Ewa (Wassermann)/Bose nogi/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jakób Wassermann
Tytuł Ewa
Podtytuł „Człowiek złudzeń“: powieść druga
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
22.

Crammon zatrzymał się na przeciąg jednego dnia we Frankfurcie, podczas podróży do Macphersona, zamieszkałego w Szkocji. Zawiadomił o swej obecności matkę Krystjana i został zaproszony, z natarczywą serdecznością do Wahnschaffeburga.
Zbliżał się koniec lipca. Usiedli na balkonie zarośniętym jerychońską różą, przy herbacie, a pani Richberla zakazała przyjmować gości. Przez chwilę paplali o różnościach, czyniąc częste przerwy. Pani Richberta chciała się czegoś dowiedzieć od Crammona o synu, nie mając wieści, od chwili kiedy opuścił Christiansruh. Trzeba było jednak mimo, że obrażało to jej dumę, wspomnieć bodaj przedtem o rozwodzie Judyty i jej małżeństwie z Lormem, bowiem Crammon wiedział o tem i był klasycznym świadkiem.
Nie wiedziała od czego zacząć, a Crammon na złość nie przychodził jej z pomocą.
— Czemuż stanąłeś pan w hotelu? — spytała. — Wahnschaffeburg ma pewne prawa do pana i nieładnie, że nas pan omijasz.
— Zostaw, łaskawa pani, swobodę staremu włóczędze! — odpowiedział. — Poza tem przykroby mi było opuszczać ten zaczarowany pałac już po dwudziestu czterech godzinach.
Pani Richberta chrupała biszkopt.
— Wszystko lepsze, niż hotel! — zauważyła. — To smętne miejsce pobytu, a wrażenie owo wzrasta wraz z jego luksusem. Zresztą nawet nie wypada mieszkać, tak drzwi w drzwi z byle kim, nieprawdaż. Poza tem różne szmery. Zresztą dziś wszystko wypada, taka już moda!
Westchnęła, a sądząc, że pierwsze lody przełamane, rzekła z wysiłkiem, tonem głuchym, jednostajnym:
— Co sądzisz pan o Judycie. Pożałowania godny obłęd. Samo już małżeństwo z Imhoffem nie była to sprawa first class i nigdy mi się nie podobała. Ale to? Nie śmiem patrzeć znajomym w oczy. Zachodziła, odnośnie do tej dziewczyny obawa, że pretensje jej i aspiracje nie znajdą wędzidła. I oto nagle rzuca się w ramiona komedjanta. W dodatku do wszystkiego złego, jeszcze to zrzeczenie się majątku! Rzecz niepojęta! W tem tkwi coś niesamowitego, panie Crammon. Czy ona sobie uświadamia co znaczy żyć z ograniczonej tak, lub owak gaży? Rzecz niepojęta!
— Proszę się uspokoić, łaskawa pani! — rzekł Crammon. — Edgar Lorm, wielki artysta ma książęce dochody.
— Wielki artysta? — przerwała niecierpliwie, czyniąc gest wzgardliwy. — To mi całkiem nie wystarcza. Coprawda, płaci się tych łudzi, często nawet bardzo dobrze, ale to zawsze osobistości podejrzane. Robi im się honory, nawet w naszych sferach, czego nigdy zrozumieć nie mogłam. Judyta pożałuje gorzko szaleństwa swego, a dla mnie i męża, ciężkie to rozczarowanie.
Westchnęła znowu i zerknęła płochliwie na Crammona, jednocześnie zaś spylała z pozoru obojętnie:
— Czy miałeś pan w czasach ostatnich list od Krystjana?
Crammon zaprzeczył.
— Od dwu miesięcy brak nam wszelakiej wieści! — dodała pani Wahnschaffe i znowu spojrzała, ale jasnem jej było teraz, że nie może się odeń dowiedzieć niczego. Nie panował w tej chwili nad wyrazem swej twarzy i wyraźna w niem była troska, trawiąca go od dawna.
