Farsa panny Heni/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Farsa panny Heni
Pochodzenie Czarny Bóg
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Rolnicza P. G. w Poznaniu
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Żałobna wypustka u surduta młodzieńca uratowała go szczęśliwie od setki dowcipów, które krotochwilny redaktor miał na języku, gdy ujrzał nazajutrz swego sekretarza, zajmującego zwykłe miejsce u biurka.
Powstrzymał się jednak wczas, uścisnął tylko serdecznie rękę i, wyrezonowawszy, że praca w smutku jest najlepszem lekarstwem, wspaniałomyślnie oddał mu wszystko, co miał do roboty, jako dodatek do zwykłych zajęć, a sam poszedł wynagrodzić sobie ten dobry uczynek w jakiejś literackiej kawiarni, wśród grona kolegów.
Cierpliwy chłopak nie rzekł słowa na ten nowy rodzaj pociechy w smutku, która mu zajmowała odtąd dwa razy tyle czasu, co przedtem. Siedział, milczał, czytał lub pisał, napozór zupełnie rad z życia. Nadmiar pracy nie przykrzył mu się. Z natury małomówny, poważny i dziki, nie szukał towarzystwa i znajomości, i wolał spędzać czas w redakcji, niż samotnie w swej izdebce, gdzie tak niedawno jeszcze mieszkali razem z ojcem. Przytem miał dla redaktora dług wdzięczności. Pamiętał, że gdy przed kilku laty przybyli do miasta, zrujnowani wskutek jakiegoś procesu, i z zamożnych ludzi zostali nędzarzami na bruku, bez chleba kawałka, nieznany człowiek zajął się nimi serdecznie.
Ojcu wyszukał skromny urząd, jego samego z całą wiarą wziął do siebie na pomocnika, wydźwignął obu z nędzy.
Dlatego to, na podziw innych urzędników redakcji, Chojecki nie skarżył się ani na nocne czuwanie nad korektą, ani na nadmiar pracy, ani na literackie wieczorki swego pryncypała w kawiarence na rogu. Zajmował się interesami nie jak sługa, ale jak przyjaciel, zajmował się tak serdecznie, że nawet redaktora napadały niekiedy wyrzuty sumienia i w rezultacie wybuchy czułości.
— Ćmo, molu, mizantropie! — wołał wówczas — czemu ty choć na ulicę nie wyjdziesz! Przyrośniesz do biurka!
— Albom ja ulicy nie widział! Co tam ciekawego? — mruczał sekretarz.
— No, to pójdź do teatru, na koncert, gdziebądź, choć do ogrodu jakiego.
— Dziękuję panu, nie lubię muzyki.
— Nie lubisz! Ha, to dobrze! Każę ci tu pod okno katarynkę sprowadzić, jeżeli mi zaraz nie wyjdziesz na ulicę. Zachorujesz, człowieku! Ot, wiesz co, idź odwiedź swego stryjaszka! Spotkał mnie dziś i mówił, że znalazł jakiś unikat-kapelusz. Skarży się, że ciebie dawno nie widział. Przysiągłbym, że w gruncie brak mu psot Heni. Zrobiłeś straszną krzywdę staremu, nie ma na kogo gderać. Wspomnisz moje słowo, że wkrótce wytnie ci orację, jak to źle, że jej tu niema. Zobaczysz, że on was jeszcze doprowadzi do pozbycia się narowów antymałżeńskich. No, patrzcie, jak on teraz zmyka! Ej, chłopcze, co ci tak pilno! Poczekaj, zaraz skończę.
Ale Chojecki nie był ciekawy końca, sądząc po początku.
Nie cierpiał drwin redaktora; jego szalone ożenienie się, im dalej się odsuwało w przeszłość, tem więcej zaczynało mu wyglądać na kapitalną niedorzeczność.
Wstydził się sam za siebie, gniewał się; zestawienie jego imienia z imieniem Heni irytowało go okropnie.
Gdy się jednak znalazł na ulicy, swobodny na resztę wieczora, nie zwabił go ani koncert, ani kawiarnia, nie poszedł szukać rozrywki, tylko ruszył wprost do starego dziwaka, ot tak, sam nie wiedząc dlaczego i poco, chyba dla spełnienia miłosiernego uczynku.
Zastał emeryta nad filiżanką herbaty, czytającego gazety.
— Ot, wiesz co? Dobrześ zrobił, przychodząc — zawołał poczciwina, całując go po ojcowsku; — chłodno na ulicy i za wiele kobiet, co? Uciekłeś do starego?... U mnie teraz cicho, odkądeś sobie wziął tę grzechotkę. Siądź, zaraz herbatki ci udzielę i pogawędzim trochę. Powiesz mi, co tam u Heni słychać, musisz mieć częste wieści, albo może mi dokończysz gazetę? To bardzo pouczająca lektura.
Z dwóch tych propozycyj, Chojecki stanowczo wybrał ostatnią; porwał z żywością wilgotny jeszcze arkusz, nad którego ułożeniem spędził całą noc, i począł odczytywać „pouczającą lekturę“, od handlowych telegramów i rozkładu pociągów, do anonsów, zaginionych psów i adresów mamek.
Emeryt nie darował ani jednego wiersza.
— A dalej? a dalej? Cóż jeszcze?
— Nic, panie dobrodzieju, oprócz podpisu redaktora i mego.
