Dzieje stosunku wiary do rozumu/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor John William Draper
Tytuł Dzieje stosunku wiary do rozumu
Podtytuł Stosunek chrześciaństwa łacińskiego do cywilizacyi tegoczesnej.
Wydawca Drukarnia Narodowa w Krakowie
Data wyd. 1903
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Jan Aleksander Karłowicz
Tytuł orygin. History of the Conflict Between Religion and Science
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.
Stosunek chrześciaństwa łacińskiego do cywilizacyi tegoczesnej.
Przeszło tysiąc lat chrześciaństwo łacińskie opiekowało się umysłowością Europy, więc odpowiedzialnem jest za skutki tej opieki.
Skutki te okazuje stan miasta Rzymu za reformacyi, oraz życie domowe i społeczne stałego lądu Europy. — Narody europejskie znosić musiały współistnienie dwóch rządów, duchownego i świeckiego. — Grzęzły one w ciemnocie, zabobonach i niedoli. — Wyjaśnienie błędów katolicyzmu. — Dzieje polityczne papieztwa: z konfederacyi duchownej przeobraziło się ono w monarchię samowładną. — Działanie kollegium kardynałów i stolicy świętej. — Demoralizacya z powodu konieczności posiadania znacznych dochodów.
Pożytki, jakie odnosiła Europa za panowania katolickiego, wyniknęły nie z dobrej jego woli, ale z przypadku.
Ogólny wniosek jest taki, że polityczny wpływ katolicyzmu był szkodliwy cywilizacyi tegoczesnej.

Chrześciaństwo łacińskie odpowiedzialnem jest za stan i postęp Europy od czwartego do szesnastego wieku. Przystępujemy teraz do rozpatrzenia, jak się ono wywiązało z tej powinności.
Uważam za rzecz stosowną przegląd mój ograniczyć zakresem Europy, chociaż właściwie należałoby zbadać stan całej ludzkości, zważywszy uroszczenia papiezkie do nadprzyrodzonego początku i domagania się powszechnego posłuszeństwa. Bezsilność Rzymu względem wielkich a szanownych religij południowej i wschodniej Azyi dostarczyłaby ważnego i pouczającego wątku do rozmyślań i doprowadziłaby nas do wniosku, że tam tylko wpływ papieski się rozgaszczał, gdzie przemagał nacisk cesarstwa rzymskiego, — czemu jednak wielu pogardliwie zaprzecza.
Nie ulega wątpliwości, że w samym początku reformacyi niejednemu przychodziło na myśl porównanie ówczesnego stanu społecznego ze starożytnym. Moralność się nie zmieniła, umysłowość nie postąpiła, a społeczność mało się polepszyła. Wieczne miasto straciło świetność swoją. Znikły ulice marmurowe, któremi tak się pysznił niegdyś August. Świątynie, potrzaskane kolumny, i długie szeregi arkad od olbrzymich wodociągów, ciągnące się po opustoszałej kampanii, przedstawiały smutny obraz. Od przeznaczenia, jakie teraz otrzymały, kapitol przezwano Kozią Górką, a Forum rzymskie, z którego wychodziły prawa dla całego świata, Krowiem Polem. Pałac Cezarów zniknął pod wzgórkami, na których porastały kwitnące krzewy. Kąpiele Karakalli, portyki, ogrody ich i wodozbiory oddawna stały się nieużytecznymi, skutkiem zniszczenia zasilających je wodociągów. Na zwaliskach tego wspaniałego gmachu „kwieciste łączki i grupy wonnych drzew splatały się w kręte labirynty ponad olbrzymimi dziedzińcami, potężnymi łukami strzelając w górę“. Z kolloseum, najogromniejszej z ruin rzymskich, pozostała trzecia część tylko. Niegdyś dawało ono miejsce dziewięćdziesięciu tysiącom widzów; później, w średnich wiekach, obrócone zostało na warownię, a potem na kopalnię kamieni, dostarczającą materyałów na pałace wyrodnych władców Rzymu. Niektórzy papieże przeznaczali je na fabrykę sukna; inni na zakład saletrzany; a niektórzy proponowali obrócić przepyszne łuki jego na bramy kupieckie. Żelazne klamry, które spajały kamienie, porozkradano. Ściany pękały i rozsypywały się. Za naszych czasów pisano nawet dzieła botaniczne o roślinach, które się zagnieździły na tych wspaniałych zwaliskach. „Flora kolosseum“ obejmuje czterysta dwadzieścia gatunków. W pośród zwalisk budowli klasycznych widać połamane kolumny, cyprysy i zbutwiałe freski, opadające ze ścian. Nawet świat roślinny uczestniczył w tej smutnej przemianie: mirt, który niegdyś kwitł na wzgórzu awentyńskiem, prawie wyginął; a wawrzyn, który niegdyś liściem swoim wieńczył skroń cezarów, ustąpił bluszczowi, towarzyszowi śmierci.
Może ktoś powiedzieć, że papieże nie są winni temu wszystkiemu. Jakoż przypomnijmy sobie, że w ciągu mniej niż stu czterdziestu lat miasto zdobywali kolejno, Alaryk, Genseryk, Rycymer, Wityges, Totyla; że wiele gmachów obrócono na warownie. Wityges zburzył wodociągi i zniszczył Kampanię: Totyla splądrował pałac cezarów; a później nastąpiły oblężenia Lombardów; potem Robert Guiscard ze swoimi Normandami spalił miasto od kolumny Antonina aż po bramę flamińską, od Lateranu po Kapitol; dalej zdobył je i oszpecił konetabl Bourbon; a od czasu do czasu niszczyły je także wylewy Tybru i trzęsienia ziemi. Ale z drugiej strony przywiedźmy na pamięć oskarżenie Machiavellego; w swoich „Dziejach Florencyi“ powiada on, że prawie wszystkie najazdy barbarzyńców na Włochy odbywały się na wezwanie papieży, którzy przywoływali te hordy. Więc ani Got, ani Wandal, ani Normand, ani Saracen, ale papieże i ich krewniacy przyczynili się do zburzenia Rzymu! Wydobywali oni wapno ze zwalisk a gmachy klasyczne obracali na kopalnie kamieni na pałace książąt włoskich, zdobiąc kościoły ze starych świątyń.
Kościoły ze świątyń! Za to i za podobne rzeczy papieże muszą być odpowiedzialni. Przepyszne kolumny korynckie przerabiano na figury świętych. Wspaniałe obeliski egipskie pokrywano nadpisami papiezkimi. Zburzono Septizonium Sewera na materyał do budowania kościoła ś. Piotra; dach brązowy z Panteonu przetopiono na kolumny, zdobiące grób apostoła.
Wielki dzwon z Viterbo na wieży kapitolińskiej długo ogłaszał o śmierci papieży, a tymczasem niszczenie pomników i zepsucie ludu szło dalej. Rzym papieski nie okazywał żadnych względów, chyba raczej nienawiść ku Rzymowi klasycznemu. Papieże byli to podwładnymi monarchów bizantyńskich, to namiestnikami królów francuskich, to wreszcie panami Europy; rządy ich przeszły tyle zmian, co i u innych otaczających narodów; przeistaczały się do gruntu ich zasady, cele i roszczenia. W jednym tylko punkcie nigdy się nie zmieniały, w nietolerancyi. Roszcząc sobie prawo do kierownictwa życia religijnego Europy, kurya rzymska stale odmawiała uznania wszelkiej formie religijnej, oprócz swojej, chociaż ta i w politycznym i teologicznym względzie nawskróś była spróchniałą. Erazm i Luter ze zdumieniem przysłuchiwali się bluźnierstwom i ze zgrozą przypatrywali się bezbożności Rzymu.
