Dziedzictwo (Mniszkówna, 1930)/Krąż, 16 czerwca 1912 roku

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Dziedzictwo
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Rob. Chrześc. S.A.
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Krąż, 16 czerwca 1912 roku.

Jestem w Krążu, zaproszony tu przez kuzyna, Gabrjela Zatorzeckiego. Brzmi to w moich uszach mniej więcej tak samo jakbym powiedział: jestem na Marsie zaproszony przez marsjanina turystę po Europie. Śmiałbym się bowiem przed kilkoma dniami, gdyby mnie kto przepowiadał, że będę w Krążu, ale z moją naturą cygana, wszelkie niemożliwości są możliwe. —
Wyjeżdżając w sobotę z Uchań do Warszawy zapewniłem ojca, że wrócę wkrótce.
— To znaczy kiedy?.... za miesiąc, kwartał czy pół roku — spytał ojciec.
— Ale cóż znowu! — zaprzeczyłem kategorycznie, a oto....
W niedzielę w operze, siedziałem w krzesłach obok młodego człowieka, którego powierzchowność odrazu zwróciła moją uwagę. Zacząłem go dyskretnie obserwować. Mógł mieć lat trzydzieści parę, przytem sporą łysinę i monokl w oku.
Ten szczegół właśnie, monokl przy krawacie, mocno zniszczonym i brudnych paznogciach zaciekawił mię przedewszystkiem. Spostrzegłem, że i on przygląda mi się uparcie, nawet obcesowo.
— Co też on we mnie zauważył, czy również osobliwy dysonans, myślałem. W zmiętej twarzy mego sąsiada był wyraz nudy, oczy zwężone, blade, świeciły blaskiem martwym, czoło było w nieustannym ruchu. Skóra cienka jak welin podnosiła się gwałtownie w górę, marszczyła, ściągała i rozciągała, jak gutaperka. Parę razy ziewnął lekko. Cieszyłem się, że podczas tej usypiającej i zaraźliwej funkcji zasłaniał sobie usta wytworną chustką do nosa pachnącą świetnemi perfumami. Stopy miał obute w lakierki wyraźnie za duże na jego nogi i zniszczone niesłychanie. Na palcach błyszczał mu wspaniały sygnet i piękny pierścień z brylantami. Był w nim pewien wykwint i zamożność, zbratane z zupełną abnegacją i ironiczną niechęcią do wszystkiego, co go otacza. Na scenę prawie nie patrzał, temperament Carmeny nie porywał go. W antrakcie błądził bezmyślnie oczami po plafonie, a wtedy w monoklu jego błyszczało mnóstwo światełek z żyrandola, drobnych jak mak. Usta blade wykrzywiał niemiłosiernie, jakgdyby miał je na sprężynach rozpięte. Zarost rudawy, sztywny, jakby zaczynający odrastać po ogoleniu, nie osłaniał tych ust, jakkolwiek zyskałyby one wiele, w cieniu nawet rudych ale dłuższych wąsów.
Gdy na sali rozległy się oklaski, mój sąsiad syknął niby z fizycznego bólu i złożył wargi do gwizdania. Na szczęście nie urzeczywistnił zamiaru, zapewne dla tego tylko, że zaciekawiły go nogi kłaniającej się artystki. Przyglądał się im z namaszczeniem i szczerem uznaniem.
Muzyka przeistaczała go zupełnie. Ruchem gwałtownym spuszczał monokl, cofał się w głąb krzesła i zasłoniwszy dłonią oczy nieruchomiał, jakby pogrążony w ekstazie. Tym wzbudził we mnie pewien szacunek. Człowiek, którego twarz na dźwięki muzyki nabiera uduchowienia i słodyczy, posiada widocznie w duszy wielkie umiłowanie piękna. Nerwy jego pod wpływem tonów uspakajały się wyraźnie, ale pulsa w skroniach waliły pod cienką skórą i na przegubie ręki. Drżał słuchając hucznych akordów, łagodniał gdy śpiewały cichsze melodje....
Co to za oryginalny typ, kto on jest — pytałem sam siebie niebywale zainteresowany!
Wyjaśnienie nastąpiło prędzej niż bym mógł przypuszczać.
Po drugim akcie podszedł do mnie kolega Ganiewicz, krzykliwym głosem wrzasnął mi tuż nad uchem:
— Pobóg! patrzcie się! Romek, biesie jeden!..... Kopę lat cię nie widziałem. Cóż tam u was w Uchaniach?...
