — oto jej spadek. Maryanna uśmiechała się przytwierdzająco, gdy jej to opowiadano... takie jego usposobienie, on nie mógł inaczej postąpić.
Dziwne się jej wydało, że kiedykolwiek śpiewała hymn na cześć miłości, że marzyła o chatce i jego sercu — teraz nie mogła pojąć, jak mogło się jej roić coś podobnego.
Zmęczyła ją już ta bezustanna komedya, tęskniła do szczerości. Nigdy nie była zbyt uczuciowa. Nawet nie żałowała swojej piękności, drętwiała jedynie na myśl o ludzkiej litości.
— Ach, tylko sekundę zapomnieć o sobie! Słowa, czynu, ruchu, które nie byłyby obliczone!
Pewnego razu, kiedy pokój przewietrzano i odświeżano, kazała wezwać Göstę Berlinga. Odpowiedziano jej, że pojechał do Björne na licytacyę.

∗             ∗

Wspaniała to była licytacya! Dom był stary, zamożny; z odległych stron zbiegli się nabywcy.
Potężny Melchior Sinclaire zgromadził wszystko razem w jednej dużej sali. Rozmaite rzeczy leżały jedne na drugich wysokiemi stosami, sięgającemi od podłogi do sufitów. On sam chodził jak anioł zniszczenia w dzień Sądu i ściągał wszystko, co chciał sprzedać. Czarne garnki kuchenne, drewniane stołki, cynowe dzbany, miedziane naczynia — wszystko to zostawił w spokoju, gdyż nic w nich nie przypominało mu Maryanny, ale też jedynie to ocalało przed jego gniewem.
Wpadł do pokoju córki i zniszczył wszystko. Tam stała jej szafka z lalkami, półka do książek, małe krzesełko umyślnie dla niej zrobione, jej klejnoty i suknie, kanapka i łóżko — wszystko musi iść precz!
Potem przechodził pokój za pokojem. Zabierał wszystko, co mu się niepodobało, ogromne ciężary sam dźwigał do sali licytacyjnej. Stękał pod ciężkiemi szafami i marmurowemi stołami, ale wytrwał. A wszystko rzucał na oślep: rozbijał szafy i wydobywał kosztowne, srebrne naczynia... precz z tem! Maryanna się ich dotykała. Wziął naręcze śnieżnobiałego adamaszku, własnoręcznej domowej roboty, owoce długich lat pracy i rzucił wszystko na stos: precz! Maryanna tego niegodna. Biegał ze stosami porcelany przez pokoje, nie bacząc, że tłucze tuzinami talerze, porwał stare filiżanki z sewrskiej porcelany z wypalonym na nich herbem rodzinnym: precz! niech to zabiera, kto chce. Zniósł ze strychu całe góry poduszek i puchowych pierzyn, tak miękkich, że tonęło się w nich, jak w fali: precz z tem! Maryanna na nich spała.
Rzucał zagniewane spojrzenia na stare, dobrze sobie znane meble. Czyż było krzesło, kanapa, na którychby nie siedziała, obraz, któremuby się nie przypatrywała, świecznik, któryby jej nie przyświecał, zwierciadło, któreby nie odbijało jej rysów? Chmurny zacisnął pięść, patrząc na ten świat wspomnień. Najchętniej byłby się rzucił na wszystko i toporem porąbał w kawałki.
A jednak wiedział, że kara będzie dotkliwsza, gdy wszystko to odda na licytacyę. Do obcych niechaj wszystko idzie! Niechaj zbrudzą ręce wyrobników, niech dostaną się w ręce obojętnych, obcych ludzi. Znał dość tych mebli kupionych na licytacyach po chałupach chłopskich tułających, poniewieranych, wzgardzonych, właśnie jak jego piękna córka! Precz! niech stoją z podartem obiciem, z którego wychodzić będzie włosie, ze startem złoceniem, z połamanemi nogami, popękanemi płytami niech tęsknią do dawnej siedziby! Precz z tem we wszystkie kąty świata, aby żadne oko ich nie poznało, żadna ręka napowrót nie zgarnęła!
Z rozpoczęciem licytacyi była już połowa sali wypełniona bezładną masą sprzętów domowych.
Wpoprzek sali stał długi stół, za nim umieścił się wywołujący, tam też siedzieli pisarze i spisywali, tam również miał Melchior Sinclaire beczułeczkę wódki.
W drugiej części sali, w sieni i na podwórzu, znajdowali się kupujący.
Było ich dużo, panował też gwar hałaśliwy. Licytacya szła szybko. Obok swojej beczułki z wódką, mając za sobą cały majątek w największym nieładzie, siedział Melchior Sinclaire napół pijany, napół w obłędzie. Włosy luźnemi kępkami okalały jego czerwoną twarz, krwią nabiegłemi oczyma toczył dziko. Wykrzykiwał i śmiał się, jakgdyby był w najlepszym humorze, a ilekroć ktoś wysoko licytował, wzywał do siebie i częstował wódką.
Między tymi, którzy go tam widzieli, był też i Gösta Berling, wmieszany między kupujących, lecz unikający spotkania z Melchiorem Sinclairem. Przykry mu był cały ten widok, a serce ścisnęło się przeczuciem jakiegoś nieszczęścia.