— A prawda. No, proszę. Codzień czytam u spodu: Chojecki, i nigdy mi na myśl nie przyszło, że to ty. Henia trzepie tak prędko i tak przekręca, żem dotąd akuratnie nie wiedział, jak twój honor. Coś mi ta błaźnica plątała groch z kapustą o tobie, ale ktoby tego pytla słuchał. Chojecki — powtórzył po namyśle — coś mi to nazwisko nie obce. Darujesz, kawalerze, że cię spytam o imię.
— Tytus.
— Co? Tybyś był tym Tytankiem, z którym u jezuitów w Krakowie kolegowaliśmy przed sześćdziesięciu laty? Kawał czasu! — wykrzyknął stary, zapominając spojrzeć w zapale na zaledwie widoczny, pierwszy zarost, osłaniający wargi chłopaka.
— To był mój ojciec — zrektyfikował anachronizm Chojecki.
— A prawda, chyba! Tyś trochę za młody! Ale skądże zabłądziliście w te strony? Z Tytusem Chojeckim znałem się wybornie. Obaj byliśmy w Galicji. On miał nad Sanem śliczny majątek, był zamożnym chłopcem, ja pauprem w porównaniu. Na wakacje zabierał mnie z sobą. Hę, hę, co? — czy nie tak? — pamiętasz?
— Istotnie, mieliśmy folwark w Galicji, Nadolsk się nazywał — szepnął Chojecki.
— A co? widzisz? Odnalazłem w starej głowie wspomnienie, starsze chyba od ciebie, bo wówczas Tytus nie był żonaty i dzieci też nie miał — dodał, bardzo zajęty swą opowieścią. — Dobry był z niego kolega i brat. Ot, wiesz co, że gdyby nie on, wątpię, czybym się przez kolegjum przepchał; bywało głodno i chłodno do zbytku. Ha jakoś to minęło. Potem on musiał do majątku wracać, ja poszedłem do wszechnicy i już się nie spotkało kolegi w życiu. Pocztowy trakt nasza ziemia, kawalerze, dziś tu, jutro tam. Ktoby mi powiedział przed laty, że tylko przypadkiem dowiem się o towarzyszu, że on sobie wyhoduje takiego tęgiego chłopca, który mnie uwolni od roztrzepanej frygi i rozweseli wieczory! Poczciwy Tytus, może być dumny z ciebie.
— Ojciec umarł, panie dobrodzieju — odparł Chojecki.
— Dawno?
— Na wiosnę, przed dwoma miesiącami.
— Ach, czemużeś mnie nie uprzedził? Choć to nieszczęście, że wy każdego biedaka, co zamrze, zostawiacie w tych okropnych, niehigjenicznych kościołach, ale, doprawdy, poszedłbym pomodlić się za kolegę i oddać mu ostatnią posługę. Szkoda go. Któż ci został? matka, rodzeństwo?
— Nikt, panie. Byłem jedynakiem a matkę straciłem dzieckiem.
— Dlaczegóż wynieśliście się z Galicji?
— Bo nie było poco tam zostawać. Stryjeczny brat ojca wytoczył nam proces o granicę. Sprawa trwała lat dziesięć, zjadła nam kapitał, obciążyła długami, nareszcie wypadła na naszą niekorzyść. Koszty wzięły resztę. Nadolsk z licytacji kupił stryjeczny brat ojca, nam zostało parę tysięcy guldenów i szeroki świat. Poszliśmy tedy precz z Galicji. Zrazu szukaliśmy dzierżawy, ale nic się nie trafiło, kapitał poszedł na życie, trzeba było do pracy się rzucić. Z obywatela i gospodarza ojciec został pisarzem biurowym, a ja sekretarzem przy redakcji.
Emeryt zażył niuch tabaki, kichnął, otarł nos hałaśliwie i z pod oka spojrzał na gościa.
Zdawało się, że dziś dopiero go poznał i zobaczył, dowiedziawszy się, kim był, przypomniawszy stare lata i szkolnego kolegę. Tak był zajęty i uradowany z odkrycia, że aż mu na chwilę wyszły z głowy kapelusze i wskutek tego myślał i mówił jak człowiek bez bzika.
— Biedny Tytus! — mruknął — on, taki żywy energiczny, musiał się czuć więźniem w mieście. Czemużem się pierwej o tem nie dowiedział! A ty, chłopcze, jakże czujesz się przy nowej pracy?
— Byliśmy jak skrępowani z początku — odparł zapytany, starając się uśmiechnąć, — brakło nam, wieśniakom, powietrza, ruchu i swobody. Z czasem się człowiek do wszystkiego przyzwyczaja.
— Hę, wolałbyś orać?
— Wolałbym nie widzieć tylu ludzi, — szepnął chłopak; — jestem dziki i nieśmiały.
— Wszakże teraz możesz zmienić życie. Gdzieżeś podział pieniądze Heni? Miała 30.000 rubli.
— Nie widziałem ich, — wyjąkał niezrozumiale, czerwieniąc się jak rak.
— Co? Zostawiłeś je u niej, warjacie? Dałeś szalonemu miecz w rękę? Pozwoliłeś jej rozporządzać się niemi? jej, co nie zna wartości grosza? Aleś chyba oszalał?
— To są pieniądze pańskiej synowicy, nie mam do nich najmniejszego prawa.
— To mi racja dopiero! Wziąłeś sobie błaźnicę ze wszystkiem, co jej jest i będzie! Śliczne wygłaszasz zasady, pfuj! A jak się potem bęben urodzi! — to ty może także powiesz staremu stryjowi „to jest dziecko pańskiej synowicy, nie mam do niego najmniejszego prawa!“ — A pfe, aż źle słuchać!
