Dziennik Serafiny/Dnia 20. Października

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziennik Serafiny
Rozdział Dnia 20. Października
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1876
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Dnia 20. Października.

Prezentacjom niema końca. Okazuje się, że mam tu, jak każda nowość, szczęście. Któżby się tego spodziewał, dla tej zbladłej twarzy i zwiędłego serca... Ojciec i Józia nie dają mi pokoju...
Młodzież, którą tu spotykam, szczególne czyni wrażenie — jest to rodzaj ludzi osobliwy... Gdy sobie kogoś dla porównania przypomnę — widzę całą czczość tych ładnych lalek, których jedyną zaletą, że wyglądają bardzo wytwornie, często smakownie. W tej łupince świecącej — nie można się dopytać ziarna... O koniach, kartach, o drobnych dnia wypadkach, szwargoczą... a mało o czem więcej myślą, jak się zdaje...
Może o kobietach...
Łapię wejrzenia ogniste, które mnie mają rozpłomienić i śmieję się z nich... Młodzież płynie do mnie w nadziei, że wdówka młoda... da się wciągnąć w intrygę, dla ich fryzowanych głów i szlifowanych paznogci... Litość mnie bierze nad niemi, takie to nieszczęśliwe purchawki... Próbowałam kilku wciągnąć w trochę żywszą rozmowę... ale nie długo zapas wiadomości i dowcipu się wyczerpał... Dziwna rzecz, starsi ludzie daleko mają dla mnie więcej uroku... te dzieciaki, zdaje się, że ze szkół, niedokończywszy ich, pouciekali.
U ojca magazyn figur kosmopolitycznych. Prezentował mi jednego dnia austrjackiego hrabiego, węgierskiego barona, francuzkiego margrabiego, włoskie książątko... miałam zręczność, tę młodzież obcą, porównać z naszą. Austrjacki hrabia służył w dyplomacji, nie wiem czy głęboko uczony, ale zna krajów wiele i ma wiadomości mnóstwo... Węgier, zapalony patrjota... bawi się w politykę, Francuz choruje na literata, Włoch jest po troszę artystą... Z naszych paniczów, oprócz trochy koniarstwa, niedołężnego, nic nie mogłam wydobyć. Gdy rozmowa przechodziła na poważniejsze przedmioty, milkli. Józia powiada, że mam uprzedzenia, i że są między nimi — nawet pisarze dramatyczni. Ciekawam... Trudno się tego domyśleć z ich rozmowy.
Moja Julka utrzymuje, że ja tu we Lwowie, uspokoiwszy się nieco, wyładniałam, wybielałam, że oczy nabrały blasku, żem jednem słowem odmłodniała — ale cóż mnie to obchodzi.
W ulicy spotkaliśmy się z Antosią, która stanowczo, jak widzę — nie chciała ze mną zawiązywać stosunków. Ranek był taki ładny, żem do kościoła wyszła piechotą, wziąwszy tylko służącego, który niósł moje książki i poduszkę. — Przed samym kościołem, oko w oko zeszłyśmy się z Antosią, która się zarumieniła mocno i jakby cofnąć chciała.
Widząc jednak, że ja się uśmiecham i rękę wyciągnęłam, ku niej, przystąpiła bliżej do mnie... Była ubrana bardzo wykwintnie, ale nie bardzo smacznie... Wymówiłam jej to zaraz, że wiedząc o mnie i o moich nieszczęściach, odwiedzić dawnej przyjaciółkę nie chciała...
Moja droga — odezwała się — bolało mnie to — ale trudno mi było postąpić inaczej. Wasz świat, a mój, to są dwie odrębne zupełnie sfery, które nigdy w jedną się zlać nie mogą. Wy należycie do starych panów tego kraju, my do tych, co może kiedyś panować będą, a dziś ku temu środki zbierają. Wy przyjmując nas, musicie zawsze sądzić, że nam łaskę czynicie, my u was czujemy się nie swoi i jakby upokorzeni... Ja cię kocham po staremu, ale u ciebie na wieczorze, jakże w pośród hrabin ma usiąść aptekarzowa, a ty u mnie... czuła byś piżmo, jak Józia. Ja cię kocham... może kiedy z rana odwiedzę, poproszę abyś, gdy się bardzo nudzić będziesz, przyszła do mnie na kawę... na pogadankę, we dwie — ale stosunki nasze! niepodobieństwem... Mój mąż, byłby u was biedaczysko, jak okradziony... Rozśmiała się smutnie. — Zaprzeczałam przez grzeczność temu co mówiła, lecz w duszy czułam, że ma słuszność. Nigdym się nie spodziewała, ażeby Antosia tak się wykształciła — tak wyrozumniała — utyła bardzo, wygląda jak róża... tylko trochę za pełna... wesoło jej z oczów patrzy... Spytałam jej czy szczęśliwa...
O tyle o ile tylko nią być można — rzekła — mężysko dobry, poczciwy człek, pracowity, nie bałamut, lubi dom, mnie kocha... Chleba mamy więcej niż go zjeść możemy... Czegoż mam żądać, chyba aby Bóg przedłużył ten stan.
Ścisnęłam jej rękę i rozstałyśmy się, umówiwszy, że się widywać będziemy...
Śmieszna rzecz, ale gdym się do niej schyliła, aby ją pocałować — od futra jej (ma prześliczne, tumaki) zaleciało mnie coś, jakby woń tego piżma...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.