Emancypowana

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józefa Sawicka
Tytuł Emancypowana
Pochodzenie Szkice i obrazki
Wydawca „Kraj“
Data wyd. 1866
Druk Drukarnia „Gazety Handlowej“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
EMANCYPOWANA.


W jesieni 1882 r. (zaznaczam datę, żeby mnie nie posądzono, że stare bajki piszę) polowałem z kolegami w okolicach N. Miasteczko ze względu na swe położenie przy stacyi kolei warszawsko-petersburskiej uważa siebie za przedmieście zarówno Warszawy jak Wilna; wygląda porządniej od wielu miast powiatowych, jest ładne, zamożne i — cywilizowane.
W jednym z dworów sąsiednich, szczycącym się wszystkimi owymi przymiotami, polowaliśmy od trzech dni. Nie szło nam jakoś: porządniejszy las dawno wyprzedany, dzięki ułatwionej komunikacyi, w brzeźniakach zaś lada zając takie fumy stroi, że do niego nawet z psami ani dostępu. Trzeciego dnia jednak przyśniło się leśnikowi, który zapewne najwięcej z nas wszystkich dbał o sławę litewskich borów, że niedźwiedź, we własnej osobie, przemyka się brzegiem lasu i dąży — mniejsza dokąd.
Alarm tedy! Ci nawet, co ostatki energii wypalili, strzelając daremnie do szaraków, nabrali nowej otuchy i o świcie byliśmy wszyscy na stanowisku. Naturalnie sen się nie sprawdził; na jawie, jak zwykle, nastąpiło rozczarowanie. Wróciliśmy z nosami dłuższymi niż dni poprzednich, tem więcej, że z sutym obiadem czekała cała piękna połowa tamecznego towarzystwa, mająca podziwiać nasze fiasco! Przy obiedzie, gdy już kilkakrotnie obleliśmy zdrowie nieobecnego niedźwiedzia, ktoś z gości wspomniał, że zeszłej nocy w miasteczku zmarł stary Janowski. Na razie nazwisko wydało mi się nieznajome; ciągnąłem dalej rozmowę z sąsiadem, gdy nagle ogłuszył mnie ze wszech miar miły gwar głosów kobiecych. Oburzano się na kogoś jednozgodnie, sprzeczki tedy nie było, pomimo to unisono brzmiało coraz donośniej! Przekonałem się nieraz, że nigdy sfora zgodniej nie ujada, jak kiedy obcego psa goni, nigdy rzeźwiejszej rozmowy nie ma między kobietami, jak przy licytowaniu przymiotów nieobecnej. Porównanie nie eleganckie, ale na świecie daleko gorsze rzeczy stoją obok siebie bezkarnie.
Nie omyliłem się: przedmiotem rozmowy była córka nieboszczyka: panowie atakowali jej „przewróconą głowę,“ panie — nieczułe serce. Zarzucano przedewszystkiem, że opuściła ojca; wprawdzie ojciec ten był pijak, bezbożnik, demagog, ale córce nie należało itd.
Brzydząc się zapewne jej imieniem, nazywano „ta“, „tą“, „tej,“ „z tą“ — słowem, zaimek wskazujący we wszystkich przypadkach. Panowie pierwsi machnęli ręką na ten blachy przedmiot, między paniami, od czasu do czasu, niby płomień w źle ugaszonym pożarze, wyrywały się wykrzykniki: „Nie spodziewałam się, że Terenia pójdzie „taką“ drogą, wydawała się zawsze tak rozsądną i przyzwoitą... nie warto o niej mówić“ itp.
Imię „Terenia“ wprowadziło mnie na ślad potępionej.
Niegdyś, za czasów gimnazyalnych, przepędzałem nieraz wakacye w tejże okolicy. Towarzystwo bywało liczne. W każdym bowiem domu błogosławieństwa bożego nie brakowało, starszych i młodszych podrostków mieliśmy co niemiara. Między innemi spotykałem i Terenię; była córką nauczyciela prywatnego z miasteczka, a przez matkę spokrewniona z wszystkiemi niemal domami w sąsiedztwie. Zabierano ją tedy na wakacye i święta, opiekowano się potrosze sierotą, pozbawioną matczynej opieki.