Chojecki mimowolnie uśmiechnął się na ten wynik.
— No, to już bezwątpienia będzie pańskiej synowicy.
— Aha, i może mnie je oddasz na hodowlę, ze swej łaskawości, co? Wygodny jesteś. I pocóżeś się żenił, pytam, jeśliś pieniędzy nie wziął? Dobrze ci tak za głupotę! Pfe! Rzucić na poniewierkę taki kapitał, a samemu zostać w tej waszej smrodliwej redakcji! Żebyś ty wreszcie był jaki tam podobny Heni półgłówek, tobym się o to nie troszczył, ale syn mego Tytusa! To mi żółć obraca.
Stary się rozchodził i rozsierdził okrutnie. Ani razu przez cały wieczór nie wspomniał kapeluszy! nie uspokoił się, póki nie wywiedział się jak najdokładniej o chęciach, zawodach, celach i zasadach Chojeckiego.
Nie było to znowu tak bardzo łatwą rzeczą. Ze skrytego, hardego chłopca każde słowo trzeba było wydzierać przemocą. Odpowiadał ogólnikami, monosylabami, krył się ze swą duszą jak z tajemnicą stanu.
Po parogodzinnej indagacji wyszło wreszcie na jaw, że nie cierpiał miasta, ludzi, pracy biurowej, słowem tego, co miał w życiu, a tęsknił za niedościgłą dolą gospodarza, obywatela samotnika, w jakim kącie, gdzieby mu świat milczenia nie przerywał. Marzenia nie były zresztą bardzo zuchwałe. Wiele biedy, wiele pracy, trochę chleba, i jaka taka chałupa, w którejby podczas deszczu można było znaleźć suchy kąt. Oto wierny obraz szczęścia mizantropa. De gustibus non est disputandum.
Emeryt, skończywszy badanie, rozparł się w fotelu, odbył manewr z tabaką, wsadził swą spiczastą brodę w rękę, przymknął oczy i zdawał się drzemać. Od czasu do czasu roztwierał powieki, ruszał ustami i mruczał coś do siebie.
— Pewnie mi wymyśla w duchu, żem osioł, — zauważył sam w sobie gość, nie śmiejąc przerwać milczenia.
Emeryt pierwszy się odezwał:
— To dobrze, to dobrze, tak będzie najlepiej — zawołał, prostując się żywo. — Słuchaj no, chłopcze, czy ja mogę na ciebie liczyć w razie potrzeby, jak na syna kolegi?
— Naturalnie, jestem zawsze na usługi pana dobrodzieja.
— Pamiętajże, pamiętaj, bo ci obietnicę przypomnę kiedyś, zobaczysz.
Stary wyrzekł to tak uroczyście, jakby chodziło o zasady wiary.
Czy zwarjował do reszty? — myślał Chojecki dnia tego, wracając do siebie. Gotów, doprawdy, wziąć mnie za słowo i kazać którego dnia ustroić się w jakie kapeluszysko dla wznowienia wygasłej mody.
Myśl ta nabawiła go takiego strachu, że przez dwa miesiące nie zajrzał do starego. Obchodził starannie promenadę publiczną, bał się prawie wyjść z redakcji. Wolał już znosić codzienne pytania pryncypała, np. czy nie miał listu od Heni, czy nie spodziewa się w prędkim czasie zostać ojcem, czy nie myśli gonić za nią, czy go nie trwoży jej karjera teatralna, najeżona tysiącem pokus?
Chłopak wciskał głowę w ramiona, jak ktoś, opadnięty przez rój pszczół, doszło do tego, że na wejście redaktora dostawał gorączki rozdrażnienia.
Razu jednego był prawie szczęśliwy, gdy znalazł w stosie korespondencyj fantastycznie ustrojoną kartkę, zaczynającą się od słów: „Drogi Wujaszku“. Zemścił się na niewinnym papierze za swe codzienne utrapienie i cisnął go z furją na bok, a sam poszedł na obiad. Z powrotem zastał pryncypała z binoklami na nosie. Trzymał list w ręku i starał się czytać.
— Aha, tuś ptaszku. Masz, wyręcz mnie, musisz mieć wprawę do tych pcheł, czy mikrobów, które twa ukochana wyrzuca na papier, tu chyba da radę mąż, albo mikroskop.
— Oczy mnie bolą, mam słaby wzrok, — mruknął.
— Ta, ta, ta! Słaby wzrok! Cudo to wypatrzyłeś bez pomocy obcej! Czytaj, bratku, bez żadnych zazdrosnych epizodów, wywołanych tem, że ona do mnie, a nie do ciebie pisze. Muszę wszakże, u licha, wiedzieć, czego ona tam chce. Może chora, lub potrzebuje pomocy. Nie można wszakże dać zginąć dziewczynie, tfu, przepraszam cię, chciałem powiedzieć kobiecie!
Chojecki już czytał, byle go się pozbyć.
„Drogi wujaszku!
Dziś mój trzeci występ, śpiewam Adelę, tu bardzo wesoły teatr, tak krzyczą, a za kulisami się kłócą i całują, i znowu sprzeczają! Okropnie wesoło! Mój dyrektor zgubił wczoraj perukę, zaczepiła mu się o gwóźdź koło kulisy, myślałam, że umrę ze śmiechu. Moje towarzyszki zbierają się zaledwie, siedzę sama, we własnym gabinecie, orkiestra już przyszła, za chwilę rrum!... i grać zaczną.
Tak się śpieszę!
