Ewa (Wassermann)/Karen Engelschall/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jakób Wassermann
Tytuł Ewa
Podtytuł „Człowiek złudzeń“: powieść druga
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
17.

Stefan Gunderam wybierał się do Montevideo. Był tam lekarz Niemiec, bardzo zdolny jak mówiono, w leczeniu chorób nerwowych. Olbrzym o byczym karku cierpiał na bezsenność i nocne zwidy. Prócz tego zapowiedziano w Montevideo fregaty, on zaś zaangażował się wysoko w totalizatorze.
Zamianował strażnikami Letycji, Demetrjusza i Esmeraldę, mówiąc im:
— Biada wam, jeśli żonie mojej coś się przydarzy, albo jeśli popełni coś niestosownego! Połamię kości, jak mi Bóg miły!
Demetrjusz wyszczerzył zęby, zaś Esmeralda zażądała, by jej tytułem nagrody przywiózł pudełko langues de chat.
Czule było pożegnanie się małżonków. Stefan ugryzł Letycję w koniec ucha i rzekł głucho:
— Pozostań mi wierną!
Letycja zaczęła od pozyskania sobie dozorców. Dała Demetrjuszowi sio pesos, a Esmeraldzie złotą branzoletę. Utrzymywała tajemną korespondencję z podporucznikiem Fryderykiem Pestelem, a pośredniczył mały Indjanin, którego pewną była.
Za tydzień miał okręt Pestela wyruszyć do Kapsztadu, trzeba się tedy było spieszyć, bo dopiero zimą, w maju następnego roku miał nadzieję zawitać do Argentyny. Letycja kochała go bardzo.
W odległości dwu mil od estancji, było pośród pampasów obserwatorjum astronomiczne z wieżą. Wybudował je pewien bogaty hodowca bydła Niemiec, a uczony profesor, wraz z dwu asystentami, badali dniem i nocą niebo. Letycja nieraz chciała zwiedzić gmach, ale Stefan nie pozwolił. Teraz postanowiła spotkać się tam z Fryderykiem Pestelem.
Wieża obserwacyjna, jako przytułek dla zakochanych było to coś, co Letycję zachwycało, czyniąc pochopną na każde ryzyko. Umówiono dzień i godzinę, a okoliczności sprzyjały.
Ricardo i Paolo wyruszyli na łowy, Demetrjusza wysiał ojciec do farmy na północ położonej, starzy spali, Trzeba było jeszcze tylko okpić Esmeraldę. Na szczęście rozbolała ją głowa i za poradą Letycji położyła się do łóżka.
Mrok zapadał. Letycja przywdziała lekką, jasną suknię, w której mogła także jechać konno. Nic sobie bowiem nie robiła z ciąży swojej. Pozornie bez celu spacerując, wyszła z estancji i udała się prosto do aleji palmowej, gdzie na nią czekał mały Indjanin z dwoma kucykami.
Miłą była przejażdżka po bezkreśnej równi. Zachód czerwienił się jeszcze, ukazując zarysy pasma wzgórz. Susza dokuczała, od dłuższego czasu nie padał deszcz, toteż na ziemi widniały rozliczne szczeliny i pęknięcia. Setki barreras, czyli łapek na szarańcze rozstawiono po polach, a wielkie, trzymetrowe doły, pełne były tych owadów.
Zanim dotarli do wieży, zapadła ciemność. Gmach wyglądał, jak orjentalna świątynia. Na podłużnem podmurowaniu wznosiła się ogromna kopula żelaznej konstrukcji, której część górną można było obracać dokoła pionowej osi. Okiennice były zamknięte i nigdzie niemal nie widzieli światła.
Fryderyk Pestel czekał u bramy, przywiązawszy wierzchowca do pala. Powiedział, że profesor i asystenci wyjechali przed tygodniem. Wstęp do obserwatorjum był mimoto wolny, gdyż dał mu klucze stary, chory na febrę mulat, którego zbudził ze snu.
Mały Indjanin zaświecił wiszącą u siodła latarkę, Pestel wziął ją i wprowadził Letycję naprzód do pustej sieni o kamiennych flizach, potem na drewniane schody, a wkońcu na kręte schody żelazne.
— Szczęście nam sprzyja! — powiedział. — W najbliższym tygodniu nastąpi zaćmienie słońca, zjadą z Europy do Buenos Aires astronomowie, a profesor i asystenci pojechali powitać ich.
Serce Letycji biło żywo. Światło latarki lśniło bezsilnie pod olbrzymiem sklepieniem. Wielki teleskop rzucał cień złowrogi, cyrkle, przyrządy miernicze na wielkim stole, oraz aparat fotograficzny przypominały szkielety zwierząt, a pokryte tajemniczymi znakami i linjami mapy ścienne upodabniały to miejsce do jaskini czarownika.
