Eleuzis

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jadwiga Marcinowska
Tytuł Eleuzis
Pochodzenie Z głosów lądu i morza
Wydawca Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1911
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ELEUZIS.




Jest popołudnie wrześniowe, wonne, ciepłe i ciche. Siedzę na jakowymś obłamku schodów zniszczonych, które niegdyś biegły w czworobok przy ścianach wnętrznych wielkiego przybytku wtajemniczonych. Łokcie oparte mam na kolanach, a twarz w dłoniach ukrytą.
Błogosławione ciepło słoneczne ogarnia mię ze wszystkich stron.
Aliści jest jeszcze coś nad to cudniejszego.
Oto przez głowę moją i nietylko przez głowę, ale przez całą zasłuchaną istotę przelewa się nieustanny śpiew szczęśliwego morza.
Starożytna Eleuzis leżała na cyplu łagodnie w toń wysuniętym; fale tu wokół śpiewały, stanowiąc nieutrudzony chór.
Dzisiaj głos ich — tak samo — dobiega, przelewając się bez ustanku ponad cichą przestrzenią, zaścieloną obłamkami szarych kamieni i zwietrzałego marmuru.
Nad obrębem przybytku wtajemniczonych świeci przeczyste niebo. Ściany runęły oddawna i wicher czasu porozmiatał do ostatka ich ślady. Ocalały jedynie szczątki stopni w głazie wykutych i widzialne są gdzie niegdzie częściowe podstawy kolumn.
Od strony północno-zachodniej schody najlepiej zachowane przypierają do niewielkiego pagórka, na którym wznosiła się ongi miejscowa akropolis.
Na północ, wschód i południe przestrzeń dość znaczna, a pełna drobnych obłamków i prochu.
Eleuzis posiadała kilka potężnych zabudowań świątynnych oraz wielkie i małe propyleje; dzisiaj wszystko jednako, bowiem doszczętnie, zmiecione z powierzchni ziemi.
Mizerne chałupki obecnego miasteczka wsuwają się w obręb tych ruin; gromadka kur z cichem gdakaniem grzebie się wśród miałkiego rozsypiska marmurów. Od czasu do czasu powietrze przeszywa krótkie, przenikliwe gwizdnięcie pociągu, który bieży z Aten, albo do Aten.
A zresztą wielki spokój.
Powinno być bardzo smutno.
A jednakże tak nie jest. Albo raczej tutaj ten nieuchronny smutek minionych świetnych rzeczy wlewa się w jakąś przepaścistą i nienazwaną, a ukojoną świadomość i jakby krótka, rozełkana kaskada topi się — w oceanie.
Słońce miłośnie świeci.
Poprzez skupione palce i przymknięte powieki, już nie widząc, jeszcze widzę to wszystko: w cudnych, ciepłych promieniach leżące przestrzenne pustkowie, nędzę chałupek z brutalną ignorancyą tu postawionych, — kury grzebiące w pośród szczątków świętej Eleuzis...
To wszystko mam przed sobą w obojętności już dalekiego, odchodzącego spojrzenia.
Śpiew szczęśliwego morza ogarnia myśli moje.
U brzegów greckich morze umiało być — podobnie jak starożytny duch helleński — potęgą woli szczęśliwe.
Śpiewa mi teraz o dumnej słodyczy, którą tytaniczny wysiłek przy wstawaniu z głębiny na barach swoich jak srebro przelotnych pian podnosi.
Bowiem bosko jest umieć nad przepaściami rozwodzić błękit radosny sobie samemu gwoli! Śmieje się dostojny wysiłek, stwarzający dla siebie własnego szczęścia złudę.
Nie patrząc, wiem, że jest teraz przecudowna gra fal najsłodszych i zwiewnych, rozswawolonych odpryskiwaniem ku słońcu tysiącznych złotych skier.
