Emancypantki/Tom I/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Emancypantki
Podtytuł Tom I
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XIV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
ZNOWU AWANTURA.

Na drugi dzień pani Latter wezwała do siebie Madzię i rzekła:
— Przyprowadź tu Zosię Wentzel, panno Magdaleno, i sama przyjdź.
— Dobrze, proszę pani — odpowiedziała Madzia, i serce zaczęło jej bić ze strachu. Oczywiście coś złego, kiedy pani Latter nazywa ją panną Magdaleną i ma w fizjognomji ostry wyraz, z jakim robi wymówki pensjonarkom.
„Naturalnie, że chodzi o Zosię“ — pomyślała Madzia, wiedząc, że przy upominaniu nauczycielki pani Latter ma inny wygląd. Niewiele przyjemniejszy, ale inny.
Kiedy Madzia zawiadomiła Zosię o rozkazie przełożonej, nie wspominając o swoich obawach, Zosia przyjęła to obojętnie.
— Domyślam się — rzekła, wzruszając ramionami. — To on na mnie naskarżył.
— Kto?... pan Kazimierz?... — zawołała Madzia.
— Naturalnie. Odgadł, że nim pogardzam i teraz mści się... Oni zawsze tacy; nieraz mówi mi to panna Howard...
Na schodach przeszła obok nich panna Joanna, rzucając na Zosię jadowite spojrzenie.
— A co?... — zawołała Zosia, klasnąwszy w ręce. — Czy nie mówiłam, że to robota tej piekielnicy?...
— Zosiu, w tej chwili mówiłaś, że to pan Kazimierz...
— Mówiłam o nim, ale myślałam o niej.
Kiedy zapukano do pokoju pani Latter, na dole rozległ się hałas: niższe klasy powracały z Foksalu z panną Howard. Madzia mimochodem spostrzegła, że dotychczas obojętna Zosia poczyna blednąć i żegna się ukradkiem.
— Nie bój się, wszystko będzie dobrze... — szepnęła Madzia, czując, że sama jest w strachu.
Z dziesięć minut czekały w gabinecie przełożonej, milcząc i nie patrząc jedna na drugą. Nareszcie weszła pani Latter. Starannie zamknęła drzwi za sobą, podała rękę Madzi, lecz ani spojrzała na piękne dygnięcie Zosi, udając, że jej wcale nie spostrzega. Potem usiadła przed biurkiem, Madzi wskazała kanapkę i zaczęła szukać czegoś w szufladkach. Owego czegoś nie było jednak ani w szufladzie prawej, ani w środkowej, ani w lewej dolnej; pani Latter bowiem, pozasuwawszy je, podniosła z biurka kilka arkusików listowego papieru, przepełnionego drobnem pismem, i zapytała:
— Co to jest?
Dotychczas blada Zosia zrobiła się ponsową i znowu zbladła.
— Co to znaczy? — powtórzyła pani Latter, zimno patrząc na Zosię.
— To... to jest... o „Nieboskiej Komedji“ Krasińskiego.
— Widzę. Domyślam się, że ową „jedyną“ i „najdroższą“ jest „Nieboska Komedja“; ale któż jest ten „dozgonny“?... Spodziewam się, że nie Krasiński, więc kto?...
Zosia sposępniała, lecz milczała.
— Chcę wiedzieć, jaką drogą otrzymujesz te kursa literatury?
— Nie mogę powiedzieć — szepnęła Zosia.
— A kto jest autorem?...
— Nie mogę powiedzieć — powtórzyła Zosia nieco śmielej. — Ale przysięgam pani — dodała, podnosząc oczy i kładąc rękę na piersiach — przysięgam... że nie pan Kazimierz...
I zalała się łzami.
Pani Latter z zaciśniętemi pięściami zerwała się z fotelu, a Madzi pokój zaczął krążyć w oczach. Lecz w tej chwili otworzyły się drzwi z łoskotem, i stanęła w nich panna Howard, groźna, rozpłomieniona, trzymając za rękę Łabęcką, która miała w fizjognomji wyraz smutku i zaciętości.
