Dziewica Orleańska/Akt II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Friedrich Schiller
Tytuł Dziewica Orleańska
Podtytuł Tragedya romantyczna
Pochodzenie Tłómaczenia
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1874
Druk Czcionkami Gazety Lekarskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Edward Odyniec
Tytuł orygin. Die Jungfrau von Orleans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT DRUGI.

(Okolica otoczona skałami).
SCENA I.
TALBOT i LIONEL, Wodzowie Angielscy. FILIP, Książę Burgundyi. FASTOLF, CHATILLON, z wojskiem i chorągwiami.
Talbot.

Tu w skał tych cieniu stańmy, i warowny
Zatoczmy obóz; — azali nie zbierzem
Wojsk, które popłoch, jako wiatr gwałtowny,
Rozproszył wczoraj.

(do Fastlofa)

Idź, osadź żołnierzem
Szczyt i wąwozy skał! — Choć w téj ustroni,
W téj ciemnéj nocy — jeśli chyba skrzydeł
Wróg mieć nie będzie — żartuję z pogoni:

Przecież ostrożność! — Strach nie zna wędzideł,
I lada powód, ima zwyciężonych.
(Fastolf z żołnierzami odchodzi).

Lionel.

Dość o tém, wodzu! Krew się pali we mnie
Słysząc to słowo. — Po tylu wsławionych
Zwycięztwach naszych, pierzchnąć tak nikczemnie!
O! Orleanie! Orleanie! w tobie
Grób chwały naszéj! — Lecz czyż przyszłe wieki
Uwierzyć zechcą? Kto wystawi sobie,
Aby zwycięzcy pod Azincourt, Crequi,
Pierzchli — i przed kim? — przed jedną niewiastą! —
Nie! musim zdobyć to przeklęte miasto!

Filip.

To nas niech cieszy, że nie ludzka siła,
Ale nas szatan przemógł z ludźmi w zmowie.

Talbot.

Tak! szatan głupstwa! — Czyżby i wodzowie
Dzielili wiarę, co gmin omamiła? —
Nie! — przesąd nadto jest błahą pokrywą
Tchórstwa wojsk twoich! — to bitwę przegrało.

Filip.

Popłoch był wszędzie.

Talbot.

Nie, nie! jako żywo!

Wojsko twe naprzód zgubny przykład dało.
Wpadliście do nas, wołając, że piekło,
Że sam Lucyper przeciw nam się wiąże.
To nas zmięszało.

Lionel (do Filipa).

Jużciż wyznaj, Książę!
Że skrzydło twoje najpiérwéj uciekło,

Filip.

Bo na nie naprzód uderzyli wrogi.

Talbot.

Wiedzieli dobrze kto im nie dostoi,
I drugim jeszcze da przyczynę trwogi.

Filip.

Co? więc przegrana ma być z winy mojéj?

Lionel.

Gdybyśmy swoje tylko wojska mieli,
Orleans naszéj nie widziałby klęski.

Filip (z goryczą).

Tak! gdyż wybyście jego nie widzieli! —
Kto wam w głąb’ kraju otwarł wstęp zwycięzki?
Kto zjednał serca Franków, i w Paryżu
Króla waszego osadził na tronie? —
Jako Bóg żywy! gdyby nie te dłonie
Wwiodły was tutaj: niktby z was w pobliżu
Nie widział dymu z francuzkich kominów!

Lionel.

Gdyby dość było wielkich słów, nie czynów,
Burgund sam jeden byłby panem świata.

Filip.

Boli was, widzę, Orleanu strata,
Lecz z czyjéj winy? — Gdy mieszkańcy chcieli
Mnie poddać miasto — kto z lichéj zawiści
Zerwał układy?

Talbot.

Chciałżbyś, byśmy leli
Krew ludów naszych, dla twojéj korzyści?

Filip.

Gdybymże odszedł — coby z wami było?

Lionel.

O! nic gorszego jak pod Azinkurem!
Gdzie wojsko nasze samo poradziło
Z całém francuzko-burgundzkiém — nad którém
Tyś sam przewodził.

Filip.

Jednak me przymierze
Snać wam potrzebne było, gdy mi za nie,
Rejent wasz tyle poświęcił w ofierze.

Talbot.

Ha! nawet naszą cześć przy Orleanie!

Filip (wybuchając).

To już za wiele! Lordzie! to za wiele!
Rozmowa taka — zostanie pamiętną. —
Na tożem rzucił swoich, i na czele
Mém nieskażonem wyrył zdrady piętno:
By mi wróg w obec urągać mógł śmiele,
A jam to znosił duszą obojętną?… —
Nie, nie! Lordowie! — toć gdy los przeznaczył,
Bym zawsze tylko służył niewdzięcznemu;
Toć lepiéj żeby brat bratu przebaczył,
Bym wrócił służyć królowi mojemu.

