Elfryda (nowela)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Lange
Tytuł Elfryda
Rozdział IV
Pochodzenie Elfryda. Nowele i fantazje
Wydawca Spółka Nakładowa "Książka"
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cała nowela
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Wkrótce wyjechałem nad Dniepr. Nie będę opisywał swego tam pobytu, gdyż to do rzeczy nie należy.
Cały się oddałem pracy przygotowawczej co do budowy mostu w powiecie N., gubernjum Czernihowskiego. Naprzemiany siedziałem w kancelarji swojej lub też byłem w rozjazdach, czyniąc pomiary i projekty.
Starałem się zapomnieć o Joasi, ale, rzecz osobliwa — coraz bardziej mi się przypominała jej postać, a zwłaszcza jej wizyta u mnie, zakończona tak nieszczęśliwie, czy też tak szczęśliwie — pocałunkiem. W wyobraźni sprawa ta przedstawiała mi się z ciągle rosnącą mocą, jako coraz okropniejsza zbrodnia. Skutkiem tej zbrodni — zdawało mi się czasem, żem utracił na wieki jedyną cudowną sposobność do szczęścia. Czasem naodwrót wydawało mi się, żem ocalił i ją i siebie. Jednakże tu na tej dalekiej ukrainie taka we mnie nastąpiła zmiana, że mój nastrój sceptyczny jakoś pierzchał — i stawałem się melancholijno-marzycielski.
Czyniłem sobie wyrzuty, żem wyszedł ze swej roli czystego cynizmu lub też cynicznej czystości i żem przez swój studencki postępek sprofanował to właśnie, co chciałem mieć kryształowym.
Przed wyjazdem byłem z pożegnaniem u cioci. Elfryda miała również kufry spakowane. Dowiedziałem się, że wyjeżdża do rodziców na wakacje. Pożegnała się ze mną lodowata i niewzruszona. Nosek jej tylko drgał nieco, a oczy, przesłonięte rzęsą, w dół opuszczone — były niewidzialne. Twarz miała bladą i dumną, jak figurka z Tanagry. Ponieważ całą tę sprawę traktowałem w jakiś szczególny sposób, jakby to była historja nie realna, ale poprostu fantazja na fortepjan, przeto, choć mi ta przygoda była przykrą, to jednakże jej bieg interesował mię, jak zabawna nowela, dotycząca rzekomo trzecich osób. I ja też z surową powagą, niby to żartujący, niby obojętny — pożegnałem Elfrydę.
Dodać muszę, że p. Elizy nie widziałem, gdyż leżała w swoim pokoju w łóżku — i była „nieswoja“; mdłości, torsje, omdlenia ją nawiedzały; wogóle choroba zdawała się dość niewyraźna — i doktór dotąd nie określił jej nazwy.
Żyłem tedy na dalekiej ziemi naddnieprzańskiej, cały zajęty matematyką, ale w istocie moja myśl była gdzieindziej — była daleko — i krążyła koło Pogoryszek, wcale nieznanego mi miasteczka, ale które, mimo to, kochałem, gdyż tam mieszkała... ona... Miałem jej liściki, miałem jej rysunki — i nieraz je przeglądałem, jakby to była niewyczerpana kopalnia marzeń. Na południowym słońcu tutejszym stawałem się coraz bardziej studencki. Minęło parę miesięcy. Nadchodził listopad. Znakomita część mojej pracy była już wykonana — i zamierzałem niedługo na pewien czas pojechać do Warszawy. Byłem teraz często poza domem, jeździłem po brzegach rzeki już to po stronie miasta N., już to po drugim brzegu, gdzie często nocowałem w chatach włościan ukraińskich, w chatach, czysto wybielonych, zdobnych w rozmaite malunki, z ogródkami, pełnemi słoneczników. Wieczorami gościnni gospodarze śpiewali mi pieśni i grali na bałabajkach.