Już wówczas mieliśmy pośród nas pączki przyszłych bogatych dziedziczek, mieliśmy rozkwitłe różyczki, próbujące na nas przyszłych sił, a wszystkie cackane, pieszczone, jak przystało dla delikatnych kwiatków, których wdzięk na świeżości, a powab na niewinności zależy. Przy nich Terenia biedna, z łaski przetrzymywana sierota wyglądała bardzo niepocześnie. Ubierano ją w niezgrabne sukienki, w duże skórkowe buciki, dziewczę przytem nie grzeszyło urodą. Miało tylko uśmiech dziwnie spokojny i oczy duże, zadumane — niby już zawczasu trudną zagadkę życia odgadywać poczynała. Mało na nią zwracaliśmy uwagi, najprzód dla tego, że zwykle używaną była do drobnych zajęć gospodarczych i rzadko zostawała bezczynną, powtóre, że i wówczas już przebudzał się w nas duch kawalerski, nauczający uszanowanie i pewną refleksyę wobec bogatych podlotków, swobodną wesołość przy ładnych zalotniczkach. Dla Tereni tedy nie mieliśmy nic do ofiarowania; zapraszaliśmy do tańca tylko w braku innych, co się rzadko zdarzało. W zabawach zawsze okazywała się niezgrabną, a brzydko ubrana, była kłopotem dla każdego, komu się przypadkiem dostała w podziale. Gdy trzeba było prowadzić ją do tańca, trzymała się za rękaw mundurka; okręcaliśmy też od niechcenia, a podziękować za taniec nikomu i na myśl nie p[rzychodziło. Ona rozumiała swoje położenie: nie narzucała się, stroniła nawet czasami, okazaną z biedy grzeczność przyjmowała z obojętnym uśmiechem. Dziką nie była, rozmawiała chętnie z każdym, chociaż rozmawialiśmy z nią wówczas tylko, gdy trzeba było podrażnić urojoną bogdankę wykazaniem obojętności.
Ostatnich wakacyj, gdy ją spotkałem, była już sporym podrostkiem; nie wypiękniała ani trochę, ubierała się jeszcze skromniej; raz nawet dostrzegłszy, że chowa nogi pod krzesło, upuściłem niby rękawiczkę, a podejmując ujrzałem, że ma buciki bardzo podarte. Nigdy nie zapraszałem jej do tańca tak usilnie, jak tego wieczora. Zdaje się nawet, że pocałowałem ją w rękę. Nie zmieszana ani trochę odmówiła ze zwykłym sobie spokojem:
— Nie mogę tańczyć, mam bardzo podarte buciki!
A chcąc przekonać, że prawdę mówi, wysunęła nogę z pod krzesła.
Odszedłem zawstydzony. Odtąd miałem dla niej braterską sympatyę; drażniła mnie trochę swoją powagą, upokarzała mimowoli wiedzą głębszą i wszechstronniejszą, niż moja siedmioklasowa, a zadziwiała zupełnym brakiem wszelkiej kokieteryi.
Będąc w miasteczku, zachodziliśmy zwykle do jej ojca; był to mrukliwy pedant, zajęty wiecznie w ogródku, wycackanym jak oranżerya; ścinał nas z greczczyzny i łaciny, na polskich końcówkach łapał niemiłosiernie, papierosem nigdy nie traktował, a z wszelkich „frantowskich“ pretensyj szydził jadowitym dowcipem. Zdarzało się jednak, że oskubawszy na wszystkie strony, rozmawiał z nami długo. Wówczas słuchaliśmy go chętnie. Stary był rozumny i umiał mówić z młodymi. Córkę bardzo kochał; sam ją kształcił od początku, a w obejściu z nią miał jakąś pieszczotliwą niemal delikatność. Ona też wobec niego była zupełnie inną. Gdy zasłuchani siedzieliśmy przy starym, spoglądała na nas tryumfująco, z pokornej sierotki przemieniała się w szczęśliwą córkę i wówczas wyglądała nawet wcale pięknie. Z domu wydalała się niechętnie i tylko na wyraźne żądanie ojca odwiedzała cały zastęp ciotek, babek i kuzynek, które już wówczas ubolewały nad jej losem, że ojciec, przeznaczając ją na guwernantkę, muzykę zupełnie zarzucił, po francusku uczy z łacińska, a natomiast nabija jej głowę naukami, o które nikt jako żywo guwernantkę nie pytał.