Dziwił się on, nie widząc nigdzie matki Maryanny. Nakoniec, prawie mimowoli, pchany przeznaczeniem, wyszedł poszukać pani Gustawy Sinclaire.
Przejść musiał wiele drzwi, zanim ją znalazł. Możny dziedzic mało miał cierpliwości i nie znosił jęków i łez kobiecych. Dość mu już było patrzeć na łzy, które wylewała nad losem domowych skarbów. Nie posiadał się z gniewu, że mogła płakać nad płótnem i pościelą, skoro przecież nieskończenie więcej straciła, tracąc piękną córkę — to też z zaciśniętemi pięściami przepędził ją przez cały dom aż do kuchni, do spiżarni. Dalej iść już nie mógł i zadowolił się, ujrzawszy ją skuloną pod progiem, oczekującą razów, ba, może i śmierci. Tam już zostawił ją, ale drzwi zamknął i klucz włożył w kieszeń.
— Tu może sobie zostać do skończenia licytacyi — pomyślał. — Z głodu nie zginie, a uszy jego odpoczną trochę od jej narzekań.
Siedziała więc jako jeniec we własnej swojej spiżarni, gdy Gösta z korytarza wszedł do kuchni. Ujrzał on twarz pani Gustawy w okienku bardzo wysoko umieszczonem.
— Cóż ciocia[1] Gustawa tam robi? — zapytał Gösta.
— Zamknął mnie — odpowiedziała.
— Dziedzic?
— Tak, myślałam już, że mnie zabije. Ach, Gösto, przynieś-że klucz wetknięty w zamek sali i otwórz spiżarnię, abym wyjść mogła. Tamten klucz jest dobry.
Gösta uczynił, jak kazała i w kilka minut później stała już kobiecina w pustej kuchni.
— Mogła ciocia kazać już dawno której z dziewcząt otworzyć sobie — odezwał się Gösta.
— Chcesz, żebym im sama drogę pokazała? Nie mogłabym potem porządku utrzymać w spiżarni. A zresztą, tymczasem uporządkowałam sobie górne półki — czas już był najwyższy. Nie wiem, jak mogłam czekać z tem tak długo!
— Ciocia ma przecież tak wiele do czynienia — pomagał jej usprawiedliwiać się Gösta.
— Prawda, słusznie mówisz; gdzie mnie niema, nic nie stoi na swojem miejscu, a jeżeli...
Tu urwała nagle i otarła łzę z oka.
— Ach, Boże mój! — westchnęła — ja tu sobie stoję i rozmawiam, a już pewnie nigdy nie ujrzę nic swojego. On przecież sprzedaje wszystko, cośmy posiadali.
— Tak, to wielkie nieszczęście — przytwierdził Gösta.
— Wiesz? to duże lustro w sali... taki wspaniały kawałek, szyba z jednej sztuki, a i złocenie bez plamki. Dostałam je od mojej matki, a on chce je także sprzedać.
— Ale co mu się stało?
— Ach! nic... tylko, że Maryanna nie wróciła do domu. Czekał na to i czekał! Całemi dniami chodził po alei i czekał na nią. Tak za nią tęskni, że zdaje mi się, iż zmysły postrada... ale mnie przecież nie wolno się odezwać.
— Maryanna myśli, że się na nią gniewa.
— Nie, tego nie myśli. Ona go zna, lecz jest dumna i nie chce zrobić pierwszego kroku. Są uparci i krnąbrni oboje, a na mnie się wszystko odbija, ja stoję pomiędzy dwoma twardemi kamieniami.
— Czy ciocia wie, że Maryanna chce mnie zaślubić?
— Ach Gösto, tego nie uczyni... mówi tak, aby cię tylko podrażnić. Jest zanadto rozpieszczona, aby miała wyjść zamąż za ubogiego człowieka i zbyt dumna na to. Wróć do domu i powiedz jej, że jeżeli nie przyjdzie wkrótce, zmarnieje całe jej dziedzictwo. On daje wszystko za darmo!
Wtedy zgniewał się na nią Gösta — siedzi sobie na ogromnym stole kuchennym i o niczem nie myśli, tylko o swojem lustrze i porcelanie!
— Wstydź się ciociu! — zawołał. — Najpierw wypędzacie córkę na śnieg, a potem przypuszczacie, że nie wraca jedynie dlatego, że jest zła. A sądzicie, że opuści tego, którego kocha, aby nie stracić spadku.
— Kochany Gösto, już ty się przynajmniej na mnie nie gniewaj. Ja przecież sama nie wiem, co mówić. Chciałam przecież Maryannę wpuścić onej nocy, ale mnie odepchnął. Tu, w domu, wszyscy mówią, że ja się na niczem nie rozumiem. Z całego serca życzę ci Maryanny, jeżeli ją zdołasz uszczęśliwić... bo to nie łatwa rzecz, Gösto, kobietę uszczęśliwić.
Gösta popatrzył na nią... Jakże mógł gniewać się na taką panią Gustawę? Zahukana była, bojaźliwa, ale serce miała złote.