Widok szerokich bezbrzeżnych pól, z lasami na dalekim widnokręgu, ogromne czerwone księżyce, wiatry już szumiące jesiennym powiewem, ale ciepłe i przyjemne — wszystko to wciąż rzewniejszy budziło we mnie nastrój. Sny ukazywały mi Joasię w coraz piękniejszych, w coraz bardziej anielskich postaciach.
Właściwie nie należy nigdy myśleć o tym, co stracone. Ale czy są na świecie rzeczy bezwzględnie stracone? Oto właśnie, żem nie wierzył w stratę — wspominałem tę moją wizję rusałczaną.
Zaczynam wierzyć, że nasz kolega, Jan Podobłoczny, który się w ostatnich czasach zajął okultyzmem, ma słuszność. Istnieje zapewne nieświadoma komunikacja dusz na odległość. Przekonałem się, że Elfryda nie przestała myśleć o mnie, choć jeszcze była na mnie rozgoryczona.
Pewnego razu, wróciwszy z chutoru do miasteczka, znalazłem kartę pocztową. Karta była czerwona, a na niej ręcznej roboty akwarelka z podpisem: widok Pogoryszek (lasek, rzeczka, domki, kościołek), zaś poniżej wiersz bezimienny, który przepisuję dosłownie:

Ukochałam w tobie to, co boże,
Twoich marzeń idealny zdrój;
Ukochałam myśli twoich zorzę —
Przewodnią mi gwiazdą był duch twój.
Dziś nie wielbię cię, nie czczę, nie wierzę:
Rzucam święty twej kapłanki próg —
Bo poznałam w tobie jeno .......!
A myślałam, żeś wielki, żeś bóg.

Na boku napisane było jeszcze: Exegi! wielkiemi literami.
Wiersz może niezupełnie jasny i nie wszędzie odpowiadał warunkom prozodji, ale niewątpliwie był to owoc długich rozmyślań i pewnej namiętności. Z pisma, oczywiście, poznałem, kto był autorem, raczej autorką tego listu; niemniej i treść jego, piorunująca i groźna, doskonale odpowiadała moim marzeniom.
Wiersz, jak okazało się później, był plagjatem; jest to przepisany i przekręcony dowolnie utwór jednego z poetów współczesnych. — Zaznaczam to w nawiasie.
Liścik ten i rozrzewnił mnie i zabawił. Moja laleczka chciała zabawić się w Junonę — i wyrazić mi raz jeszcze swą niezgłębioną pogardę dla mojej osoby... Z drugiej strony nie domyślałem się wcale, że ona we mnie widziała tyle wielkości, tyle boskości i innych cudów. Okazuje się, że trzeba mieć odpowiednie oczy, aby widzieć bóstwo tam, gdzie go niema. I ten ból rozczarowania — o moja słodka, pieściwa gołąbko, jakżeś ty nieszczęśliwa, żeś utraciła wiarę w swego boga! Żal mi cię bardzo, ale bądź pewna, że się dostroję do twoich wyżyn.
Nie, ta osóbka dziwy ze mną wyprawia. Muszę się stać wielki, muszę w sobie zogniskować boskość, muszę w sobie zwalczyć kropki... inaczej wszystko będzie stracone!
Byłem tego wieczora bardzo wesoły i zadowolony: już czułem się podniesiony wysoko ponad... i już marzyłem o spotkaniu z Joasią w Warszawie.
W niedługim czasie potym byłem już z powrotem w swoim starym mieszkaniu. Było po wakacjach; nazajutrz zaraz spotkałem się ze Staśkiem, który miał jakąś sprawę honorową i na jej konto pożyczył ode mnie 25 rubli. Dowiedziałem się od niego, że Joasia za parę dni wraca do cioci.
Jakoż zdarzyło się bardzo fortunnie, że i Elfrydę spotkałem na ulicy. Uśmiechnęła się do mnie czarownie i słodko, jakby zapomniała o swojej roli — obrażonej bogini, ale wnet odęła buzię i zaczęła być lodowata.