Talbot.

O! rzecz nie nową powiadasz nam, Książę!
Wiémy żeś zaczął z La Hirem układy,
Że skryty spisek przeciw nam się wiąże: —
Lecz mamy sposób ustrzedz się od zdrady.

Filip.

Ha! śmierć i piekło! — Idź, śpiesz, Chatillonie!
Dziś jeszcze idziem ku naszéj granicy.
Każ zwijać obóz! — Niech ludzie i konie
Stają do szyku! — Żegnam was, Anglicy!
(Chatillon odchodzi).

Lionel.

Szczęśliwa droga! — Nigdy miecz Anglików
Nie słynął szerzéj, jak kiedy w potrzebie,
Bez pomocników i bez przewodników,
Sami w swéj sprawie walczyli za siebie.

Bo na co kłamać zgodę przyjacielską,
Gdy nas wstręt wieczny rozdziela, jak morze?
Gdy czujem, że krew francuzka z angielską,
Z ran chyba w bitwach połączyć się może? —

SCENA II.
CIŻ I KRÓLOWA IZABELLA.
Izabella.

Cóż to ja słyszę? co za wpływ złowrogi
Gwiazdy nieszczęsnéj pomieszał wam zmysły? —
Toż czas do swarów? gdy zwycięzkie wrogi
Jak grom spaść mogą na nas: a od ścisłéj
Jedności waszéj, śród powszechnéj trwogi,
Jedyne wojska nadzieje zawisły?…

(do Filipa).

Nie! książę! cofnij porywcze rozkazy!
A ty, Talbocie! nie wstydź się przebłagać
Gniew przyjaciela!

(do Lionela).

Pójdź mi dopomagać,
Przywrócić zgodę i zatrzeć urazy!

Lionel.

Ja? — nie! Milady! — mnie to obojętnie,
Czy się to zgodą, czy niezgodą skończy.
Owszem, co z sobą trzyma się niechętnie,
Najlepiéj zrobi, kiedy się rozłączy.

Izabella.

Ha! teraz widzę, że piekielne czary,
Jak w bitwie na nas, i tu się sprzysięgły. —
Kto wszczął najpiérwszy te szalone swary?
Zkąd się te żmije w sercach wam wylęgły? —

(do Talbota).

Tyżbyś to, wodzu! niepomny korzyści,
Co kraj twój jego powinien przymierzu,
Chciał wzniecać iskrę dawnéj nienawiści,
I serce Franka oburzał w Rycerzu? —
Lecz cóż poczniecie bez jego ramienia? —
On tron wasz dźwignął — i on w każdéj porze,
Samą potęgą swojego imienia,
Byleby zechciał, obalić go może.
Albowiem wiedzcie! niech Anglia cała
Falami morza na Francyą biegnie:
Francya zgodna, dostoi jak skała,
I sama siebie chyba w jarzmo zegnie.

Talbot.

Któżby prawdziwéj nie cenił przyjaźni?
Lecz przed fałszywą strzedz się rozum każe.

Filip.

Temu, w kim wdzięczność dumę tylko drażni,
Nie trudno kłamać bezwstydne potwarze.

Izabella.

Co? książę! tyżbyś twój rozum i serce
Mógł tak poniżyć? tak zbyć uczuć syna?

Byś ojca twego uściskał mordercę,
Byś się powierzył przyjaźni Delfina? —
Aza ci, myślisz, przebaczy w swéj dumie,
Żeś go był wtrącił i dźwignął z przepaści?
Aza nie będzie obmyślał, jak umie,
By ci na przyszłość uszczuplić téj właści? —
Nie, nie! Filipie! bądź księciem i synem,
A będziesz wyższym od obrazy lichéj!

Filip.

Nigdym nie myślał o zgodzie z Delfinem,
Ale nie ścierpię cudzoziemców pychy.

Izabella.

O! pójdź! zapomnij niebacznego słowa!
Wczorajsza klęska serce wodza boli,
A gorycz myśli łatwo zdradzi mowa;
Niesprawiedliwym być łatwo w niedoli. —
Ale dość o tém! — czas zgasić w iskierce
Zgubny ów pożar, nim go wiatr rozdmucha.

Talbot.

Co mówisz? książę! — Gdzie jest prawe serce,
Tam rozum chętnie zdrowéj rady słucha. —
Królowa mądrze dla nas obu radzi.