Słucham i serce moje temu głosowi odpowiada z pokorą: „Tak, uwielbienia godnem jesteś, o morze, wespół z tą glebą, która w objęciu twojem leży. Bowiem wśród nas urodził się lud jedyny, świadomy stwórca takiego piękna we wszystkich dziedzinach życia, że zdało się ono wypełniać wszystko od początku do końca i cudna o nim legenda długo cieszyła świat.
A jeno lud-twórca w głębi swej rozeznawał, że to dlań jednak nie zasłoniło „początku ani końca“.
Niewysłowiona woli potęgo! Grek poczuciem boskiego umiaru i rytmu wyrzeźbił dla się pełnię widzialnych rzeczy. Zaroiła się od kształtów prześlicznych, zamigotała w potokach światłości i upojeniach błękitu. Trwała najdostojniejszym wysiłkiem utrzymywana, jakby tam pod nią tragicznej przepaści nie było...
Dopokąd żywie świat, nie zaginie podziw dla ciebie, Hellado.
Aliści oto ten podziw, chociaż rzetelny, stopniowo staje się we mnie jakoby wyspą na oceanie — pod odchodzącem spojrzeniem dalekiem. Rozlewa się naokół świadomość, dla której jeszcze nie naleziono nazwania w ludzkiej mowie.
Bo tu w Eleuzis nie miejsce na krótkie myśli postoje i względne stosunki rzeczy.
Uświęcone prochy w milczeniu działają władzą swoją. Wszakże musi zadrżeć przy dotknięciu się do tej ziemi cała istota człowieka.
Tu — w tajemnicy, za granicami stworzonej przez wolę piękności odbywało się spoglądanie w nieosłonione już niczem czeluści początku i końca... Tutaj z pod cienkiego pokładu gruzów i miału, z wnętrza tej tysiąckrotnie upamiętnionej gleby wołają ku nam męczeńskie dzieje Persefony, wszechludzkiej, wiecznej duszy.
Wydaje ci się, człowieku, żeś jest w skupionej, nieruchomej postawie, ze stopami wspartemi o tę ziemię, ale w istocie ty na niej sercem leżysz i słuchasz...
Od niej to sączy się w ciebie zdrój nienazwanej jeszcze wiedzy — i ciszy.
Tymczasem złote godziny dnia ubiegają ku wieczorowi. Czuję, że deszcz słoneczny dosięga mię już tylko ostatnim rąbkiem z ukosa, a oświetlenie w tem miejscu stało się chłodne i błękitnawe.
Śpiew szczęśliwego morza przelewa się w szum bezdenny, pełen rosnącej trwogi. Krokami zmierzchu, wrześniowa noc nadchodzi.
Wszakci to w tym miesiącu, w pięcioletnich odstępach odprawowały się Tajemnice...
Cicho jest; poszum morski stłumiony stał się i głuchy. Niedostrzegalny, jeno sercem wyczuty, przejawia się dreszcz ziemi.
W głębinach, i na powierzchni, i w chłodniejącej powietrznej atmosferze, akordami tajemnych, niewysłowionych łkań rozegrywają się dzieje bolesne Persefony, wiecznej duszy, która z łona macierzystej, przedstworzennej światłości odłamała się własnej żądzy porywem i widzialnego kształtu pragnąca, upadła w nędzę i w cieśnię, w ograniczonego bytu więzienie.
Teraz poprzez prądy powietrzne, i zatapiające mórz fale, i ciężkie pokłady ziemskiego mułu słychać rozpaczny szelest skrzydeł spętanych, nieukojoną przez całe wieki tęsknotę.
Cicho, cicho, skupiajcie się, władze myśli i czucia...
Oto doznaję nieomylnego wrażenia, że się jakiś cień wielki położył na mnie znagła; że ktoś olbrzymi przede mną i zarazem nade mną nagle staje.
Jeszcze przez chwilę mam zamknięte powieki, a potem zwolna otwieram i wzrok mój już wcale nie zdziwiony padł na przecudny rysunek stóp i kolan uwydatnionych przez plastykę fałd po mistrzowsku rzeźbionej szaty.