Dziękowałem jej za pamięć i za tę kartkę czerwoną z malowanką i z wierszykiem: wiersz, choć tak gorzki — piękny jest i podniosły, wyrzut słuszny i niewątpliwie ten, do kogo słowa były zwrócone, pod wpływem tych cudownych słów się zmieni i z kropek stanie się na nowo bogiem.
Joasia szczerze była zadowolona tą tyradą, prawdopodobnie słabo odróżniała sztuczność od prawdy, choć i ja tak byłem rozradowany spotkaniem z Joasią, że i we mnie sztuczność stała się mimowoli prawdą. Pragnąłem zostać bogiem — nagle, bez wysiłku, cudem, aby... właściwie, aby sprawić przyjemność Elfrydzie... Czy istotnie tędy prowadzi droga do boskości — wątpiliby o tym zapewne ci starzy cynicy, którzy się zbierają na kolacjach u p. Wincentego, ale ja w tym momencie przestałem być cynikiem, byłem na nowo młody i odmłodzony, czułem się zakochany, jak student, choć, co będzie dalej, o tym nie myślałem. Amabam amans amare — jak mówi Ś-ty Augustyn.
— To, co pan wie... wtedy u pana... to było bardzo brzydkie. Ale ja... pana lubię. Tylko musi pan się zmienić i być tak, jak przedtym. Tak mi przyszło na myśl napisać ten wierszyk, choć ja sama nie pisuję wierszy, ale jaki pan jest mądry, że się pan odrazu domyślił, że to ja napisałam.
— Przez intuicję...
— Czy pan o mnie kiedy myślał? Pewno pan o mnie zapomniał zupełnie! Co ja dla pana znaczę? wy wszyscy jesteście jednakowi. Stasiek już się teraz w piątej pannie kocha, a zawsze na wieki, zawsze jedyny, pierwszy i ostatni raz, zawsze aż do śmierci. Ale teraz to Stasiek kocha się w bardzo bogatej pannie. Jabym go tam nie kochała: szałaput, zmienia się co chwila i strasznie się zadłuża: tatuś musiał za niego 700 rubli długów zapłacić, a jeszcze futra mego nie wykupił z lombardu ani zegarka... Ale czy pan wie, co za nieszczęście mamy z panną Elizą?
— Cóż się stało?
— Nie, nie mogę panu powiedzieć, bo to sekret. W każdym razie p. Eliza jest bardzo chora, ale to wszystko przez ten ustrój społeczny. Niech pan do nas zajdzie: ciocia będzie bardzo rada.


∗                    ∗

Kiedym już się pogodził z Elfrydą i kiedy już na nowo ją zobaczyłem, jako nieutraconą, ale owszem jakby odzyskaną, znów obudziły się we mnie wątpliwości i wszystkie marzenia, które mi ozłacały samotne wieczory nad brzegami Dniepru — prysły nagle i zupełnie z innej strony mi się ukazały. U p. Wincentego powitano mnie bardzo serdecznie: niektórzy mię uważali, jakobym już był pogrzebiony, ożeniony, zamarły — i na nowo rozpoczęli swoje złośliwe opowiadania o kobietach. Choć były śród tych opowiadań niektóre bardzo zabawne, to jednak, gdym się znalazł sam na sam ze sobą, doszedłem do takiego wniosku:
— Wszystko, co oni mówią, może być prawdą: ale Joasia jest zupełnie inna, jest to wyjątkowa, jedyna kobieta — i na całej ziemi nie znajdzie się druga, do niej podobna.
Formuła ta stała się dla mnie tak oczywiście prawdziwa, że mi się wyryła w duszy, jako zasadniczy aksjomat mego życia. Dalszych wniosków jednakże z tego nie wyciągałem; tylko mi ciągle błądził wierszyk:

Gdybym był młodszy, dziewczyno!