Wyjeżdżając od was, zapomniałam w mieszkaniu jednego kolczyka z brylantem, bardzo mi potrzebny, musi się znaleźć na ziemi, w śmieciach, jeżelim go na ulicy nie zgubiła. Za ten jeden, co tu mam, Fanny chciała mi dać tysiąc franków, ale cóż, chyba go u nosa powieszę!
Śniło mi się wczoraj, że stryj nalewał herbatę w kapelusz; może go co złego spotkało? Niech go wuj pozdrowi ode mnie, bo nie mam czasu na osobny list; a jeżeli wuj nie wyczyta, to nie, bo to wodne pismo.
Ktoś puka, to pewnie ten pan, co mi codzień przysyła bukiety i proponuje, ach! Eldorado na ziemi! Diable c‘est tentant, ale na nieszczęście, on się nazywa Gaspard! Ukochany Kacper, brrr! na to się nigdy nie zdecyduję.
Bądźcie wszyscy zdrowi

Harriet.

„Proszę powiedzieć, a mon mari (ach, żeby Kacper ten frazes zobaczył), — proszę mu zatem powiedzieć, żem na jego intencję nauczyła się najpatetyczniejszej arji „Sinobrodego“, czekam okazji, by słowa dotrzymać, au chevalier morose.
— Cha, cha, cha! — wybuchnął redaktor — w ogonie trucizna. List niby do mnie, ale...
Dokończył gestem wymownym.
Chojecki obrócił się dość niegrzecznie w bok i spojrzał machinalnie na stempel pocztowy. Redaktor, uspokojony, co do zdrowia siostrzenicy, puścił wodze konceptom.
— A imię mu: kakofonja! — wykrzyknął, biorąc list do ręki i podnosząc w górę. — Kolczyk i modne pisanie, Kacper i Sinobrody, wszystko bez daty, bez nazwisk, miejscowości, ale genjalne! Jutro umieścimy ten okaz w feljetonie, na pamiątkę wiekom przyszłym, na wzór stylu i formy! Cóż tak milczysz! Trwoży cię to pukanie do jej drzwi? Daj sobie pokój. Kacper, wszak to jeden z trzech króli; w najgorszym razie, za przykładem imiennika, odbędą pobożną pielgrzymkę do Betleem. Jako dobry chrześcijanin, nie będziesz udawał Heroda i ścigał w imię sprawozdania: gdzie byli? co robili? i co z tego wynikło? To dobre dla zazdrosnego bałwochwalcy. Idź tymczasem po ten kolczyk, w śmieciach zostawiony przed pół rokiem; pewnie go znajdziesz, bo Opatrzność nie zechce zezwolić na przedziurawienie nosa przyszłej primadonny, który, mówiąc między nami, jest teraz zgrabniutki. Już to pewnie, że nie jeden tylko mag spostrzeże wdzięki Heni, jeszcze rok, znajdzie się reszta: Melchior i Baltazar itd.
Jakiś interes przerwał wyliczanie, a Chojecki, przez wrodzoną delikatność, rzucił na same dno kosza nieszczęsny list, bojąc się owego feljetonu i możliwego rozgłosu, nie tak dla siebie, jak dla autorki; szczęściem jakiś skandalik uliczny, napół wymyślony przez reportera, zwrócił uwagę redaktora w inną stronę i zapełnił nazajutrz odcinek. Po kolczyk, naturalnie, nikt się nie pofatygował i życie Chojeckiego płynęło monotonnie dalej, gdy dnia pewnego zdarzył się nowy wypadek.
Późnym wieczorem biedak wypoczywał w swej izdebce, wyciągnięty ze snu.
Nad głową, u sufitu, wielki pająk tkał sobie płótno, zwijając się po nitkach, zasnuwając coraz wygodniejsze gniazdo i młody człowiek śledził robotę z pilnością osoby, bardzo zainteresowanej w tej kwestji; myślał, czy będzie muchą, czy też współtowarzyszem samotnika, który o tyle lepiej był uposażony od niego, że dzierżawił bezspornie róg sufitu, nie miał sąsiadów, znajomych, do czego on nigdy nie dojdzie.
To antropo-zoologiczne marzenie przerwane zostało klapaniem kaloszy na korytarzu, pracowitem szukaniem klamki, wreszcie otwarciem skrzypiących drzwi.
Nim się zdołał zerwać, już miał przed sobą czerwony szalik, oliwkowy płaszcz, parasol i szeroką, ożywioną uśmiechem fizjonomję stryjaszka. Kraciastą chustką ocierał pot z czoła.
— Ararat twoje mieszkanie! — zawołał, siadając na najlepszem krzesełku, które mu gospodarz śpiesznie podsunął. — Ot, widzisz, nie doczekawszy się ciebie, sam przyszedłem... Mahomet do góry! — dodał, uśmiechając się dobrodusznie.
Chojecki poczuł wyrzut sumienia, spuścił głowę, uznając za najstosowniejsze milczeć i wstydzić się.
— No nie, ja to sobie tak tylko mówię. Rad jestem, żem też zobaczył, jak ty mieszkasz; przytem przywiódł mię tu ważny interes.
— Pan dobrodziej mnie potrzebuje?
— A jakże, a jakże. Imaginuj sobie, jadę na wojaż. Ale to niezwyczajna rzecz, od lat trzydziestu nie opuszczałem miasta.
— Możebym mógł pana wyręczyć?
