Ferenike i Peisidoros/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

Nazajutrz od samego świtu lud zalał falą nieprzebraną wszystkie ławy stadionu. Rozpoczęły się bowiem już od wschodu słońca popisy pacholąt w biegach, zapasach i walce na pięści.

Pejsidoros nie był wcale w stadionie; wczesnym rankiem zaraz pobiegł do matki. Uspokoiła go wrychle: nogą wczoraj nie stąpiła do Altis, a gdy jej zapytał, dlaczego strój męski przywdziała była, odrzekła mu z największą prostotą, iż pragnęła się obyć z szatami i ruchami męskimi, a zarazem upewnić się, iż jej nikt istotnie poznać nie może. Ocierała się z umysłu kilkakroć o znajomych ziomków z Rodos, ale wszyscy na nią jak na kogoś obcego patrzyli. Tym zupełnie już przekonała syna, że zuchwały jej zamiar da się przeprowadzić bezpiecznie. Nad tym, jakby go wykonać najsnadniej, naradzali się długo jeszcze. Pejsidoros wyjaśnił jej dokładnie wszelkie zwyczaje palajstry i nauczył ją dobrze, jak sobie ma postępować.

Kiedy na koniec wyszedł od niej pełen otuchy, było już dobrze z południa. Chłopięce popisy widno się już ukończyły, gdyż ponad Gajem słychać było gwar tysiącznych głosów: to tłumy wrzały po wyjściu ze stadionu. Wielu z Gaju Świętego wyszedłszy spieszyło do kramów z jadłem, by się nieco posilić. Pomiędzy Radnicą a główną bramą Altis przekupnie roznosili owoce i przekąski w koszach dźwiganych na głowie i obwoływaniem swego towaru powiększali jeszcze huczącą wrzawę. Sokrates i Alkibiades, nierozłączni jak zwykle, stali właśnie przed bramą, chłodząc pragnienie świeżymi figami. Był z nimi trzeci mąż jakowyś, od Sokratesa starszy widocznie o cały lat dziesiątek. Niepozorny z postawy, mimo to zwracał na się uwagę osobliwym swoim wejrzeniem: twarz chuda, o wydatnych kościach policzkowych, wyraz nosiła zbolały, prawie żałosny, przy którym uderzały dziwnie oczy badawcze, ostre, nieubłagane. Proste, siwiejące włosy w rzadkich kosmykach opadały ku szerokiemu czołu, przylegały do skroni jakby przylepione i, zasłaniając uszy, łączyły się z krótko przystrzyżoną brodą. Nos długi, cienki, wyraziście zarysowany, schodził za blisko nieco ku wąskim, zaciśniętym ustom z piętnem goryczy i smutku. Widno było, że tych warg nie krasi nigdy wesoły uśmiech.

— Czekaj, młody Rodyjczyku! — zawołał Sokrates w odpowiedzi na powitanie Pejsidora. — Nie tak spieszno! Pójdziemy razem do Altis.

Widząc, że Pejsidoros przystępuje ku niemu, dodał:

— Chętnie zwykłem przestawać z młodymi, którzy w rozmowach ze mną ćwiczą się w cnocie a poczciwości.

— Rad przysłucham się i dziś twoim słowom, Sokratesie — odrzekł Pejsidoros przyłączając się do nich. Szli tedy razem do Gaju Świętego. Po drodze młodzieniec pytał cicho Alkibiadesa, kto by był ów czwarty mąż nieznajomy?

— To Eurypides Mnesarchów, Salamińczyk.

— Ów, co słynie z pisania tragedii znamienitych?

— Ten ci jest.

— I u nas na Rodos głośne jest jego imię. Ale powiedz mi, przecz on taki ponury? Czy mu się dzisiaj co złego przygodziło?

— Zawżdy on taki sam, zgorzkniały, zamknięty w sobie, ludzi nie cierpi, a najchętniej z księgami swymi przestaje, których ma pełen dom.