Zwolna, idącem w górę spojrzeniem ogarniam całość posągu.
Stoi majestatyczna, wszakże nie sztywna, dzięki przedziwnym refleksom i ciepłemu tonowi kości słoniowej. Rysy jej zaprawdę bosko spokojne j bardzo piękne. Oczy patrzące a nieobecne, jakie zazwyczaj u posągów bywają.
Ale oto nagle w tych oczach zapalił się żywy, ogromny ból.
Oto jest, jaką ją z głębi świątyni ukazywano wtajemniczanym u schyłku wtórej „świętej“ nocy.
Matka bogów, symbol przedstworzennej światłości, Demeter...
Bez zdumienia spoglądam, że stoi, majestatyczną stopą depcąca prochy dawno zniszczonych przybytków swoich. Na tle tej pustki j trwożnego zmierzchu tak oczywiście zjawiona i tak samo — jakby nie było bezpowrotnego potoku czasu...
Z wyrazistością zupełną widzę w szarzejącem powietrzu posągowość jej boskich kształtów. Przygina mię swym ogromem, aliści nie niepokoi, ani też miesza.
Zasię z tych oczu, w których zapalił się żywy ból, poczynam uczyć się wielu rzeczy...
W jakiejś chwili dotknęła się skroni moich, może nie bezpośrednio, jeno kierunkiem rąk. Przebiega mię dziwne poczucie wsączającego się cicho strumienia...
Na fałdach rzeźbionego „chitonu“ zamigotał świetlisty obrazek; załomy szaty stają się miękkie, podatne, nieledwie żywe, a zaś wpośród nich, tajemniczym tchem przesuwane palą się dziwne, maluczkie a plastyczne zjawy.
I tak w drobnem, ruchliwem, czarodziejskiem odbiciu ujrzały oczy moje drogę świętą z Aten wiodącą i pochód nocny z płonącemi żagwiami, z niesieniem posągu odrodzonego Dyonizosa, symbolu ofiary i zmartwychwstania. Wżera się wgłąb mych źrenic kształt i ruch, przelewanie się świateł i cieniów.
Potem na wyniosłości w otoczeniu drzew uciszonych dostojność świętych budowli, zamkniętych jeszcze i tajemniczych.
Otwierają się zwolna pierwsze ochronnych murów wierzeje.
Potem szereg scen cudnych, malowanych doskonałością ruchów plastycznych i przemiennem natężeniem wyrazu. Twarze o ustach zamkniętych, wszystkiemi rysami mówią. Żyją linje ramion i rąk.
Oto Persefona, dziewica we wdzięku wczesnej wiosny, wśród przestrzeni czarownych łęgów. Zerwała kwiat swej żądzy. Otwiera się głąb Hadesu.
Oto Demeter w smutku jesiennym przez puste pola i ucichłe gaje bieżąca. Włos jej wszystek rozwiany, a w oczach ból się zapalił, ogromny, niepocieszony, żywy.
Czy w przestrzeniach powietrznych, czy w głębi naszej potrząśnionej pamięci słychać jej głos żałosny, przejmujący, matczyny: „Koro! Koro!“
A potem wnętrze piekielne, ucisk ograniczenia, smętna powaga królowej śmierci, która ma przecież w swych ręku tajemnicę żywota...
A potem olśnienie, szczęście wyzwolin: zawrotny polot, światło wybuchające ze wszystkich stron, promienie, które przetapiają istotę, macierzyste łono odnalezione: światło! światło! światło!
Zaś w świątyni w Eleuzis ukazany wtajemniczonym ostatni symbol: wyrastający, złocisty kłos...
Usłyszmy natężonem przeczuciem słowa o kilka wieków późniejsze, rzeczone do uczniów w Judei, najdostojniejsze słowa o ziarnie, które „obumrzeć musi“.