Dziejopis Ranke, od którego zaczerpnąłem tu wiele faktów, nader dobitnie maluje demoralizacyę potężnej stolicy. Papieże po większej części, gdy ich wybierano, byli w podeszłym wieku. Władza więc ustawicznie w nowe ręce przechodziła. Każdy obiór był przewrotem w oczekiwaniach i nadziejach. W społeczności, gdzie każdy mógł się wynieść, każdy dobijać wszystkiego, oczywiście wszyscy starali się innych na dalszy plan usuwać. Chociaż ludność miasta na początku reformacyi spadła na ośmdziesiąt tysięcy, mnóstwo było jednak urzędników, a jeszcze więcej dobijających się o posady. Szczęśliwy wybraniec kardynałów miał tysiące miejsc do rozdania, z których bez miłosierdzia nieraz wyrzucał dawnych dygnitarzy; wiele posad tworzono jedynie dla zysku. Wcale nie zwracano uwagi na uczciwość i zdolności kandydata; zapytywano tylko, jakie usługi oddał lub może oddać stronnictwu? Ile może zapłacić za wyniesienie? Czytelnik amerykański doskonale zrozumie podobny stan rzeczy. Za każdym wyborem prezydenta przypatruje się on takim samym scenom. Obiór papieża przez konklawe dość jest podobny do wyboru prezydenta przez kongres. W obu razach pełno jest posad do rozposażenia.
Wilhelm Malmesburski powiada, że za jego czasów Rzymianie sprzedawali za złoto wszystko, cokolwiek jest zacnego i świętego. I po nim nie wiele było polepszenia; kościół przerobił się zupełnie na narzędzie do wyzyskiwania pieniędzy. Znaczne sumy zbierano we Włoszech; również znaczne wydobywano pod przeróżnymi pozorami z krajów sąsiednich, choć niechętnie dających. Najhaniebniejszą ze wszystkich rzeczy była sprzedaż odpustów na popełnić się mające grzechy. Religia włoska stała się sztuką łupienia ludów.
Przez ciąg przeszło tysiąca lat papieże byli rządcami Rzymu. Zapewne, zachodziły w nim nieraz spustoszenia, za które nie na nich wina spada; ale winnymi byli w tem, że nigdy dzielnego a wytrwałego starania nie uczynili ku materyalnemu podźwignięciu miasta. Zamiast stać w tym względzie przykładem do naśladowania dla całego świata, zostawało ono właśnie przykładem takiego stanu, jakiego należy unikać. Z czasem było coraz gorzej; aż doszło do tego, że za czasów reformacyi żaden pobożny wędrowiec nie mógł go nawiedzić bez wstrętu.
Papieztwo, odrzucając naukę jako zgoła niezgodną z jego uroszczeniami, w ostatnich wiekach próbowało zachęty sztuk pięknych. Lecz muzyka i malarstwo, choć mogą być śliczną ozdobą życia, nie zawierają w sobie dość siły żywotnej na zrobienie silnym słabego narodu; nic, coby mogło zapewnić stały dobrobyt i pomyślność społeczeństwu; dlatego więc za czasów reformacyi, w oczach każdego, kto się głębiej nad stanem jego zastanawiał, Rzym stracił wszelką dzielność życia. Przestał już być panem tak fizycznego jak religijnego postępu. Zamiast postępowego hasła rzeczypospolitej i cesarstwa, postawił on nieruchomo zasady papieztwa. Miał zresztą pozory pobożności i zamiłowania w sztukach. W tym względzie podobny był do owych mnichów, których czasem oglądamy pod sklepieniem klasztorów kapucyńskich, w ciemnych kapturach z brewiarzem lub zwiędłym kwiatem w ręku.
Po tym rzucie oka na wieczne miasto i po obejrzeniu, co chrześciaństwo łacińskie uczyniło dla samego Rzymu, przenieśmy wzrok nasz na resztę obszaru Europy. Postarajmy się należycie ocenić zasady, które kierowały społeczeństwem i osądźmy je po ich owocach.
Stan narodów pod względem dobrobytu najdokładniej się wyraża stopniem zaludnienia. Forma rządu ma bardzo mało wpływu na zaludnienie, ale od polityki zależy ono w zupełności.
Autorowie piszący o tym przedmiocie przekonali dostatecznie, że wzrost lub upadek ludności zawisł od płodności społeczeństwa i od przeszkód życia.
Przez płodność społeczeństwa rozumie się instynkt objawiający się w rozmnażaniu się ludzi. Do pewnego stopnia zależy ona od klimatu; ale ponieważ klimat europejski prawie się nie zmienił od czwartego do szesnastego wieku, możemy więc uważać siłę tę za niezmienną przez ciąg tego czasu w Europie.
Przez przeszkody życia rozumiemy wszystko, cokolwiek utrudnia istnienie jednostek. Z pomiędzy nich wspomnijmy np. niedostatek pożywienia, nieopowiedność ubrania i pomieszkania.
Wiadomo także, iż gdy przeszkody stają się najmniejszemi, to siła rozmnażająca podwaja ludność w ciągu dwudziestu pięciu lat.
Przeszkody działają dwojako: 1. Cieleśnie, zmniejszając liczbę urodzeń i skracając życie. 2. Moralnie, pod naciskiem pojęć społecznych, a szczególnie religijnych, opóźniając małżeństwa przez usposabianie jednostek do uchylania się od trosk i zachodów rodzinnych przed zdobyciem odpowiedniego stanowiska. Tą drogą się tłómaczy dawno zauważane zjawisko, że liczba małżeństw w ciągu pewnego okresu ma związek z cenami żywności.
Wzrost ludności idzie w parze z powiększeniem się ilości pożywienia; a siła rozmnażania się tak jest potężna, że przemaga środki utrzymania i ciągły nacisk na nie wywiera. Skutkiem tego dzieje się, że koniecznie musi istnieć pewien procent niedostatku. Przychodzi na świat pewna ilość jednostek, które muszą umrzeć z głodu.
Jako przykłady zmian w zaludnieniu różnych krajów przytoczyć można ogromne zmniejszenie liczby mieszkańców Włoch skutkiem wojen Justyniana; wyludnienie Afryki północnej z powodu walk teologicznych; zwrot ku lepszemu po ustaleniu się mahometaństwa; przyrost ludności całej Europy przez ciąg okresu feudalnego, gdy majętności stawały się cenniejszemi w stosunku do ilości lenników, których mogły wyżywić. Wojny krzyżowe sprawiły upadek w zaludnieniu nietylko przez ogromne straty w wojskach, ale i przez usunięcie mnóstwa krzepkich ludzi od małżeństwa. Podobna zmienność zachodziła i w Ameryce. Ludność np. Meksyku nagle zmniejszyła się o dwa miliony skutkiem chciwości i okrucieństwa Hiszpanów, którzy do rozpaczy doprowadzali ucywilizowanych Indyan. To samo działo się i w Peruwii.