Równocześnie poeta narzekał przed Sokratesem na znużenie, mówił, że utrudziła go droga z Aten odbyta w dnie upalne, żałował nawet, że się wybrał do Olimpii.

— Czy niosłeś może co ciężkiego? — zapytał mędrzec.

— Nie, na Zeusa! Miałem tylko płaszcz.

— Szedłeśli sam czy ze sługą?

— Miałem ze sobą sługę.

— A czy on szedł z próżnymi rękoma, czy co niósł?

— Jużci; niósł mój tobołek wraz z inszymi rzeczami moimi.

— A jakże on wytrzymał tę drogę?

— Zdaje mi się, iż lepiej ode mnie.

— A gdyby tak tobie przypadło dźwigać manatki tego niewolnika? Co byś powiedział?

— Zaiste, na Zeusa, nie byłbym temu podołał.

— Więc tobie godne zda się męża wolnego i ćwiczonego w gimnastyce od młodu, znosić trudy gorzej niźli prosty niewolnik?!

Eurypides nie miał nic do odpowiedzenia; zżymnął jeno gniewnie ramionami, kwaśno pojrzawszy na przyjaciela. Młodzieńcy obaj udali, że nie słyszą tej rozmowy, Alkibiades ozwał się zaś po cichu do Pejsidora:

— Dziwny to i straszny człowiek ten Sokrates: omota cię pytaniami jak pająk muchę i wyciśnie z ciebie takie odpowiedzi, jakich sam najmniej się spodziewałeś i pragnąłeś. Niedawno zaszedł mnie w domu, gdy ćwiczyłem niewolnika w słusznym gniewie. „Za cóż go bijesz?” — zapytał mnie spokojnie. „Bo leniwy jest i rozwiązły” — odrzekłem. On zaś na to: „Zastanowiłżeś ty się nad tym, który z was dwóch bardziej zasłużył na bicie, ty czy twój niewolnik?...” Czasami, gdy z nim jestem, ogarnia mnie taka złość przeciwko niemu, żebym go zabił, a gdyby mi go brakło, zabiłbym sam siebie...

Tak rozmawiając weszli do Gaju w ślad za tamtymi dwoma. Tłumy przechadzały się tam, rozprawiając żywo i namiętnie o świeżo skończonych igrzyskach pacholąt, albo podziwiały budowle i posągi. Wielu przyglądało się wielkiej świątyni Zeusa, którą budownik Libon z Elidy przed trzydziestu laty wykończył był ostatecznie. Lecz największy ścisk był w jej wnętrzu: wszyscy tłoczyli się, by wzrok nasycić przedziwną pięknością Fejdiasowego Zeusa; mistrz pracował nad nim przez ostatni dziesiątek lat swego żywota, te zasię igrzyska były dopiero drugimi z rzędu od chwili, gdy gotowe arcydzieło stanęło w całym blasku i przepychu. Kto je widział był za poprzedniej Olimpiady, tym skwapliwiej pragnął je oglądać po raz wtóry. Cała Hellada rozbrzmiewała uwielbieniami tego cudu rzeźbiarskiej sztuki.

Czterej mężowie z trudem przebijali się poprzez ciżbę, gdy nagle pod kolumnadą świątyni ozwały się salpingi. Wszystkie głowy zwróciły się w tamtą stronę, a rzesze z najdalszych krańców Altis jęły napływać ku świątnicy.

— Któryś poeta będzie wygłaszał wiersze swoje przy wtórze kithary — rzekł Alkibiades. — Pójdźmy posłuchać.

— Ciekaw jestem, który to z onych wierszorobów? — mówił zgryźliwie Eurypides.

Sokrates dorzucił:

— Wymysłami swoimi częstokroć oni mącą prawdę: ich baśni przysłoniły istotę bóstwa. Posłuchajmy wszelako, bo kto kocha mądrość, ten ziarno jej zdoła wyłuskwić choćby z najgrubszej skorupy.

