Farsa panny Heni/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Farsa panny Heni
Pochodzenie Czarny Bóg
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Rolnicza P. G. w Poznaniu
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nie było pod słońcem szczęśliwszego człowieka, jak stary emeryt w cieplarni Nadolskiej. W pantoflach i białym fartuchu, z czarną mycką na łysej głowie, w okularach na zatabaczonym nosie, dreptał starowina wśród zieleni, gderząc bezzębnemi usty na różne robaki i glisty, wśród których znajdował się też dla kompletu niedbały urwis ogrodniczek.
Wiosenne słońce budziło śpiochów do życia. Różnobarwne hiacenty i śnieżne tuberozy napełniały wilgotną atmosferę cieplarni upajającą wonią. Ani śladu frytury i asfaltu. Emeryt uśmiechał się, stając w ekstazie to przed jednym wazonem, to przed drugim.
Znalazła się jakaś drobna szkoda; starowina wlepił nos w ten punkt i myślał, i tak był pochłonięty, że nie posłyszał kroków na schodach z salonu, i dopiero wesołe pozdrowienie obudziło go z zadumy.
— Jak się mają stryj i kwiaty?
Właściciel Nadolska stał przed nim jakiś dziwnie rozjaśniony i promieniejący. Takim go nigdy nie widział starowina, więc uszczęśliwiony, objął za głowę i pocałował w czoło.
— Kwiaty prosperują, a i ja niezgorzej. Od tygodnia czekamy na ciebie, twoi oficjaliści głowę mi durzą, a ja bardzo wyglądam tych nakrapianych kamelij. Przywiozłeś je?
— A jakże! I nietylko kamelie. Przywiozłem stryjowi synowicę z Wiednia!
— Co!
— No, tak, niby, czyli żonę dla siebie.
— Cóż to nowego? — zawołał emeryt osłupiały.
— Nic nowego, stryju. Stara, nieznośna znajomość! — zabrzmiał za nim srebrny głosik.
Obejrzał się. Z pośród liści olbrzymiej paproci wyjrzała naprzód uśmiechnięta twarzyczka, potem smukła postać i już była u boku, całując serdecznie pomarszczoną dłoń.
— Hę, co to takiego! Co to znaczy? — wołał, nie mogąc przyjść do siebie.
— To znaczy, stryju, że ci sądzono nie pozbyć się mnie nigdy! — odparła, śmiejąc się. — Chyba mnie teraz obaj wspólnemi siłami wypędzicie.
— Ależ to historja! Co też do ciebie przystąpiło, Tytanku? — zawołał desperacko emeryt. — Chybaś zapomniał o naszych kwiatach? Wszakże z nich ani jednego nie zostanie w całości, gdy ta koza tu tydzień pobędzie! Ślicznieś się spisał! Było poco jeździć do Wiednia, żeby sobie takiej biedy napytać. I ty może myślisz, że z tego będzie gospodyni na tyle majątków, że to potrafi się przyzwoicie pokazać w towarzystwie? Błaźnica i koniec. Przez sznur jej skakać, z pudlem się bawić, a nie żoną ci być. Albo ona rozumie nawet, co to znaczy?
Henia przed nawałnicą schroniła się pod skrzydła Chojeckiego i podniosła ku niemu swe cudne oczy z prośbą, by zaprzeczył. Objął ją ramionami i przytulił do piersi, uśmiechając się do zaperzonego stryja.
— Cóż robić, stryju — odparł wesoło, — kiedy dla mnie nie ma milszej, nad to dziecko. Zobaczysz, stryju, że ją pokochasz, poznawszy. To już nie swawolna dziewczynka. Potrafi ona wszystko, co zechce. Kwiatki nasze bezpieczne będą i nasz dom możemy jej powierzyć z całą wiarą. Ja za nią ręczę!
Emeryt na to przemożne wstawienie zamilkł, zbity z tropu. Mruczał tylko i ukosem patrzył na najbliższe wazony, obok Heni, drżąc o ich całość.
— A moje kameije? — zagadnął, przypominając sobie rzecz o wiele ważniejszą jak żona Chojeckiego.
— Oto właśnie je niosą — odparł młodzieniec, wskazując na ogrodników, wnoszących paki.
— A ładne? — badał stary, oblizując się łakomie.
— Nie wiem stryju, Henia je wybierała.
Emeryt skrzywił się litośnie, mało wierząc w możność dobrego wyboru. Poszedł jednak w tamtą stronę i po chwili zapomniał zupełnie o nowym nabytku, przybyłym z Wiednia.
Oboje patrzyli za nim czas jakiś.
— Może on prawdę mówił, że ja nie potrafię wydołać obowiązkom — szepnęła, — ale ty mnie ich nauczysz, jakeś już tylu rzeczy nauczył, nieprawdaż?
Uśmiechnął się tylko, dotykając ustami jej rozchylonych usteczek.
— Zobaczysz, że za miesiąc on sam ograbi oranżerję na bukiet dla ciebie — odparł, pociągając ją w głąb.
U schodów przystanął.
— Jeszcze prawie nie byłaś w moim domu, trzeba, żebyś doń zrobiła wjazd tryumfalny, jak do królestwa swego.
Zanim się obejrzała, wziął ją w ramiona i poniósł na górę. Srebrny jej śmiech zwrócił uwagę emeryta. Pokiwał głową, lecz już znacznie złagodzony po obejrzeniu kamelij.
— Otóż to! tego tylko brakło! Tytus kark skręci, dźwigając błaźnicę po schodach. Chociaż to lekkie... nie więcej chyba waży, jak wazon rododendronu. Hm, kamelje superior. Żeby nie to, że mój chłopiec nigdy nie kłamie, nie uwierzyłbym, że to ona wybierała.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.