— Ciocia nawet się nie pyta, jak się powodzi Maryannie — rzekł cichym głosem.
Na to wybuchnęła płaczem.
— Nie zgniewasz się więc, jeżeli się zapytam? Przez cały czas taką miałam ochotę. Nic więcej o niej przecież nie wiem, prócz tego, że żyje. Ani jednego pozdrowienia przez cały ten czas od niej nie otrzymałam, nawet i wtedy nie, kiedy jej rzeczy posłałam — myślałam więc, że wy, ty i ona, nie chcecie mi nic o niej donieść.
Gösta nie mógł się powstrzymać dłużej. Był to zuchwały, dziki człowiek, ale łzy tej biednej staruszki były dla niego straszniejsze od wycia wilków. Wyjawił jej całą prawdę.
— Maryanna była przez ten cały czas ciężko chora, miała ospę — mówił.
— Dziś poraz pierwszy miano ją przenieść na sofę. Nie widziałem się z nią od owej nocy.
Jednym skokiem stanęła pani Gustawa na ziemi. Zostawiła Göstę w kuchni i nie mówiąc słowa, pobiegła do męża.
Ludzie, zebrani w sali licytacyjnej, widzieli ją, jak poruszona biegła ku niemu i coś mu szeptała do ucha. Widzieli, że twarz dziedzica jeszcze bardziej poczerwieniała, a ręka, która spoczywała na kurku, przekręciła go tak, że wódka zaczęła się lać na podłogę.
Spostrzegli wszyscy, że pani Gustawa przyszła z tak ważnemi wiadomościami, iż licytacya stanęła. Licytujący przestał uderzać młoteczkiem, pisarze przestali pisać, nie dało się słyszeć żadne wywoływanie.
Wtem Melchior Sinclaire obudził się z zadumy.
— No? — zawołał — prędko będzie koniec?
I licytacya znowu szła zwykłym trybem.
Gösta siedział i czekał w kuchni; po chwili weszła płacząca pani Gustawa.
— Nic nie pomogło — odezwała się. — Myślałam, że da spokój, dowiedziawszy się, że Maryanna była chora — ale on kazał im dalej licytować. Przestałby, ale się wstydzi.
Gösta wzruszył ramionami i pożegnał ją. W sieni spotkał się z Sintramem.
— Dyablo miła awanturka! — wołał Sintram, zacierając ręce. — Mistrz z ciebie, Gösto. Czego ty nie dokażesz!
— Niebawem będzie tu jeszcze zabawniej. — Proboszcz z Broby jedzie tu sankami pełnemi pieniędzy. — Powiadają, że chce całe Björne kupić za gotówkę. Chciałbym wtedy widzieć minę potężnego dziedzica.
Sintram wsunął głowę w ramiona i roześmiał się długim, wewnętrznym śmiechem. Potem wszedł do sali licytacyjnej i przystąpił tuż do Melchiora Sinclaira.
— Jeżeli chcesz wódki, musisz coś kupić — żebym tak zdrów był, jak nie dostaniesz inaczej, Sintramie!
— Że też masz zawsze szczęście — odezwał się tenże. — Jedzie tu ktoś saniami pełnemi monety, chcąc zakupić Björne razem z inwentarzem, służbą i wszystkiem. Zgodził sobie ludzi, którzy będą za niego kupowali. On sam nie chce się pokazywać.
— A powiesz mi kto to taki, jeżeli ci dam wódki?
Sintram wypił i odstąpił kilka kroków, zanim odpowiedział.
— Ma to być proboszcz z Broby, bracie Melchiorze.
Melchior Sinclaire miał lepszych przyjaciół od proboszcza z Broby. Od lat żyli oni z sobą w niezgodzie. Opowiadano, że w ciemne noce wyprawiał się dziedzic i na drogach czatował na przejeżdżającego proboszcza, tak, że porządne cięgi dostały się nieraz temu sknerze, zdziercy.
Chociaż się Sintram przezornie cofnął kilka kroków, nie uniknął jednak w zupełności objawów gniewu potężnego męża. Dostał kieliszkiem w łeb i całą beczułkę wódki pod nogi. Potem nastąpiła scena, która długi czas później radowała jego serce.
— Więc proboszczowi z Broby zachciewa się mojego mienia? — ryczał Sinclaire.
— A wy zlecieliście się tu i kupujecie moją własność dla niego? Hańba wam, wy psy!.. Licytacya skończona! — ryczał. — Wynoście mi się. Póki ja żyję, nie będzie proboszcz z Broby panem na Björne. Precz mi ztąd! Ja was nauczę kupować dla proboszcza z Broby!
Napadł na wywoływacza i pisarzy, którzy odskoczyli w bok, przewracając stół w przestrachu, poczem dziedzic jak furyat rzucił się w tłum spokojnych ludzi.
Powstało zamieszanie, zaczęto uciekać. Kilkaset ludzi cisnęło się do drzwi, uciekając przed jednym człowiekiem. A on stał w miejscu, raz wraz wykrzykując: — Precz stąd! — I wywijając nad swoją głową krzesłem, jak maczugą, posyłał za uciekającymi grad złorzeczeń.