i byłem szczęśliwy, żem taką wyjątkową, jedyną w życiu spotkał. Wszystko, com w Joasi zauważył, jej postać, jej głos, jej słowa, jej myśli, uśmiech, postępowanie — wydawało mi się nieskończenie harmonijnym — doskonałym, wyjątkowym, jedynym. Nie, ten cynizm moich przyjaciół, zresztą i mój własny — to przecież ślepota i nic więcej. Poprostu przejrzałem i stałem się jasnowidzący.
Spotkałem się kiedyś z Janem Podobłocznym, który, choć bywał na naszych zebraniach, to jednak miał odmienne pojęcia o miłości, gdyż kochał się raz jeden tylko w życiu, i żona jego — jak mówił — była nadzwyczajnym medjum miłosnym. Nie objawiając mu tajemnicy, pytałem go dyskretnie o pewne fenomeny psychiczne, jak je rozumieją okultyści — i z jego objaśnień dowiedziałem się, że wszystko właśnie odbywa się tak, jak u mnie: nadzwyczajne przeczulenie, jasnowidztwo, odczuwanie na odległość, wyjątkowa promienność widzeń sennych i t. d. Świat mi się ubarwił tak jaskrawo i żywo, jakbym dopiero wchodził w życie — i nie było dla mnie niespodzianki, którejbym nie oczekiwał w sposób najspokojniejszy. Im rzecz była dziwniejsza, cudowniejsza, tym mi się zdawała bardziej naturalna i istotniejsza, tym zgodniejsza z wewnętrzną logiką zjawisk. Nieraz o czym zamarzyłem, natychmiast się urzeczywistniało, jakby moje marzenie było właśnie wolą fatum.
Jeżeli mówię — nieraz, to przesadzam; zdarzyło się to raz jeden. Siedziałem kiedyś u siebie i marzyłem tak:
— Jakby to było ładnie, gdyby tu znów się zjawiła Elfryda.
I oto dał się słyszeć dzwonek; biegnę otworzyć drzwi — w progu stała Elfryda. Byłem nad wyraz szczęśliwy: jakiś dobry bóg mię wysłuchał! Elfryda była blada, zmieszana, niespokojna. Płaszczyk miała na sobie ciemny, aksamitny, rodzaj futerka i białe boa z piór na szyi; kapelusz czarny słomkowy nosiła niezupełnie równo szpilką dużą przekłuty, jakby nie miała czasu przybrać się należycie. Oczy miała podczerwienione, jakby płakała. W pierwszej chwili przypuszczałem, że — jaka scena z ciotką, albo może Stasiek przykrość jej zrobił: słowem, niespokojnie patrzałem na tę ptaszynę, w której sercu widocznie kołatało jakieś niespodziewane nieszczęście.
— Panie! — zawołała, wszedłszy do mego gabinetu — musi pan mię ratować... to jest nie mnie... Dziecko... Właściwie nie dziecko, bo jeszcze niema dziecka... To ten rudy malarz, co wygląda jak bandyta — wszystko przez niego.
— Niechże się pani uspokoi, na miłość Boga... Nic pani nie rozumiem... Co się stało?... Może szklankę wody...
— Dobrze, niech mi pan da szklankę wody.
Natychmiast wykonałem jej życzenie, a gdy się uspokoiła, zacząłem ją pytać, co się stało.