Na ten okrzyk sąsiad mój drgnął gwałtownie, zwrócił się do mnie całą figurą i zaczął mi się przypatrywać tak bezczelnie, że rozmawiając z kolegą, patrzyłem mu już wyzywająco w oczy. Nie zmieszał się, złapał mię za ramię bez ceremonji i przysuwając do mnie twarz błyszczącą monoklem, zapytał głośno:
— Pan jest Pobóg?.... Skąd pan pochodzi?.... Pobogów tylko jedna rodzina. Był Marceli Pobóg....
— To mój dziad — podchwyciłem — syn Marcelego Paweł, jest moim ojcem.
— Paweł?.... a!.... słyszałem. Nieznam!!
Wyciągnął do mnie rękę i rzekł kwaśno.
— No, to witam cię, kuzynie, bo ja jestem Gabrjel Zatorzecki z Krąża.
— Zatorzecki.... z Krąża?.... powtórzyłem zaskoczony niesłychanie.
— No tak, babeczno wujeczny brat, czy coś tam około tego w trzeciem pokoleniu — machnął ręką niedbale. W każdym razie sławetny Hieronim Pobóg z Krąża był twoim i moim pradziadem.
Ponieważ zwróciliśmy na siebie uwagę publiczności, zaproponowałem przejść do fumoiru. Gabrjel znowu machnął ręką z lekceważącą miną.
— Poco?.... jesteśmy tu przecie u siebie. Siadaj, kuzynie porozmawiamy.... Pobóg?.... no!! a to spotkanie!! pisnął falcetem.
Gdy mu przedstawiłem kolegę, przywitał go niechętnie, po chwili znowu siedział, jak zastygły wsłuchany w tony orkiestry.
Zdawało się, że o nas zapomniał, ale gdy Ganiewicz wypowiedział jakieś słowo za głośno, syknął i z pod dłoni, zakrywającej oczy, wykrzywił usta drażniącym grymasem niezadowolenia.
Po skończonem przedstawieniu poszliśmy razem do restauracji. Gabrjel jadł dużo i zachłannie pił wódkę i wino, bębnił po stole palcami, nucił uwerturę z opery, impertynencko przyglądał się kobietom. Wogóle zachowywał się krzykliwie pomimo, że.... milczał.
— Jakiś dobry numer — szepnął mi kolega.
Porozumieliśmy się mrugnięciem. W pewnej chwili Gabrjel położył rękę na mojej dłoni i rzekł z uśmiechem prawie dziecinnym:
— Roman, jedź ze mną do Krąża, wszak nie znasz Krąża? Poznasz Krąż a i to coś warte. Jako zabytek jest on ciekawy. No, babkę Gundzię także poznać warto. Pojedziesz?
— Pojadę — odrzekłem bez namysłu.
— Wyjeżdżam jutro rano.
Powiedziawszy to, znowu jął się rozglądać po sali i bębnić długiemi chudemi palcami po obrusie, zimny, obojętny jak przedtem. Miałem jeszcze zamiar być w Warszawie przez kilka dni, lecz ciekawość przemogła. Postanowiłem jechać. Krąż w rodzinie naszej jest prawie legendą. Znam tę historję w głównych zarysach, lecz nigdy jej nie mogłem zgłębić, ponieważ u nas o Krążu i Zatorzeckich nie mówi się wcale.
Ojciec mój Paweł, syn Marcelego a wnuk Hieronima, nie porusza nigdy tej sprawy przedemną, nawet parokrotnie wręcz pytany, zbywał ją celowo. Z tego co wywnioskowałem z różnych niewyraźnych i niedomówionych słów ojca, pradziad Hieronim Pobóg popełnił jakąś wielką niesprawiedliwość względem starszego i jedynego syna, Marcelego, mego dziada, na korzyść córki swojej, także jedynej, Kunegundy, która wyszła za Ksawerego Zatorzeckiego i oddziedziczyła Krąż. O powodach tej niesprawiedliwości ojcowskiej nic nie wiem.
— Po rozejściu się z Gabrjelem, u siebie w hotelu nie mogłem długo zasnąć, ogarnął mnie jakiś niepokój dziwny, męczyłem się wśród natłoku myśli, sunących ku mnie jak ciężkie chmury.
Wreszcie znużenie nerwowe sprowadziło pożądany sen. Nie był mi on jednak wypoczynkiem. Szczególna wrażliwość i przytomność w śnie.
Oto śniłem i czułem, że śnię sen kilkakrotnie już w życiu powtórzony, jeszcze na uniwersytecie w Krakowie, parę razy w Uchaniach a nawet, gdy podróżowałem za granicą, śniłem to samo, na statku włoskim Ostia.