(podając rękę)

A więc masz! zgoda zależy od ciebie.
Uznanie błędu niechaj błąd zagładzi.

Filip (podając dłoń wzajem).

Niech i tak będzie! — ulegam potrzebie.

Izabella.

Zgoda! wodzowie! i niech uścisk bratni
Swietszém niż dotąd spoi was ogniwem,
By spór ten zgubny był odtąd ostatni!

Filip i Talbot (ściskają się).
Lionel (patrząc na nich; na stronie).

Nietrwała zgoda za Furyi wpływem!

Izabella.

Los bitwy wprawdzie ostał się przy wrogu,
Lecz niech nas męzka pokrzepi otucha!
Napróżno Delfin, nieufny snać w Bogu,
Przyzywa w pomoc przeklętego ducha.
Straci swą duszę, jak swój kraj i władzę. —
Niewiasta stoi na wojsk jego czele;
Chcecie? — ja wasze wojska poprowadzę,
I wzorem lepiéj, niż czarem ośmielę.

Lionel.

O! nie, nie! raczéj wracaj do Paryża!
Anglik w broń ufa, nie w sztuki niewieście.

Talbot.

Tak, wracaj! — W wojsku przesąd się rozszérza,
Że nam twa bytność przyniosła nieszczęście.

Filip.

Widok twój tutaj osłabia żołnierza,
I dla cię saméj przyzwoiciéj w mieście.

Izabella (patrząc na nich z podziwieniem).

Cóż się to znaczy? Co te słowa wróżą?
I ty, Burgundzie! przeciw mnie, jak oni?

Filip.

Tak! żołnierz nie śmie ufać w pomoc Bożą,
Póki rozumie, że twéj sprawy broni.

Izabella.

Czyście szaleni? — Ledwom między wami
Zgodę zawarła — łączycie się na mnie.

Talbot.

Jedź pani z Bogiem! Gdy zostaniem sami,
Czarta się lękać nie będziem przynamnie.

Izabella.

Czyliż nie jestem przyjaciółką waszą?
Czyż sprawa wasza nie jest także moją?

Talbot.

Tak! — ale sprawa twoja nie jest naszą! —
My toczym wojnę za ojczyznę swoją.

Filip.

Ojciec mój poległ z naprawy Delfina,
Synowska czułość moję zemstę budzi.

Talbot.

Lecz twoja, Pani! zawziętość na syna,
Obraża Boga i oburza ludzi.

Izabella.

Syna? — przeklęty niech będzie na wieki!
On śmiał mię sądzić!

Filip.

Mścił się ojca swego.

Izabella.

On mię potępił! wygnał w kraj daleki!

Talbot.

Prawo i naród domagał się tego.

Izabella.

Ha! teraz skutku przeklęstw mych doświadczy!
I niżbym miała wyrzec przebaczenie,
Niżby miał posiąść tron swych ojców! — raczéj…

Lionel (przerywając).

Wolisz poświęcić swą cześć i zbawienie!

Izabella.

Wy, słabe dusze! wy czuć nie możecie
Co jest za siła w matki nienawiści! —
Co mi cześć świata? — Mój cel na tyn świecie,
Jest: niech się nad nim zemsta moja ziści!

Lecz wy — wy drudzy, co go wojujecie!
Co, prócz łakomstwa, dumy i zawiści,
Dało wam oręż przeciw mego syna? —
Zkąd prawo wasze? W czém jest jego wina
Przeciw bądźkomu, prócz mnie? — Obłudnicy!
Chcecie świat mamić słowy barwionemi.
Lecz czyż świat nie wié, że jak rozbójnicy
Przyszliście dzielić łupy cudzéj ziemi,
Lać krew dla zysku? — Ha! a tenże książę,
Co sobie imię Dobrego wykłamał!
Z wrogiem na własną ojczyznę się wiąże,
Ziomkom, królowi, Bogu wiarę złamał,
Przez co? — Przez zemstę? — Nieprawda! — Przez chciwość,
Przez zazdrość tylko! — A słuchać was przecie:
Co trzecie słowo w ustach Sprawiedliwość,
Choć czyn wasz każdy woła, że kłamiecie! —
Ja — ja przynajmniéj obłudą się brzydzę,
I gardzę wami! — Lubię wolność moję.
Mam krew, mam serce; kocham, nienawidzę —
Lecz jaką jestem, wyznać się nie boję.

Talbot.

Téj sławy, Pani! nikt ci nie zaprzeczy.

Izabella.

I nie przed wami będę się tłómaczyć!
Uczucie dla was, jest słowem bez rzeczy. —
Żegnam was! — oby nigdy nie zobaczyć! —
(Odchodzi).