Kiedy ostatni z natrętów schodził ze schodów, wrócił na środek sali, zamknąwszy drzwi. Potem wydobył ze stosu materac i kilka poduszek, położył się i zasnął wpośród całego tego nieładu, aby się nie obudzić aż dnia następnego...
Powróciwszy do domu, dowiedział się Gösta, że Maryanna pragnie z nim się widzieć. Było mu to na rękę, bo właśnie rozmyślał, jakby się mógł z nią rozmówić.
Kiedy wszedł do ciemnego pokoju, gdzie leżała, przystanął chwilę u drzwi, nie mogąc jej od razu dojrzeć.
— Zostań, gdzie stoisz, Gösto — odezwała się Maryanna. — Niebezpiecznie jest do mnie się zbliżać.
Ale Gösta, który schody przebiegł kilku skokami, drżący z tęsknoty i miłości, nie myślał o tem, czy się zarazi lub nie — on chciał napawać się jej widokiem.
Gdyż piękną była ukochana jego. Żadna z kobiet niema tak miękkich włosów, tak jasnego, promiennego czoła. Cała jej twarz składała się z pięknie zakreślonych linij.
Stanęły mu żywo przed oczyma jej brwi, odrzynające się ostro i wyraźnie, śmiała linia nosa, usta skarbowane jak fala, owal lic, wytworna forma podbródka. Przypomniał sobie delikatną barwę jej skóry, czarne brwi odbijające od jasnych włosów, niebieskie źrenice w jasnej bieli, błysk w kącikach oczu.
Piękną była ukochana jego — przemknęło mu przez myśl; — jak gorące serce kryje się pod tą dumną powierzchownością. — Ona posiada zdolność oddania się, poświęcenia, ale ukrywa je starannie pod eleganckiemi formami — pomyślał.
Dwoma skokami przebiegł schody, a ona przypuszcza, że zatrzyma się pod drzwiami! Rzucił się przez pokój i padł na kolana u jej posłania.
Chciał ją widzieć, całować — pożegnać. Kochał ją, nigdy nie przestanie jej kochać, ale serce jego przywykło do wyrzekania się.
Ach, gdzież znajdzie wreszcie tę różę samotną bez podpory, bez korzenia, którą mógłby wziąć do siebie i nazwać swoją? Tej nawet nie wolno mu zatrzymać, a znalazł ją przecież odepchniętą, napół umarłą na drodze. Kiedyż nakoniec miłość jego zabrzmi pieśnią, której harmonii nie zepsuje żaden dysonans? Kiedyż szczęście jego oprze się na gruncie, do którego nie będzie się zwracało żadne inne serce w tęsknocie i niepokoju?
Rozmyślał na tem, jak się z nią pożegna.
— Rozpacz panuje w twoim domu — powie jej — serce mi pęka na samą myśl. Musisz wrócić do domu, ukochana...
Te słowa miał na ustach, ale ich nie wypowiedział.
Padł przed jej posłaniem na kolana, ujął jej głowę i zaczął całować, ale słów nie znalazł. Serce zaczęło mu bić silnie, jak gdyby chciało rozsadzić piersi.
Ospa zeszpeciła piękną twarz, skóra zgrubiała i pomarszczyła się. Nigdy już krew nie zabarwi jej lic, ani nie będzie widzialną w delikatnych, niebieskich żyłkach na skroni. Zmęczone oczy przysłaniały obrzmiałe powieki. Brwi znikły, a biała emalia oczu nabrała żółtawego połysku.
Wszystko zniszczało: śmiałe linie zgrubiały i ociężały.
Niemało było takich, którzy później opłakiwali znikłą piękność Maryanny. Ale pierwszy mężczyzna, którą ją widział po utracie piękności, nie poddał się boleści. Nieokreślone uczucia wypełniały mu duszę. Im dłużej się jej przyglądał, tem cieplej robiło mu się w duszy. Miłość wzbierała, wzbierała, jak rzeka na wiosnę. Jak ognista fala buchała z jego serca, wypełniając całą jego istotę, wypływała mu łzami, westchnieniem ust, drżeniem rąk i całego ciała.
Ach, kochać ją, bronić, osłaniać od wszystkich krzywd... niewolnikiem jej być, duchem opiekuńczym!
Silną jest miłość, która otrzyma ogniowy chrzest bólu... ale obecnie nie mógł z Maryanną mówić o rozstaniu, o wyrzeczeniu się jej. Nie mógł jej opuścić. Winien jej życie. Dla niej zdolny jest dopuścić się grzechu śmiertelnego.
Nie wyrzekł ani jednego słowa, płakał tylko i całował ją, aż go dozorczyni musiała upomnieć, że czas, aby odszedł.
Po jego odejściu leżała Maryanna, myśląc o nim i o jego wzruszeniu.
— Dobrze być tak kochaną — pomyślała.
— Tak, dobrze jest być kochaną, ale cóż się dzieje z nią samą? Cóż ona czuje? Ach, nic! mniej niż nic!