Ludność Anglii podczas najazdu normandzkiego wynosiła około dwóch milionów. W ciągu pięciuset lat zaledwie się zdwoiła. Można przypuszczać, że zastój ten wynikał po części z polityki papiezkiej, zmuszającej duchowieństwo do bezżeństwa. Jakoż niezawodnie „prawna siła rozmnażania się“ ulegała wpływowi tej polityki, ale nie „rzeczywista siła rozmnażania się“. Specyaliści bowiem w tym przedmiocie oddawna już dowiedli, że bezżeństwo publiczne jest prywatną rozpustą. Ten wzgląd głównie skłonił publiczność i rząd angielski do skasowania klasztorów. Głośno utrzymywano, że sto tysięcy kobiet w Anglii prowadziło złe życie z powodu duchowieństwa.
W moich „Dziejach wojny domowej amerykańskiej“ zamieściłem niektóre uwagi nad tym przedmiotem, które pozwolę sobie tutaj przytoczyć: „Cóż więc znaczy ten zastój we wzroście ludności? Znaczy on trudność wyżywienia się, niedostatek w ubraniu, nieochędostwo, lepianki wystawione na działanie niepogody, szkodliwe wpływy gorąca i chłodu, wyziewy, brak przyrządów sanitarnych i lekarzy, bezskuteczność leczenia się relikwiami, czyli zbierając w jeden długi szereg bied, cierpień i utrapień, zastój ten oznacza wysoki procent śmiertelności.
„A dalej, oznacza on małą liczbę urodzeń. Jakież są tego przyczyny? Opóźnianie małżeństw, życie rozwiązłe, pokątna rozpusta, zepsucie społeczeństwa.
„Dla Amerykanina, zamieszkującego kraj, co wczoraj jeszcze był olbrzymią, nieprzebytą pustynią, a dzisiaj roi się ludnością, podwajającą się co dwadzieścia pięć lat w naznaczonym terminie, przerażające to niszczenie życia, które jest i miałoby przyjść jeszcze, zdumiewającem jest zjawiskiem. Ciekawość prowadzi go do badania, coby to był za system, który miał jakoby prowadzić i rozwijać społeczność, a który tymczasem winnym się stał straszliwego zniszczenia i prześcignął zdradzieckimi zabiegami swymi wojnę, głód i mór razem wzięte; zdradzieckimi, bo przecież ludzie naprawdę wierzyli, że przychodził w pomoc najważniejszym ich ziemskim potrzebom. Jakaż różnica teraz! Ta sama powierzchnia geograficzna Anglii utrzymuje dziesięć razy tyle ludności, co wówczas i wysyła nadto mnóstwo wychodźców. Niechże każdy, kto z uwielbieniem spogląda na przeszłość, rozważy w umyśle swoim, czego wart był taki system“.
Zmianom w zaludnieniu Europy towarzyszyła rozmaitość jego rozkładu. Środek ludności posunął się ku północy od czasu ustalenia się chrześciaństwa w cesarstwie rzymskiem. Później zaś przeniósł się ku zachodowi, skutkiem rozwinięcia przemysłu rękodzielniczego.
Teraz możemy zastanowić się nieco szczegółowo nad istotą przeszkód, które przez tysiąc lat wstrzymywały wzrost zaludnienia Europy. Powierzchnię tej części świata pokrywały prawie zupełnie nieprzebyte puszcze; gdzieniegdzie tylko napotykało się klasztory i miasta. Po nizinach i po za biegiem rzek ciągnęły się bagna, nieraz stumilowej długości, ziejące zaraźliwymi wyziewami i szerzące gorączki naokoło. W Paryżu i Londynie domy były drewniane, oblepione gliną, pokryte słomą albo trzciną. Okien nie miały i, aż do wynalezienia tartaków, rzadko który posiadał drewnianą podłogę. Takich zbytków, jak dywany nie znano; trochę słomy rozrzuconej na podłodze zastępowało ich miejsce. Kominów nie było; dym ze słabo podsycanego, posępnego ogniska wychodził przez otwór w dachu. Takie mieszkania bardzo mało zabezpieczały od niepogody. O ściekach ani myślano, gnijące śmiecie i odpadki wyrzucali po prostu za drzwi. Mężczyźni, kobiety i dzieci sypiali w jednej izbie; nie rzadko mieściły się razem i zwierzęta domowe; w takiem skupieniu rodziny nie mogło być mowy o zachowaniu skromności i dobrych obyczajów. Za posłanie służył zwykle worek słomy, a kloc drewniany za poduszkę. Ochędóstwo było zgoła rzeczą nieznaną; wysokich urzędników, nawet takich dostojników jak arcybiskup kanterburski, pokrywały roje robactwa; wiemy to o Tomaszu Beckecie, przeciwniku jednego z królów angielskich. Dla zamaskowania brudów z konieczności hojnie używano pachnideł. Mieszczanie ubierali się w skóry, a takie ubranie, choć się codzień brudniejszem stawało, kilka lat noszono. Uważali się oni za zamożnych, gdy mogli raz na tydzień jadać świeże mięso na obiad. Ulice nie miały żadnych kanałów, ani bruku, ani latarni. Po zachodzie słońca otwierano okiennice i bez ceremonii wylewano pomyje na ulicę, ku niezadowoleniu przechodnia, torującego sobie drogę bladem światłem ręcznej latarni przez wązkie uliczki.
Eneasz Sylwiusz, później papież Pius II, bardzo wiarogodny i bezstronny pisarz, zostawił nam barwny opis podróży na wyspy Brytańskie, odbytej około r. 1430. Mówi on, że domy wieśniaków budowane były z kamieni układanych bez cementu; dachy były z darni, a wysuszona skóra wołowa służyła za drzwi. Pokarmy składały się z grubych płodów roślinnych, jak groch, a nawet kora drzewna. W niektórych okolicach nie znano chleba.
Lepianki z trzciny, pomazanej błotem, chaty z oplecionych kołów, piece torfowe bez kominów dające pełno dymu, barłogi brudu fizycznego i moralnego, rojące się robactwem, wiechcie słomy poobwijane około członków dla ochrony od zimna, chory na febrę wieśniak, bez żadnej pomocy, prócz chyba kuracyi cudownej! Czyż podobna było, aby ludność wzrastała?
Nie będziemy się więc dziwić, że w czasie głodu roku 1030 gotowano i sprzedawano ludzkie mięso; albo że podczas głodu w r. 1258 piętnaście tysięcy ludzi umarło w Londynie. Mamyż się dziwić, iż w czasie grasowania zarazy liczba umierających osób bywała tak przerażająco wielka, że żywi zaledwie zdołali grzebać nieboszczyków? Podczas zarazy r. 1348, która przybyła ze wschodu biegiem dróg handlowych i rozszerzyła się po całej Europie, trzecia część ludności Francyi wymarła.
Taki był stan wieśniaków i biedniejszych mieszczan. Nie wiele lepiej mieli się panowie. Wilhelm malmesburski, mówiąc o grubych obyczajach Anglo-Sasów, powiada: „Szlachta ich, oddana obżarstwu i rozpuście, nigdy nie chodzi do kościoła, lecz każe księżom pospiesznie czytać sobie jutrznię i mszę w sypialnych pokojach, leży w łóżku i nie słucha. Prości ludzie oddani byli na pastwę możniejszym; grabiono dobytek ich, a samych uprowadzano w odległe okolice; córki ich albo wtrącano do domów publicznych, albo sprzedawano w niewolę. Pijaństwo we dnie i w nocy powszechnym było obyczajem; szły za niem występki, zwykłe jego skutki, osłabiając zniewieściałością dusze mężów“. Zamki baronów były przytułkami zbójectwa. Kronikarz saski opisuje, jak chwytano mężczyzn i kobiety i wleczono do tych małych warowni, jak ich wieszano za palce, albo za nogi, podkładano pod nich ogień, jak krępowano im głowy węzłowatemi sznurami i męczono na różne sposoby, byle dostać okup.