SCENA III.
TALBOT, FILIP, LIONEL.
Talbot (patrząc za odchodzącą).

To mi niewiasta!

Lionel.

A teraz, czas drogi!
Radźcie, co czynić, co przedsięwziąć mamy?
Cofać się? — czyli ochłonąwszy z trwogi,
Iść wstecz, wczorajszéj powetować plamy?

Filip.

Nadtośmy słabi, popłoch nazbyt świeży!

Talbot.

Popłoch ten powstał z płonnéj wyobraźni:
Lecz niech się z widmem oko w oko zmierzy,
Żołnierz przesądnéj wnet zbędzie bojaźni.
Moja więc rada — dodawszy odwagi,
Zgromadzić wojsko, i wieść do rozprawy.

Filip.

Rozważcie tylko! —

Lionel.

Co tu do rozwagi?
Gdy trzeba umrzeć, lub pomścić niesławy.

Talbot.

Tak jest — stanęło! — Z piérwszych kurów pianiem
Wrócim za rzekę, na spotkanie wroga.
Ja sam najpiérwszy, z tém widmem szataniém
Zmierzyć się muszę; — i z pomocą Boga,
Czy się mnie czekać odważy szalona:
Ufam, że skończy swe gusła i czary;
Czy pierzchać będzie: wojsko się przekona
Jak zabobonnéj ulękło się mary.

Lionel.

Nie, nie! — mnie, wodzu! zostaw bój ten łatwy!
A ja ci ręczę — bez dobycia broni,
W obec wojsk obu, ten postrach dla dziatwy,
Jak lalkę, żywcem uniosę w méj dłoni.

Filip.

Wieleś obiecał!

Talbot.

Ze mną pojedynek.
Nie tak łagodne wróży jéj uściski. —
Lecz czas, wodzowie! czas pójść na spoczynek!
O świcie w drogę — a świt już jest bliski.
(Odchodzą).

SCENA IV.
(JOANNA z chorągwią i z mieczem w ręku, w hełmie i pancerzu, z resztą po niewieściemu ubrana. DUNOIS, LA HIRE,  RYCERZE i wojsko, ukazują się na wierzchołku skał; zstępują, zwolna i coraz przybywają na scenę).
Joanna.
(do Rycerzy, którzy ją otaczają)

Skały przebyte! — tu są ich obozy.
Na nic nam teraz noc i tajemnica!
Niech z trąb i z piersi, głos śmierci i zgrozy
Zbudzi ich! — Hasłem, jest: Bóg i Dziewica!

Wszyscy (uderzając mieczami o tarcze).

Bóg i Dziewica!

(Trąby i kotły)
Straże (za sceną).

Do broni! do broni!

Joanna.

A teraz ognia! zapalić namioty!
Przy blasku łuny, gdy ich strach rozgoni,
Wpadną nam oślep na miecze i groty.
Za mną!

Dunois (zatrzymując ją).

Joanno! uczyniłaś swoje!
Przewiodłaś wojsko niedeptanym szlakiem.
Nam teraz zostaw krwawe kończyć boje.

La Hire.

Przodkuj przed nami ze zwycięztwa znakiem,
Lecz nie bierz sama zabójczego miecza!

Los wojny ślepy i modłów nie słucha.
Dość nas, gdzie siła wystarczy człowiecza.

Joanna.

Kto mi śmie radzić? kto wstrzymywać ducha,
Co mnie prowadzi? — W nim wasze zwycięztwo!
Strzała tam leci, gdzie ją wypuszczono:
Ja tam iść muszę, gdzie niebezpieczeństwo! —
Nie tu, nie dziś mi zginąć przeznaczono!
Póki wróg w kraju, a król nie na tronie,
Ten, co mię posłał, walczy w méj obronie.
(Odchodzi; za nią Rycerze i wojsko).

La Hire (odchodząc, do Dunois).

Dunois! bądźmy blizko ku odsieczy,
I puklerz dla niéj złóżmy z naszych mieczy.

SCENA V.
ANGIELSCY ŻOŁNIERZE (uciekają przez scenę), potém TALBOT.
Żołnierz Piérwszy.

Śmierć, śmierć nam wszystkim! Dziewica w obozie!

Żołnierz Drugi.

To niepodobna! — Śród skał? o téj porze?…

Żołnierz Trzeci.

Z obłoków spadła na ognistym wozie.

Żołnierz Piérwszy.

Nie walczyć z djabłem!

Inni Żołnierze (wbiegają krzycząc).

