Dziwne rzeczy (Liciński, 1917)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Stanisław Liciński
Tytuł Dziwne rzeczy
Pochodzenie Halucynacje
Wydawca Księgarnia K. Wojnara
Data wyd. 1917
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Czy znacie te ciasne warszawskie zaułki z wypaczonemi, jak dusze ludzkie, brukami? te wązkie uliczki, spadające od Starego Miasta na dół ku Wiśle kamiennemi schodami? Czy znacie ten długi apatycznie zimny rynsztok, zwany Rycerską ulicą, gdzie brudne nieotwierane nigdy okna lupanarów przyglądają się sobie z dwuch stron zaułka takiemi pełnemi rezygnacji oczami, jak wystające w sieniach upiory kobiet?
Tam — w sąsiedztwie tych mętów, zasłaniających się niedbałą dłonią od eleganckiego życia — w jednej wilgotnej norze, zwanej kawalerskim mieszkaniem — spędziłem wiele, wiele samotnych nocy.
Na schodach ulicy pod moim oknem rozgrywały się przerażające sceny — błyskały i krwią się czerwieniły noże — szamotały się i przewracały w zawziętych walkach ciała — wstawały i umierały jęki — tarmosiły się i buchały klątwy — pluskała i chlupała krew — wyła i trzęsła się chrapiąca brutalna miłość.
Warszawa używała życia i darła się całym rozpędem młodej energji w samo centrum europejskiej cywilizacji: wydawała corok pół uczonego i tysiąc dziennikarzy, Warszawa nie szczędziła ani jednego wysiłku, aby stworzyć wielki handel i wielką nędzę, Warszawa stała się rozpieszczonym dziecięciem kultury — codzień poeci i lekarze pili czarną kawę i robili poezję i medycynę — codzień pod moim oknem rozgrywały się fatalne, przerażające sceny. Człowiek przywyka do wszystkiego. Traci najpierw sen i apetyt, burzy się i szamoce, przeklina i odwraca się ze wstrętem... Powoli, powoli wyżłabiają się w nim takie nic nie znaczące bruzdy — bruzdeczki, traci nieco wagi ciała, której nie nabędzie już nigdy, ale obojętnieje już na wszystko, nie dziwi się niczemu — owszem, dziwi się tylko, że mógł się był kiedyś dziwić.
Pod oknem moim rozgrywały się codzień sceny, które mi powykręcały wszystkie moje dobre i wygodne zasady; rozgrywały się sceny, które zzezowaciły mi na całe życie oczy, jednak dziwnie stwardniałem, zesztywniałem...
Z głuchym spokojem przechodziłem, gdy mi siedmioletnia dziewczynka miłość lesbijską proponowała — nie odwracałem się nawet.
Nie dziwiłem się, gdy matka targowała się z faktorką o cenę córki.
Widziałem pięcioletniego cherubinka, zapraszającego do mamusi na łóżeczko... I szli... A cherubinek wódkę łykał i papierosiki palił. — Przytym kląć umiał takim wyuzdanym językiem, co to gości bawi... Często na piwo mu wyrzucali...
Widziałem ośmioletniego szczeniaczka, co zabawiał się nieprzystojnie z młodszą siostrzyczką. Ojciec prał małego i siniaczył... Szczenię poczuło w sobie bunt — pyrnęło starego nożem... Sprawa nie oparła się jednak o cyrkuł — tu wszystko załatwia się w domu... Ojciec połamał szczeniakowi nogi... W ten sposób uszczęśliwił go — dał mu na całe życie kawałek chleba — dziecię z połamanemi nogami zarabia odtąd żebraniną i jest magnatem w swojej sferze.
Widziałem dzikie, pianą ziejące zemsty i roztrzęsione w bójkach bezkształtne kawały mięs ludzkich, widziałem pijackie orgje chuci rozbechtanych, widziałem bunt i zwyrodnienie, krzywdy i zbrodnie — z dnia na dzień tłukły się pod moim oknem — straszne, rozbabrane we własnym grzęzawisku.
Przesuwały się koło mnie, jak kronika, którą się czyta kartka po kartce — z napiętą uwagą. Na widowni dziejowej tętnią rozhukane rumaki wypadków... Już przeszły, już miejsca innym ustępują...