W całej Europie duchowni zajmowali wszystkie większe i korzystniejsze posady polityczne. W każdym kraju rząd był dwojaki: 1) miejscowy, w osobie władcy świeckiego, i 2) cudzoziemski, ulegający papieżowi. Oczywiście władza rzymska wyższa była od krajowej; była ona wyrazem woli jednego człowieka, ciążącej nad wszystkimi narodami, a czerpiącej niezmierną potęgę, w swem ześrodkowaniu i jedności. Wpływ miejscowy był — ma się rozumieć — mały, gdyż zwykle osłabiały go zatargi z krajami sąsiednimi i niezgody zręcznie wywoływane przez współzawodników. Ani jednego razu nie udało się państwom europejskim utworzyć sojuszu przeciw wspólnemu nieprzyjacielowi. Kiedy tylko wszczynał się spór, przeciwnik umiał zręcznie je odosobnić i opanować. Pozornym celem wdania się papiezkiego, było zwykle zabezpieczenie moralnej pomyślności narodów; rzeczywistem zaś dążeniem było zapewnienie sobie wielkich dochodów i utrzymanie mnóstwa duchownych. Wydobywane w ten sposób dochody kilkakroć nieraz przewyższały zasoby skarbu rządu miejscowego. Tak np. kiedy Innocenty IV domagał się, aby kościół angielski utrzymywał trzechset nowych księży włoskich, oraz aby dla małoletniego siostrzana jego wyrobiono miejsce w kapitule lincolńskiej, okazało się, że suma, wywożona corocznie z Anglii przez duchowieństwo zagraniczne, była trzy razy większa od tej, która wpływała do skarbu królewskiego.
Tak więc, gdy wyższe duchowieństwo opanowywało wszystkie lepsze posady polityczne, a opaci współubiegali się z baronami co do ilości poddanych, (niektórzy podobno posiadali po dwadzieścia tysięcy), żebrzący braciszkowie przebiegali z końca w koniec Europy, zbierając pokłosie, któreby się dostało ubogim. Był to ogromny zastęp ludzi nieprodukcyjnych, żyjących w próżniactwie, uznających władzę cudzoziemską, a żywiących się owocami pracy rolników. Zresztą musiało to koniecznie nastąpić, że drobne posiadłości wcielały się nieustannie w większe; że ubogi codzień stawał się uboższym; że społeczeństwo zamiast dążyć ku poprawie, wpadało w coraz większe zepsucie. Po za murami klasztorów ani próbowano nawet jakiegokolwiek postępu umysłowego; owszem, usiłowania kościoła względem świeckiej ludności, dążyły do wprost przeciwnego celu, bo uznawano powszechnie zasadę, że „niewiadomość jest matką pobożności“.
Rzym za rzeczypospolitej i cesarstwa urządzał zwykle doskonałą komunikacyę ze wszystkiemi odległemi prowincyami, budując trwałe mosty i drogi. Do głównych obowiązków legionów należało urządzanie ich i utrzymywanie. Tym sposobem zapewniało się panowanie wojskowe. Rządy papiezkie opierały się na innej zasadzie; nie mając tej potrzeby, pozostawiały władzom miejscowym starania o drogach, które zaniedbywano. Skutkiem tego wszystkie komunikacye stawały się prawie niemożebnemi przez większą część roku. Zwykłym sposobem jazdy był niezgrabny wóz, zaprzężony wołami, robiący najwyżej trzy ćwierci mili na godzinę. Gdzie nie można było używać statków po rzekach, tam uciekano się do jucznych koni i mułów dla przenoszenia towarów i to wystarczało na potrzeby szczupłego handlu ówczesnego. Gdy trzeba było przewozić znaczną ilość ludzi, wówczas trudności stawały się prawie nieprzebytemi. Najciekawszym tego przykładem może być pochód pierwszej wyprawy krzyżowej. Takie utrudnienie komunikacyi ogromnie wpływało na zwiększenie ogólnej ciemnoty. Nikt nie mógł puścić się w podróż bez wielkiego narażenia się, gdyż nie było bodaj bagna i lasu, któreby nie kryły zbójców.
Pod panowaniem powszechnego nieuctwa bujnie rozwijały się zabobony. Europa pełna była niedorzecznych cudów. Wszystkiemi drogami ciągnęli pielgrzymi do świętych relikwij, słynących cudownymi lekami. Stałą polityką kościoła było zawsze poniżanie lekarza i sztuki jego; przeszkadzał on bowiem dochodom i zyskom z relikwij. Czas okazał istotną wartość tego niegdyś zyskownego oszustwa, bo jakże mało się odbywa skutecznych leków za pomocą relikwij dzisiaj w Europie.
Dla pacyentów, nie mogących ani chodzić, ani jeździć, nie było innego lekarstwa oprócz duchowego; pozostawały im tylko pacierze. Dla zapobieżenia chorobom zanoszono modły po kościołach, ale nie używano żadnych środków sanitarnych. Gdy w miastach pojawiała się zaraza skutkiem gnicia śmieci i brudów, spodziewano się ją powstrzymać modlitwami księży, którym przypisywano także władzę nad pogodą i deszczem, oraz zabezpieczenie od zgubnego wpływu zaćmień i komet. Ale gdy przyszła kometa Hallya w r. 1466, to taki wszczął się popłoch, że sam papież musiał wystąpić; jakoż zaklął ją i wypędził z nieba; zniknęła ona gdzieś w otchłaniach przestrzeni, przerażona klątwami Kaliksta III i odważyła się wrócić dopiero w siedmdziesiąt pięć lat potem!
Prawdziwa wartość leków przez relikwie i modlitwy mierzy się najlepiej procentem śmiertelności. W owe czasy, jak się zdaje, umierał jeden na dwudziestu trzech, a teraz, przy bardziej ziemskich środkach, jeden na mniej więcej czterdziestu.
Stan moralny Europy szczególnie się uwydatnił podczas przywiezienia syfilisu z Indyj zachodnich przez towarzyszy Kolumba. Rozszerzyła się ta choroba z niesłychaną szybkością; wszystkie klasy ludzi aż do żebraka przy drodze zarażały się tą haniebną niemocą. Wielu składało winę swojego nieszczęścia na epidemiczne działanie szkodliwego stanu powietrza; ale na prawdę takie rozpowszechnienie przypisywać należało pewnej słabości natury ludzkiej, której nie potrafiła usunąć z ludzi czuwająca nad nimi opieka duchowna.
Do leków cudownych zaliczyć należy i te, które się odbywały za pomocą różnych relikwij. Te ostatnie bywały nieraz osobliwszego gatunku. Tak np. kilka opactw posiadało cierniową koronę Zbawiciela. Jedenaście miało włócznię, którą przebito bok jego. Ktokolwiekby się ośmielił napomknąć, że nie wszystko to było prawdziwe, zostałby ogłoszony za bezbożnika. Podczas wojen krzyżowych Templaryusze prowadzili zyskowny handel, przywożąc z Jerozolimy dla wojsk krzyżowych butelki z mlekiem Najświętszej Panny, które sprzedawali za ogromne pieniądze; przechowywały się one z pobożną troskliwością w wielu większych klasztorach. Ale zdaje się nikt nie przewyższył w bezczelności pewnego klasztoru jerozolimskiego, który pokazywał ciekawym jeden palec Ducha Świętego! Społeczeństwo nowożytne wydało milczący wyrok na te gorszące sprawki. Chociaż niegdyś żywiono tym sposobem pobożność tysiąców uczciwych ludzi, dzisiaj podobne przedmioty uważanoby za niegodne pomieszczenia w jakiemkolwiek muzeum publicznem.