Czemże ta biedna, spokojna dziewczyna mogła oburzyć przeciwko sobie cały areopag rodzinny? Pomimo natężonej uwagi nie mogłem się o tem dowiedzieć. Zapytać też nie miałem kogo: z jednej strony siedział głuchy jegomość, który bodaj czy trąbę archanioła usłyszeć potrafi, z drugiej — jedna z dawniejszych różyczek, dziś już głóg dojrzały, zajęta rozmową ze szczęśliwym sąsiadem. Puściwszy wodze domyślności, doszedłem do przekonania, że w tem wszystkiem kryje się jakaś sercowa awantura, a że „droga życia śliską jest,“ rozgrzeszyłem wspaniałomyślnie biedną Terenię, rozgrzeszyłem potępiające ją panie, przez wzgląd na nieskazitelność naszych obyczajów.
Przy końcu obiadu jednozgodnie postanowiono być jutro na pogrzebie; staruszek miał wielkie zasługi pedagogiczne w okolicy.
Dwór od miasteczka odległy był od pół wiorsty — nie więcej; o zmroku poszedłem spacerem w tę stronę. Lat dziesięć upłynęło od tego czasu, jak ostatni raz byłem w domu starego pedagoga; drogę jednak pamiętałem doskonale. Zaraz z alei dworskiej na prawo ciągnęła się grobla nad stawem, obsadzona wierzbami, a z grobli ścieżka prowadziła w uliczkę między dwoma parkanami; dworek znajdował się na samym końcu uliczki i tak był zakryty drzewami, że tylko dwa białe kominy sterczały w zieleni. Stanąwszy u wrót, nie zupełnie pewny byłem, czy nie zbłąkałem się przypadkiem. Pozycya wprawdzie taż sama, ale zamiast porządnego niegdyś dworku, znalazłem ruinę zapadłą w ziemię do połowy; okna zabite deskami, strzechę wiatr rozwiał, a tylko z jednej strony sterczały krokwie połamane; widać sufit do środka się zawalił. Trawa i chwasty rozrosły się bujnie w wypieszczonym niegdyś ogródku, a z drzew dawniejszych pozostało tylko kilka suchych jabłoni, między któremi ciągnęły się zagony z resztkami warzywa, a miejscami walały się jeszcze zeschłe buraki, marchew półzgniła i kilka zmarzłych kartofli; krzewy bzu i akacyi ogołocone z liści krzyżowały się nad wywróconemi wrotami. Ani żywego ducha nigdzie. Kiedy się rozejrzałem uważniej, dostrzegłem kozę uwiązaną na długim sznurku przy drzewie, ogryzała korę i co chwila kręciła głową, starając się uwolnić od uwiązu; przez szpary desek w rogowym okienku ujrzałem migające światło. Poszedłem ku domowi; drzwi od frontu były również zabite deskami, zawróciłem się za węgieł, z tej strony gdzie widziałem światło i — zatrzymałem się przed otwartem oknem.
Długo, może i bardzo długo, patrzyłem w to okno, nie zdając sobie sprawy z własnych myśli, ani z doznanego wrażenia. Szedłem wprawdzie z zamiarem spojrzeć raz jeszcze na starego znajomego, dla którego zachowałem wiele sympatyi; widok opustoszałej ruiny przeniósł mię w przeszłość, na chwilę zapomniałem o nieboszczyku. W tem, przez otwarte okno, ujrzałem pokoik pusty zupełnie. Na środku, na ławie niczem nieprzykrytej leżał nieboszczyk, ze skórzaną poduszką pod głową, obok krzyża na stoliku paliły się dwie świece równym płomieniem. Najlżejszy szmer nie znieważał poważnego spokoju śmierci.
Może być, że za życia Janowski nietylko pił, ale i jadł jak każdy śmiertelnik, może był bezbożnikiem, demagogiem. Śmierć jednak starła wszelkie krzywdzące piętna, wiedząc, że i bez tego przetrwają w pamięci ludzkiej, nie potrafiła jednak zetrzeć wyrazu spokojnego zadowolenia.