— Przepraszam, że w taki sposób wchodzę — rzekła panna Howard podniesionym głosem — dowiaduję się tu jednak pięknych rzeczy...
— Co pani każe? — zapytała pani Latter, odzyskawszy zimną krew.
— Jedna z dam klasowych — mówiła panna Howard — niejaka panna Joanna, chwali się w tej chwili na górze, iż... jakby tu powiedzieć?... że — wyciągnęła — z pod poduszki Zosi Wentzlównie pewne listy i że Zosia, którą tu widzę, ma być za to odpowiedzialną.
— Czy pani chce uwolnić ją od odpowiedzialności? — zapytała pani Latter.
— Uwolni ją sprawiedliwość pani — odpowiedziała zirytowana panna Klara. — Czy Zosia wyznała, czyje to są listy?...
— Nie! — wtrąciła energicznie Zosia.
— Jesteś szlachetną dziewczyną — mówiła z uniesieniem panna Howard, nie uważając, że przełożona zaczyna tracić cierpliwość. — Te listy — ciągnęła — nie należą do Zosi, ale do Łabęckiej, która przychodzi tu ze mną przyznać się i uwolnić niewinną koleżankę...
Pani Latter zmieszała się. Iskry w jej oczach przygasły, głos stał się mniej twardym.
— Dlaczegóż Zosia sama nie powiedziała mi o tem? — rzekła.
— Bo czuła, że to należy do jej koleżanki, do Łabęckiej, która spełnia swój obowiązek, jak przystało na kobietę, mającą poczucie ludzkiej godności! — deklamowała panna Howard. — Tam, gdzie nauczycielka sięga pod cudzą poduszkę...
— Panna Joanna jest protegowaną pani... ujmowała się pani za nią... — wtrąciła pani Latter.
— Ujmowałam się za istotą samodzielną; za kobietą, która walczy z przesądami... Ale taką, jaką dziś jest — pogardzam!... — zakończyła panna Howard.
Pomimo wybuchów Klary, pani Latter uspokoiła się i rzekła do Łabęckiej, wskazując na papiery:
— O ile widzę, jest to streszczenie „Komedji Nieboskiej.“ Ale kto ci je dał?
— Nie mogę powiedzieć... — szepnęła Łabęcka.
Panna Howard patrzyła na Łabęcką z triumfem.
Zdawało się, że ktoś puka do drzwi.
— Proszę! — odezwała się pani Latter.
Weszła Mania Lewińska. Miała twarz bladą, oczy prawie czarne, wylęknione i pełne łez. Zatrzymała się na środku gabinetu, dygnęła przed panią Latter i rzekła cichutko:
— To... moje listy... ja pożyczyłam je Łabęckiej.
Z długich rzęsów zaczęły jej spadać duże łzy. Madzia myślała, że na ten widok serce jej pęknie.
Od kilku sekund bardzo pilnie przypatrywała się Mani panna Howard. Nareszcie zbliżyła się do niej i położywszy na jej ramieniu dużą i kościstą rękę, zapytała:
— Te listy pisane są do ciebie?... Kto je pisał?...
Nie doczekawszy zaś odpowiedzi, zbliżyła się do biurka i z poza fotelu pani Latter spojrzała na rękopis.
— Ach tak!... zgadłam — zawołała ze spazmatycznym śmiechem. — To pismo pana Kotowskiego... Nie przypuszczałam, że na to was zapoznaję...
— Panno Klaro — wtrąciła pani Latter, odsuwając papiery — podobno nie czyta się cudzych listów... To wreszcie nie jest list, ale jakieś wypracowanie...
— Ja też nie czytam — odpowiedziała panna Howard. — Robię więcej... Maniu — zwróciła się do Lewińskiej — zraniłaś mnie, ale ja ci... przebaczam!... Chodź ze mną, panno Magdaleno — dodała — czuję, że potrzebną mi będzie życzliwa ręka...
Na znak pani Latter, Madzia podniosła się z kanapki i podawszy rękę pannie Klarze, wyprowadziła ją z gabinetu, chwiejącą się jak kwiat podcięty.
— Idźcie na górę — rzekła pani Latter do pensjonarek dość łagodnie.