Jakże wytłómaczyć sobie mamy to całkowite nieudanie się opieki kościoła nad Europą? Nie takieby skutki wynikły, gdyby w Rzymie troszczono się bezustannie nad duchową i materyalną pomyślnością świata i gdyby pasterz powszechny, następca ś. Piotra, zajmował się szczerze szczęściem i uświęceniem swojej trzody.
Nietrudno znaleźć odpowiedź. Składa się ona z dziejów grzechu i hańby. Wolę tedy w następujących rozdziałach przytoczyć objaśniające fakta, zaczerpnięte z pisarzy katolickich, przywodząc je, ile możności, własnemi słowami autorów.





Zamierzam tu opowiedzieć dzieje przeobrażenia się federacyi w jedynowładztwo nieograniczone.
Za dawnych czasów każdy kościół, bez ujmy jedności swej z kościołem powszechnym we wszystkich ważniejszych rzeczach, urządzał swoje sprawy z zupełną swobodą i niezależnością, trzymając się odwiecznych swoich zwyczajów i porządków i załatwiając na miejscu sprawy podrzędnego znaczenia, albo nie obchodzące całego kościoła. Aż do początku dziewiątego wieku nie było zmian w urządzeniu kościoła rzymskiego. Ale około r. 845 sporządzono w Galii zachodniej tak zwane Dekretalie Izydora; fabrykat ten obejmował około stu mniemanych dekretów dawniejszych papieży, oraz inne sfałszowane pisma różnych dygnitarzy, a także soborów. To podrobienie sprawiło ogromny wzrost władzy papiezkiej i sprowadziło przewrot w dotychczasowym zarządzie kościelnym, usuwając zeń cechę republikańską, a przetwarzając w monarchię nieograniczoną. Tym sposobem biskupi stali się podwładnymi Rzymu, a papież został najwyższym sędzią duchowieństwa całego świata chrześciańskiego. To przygotowało późniejszy zamach Hildebranda, dążący do obrócenia państw europejskich w jedno duchowne królestwo, z papieżem na czele.
Grzegorz VII, sprawca tego wielkiego zamachu, pojmował, że do powodzenia zamiarów jego najskuteczniej się przyczynią synody. Ograniczył więc prawo zwoływania ich, zachowując je tylko dla papieży i ich legatów. Na poparcie tej sprawy Anzelm z Lukki obmyślił nowy system praw kościelnych, układając je po części z podrobień Izydorowych, a po części z własnego wynalazku. Dla ustalenia pierwszeństwa Rzymu trzeba było nie tylko sporządzić nowy kodeks cywilny i kanoniczny, ale i wymyślić nowe dzieje. One to dostarczyły potrzebnych przykładów zrzucania i wyklinania królów i dowiodły, że ulegali oni zawsze papieżom. Dekreta papiezkie postawiono na równi z pismem świętem. Nareszcie uwierzono na całym zachodzie, iż papieże od początku chrześciaństwa byli prawodawcami całego kościoła. Tak samo jak samowładni monarchowie w późniejszych czasach nie mogli ścierpieć sejmów, tak też i papieztwo, pragnąc zostać nieograniczonem, postanowiło położyć koniec krajowym synodom różnych narodów, dopuszczając je tylko pod bezpośrednim dozorem papieży.
Sama ta zmiana wielki przewrot sprawiła.
Inny jeszcze wymysł, ukuty w Rzymie w ósmym wieku wydał ważne skutki. Dowodził on, że cesarz Konstantyn, przez wdzięczność za wyleczenie od trądu i za ochrzczenie przez papieża Sylwestra, darował Włochy i kraje zachodnie papieżom i że na znak poddaństwa, posługiwał papieżowi za pachołka i prowadził mu konia przez pewną odległość. Wymysł ten przeznaczony był ku zrobieniu wrażenia na królach Franków, aby się należycie przekonali o swej niższości i wiedzieli, że, udzielając nadań ziemskich kościołowi, nie darowywali, lecz tylko zwracali to, co słusznie do niego należało.
Najpotężniejszym orężem nowego systemu papiezkiego był Dekret Gracyana, który się wynurzył około połowy dwunastego wieku. Był to zbiór podrobień. Według niego cały świat chrześciański stawał się przez papieża lennikiem duchowieństwa włoskiego. Wpajał on zasadę, iż prawowitą jest rzeczą przymuszanie ludzi do dobrego, torturowanie i tracenie odszczepieńców, oraz konfiskowanie ich własności; że zabójstwo wyklętego człowieka nie jest morderstwem; że papież, w swej nieograniczonej wyższości nad wszelkiem prawem, stoi na równi z Synem Bożym!
Gdy się tak rozwijał nowy system centralizacyi, poczęto śmiało wygłaszać zdania, które za dawnych czasów uważałyby się za gorszące: że cały kościół jest własnością papieża, z którą może co chce robić; że co jest przedajnością u innych, nie jest takową u niego; że jest on wyższym nad wszelkie prawo i przez nikogo nie może być pociągniętym do odpowiedzialności; że ktokolwiek jest mu nieposłusznym, winien jest śmierci; że każdy ochrzczony człowiek jest jego poddanym i musi nim przez całe życie pozostawać, czy chce czy nie chce. Do końca dwunastego wieku papieży nazywano namiestnikami Piotra; ale od Innocentego III zwano ich już namiestnikami Chrystusa.
Oczywiście monarcha absolutny potrzebuje dochodów; potrzebowali ich i papieże. Ustanowiono więc do czasów Hildebranda legatów. Czasami polecano im zwiedzanie kościołów, czasami jakieś wyłączne posłannictwo, ale w każdym razie udzielano im nieograniczoną władzę na przywożenie z za Alp pieniędzy. Ponieważ zaś papież posiadał moc nietylko stanowienia praw, ale i zawieszania ich działania, wprowadzono więc prawodawstwo, urządzające sprzedaż dyspens. Uwalniano tedy klasztory od sądów biskupich za opłatą pewnej daniny do Rzymu. Papież stał się teraz „biskupem powszechnym“; posiadał podwładną sobie juryzdykcyę we wszystkich dyecezyach i każdą sprawę mógł powołać przed swoje sądy. Stosunek jego do biskupów był jak samowładnego pana do podwładnych. Biskup mógł złożyć urząd jedynie za jego pozwoleniem, a wakujące skutkiem zrzeczenia się stolice biskupie jemu się dostawały. Odwoływanie się do niego zachęcano wszelkimi sposobami, dla zysków z dyspens; tysiące procesów przybywało do kuryi rzymskiej, przynosząc jej obfite żniwo. Nieraz gdy kilku kandydatów ubiegało się o prebendy, papież usuwał wszystkich, a naznaczał swojego. Często aspiranci całe lata czekali w Rzymie i albo tam umierali, albo wracali do domu przejęci wrażeniem panującego tam zepsucia. Niemcy więcej od innych krajów cierpiały na tych appellacyach i procesach i dlatego więcej od innych krajów przygotowane były do reformacyi. W ciągu trzynastego i czternastego wieku papieże znakomite uczynili postępy w zdobywaniu władzy. Zamiast polecać ulubieńców swych na beneficya, zaczęli wydawać rozkazy. Trzeba było nagradzać włoskich swych stronników; niepodobna było zaspokoić inaczej ich chciwości, jak uposażając posadami za granicą. Mnóstwo współzawodniczących kandydatów umierało w Rzymie; otóż po śmierci ich w tej stolicy papież przywłaszczał sobie prawo rozrządzania wszystkimi urzędami kościelnymi i że przysięga posłuszeństwa, składana mu przez biskupów, obowiązywała ich do uległości nie tylko kościelnej, ale i politycznej. W krajach, mających rząd dwoisty, wzmogło to niesłychanie potęgę żywiołu duchownego.