Ale cicho! położymy sobie palec na uściech, jak to czynili uczęstnicy tajemnic, mijając się bez szelestu na progach przybytku Persefony.
Czy to już wszystko, o czemby wspomnieć tu należało?
Zanim noc całkiem zapadła, ożył na mgnienie ostatni moment chwały.
Niemasz pustki, ruiny, kolosalnego zjawiska posągu i mojej drobnej postaci.
Wznoszą się w pełnej powadze święte chramy Eleuzis. Dookoła szum drzew zaledwo już dostrzegalnych w gęstniejącym pomroku. Piętrzy się zwarta, potężna masa. Przytłumiony głos morza szumowi drzew odpowiada.
Posąg Demetry ukryty jest w głębiach świątyni, na miejscu uwielbianem przez wieki. Tam wykwintność kształtów rzeźbionych z kości słoniowej i zaduma królewskiego oblicza...
Od niepamiętnych czasów stoi ten gród w Eleuzis i niewzruszenie osłania odprawowane we wnętrzu swem tajemnice. Zasię od trzech stuleci również niewzruszenie spogląda na wzrost stopniowy niebezpieczeństwa, które go wreszcie wygładzi z oblicza ziemi.
Jest schyłek czwartego wieku nowej ery i panowanie Teodozyusza. Imperyum rzymskie, które się jutro rozpadnie, dziś jeszcze zdaje się dzierżyć pod sobą świat. A chrystyanizm, który przedwczoraj nie istniał, a wczoraj był odrobiną, rozkorzenił się wszechpotężnie po wszystkiem cesarstwie, zaś jutro je przeżyje.
Wzdyma się młoda siła, osiągająca nad światem panowanie.
Gród Eleuzyjski patrzał na to i trwał. Zdawało się, że na frontonie świątynnym leży jakowaś spokojna zaduma, świadcząca: „wiem o nieskończoności, w której się wszystko pomieścić może i zestroić...”
Ale oto wydany jest edykt cesarza Teodozyusza, nakazujący ostateczne zniweczenie starego obrządku i opróżnienie chramu. A potem przyjdzie zagłada...
Widzę w tę noc przedzgonną twarz ostatniego już hierofanta, ostatniego z tych Eumolpidów, którzy straż i kapłaństwo sprawowali w Eleuzis, przez długie wieki.
W wielkim przedsionku „Filona“ jest prawie ciemno. W świetle lampy zaledwo się wyróżniają zarysy dwunastu potężnych kolumn doryckich. W głąbi dwoiste drzwi są otwarte, za niemi „telesterion“ tonie w zupełnej nocy.
Migotliwy płomień pada na twarz hierofanta. Postać schowana w mroku, głowa widnieje, jakby się unosiła w przestrzeni. Patrzy i cierpi...
Całe dotychczasowe dzieje Eleuzis streściły się i wyraziły w tej twarzy. Ściągłe rysy męczeńsko drgają. Najwymowniejsze są oczy, gorejące nieukojeniem tęsknoty.
A przecież teraz te oczy spoglądać muszą w oblicze nacierającej, nieuchronnej zagłady. Piętrzy się moc niszcząca: edykt cezara, nienawiść wyznawców nowej wiary, łupiestwo hord Alaryka, ruina, straszliwość pustki i zapomnienia; wszystko, co przyjdzie w niecofnionej kolei, ukształtowało się w zwartą okropność przytłaczającej zjawy.
W oczach gniewu nie widać. Jest ból i na początku zdumienie, pytające: dlaczego? Bo wszakże istnieje nieskończoność, w której pomieścić się winna wszystkość rzeczy... I zestroić...
Potem zwolna zdumienie owo wlewa się w jakąś przepaścistą i nienazwaną, a ukojoną świadomość i jakby krótka, żałośliwa kaskada topi się w oceanie.
Ale — cicho. Położymy sobie palec na ustach...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jadwiga Marcinowska.