— Otóż to, otóż to! Zostawiam ci wszystko najdroższe, starania tyloletnie, owoc pracy zdaję na twe sumienie. Wszak ty ich nie dasz tknąć rzezimieszkom?
— Z całą pewnością. Codzień będę w pana mieszkaniu, choć na chwilę.
— Na chwilę! Piękna rzecz!... a w drugiej chwili ktoś wpadnie i ograbi moje skarby! Na to niema zgody, a noce? One mają całe noce być bez troskliwej pieczy! Chcesz, żebym w drodze nie miał minuty snu z niepokoju, o nie! Ty musisz tam zamieszkać, jeśli mi dobrze życzysz.
— I owszem, z całą chęcią, mogę zaraz się tam udać.
— O tak, to dobrze. Byłem pewny, że się na tobie nie zawiodę. Oto trzy klucze: ten na rzemyczku, to od nich, ten na kołeczku, to od mego mieszkania, a ten, zgięty, od mieszkania Heni. W niem się rozlokuj, bo jej sypialnia przytyka do mojego skarbu; tam najlepiej posłyszysz wrzawę napadu i rabunku. Zapamiętałeś? Nie mieszaj ich, bo nic tak zamków nie psuje, jak szturchanie obcym kluczem.
— Pamiętam doskonale.
— No, to i w drogę. Będę dopiero spokojny, gdy cię zobaczę odjeżdżającego w tamtą stronę.
Stary dobył srebrną cebulę z kieszeni i zlustrował godzinę z zegarkiem młodzieńca.
— I mnie już czas w drogę. Rozjedziemy się przy bramie.
Chłopak zabrał śpiesznie trochę rzeczy i, naglony przez starego, opuścił izdebkę.
Na dole zastali dorożkę z kufrem emeryta, czekającą na pasażera.
— Pan na długo jedzie? — zagadnął Chojecki, pomagając nu wsiąść.
— Nie wiem. Chcę sobie kupić w Turcji tabaki — odparł, uśmiechając się filuternie. — A nie zapomnij o molach! — krzyczał już ze środka ulicy, zapominając o możliwem podsłuchaniu. — Trzeba codzień opatrywać, i trzepać, i kropić, i wietrzyć!...
Turkot zagłuszył resztę poleceń. Chojecki powlókł się na swe nowe locum.
Poomacku znalazł schody, a potem drzwi, następnie zgięty klucz. Na pierwszym kroku potknął się o coś i upadł jak długi. Wstał, mrucząc niechętnie.
— Mogą mnie sąsiedzi wziąć za rzezimieszka — myślał.
Ale sąsiadów, szczęściem, nie było. Emeryt z synowicą zajmował całe pierwsze piętro niewielkiej kamienicy, z widokiem na promenadę publiczną.
Przez bojaźń niedyskrecji współlokatorów, nie odnajął połowy po wyjeździe Heni i, jak się Chojecki przekonał, zapaliwszy zapałkę — musiał tu nawet nie być chyba.
Mieszkanie wyglądało jak las, nawiedzony trąbą powietrzną. Najeżone było poprzewracanemi sprzętami, zarzucone śmieciami, papierami i przeróżnemi rupieciami, napełnione bezładem po brzegi. Wśród tego chaosu znalazł się lichtarz z kawałkiem świecy i nowy gospodarz spędził noc, śpiąc, jak drwal, na dziewiczem łóżku swej żony, z którego pościel widocznie Henia zostawiła na pamiątkę stryjaszkowi.
Od tego dnia Chojecki zbuntował się na nadprogramową pracę w redakcji. Spełniał swój obowiązek i zmykał z biura.
W swem nowem mieszkaniu znalazł raj. Panowała tu klasztorna niemal cisza i spokój. Nie miał wokoło, jak dawniej, trzydziestu kawalerskich stancyj, gwarnych po całych nocach, nie odbierał wizyt rozochoconej młodzieży, która znajdowała nadzwyczajną przyjemność w drażnieniu się z odludkiem, a co najważniejsza, znalazł bezpieczny przytułek przeciw konceptom krotochwilnego pryncypała.
Odwdzięczając się staremu emerytowi, codzień bardzo gorliwie trzepał, wietrzył i opylał szanowne kapelusze.
Pewnego wieczora, gdy właśnie spełniał tę ważną czynność, ujrzał nagle w progu stryjaszka we własnej osobie.
Podszedł zdumiony.
— Pan dobrodziej chyba zaklęciem otworzył zamek!
— He, he, he! — śmiał się stary. — Przestraszyłem cię, mój poczciwy chłopcze. Nie dzwoniłem, bo mam drugi klucz, a myślałem, że cię niema z redakcji. Cóż tu słychać z mojemi drogiemi dziećmi! — zagadnął, miłosnem okiem obejmując kapelusze.
— Zdrowe i całe — odparł Chojecki.
Stary rozebrał się z płaszcza i zaczął gospodarzyć w mieszkaniu, drepcząc i gderząc, opowiadając i stękając, ale w rezultacie widocznie zadowolony z podróży.
— Musiał pan dostać w Turcji bardzo dobrej tabaki — zauważył młodzieniec.
— A, dobra, wyśmienita. Kiedyś ci jej dam skosztować, ale jeszcze nie dziś, niestety!
— Dziękuję panu. Nie zażywam!
— Ode mnie zażyjesz, a ja ci powiem: pomyślności, jak kichniesz! — śmiał się stary.