Niszczono bez wahania wszelkiego rodzaju prawa dla przeprowadzenia centralizacyi. Zakony żebrzące najskuteczniejszą w tej sprawie przynosiły pomoc. Po jednej stronie stał papież i te zakony, po drugiej biskupi i proboszczowie. Dwór rzymski przywłaszczył sobie prawa synodów, metropolitów, biskupów i kościołów narodowych. Doznając ciągłego mieszania się legatów, biskupi tracili zgoła ochotę pilnowania porządku w swych dyecezyach; plebani zaś, znosząc nieustanne wtrącania się żebrzących mnichów, bezsilnymi się stawali we własnych parafiach; wpływ ich pasterski całkowicie podkopywały odpusty i absolucye papiezkie, które ci zakonnicy sprzedawali. Pieniądze zaś płynęły do Rzymu.
Potrzeba ich zmuszała wielu papieży uciekać się do tak nędznych środeczków, jak np. wymaganie od panujących, biskupów lub wielkich panów, których sprawy toczyły się w Rzymie, aby składali złotą czarę napełnioną dukatami. Z niedostatku też powstały i jubileusze. Sykstus IV zakładał całkiem nowe kancelarye i sprzedawał miejsca po trzysta do czterechset dukatów. Innocenty VIII zastawiał tyarę papiezką. O Leonie X powiadano, że strwonił dochody trzech papieży; przemarnował oszczędności poprzednika swojego, wydał własne i pobrał z góry dochody następcy, utworzył i sprzedał dwa tysiące sto pięćdziesiąt nowych urzędów; uważano je za dobre umieszczenie kapitału, bo przynosiły dwanaście od sta. Procenta te wyciskano z krajów katolickich. Nigdzie w Europie nie można było tak dobrze ulokować pieniędzy, jak w Rzymie. Znaczne sumy uzyskiwano z ogłaszania zastawów za przepadłe; a także nietylko ze sprzedaży, ale i z odprzedaży urzędów. Spieniężano często wyższe posady na to, aby módz znów sprzedawać niższe.
Chociaż to było przeciwne naukom papieży, napadającym na lichwę, powstał jednak ogromny papiezki zakład bankowy, związany z rządem rzymskim, wypożyczający pieniądze na lichwiarski procent prałatom, oraz ludziom polującym na posady i prawującym się. Bankierowie papiezcy byli uprzywilejowani; inni zostawali pod groźbą klątwy. Kurya przyszła do wniosku, że interesem jej było mieć pozadłużanych sobie duchownych w całej Europie. Tym sposobem zabezpieczała sobie ich powolność i mogła wykląć w razie niewypłatności. W r. 1327, jak obliczono, połowa świata chrześciańskiego znajdowała się pod klątwą: biskupi za to, że nie mogli nastarczyć zdzierstwu legatów; inni pod rozmaitymi pozorami, w celu, aby zmusić do kupowania absolucyi za wysoką cenę. Dochody kościelne z całej Europy płynęły do Rzymu. Papieże od r. 1066, czyli od początku wielkiego prądu centralizacyi, nie mieli czasu na pilnowanie spraw z zagranicy, a każda zysk dawała. „Kiedykolwiek, mówi np. Alvaro Pelayo, chodziłem do mieszkania nadwornych duchownych rzymskich, zawsze zastawałem ich liczących złote pieniądze, porozrzucane kupami po pokojach“. Wszelką sposobność rozszerzania juryzdykcyi papiezkiej radośnie witano. Dyspensy tak urządzano, że trzeba było ciągle nowych przywilejów. I tak biskupom nadawano przywileje przeciw kapitułom katedralnym, kapitułom przeciw ich biskupom, a biskupom, zakonom i świeckim przeciwko zdzierstwu legatów.
Kollegium kardynałów i kurya stanowiły dwa filary, na których się opierał teraz system papiezki. Aż do tego czasu obierała ich cała masa duchowieństwa rzymskiego; udział urzędników i obywateli także był wymagany. Ale Mikołaj II powierzył wybór w ręce kollegium kardynałów, z większością dwóch trzecich głosów, cesarzowi zaś niemieckiemu udzielił prawa zatwierdzania. Odtąd w ciągu dwóch prawie stuleci oligarchia kardynalska walczyła o pierwszeństwo z samowładztwem papiezkiem. Kardynałowie zgadzali się na nieograniczoną władzę papieża w sprawach zagranicznych, ale nie zaniedbywali nigdy, przed udzieleniem mu swych głosów, zobowiązywać go do przyznawania im pewnego udziału w rządzie. Po obiorze, przed konsekracyą, zaprzysięgał on dotrzymania pewnych warunków, jako to: dzielenia się dochodem z kardynałami, oraz nie usuwania ich, lecz owszem pozwalania, aby się zgromadzali dwa razy do roku dla rozważania, czy dotrzymał przysięgi. Wiele razy jednak papieże niedotrzymywali przysięgi. Kardynałowie ze swej strony domagali się większego udziału w rządzie kościelnym i w zyskach; papieże zaś odmawiali obu tych rzeczy. Kardynałowie pragnęli odznaczyć się okazałością i zbytkiem, a na to trzeba było pieniędzy. Wiadomy jest przykład, że jeden z nich posiadał pięćset beneficyów. Trzebaż było wspierać przyjaciół i stronników, wzbogacać rodziny. Utrzymywano, że cały dochód Francyi nie wystarczyłby na ich wydatki. Sprzeczki pomiędzy nimi sprawiały nieraz, że długie lata nie wybierano papieża. Zdawałoby się, że pragnęli okazać jak nie trudno było rządzić kościołem i bez Namiestnika Chrystusowego.