Ratuj się, kto może!
(Wszyscy uciekają).

Talbot (wbiegając z mieczem w ręku).

Stójcie! — Nie słyszą! — Strach pozbył, wędzidła.
Stargany urok czci i posłuszeństwa!
Jak gdyby piekło swe wszystkie straszydła
Rzuciło w pogoń: jeden wir szaleństwa
Ogarnął wszystkich; — mężny i nikczemny
Pierzcha zarówno; — z nizkąd do oręża
Garstki nie zebrać; — głos wodzów daremny.
Wróg bez oporu pali i zwycięża! —
Jaż tylko jeden pomiędzy wszystkimi
Zdrowe mam zmysły? Mnież jednego pali
Wstyd za ich wszystkich? — Uciekać przed tymi,
Cośmy w dwudziestu bitwach pokonali!...
I któż jest ona? nietknięta żelazem, —
Niezwyciężona! na czyj wzrok Gorgony,
Najśmielsi nasi kamienieją głazem,
A lwią odwagą tchnie Frank ośmielony? —
Kuglarkaż cudów kłamanych obrazem
Wydrze mi z ręku tylu zwycięztw plony?
Moc bohaterów złamie czarownica?…

Żołnierz (wpadając zadyszany).

Dziewica! — Wodzu! ratuj się! Dziewica!

Talbot (przebija go).

Ha! nikczemniku! masz za twą przestrogę!

(wstrząsając mieczem do góry)

I Śmierć każdemu, co roznosi trwogę!
(Odchodzi).

SCENA VI.
Teatr wystawia rozległy widok; widać obóz angielski w płomieniach. — Głos trąb — ucieczka i pogoń.
Montgomery (wbiega z przestrachem).

Gdzież się udam? nieszczęsny! jak ujdę pogoni?
Tu wódz zapamiętały, z krwawym mieczem w dłoni,
Grozi swoim, i gwałtem zwraca na miecz wroga
Tam Ona! Niepożyta, jak mór i pożoga,
Szerzy śmierć! — O! ja nędzny! o! na cóż mi było
Iść za burzliwe morze! — Serce mię łudziło
Nadzieją łatwéj sławy na francuzkiéj wojnie.
A teraz! — O! czemużem nie został spokojnie
W domu moim rodzinnym! gdzie mię matka tkliwa
Płacząc zatrzymać chciała: gdzie mię próżno wzywa
Marya moja!…

Joanna (ukazuje się w oddaleniu).

Przebóg! to ona! — Z płomieni,

Na tle czerwonéj łuny, wznosi się śród cieni,
Jak z gorejących piekieł czarne widmo nocy! —
Zajrzała mię! — w méj duszy czuję wzrok jéj mocy.
Biada mi! — Nogi moje w pętach jéj uroku
Wikłają się i mdleją: wzrok mój w jéj widoku
Utkwił zaczarowany. — O! straszne katusze!
Bać się śmierci, i wiedzieć, że ją ponieść muszę! —

(Joanna postępuje nieco ku niemu i zatrzymuje się).

Zbliża się! — Precz odemnie nieszczęśliwca broni!
Miecz mój jéj nie pożyje, tarcz mię nie zasłoni;
Moc piekieł walczy przez nią! — Lecz przecież ma duszę,
Jest niewiastą: — w jéj sercu może litość wzruszę.

(Rzuca na ziemię miecz i tarczę i chce iść na spotkanie,
Joanna szybko zbliża się ku niemu).
SCENA VII.
JOANNA,  MONTGOMERY.
Joanna.

Zginąłeś! krew angielska w żyłach twoich płynie.

Montgomery (padając na kolana).

Wstrzymaj się! — jam bezbronny! — u nóg twych jedynie
Chcę błagać ocalenia. — Widzisz młodość moję,
Ulituj się! — Raz piérwszy wyszedłem na boje,
Czcza chwała mię uwiodła. — Przebacz méj młodości!

Weź mię jeńcem! — Mój ojciec, pan bogatych włości,
W pięknym Walii kraju, nad brzegiem Sawerny,
Da złota ile zechcesz, da okup niezmierny,
Gdy się dowié, że żywy uszedłem pogromu. —
Jam syn jego jedyny, ostatni szczep domu!

Joanna.

Nieszczęsny! zły twój Aniół dał cię w moje ręce!
Prędzéjbyś w krokodyléj ocalał paszczęce,
W szponach tygrysich; litość wyżebrał u lwicy,
Dzieci jéj wprzód zabiwszy! — Lecz kto miecz Dziewicy
Ujrzał — ten zginąć musi. — Próżna twa otucha!
Jam nie jest z tego świata: — wyższa wola ducha
Rządzi mną, nieugięta; — nie może ujść żywy.
Kogo mi raz w moc poda wojny Bóg straszliwy.