Czyż miłość jej zamarła? Gdzież się ukrywa to dziecię jej serca? Czy żyje jeszcze, czy skryło się w najgłębszy kącik jej serca i siedzi i marznie pod lodowatemi spojrzeniami, onieśmielone szyderczym śmiechem, napół zduszone kościstemi palcami?
— Ach, miłości moja! — westchnęła — moje ukochanie, żyjesz-li lub umarłaś, jak moja piękność?

∗             ∗

Rankiem dnia następnego wszedł dziedzic do swojej żony!
— Postaraj się uporządkować dom, Gustawo — odezwał się. — Jadę po Maryannę.
— Dobrze, Melchiorze, wszystko będzie w porządku — odparła.
Po tej wymianie słów zrozumieli się. W godzinę później był już magnat w drodze do Ekeby.
Nie było wspanialszego mężczyzny, jak Melchior Sinclaire, siedzący w krytych saniach, w najpiękniejszej szubie i najkosztowniejszej chustce na szyi. Włosy miał gładko zczesane, twarz jednak była blada, a oczy głęboko zapadnięte.
Nie do opisania też był blask, spływający z nieba bez chmurki na ten dzień lutowy. Śnieg skrzył się, jak oczy młodych dziewcząt, gdy zagrają do pierwszego tańca. Brzozy wznosiły swoje koronki delikatnych, brunatnych gałązek — na niektórych wisiały jeszcze frendzle drobnych, iskrzących się igiełek lodowych.
Dzień wyglądał świątecznie. Konie jakby w tańcu przebierały przedniemi nogami, a woźnica z uciechy trzaskał z bicza.
Po krótkiej jeździe zatrzymały się sanki przed bramą dworu w Ekeby. Wyszedł służący.
— Gdzie twoi panowie? — zapytał Melchior Sinclaire.
— Na polowaniu na wielkiego niedźwiedzia w Gurlittbergu.
— Wszyscy?
— Wszyscy, proszę pana. Kto nie poszedł dla niedźwiedzia, poszedł dla furażu. — Dziedzic roześmiał się, aż rozbrzmiało po cichym dworze. Dał służącemu talara za tę odpowiedź.
— Powiedz mojej córce, że jestem tu, aby ją zabrać. Niechaj się nie lęka zimna. Mam sanie kryte i wilczurę przywiozłem z sobą.
— Wielmożny pan nie wejdzie?
— Nie, dobrze mi tu, zostanę.
Służący odszedł, a dziedzic czekał. Tego dnia był w tak doskonałym humorze, iż nic go zepsuć nie mogło. Był zdecydowany czekać na Maryannę, bo może nawet nie wstała jeszcze. Tymczasem rozglądał się z zajęciem.
Z dachu spuszczał się długi sopel lodu, z którym dużo roboty miało słońce. Zaczęło ono od góry, stopiwszy kroplę, myślało, że ona stoczy się wzdłuż sopla i spadnie, tymczasem zanim kropla odbyła pół drogi, zamarzła napowrót. A słońce wciąż powtarzało swoje nieudałe próby. Wreszcie uparty jakiś promień umieścił się na czubku sopla — maleńki to był promyk, ale zajadły, i zanim się opatrzono, dopiął celu — kropla spadła na ziemię z pluskiem.
Dziedzic widział to i roześmiał się. — Nie głupiś! — odezwał się do promienia.
Dwór cichy był i pusty. Z dużego budynku nie dochodził go żaden odgłos. Ale nie okazał zniecierpliwienia. Wiedział, że panie dużo potrzebują czasu.
Siedział więc i przypatrywał się gołębnikowi. Był on okratowany. Gołębie były zamknięte przez zimę, aby ich jastrząb nie porwał. Od czasu do czasu ukazał się jakiś gołąbek, wysuwając białą główkę przez siatkę drucianą.
— Czeka wiosny! — rzekł do siebie Melchior Sinclaire — ale musi być cierpliwy.
Gołąb zjawiał się tak regularnie, że dziedzic wyciągnął zegarek mimowoli, porównywając. Okazało się, że dokładnie co trzy minuty wysuwał główkę.
— Nie, serdeńko — odezwał się — czyż przypuszczasz, że wiosna zjawi się za trzy minuty? Musisz się nauczyć czekać!
I on też musiał czekać, ale miał czas.
Konie początkowo niecierpliwie grzebały nogami w śniegu, ale później zmęczyło je to czekanie i słońce, które im świeciło w same oczy. Stuliły głowy i drzemały. Woźnica siedział sztywno na koźle z batem i lejcami w ręku, z twarzą zwróconą do słońca i spał aż chrapał.
Ale dziedzic nie spał. Nigdy nie był mniej śpiący, niż obecnie. Nigdy nie czuł się weselszym, jak w tej chwili oczekiwania. — Maryanna była chora, nie mogła przyjść wcześniej, ale teraz przyjdzie napewno. Rozumie się, że przyjdzie i znowu wszystko będzie dobrze. Teraz już będzie wiedziała, że się na nią nie gniewa — zajechał przecież po nią osobiście krytemi sankami i parą koni.