Ku końcowi jedenastego wieku kościół rzymski stał się dworem rzymskim. Zamiast owiec chrześciańskich, pokornie idących za pasterzem w święte zagrody miasta, wyrósł cały tłum pisarzy, notaryuszy, poborców, załatwiających przywileje, dyspensy i uwolnienia; interesanci chodzili od drzwi do drzwi z suplikami. Rzym stał się zbiegowiskiem polujących na posady z całego świata. W obec ogromnej ilości spraw i procesów, łask, odpustów, absolucyi, nakazów, wyroków, rozsyłanych na wszystkie strony do Europy i Azyi, znaczenie kościoła miejscowego zmalało ostatecznie. Seciny ludzi potrzebne były na to; mieszkali oni w kuryi i dążyli do wyniesienia się przez powiększanie dochodów skarbu papiezkiego. Cały świat chrześciański stał się jego dannikiem. O religii nie było ani mowy; mieszkańców kuryi zajmowała polityka, procesy i sądy; ani słowa nie słychać było o sprawach duchownych. Każde pociągnięcie pióra trzeba było opłacić. Beneficya, dyspensy, absolucye, odpusty, przywileje sprzedawały się i kupowały jak towar. Interesant musiał przekupić każdego, od odźwiernego do papieża, bo inaczej przegrywał sprawę. Ubodzy ludzie ani otrzymać, ani spodziewać się nie mogli poparcia; skutek zaś był taki, że każdy duchowny czuł się upoważnionym do naśladowania przykładu, który widział w Rzymie, że więc miał prawo ciągnąć zyski ze swoich posług religijnych i sakramentów, bo kupił na to prawo w Rzymie, a nie widział innej drogi do spłacenia zaciągniętego długu. Przejście władzy z rąk Włochów do Francuzów, skutkiem przeniesienia kuryi do Avignonu, nie wywarło żadnej zmiany; tylko Włosi poczuli, że wzbogacanie rodzin włoskich z rąk ich się wymknęło. Przywykli byli oni uważać papieztwo za swoją prebendę, a siebie za naród przez Boga wybrany, pod opieką chrześciaństwa, jak niegdyś Żydzi pod opieką mozaizmu.
Pod koniec trzynastego wieku odkryto nowe państwo, zdolne dostarczać ogromnych dochodów. Mówimy tu o czyśćcu. Zaczęto dowodzić, że papież może uwalniać z niego swoimi odpustami. Tutaj już nie trzeba było żadnej obłudy. Rzeczy się robiły na czysto. Pierwotny zarodek pierwszeństwa apostolskiego rozrósł się w olbrzymie samowładztwo.
Inkwizycya uczyniła system papiezki niezwyciężonym. Wszelki opór karany był śmiercią w płomieniach. Samą myśl, chociażby się nie wydała żadnym czynem widomym, poczytywano za winę. Z czasem postępowanie inkwizycyi stawało się coraz okrutniejszem. Brano na męki za najmniejszem podejrzeniem. Oskarżonemu nie wolno było znać imienia oskarżyciela, ani mieć prawnego doradcy, ani apellować. Nakazano inkwizycyi nie poddawać się litości. Odwołanie błędów nic nie pomagało. Niewinną rodzinę oskarżonego wyzuwano z własności przez konfiskatę; połowa szła do skarbu papiezkiego, a druga dla inkwizytorów. Innocenty III powiadał, że dzieciom niedowiarków tylko życie zostawiać należało i to jedynie przez miłosierdzie. Skutek tego był taki, że papieże, jak Mikołaj III, zbogacali swe rodziny za pomocą łupieży dokonywanych przez trybunały inkwizycyi. Tak samo postępowali i ich członkowie.
Walka Francuzów z Włochami o posiadanie papieztwa musiała w czternastym wieku doprowadzić do rozdwojenia. Przeszło czterdzieści lat dwaj współzawodniczący papieże wyklinali się wzajemnie, a dwie współubiegające się kurye wydzierały pieniądze z narodów. Czasami bywały trzy władze i trojakie dochody do wyciśnięcia. Nikt teraz nie mógł zaręczać skuteczności sakramentów, bo nikt nie mógł być pewnym, który papież był prawdziwy. Tym sposobem ludzie zmuszeni byli myśleć sami za siebie, gdyż nie byli w stanie odgadnąć, ktoby miał z prawa myśleć za nich. Zaczęto uczuwać, że kościół powinien się otrząsnąć z łańcuchów kuryi, szukać ratunku w soborze powszechnym. Kilka razy uciekano się do tego środka, z zamiarem podniesienia soboru do znaczenia sejmu chrześciaństwa, oraz uczynienia papieża głównym wykonawczym jego urzędnikiem. Ale liczne a przeróżne widoki osobiste, wytworzone wiekami zepsucia, nie łatwo dawały się przezwyciężyć; kurya znów odzyskała przewagę; handel kościelny się wznowił. Niemcy, których nigdy nie dopuszczano do udziału w kuryi, stali na czele usiłowań reformatorskich. Lecz gdy sprawy szły coraz gorzej, i oni nareszcie się przekonali, że wszelka nadzieja naprawy kościoła przez sobory była złudzeniem. Erazm wołał: „Jeżeli Chrystus nie uwolni ludu swojego od tego ciemięztwa kościelnego pod różnemi postaciami, to jarzmo tureckie stanie się mniej nieznośnem“. I znowu sprzedawano kapelusze kardynalskie, a za Leona X urzędy i godności kościelne wystawiano po prostu na licytacyę. Zasadą życia stało się: interes przedewszyskiem, honor potem. Pomiędzy dostojnikami nie było ani jednego, któryby był uczciwym po ciemku, a cnotliwym bez świadków. Fioletowe aksamitne płaszcze i białe gronostajowe pelerynki kardynałów w istocie przykrywały sobą tylko niegodziwość.
Jedność kościoła, a zatem i potęga jego wymagały używania łaciny jako języka świętego. Za jego pośrednictwem Rzym zajmował czysto europejskie stanowisko i w stanie był utrzymywać powszechne międzynarodowe stosunki. Dawało to kościołowi daleko więcej siły, niż mniemana powaga niebieska i jakkolwiek wielkie on przypisuje sobie zasługi, rzeczą jest oczywistą, że winien jest w tem, iż mając w ręku tak dzielny sposób, z jakiego późniejsze pokolenia nie mogły korzystać, nie uczynił daleko więcej. Jeżeliby papieże nie oddawali się wyłącznie podtrzymywaniu swych dochodów i władzy świeckiej we Włoszech, to mogliby cały świat, jak jednego męża, prowadzić ku postępowi. Urzędnicy ich mogli się dostawać bez trudu do wszystkich krajów i znosić się łatwo pomiędzy sobą od Irlandyi aż do Czech i od Włoch do Szkocyi. Posiadanie zaś wspólnego języka oddawało w ich ręce kierownictwo spraw międzynarodowych, za pomocą roztropnych sprzymierzeńców, mówiących jednym językiem na całym świecie.
Nie bez powodu Rzym okazywał swą nienawiść ku przywróceniu greczyzny i rozszerzeniu się hebrajszczyzny; nie bez powodu też drżał na widok wytwarzania się języków nowożytnych z narzeczy ludowych. Nie bez powodu także fakultet teologiczny w Paryżu powtarzał obawy, wynurzające się już za czasów Ximenesa: „Co się stanie z religią, kiedy badanie języka greckiego i hebrajskiego będzie dozwolone?“. Przewaga łaciny była warunkiem mocy Rzymu: upadek jej miarą jego słabnięcia, a zupełne usunięcie wróżbą ograniczenia władzy jego obszarem małego księztweczka we Włoszech. W istocie rozwinięcie się języków europejskich było narzędziem zguby papieztwa. Utworzyły one skuteczny środek porozumienia pomiędzy wędrownymi mnichami a niepiśmiennym ludem i nie było ani jednego narodu, któryby w najdawniejszych swych utworach nie wyrażał głębokiej ku niemu pogardy.
Powstanie wielojęzykowej literatury europejskiej współczesnem było z upadkiem chrześciaństwa papiezkiego, gdyż piśmiennictwo narodowe było niepodobieństwem pod rządami katolicyzmu. Wspaniała, uroczysta, potężna jedność religijna zmuszała do jedności literackiej, wytworzonej używaniem jednego języka.
