Ewa (Wassermann)/Karen Engelschall/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jakób Wassermann
Tytuł Ewa
Podtytuł „Człowiek złudzeń“: powieść druga
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
18.

Stettner wrócił. Okręt jego miał wyruszyć tegoż jeszcze wieczoru. Miał do załatwienia różne sprawy w mieście, a Krystjan i Crammon czekali, by go odprowadzić na pokład.
Crammon powiedział:
— Rotmistrz huzarów, jawiący się nagle w żakiecie i kołnierzyku budzi we mnie bezwiednie desperackie wrażenie. Wydaje mi się, że winienem mu kondolencję. Jest to zdeklasowanie w każdym razie. Nie lubię ludzi zdeklasowanych.
Różnica stanów, to instytucja przez Boga ustanowiona, a kto ją narusza ponosi szkodę na duszy. Nie wolno odrzucać swego zawodu, na kształt zgniłego jabłka. Umysł pospolity bagatelizuje to, umysł wyższy czcią otacza. Czegóż szuka on pośród Jankesów? Cóż tam osiągnąć może?
— Ma upodobanie w chemji i studjował na tem polu. To mu dopomoże! — odparł Krystjan.
— Ba! Jankesi nie dbają o to! Dadzą mu jakąś robotę przy której poprzednik zdechł z głodu, a jeśli i podoła, zdechnie także. Minęły czasy godności osobistej. Ameryka to kraj złodziei, kelnerów i renegatów. Czyż musiał to uczynić?
— Tak sądzę! — odparł Krystjan.
W godzinę polem znaleźli się wraz z Stettnerem w porcie. Ładowano jeszcze towary i pakunki, oni zaś, we trzech przechadzali się wąską uliczką, utworzoną z worów bawełny, pak, skrzyń i koszy. Z wysokich masztów płynęło jaskrawe światło, a mgłę przepajał łoskot wózków, kranów, motorów, brzęk dzwonów, oraz rozgwar przekupni i bocmanów. Asfalt był mokry, a niebo znikło gdzieś.
— Nie zapomnijcież o mnie doszczętnie, w tym starym świecie! — rzekł Stettner.
Zapadło milczenie.
— Nie wiem, czy nam, zostającym tu będzie w najbliższej przyszłości tak bodaj znośnie, jak dotąd! — jął pesymistycznie wywodzić Crammon. — Nie mogliśmy się uskarżać na kuchnię, ni piwnicę. Ale nadciąga, zda mi się, burza. Nie zła to więc myśl, póki czas, zmykać, drogi panie, radbym tylko byś pan tam znalazł stanowisko dogodne dla obserwowania niedalekiej może klęski. Gdy zaś huragan rozpęta się, racz wspomnieć i daj na mszę za nas, to znaczy za mnie, gdyż ten oto człowiek wytrącony jest z Kościoła Świętego.
Stettner uśmiechnął się, ale zaraz spoważniał.
— Istotnie! — odparł. — Czujemy się tu wszyscy jak w łapce na myszy. Dziś w chwili odjazdu, na zawsze może, mam silne poczucie przynależności narodowej i radbym biegać od jednego człowieka do drugiego, by go ostrzec. Nie wiem tylko przed czem i z jakiego powodu.
Crammon powiedział z powagą:
— Stara moja Aglaja doniosła niedawno, że przez całą noc śnił jej się czarny kot. Głęboka to istota i dusza prorocza, toteż sen oznacza coś złego. Możliwe, że wstąpię do klasztoru... to bardzo możliwe. Nie śmiej się Krystjanie, my darling, nie śmiej się.
Krystjan nie miał wcale ochoty do śmiechu.
Stettner przystanął i podał im ręce.
— Żegnam pana! — powiedział Crammonowi serdecznie. — Dziękuję za odprowadzenie! — dodał ściskając długo prawicę przyjaciela.
Potem wyrwał się, podszedł spiesznie do pomostu i znikł w tłumie.
— Dziarski chłopiec! — mruknął Crammon. — Szkoda go!
Znaleźli się przy aucie, ale Krystjan powiedział:.
— Chciałbym przejść się i wrócić do hotelu pieszo. Czy pójdziesz ze mną?
— Bon! Jeśli tego chcesz, jestem do dyspozycji.
Krystjan odprawił wóz. Miał dziwne uczucie, że idzie
na spotkanie losu.
— Dni pobytu Ariela są policzone, mnie zaś wzywają obowiązki. Muszę zajrzeć do moich staruszek, potem do Estora w Styrji. Wiesz, cietrzewie! Następnie przyrzekłem młodemu Sinsheimowi, że przyjadę do St. Maurice.... A jakież są twoje plany?
— Jutro, lub pojutrze pojadę do Berlina.
— Do Berlina? W jakimże celu, na Boga?
— Zacznę pracować.
Crammon stanął. Otworzył usta i zapomniał zamknąć.
— Pracować? — jęknął osłupiały i w dwu skokach znalazł się u boku Krystjana. — Pracować? Co mówisz, nieszczęsny?
— Zapiszę się na uniwersytet. Spróbuję studjować medycynę.
Crammon potrząsnął rozpaczliwie głową.
— Pracować?... Uniwersytet?... Medycyna?... Boże wielki! Ty, o Panie słyszysz lo! Czyż nie dość jeszcze na świecie pracy w pocie czoła, partactwa, szachrajstwa, zachłanności i nieuctwa? Nic mówisz chyba serjo?
— Przesadzasz, Bernardzie, jak zawsze! — odparł z uśmiechem. — Przestań narzekać. To co czynię jest całkiem prosie i naturalne. Zresztą to dopiero próba i nie wiem, czy się powiedzie. Ale spróbuję. Temu zapobiec nie zdołasz.
Crammon podniósł wskazujący palec i rzekł uroczyście, a ponuro:
— Na złą, na zgubną wkroczyłeś ścieżkę, wierzaj mi Krystjanie. Od dawna przeczuwam coś złego. Z twego powodu gorycz przepaja sny moje, gryzie mnie smutek i niepokój. Jakże mam strzelać w górach cietrzewie, gdy wiem, że jesteś w szponach faryzeuszów? Jakże mam władać rakietą, lub zarzucać wędkę, gdy oczyma duszy widzę cię pochylonego nad brudnemi foljantami i rznącego trupy? Odtąd nie zaperli mi się raźno wino w szklance, nie spojrzy na mnie czule dziewczyna i nie odczuję smaku gruszki słodkiej.
— Ależ nie, nie! — roześmiał się Krystjan. — Mam nawet nadzieję, że mnie będziesz odwiedzał. Nie masz zgoła potrzeby zrywać!
Crammon westchnął:
— Muszę to nawet uczynić. Muszę cię odwiedzić i to niedługo nawet. Inaczej zły duch owładnie tobą zupełnie, co nie daj Boże!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jakob Wassermann i tłumacza: Franciszek Mirandola.