Na desce, którą przytwierdzono do otworu ula, sikora urządziła pszczołom iście szatański figiel. Wewnątrz ula zbite w duży, czarny kłębek, ale w największym porządku siedziały owady: szafarz rozdzielał racye, podczaszy latał z nektarem i ambrozyą od ust do ust. Te, które uwieszone były najgłębiej, zamieniały się na miejsca z wiszącemi bardziej na zewnątrz, tak, że ciepło i wygoda rozdzielone były równomiernie.
Sikora chciała mieć obiad; jęła więc swoim ostrym, małym dzióbkiem pukać w deskę. Usłyszały to pszczoły i cały ul zabrzęczał ciekawością. Czy to wróg, czy przyjaciel? Czy państwu grozi niebezpieczeństwo? Królowa ma niespokojne sumienie, nie może się doczekać wyjaśnienia. Może to straszą duchy pomordowanych trutniów? — Wyjdź i zobacz, kto to puka! — rozkazała odźwiernej. Ta usłuchała natychmiast. Wylatuje z okrzykiem: Niech żyje królowa! a tu paff rzuca się na nią sikora. Z wyciągniętą szyją i skrzydłami drgającemi gorączką mordu chwyta ją, miażdży, pożywa — i nikt nie przynosi królowej wieści o jej zgonie. Sikora zaś dalej puka, a królowa wciąż wysyła swoje odźwierne, które znikają na zawsze. Żadna nie powraca z oznajmieniem, kto pukał. Ha! strasznie zaczyna być w ciemnym ulu. To sprawka duchów mścicieli. Ach, szczęśliwy! kto nie słyszy. Szczęśliwy, kto może ciekawość swoją przytłumić. Szczęśliwy, kto umie czekać spokojnie.
Dziedzic śmiał się do łez z głupich niewiast w ulu i chytrego kawalera na dworze.
Nie sztuka czekać, gdy się jest pewnym swojej sprawy i gdy się ma tyle rzeczy, mogących odwrócić uwagę.
Słońce zaczęło się posuwać w stronę gór na zachodzie. Melchior Sinclaire spojrzał na zegarek. Była trzecia godzina, żona przygotowała obiad na dwunastą.
W tejże chwili ukazał się służący i oznajmił, że panna Maryanna chce z nim pomówić. Dziedzic zarzucił wilczurę na ramię i w świetnym humorze wszedł na schody.
Gdy Maryanna posłyszała jego ciężkie kroki na schodach, nie wiedziała jeszcze, czy wróci z nim do domu, czy nie. Wiedziała tylko jedno, że to czekanie jego musi się wreszcie skończyć.
Miała nadzieję, że tymczasem wrócą rezydenci, lecz nie wrócili. Musiała więc sama sprawę załatwić. Nie mogła tego znieść dłużej. Sądziła, że rozgniewany odjedzie po dziesięciominutowem czekaniu, że bramę wyważy lub dwór podpali. Tymczasem on siedział spokojnie i uśmiechał się. Nie odczuwała dla niego ani nienawiści, ani miłości. Wewnętrzny głos jednak ostrzegał ją przed oddaniem się znów w moc jego. Przytem chciała Göście dotrzymać słowa.
Gdyby był zasnął lub okazał zniecierpliwienie, gdyby zdradził cień wątpliwości, lub przynajmniej sanie usunął z pod słońca. Ale on był uosobioną cierpliwością i spokojem. Tak był pewny siebie, tak zaraźliwie pewny, że ona wyjdzie, że się jej doczeka!
Głowa ją bolała, każdy nerw w niej drgał. Nie mogła znaleźć spokoju póki on czekał na dworze. Zdało się jej, jakoby wola jego spędzała ją w dół po schodach. Chciała przynajmniej z nim się rozmówić. Zanim przyszedł, kazała story podnieść i tak się ułożyło, że światło dzienne oświetliło ją jaskrawo. Chciała go w ten sposób wystawić niejako na próbę. Ale Melchior Sinclaire zachowywał się tego dnia niezwykle.
Ujrzawszy ją, nie wydał krzyku, nie zmienił wyrazu twarzy. Udawał, jak gdyby nie dostrzegł w niej żadnej zmiany. Wiedziała, jak dumny był z jej urody, nie dał jednak po sobie poznać, że doznał zmartwienia. Panował nad sobą, aby jej nie zasmucać. To ją wzruszyło głęboko. Zaczynała rozumieć matkę, że go wciąż kochała. Nie zdradzał się z jakąś wątpliwością. Nie robił jej wyrzutów, ani siebie nie usprawiedliwiał.
— Okryję cię wilczurą, Maryanno. Nie jest zimna. Cały czas trzymałem ją na kolanach. — A mimo to podszedł do kominka i ogrzał ją jeszcze. Potem pomógł córce wstać z kanapy, okrył ją futrem, głowę owinął szalem, skrzyżował go na piersi i zapiął z tyłu.
Ona pozwalała mu wszystko to robić z sobą. Nie miała woli. Tak jej było miło być otoczoną staraniem i troskliwością. Podobało się jej to, że sama nie musiała chcieć. Dobrze z tem komuś, kto był tak zbolały, jak ona, komuś, kto, jak ona również, nie posiadał ani jednej myśli, ani jednego uczucia, które mógłby nazwać swojemi własnemi.