Z podniesioną nieco głową, z wysokiem czołem, z siwym wąsem, spadającym na uśmiechnięte usta, staruszek zdawał się spać spokojnie po długiem, męczącem czuwaniu. Chwili tej wyglądał zapewne oddawna. Nędzne otoczenie harmonizowało z wyrazem twarzy: umrzeć z uśmiechem zadowolenia można wówczas tylko, gdy się nic zostawiać niema, nawet dziecka, jedyny zbytek dozwolony jnędzarzom. Widząc go tak osamotnionym, uwierzyłem, że stracił córkę.
Odchodząc, ujrzałem przed domem dziada kościelnego, drzemał nad modlitewnikiem. We wrotach spotkałem dwie kobiety; rozmawiały o Tereni, i one podziwiały, że jej tu niema, tylko trochę w inny sposób:
— Może nie miała za co przyjechać — rzekła jedna.
— A może jeszcze przyjedzie, pociąg za godzinę przychodzi.
— Przyjedzie! potwierdziłem mimowoli i lżej mi się zrobiło na myśl, że stary ostatnią noc przepędzi niesamotny.
Nazajutrz spóźniliśmy się najakuratniej. Kiedy powozy nasze zajeżdżały przed cmentarz, gromadka mieszczan wracała z pogrzebu, Terenia przyjechała wczoraj wieczorem. Dostrzegłem, jak na wieść tę panie przejrzały się między sobą; szeptały u wrót cmentarza; naradzano się widocznie, czy odłożyć na stronę uprzedzenie i do sieroty zwrócić się choć chwilowo z serdecznem współczuciem, czy trzymać się hardo na stanowisku nieskazitelnej obojętności? Widziałem, że mamy przytrzymywały córki za sukienki i coraz częściej spoglądały w stronę powozów. Nie doczekawszy się końca narady, wszedłem na cmentarz. Zdążyłem już przeżyć niejednego, i na tym kawałku ziemi miałem swoich bliźnich.
Zeschłe liście pokryły ziemię gdzieniegdzie, gromadki krzyżów chyliły się ku sobie, tu i owdzie widniały okazałe pomniki. Oglądałem groby znajomych, a przechodząc od jednego do drugiego, spostrzegłem świeżą mogiłę przy murze, w samym rogu cmentarza. Zbliżyłem się, Terenia stała sama jedna, twarzy jej dostrzedz nie mogłem, natomiast zrozumiałem dokładnie jej dolę na świecie — zrozumiałem, że wspaniałomyślne przebaczenie moje nie miało racyi.
Przed cmentarzem nie zastałem już nikogo. Udałem się do doktora, czekającego nas ze śniadaniem, po którem całe towarzystwo miało odprowadzić odjeżdżające damy na dworzec. Na rynku spotkaliśmy się z proboszczem, znanym gadułą, mającym chwalebny zwyczaj rozmowę zaczętą z jednym, kończyć z drugim, bez względu, czy koniec może się obejść bez początku.
— Otoż... panie tego — mówił zadyszany, zwracając się do mnie z niedokończonym frazesem — gadałem, perswadowałem, panie tego, ale upartej kobiety i duch św. oświecić nie potrafi. Ona swoje i swoje... „nic więcej dla niego zrobić nie mogę!“ — i zrobiła! zapłaciła, ile mogła, na resztę wydała rewers, panie tego, a ja gardło dam, że stary długów nie miał, albo bardzo maluczkie... złotówkowe panie tego. Hm, te baby to i w złem i w dobrem uparte! Mam penitentkę, wystaw sobie mój jegomuściunio, co już od lat trzech wyobraziła sobie, że nie zasługuje na rozgrzeszenie! I żebyż to grzesznica jaka, panie, tego, ale to broń Boże, najuczciwsza kobieta w świecie, tylko uparta; no, bądźże tu mądry, przekonaj ją, że ma łaskę u Boga? Prędzej żywego wskrzesisz! Tfu, ot język poplątał się! Ależ bo dotąd na czczo jestem! a i na śniadanie spóźniliśmy się! Ja to choć miałem racyę: ze starym znajomym dłużej się człek żegna, tem więcej, kiedy to pożegnanie nie do jutra. A może i do jutra? Bogu wiedzieć.
