Elegja na śmierć Mieczysława Kalinowskiego (Szenwald, 1944)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucjan Szenwald
Tytuł Elegja na śmierć Mieczysława Kalinowskiego
Pochodzenie Z ziemi gościnnej do Polski
Wydawca Związek Patriotów Polskich w ZSRR
Data wyd. 1944
Druk „Iskra Rewolucji“
Miejsce wyd. Moskwa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ELEGJA NA ŚMIERĆ MIECZYSŁAWA
KALINOWSKIEGO
I

Żołnierz swej matce-ziemi oddał krew czerwoną,
Przypadł do matki-ziemi piersią wyszczerbioną.
Mężny bojownik przyjął śmierci pocałunek,
Spod kurtki wydobyto skrwawiony meldunek.
Mieczysław Kalinowski poległ!
W ów dzień sławy
Padł — i wróciło jego serce do Warszawy.

II

Marzyły mu się jasne strzeliste budowy,
Wykwitające ponad ligustr ogrodowy,
Gdzie na każdym zakręcie wesoła zasadzka,
Gdzie w liściach, niby źródło ujrzane znienacka,
Srebrzy się śmiech dziecięcy. Śniły mu się place,
Pączkujące głowami, szumiące wzruszeniem,
I szklane hale, lotne bramy, szczytne prace,
Różowe sanatorja, otulone cieniem,
I w dzwony zasłuchana wielkooka szkoła,
I teatr, co zadumą uwypukla czoła...
Słoneczne śniły mu się sprawy — ale krata,
Czarna krata przemocy przed twarzą widziadła
Wyszczerzona jak upiór, chciwością zębata —

Gdy uderzył w nią ogniem marzeń — nie opadła,
Tylko zgrzytnęła głucho.
Nie miał daru słowa,
Ale to, co powiedział, zadźwięczało w ciszy.
On całe swoje życie przemyśla odnowa,
On dojrzewa, on myślą widzi, sercem słyszy,
On postanawia, on z tej drogi nie zawróci.
Wszędzie są ludzie bici, gnębieni i szczuci,
Wszędzie człowiek przed słabszym człowiekiem ucieka,
Wszędzie upokorzone jest imię Człowieka,
Spodlone imię Pracy, zhańbione — Miłości,
Wszędzie Chytrość do władzy prawo sobie rości,
Wszędzie Potęga drzemie, siebie nieświadoma,
I lamentuje Rozpacz językami stoma.
Ale na wstędze dziejów, w przeszłość rozpowitej,
Są napisy, ktorych nóż fałszerza nie zdejmie!
Niezapomniane lata, kiedy w polskim sejmie
Szara sukmana obok delji złotolitej
Radziła o naprawie Rzeczypospolitej.
Syn szewca, komunista — on miał w rodowodzie
Kilińskich! I w walecznej narodu przeszłości
Szukał zadatków nowej i świetnej przyszłości.
Radował go zwycięski lud-olbrzym na wschodzie,
Co poznał swoją drogę. On widział zaczyny
Świata nowego w Związku Rad: sękata bryła
Gwiaździsty plan kryształu z siebie wyiskrzyła,
A na niej drżały nawpółzdarte pajęczyny
Przesądów, przywar, łajdactw, zastarzałych głupot.
Jego rozgrzewał gniewny stóp ludowych tupot,
Prawda, pisana ogniem na bander czerwieni,
I ludzie, ludzie, ludzie, walką połączeni.
Nie zlęknie się katowskich kleszczy i toporów,
Kogo święty Wolności błogosławił poryw.
Pod szubienicą głowę podniesie zuchwałą,
Kogo w boju Swobody tchnienie owiewało.
Wszędzie, gdzie walkę ludzie podejmują prawi,
On się, jak ruch wcielony, w szeregach pojawi,

I zawsze więcej z siebie da, niżeli bierze,
Bo on jest z tych, co zwykli oddawać w ofierze
Całe życie.
Do końca. Prawdziwie i szczerze.

III

On jednoczył skłóconych, rozmaitych godził,
Słabym dał wiarę w rozmach wspólnego ramienia.
On był duszą oddziału, którym współdowodził,
I dla żołnierzy stał się czemś nakształt sumienia.
On był z tych, którzy wojsku naszemu skrzydlaty
Nadają polot w przyszłość — oficer oświaty!

Spróbujcie w rękę ująć pulsujące źródło.
Wiatr zatrzymajcie, aby fali nie poruszał!
Znałem Kalinowskiego. Jak mu było trudno
Wywierać na człowieku władzę! Jak się zmuszał
On do rozkazywania! Jak coraz to częściej
Przemagał drżenie głosu nasileniem woli!
A kiedy karał, widać było, że go boli,
A gdy nagradzał, w oczach jego było szczęście.