Tak przechodziło koło mnie wszystko, ale już nie porywało stylem, — zastawało mnie raczej drętwego, zimnym skupieniem otoczonego.
Raz jeden jedyny chciałem wydrzeć pomiętą kartę tej krwawej kroniki i podeptać ją — już, już wyciągnąłem rękę i cofnąłem się w poczuciu własnej niemocy... A kronika ugrzęzła mi w sercu na długo...
Czekajcie! — odczytam.
Północ, zda się, już była... Siedziałem na oknie i bawiłem się w jakieś bezsensowne porównania. Coś w rodzaju tego: księżyc na niebie, a ja na oknie... To mnie ogromnie śmieszyło... Nie znaczy przeto, abym się śmiał, lub był usposobiony choćby do śmiechu, a po prostu tylko śmieszyło... to znaczy: było mi, jak zwykle, cokolwiek niewygodnie na świecie. Nie miałem zresztą żadnych wrażeń, starałem się też nie miewać myśli... Siedziałem więc na oknie i robiłem bezsensowne porównania... Ja byłem na oknie, a księżyc na niebie.
Naraz krzyk... Nie! nie krzyk... zgrzyt jęku, a raczej nawet nie jęku — pisku może — przydławionego wycia... Ale to nie określa jeszcze tego, co słyszałem... Rozpacz, przerażenie, wstręt, ohyda... ale i to nie odmaluje barwy tego rozdartego dźwięku... Zakołysał się i zastygł... pękł, połamał się w jakieś ciche bydlęce jęki...
Wyjrzałem przez okno...
Na schodach leżała dziewczyna. Dwuch pijanych drabów trzymało ją... Trzeci gwałcił, powtarzając czkającą chrypką:
— Nie bój się, djabli cię nie wezmą.
— Precz psubraty, bo strzelam — krzyknąłem.
Draby parsknęli wesołym śmiechem.
— Chodź! psia twoja pieska mać — wołał jeden, pokazując mi ostrze noża.
Wybiegłem z mieszkania... W każdym nerwie czułem tysiące wbitych szpilek...
Gdy znalazłem się na schodkach zaułka, dziewczyna biegła już pod górę, przesadzając po pięć stopni naraz. Było to może piętnastoletnie dziewczę zaledwie... Schwyciłem ją za rękę, bo zdało mi się, że jej pomóc mogę... Silnie przyciągałem ją do siebie, aż się zachwiała i nie upadła omal.
Przebiła mnie zzieleniałym wstrętem skrzywdzonego dziecka i popchnęła. Runąłem, wycinając głową o kamień... Dziewczyna pomknęła...
Niżej — pode mną stali złoczyńcy... Z ciekawością przypatrywali się całej scenie... Podniosłem się — z głowy broczyła mi krew... Stałem w milczeniu, nie mogąc zebrać myśli... Oni przywlekli się powoli do mnie i zatrzymali się.
— A to cię gabnęła — zaśmiał się jeden z nich. Drugi wpatrzył się we mnie i rzekł:
— A toś ty, brachu, z okna ryczał?
Nie odparłem mu nic.
— A co? przedziurawić cię?...
Wtwarzył się w moją twarz, błyskając mi przed oczami ostrzem noża.
Wyjąłem bezwiednie rewolwer i podałem mu go, sam nie wiedząc, czemu to czynię.
— Masz i to... nie boję się ciebie...
— Daj mu spokój — rzekł naraz trzeci...
Poznałem w nim gwałciciela... Prawdopodobnie ocalał mi teraz życie... Nigdy nie zapomnę jego naiwnych, szeroko rozwartych oczów...
Poszli wszyscy trzej pod górę... Ja wlokłem się bezmyślnie na dół... Oto moje okno nade mną. Pod oknem miejsce zbrodni. Na schodkach stłuczona butelka... Nachyliłem się... Recepta... Data zaledwie dzisiejsza... Więc ktoś chory, może umierający...
Niosła lekarstwo... Ale dla kogo?
Nie miałem się już nigdy dowiedzieć, kto była dziewczyna. Poznałbym ją w tysiącu kobiet.