Letycja uśmiechała się po dziecinnemu, przepojona ciekawością. Złakniona jej wyobraźnia syciła się chwilą bieżącą, tak że znikł jej z pamięci Stefan zazdrosny, kłócący się wiecznie bracia, złośliwy starzec, zjadliwa donna Barbara, podstępna Esmeralda, oraz dom, w którym ją więziono. Widziała tylko to wnętrze pełne przyborów czarodziejskich, ten wieczór, ten wątły płomyk latarki, a nadewszystko tego pięknego młodzieńca, który ją miał za chwilę wziąć w ramiona.
Ale Pestel był zmieszany. Odkręciwszy klapę teleskopu, rzekł:
— Spojrzmy na gwiazdy.
Popatrzył, potem zaś zalecił Letycji uczynić tosamo. Zobaczyła jakaś mleczna masę i podskakujące płomyki.
— Czy to są gwiazdy? — spytała melancholijnie.
Pestel jął opowiadać o gwiazdach, ona zaś słuchała z rozbłysłemi oczyma, chociaż nie obchodziło ją zgoła ile miljonów mil dzieli Syrjusza i Abdebarana od zieci[1] i co oznacza tajemniczy wór węgla południowej półkuli nieba.
— Ach! — westchnęła tonem pobłażliwym rozmarzonego skeptycyzmu.
Porzucając sprawy wszechświata, zaczął teraz młodzieniec opowiadać dzieje życia swego, oraz zaręczył, że od kiedy ją ujrzał marzy o niej dniem i nocą.
Siedziała cicho, jak myszka, by go nie sprowadzić na inny temat i nie spłoszyć miłosnego nastroju.
Jako człowiek sumienny ułożył cały plan. Po sześciu miesiącach powróci, uzyska rozwód formalny i poślubi Letycję. Porwanie przewidywał tylko w ostateczności.
Oświadczył, że jest biedny i posiada tylko nie wielki kapitalik w banku w Sztutgardzie.
— Ach! — szepnęła znowu, ze zdziwieniem i smutkiem. — To nic. Jestem bogata! Ciotka moja, hrabina Brainitz podarowała mi wielki las, na wiano.
— Las? A gdzieżto? — spytał z uśmiechem.
— W Niemczech, pod Heiligenkreuz w okręgu Rhoenu. Jest ogromny i dostaniemy za niego dużo pieniędzy. Nie byłam tam, ale mi opowiadano, że znajdują się w nim pokłady rudy. Trzeba to tylko znaleźć i wykorzystać, a wówczas lepiej się na tem jeszcze wyjdzie, niż na sprzedaży.
Był to wytwór jej własnej fantazji, który z czasem przybrał kształt rzeczywistości. Nie kłamała wcale, wierząc ślepo własnym słowom, zapomniawszy już czyje są.
— Byłoby to szczęściem niewysłowionem! — rzekł Pestel w zadumie.
Wzruszyło ją to, zaczęła szlochać i padła mu na piersi. Życie miała tak ponure i tak pełne niebezpieczeństw. Rozczarowała się zupełnie, nadzieje popękały, niby bańki mydlane. Płakała, drżąc ze strachu przed ludźmi i losem i pożądając silnych ramion męskich, w których by się czuć mogła bezpieczną.
Wstrząśnięty tem Pestel objął ją i odważył się pocałować w czoło, a gdy załkała silniej jeszcze, złożył pocałunek na jej ustach. Uśmiechnęła się, on zaś zaprzysiągł miłość dozgonną.
Wyznała, że zaszła w ciążę z mężem, którego nie kocha, on zaś przycisnął ją do łona i oświadczył, że jej ( dziecko uważał będzie za swoje.
Czas naglił, trzeba było wracać. Zeszli na dół, trzymając się za ręce i rozstali, przyrzekając pisywać codziennie.
— Wsiądę na okręt, gdy tylko wróci z Afryki i uciekniemy oboje! — postanowiła, wracając zwolna chłodną nocą przez pampasy. — Ach, żeby to już było po wszystkiem! — westchnęła strapiona i zbolała.
Ogarnęła ją ciekawość, jak się Pestel weźmie do rzeczy, by pokonać trudności. Uwierzyła weń i jęła snuć ponętne obrazy przyszłości.
W estancji zauważono jej nieobecność i rozesłano ludzi na poszukiwanie. Okrężną drogą dotarła do domu i swego pokoju, poczem pokazała się wszystkim, z miną zgoła niewinną.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – ziemi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jakob Wassermann i tłumacza: Franciszek Mirandola.