Przymknęła oczy i westchnęła częścią z zadowoleniem, częścią z boleścią. Pożegnała się z życiem, z prawdziwem życiem, ale było jej to zupełnie obojętne, skoro przecież nie umiała żyć, tylko grać komedyę.


W kilka dni później postarała się matka o sposobność rozmówienia się z Göstą. Kiedy ojca w domu nie było, posłała do Ekeby po Berlinga i wprowadziła go do Maryanny.
Gösta wszedł bez pozdrowienia, bez słów. Stanął pod drzwiami i patrzył w ziemię, jak krnąbrny chłopak.
— Ależ Gösto! — zawołała Maryanna siedząca w krześle.
— Prawda, takie noszę imię.
— Chodźże tu do mnie, Gösto, całkiem blizko!
Zbliżył się, ale wzroku nie podniósł.
— Bliżej! Klęknij tu!
— Ależ, mój Boże, cóż to ma znaczyć? — zawołał, bezwiednie czyniąc zadość jej woli.
— Gösto, chciałam ci tylko powiedzieć, iż dobrze się stało, że powróciłam do domu.
— Mamy więc nadzieję, że panny Maryanny nie wyrzucą już na śnieg?
— Ach Gösto, więc mnie nie kochasz? Zdaję ci się szkaradną?
Przechylił jej głowę ku sobie i pocałował ją, ale się nie rozchmurzył.
Właściwie bawił ją. Miałżeby zazdrosnym być o jej rodziców? To byłoby zabawne. Podobało się jej zdobywanie go napowrót. Nie wiedziała, dlaczego pragnie go zatrzymać przy sobie, ale chciała tego bardzo. Może przychodziło jej namyśl, iż jemu jednemu powiodło się przywieść ją do takiego stanu, w którym zapomniała o sobie zupełnie. Z pewnością tylko on jeden mógłby to jeszcze raz uczynić.
Postanowiwszy sobie zdobyć go napowrót, jęła go przekonywać. Powiedziała mu więc, że nie było jej zamiarem opuścić go na zawsze; na jakiś czas jednak, dla ratowania pozorów, muszą się rozejść. Sam przecież widział, że ojciec blizki był szaleństwa, że matka nie była pewna życia. Sam uzna chyba, że powinna była wrócić do domu.
Wtedy gniew jego znalazł upust w słowach. Niechaj nie gra z nim komedyi, nie chce nadal być manekinem. Opuściła go, skoro jej się tylko otworzył dom rodzicielski — on nie może jej kochać. Gdy wrócił z polowania i dowiedział się, że znikła, nie zostawiwszy ani pozdrowienia, ani słówka żadnego, zastygła mu krew w żyłach; omal nie umarł ze zmartwienia. Nie może już kochać tej, która mu wyrządziła taką krzywdę. Ona go zresztą nigdy nie kochała. Jest kokietką, która i tu, w okolicy chciałaby mieć kogoś, ktoby ją pieścił i całował — oto wszystko.
A więc on sądzi, że zwyczajem jej jest pozwalać się pieścić i całować każdemu młodemu panu?
Rozumie się, kobiety nie są wcale takie święte, jak udają. Próżność i zalotność to ich istota. Żeby przynajmniej miała słabe wyobrażenie o tem, co odczuł za powrotem do domu! Zdało mu się, jakoby brodził w wodzie lodowej. Tego bólu nigdy nie przezwycięży... on już trwać będzie całe jego życie. Nigdy już nie będzie człowiekiem.
Usiłowała mu wytłómaczyć, co zaszło. Chciała go przekonać, że jest mu wierną.
Wszystko mu to jedno, gdyż on przestał ją kochać. Zna ją już teraz na wylot. Jest egoistką, nie kochała go nigdy, bez słowa pożegnania odeszła od niego.
Wciąż i wciąż wracał do tego samego. Bawiło ją to, gniewać się nie mogła, rozumiała żal jego nazbyt dobrze. Nie lękała się rzeczywistego zerwania. Ale w końcu ogarnął ją niepokój. Czyż mógł zajść taki przewrót w jego uczuciach? A może na prawdę nie może jej już kochać?
— Gösto, czyż byłam samolubną, gdym biegła do Sjö po majora? Wiedziałam przecież o tem, że tam panuje ospa. A przytem nic to przyjemnego w śnieg i mróz biedz w cienkich balowych ciżemkach.
— Miłość polega na czystej miłości bez dobrodziejstw i przysług — odparł Gösta.
— Chcesz więc, abyśmy na przyszłość byli dla siebie obcymi.
— Tak, chcę tego.
— Gösta Berling jest bardzo kapryśny.
— Mówią to o mnie.
Zimny był jak lód i nic nie odtajał, a właściwie ona była jeszcze zimniejsza. Samokrytyka drwiła z jej usiłowań bawienia się w zakochaną.
— Gösto — odezwała się, czyniąc ostatni wysiłek — nigdy umyślnie przykrości nie wyrządziłam, chociażby pozory świadczyły przeciw temu. Przebacz mi, proszę cię!