∗             ∗
Od tego wypadku wiele czasu minęło. Po sercu moim deptały inne wstrząśnienia... Los zdążył mną rzucać po świecie — na prawo i na lewo — do góry i na dół... W pamięci zacierała się kronika Starego Miasta, ustępując miejsca innej, jeszcze zawilszej...

I znowu się znalazłem na warszawskim bruku. Zamieszkałem teraz w dzielnicy rękawiczek i parasolek... Zbrodnie i krzywdy nie wyły już pod moim oknem... Chodziły zlekka już tylko podkasane, ale opięte według ostatnich wzorów mody... trochę wstążeczek, trochę piórek...
Mieszkanie moje było suche i słoneczne... Rozkoszowałem się nim tydzień i drugi... Naraz poczułem, że mi rdzewieje serce... Sen już odleciał od mojego łóżka... Zacząłem tęsknić za Starym Miastem.
Wkrótce znalazłem towarzysza... Towarzysza nie zawsze łatwo znaleźć.
Janusz znał wszystkie jamy i wertepy gruntowniej niż ja... Rozbratany ze światem krzywdy tragiedją talentu, dusił się w swoim schludnym, wypieszczonym przez matkę pokoiku i zamierał.
Otrzymana od natury rzewność poparzyła się punktualnością obiadów i śniadań, wytwornością i ogładą uśmiechów...
Janusz uciekał na Stare­‑Miasto, na Kanonję i Rycerską; na Mostową i Bugaj, na Furmańską i nad Wisłę.
Zwiedzaliśmy razem lupanary i szynki, włóczyliśmy się nocami po piaszczystych brzegach Wisły, obchodziliśmy imieniny prostytutek, zapijaliśmy się wstrętną, cuchnącą wódką z nożowcami...
Janusz z nieporównanym mistrzowstwem grał na sercach, umiał wydobywać najsubtelniejsze strunki, najdelikatniejsze drgnienia.
— Janusz! psia twoja mać! — mówił nożowiec Lichtarz, przeważnie Lichtą zwany — ja za ciebie, cholera! — chyba duszę bym wytrząsł...
Lichta był od dłuższego czasu naszym przyjacielem...
Przez Lichtę poznawaliśmy całą jego sferę...
Lichta otaczał nas braterską prawie opieką i psim przywiązaniem...
Lichta odkrywał oczom naszym całą swoją załachmanioną duszę — skiba po skibie — kawał po kawale.
— Macie! — frajerska dola wasza! — gnidki jedne! To wam Lichta gada... Zapamiętajcie sobie...
Lichta był prawie nieodstępnym towarzyszem naszych wycieczek.

∗             ∗

I zdarzyło się razu pewnego, że Lichty nie znaleźliśmy...
Szukaliśmy tu i owdzie, gdzie mógł być, gdzie niemal powinien być... Ani śladu...
Poszliśmy na Kanonję...
Była może dwunasta, może później...
Posiedzieliśmy z pół godziny na kamieniach...
Stróż nocny wdał się z nami w gawędkę... Dowiedzieliśmy się, że ma czworo dzieci... Najstarsza córka „w łajdactwo się wdała“...
Wypalił z nami kilka papierosów...
Poszliśmy na Rycerską...
Przed sienią siedziało na ziemi pijane nieszczęście... Paliła papierosa i nęciła nas chrypką... Tuż przy samym murze leżało kilka łachmanów... Nie dziw — Noc była letnia... Na odgłos naszych kroków łachmany poruszyły się i zagadały... Wyjrzały z pod chustek twarze...
— No co?
— My właściwie — rzekł Janusz — szukamy tu przyjaciela.
— Głupi na! — zawarczała jedna.
Łachmany otoczyły nas w koło. Poczęły nas ciągnąć za ręce, nachylać się do naszych twarzy.
— No, zróbże pan początek.
Sięgnęliśmy do kieszeni... Zaczęliśmy rozdawać po złotówce — po czterdzieści groszy... „Na początek“...
Ręce się od nas odsunęły.
— Dobre i to — rzekła któraś.
Były zadowolone, ale nie zadziwione. Tam nic nie dziwi. Tylko siedząca jeszcze przed sienią wyciągała rękę i zapraszała:
— No? może do mnie?
— Nie! — odparłem...
Jednocześnie podawałem jej złotówkę...
— A to po cholerę? — zachrypiała...
— Nic... tak... pożyczam...