— Wiodą go już hellanodikowie! — zawołał Pejsidoros. — Patrzcie!

Jakoż wzdłuż świątyni od północnej strony pod kolumnadą postępował za hellanodikami starzec przeszło sześćdziesięcioletni, wysoki, szczupły, o łagodnej, zadumanej twarzy. Wielkie, łysiejące czoło królowało nad ściągłym obliczem, które przedłużała jeszcze siwa, bujna broda, w klin przycięta. Kroczył przygarbiony nieco, w ręku dzierżąc gęsto zapisany zwój, nawinięty na wałek. Dziwili się wszyscy, że nie miał kithary.

— Kto to zacz być może? — ozwał się Alkibiades. — Nie Ateńczyk to zaiste, bo znałbym go pewnie.

— Męża tego gdzieś już widywałem przed laty — rzekł Sokrates.

— Wszak ci to Herodotos z Halikarnasu, dziejopis, który opowieści o czasach zeszłych pierwszy jął zbierać po świecie — mówił Eurypides przyjrzawszy się bystro starcowi. — Pono niegdyś jeszcze, Sokratesie, przybywszy do Aten, wywiadywał się u starego Ajschylosa o szczegółach bitwy maratońskiej.

— Ten ci jest! Ten ci jest! — zawołał Sokrates. — Widno dzieje zamierza czytać. Pójdźmy prędzej!...

To rzekłszy, drogę sobie zaczął torować przez tłum, a za nim postępowali tamci. Sędziowie helleńscy doszli tymczasem ze starcem do zachodniego węgła świątyni, kędy pod kolumnadą były już dla nich ustawione ławy piękną tkanicą przykryte. Uderzyli berłami, nakazując tłumom ciszę, a woźny wystąpiwszy zapowiedział ludowi:

— Herodotos, rodem z Halikarnasu, syn Lyxasa, czytać wam chce, mężowie helleńscy, z Polihymnii, VII księgi swego dzieła, opowieść o tym, jako Leonidas czoło stawił Xerxesowi, królowi w Termopilach . Tedy słuchajcie!

Hellanodikowie usiedli, a mąż siwobrody zajął miejsce na krześle, naprzód wysuniętym pomiędzy kolumnami Zeusowej świątnicy. Tuż obok rosło stare drzewo dzikiej oliwy, z której tną gałęzie na wieńce olimpijskie, a nazwano ją „oliwą pięknych wieńców”. Rzucała ona teraz cień na głowę i ramiona Herodota, chroniąc go przed blaskiem słońca, które już na zachodnią stronę nieba przeszło było.

Leciwym, ale donośnym głosem czytał on powoli o tym, jako Spartanie i przymierzeńcy onych w termopilskim wąwozie zamknęli przejście nawale perskiej, co lądem ciągnęła z północy na Grecję. Wyliczał imiona ludów azjatyckich i wodzów barbarzyńskich, wymieniał szczepy helleńskie, co w Termopilach stanęły pod wodzą Leonidasa.

Słuchano go z piersią zapartą. Wprawdzie znane to były dzieje, wszelako nikt przed nim nie pokusił się o ich spisanie: historia była nowością niesłychaną dotąd.

— Xerxes wysłał jednego jeźdźca — czytał Herodotos — iżby się wywiedział o liczbie onych i podpatrzył, czyni by zajęci byli. Doszły bowiem króla słuchy, gdy jeszcze był w Tessalii, że garść wojenników pod wodzą Leonidy, potomka Heraklesowego, w onym przesmyku stoi. Jeździec, przybliżyszy się ku wojskom, opatrzył je dokładnie, wszelako nie mógł widzieć tych oddziałów, co były. za murem, ninie wzniesionym na nowo. Widział jeno te, które przed murem obozowały. Lakedejmonowie dzierżyli owo stanowisko. Jedni bawili się podtenczas gimnastycznymi ćwiczeniami, drudzy trefili sobie włosy. Widok ów zdumiał go wielce. Powziął wiadomość o ich liczbie i powrócił bezpiecznie, wszystko wybadawszy. Za przyjazdem opowiedział Xerxesowi, co był widział.