Montgomery.

Dzika jest mowa twoja — lecz słodycz oblicza
Pociąga mię ku tobie; piękność twa dziewicza
Nie wróży okrucieństwa. — Przez litość płci twojéj.
Zbaw mię, miéj miłosierdzie!

Joanna.

Nie wzywaj płci mojéj,
Nie myśl, żem jest niewiastą! — Jam jest duch bez ciała.
Ślepe narzędzie woli, co mi iść kazała
Krew przelewać na ziemi. — Żadna płeć nie moją! —
Gotuj się umrzeć! — serca nie ma pod tą zbroją.

Montgomery.

O! przez świętéj miłości wszechmogące prawo,
Które Bóg wlał w nas wszystkich — cofnij dłoń twą krwawą!
Jam zaręczony w kraju! — W piérwszéj wiośnie życia,
Piękna, jak ty, Anielska! mojego przybycia
Czeka w domu kochanka. — O! jeśliś już może
Doznała co jest miłość; jeżeli, jak wróżę,
Pragniesz szczęścia przez miłość: — nie rozdzielaj srogo
Dwójga serc, co bez siebie wzajem żyć nie mogą!

Joanna.

Obcych mi wzywasz bożyszcz, których ja świętości
Nie znam, ani potęgi. — Nie w imię miłości
Ubłagasz mię: — jéj ogień byłby zbrodnią we mnie. —
Walcz jak mąż, i umieraj! — bo żebrzesz daremnie.

Montgomery.

A więc w imię rodziców! zlituj się nad memi!
W opustoszałym domu, laty sędziwemi
Schyleni, tęsknią po mnie. — Ach! tyś sama pewnie
Zostawiła rodziców, co cię płaczą rzewnie.

Joanna.

Nieszczęsny! przypomniałeś, ile u nas matek
Pozostało bez dzieci; ile małych dziatek
Sierotami bez ojców; ile wdów strapionych,
Ile łez nieotartych i serc zakrwawionych
Miecz wasz u nas uczynił! — Ha! teraz doświadczą

Żony wasze i matki, z jaką my rozpaczą
Płakałyśmy nad krajem i braćmi naszemi!

Montgomery.

O! jak ciężko umierać nie na swojéj ziemi!

Joanna.

Któż was wezwał na cudzą? by jéj bujne łany
Kopytami tratować? by pod dach słomiany
Nizkiéj chaty rolnika, i w zamożne grody
Nieść ogień i żelazo? i z naszéj swobody
Urażać się? i swoich narzucać nam króli? —
Myśléliście, zuchwali! że jarzmo niewoli
Zegnie nas i poniży; że kraj dawnéj sławy,
Przywiążecie jak łódkę do swéj hardéj nawy!
Nie wiedzieliście, głupi! że nasz herb królewski
Tkwi u stóp tronu Boga; że wprzód sklep niebieski
Z gwiazd wam obrać, niżeli jeden zagon żyzny,
Jedną wioskę od naszéj oderwać ojczyzny! —
Ale przyszedł dzień zemsty! — Żaden z was przez wodę
Wielkiego morza — które, jak wieczną przegrodę
Bóg między nas położył, a wyście złamali —
Żaden żywy nie wrócił — Broń się! muszę daléj.

Montgomery.

Teraz czuje że umrę; — błagać cię daremnie!

Joanna (łagodnie).

Tak! lecz umrzyj jak rycerz! Po co drżeć nikczemnie
Przed śmiercią, przed konieczną? — Los nasz w ręku Boga.

Patrz na mnie! któż ja jestem? Pasterka uboga,
Słaba dziewica; — dłoń ma nienawykła broni.
Przecież z cichego domu, z samotnéj ustroni
Wyrwana — z łona ojca, z sióstr kochanych grona,
Muszę tutaj — nie swoją wolą prowadzona,
Wam na zgubę, i sobie nie na radość — muszę,
Być jak widmem postrachu; zatwardzić mą duszę,
Brodzić we krwi, i w końcu nie ujść śmierci grotu.
Bo nie błyśnie i dla mnie miły dzień powrótu
Do méj strzechy rodzinnéj! — Wiele jeszcze, wiele,
Wdów na mnie płakać będzie; wielu z was uścielę
Łoże w zimnéj mogile: — lecz i mnie dosięże
Dłoń mego przeznaczenia. — Bierz więc swe oręże,
Broń się: walcz! — Nie unikniesz, co ci Bóg przeznacza.
Lecz biada nędznikowi, co drży i rozpacza! —

Montgomery (porywając się z ziemi).