Zaśmiał się całym korpusem, czerwona twarz zaczerwieniła się.
— Może i do jutra! Panie Jakóbie — zawołał do zbliżającego się jegomościa, zaczynając z nim rozmowę prosto od ostatniego wyrazu.
Po śniadaniu, prawdziwie aleopatycznem, udaliśmy się całem towarzystwem na dworzec. Dnia tego wszystko się musiało opóźniać, z wyjątkiem chyba boleści, co zawsze pośpieszać lubi — pociąg spóźnił się o pół godziny. Zaledwie rozsiedliśmy się w pokoiku pierwszej klasy, kiedy we drzwiach ukazała się Terenia w szarej sukience, w podróżnym płaszczyku, z torebką podróżną przez plecy; powiodła wzrokiem po zebraniu i usiadła przy drzwiach, akurat naprzeciw na sofy i krzeseł, na których siedzieliśmy.
Poznałem ją odrazu, Nie zmieniła się prawie, urosła, trochę zmizerniała, oczy zapadłe głęboko wydawały się większe i ciemniejsze. Twarz jej miała wyraz wielkiego przygnębienia; nie ręczyłbym, że nas spostrzegła; wyglądała jakby sama dla siebie była obcą, jakby myśl, uczucie, ruch nawet, słowem wszystko, co oznacza życie, pozostało gdzieś za nią daleko, dokąd zdawały się dążyć i oczy utkwione nieruchomo w szyby okna. Nawet wobec tej bezbronnej boleści towarzystwo okazało pewną trwogę: panowie obrócili się plecami i bardzo starannie oglądali cygara, żeby nic wkoło siebie nie widzieć; panie powstały, utworzyły ciasne kółko, niby stado przed wilkiem, i bardzo żywo, bardzo tajemniczo zaczęły szeptać między sobą — po francuzku. Terenia odwróciła wzrok od okna, spojrzała na dawne swe koleżanki, kuzynki, znajomych — oczy nasze spotkały się, powitała mię smutnym uśmiechem.
Poznała tedy — i ja w niej poznałem dawniejszą Terenię — nieszczęśliwszą tylko i jeszcze więcej samotną!
Podaliśmy sobie ręce i długo jakoś nie przychodziło do słowa.
— Pani już wyjeżdża — zapytałem w końcu. Dostrzegłem, jak dolna warga zadrżała, nozdrza rozszerzyły się, usiłowała stłumić łzy. Podałem ramię, wyszliśmy na platformę. Przykroby mi było, żeby zapłakała przed nimi — nie na każde łzy wszyscy są godni patrzeć.
Milczeliśmy. Nie miałem zamiaru rozpoczynać rozmowy, pochodziłbym tak z nią do odejścia pociągu i pożegnałbym przyj aznem: „Bądź zdrowa!“
— Dawno, bardzo dawno, widziałam pana — zagadnęła pierwsza, i ku wielkiemu memu zdziwieniu wydała mi się jak dawniej spokojną, boleść skryła się gdzieś na samo dno tej głębokiej natury — może i we mnie lękała się profana?
— A teraz spotykamy się po to, ażeby się pożegnać — dodała ciszej.
— Pani nieprędko będzie w N.? zapytałem, żeby coś powiedzieć.
— Teraz nieprędko. Jak będę miała pieniądze, przyjadę położyć kamień na... grobie; ale i to może za lat parę, nie prędzej!
— Dawno pani opuściła te strony?
— Od pięciu Lat; ale każdego roku na tydzień, na dwa, przyjeżdżałam do ojca; na dłużej nie mogłam. On żył w takiej nędzy, a zdradzić się z tem przedemną nie chciał, i pomódz nie było sposobu! Ile razy posyłałam mu zaoszczędzonych kilka rubli, zwracał mi je następną pocztą z krótkim dopiskiem: uczyć się i mrzeć głodem — ciężko; próbowałem sam tego, więc drugim nie życzę! Czekajmy, później zwalę się na twoje barki całym ciężarem niedołężnej starości. Czekajmy! powtórzyła z gorzkim uśmiechem. Czułem, jak ręka jej zadrżała pod mojem ramieniem.