— Eliza! — powiedziała mi na to — i zrozumiałem wszystko. — Pan wie, że Eliza długo była chora, a nikt nie wiedział, co jej jest, bo doktór nawet cioci nie chciał powiedzieć. Ale teraz to już nie można ukrywać, bo wszystko się ujawniło — i Eliza sama powiedziała. Ona jest zhańbiona, a to wszystko przez tego malarza, co do niej chodził nocami przez okno. I teraz ona jest brzemienna (powiedziała to surowo i mocno, jakby podkreślając swą odwagę i świadomość, że wymawia takie słowo) i będzie miała dziecko — i to bardzo niedługo. Jak tylko ciocia się o tym dowiedziała, to się wielce rozgniewała i powiedziała: Taki skandal w moim domu! Nie można pozwolić! Eliza nie będzie już u mnie! Niech sobie szuka gdzieindziej przytułku, nie u mnie — i t. d., i t. d. Nie dziwię się cioci, bo to kobieta staroświeckich przekonań, zresztą bardzo szanowna, ale nie rozumie, że temu wszystkiemu jest winien ustrój społeczny. Ale tymczasem trzeba przecież ratować pannę Elizę, nie można jej tak zostawić: choć ona trzymała się dotąd bardzo dobrze i ukrywała swój stan zręcznie, ale ostatecznie jest już za późno. Pan rozumie, że musiałam tu zwrócić się do kogoś zaufanego o pomoc. Niech pan się nie dziwi, że ja tu wszystko mówię tak otwarcie, ale pan zrozumie, że teraz nie czas na fałszywe ceremonje. Ja teraz już jestem dorosła i wszystko wiem, co należy wiedzieć. A co do pana, to mam nadzieję, że pan swego błędu nie powtórzy i że pan zachowa się...
— Nie tak, jak wtedy... — zauważyłem półironicznie.
— Właśnie, żadnych kropek... — odparła z uśmiechem.
Muszę wyznać, że mi zachowanie się Elfrydy imponowało: widocznym było, że przez te wakacje dużo myślała i znacznie dojrzała duchowo. Z tego miłego dziecka stawała się wspaniała kobieta.
Całe jej wzięcie się do sprawy z Elizą wydawało mi się nadzwyczaj szlachetnym i czystym w swojej śmiałości.
Naturalnie zająłem się najgoręcej tą nieszczęśliwą damą francuską, która miała taki accident.
Sprawa ta wymagała pewnych sum, których nie miała ani Joasia, ani Eliza. Ciocia wypłaciła swej damie do towarzystwa więcej, niż się należało, gdyż Eliza była bardzo lekkomyślna i wszystkie swoje dochody wydawała na fatałaszki, tak, iż właściwie była zadłużona u cioci. Jednakże pani Marska, wobec fatalnej sytuacji, dała jej sto rubli.
Owóż zająłem się tą sprawą gorąco. Wszystko to robiłem dla Joasi — i sprawa Elizy wydała mi się naraz tak nieskończenie ważną, jak żadna inna. Zaniedbałem na parę dni nawet swoich prac inżynjerskich — i krążyłem nieustannie między instytucją, gdzie umieściłem Elizę (dyskrecja zapewniona), a domkiem pani Marskiej.
Ciocia była mocno zgorszona tym zdarzeniem, ale że była to wielce dobra kobieta, więc się interesowała losem swojej dawnej panny do towarzystwa, którą bardzo lubiła, gdyż Eliza była to osoba niezmiernie miła, temperamentu południowego, pełna żywego polotu i dowcipu. Temperament ją gubił: mówiła mi ze śmiechem, że zawsze sobie przysięga, że będzie très sage, très sage! i nigdy się jej to nie udaje, co parę lat musi jakieś głupstwo zrobić.
Byłem kilka razy u jej opiekunki: Eliza wychodziła do parloir’u w ubraniu quasi-szpitalnym; oczy miała zawsze wielkie, czarne, błyszczące, ale twarz wynędzniałą, pożółkłą; miała w sobie szczególną kombinację przygnębienia z powodów socjalno-jurydycznych swej sytuacji z tą osobliwą, roślinnego niemal charakteru radością, jaka błyszczy w spojrzeniu kobiety, która ma zostać matką.
Ta smukła niegdyś postać, dziś zdeformowana, robiła na mnie przykre wrażenie i niewątpliwie uciekałbym zawsze po paru minutach, gdyby nie to, że mi towarzyszyła Elfryda, która z rozrzewniającym współczuciem przypatrywała się swej przyjaciółce.
