Dziennik Serafiny/Dnia 10. Listopada

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziennik Serafiny
Rozdział Dnia 10. Listopada
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1876
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Dnia 10. Listopada.

Z rana poszłam do Mamy i wyspowiadałam się jej ze wszystkiego. Zaczęła mnie naprzód rozpytywać, jak wygląda, musiałam jej go szczegółowie opisać. Koniec końców lęka się więcej, niż życzy, nazwisko się jej nie podobało. Nie wiedzieć, jak bo się nazywa... Niechby już niemieckie jakie SteinBerg... to jeszczeż, gdy się doda von, wygląda to po ludzku... a ten aczek na końcu, to coś takiego brzydkiego, że nie umiem wyrazić!... Nie musiała to być szlachta, ale się gryząc pióra w kancelarji dorobiło to... tytułów i pozycji.
Strasznie się wszystko razem niepodobało Mamie. — Niewiedzieć co to jest — rzekła. Zaraz w tem czuć twojego ojca robotę, który się daje lekkomyślnie złapać na lada co...
Nie nalegałam wcale... Nadeszła Ciocia po naradzie z Rotmistrzem... i wniosła, aby jego samego na konferencję zaprosić. Trochę mnie to zaambarasowało, ale byłam ciekawą z jego własnych ust posłyszeć, co też powie.
Rotmistrz uśmiechnięty się wsunął, wprost we mnie oczy wlepiając.
— Chce pani wiedzieć o Molaczku — rzekł — powiem tylko jedno, że go od lat kilku, jak się tu osiedlił, znają wszyscy — i nikt nie zna... Przybył niewiadomo dobrze zkąd, familji niema, przeszłość zakryta. Sam o sobie nie rad mówi... W tem wszystkiem jest coś podejrzanego.
— Ależ położenie jego na dworze — przerwałam — baronowstwo, koniuszowstwo...
Rozśmiał się przyjaciel Cioci. — To nic a nic nie dowodzi — rzekł — dwór, rząd, nie jeden raz musi się posługiwać narzędziami wielce rozmaitemi, które, jak stare pilniki, w coraz nowe oprawia rączki...
Nie jeden raz najzabrukańsi policjanci dostawali taką savonnete, aby się mogli obmyć... Któż może zaręczyć, że baronowstwo za podobne usługi nie jest nagrodą?
Molaczek bardzo zręczny, bardzo umie grać rolę statysty (jak to u nas dawniej w Polsce zwano — a nie w znaczeniu teatralnem)... przecież... to nierozwikłana tajemnica...
— Zna go pan Rotmistrz?
— Widywałem go nieraz... Na pokojach u Namiestnika grzeczni są dlań, ale z pewnym chłodem znaczącym, który tu spotyka tylko dwojakiego rodzaju ludzi — albo nieosobliwego charakteru, albo mających na sobie grzech pierworodny emigranctwa, którego nawet chrzest obywatelstwa galicyjskiego zmyć nie jest zdolny.
Rotmistrz mówił jeszcze długo, lecz nic więcej nie powiedział — były to warjacje z tego samego tematu. Ja już później nie wznawiałam rozmowy, z której się wiele nauczyć nie mogłam. Mama i Ciocia wracały do tego przedmiotu — aby mnie wybadać. Wszyscy zdawali się przeciwni.
Nie wiem prawdziwie, czy mam w charakterze przekorę — ale gdyby byli pochwalili myśl tę, może bym się zlękła; gdy odradzać mi zaczęli, uparłam się przy niej, i w duchu jej broniłam.
Być może, iż Ojciec też wpłynął na mnie, rozwijając, jeśli nie ambicję, to ciekawość...
Przypominam sobie zabawną rzecz, którą ostatni raz przed wyjazdem, popierał sprawę przyjaciela: — Sam mi mówił, że wcale nie jest i nie może być zazdrośnym!
To i śmieszne i obrażające niemal. Więc chyba nie kocha mnie wcale, bo miłość każda jest zazdrośną, chce tylko... żony jako pięknej lalki i majątku. Ale — pewna jestem, że Papa sam to wymyślił, sądząc, że mnie tem mocno zobowiąże...
Chciałam wyjeżdżać jutro, lecz Mama mnie gwałtem zatrzymuje... Pora okropna. Śnieg pada i topnieje... zawieja na dworze...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.