— A bo to ja pana znam? Dorzuć pan drugą złotówkę i chodź.
— Nie mogę...
— No to idź pan na zbity łeb...
— Masz... oddasz kiedy — mówiłem...
Porwała nagle pieniądz i trzasnęła mnie nim w ucho...
— Masz na śmiertelną koszulę.
Z leżącej na ziemi kupy wydarł się śmiech.
Janusz pociągnął mnie za rękę...

∗             ∗

Stare­‑Miasto, objęte ciszą, stało, jak człowiek, co stanie i słucha...
Szliśmy powoli... Po chodniku przechadzał się tam i napowrót jakiś człowiek... Przystawał, gdyśmy go wymijali — powracaliśmy — on znowu chodził...
— Alfons pewnie — szepnął Janusz — podejdźmy do niego.
— Dobrze...
Podeszliśmy...
— Przepraszam bardzo pana — mówił Janusz — możeby pan nam pomógł?
Uśmiechnął się ironicznie. Miał zresztą piękną melancholijną twarz bruneta i wyglądał z tym uśmiechem jak królewicz.
— Pomóc panom? A to w czym?
— Widzisz pan, ja sam nie wiem, jak to panu wytłumaczyć?... Chcielibyśmy no... spędzić parę godzin w miłym towarzystwie...
— Tek? no... no... a Nowy­‑Świat? A Krakowskie?
— Właśnie idziemy stamtąd... Za nudno...
— Zamierzaliśmy — wtrąciłem — do Kawałka... Ale nie pamiętamy, pod którym numerem. Byliśmy wtedy zupełnie pijani...
— Do Kawałka? no, no... to mi dziwno... nie słyszałem... A kiedyż to panowie byliście u tego Kawałka?
— Niedalej jak miesiąc temu.
— Miesiąc?... hm... no i tak? we dwuch?... jak teraz?
— E, nie! zaprowadził nas tam nasz przyjaciel Lichta.
— Przyjaciel Lichta? Także nie znam... A skądże panowie poznali jakiegoś tam Lichtę?
— O panie! to już stare dzieje... U Gulasa.
Nieznajomy zdumiał się na chwilę. Gulas był to zbieg — recydywista z ciężkich robót. Znać Gulasa znaczyło to być albo policją, albo nożowcem. Trudno mu widocznie było zaliczyć nas do którejbądź kategorji.
— Gulas? — rzekł z dawnym uśmiechem — także nie znam. Ale o co panom właściwie chodzi?... Napić się chcecie?
— No... i napić.
— A to proszę...
Wyciągnął z kieszeni butelkę wódki... Podał Januszowi... Janusz trzasnął butlę o łapy... Korek wraz z lakiem wyskoczył na kilka łokci do góry... To zaimponowało nieznajomemu.
— Nasze kawalerskie.
— Nasze.
— Ale ba... pijemy razem, a nie przedstawiliśmy się sobie.
— Nazywają mnie Władkiem.
Wychlaliśmy całą butelkę. Zakąsiliśmy papierosem.
Władek tracił nieufność do nas.
— Jakże teraz będzie? Pan nas częstował, my teraz pana musimy...
Przyjrzał się nam raz i drugi. Uśmiechnął się, spoważniał, znów się uśmiechnął... Po twarzy przebiegły mu zielone błyskawice. Czoło się bruździło, wyginało. Wreszcie się wygładziło... Ogarnął nas spokojnym okiem.
— Dobrze, chodźcie panowie. Ale gdzie chcecie?
— Możeby do Kawałka.
— Kawałek już zamknięty. Wydłubali go...
— Więc prowadź pan gdziekolwiek.
— Dobrze... Zaprowadzę panów w samą grandę. Tylko nie bójcie się nic.
— O myśmy, panie, już chodzili.
— Tak. Z Lichtą, albo z Gulasem. Co? to nie sztuka.
— A teraz idziemy z panem.
— Jakbyś pan wiedział, że ze mną. I powiadam panu: Ot tu, na ten majcher się pierwej nadzieje, psia jego pieska mać, nim panom krzywdę zrobi. Chyba mnie trupem położy.
Wyjął nóż i, trzymając go w ręku, stał tak groźny, pół natchniony, pół przeklinający.