Poniż balkonu paradował paw. Roztoczył krąg świetnych, migocących w słońcu piór i wrzasnął obrzydliwie.
— Słyszałem, że wyjechał, wraz z synem leśnika! — powiedział, jednocześnie podnosząc brwi w ten sposób, że wyglądał jak średniowieczna maska djabelska. Ale dokąd się udał, co do tego mogę jeno snuć przypuszczenia i nie ośmieliłbym się mówić o nich, łaskawej pani. Możliwem jest, że skrzyżują się drogi nasze. Rozsianie było jaknajlepsze. Toteż nie wątpię, że takie samo będzie powitanie.
— Wiem o tem, że zabrał syna leśnika! — mruknęła pani Richberta. — Bardzo dziwne, nieprawdaż? Jest to znajomość całkiem świeżej daty?
— Całkiem świeżej, istotnie. Ale nic bliższego nie wiem. Syn leśnika nie budzi żadnych obaw, mimoto jednak dobrzeby było wiedzieć, jakiego rodzaju pociąg wchodzi tu w grę.
— Napastują mnie czasem złe myśli! — westchnęła, a skóra wokoło nosa posiniała jej. Pochylona wpiła rozpłomienione, choć zazwyczaj puste oczy w Crammona, który nagle zmienił zapatrywanie odnośnie do wnętrznej treści tej damy.
— Panie Crammon! — zaczęła ochryple, niemal kracząco. — Jesteś pan przyjacielem Krystjana. Przynajmniej sądzę. Postąp więc jak przyjaciel, jedź pan doń, oczekuję, że uczynisz to bez zwłoki.
— Stanie się to, co odemnie zależy! — zaręczył Crammon. — Miałem sam zamiar zobaczyć się z nim. Jadę teraz na dni dziesięć do Dumbartonu, polem zaś wyruszę w ślad jego. Nie sądzę jednak, by zachodziła jakaś obawa. Krystjanem, jak zawsze, opiekuje się specjalne bóstwo. Przyznaję zresztą, że Trzeba co czas pewien kontrolować, czy pełni ono należycie swój obowiązek.
— W każdym razie spodziewam się listu od pana! — zakończyła, a Crammon przyrzekł.
Skinęła mu na pożegnanie głową, zagasł płomień w jej oczach i zatonęła w głębokich dumaniach.
Crammon wrócił do miasta i spędził wieczór ze znajomymi. Potem, w halu hotelowym siedział przez chwilę nieporuszony, a widok przechodzących budził w nim cichą nienawiść do ludzi. Na stole leżały kartki z nazwiskami gości. Odczuł to jako pychę. Ważne osobistości, ni słowa, n. p. rentjer Wielkanocki z małżonka. Czemu właśnie jakiś tam Wielkanocki i czemu z małżonką?
W kurylarzu, przy którym był jego pokój, ujrzał pod każdemi niemal drzwiami pary trzewików. Najczęściej były męskie w towarzystwie damskich. Doznał wrażenia, iż jest to bezczelna wystawa małżeńskich tajemnic. Że szło tu o małżeństwo, poznał po rozmiarach i kształcie. Musiały te trzewiki odbyć długą wędrówkę wspólną po świecie.
Zapałał wściekłością i napadła go chętka, by narobić zamieszania pośród tych trzewików. Upewniwszy się, że nikt nie widzi, poprzestawiał je w ten sposób, że żadna para nie miała już dawnego towarzystwa.
Potem legł spać, z tem miłem wrażeniem, jakie napełnia autora komedji po udatnem stworzeniu sytuacji nierozwiązalnej.
Rano zbudził go hałas i gadanina bez końca w kurytarzu. Podniósł głowę, jął nadsłuchiwać z upodobaniem, przeciągnął się, ziewnął głośno, a rozgwar ten był mu budującą muzyką poranną.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jakob Wassermann i tłumacza: Franciszek Mirandola.