Tyle tylko dowiedział się Chojecki o nagłej podróży dziwaka. Przywykły nie dziwić się niczemu, wierzył wreszcie, że o tabakę tu chodziło, i nie troszczył się dalej o nią. Już to wyznać trzeba, że nawet wąż w raju nie wziąłby go na ciekawość i nie zmusił do grzechu.
Nazajutrz, gdy chciał wracać do siebie, okazało się, że emeryt nie mógł się już obejść bez niego.
Raptem, czego przedtem nie było, wzrok mu osłabł, nie mógł sam czytać, raptem polubił towarzystwo, i raptem nie mógł wystarczyć jakiemuś fikcyjnemu nadmiarowi pracy. Jedynem lekarstwem na te wszystkie niedostatki był tylko Chojecki.
Powstało w chwili rozstania takie gderanie i takie utyskiwanie, że się chłopcu zrobił serdeczny żal starego — został.
Zapłacił za mieszkanie Heni, sprowadził swe ubogie ruchomości i zastąpił synowicę staremu.
Naturalnie, emeryt zarobił na zamianie i choć gderał, to tylko, żeby się nie odzwyczaić, bez powodu najmniejszego. Pomagało mu to zapewne w trawieniu.
Chojecki znalazł w nim drugiego ojca. Gderania nie słuchał, z dziwactwami się zżył, i gdy po pewnym czasie zajrzał w duszę starego, pokochał go i przywiązał się szczerze. Mieszkało tam złote serce.
Nicby im nie brakło w ich wspólnem pożyciu, gdyby nie nowa manja dziwaka: zachciało mu się raptem świeżego powietrza. To, którem oddychał od lat trzydziestu, okazało się smrodliwem, ciężkiem, zabójczem, poczęło go dusić, nabawiać mdłości, wreszcie wszędzie było go za mało. W mieszkaniu zaprowadzał wentylatory, otwierał okna, wietrzył, studził, to znów grzał i palił bez pamięci.
Co wieczór zastawał Chojecki nową niedolę.
— Dziś wszędzie cuchnie frytura — wyrzekał, rad z cierpliwości słuchacza; — powiadam ci, nos odpada z obrzydzenia. Po tych nikczemnych garkuchniach wytapiają na jedzenie dla ludzi tłustość z kotów czy z kozłów! Naturalnie, ludzie mrą, a potem stawiają ich na trzy dni w kościele, żeby się dobrze rozłożyli i robili nową epidemję! Sodoma, powiadam ci!
Po takiem dokładnem objaśnieniu Chojecki kładł się spać, nie tknąwszy wieczerzy. Czuł wokoło odór trupi.
Nazajutrz inna atmosfera.
— Czy uważałeś zaduch gazu! Powietrze choć nożem krajać! Wieczorem nosy rozbijają przechodnie o słupy latarni, rury gazowe wszystkie popękały! Pfe! jak pomyślę, że ten gaz wyrabiają ze wszystkich najobrzydliwszych odpadków, to mnie wstręt bierze na światło patrzeć!
— Wszak to gaz z węgla! — protestował udręczony Chojecki.
— Ale gdzież tam! Oni tak mówią, żeby ludzi uspokoić, a rzeczywiście kupują zdechłe psy, bydlęce gnaty, końskie kopyta, i tem miasto oświetlają. Nie wierzysz, to wkradnij się podstępem do ich fabryki i zobacz. Oni się z tem kryją, ale ja wiem, o! wiem, że gaz to gotowa epidemja, i dlatego nie radziłbym ci na ulicę bez niezbędnej potrzeby wychodzić!
Dzień trzeci: emeryt przyjął go z respiratorem na ustach:
— Ja tu nie wytrzymam, ja umrę! ja nie doczekam się swojej śmierci, to mnie zabije! Słyszałeś coś podobnego? Asfalt u mnie pod oknem na promenadzie! Jakbym ją niedostatecznie piaskiem wyreperował! Była miękka i gładka, jedyne miejsce, nietknięte smrodliwemi miazmatami! Dziś rano postawili mi przed nosem ośm kotłów i skwarzą fetor przez dzień cały. Bodaj uskwarzyli za życia! I poco to! Latem, jak słońce ten preparat rozgrzeje, będą lgnąć w nim kalosze, trzeba będzie nogi pozrywać, czy co? A cuchnie to jak cholera! Ten nowomodny wymysł robią z asafetydy i siarki, mieszając proszek guana. Pfe! nie rozumiem, co się ludziom stało, że się teraz tak lubują w swędach; dlatego, naturalnie, nic nie rośnie, nic się nie rozwija, oprócz śmiertelności!
Na nieszczęście biednego emeryta wkrótce nadeszła dżdżysta, brudna, zadymiona epoka robót ulicznych i, jak mówi przypowieść, czas wymiatania piekła przez djabła! Istotnie — zdrowego powietrza nie było w mieście na lekarstwo.
— Ja muszę na wieś wyjechać! — wykrzyknął pewnego dnia starowina, tryumfujący na ten projekt, i spojrzał ukradkiem na towarzysza, obserwując co za wrażenie zrobi to na nim.
Chłopak podniósł głowę, jak koń arabski na tchnienie pustyni; po chudej, apatycznej jego twarzy przeszedł ruch życia, głębokie oczy mignęły blaskiem z głębi, z których zwykle patrzyły prawie bezmyślnie, ale milczał.
Czyż to jego tyczyło się postanowienie stryja Heni? Spuścił głowę i po swojemu patrzył znów w ziemię. Staruszek nie rzekł słowa więcej, ale już nie utyskiwał tego wieczora. Podniecony i wesół, pomrukując coś, co przed sześćdziesięciu laty zwało się piosenką, poszedł trzepać kapelusze.