Janusz wyciągnął do niego rękę i rzekł:
— Władek! mów mi po imieniu. Chcę być twoim przyjacielem.
— A ty, Janusz, cholera jesteś nie człowiek, wiesz? Tybyś samego djabła, draniarzu, za kopyta mógł łapać.
— Ech wy! wasze chorobne nasienie — dorzucił z jakąś dziwną rzewnością.
Ujął Janusza pod ramię, mnie z drugiej strony, i tak szliśmy w towarzystwie poznanego przed chwilą nożownika, z pełną ufnością powierzając mu życie.
— Oho — szepnął — druga bije. Najlepszy czas... Schodzą się...
A było co widzieć u Kłobucha!
Przy niewielkich kwadratowych stołach zżymał pięści i wybuchał gniewem, lub radością hazard. Nieme oczekiwanie wpijało się w przewracane karty. Śledzące oczy szły za ruchem rąk. Nad głowami wisiały kłęby dymu. Gwar zagłuszał się gwarem.... Ostry zapach spirytusu i piwa mieszał się z przypalonemi swędami wątróbki...
„Granda“ bawiła się całą pełnią młodych sił.
Tu i ówdzie przycupała na palcach chropawa melodja jakiejś głuchej pieśni. Tam pięścią w piersi kołatały ponure zwierzenia. Wywijały usta do uśmiechu cyniczne, rozebrane do koszuli żarciki. Budziły się na zew alkoholu tkliwość i tęsknota, żal i ponurość.
Nad wszystkim rozpościerał się ciężki, przygniatający czad, ale zarazem dziwny, odrębny liryzm.
Trąbiliśmy z Władkiem obrzydliwą, z arakiem mieszaną wódkę. Władek opowiadał nam historję powieszonego przed kilkoma laty nożownika.
Nikt, zda się, nie zwracał na nas uwagi.
— Co? może się panowie do nas przystawicie? — zwrócił się do nas któryś z szulerów.
Władek mrugnął na nas.
— El za stare wróble jesteśmy — zaśmiał się Janusz.
Odpowiedź zdziwiła ich, ale podobała się. Tam trzeba się czuć „u siebie“. Swoboda i szczerość przedewszystkim.
— Ja zato szpakami karmiony — odrąbał szuler.
— My także nie plewami — odparł Janusz.
Wszyscy zaśmiali się.
Szuler odwrócił się od nas i rzekł:
— E! pies ich trącał.
Władek podniósł się z krzesła, aby dać znać gospodarzowi, że go potrzebuje. Nagle jeden z szulerów odsunął krzesło.
Władek grzmotnął na podłogę całym ciężarem ciała...
Przy stołach zakipiał śmiech.
Władek wygramolił się z ziemi. W oczach skakały mu pioruny. Mięśnie trzęsły się i dygotały, niby zżymając i rozżymając twarz.
— Który to? — ryknął.
Szulerzy stanęli przy ścianie, przyjmując obronną postawę. Chwila jeszcze, a zmienią się w napastników.
— A bo co? — spytał wyzywająco sprawca.
— Co? a bo ty wiesz co?
Dzika, rozdrażniona groźba wystrzeliła w oczach i głosie.
Władek mierzył przeciwnika już nie spojrzeniami, lecz całą zbójeckością swej duszy. Z twarzy jego wyglądała krew i zbrodnia.
Przysunęli się obaj do siebie tak, że niemal opierali się twarzami... Zdało się, że się przeszywają wzajemnie oczami i mordują. Splątała ich i rzuciła przeciw sobie jakaś tajemnica, której bali się wypowiedzieć. Żadnych wyjaśnień!... padały tylko krótkie urywane wyrazy, pełne niezrozumiałego dla nas znaczenia.
— Wiem?... a wiem.
— Wiesz?...
— Wiem.
— A nie wiesz!
— A wiem...
— Tak?
— A tak!...
— A może nie?
— A tak...
— I wiesz?...
— Wiem...
Wmieszał się w całą sprawę gospodarz. Lecz i ten nie wiele mówił. Gromił ich tylko — zdało się — spojrzeniami i rozpędzał niemi od siebie.
— No, Władek! Józek! co?... no?!... no?!... Władek...
Ale już i Janusz odzyskał równowagę. Wlazł tam w tę kupę... coś anielskiego było w nim wtedy.