Przez cztery dni czekał król spodziewając się, iż Hellenowie tyły podadzą; piątego, gdy się do ucieczki nie kwapili i gdy mu się zdało, iż trwają na miejscu jedynie bezczelnością i zuchwalstwem, rozjadł się gniewem i wyprawił na nich pułk Medów i Kissyjczyków z rozkazaniem, by onych pojmali w niewolę, a jemu przystawili. Medowie z rozmachem wpadli na Hellenów, lecz znaczna ich mnogość poległa. Jasno tedy obaczyli wszyscy, i król sam, iż siła ma ludzi, ale niewielu walecznych. Ta bitwa dzień cały trwała...

Skończył. Głucha cisza, zalegająca Święty Gaj, trwała ciągle; zasłuchał się lud i zapamiętał; a choć to były czasy nieszczęsnej wojny peloponeskie, w której od trzech lat niszczyły się bratnie szczepy helleńskie, to jednak wielkie wspomnienie termopilskiej krwi i chwały wspólną czcią i miłością napełniało serca greckie i buchnęło nagle burzą gromkich okrzyków na cześć osędziałego dziejopisa. Patrzyły nań z podziwem krocie rozpłomienionych twarzy, wyciągały się doń z wdzięcznością tysiące rąk, on zasię stał wzruszeniem blady i księgę swą na pół rozwiniętą ściskał nieświadomie w garściach. Okrzyki nie milkły. Lecz oto najbliżej stojący wpadli pod kolumnadę, kędy ustawione były świetne panoplia, porwali ogromną złocistą paiżę, a dziesiątki ramion, ująwszy Herodota, postawiły go na niej i podźwignęły w górę. Wonczas okrzyki i oklaski wzmogły się jeszcze i zdało się, że przebiją niebiosa, zawtórowały im wraz trąby miedziane i fletnie. Uniesiony wysoko ponad głowy tłumów, opromieniony złotymi blaskami przedwieczornego słońca, śnieżnobrody mistrz w białej fałdzistej szacie, na równi z tyloma posągami, zdał się sam być marmurowym posągiem własnej swojej sławy. Hellanodikowie, podniósłszy wokoło niego laski, otoczyli go jakoby ruchomym wieńcem złotych orłów. Tak brał Herodotos nagrodę za długi żywot znojnej, cichej pracy...

Sokrates i jego towarzysze do głębi przejęci byli; na wszystkich twarzach dokoła znać było także wielkie wzruszenie. Pejsidoros widział jakiegoś męża w sile wieku, który, tuż obok stojąc, czołem oparł się o marmurową podstawę bliskiego posągu, oczy dłonią przysłonił i rzewnie płakał po cichu.

— Taki Herodotos — rzekł Sokrates po chwili — powinien by nigdy nie umierać, jeno, wiecznie żyjąc, potomnym pokoleniom czyny wielkich ojców przekazywać.

— O, synu Sofroniska, jakżebym ja pragnął tak pisać, jak on! — zawołał ów człowiek pod pomnikiem stojący, obracając ku Sokratesowi oczy jeszcze łez pełne.

— Tyżeś to, przyjacielu! — odpowiedział Sokrates.

— Pozdrowi on bądź, Tukidydesie!

— Stałeś przy mnie, a ja cię nie poznałem...

Tak witali go Eurypides i Alkibiades, on zasię wszystkich trzech za rękę uścisnął.

— Kogo nie widujesz w Atenach, tego spotkasz w Olimpii — mówił Sokrates.