Chojecki źle spał tej nocy i od rana tak ślamazarnie się sprawiał w redakcji, że oberwał od pryncypała epitet: zakochanego idjoty!
— Dałbym coś za to, żeby twa ukochana wytrzeźwiła cię swą obecnością. Pewnie nosi kolczyk przy nozdrzach i wygląda jak piękność z Polinezji! Czegóż w rezultacie chce to miłe plemię, które okarmiamy bibułą!
— Chce mniej bibuły, a więcej atramentu! — odburknął sekretarz.
— Posłać ich z tą petycją do Kadisohna! Ja nie fabrykuję mazi z galasu! — krzyknął zaperzony redaktor, uderzając pięścią w stos listów.
— Dobrze, odpiszę — odparł niewzruszony Chojecki.
— A ten gotów naprawdę! Palnij pierwej czuły liścik do Paryża! Co w tobie siedzi, chłopcze! Ty krwi nie masz! ani młodości! Z tobą nawet już pożartować nie można. Siedzi jak rabin, nawet uśmiechnąć się zapomniał!
— Nigdym nie umiał.
— Co tobie jest przecie? Czyś ty chory? czy desperat! Czy kryminał nosisz na sumieniu? Jak żyję nie widziałem czegoś podobnego. Człowiek, co nie był nigdy pijany, nie miał kochanki, ani kochał serdecznie, nie zgrał się nigdy, nie lubi muzyki, teatru, choćby dobrego obiadku, którego nic nie zajmuje, nie bawi, nie porusza! Morze limfy jednem słowem...
Redaktor tak się wzruszył, że aż uciekł do kawiarenki, prawdopodobnie, żeby w tem morzu nie utonąć.
Chojecki pod wieczór nieco wcześniej, niż zwykle, wrócił do domu. Znalazł drzwi zamknięte, więc zadzwonił.
Po chwili emeryt pokazał wielki nos w szparze podwoi, ale puścić go nie miał ochoty. Parlamentował przez strzelnicę warowni.
— A, to ty. Cóż to tak wcześnie! Ale to dobrze, tylko, że ja cię przyjąć nie mogę, bo widzisz, mam schadzki! Tylko nie myśl, żeby to była kobieta — dodał z żywością, pewien, że to pierwsza myśl, którą Chojecki mieć będzie, — o nie, broń Boże! Przywieziono mi tabakę z Turcji, kontrabandę, więc nie chcę cię w to mieszać. Ale ja ci jej dam zażyć z pewnością.
I po tej pociesze zamknął drzwi napowrót.
Chojecki poszedł do siebie, a że zimno było, zapalił ogień na kominku w dawnym saloniku Heni i, usiadłszy przed nim, zamyślił się głęboko.
Oczy jego błąkały się bezmyślnie z podłogi na ogień i na powrót, aż zwrócił ich uwagę błyszczący przedmiot na brzegu kominka, w szarym popiele. Blask płomieni mienił go dziwnie — był raz zielony, to złoty, to czerwony.
Młodzieniec trącił go niedbale drewnem. O zgrozo! był to — ni mniej ni więcej — tylko ów brylantowy kolczyk, którego para miała, wedle redaktora, tkwić w nosku Heni.
Chojecki podniósł go. Złoto rozpalone sparzyło mu dłoń, ale kamień jakimś cudem był jeszcze cały. Śmiał się do niego wszystkiemi barwami tęczy, migotał jasno, jak czarne oczęta właścicielki na myśl figla i psoty, i musiał chyba jaki talizman mieć w sobie, bo aż się Chojecki uśmiechnął, nie wiadomo z jakiego powodu, chowając go troskliwie, do kieszonki w kamizelkę.
Zapewne przypomniał sobie scenę na dworcu, dlatego pono miłą i zabawną, że się wówczas pozbył ostatecznie żony.
Tymczasem schadzka tajemnicza emeryta przeciągnęła się w noc. Nie mogli skończyć próbowania wyśmienitej tabaki i pewnie kichali na potęgę.
— Może mu ona wypędzi fryturę i asfalt — pomyślał Chojecki, kładąc się spać.
Nazajutrz przypadała wigilja Bożego Narodzenia. Wszędzie ją czuć było w mieście. Z kuchni zalatywał zapach struch i ryb, po domach zapalano choinki. Tłumy zalegały targi, a gdzie niegdzie jakiś niecierpliwy ulicznik poczynał półgłosem: „W żłobie leży“.
Chojecki nie był łakomy na strucle, a czas choinki dawno już dlań minął, nawet nuta kolendy nie miała w sobie nic tak rozmarzającego, przytem był wolny od pracy na dni parę, a pomimo to, szedł jak galernik i zaglądał tak pilnie we wszystkie oświetlone okna, że mógł popaść w podejrzenie policji.
Ten wielki chłopiec poczuł nagle, że obok „morza limfy“ miał łzy, co się gwałtem do oczu cisnęły, ten dorosły mężczyzna poczuł się samotnym sierotą, ten mizantrop zapragnął towarzystwa, odludek dziki i nieufny zapragnął kochania i serca czyjego, za któreby swą duszą zapłacił.
Głupi, marzyciel, ciemięga! powiedziałby słusznie trzeźwy redaktor, ale te trzy cnoty nie przeszkadzały biedakowi być najnieszczęśliwszym w tej chwili, gdy się inni weselili odświętnie. Nie miał gdzie iść, co z czasem zrobić, gdzie się przygarnąć ze swą bezmierną tęsknotą i niemożebnem marzeniem za tem, co leżało w grobie, i tem, czego dlań nie było na świecie.
