Elegja na śmierć Kleista

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Napierski
Tytuł Elegja na śmierć Kleista
Pochodzenie Poeta i świat
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1932
Druk „Monolit“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tomik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ELEGJA NA ŚMIERĆ KLEISTA
„... sich aufzuopfern, ganz für das, was man liebt, in Grund und Boden zu gehen: das Seligste, was sich auf Erden erdenken lässt“
(Heinrich von Kleist)

Henryku! jeśliś ty z dwojga miłości
silniejszą obrał, jeżeliś pierwszeństwo
dał tej, która zabija nagle, tej zaświatów
żądzy, przed którąś, kochający tutaj,
uciekał, wiedząc, że ucieczki niema:
składając wargi, aby mogły dotknąć
ust ludzkich, jak bezsilne wargi dziecka,
kiedy zsiniałe były i bezkrwiste
od pocałunku Muzy, co wysysa
krew i śmiertelnych zamienia w posągi,
co patrzą w gwiazdy, nawet ich nie widząc;
gdy powleczone były szronem brzasku,
fioletowe, nieme, zagryzione
do krwi, by jękiem śpiewnym nie rozdarły
pancerza, który serce tak zamyka,
jak szklana trumna, samotna i widna;
by nie zbudziły źródła, które biło
na kryształowem dnie, jak lira z głazu,
na dnie ostatniem, gdzie już dłoń nie sięga,
cofając się przed lodowatą tonią,
ni wzrok najbardziej rozszerzonych źrenic;

by promień blasku nawet nie powrócił,
jak nóż, krający tafle przezroczyste,
i nie rozigrał powierzchni pokusą
fal rozedrganych, jako srebrne płetwy:
— więc zatrzasnąłeś światło bardzo blade,
bardzo złociste, czarne i zielone,
w sobie, jak wieko.

Boś o to walczył, łamał się z przemocą
liści i kwiatów i srebrnego nowiu
— maleńkich czarnych liści w noc srebrzystą,
słowików, co kląskają bezpamiętnie! —
boś o to walczył z potęgą korzeni,
zarytych w głębie ziemi, wiecznie płodnej,
z runią, zieloną ledwie, z szumnym kłosem:
abyś nie musiał śpiewać! O toś walczył
z ulewą mroku, ognia i powietrza,
z ciszą i wichrem, z gwiazdami i morzem,
i o toś złamał twą szpadę, młodzieńcze!

Bo nie o serce ludzi. Znałeś kruchość
serc; ich bezdenną płynność; ich niemożność
sprostania losom, co je w popiół kruszą
i przepalają, że się rozsypują
w dłoni, jak od dotknięcia płomieni; nie o nie.
I nie o zdradę. Bo i któż jej sprostał?
Tyś ją podźwignął. U dna namiętności,
co w jedno wiąże dwoje ciał samotnych,
że się szamocą, jako ryby ślepe,
gdy je zalewa zabójczy powietrza
przestwór, pękają tętna: u dna tego
dojrzał-ś ją. Aleś oczu nie odwrócił: —
od paleniska najbardziej skrytego,

gdzie żużle sypią się w dół nieskończony,
nieludzko-martwe, nareszcie spokojne.
Tedy uniosłeś ją nad wszystkie gwiazdy,
tam, gdzie już niema skarg, nad głosy ludzi,
co, wymawiając najczulsze wyrazy,
kłamią! (Anioły możeby zdołały
wymówić prawdę warg swych płomieniami!):
nad dłonie, które krzywoprzysięgają,
nad przyjaciela palce, drżące w twoich,
by, zamiast róży, podać ci goryczy
napój: zaiste nieśmiertelny piołun;
tys ją wraz z sobą uniósł, gdzie nas niema.

Jeżeliś dotknął głową roztrzaskaną
tej wielkiej ziemi, która nas wydała,
nas, urodzonych późno; jeśliś wiedział,
że tam jest także ziemia i bez końca
jest tylko ona; że śmierć — to braterstwo
z nią, ciemną matką, która nas zrodziła,
aby nas przyjąć z powrotem do łona:
nareszcie pojednanych; jeśliś wolał
z nią wspólnie istnieć, niżeli samotnie
żyć tutaj: pozwól, że dłoń mą bezsilną
wyciągnę — ty jej, cieniu, nie odtrącisz!
Twoja prawica będzie, jak Anioła
ręka walcząca i ona wybaczy,
żem dotąd przetrwał.


Tymonowi Terleckiemu





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Marek Eiger.