Nas wspólne połączyły marszruty i troski,
Dzieliliśmy się wodą, iskrą w papierosie.
Gdy śpiew żołnierzy dzwonił po wieczornej rosie,
Śmieliśmy się, że echo dojdzie aż do Polski.
I jako tej planety przyjaznej odbicie,
Co pierwsza wschodzi, gaśnie ostatnia o świcie —
Tak dzisiaj od tła wspomnień moich się oddziela
I trwa osobno, oku pamięci widoma —
Twarz krępa, niby ziemniak z oczkami wesela,
I cała Twoja postać życzliwego gnoma.

Wjechałeś w wąwóz, między krzewów żywopłoty,
Wiozłeś raport — nie wiedząc, że wieziesz testament.
Nagle niebo ściemniało — to były te same,
Któreś ponad Warszawą przeklął, samoloty.

O, dzielny wojowniku! Ty, coś ongi w kraju
Skromnem imieniem Skruchy zdobił swoje pióro.
Coś zawsze na historji walczył przednim skraju —
Śmierć Twoja była życia Twego częścią wtórą!

Wy, którzy tak żarliwie o szczęściu marzycie:
Zapalcie cel daleki przed swoją tęsknotą!
Jeśli w życiu nie będzie spraw droższych nad życie,
To lepiej czołem w ciemność uderzyć, jak w błoto.
Uczcie się goreć! Weźcie pod światło czterdzieści
Lat swego świadomego życia — i pomyślcie:
Albo w tej szczypcie ogień-twórca się pomieści,
Albo wiatr dni rozwieje w ironicznym świście
I zasypie imiona, i kości pobieli.
Uczcie się żyć, abyście umierać umieli,
Aby po waszej wiernej, surowej żołnierce
W pamięci trwała jakaś światłość niewybuchła,
Ażeby po człowieku, kiedy jego serce
Przestanie bić — zostało jeszcze coś prócz truchła!

IV

Niema go — i uwierzyć trudno, że go niema.
Chcę uścisnąć prawicę, z mroku wyciągniętą,
I pustą przestrzeń chwytam rękami obiema.
Żołnierzom jakby światła połowę odjęto,
Siedzą przy kołach lawet, posępni i struci.
W jednem zamknięciu powiek utracili tyle!
Gdzie on? Przy wsi spalonej śpi w bratniej mogile,
Śpi — i żadna go siła z martwych nie ocuci.

Kapitanie Dąbrowski! Niech kwitnie grób świeży,
Opuść salutującą rękę — prac jest wiele.
Nie patrz tak, Zośko Okręt! Chodźcie, przyjaciele!
Walką uczcimy tego, który w grobie leży.

Jeszcze nieraz przy piersi wroga warknie nagan,
Nieraz noga się w drucie kolczastym zagmatwa,
Jeszcze dużo pocisków, jeszcze wiele zmagań,
Zanim bestja zatoczy się i padnie, martwa.

W gąszczu krzaczastym łańcuch piechoty się chowa,
Szumi w chłodnem powietrzu liść śmiertelnie chory.
Noc mętna od kropelek mgły, październikowa,
Kłaniają się z lotniska długie reflektory,
Nad horyzontem łuna rozgorzała blada,
Wzlatują serje rakiet, rośnie kanonada...

Ognia! Artyleryjska niech szaleje burza!
Marsz! Marsz! Niech piechur we krwi niemieckiej unurza
Ręce po łokcie! Niech bastjony w proch rozetrze!
Wysadzić gniazdo zbrodni w powietrze, w powietrze!
Rzeki zakipią, lasy strzaskane zapłoną!
My wściekłym polonezem przez ziemię spaloną

Przejdziemy — nasza ręka nieulękła przejdzie
Po wnętrznościach gadziny, przez czarne osierdzie,
I dotarłszy do środka, wyrwie gruczoł jadu!
Jakim bezmiarem ulgi westchnie wyż i padół!
Ściśnięta spazmem ziemia jakże się rozkurczy!
Jaki ogarnie ludzi rozmach światotwórczy!
Jakim rumieńcem lico Ojczyzny zaświeci,
Gdy zbłąkane do piersi jej przypadną dzieci!
Wtedy szumcie mi, Wisły zielonkawe fale,
Pieśń o tych, co polegli ku Ojczyzny chwale!

Front, październik 1943 r.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Lucjan Szenwald.