Te szczególne odwiedziny powtarzały się kilkakrotnie, co mi pozwalało ciągle niemal obcować z Joasią. Oczywiście, było mi to nad wyraz przyjemne, choć nie przypominam sobie, żeby kto z zakochanych bywał w takim groteskowym położeniu, odwiedzał ze swą ubóstwianą jej przyjaciółkę, która ma nielegalnie zostać matką — Shocking! A jednak tak było — i sprawiało mi to niezmierną radość, gdym widział, jak delikatnie i życzliwie Elfryda zachowywała się wobec nowego, na świat wschodzącego życia. Było w niej samej jakieś słodkie i rozkoszne upojenie, niby przeczucie macierzyństwa, niby zwiastowanie przyszłych nowych istnień, których ona byłaby rodzicielką. Elfryda już kochała to nieistniejące dziecię, może więcej, niż jego rodzona matka, która miała rozmaite powątpiewania co do potrzeby tego zjawiska.
Eliza w istocie bardzo ironicznie traktowała zarówno ce cochon d’enfant, jak i jego papę — tego bandytę-malarza, co godzinami stał pod latarnią, patrząc w okno Elfrydy.
Gdy jednakże się okazało, że Elfryda nie jest tak dostępna, jak młody człowiek przypuszczał, bandyta pewnego razu na ulicy zbliżył się do Elizy i zaczął z nią rozmowę o Elfrydzie: tymczasem z rozmowy tej wynikły rezultaty wcale nieoczekiwane. Cette canaille zmienił nagle swój afekt i zaczął flirtować z Elizą; był to, jak mówiła Eliza, un brute, ale miał w sobie un diable, i oto enfin, jakoś, kiedyś, coś — zaczęło się, a skoro się już zaczęło, to, koniec końców, trzeba było dojść do końca. Pewnego dnia malarz zniknął i nawet niewiadomo, gdzie się ukrył. Nikt go nigdy nie widział.
Nous n’irons plus au bois, les lauriers sont coupés! — zakończyła swoją historję Eliza, która wcale nie traktowała swej sytuacji tragicznie, owszem, nieco operetkowo.
Pewnego dnia powiedziała nam „mądra pani“, że nie może nas przyjąć i że Eliza nie wyjdzie z łóżka. Był to moment krytyczny, który na Joasię oddziałał bardzo przygnębiająco. Zapłakana wróciła do domu i nieustannie wysyłała mnie po wiadomości. Jakoż w parę dni potym, gdym był w azylu pięknej uwiedzionej, usłyszałem wielką nowinę:
— Dziecko się urodziło. Matka jest zupełnie zdrowa, również i nowonarodzona dziewczynka.
Elfryda znów się rozpłakała, tym razem z radości, gdym jej tę nowinę powiedział. Była tak ucieszona, jakby sama została matką.
Jeszcze dwa tygodnie leżała Eliza w przytułku, poczym jednak trzeba ją było odebrać z zakładu i gdzieś prywatnie pomieścić. Eliza z niezmiernym humorem przyjęła swoją córkę, małego, straszliwego potworka, czerwonego, jak raczek, a krzykliwego, jak papuga. Bawiła się nią, jakby lalką, pieściła ją, całowała; słowem, czy to pod wpływem nagłego poczucia macierzyństwa, czy też poprostu dla tego, że się pozbyła tego ciężaru, co jej łono deformował — stała się niezmiernie tkliwą matką. Dodam, że po tym przejściu bardzo wyładniała, i pod niebieską kołdrą, w białym staniku i białej zasłonie na głowie, wyglądała poprostu uroczo.
Nie dziw też, że ją Elfryda całowała, uszczęśliwiona, że się narodziło dziecię, i że jego matka jest taka piękna. W Joasi też dziewczynka znalazła czarującą opiekunkę, pełną miłości i tak gorliwą, jakby już się z dzieckiem nigdy miała nie rozłączać. Początkowo Elfryda prosiła ciocię, aby wzięła do siebie Elizę z powrotem. Ale ciocia nie chciała na to żadną miarą przystać: rygor jej moralności byłby nieustannie gorszony widokiem dziecka, nie zapisanego w odpowiedniej kancelarji, na odpowiednim stemplowym papierze. Ostatecznie, zacna staruszka pogodziła się z faktem, pragnęła nawet zobaczyć dziecko Elizy, odwiedziła ją w przytułku ale nie mogła żadną miarą na to przystać, aby to zgorszenie w domu jej było wciąż obecne.