— Tych wakacyj nie przyjeżdżałam wcale — mówiła po chwilowem milczeniu — zdarzała się dobra korepetycya na wsi. Pojechałam zaraz po zamknięciu kursów... Sam mię o to prosił! Oh, bo już w domu u niego... i chleba nawet nie było! Liczyłam, że w jesieni może zobaczę go jeszcze.
—. A przed kilku laty wyglądał jeszcze tak rzeźwo — rzekłem, usiłując zwrócić wspomnienie w weselsze czasy.
— Nędza go zniszczyła! Kiedy wyprawił mię na kursa, przez dwa pierwsze lata przysyłał mi ile mógł, to jest wszystko, co miał. Sprzedał nawet swój ogród ulubiony! A wszystko to dla mnie! Dotąd cieszyłam się nadzieją, że mu oddam stokrotnie, że choć przed śmiercią odpocznie przy mnie. Dziś pozostało sieroctwo i najboleśniejszy wyrzut sumienia.
Przeszliśmy kilka razy wzdłuż dworca,
— Dokąd pani jedzie — spytałem.
— Do Petersburga. Mam jeszcze rok nauki przed sobą.
— Co pani studyuje?
— Medycynę — odrzekła z dziwnym jakimś uśmiechem. To daje chleb najpewniejszy, a mnie przedewszystkiem chodziło o chleb dla ust, co z przyczyny mojej nieraz może głodem marły!...
— Po ukończeniu, pani myśli zamieszkać w N.?
Potrzęsła głową przecząco.
— Tu punkt dobry, ożywiony, na takie miejsce dużo amatorów się znajdzie, ja sobie wybiorę biedną jaką odosobnioną okolicę... mnie tak mało potrzeba teraz. Żebym tylko zaufanie wzbudzić potrafiła! Na nas patrzą jeszcze jak na dziwolągów... wiem o tem. Biednych wogóle łatwiej zdobyć sercem niż nauką... postaram się jedno z drugiem połączyć... Może potrafię być użyteczną... może i sobie choć skromną niezależność zdobędę... Wówczas cel mój będzie osiągnięty. Tylko mego staruszka nigdy już przy sobie nie ujrzę!...
Słowa te płynęły prosto z serca. Ta kobieta chyba nigdy w życiu nie nauczy się igrać frazesem! A więc wierzyła w swoje siły? Szczęśliwa! Był czas, kiedy i ja tę wiarę wyznawałem.
Pociąg świsnął na stacyi; całe towarzystwo weszło na platformę, zaczęły się pożegnania i ja pożegnałem swoją Terenię. Swoją — bo w tej chwili prócz mnie nie miała może nikogo, ktoby jej wyrzekł serdeczne: „Bądź zdrowa! Niech ci siły wystarczą do końca! A że wystarczą, pewny tego jestem, hartowałaś je w ogniu szyderstwa i nędzy.“
Pociąg odjechał. Długo towarzyszyłem mu myślą!
Studyowałem dotąd kobiety ze strony estetycznej i posagowej jedynie. Nawet w zapalonych czasach młodości, gdy burzyłem świat stary, a na miejscu jego wznosiłem kunsztowną budowę, otwartą ze wszech stron na wiatry tolerancyi, oświaty, swobody i równości, nawet przy tej budowie naznaczyłem kobiecie rolę bardzo skromną; brzydkim pozwalałem nosić wodę i glinę miesić, ładne skazywałem na pielęgnowanie kwiatów w cieplarniach. W późniejszych czasach, gdy już świat zostawiłem na dawnem miejscu, pozwalając mu starzeć się do końca, w pismach spotykałem wzmianki o reformach w zajęciach kobiecych; całe ustępy zostawiałem nieczytane, w głębokiem przekonaniu, że za lat sto przeczytam je w samą porę, jeżeli dożyję. Terenia rzuciła ciepłe, łagodne, a zarazem ożywcze światło na tę nieczułą dotąd stronę mojego umysłu.
Ile razy myślę o niej, zawsze mi się przedstawi zarazem jakaś ciemna, zapadła strona naszej obszernej Litwy, a śród niej równe, spokojne światło silnego umysłu wytrwałej woli i szlachetnego, prawdziwie kobiecego serca! Ciemnych okolic u nas bardzo dużo — a świateł?

separator poziomy




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józefa Sawicka.