Ha! gdyś i ty śmiertelna, gdy cię dłoń człowiecza
Dosiądz może: — obaczym, czy dla mego miecza
Bóg nie przeznaczył chwały posłać cię do piekła! —
Ja teraz pragnę boju! — ja, Furyo wściekła!
Ja! i Bóg mi jest wsparciem! — W Nim moja otucha! —
Ty broń się, i zwij w pomoc piekielnego ducha!

(Porywa miecz i tarczę. Walczą. — Montgomery upada)
SCENA VIII.
Joanna (sama).

Stało się! Przeznaczenie, nie jam go zabiła!

(Oddala się od niego i stoi w zamyśleniu. Po pauzie)

Duchu! jakżeś ty straszny! jak twa dziwna siła
Potężnie działa we mnie! — W dłoni méj, tyś męztwo;
W sumieniu, tyś powinność; w sercu, okrucieństwo! —
Dusza płacze z litości — dłoń drży, jakby miała
Burzyć ołtarz w świątyni: gdy ze krwi i z ciała
Stanie przed nią przeciwnik: a wiém, że upadnie,
Że krew lunie mu z piersi, że twarz śmiercią zbladnie! —
Sam błysk miecza mię trwoży, jak łyskanie nieba,
Poprzednicze piorunu; — a jednak, gdy trzeba,
Czuję w sobie moc cudzą, i w méj dłoni drżącéj,
Miecz zabija sam przez się, jakby duch żyjący.

SCENA IX.
JOANNA I RYCERZ (ze spuszczoną przyłbicą).
Rycerz.

Ha! tużeś wreście, posłanko szatana!
Tu kres twych guseł, i próżna ich siła!
Broń się, przeklęta! i do swego pana
Idź po zapłatę, za złe, coś zbroiła.

Joanna.

Szaleńcze! na śmierć idziesz w moje ręce. —
Lecz tyś nie Angliki tyś syn naszéj ziemi!
Burgundzkie barwy i herby książęce!…
Ostrz mego miecza schyla się przed niemi.

Rycerz.

Ty mi pochlebiasz, piekielna Megero!
Broń się! — Choć czuję, że za twe zaklęcia,

Umrzeć ci raczéj pod kata siekierą,
A nie pod mieczem Burgundzkiego księcia.

Joanna.

Tyś więc ów książę?

Rycerz (podnosząc przyłbicę).

Jam jest, na twą zgubę. —
Gmin dotąd pierzchał przed twoim orężem,
Lecz nie mnie zwiodą twoje kłamstwa grube —
Mąż jest przed tobą!

SCENA X.
CIŻ, DUNOIS I LA HIRE (wpadając nagle).
Dunois.

Mąż niech walczy z mężem,
Nie z niewiastami!

La Hire.

Nim świętéj Dziewicy
Skroni dosięgniesz, nas wprzód zabić trzeba.

Filip.

Nie ja się zlęknę guseł czarownicy,
Ni was, co dla niéj zrzekliście się Nieba! —
Lecz wstyd ci wieczny, synu Orleana!
Wstyd ci, La Hirze! że swój miecz zwycięzki
Czynicie tarczą sprośnych sztuk szatana,
A z siebie giermków wiedmy czarnoksięzkiéj!

Pogardzam wami, i czekam. — Do broni!
Z kim Bóg, ten w czarta nie będzie jassyrze.

(Wszyscy gotują się do walki Joanna staje w pośrodku).
Joanna.

Stójcie!

Filip.

Ha! nędzna! strach ci mojéj dłoni!

(naciera na Dunois).

Broń się, bo zginiesz!

Joanna.

Rozłącz ich, La Hirze!
Dość już z obu stron bratniéj krwi przelano,
Dość! — lecz nie oręż tę walkę rozstrzygnie.
Inaczéj o tém w gwiazdach napisano!
I biada temu, kto go piérwszy dźwignie!
Kto nie uwierzy, i kto nie usłucha
Z ust moich głosu wszechmocnego ducha!

Dunois.

Poco wstrzymujesz cios mój sprawiedliwy?
Krew niechaj zdrajcy wstyd Francyi zmaże!

Joanna.
(rozłączając ich staje znowu w pośrodku).

Złóżcie broń! mówię, — Bóg, Pan litościwy,
Nie chce krwi waszéj — mnie z nim mówić każe.

(do Filipa).