Zbliżaliśmy się wtedy do brzegów Krety, groziła burza, rozpętała się potem straszliwie, spienione bałwany o mało nie zatopiły statku, a ja będąc pod wpływem okropnej paniki pasażerów i sam lękając się rozbicia statku, nie mogłem pozbyć się wrażenia tego snu z poprzedniej nocy. Ten sen krzepił mnie podczas najkrytyczniejszych momentów, bo jakiś głos wołał we mnie „będziesz żył, nie zginiesz, skoro śniłeś znowu sen zapowiadający twoją przyszłość“.
I tej nocy, po spotkaniu Gabrjela, przed podróżą do Krąża, znowu to samo?....
Widzę plastycznie znajome już z sennych majaków mury zamku starego, szare, z kamienia, omszałe, gęsto pleśnią i mchem wieków porosłe. Jakieś schody kamienne powybijane, z tworzywami roślin, wytryskujących ze szpar pomiędzy płytami głazów. Widzę krużganek stary, widzę sale duże i mroczne i jedną jakby główną, gdzie wiszą portrety wypłowiałe. Chodzę po tej sali, bo ktoś mnie tu woła, nie wiem kto. Jakaś siła przedziwna trzyma mnie tu przykutego. Widzę jeden portret duży w ciężkich ramach, stoi w nich jakby żywa postać młodego mężczyzny w czamarze polskiej. Postać pełna energji i grozy, oczy duże, ciemne, przenikliwe w wyrazie. Brwi zjeżone groźnie, wąsy ciemne, usta zacięte stanowczo. W jednej dłoni miecz, druga oparta na poręczy krzesła ma w sobie moc wybitną, ręka stworzona do buławy, zdaje się, że siłą swoją rozkruszy rzeźbiony mahoń. W postaci tego mężczyzny jest potęga herkulesowa i władza despoty. Patrzę na niego we śnie zawsze w osłupieniu i zastanawiam się, kto to jest i gdzie się znajduję? Wtem postać w czamarze występuje z ram, idzie krokiem stanowczym, a drewnianym niby statua komandora, chwyta moją rękę i prowadzi — dokąd?..... Nie uczuwam lęku tylko lekki niepokój i ciekawość..... Pan w czamarze prowadzi mnie przez szeregi sal, przez komnaty sklepione do mrocznej wielkiej izby pełnej starych pergaminów, ksiąg o pożółkłych, zapylonych kartach i grzbietach poszarpanych przez myszy. Wiem, że śnię i czuję wyraźnie duszny zapach stęchlizny Postać z portretu patrzy na mnie nakazującym wyrazem oczów z taką mocą woli, że drętwieję. Nagle wszystko się rozwiewa, ginie jakby we mgle, zostaje sam nad wielką, czarną wodą, płynącą wartko i patrzę na zamek ponury. Widzę uparcie mężczyznę z portretu, dającego mnie jakieś niedosłyszane rozkazy. Kilkakrotnie śniłem to samo i nigdy do żadnego wniosku dojść nie mogłem. Nic podobnego nie widziałem w życiu, nikt mnie tego nie opowiadał. Te obrazy są mojem własnem przeżyciem sennem, które mię zawsze przejm uje szczególnym dreszczem. Gdy o tych snach opowiadałem ojcu, zacinał usta i milczał. Widziałem, że mu to robiło dużą przykrość.
— Senne głupstwa — odpowiadał najczęściej.
Po tej nocy majaków, tak mi już znajomych, ocknąłem się późno. Niepokój, nieodłączny następca owego snu, zawisł nademną jak pająk i snuł i omotywał moją duszę kokonem melancholji, nieznanej mi dotąd nigdy. Nie pojadę do Krąża! — strzeliła myśl nagła — myśl niepokojąca.
Poco wałęsać się po jakichś kuzynach, o których milczy rodzina?
Gabrjel, dziwadło jakieś, poco mi to wszystko!?....
Byłem zdecydowany pozostać, pomimo, że podświadomie odczuwałem niesłychany poryw do tej podróży.
— Nie pojadę!... ani myślę! Wracam do Uchań.
Z tak bogobojnem postanowieniem pojechałem ale... do Krąża.
Podczas podróży koleją rozmowa moja z Gabrjelem z początku obojętna, ułożyła się mniej więcej tak: prosiłem go, by mi opowiedział coś o Krążu.
— Krąż?.... stare zamczysko, pamięta Batorego.... Ot, ruina!
Słowa te uderzyły mię w mózg jakby taranem.
— Prawda! prawda! — wykrzyknąłem — w Krążu jest zamek!.... zapomniałem o tem.... to ciekawe!....