Gdy tak posiadanie języka powszechnego znakomicie wzmacniało potęgę kościoła, prawdziwą tajemnicę głównego wpływu jego stanowiło zręczne rozciągnięcie dozoru nad życiem domowem. Wpływ Rzymu niknął wraz ze zmniejszeniem takowego. Jednocześnie też odbywało się usuwanie kościoła od przewodnictwa w stosunkach międzynarodowych przez dyplomacyę.
Za czasów starożytnego panowania Rzymu obozy legionów po prowincyach stawały się zawsze ogniskami cywilizacyi. Pracowitość i porządek, w nich panujące, stanowiły przykład skutkujący na okolicznych barbarzyńców Brytanii, Galii i Germanii. I chociaż wcale do obowiązków ich nie wchodziło czynne zajmowanie się podnoszeniem plemion zwyciężonych, chyba raczej utrzymywanie ich w stanie przygnębienia, ułatwiającym zachowanie uległości, pomimo to odbywał się koło nich stały postęp w życiu jednostek i społeczeństwa.
Pod rządami kościelnymi zachodziły podobneż zjawiska. Klasztor na wsi zastąpił obozowiska legionów; po wioskach i miasteczkach kościół stawał się ogniskiem światła. Wytworność i zbytki wojsk, a później świątobliwe i uroczyste wpływy kościołów czyniły ogromne wrażenie.
Chwaląc zasługi systemu papiezkiego w urządzeniu rodziny, w zaprowadzeniu administracyi i w ugruntowaniu państw europejskich, nie należy zapominać, że głównym celem polityki kościelnej było nie szczepienie cywilizacyi, lecz wzmaganie kościoła. Korzyści więc, odniesione przez społeczność, wynikały nie z dobrego zamiaru, lecz z przypadku i pośrednio.
Rzym nie posiadał żadnych donioślejszych, a stałych widoków względem podnoszenia stanu materyalnego narodów. Nic nie czynił ku rozwijaniu umysłów; owszem, stale trzymał się zasady zachowywania ich w stanie nie tylko niepiśmienności, ale ciemnoty. Mijały stulecia za stuleciami, a chłop niewiele co lepszym był od bydlęcia. Komunikacye i ułatwienia podróży, tak dzielnie dopomagające roznoszeniu myśli, nie doznawały żadnych ulepszeń; większa część ludzi umierała, nie zrobiwszy ani kroku po za miejsce swego urodzenia. Nie istniała dla nich żadna nadzieja, ani własnego postępu, ani poprawy losu; nie było żadnych szerszych środków ku zapobieżeniu niedostatkowi jednostek, lub głodowi mas. Zarazom pozwalano grasować bez przeszkody, a w najlepszym razie przeciwdziałano im tylko ceremoniami. Nie przeszkadzano złym pokarmom, lichemu ubraniu i niezdrowym mieszkaniom wywierać właściwe im złe skutki, tak że po upływie tysiąca lat, ludność Europy się nie podwoiła.
Jeżeli wolno politykę czynić odpowiedzialną tak za przeszkodzone urodzenia, jak za przyczynioną śmiertelność, to jakże wielka ciąży tu odpowiedzialność!
W tem dochodzeniu wpływu katolicyzmu starannie powinniśmy rozróżniać, co czynił dla ludu, a co dla siebie. Myśląc tedy o wspaniałym klasztorze, tem wcieleniu zbytków, z nizko podstrzyżoną murawą, z altanami i ogrodami o szemrzących strumykach i wodotryskach, nie powinniśmy kojarzyć z tem w myśli wycieńczonego febrą wieśniaka, mrącego bez ratunku na bagnach, ale winniśmy wyobrazić sobie opata na dzielnym stępaku, z sokołem i psami, z dobrze opatrzoną piwnicą i spiżarnią. Należy on do systemu, którego środek ciężkości znajduje się we Włoszech; jest on hołdownikiem jego; na rzecz owego centrum dzielą się wszystkie jego czyny. Oglądając dzisiaj jeszcze pyszne kościoły i katedry z owych czasów, cuda sztuki budowniczej — jedyne rzeczywiste w katolicyzmie — odtwarzając wyobraźnią niezmiernie okazałe i wzniosłe obrzędy, których niegdyś były one widownią, owe przyćmione, mistyczne światło, przedzierające się przez różnobarwne szyby, dźwięki głosów, nie ustępujące słodyczą niebieskim, kapłanów w szatach uroczystych, a nadewszystko te tłumy krzyżem leżących czcicieli, przysłuchujących się litaniom i modlitwom w obcej i niezrozumiałej mowie, zapytajmy siebie, czy to się wszystko działo na ich pożytek, czy też dla sławy potężnej, zaćmiewającej wszystko powagi Rzymu?
Lecz ktoś mógłby nam na to powiedzieć: przecież usiłowania ludzkie mają swe granice; przecież są rzeczy, których żaden system polityczny, żadna potęga ludzka, przy najszczerszych chęciach dokazać nie zdoła? Jednego dnia przecie niepodobna ludzi wyprowadzić z barbarzyństwa i cały świat ucywilizować!
Potęgi katolickiej jednakże nie można mierzyć taką miarą. Katolicyzm z pogardą odrzucał i odrzuca ludzkie swe pochodzenie, roszcząc sobie prawo do nadprzyrodzonego początku. Papież ma być namiestnikiem Boga na ziemi; sąd jego jest nieomylny; dane mu jest dokonywanie wszystkiego drogą cudu w razie potrzeby. Rozciągał on tysiąc lat z górą samowładną swą tyranię nad umysłowością Europy; a chociaż w pewnych razach napotykał opór nieposłusznych królów, to, w ogóle rzecz biorąc, niewiele to znaczyło, tak iż rzec można, że w ręku jego leżała materyalna i polityczna władza nad całym światem.
Fakta, któreśmy przedstawili w tym rozdziale, nie uszły zapewne bacznego zastanowienia reformatorów protestanckich szesnastego wieku i obudziły w nich przekonanie, że katolicyzm chybił całkowicie w spełnieniu swego posłannictwa; że stał się szeroko rozgałęzionym systemem oszukaństwa; że przywrócenia prawdziwego chrześciaństwa dopiąć można było jedynie wracając do wiary i obrzędów pierwszych jego stuleci. Zresztą nie od razu nabrano tego przekonania; oddawna już wielu ludzi pobożnych i uczonych tak myślało. Bogobojny Fratricelli w średnich wiekach głośno wypowiadał zdanie, że nieszczęsna darowizna cesarza rzymskiego, zgubą była prawdziwej religii. Trzeba było tylko głosu Lutra, aby na całej północnej Europie zgodzono się nareszcie, że modlitwy do świętych, cudotwórstwo, leki nadprzyrodzone, kupowanie odpustów na popełnianie grzechów i wszelkie inne praktyki zyskowne dla kupczących, poprzyczepiane do chrześciaństwa, choć zgoła z niem sprzeczne, powinnyby raz ustać. Katolicyzm, jako droga do podniesienia pomyślności ludzkiej, czynem nie dowiódł ani trochę mniemanego swego pochodzenia; owoce jego wcale nieodpowiednimi były wielkim jego uroszczeniom; a opuściwszy sposobność, która przeszło tysiąc lat trwała, pozostawił masy ludzi, ulegających wpływowi jego, w daleko niższym stanie dobrobytu i oświaty, niż był powinien.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John William Draper i tłumacza: Jan Aleksander Karłowicz.