Co chcesz? Filipie! zważ, i przeciw komu
Stoisz z orężem w bratobójczéj dłoni? —
On, jak ty, książę francuzkiego domu,
On jest twój ziomek, i towarzysz broni!
Jam téż nie obca — córka jednéj ziemi.
Wszyscy, na których następujesz głowę,
Twoi są. — Powróć, stań pomiędzy niemi,
A poznasz wszystkich! — Serca ich gotowe
Kochać cię; ręce uściskać; kolana
Zgiąć się przed tobą; — bo nawet w potrzebie,
Święta nam w tobie krew naszego Pana,
Oręż nasz ostrza mieć nie śmie dla ciebie! —
O! pójdź! wróć do nas! — Czyż dla cię bez ceny
Są cześć i miłość — serc najdroższe dary? —

Filip.

Dość, dość, obłudna! Śpiew zdradnéj Syreny
Insze w głąb piekła niech wabi ofiary!
Mnie nie ułudzą szatańskie mamidła,
Przezorny rozum zatkał moje uszy;
I oczu twoich zalotnicze sidła,
Jak z gładkiéj zbroi, zemkną się z méj duszy!
Teraz my z sobą! — Dunois! do broni!
Mąż z mężem walczy żelazem, nie słowy.

Dunois.

Złą snać ma sprawę, kto się prawdy chroni.
Wysłuchaj piérwéj! — Jam zawsze gotowy.

Joanna.

Patrz wkoło, Książę! i sądź, czy nas trwoga,
Czy nas potrzeba u stóp twoich zgina?
Jedném płomieniem gore obóz wroga,
Trupem się jego zasłała równina;
Głos trąb wojenych, jako piorun Boga,
Rozprasza resztę: — naszą jest godzina!
Jako zwycięzcy, sławą i weselem
Chcemy się z dawnym dzielić przyjacielem. —
O! wracaj do nas! Dość mściwéj niechęci!
Z nami jest słuszność i błogosławieństwo.
Wy nie widzicie — lecz Duchowie święci
Walczą za nami! — Bóg nam dał zwycięztwo!
Bóg ci przezemnie swą wolę ogłasza,
Przezemnie’ć Jego chce dźwignąć prawica. —
Jako ten nasz sztandar, biała sprawa nasza;
Godłem i hasłem jéj — Bóg i Dziewica!

Filip (na stronie).

Umiem znać kłamstwa mamiące wykręty,
Ale jéj mowa prosta jest jak dziecka! —
Czyżby i pozór niewinności święty
Wykłamać mogła piekieł moc zdradziecka? —
Nie słucham wiecéj! — Dunois! do broni!
Ucho me, czuję, jest słabsze od dłoni.

Joanna.

Zwiesz mię szatanką! Szatańskież to dzieło,
Rozbrajać zemstę, koić serc trucizny?

Piekłoż chce zgody? Onoż mię natchnęło
Żądzą pokoju, miłością ojczyzny? —
Lub się więc zmienił porządek natury,
Że dobrą sprawę wśpierać muszą piekła:
Albo — jeżeli jest prawdą, com rzekła, —
Zkąd me natchnienie, jeżeli nie z góry?
Kto zstąpił ku mnie, ku biednéj pasterce,
I męztwo w piersiach dziewicy rozniecił?
Nadludzki zamiar tchnął w dziecinne serce,
I duszę światłem nadziemskiém oświecił? —
Jam nie wzrastała przed królów obliczem,
Obca mym ustom sztuka słów mamiąca;
Przecież gdy trzeba — gdy tchem tajemniczym
Duch mię owionie: — jakby w blasku słońca
Widzę przed sobą cały świat widomy,
Wiém wszystkie rzeczy: — czuję mimowoli
Przeszłość i przyszłość narodów i króli —
A słowa moje wstrząsają jak gromy.

Filip.

Co mi się dzieje? co za dziwna zmiana!
Moc-że to czarów to wzruszenie budzi? —
Nie! — ta mię postać, ten mię wzrok nie łudzi!
Serce mi mówi: — Tyś z Nieba zesłana!

Joanna.

On już wzruszony! stało się! wzruszony! —
Twoja w tém, Panie! a nie moja siła! —

Chmura się gniewu we łzy roztopiła,
Pogodą serca świeci wzrok natchniony! —
Precz z tym orężem! — łączmy łzy ze łzami!
On płacze! — Boże! dzięki Ci! — On z nami!

(Miecz i chorągiew wypadają z jéj dłoni; bieży do Księcia i ściska go. Dunois i La Hire rzucają również miecze, i śpieszą uściskać Księcia).
KONIEC AKTU DRUGIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Friedrich Schiller i tłumacza: Antoni Edward Odyniec.