— Dlaczego ciekawe? — zdumiał się Gabrjel, zrywając monokl z oka. — Główny korpus zamku nie zamieszkały, tam.... straszy.
— Żartujesz Gabrjelu.
— No, babkę Gundzię wystraszyło z zamku to coś, co tam łazi i czegoś szuka.
— Któż to.... łazi?....
— Ach ja nic niewiem. Gundzia, Korejwo, hetmanówna Chmielnicka, nawet nieśmiertelny Paschalis widują jakiegoś księdza z papierami, portret Hieronimka wyłazi z ram, wyobraź sobie, ten Katon rodzinny ukazuje się na krużganku w postaci truposza i wygraża maczugą, podobno Zatorzeckim.
Drgnąłem.
— Portret występuje z ram? To jakaś legenda?... Za cóż by groził Zatorzeckim?
— No, o to trzeba się spytać Gundzi. Ona się najwięcej obawia tych strachów, zapewne rozumie co to wszystko znaczy. Coś tak zbladł nagle? — zapytał patrząc na mnie badawczo.
— Och!... nic! dziwnie nazywasz babkę — rzekłem, aby coś rzec słowami jego istotnie wstrząśnięty.
— Tak się utarło, wszyscy tak babsztyla tego nazywają. Gdy poznasz tę chodzącą dżumę...
Doznałem przykrego niesmaku i spytałem, przerywając, kim jest owa hetmanówna Chmielnicka. Gabrjel skrzywił się potwornie.
— Babsko!! w pretensjach co do swej osoby i rodu pochodzącego jakoby w prostej linji od Bohdana. Dlatego otrzymała u nas tytuł hetmanówny. Niech się pannuleńka cieszy.
— A Korejwo, Paschalis?....
— O! zbytnioś ciekawy! Sam poznasz i ocenisz tych. dygnitarzy. Korejwo to zarządzający Krążem, a Paschalis to nietoperz murów zamczyska i stary jak te mury. Wątpię, czy od pół wieku wyszedł nawet do parku, można go również nazwać puszczykiem Krąża, bo wiecznie coś złego przepowiada i wróży.
— Komu?.... — spytałem.
— No, podobno Zatorzeckim, których nie adoruje;
Odczułem, że ostatnie słowo oznaczało co innego. Gabrjel mówił dalej.
— Krąż, to mauzoleum starożytności, kwitną w nim tylko dwa kwiaty.... Weroninka i.... ja.
Wskazał na siebie palcem z taką miną, na pół ironiczną, na pół kpiącą, że zaśmiałem się ubawiony.
— Czego się znowu śmiejesz?
— Któż to owa Weroninka?....
— Oo.... za wiele chcesz wiedzieć! Weroninka nie nadaje się do opisu, trzeba ją znać. Widziałeś zagranicą stare, zmurszałe mury, na których uśmiechają się śliczne grona glicynji. Weronika to właśnie taka glicynja w Krążu.
Dość obcesowo zmienił rozmowę i nic już więcej nie chciał mówić wogóle.
Nie wypytywałem go, zajęty wrażeniem poprzednich słów.
Gabrjel ciągle majstrował koło swego monokla, otwierał walizkę, przekładał w niej. W pewnej chwili coś stuknęło na podłodze wagonu. Schyliłem się i podniosłem wązkie, safianowe pudełeczko otwarte wskutek uderzenia o podłogę. Z białego aksamitu zsuwał się maleńki złoty zegarek, na bransoletce damskiej, wysadzany brylantami i szafirami. Oddałem go Gabrjelowi i jednocześnie ujrzałem w wyobraźni ową Weroninkę z tem cackiem na ręku. Bezwątpienia dla niej.
Gabrjel poprawił nerwowo monokl w oku, i skrzywiwszy się, spytał, pokazując mi klejnocik:
— Czy to ładne? bo to, uważasz... dla Weroniki.
— Domyśliłem się.
— Czegoś się znowu domyślał — odburknął — nie przypuszczasz chyba romansu?....
— W każdym razie ta osoba nie jest dla ciebie obojętną. Może to twoja siostra?
— Ha, ha! Nie, bo to w przyszłości moja żona.
— Zatem teraz narzeczona?
— Skąd znowu, czy ten wstęp konieczny, jak próg przed pokojem lub słomianka przy drzwiach?...
— I ona mieszka w Krążu?....
— Naturalnie, wszak mówiłem, Glicynja odwiecznych murów Krąża.
Ciekawość moja rosła, ale Gabrjel umilkł, przeto nie pytałem więcej.
Był późny wieczór, gdy wysiedliśmy z pociągu na małej stacyjce.