Raz jeszcze ofiarowała dwieście rubli, aby Elizie umożliwić paromiesięczną egzystencję, ale zastrzegła sobie, żeby ta gdzieindziej wynajęła mieszkanie. Elfryda na chwilę miała ideę — dość naiwną — abym ja Elizę pomieścił u siebie, ale pomimo całego mego afektu dla tej cudownej istoty — nie zgodziłem się na to.
Sam jej wynająłem pokój u jakiejś zacnej kobiety — i tam też się wprowadziła razem ze swoją córką.
Nawiasem mówiąc, byłem zadowolony, że już się ta sprawa skończyła. Miałem już tego dosyć. Niechże się teraz Eliza sama zajmuje swoim dzieckiem. Jednakże cały ten osobliwy okres nie był dla mnie bez przyjemności: skutkiem tych ciągłych odwiedzin Elizy nastąpiło między mną a Joasią takie zbliżenie i taka serdeczność, że właściwie różnicy wieku między nią a sobą już nie czułem i zupełnie naturalnym wydawałoby mi się, gdybym się z tą osóbką ożenił.
Mimo to jednak nie mogłem się zdecydować. Cała sprawa z Elizą nie pozwoliła mi na to, com postanowił jeszcze w N., aby na nowo w sobie rozbudzić bóstwo, jak tego pragnęła Elfryda. Istotnie, ciągłe wizyty u akuszerki, odwiedzanie położnicy, poszukiwanie mamki i t. d., są to wszystko działania bardzo zacne, ale bynajmniej nie pomocne w pracy nad wywoływaniem w swej duszy boskości. Bezwarunkowo, w ciągu tego miesiąca czasu byłem tak zajęty, żem nie mógł szukać bóstwa, a zapewne ta trocha, com ją posiadał, wyparowała ze mnie i ulotniła się, niewiadomo jak i gdzie.
I oto sprzeczność losów ludzkich: Elfryda, która żądała ode mnie, abym został bogiem, przez swoje zajęcie chorą przyjaciółką przeszkodziła mi w osiągnięciu boskości.
I cóż tu czynić? Takem się przyzwyczaił do obcowania z Elfrydą, że było mi zupełnie niepojętym, jak będę istniał bez niej.
Zapewne, myśl połączenia się z nią na zawsze był to egoizm z mojej strony, ale niemniej egoizmem była myśl rozłączenia się, aby nie zmieniać warunków mego dotychczasowego życia.
Pytanie: dla czego nie mam wybrać tego egoizmu, który mi daje większe zadowolenie — czyli, dla czego nie wybrać małżeństwa?
Czy wogóle horror małżeństwa nie jest takim samym przesądem, jak samo małżeństwo? Czy wogóle w naszych wielu pozornych sprzecznościach życiowych niema utajonej tożsamości? I dla czego z pośród wielu utajonych tożsamości nie mam wybrać tej, która ma takie śliczne złote włosy, i takie śliczne niebieskie oczy, i takie dobre, jedyne, wyjątkowe serce.
Odwiedzaliśmy jeszcze nieraz Elizę — i zwykle prowadziliśmy ożywione dyskusje właśnie na temat poszukiwania bóstwa i tożsamości. Joasię moje słowa drażniły, gdyż czuła w nich utajoną ironję, która zupełnie nie odpowiadała jej lirycznemu usposobieniu. To też pewnego razu, gdyśmy szli do Elizy, jakby rozżalona, mówiła do mnie z powodu tego rodzaju tyrady:
— Omyliłam się na panu. I dobrze, że jesteśmy sami, bo raz na zawsze niech pan wie o tym, że panem gardzę, nie cierpię pana, nienawidzę... I że, gdyby pan mię na klęczkach błagał o przyjaźń, albo o co więcej — tobym panu powiedziała: Nie chcę! Idź precz!