Błądził tak z ulicy na ulicę i dopiero, zmęczony, głodny i smutny, jak puszczyk, przywlókł się z przyzwyczajenia do domu.
Na schodach woniała ryba i pieczywo, drzwi były szeroko otwarte i w progu stał gospodarz. Stary ustroił się od święta w odwieczny mundur jakiejś szkoły, gdzie profesorował przed półwiekiem, na łysej głowie miał czarną, jedwabną czapeczkę. Wyciągnął do wchodzącego rozwarte ramiona i ucałował serdecznie.
— Nareszcie! — zawołał. — Myślałem, że pójdziesz gdzieindziej i zostawisz mnie samego! Nie mogłem się zdecydować jeść wieczerzy! Ale co ci jest, chłopcze? takiś blady... — dodał troskliwie.
— Głowa mnie trochę boli, ale to mała rzecz.
— To pewnie od asfaltu! Gotowa choroba! A do tego głodny niezawodnie! Chodź, chodź.
Stół był zastawiony obficie tradycyjnemi potrawami, oświetlony jasno, usłany sianem.
Stary wziął opłatek i podał młodzieńcowi.
— Obym ci mógł dać szczęście, Tytusie, jak tego pragnę! — wyszeptał, a oczy jego wilgocią zaszły, gdy przycisnął do piersi ciemną, kędzierzawą głowę sieroty.
Był to dla kogoś trzeciego śmieszny frazes w ustach oryginała, który mógł faworytowi w dowód łaski podarować chyba napół zjedzony przez mole kapelusz, ale głupi marzyciel nie umiał rachować.
Nie znalazł w gardle słów na podziękę i, jakby mu obiecywano skarby Golkondy, pochylił się do kolan starego, jak do ojca.
Po chwili ledwie obydwaj przyszli do siebie, emeryt nawet znalazł gderanie na języku, twierdząc, że zimna ryba, to trucizna, a późny posiłek — druga.
Widocznie obaj dbali, żeby się nie otruć, bo jedli mało. Emeryt śpieszył się okropnie i miał twarz tak uszczęśliwioną, że Chojecki był pewny nabycia jakiegoś drogocennego kapelusza.
Wieczerzę, prawie nietkniętą, zabrał stróż, pełniący urząd kamerdynera Chojeckiego, poczem obaj przeszli do saloniku.
Wówczas stryjaszek pompatycznie dobył z kieszeni jakiś wielki papier i podał młodzieńcowi, mówiąc lakonicznie:
— Czytaj!
Czytał półgłosem, spokojnie, zrazu bezmyślnie, potem bardzo zdziwiony. Gdy skończył, odłożył papier na stół i milczał.
— Cóż to takiego? zrozumiałeś? — wołał niecierpliwie gospodarz.
— Jest to przyznanie panu prawa na majątek Zalesińce w Galicji — odparł.
— To jest — wykrzyknął emeryt — że ja dłużej nie znoszę frytury i asfaltu; niech sobie cuchną panom z magistratu, kiedy je preparują! Kupiłem majątek. Po Nowym Roku zabieram ciebie i wyjeżdżamy na dobre powietrze.
— Mnie? — chłopak się porwał i zaczerwienił cały. — Ja nie pojadę z panem.
— Jakto nie pojedziesz?! Dlaczego nie pojedziesz?!
— Dlatego, że mam tu pracę i nie mogę jej rzucić, żeby ludzie i sumienie nie powiedziało, żem wyzyskiwał pana dobroć i był pasorzytem!
Skąd on, mruk, znalazł odpowiedź hardą i tak wyraźną! Zwykle cichy, cierpliwy, giętki, zgodny, postawił się ostro, gdy szło o obronę honoru. Zmienił się w jednej chwili, aż emeryt spojrzał nań zdumiony; ale zamiast się obrazić, pokiwał tylko głową.
— Tak, boisz się posądzenia o interesowność, a słowo łamiesz przez próżność — rzekł spokojnie.
— Ja słowo łamię?
— Tak, zrywasz obietnicę, daną mi przed niedawnym czasem, że mogę na ciebie, jak na syna, liczyć w potrzebie. Otóż dziś przyszła ta potrzeba; wzywam cię, byś słowa dotrzymał.
— Pan dobrodziej może się obejść beze mnie.
Stary się zaperzył.
— A ja ci mówię, że nie! Mam sam gospodarzyć, może uczyć się rotacji czy notacji pola dlatego, że tobie strzeliło coś do głowy!
— Można majątek w dzierżawę wypuścić!
— A samemu siedzieć tu w swędzie dla twoich kaprysów!
Emeryt aż sapał z irytacji. Uparte milczenie Chojeckiego podniecało go tylko. Widząc, że gniew nie nie poradzi, chwycił się innego środka. Zapalił świecę i skierował się ku drzwiom sypialni — w progu stanął.
— Kochałem twego ojca, jak brata — rzekł łagodnie — kochałem cię, jak syna. Byłeś mi dzieckiem, myślałem, że mi podporą i pociechą będziesz. Nie ja tobie, lecz ty mnie mogłeś zrobić łaskę; nie chciałeś z pychy zrobić ofiary dla starego przyjaciela, który ciebie chciał sercem do siebie przywiązać! Nie gniewam się na ciebie; zrób, jak ci się zdaje najlepiej! Dobranoc, Tytusie!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.