— Bo też z Aten od jesieni wyjechałem — odparł Tukidydes. — Niebawem po śmierci Peryklesa wybrałem się do Tracji, dojrzeć nieco kopalni moich w Skapte Hyle. Teraz do Aten powracam, wojna jest i służyć trzeba miastu.

— Zaprawiłeś się za Peryklesa w sprawach Rzeczypospolitej — rzekł Eurypides. — Nie mamy człowieka w Atenach, odkąd oczy zamknął Perykles.

— Jak to nie mamy? A garbarz Kleon, zali nie wylazł z warsztatu i nie dośćże gardłuje na zgromadzeniach ludowych?! Tacy teraz po władzę sięgają! — urągał Alkibiades.

— A jakoż będzie z pisaniem onych dziejów garbarskich? — żartował Sokrates.

— Przyjdzie i na to pora. Wpierw chciałbym dzieje robić. Ale od dziś dnia, gdym słyszał Herodota, spokoju mieć nie będę. Wojnę teraźniejszą opisać warto.

— Jakżebyś ty się brał do takiego dzieła? — zapytał Sokrates.

— Żyjąc, walcząc i działając.

— Dobrze. Widno z tego, Tukidydesie, że uważasz dzieje za wynik ludzkich czynów?

— Jakżeby mogło być inaczej!

— A czyny ludzkie, czegóż bywają wynikiem?

— Ludzkich zamiarów, pragnień, pożądań i namiętności.

Tłum już nieco przerzedził się w Gaju, szli więc trochę swobodniej. Pejsidoros podczas onej rozmowy przypatrywał się bacznie Tukidydesowi. Nie wiedział wprawdzie, że w mężu tym przez rodzica jego płynie krew tracka, zmieszana z grecką po matce, wszelako zastanawiały go twarzy onej niezupełnie helleńskie rysy: nos i usta zakreślone były dość grubo, lecz z mądrych, spokojnych oczu wyzierała skupiona powaga i cicha stateczność, a nad pysznymi łukami brwi sklepiła się wspaniale rozbudowana czaszka. Okolone krótkim zarostem oblicze tchnęło męską siłą woli, a zarazem niepospolitym rozumem. „Spiżowy hart musi być w tym człowieku — mówił sobie Pejsidoros — a duch i myśli orłowe...”

Mijali świątynię Zeusa, lecz nazbyt już było późno, by wstąpić, a przyjrzeć się posągowi Fejdiasowemu ze złota i kości słoniowej. Słońce na zachodzie obzierało się jeszcze, oblewając purpurą budowle i drzewa; różowiło też na prost świątyni stojącą na wysokim cokole postać olbrzymiego Zeusa, który trzykroć przewyższał miarę ludzką, a dalej nieco, w zorzy wieczornej bielą marmuru świeciła skrzydlata Bogini Zwycięstwa, cudne dzieło Pajoniosa Mendejczyka.

Z rozpostartymi skrzydły, w rozwianych szatach, co wichrem napełnione wzdymały się za nią niby żagle, zdawała się lekko spływać z nadniebnych wyżyn, gałązkę palmy w ręku dzierżąca; pod stopami jej orzeł polatywał. Oczom nie chciało się wierzyć, że ta dziewicza postać, tak powiewna, jest naprawdę przytwierdzona do swej wyniosłej, trój graniastej podstawy; rzekłbyś raczej, że ku niej dopiero się zniża, że jej nie dotyka wcale...