— Z rezygnacją odejdę... Przeczuwałem, że tak będzie... A więc dziś pożegnamy się na zawsze...
— No, to dobrze... To się pożegnamy... Już ja pana znać nie będę...
I mówiąc to, moja słodka dusza łkać zaczęła tak żałośnie, aż mi serce zajękło. I naraz zaczęła kaszlać, jak osoba, zagrożona cierpieniem płucnym, a tu grudzień był w pełni i śniegi już padały. Zauważyłem dopiero teraz, że Elfryda chodzi niedostatecznie okryta, w jesiennym płaszczu.
— Ależ pani jest przeziębiona! Gdzież pani futerko!
— W lombardzie. Stasiek mi je zastawił — odpowiedziała, ciągle jeszcze łkająca i zapłakana — i chusteczką obcierała oczki.
— Ależ trzeba wykupić — czy pani ma kwit?
— Mam — i wyjęła małą portmonetkę, z której kwit wyciągnęła. — Należy się 30 rubli: tu są w sakiewce.
Wziąłem sakiewkę i pytałem, czy woli iść do domu, czy też razem ze mną pójść do lombardu. Wolała odrazu się przebrać. Pojechaliśmy dorożką do zakładu zastawniczego, oboje milcząc, jakby między nami otchłań runęła. Ja grałem rolę człowieka odpalonego — i byłem smutny bez granic; ona zaś wyglądała tak, jakby spełniła surowy, groźny obowiązek, co jednakże sprawiało jej wielkie cierpienie.
Lombard był na jakiejś bocznej ulicy; jaskinia dość podejrzana — i niewiadomo dla czego Stasiek wybrał właśnie tę instytucję, a nie inną. Jak mi potym Stasiek objaśnił, tu dawali więcej za przedmioty zastawione, ale też procent liczyli ogromny. Ciemne, ciasne, zimne ubikacje, przepełnione liczną, hałaśliwą, niezbyt czystą publicznością — była to owa instytucja, w której się znaleźliśmy. Nie mały czas minął, zanim otrzymaliśmy swój przedmiot, t.j. futro (oraz złoty zegarek). Natychmiast przebrałem Elfrydę, a płaszczyk, który miała na sobie, odesłałem do domu przez posłańca.
Wracaliśmy znowu dorożką, aby do Elizy pojechać.
Chociaż futerko mocno czuć było naftaliną, ale Joasi było ciepło, tak że powoli się uspokajała w swej melancholji. Spoglądała na mnie z wielkim żalem, jakby mówiła: niedobry jesteś...
Wyznaję, żem utracił przytomność. Wszystkie moje żale i tęsknoty tak się jakoś poplątały na widok tej drogiej, kochanej, jedynej, żem zaczął ją błagać, aby się ukoiła, aby mi przebaczyła wszystkie moje grzechy, aby została moją na zawsze, bo ją kocham, ubóstwiam...
Na co ona, nagle błysnąwszy w oku nadzwyczajną błękitną radością, powiedziała:
— Jestem twoją! Zwyciężyłeś!
Masz tobie — a ja sądziłem, żem się poddał. Zresztą było mi to wszystko jedno. Byłem niezmiernie szczęśliwy.


∗                    ∗
Eliza wielce się uradowała z tej wiadomości, a jeszcze bardziej ciocia.

Stasiek szczerze winszował Joasi i mnie porówno, poczym zwierzył mi się, że tę bogatą pannę już porzucił, że znalazł inną bogatszą i nadzwyczaj piękną, szampańską kobietę — i że na ekspensa tej wyprawy potrzeba mu gotówki, a tu golizna okrutna.
— Kochany szwagrze — zakończył — pożyczcie mi sto rubli. Oddam za tydzień.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Lange.