— Nie mogę ci przebaczyć.
Wiedziała, że mogłaby go zdobyć, gdyby posiadała jedno całkowite, nie rozkawałkowane uczucie. Ale ona usiłowała tylko grać zakochaną. Nie chciała go utracić.
— Nie odchodź odemnie, Gösto, nie odchodź w gniewie! Pomyśl, jaka jestem szkaradna. Nikt mnie już teraz nie będzie mógł pokochać.
— I ja też nie mogę — odrzekł. — Musisz się z tem zgodzić, że po sercu twojem także deptać będą.
— Gösto, nigdy nikogo innego nie mogłam kochać, prócz ciebie! Przebacz mi! Nie porzucaj mnie! Ty jesteś jedynym, który mnie potrafisz obronić przed samą sobą.
Odepchnął ją od siebie.
— Nieprawdę mówisz — rzekł z lodowatym spokojem. — Czego odemnie chcesz, niewiem, ale czuję, że kłamiesz. Dlaczego chcesz mnie zatrzymać? Bogata jesteś, nie zbraknie ci starających się!
I odszedł.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, gdy tęsknota i ból całym swym ogniem owładnęły sercem Maryanny.
To była miłość, jej rodzone dziecię, które wypełzło z kącika, gdzie zapędziły je lodowate oczy. Teraz zjawiła się z takiem utęsknieniem oczekiwana, teraz, kiedy już było zapóźno. Teraz wystąpiła na jaw poważna, przepotężna, a ból i tęsknota niosły tren jej królewskiego płaszcza.
Kiedy Maryanna stanowczo powiedzieć sobie mogła, że Gösta Berling ją opuścił, uczuła fizyczny ból tak dotkliwy, że ją niemal ogłuszył. Rękoma ścisnęła serce i godzinami siedziała na tem samem miejscu, walcząc z bólem, a nie mogąc płakać.
Cierpiała ona sama, nie obca jakaś istota, nie aktorka — lecz ona w swej własnej istocie. Dlaczegoż ojciec jej przyjechał i rozdzielił ich? Jej miłość przecież nie umarła, lecz osłabiona chorobą, nie mogła odczuć jej potęgi.
Ach Boże, Boże, że też go musiała stracić, że się też tak późno ocknęła!
On był jedyny, on był panem jej serca! Od niego wszystkoby zniosła! Gorzkie, ostre słowa jego ugięłyby ją tylko do pokornej miłości. Gdyby ją był nawet bił, jak pies czołgałaby się za nim, całując mu ręce.
Nie wiedziała, co robić, aby ból swój nieco uśmierzyć.
Chwyciła tedy za pióro i zaczęła pisać z gorączkowym pośpiechem. Najpierw pisała więc o swojej miłości, o swojej stracie, potem błagała go o miłość bodaj z litości! Była to niejako poezya — to, co napisała.
Skończywszy, pomyślała, że przecież, jeżeli mu to w ręce wpadnie, może uwierzy w jej miłość. A dlaczegoż nie miałaby mu tego posłać? Zrobi to nazajutrz, a pewna była, że to go sprowadzi napowrót.
Nazajutrz toczyła z sobą walkę. To, co napisała, wydało się jej tak ograniczone, tak głupie. Nie było w tem ani rytmu, ani rymu... czysta proza. Wyśmiałby się z takich wierszy. Jednocześnie zbudziła się w niej duma. Skoro jej już nie kocha, byłoby strasznem poniżeniem żebrać o jego miłość.
Zgłosił się też i rozsądek, który jej przekładał, że powinna być rada z zerwania. Powstałyby rozmaite przykre sytuacye.
Ale męka jej serca była jednak silniejszą: przemogło uczucie. W trzy dni po uświadomieniu sobie miłości włożyła swe wiersze do koperty, którą zaopatrzyła nazwiskiem Gösty. Nie wysłała ich jednak nigdy. Zanim bowiem znalazła odpowiedniego posłańca, usłyszała takie nowiny o Göście, że uznała, iż za późno już starać się o odzyskanie go.
Przez całe życie już nie mogła się pozbyć żalu, iż nie wysłała ich w swoim czasie, kiedy jeszcze w mocy jej było zdobyć go sobie nanowo. Cały ból jej zamykał się w słowach: — Gdybym była nie czekała tak długo.
Te pisane słowa byłyby jej zdobyły szczęście życia, a przynajmniej rzeczywistość życia. Była przekonana, że one odniosłyby były skutek.
Lecz ból oddał jej tę samą usługę, co miłość. Uczynił ją zupełnym człowiekiem, zdolnym odczuwać zło i dobro. Gorące uczucia wniknęły do jej duszy nie tamowane lodowem zimnem samokrytyki.
A dlatego, pomimo swojej brzydoty, była przez wielu kochaną.
Powiadano jednak, że nigdy nie mogła zapomnieć Gösty Berlinga. Żałowała go, jak się żałuje zmarnowanego życia.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO





  1. W Szwecyi starsze kobiety, dobrze znane, tak się tytułuje.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Józefa Klemensiewiczowa.