— Na litość Boską! panowie! O cóż chodzi?
— A pana nikt nie rusza, to se pan stercz — rozgniewał się szuler.
— Mnie nikt nie rusza... wiem. Ale mego przyjaciela ruszają.
— Przyjaciela? — zdziwił się szuler.
A Władek na to:
— A tak... wiesz?
— Tak?
— A tak.
Towarzysze odciągali już Józka. Myśmy pociągnęli Władka — uspokoiło się.
— Pijcie, pies z waszą dolą tańcował, ja teraz stawię — mówił Władek. — Gospodarzu! tej od robaka.
A robak gryzł go widocznie przez wszystkie otwory duszy, bo oczy z tą groźbą jeszcze przyschniętą tłukły się i cofały gdzieś... w głębie przyczajonej zemsty.
Piliśmy kielich po kielichu. Czuliśmy, że ta „od robaka“ struje nas doszczętnie.
Kołkowaciały nam już języki, rwały się i twardniały sylaby. Ale co z tego? — gdy w takim stanie przychodziły zwykle najsilniejsze momenty naszych wycieczek.
— Ej wy, frajery! — mówił Władek. — A to wy nie wiecie, co ten myślał? Myślał, że ja was tu przyprowadził, żeby obłuskać. Do moti chciał ze mną — podzielić się.
Siedzący najbliżej nas Józek dosłyszał ostatnich słów...
Obraził go ten brak solidarności... „Jakto? takim frajerom odkrywać jego zamiary?...“
Przysunął się do ucha Władka i rzekł półgłosem:
— Pies z twoją motią tańcował, telegrafisto!
Władek podskoczył.
— Co? telegrafista? powtórz!
— A telegrafista...
Było to najobelżywsze słowo. Telegrafista znaczy to samo, co szpieg, szpicel.
I znowu stanęły przeciwko sobie dwie najcięższe urazy, dwie groźby... na śmierć i życie.
Nożowcy patrzeli na siebie z zimną zawziętością, ale z pod tego chłodu szczerzyły się nieprzejednane, ostre pazury zaciekłej zemsty.
— No, to zapamiętaj! — odsylabizował Władek.
— Dobra... Zapamiętam... — odparł tamten.
— Popamiętasz — dodał jeszcze.
— Abo ty...
W ten sposób padły słowa fatalnego wyzwania. U Kłobucha bójka nie mogła mieć miejsca. Tego wzbraniała solidarność gromady... Władek zapłacił pośpiesznie rachunek.
Wyszliśmy.
— Rozprawa nożowa — szepnął mi Janusz.
— Wiem — odparłem.
Poczułem jednocześnie, że to „wiem“ łzy mi z oczu wyciska. Tu ludzie stoją w imię jakichś zasad z nożami w ręku, a ja tylko „wiem“. I nic więcej... I nawet nie mogę więcej... „Wiem“ tylko i... „wiem“... a później pójdę na śniadanie.
— A wy lepiej do domu sobie idźcie — rzekł do nas Władek na ulicy.
— A ty zostaniesz sam? — spytałem.
— Poczekam na nich.
— To i my poczekamy — rzekł Janusz.
— A jak mnie uprzątną, to i was może położą — odparł.
— Nic... zostaniemy... Razem, to razem.
Byliśmy pijani, że nogi plątały się pod nami.
Zdawaliśmy sobie sprawę z położenia, ale jakoś ociężale... „Zatłuką, to zatłuką“.
— Ej wy! frajerskie łby — rzekł Władek z jakimś strasznym liryzmem.
Coś mu w oczach zamigotało. Odwrócił się od nas. Zdało się, że coś się pogięło w nim nagle.
Stał w milczeniu.
Znowu się zwrócił.
— A majchrem choć umiecie robić?
— Ja... nie — odparł Janusz.
— I ty nie?
— I ja nie....
Nagle wyciągnął nóż, zbliżył się do mnie.
— Masz! widzisz, jak cię zaczepi, nie pytaj nic. Nie czekaj, a dźgaj pierwszy... Ot tak... no schowaj. A pod żeberka.
— A ty — tu zwrócił się do Janusza, podając mu rewolwer — masz; strzelałeś kiedy?