— Myślałam — szepnęła na korytarzu panna Klara — że jestem wyższa nad ludzi; ale dziś widzę, żem tylko kobietą...
I pracowała powiekami, usiłując wycisnąć z oczu parę łez, co Madzi wydało się bardzo zabawne.
Przy schodach zastąpił im drogę Stanisław, mówiąc do panny Howard:
— Pan Kotowski już poszedł na górę.
Panna Klara wyprostowała się jak sprężyna. Zamiast opierać się na Madzi, szarpnęła ją za rękę i rzekła półgłosem:
— Chodź pani, zobacz, jak zdepczę tego nędznika...
— Ależ pani!... — zaprotestowała Madzia.
— O, nie, musisz pani być świadkiem, jak płaci zdrajcom kobieta samodzielna... Jeżeli po tem, co mu powiem, ten człowiek przeżyje do jutra, będę miała dowód, że jest łotrem, którego nie powinnam zaszczycać nawet moją pogardą.
Mimo oporu, wciągnęła Madzię do pokoju, po którym szerokiemi krokami spacerował bardziej niż kiedykolwiek rozczochrany student. Zobaczywszy pannę Klarę, wyciągnął rękę z kieszeni i chciał przywitać się.
— Patrz, pani — rzekła panna Howard głębokim tonem — ten człowiek wyciąga do mnie rękę!...
— A bo co?... — zapytał obrażony student, śmiało patrząc na pannę Klarę, która stała przed nim sztywna i blada.
— Korespondujesz pan z Manią poza mojemi plecami i pytasz, co?... To ja powinnam zapytać: co robisz w mieszkaniu kobiety, którą oszukałeś?...
— Ja, panią?... W imię Ojca i Syna...
— Nie usidlałeś pan mnie? Nie starałeś się...
— Jak Boga kocham, anim myślał!... — zawołał student, bijąc się w piersi.
— Więc jakiż cel miały pańskie wizyty?... — zapytała panna Klara już rozgniewana.
— Jaki cel, słyszy pani?... — zwrócił się do Madzi, rozkładając ręce. — Taki sam cel, jak dziś... jak zawsze... Przyniosłem pani korektę, ale...
— Korektę?... Mego artykułu o nieprawych dzieciach?... — zawołała panna Howard.
Madzia zdumiała się nad nagłą przemianą. Chwilę temu panna Klara była podobna do Judyty, ścinającej Holofernesa, a teraz przypominała pensjonarkę.
— Ale jeżeli mają mnie spotykać takie awantury — mówił student — to dziękuję!... Do niczego nie chcę się mieszać...
Panna Howard znowu odzyskała uroczysty nastrój i głęboki ton głosu.
— Panie Władysławie — rzekła — raniłeś mnie pan śmiertelnie... Lecz gotowa jestem przebaczyć, jeżeli przysięgniesz, że... nigdy... nie ożenisz się z Manią...
— No, to ja pani przysięgam, że tylko z nią się ożenię — odparł student, machając rękami i nogami, w sposób, nielicujący z powagą sytuacji.
— Więc pan zdradzasz postęp... sprzeniewierzasz się naszemu sztandarowi...
— Co mi tam postęp... sztandar!... — mruknął, wichrząc już powichrzoną czuprynę.
— Oto ma pani dowód męskiej logiki! — rzekła wyniośle panna Howard, zwracając się do Madzi.
— Męska logika... męska logika!... — powtarzał pan Kotowski. — W każdym razie nie układały jej kobiety...
— Widzę, panie Kotowski, że z panem nigdy nie można rozmawiać poważnie — przerwała mu panna Klara tonem tak swobodnym, jakby w tej chwili spotkało ją coś bardzo wesołego. — Ale mniejsza — dodała. — Czy pomimo to, co pomiędzy nami zaszło, pomożesz mi pan do zrobienia korekty?
— Taka pani samodzielna, a nawet korekty zrobić nie umie... — odparł student, ciągle obrażony i posępny.
— Ja państwa pożegnam — szepnęła Madzia.
Pan Kotowski chmurnie podał jej rękę, wyciągając drugą z wyszarzanego munduru plik papierów i oglądając się za krzesłem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.