Tuż obok siebie, u wnijścia do świątyni, mieli znowu inne dziwo sztuki: na półkolistej podstawie stali tam rzędem odlani ze spiżu wojownicy achajscy, przedstawieni w owej chwili, kiedy zgłaszają się do walki w pojedynkę z Hektorem, a los ma rozstrzygnąć, któremu z nich ta chwała przypadnie w udziale. Chociaż mrok już padał, jednak Sokrates i jego towarzysze zatrzymali się przed tym arcydziełem. Alkibiades półgłosem jął mówić wiersze z onej pieśni Iliady:

 
Za czym ich dziewięciu wstanie,
A przed wojennikami wszystkimi najprzódziej
Agamemnon się zerwał z miejsca, władca ludzi;
Po nim Diomed powstał, syn Ty deja duży;
Więc Ajasy obadwaj w hart pancerny turzy,
Idemenej, a za nim druh jego poskoczy
Meriones, co z Aresem krew porówno toczy;
Więc po nich Eurypylos Euajmonów hoży,
Thoas Andrajmonida i Odyssej boży,
A wszyscy walczyć z boskim Hektorem gotowi.
Nestor, gereński harcerz , tak do nich przemówi:
„Losem to rozstrzygajcie, komu pójść przypada.
Iście radość Achiwom sprawi on nie lada,
Co spiż noszą u kolan — i radość niemałą
Będzie miał sam w swe; duszy, kiedy wyjdzie cało
Z okropnej walki onej i straszliwej toni”.
Tak rzekł; wzdy bierki sobie zaznaczali oni,
Każdy swoją, a potem wszyscy je gromadą
W szyszak Agamemnonów Atrejczyca kładą,
A lud w modłach wzniósł ręce przed oblicze boże
I niejeden rzekł patrząc w niebieskie przestworze:
„Ojcze Zeusie, spraw, niechaj los Ajasa padnie
Albo syna Tydeja lub króla, co władnie
Mykeny bogatymi, kędy złota tyle!”
Tak mówili. Bierkami potrząsał przez chwilę
Harcerz gereński, Nestor. I padł, jako chcieli,
Ajasów los...


Tukidydes tymczasem ręką bohaterów ukazywał: na osobnej podstawie na prost onych dziewięciu widać było „Nestora, gereńskiego harcerza”, co przyłbicę Agamemnona w dłoniach trzymał. Na puklerzu Idomeneja, gdzie znamię kura było wyrażone, wyczytali też imię rzeźbiarza: Onatas, a na podstawie napis głoszący, że posągi te są wspólnym darem ludów achajskich. Byliby może jeszcze dłużej przyglądali się onemu dziełu, lecz słudzy świątyni szli już zamykać Altis. Pejsidoros rozstał się z mężami onymi za bramą i wzdłuż muru podążał na noc do gimnazjonu. Z zachodniej bramy wychodziła liczna gromada młodych Spartan, odzianych w krótkie, wełniane chitony. Widno jeszcze upojeni słowami Herodota, śpiewali dobranymi głosy gromką pobudkę Tirtajosa:

Naprzód, Sparty młódź sierdzista,
Wolnych ojców syny;
Tarcz w lewicy okolista,
W prawej rohatyny.
Nie żałujcie krwi, żywota:
Dzielne męstwo — Spartan cnota!...

Wobec Ateńczyków i sprzymierzonych z nimi ludów pieśń taka brzmiałaby gdzie indziej w onych czasach wojennych jak wyzwanie. Wszelako podczas igrzysk, nie tylko w Olimpii samej, lecz nawet w najodleglejszych stronach Hellady, święcił się pokój boży, ekechejria. Rozejm ten święty ogłaszali Elijczycy, ludy greckie na obrzędy olimpijskie zapraszając. W świątyni Hery jako szacowną pamiątkę przechowywali dyskos Ifitosa, odnowiciela igrzysk długo zaniedbanych; na kamiennym tym kręgu biegły wokoło wypisane słowa pokoju bożego, co w każdej helleńskiej duszy odbijały się uroczystym i radosnym echem. Wytrącały one wojownikom oręż podniesiony do ciosu i niby zaklęciem czarodziejskim w bratniej zgodzie jednoczyły na chwilę powaśnionych synów przed obliczem wspólnej matki ojczyzny i nieśmiertelnych bogów.