— Strzelałem.
— To dobra... Tylko rżnij, a nie daj się opamiętać. Raz za razem.
Znowu odwrócił się. Może go już niecierpliwość zbierała.
Naraz otworzyła się brama. Gromada wysypała. Nożownicy coś przekładali Józkowi.
— Nie, nie, nie! — powtarzał niecierpliwie.
Zbliżyło się paru i do Władka. Wszyscy chcieli zażegnać burzę.
Ale zbrodnię czuć już było w powietrzu. Powiew rozprawy nożowej wisiał nad nami jak zmora.
Wiedziałem, że nastąpi coś niebywałego.
Wobec tej pewności stałem jednak niezwykle apatyczny... Po prostu myśleć mi się nie chciało...
Nie bałem się, nie drżałem, ale nie miałem siły reagować.
— Zatłuką Władka, zatłuką Janusza, zatłuką mnie... I cóż więcej stać się może? A no chyba już nic... To „nic“ pocieszyło mnie.
Nagle — stało się.
Józek postąpił parę kroków ku Władkowi. Ten odsunął zlekka ręką stojących przy nim towarzyszów sięgnął po nóż.
— Cóż? telegrafista? — spytał.
— A tak — telegrafista.
— Tak?...
— A tak...
W powietrzu zabłysły dwa noże.
Naraz poczułem, że nogi latają podemną, a z oczu coś ciepłego płynie.
Nie mogłem zorjentować się, co się dzieje?
Nastąpiła jakaś przerażająca potęgą chwila.
Zdawało mi się, że promienna postać Chrystusa spływa, ażeby błogosławić jęczące i pokrzywdzone.
„Błogosławieni są cierpiący krzywdy, albowiem ich jest Królestwo niebieskie“.
Janusz stał między dwoma zapaśnikami i trzymał ich za ręce. Blady był, ale natchnienie czoło mu otęczało.
— Rzućcie to. Błagam was, dobrzy ludzie! Na co wam krew? Hycel jestem. Wszyscy jesteśmy hycle. I ty... i ty... i ja... Wszyscy... A to mało nas jeszcze życie po mordzie pierze, żeby się samym zabijać? O co wam poszło? O nas? My gorsze jeszcze bydło niż wy... No rzuć, no rzuć!... Przyjaciele!... Ot widzicie... hycel jestem.
Przechylił się nad Józkiem, otoczył jego szyję ramieniem i pocałował go w mordę... w tę cyniczną, opuchłą, pijacką mordę...
Józek oderwał się od jego twarzy... Zaklął...
Stał w jakimś niemym osłupieniu.
Żyły ściągały się i kuliły na jego czole...
Zatrząsł się, zakołysał i nóż ze wściekłością rzucił na ziemię.
— A ty szczeniaku, grandziarz jesteś, czy jaka cholera?...
I z ust jego popłynęła cała fala niewstrzymanych, zdobytych w upokorzeniu i krzywdzie klątw.
Chciał wyrazić przyjaźń i życzliwość, hołd i uwielbienie, wypieścić, wycałować słowami jak dziwną zjawę, o której śnił może tam... nad brzegami Wisły, lecz ubogi słownik jego nic nie umiał podać ustom, prócz brudnych, w zgniliźnie wykołysanych obelg.
I tylko ton obelg wyrażał wszystko, co się tam urodziło w podwodnych nurtach zbójeckiej duszy.
Granda rozchodziła się w milczeniu i znikała na zakrętach ulicy.
Władek siadł na schodkach jakiejś kamienicy i ocierał pot z czoła.
Józek zbliżył się doń w milczeniu i podał mu rękę...
Uścisnęli się...
Czułem się już wyczerpany do ostatka.
— Idźmy do domu — rzekłem.
Władek podniósł się.
— Idziem...
— A ty chodź ze mną, dobra? — mówił Józek do Janusza.
— Dobrze...
Żegnaliśmy się... Spojrzałem jeszcze raz na Józka i cofnąłem się. Były to te same, szeroko rozwarte, naiwne oczy poczciwca.
Zbudziła się we mnie dawna zapleśniała kronika.

Gwałciciel biednego dziecka opierał się teraz o ramię Janusza i prowadził go do jakiegoś szyneczku.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Stanisław Liciński.