Dziennik Serafiny/Dnia 8. Maja

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziennik Serafiny
Rozdział Dnia 8. Maja
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1876
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Dnia 8. Maja.

Wczoraj ręka mi tak drzała, że zaledwie pisać mogłam... Nie spałam noc całą, myśląc co począć. Prawdziwie opatrzność, anioł stróż jakiś pchnął mnie pode drzwi, abym się zawczasu dowiedziała o wszystkiem, i miała czas do namysłu...
Wyszłam do salonu pragnąc udać spokojną, a nie umiejąc się przemódz... Ciotka znalazła mnie smutną i rozmarzoną, i przypisała to wczorajszej awanturce! A! co mnie tam ten jej Rotmistrz obchodzi... Stoję na rozdrożu między starcem sześćdziesięcioletnim, a młokosem idjotą... Bo że idjota... nie ma wątpliwości. Mama go z łaski swej maluje tak awantażownie, jako wielce dobroduszne, chorowite stworzonko... ludzie go oddawna inaczej nazywają. Śliczna rzecz dostać takiego męża, który tylko litość i wstręt obudza...
Śmiesznie, być może, iść za starego jenerała... ale — mój Boże — starość jego nie mnie obchodzi tylko jego samego! Co mi tam... Wprowadzi mnie na dwór, w najwyższe sfery... tam przecie godny mnie teatr się otworzy... To rozumiem... ale idjota! którego trzeba będzie chować w domu przed oczyma ludzkiemi, póki sobie nie umrze...
Zresztą... A! nie wiem dlaczego na łzy mi się zbiera... niepokój czuję, zła jestem na cały świat...
Po obiedzie wyszłam do ogrodu... Miss Jenny tam gdzieś się już zbłąkać miała wprzódy, miałam misję z nią się połączyć. Muszę się przyznać, iż robiłam com tylko mogła i umiała, aby jej — nie znaleźć...
Dobiegłam tak do końca ogrodu... Patrzę — na polu, tuż za parkanem znowu stoi przy jeometrycznym stoliku pan hrabia-agronom. Tak się zapatrzył w jakieś mosiężne linie, że nie byłby mnie zobaczył pewnie, gdybym nie kaszlnęła... głowę odwrócił i ukłonił mi się... Zdaje mi się, że byłby może uciekł, ale ów stoliczek i jakaś robota trzymała go na uwięzi. Skorzystałam z tego, aby się trochę znęcać nad moją ofiarą.
— Dobry wieczór.
— Dobry wieczór.
Milczenie; oko przyłożył do rurki czy linii i już na mnie nie patrzy.
— Co to pan robi?
— Mierzę pola.
— To niezabawne być musi...
— Owszem, mnie to zajmuje...
— Więcej niż towarzystwo?...
— Przynajmniej nie mniej...
Milczenie... patrzy znowu i coś rysuje... ja stoję uparcie. — Podniósł głowę, umyślnie się uśmiechnęłam, i schował się przestraszony jak żółw do skorupy. — Ja — stoję...
Muszę się w piersi uderzyć i przyznać, żem postąpiła jak garderobiana, która chce obałamucić prowentowego pisarza... Gdy teraz sobie to rozważam, rumienię się cała... Nie wiedziałam co już mówić...
— Pan widzę rysuje — odezwałam się — to może — i deseniki?
Spojrzał na mnie, podniosłszy nagle głowę, i rozśmiał się wesoło... naiwnie.
— A! nie! rzekł — boleję nad tem bardzo, ale nie mam talentu do ornamentacji. Rysuję tylko mapki, i to z potrzeby... nieosobliwie.
To powiedziawszy zanurzył się znowu w robocie, a mnie ze wstydu twarz palić zaczęła... Powinnam była odejść, a wstyd mi było pobitej, zwyciężonej, rejterować się tak haniebnie. Nie dałam mu za wygranę...
— Pan się musisz nudzić na wsi.
— Nic a nic, ja do tego życia nawykłem, rzekł niepodnosząc głowy, jakby mnie się chciał pozbyć.
— Spytałam o to — dodałam szybko... bom sądziła, że z biblioteki Mamy mogły byśmy mu służyć książkami..
Nareszcie grzeczność go zmusiła oczy podnieść, ale miał taki niepoczciwy uśmieszek szyderski, że wolałabym była, żeby mnie uderzył. Rzuciłam nań oczyma bystremi... i uciekłam...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.