W brudnym bufecie wypiliśmy po szklance branżowego wrzątku, nazywanego przez kurtuazję dla samowara — herbatą, poczem wyszliśmy do oczekujących na nas koni.
— Bogdziewicz, a czemu to karetą nie powozem, wiesz, że nie lubię tego pudła — sarknął Gabrjel.
— Choć i lato a ziąb chwyta po nocy niezgorszy, tak rządca dał przykaz, żeby karetą — odrzekł stary stangret imponujący bakami.
— Masz oto jednego z mamutów Krąża — informował mnie Gabrjel bez ceremonji, głośno.
Staroświecki wielce wehikuł i ten wiekowy stangret, patrzący jednem okiem, gdyż drugie miał zasklepione powieką, dopełniali wybornie wrażenia nieznanego jeszcze, ale już imaginowanego Krąża i jego mieszkańców.
Spostrzegłem, że Bogdziewicz bada mnie swojem okiem przenikliwie, uparcie. Jak robak w nieznany sobie owoc, tak ten wzrok jego wświdrowywał się w moją twarz, w całą postać.
— Kto to? — zdawało się pytać to jedno oko błyszczące jak świeczka, z pod daszka liberyjnej czapki. W pytaniu tem była ogromna ciekawość i zdumienie, wyraźnie na jego twarzy odbite.
Zaledwie ulokowaliśmy się w karecie i tęgie konie ruszyły, gdy zapadła noc chłodna, ciemna. Chmury obciążyły niebo. Przez okna karety majaczył w grubym mroku czarny, zwarty bór, zawiesiste gałęzie jodeł wyglądały jak festony opierając się aż na drodze, którą jechaliśmy. Próbowałem rozmawiać z Gabrjelem, lecz odpowiadał niechętnie i wkrótce zaczął drzemać. Pogrążyłem się w myślach. Pytałem siebie, po co właściwie jadę do Krąża, co mnie tam niesie do tej tajemniczej sadyby?....
Wszystko to co mówił Gabrjel w wagonie, zestawiałem z moim snem, poprzedzającym wyjazd.
Ten wędrujący pradziad?.... to wychodzenie z ram portretu?... Jest to naturalnie legenda, przywiązana do Krąża, lecz.... dlaczego ja wszystko to widziałem w snach?.... Jadę tam powodowany kaprysem własnym, bo mogłem przecież odmówić i na zaproszenie, dość lakoniczne, nie zareagować. Lecz muszę przyznać, że mię to spotkanie Zatorzeckiego i cała ta historja podnieciła. Doznałem wrażenia, że jadę do owego legendarnego Krąża dzięki przeznaczeniu, które ma w tem jakiś cel wyraźny. Śmiałem się a jednak pozbyć się tego wrażenia nie mogłem, jak nie można niekiedy stłumić głosów wołających w duszy, pomimo naszych chęci i wbrew woli.
Niezwykły zbieg faktów, moje sny i te wiadomości o Krążu zapewne budziły mój nastrój i okraszały go fantazją jakiejś niezwykłej bajki. — Zmęczony rozmyślaniami nie mogłem jednak zdrzemnąć się, za zachęcającym przykładem Gabrjela, który chrapał sumiennie.
Po paru godzinach, późną już nocą, zbudziło mnie z rozmyślań ujadanie psów. Spuściłem okno karety i w blasku latarni ujrzałem brytany wielkie, jak lwy, rzucające się zajadle do koni.
Jechaliśmy po bruku, ostro, z hałasem w niemilknącym warku i szczeku rozjuszonych zwierząt. Przeraźliwy gwizd świstawki stróża obudził Gabrjela. Ktoś rozmawiał głośno z Bogdziewiczem. Kareta stanęła. Psy opadły nas skacząc wprost do drzwiczek, może zwęszyły obcego. Gabrjel wołał zły.
— Co u czarta, Szymon, odwołać te bestje, Roman, może masz rewolwer, wal prosto we łby! Gdzie Kacper, otwierać! Hej, służba!....
Postać chłopca w liberyjnej kurtce podbiegła do nas z pochodnią w dłoni. Wyrostek ujrzawszy mnie, otworzył usta od ucha do ucha i miał taką minę, jakby zobaczył upiora. Weszliśmy do obszernego przedpokoju, oświetlonego pochodnią Kacpra, stamtąd do małej, ciasno zastawionej komnatki, którą rozjaśniał trzaskający wesoło na kominku ogień. Po chłodnej nocy ciepło ognia sprawiało szczególną przyjemność. Gabrjel stanął plecami do komina.
— Co masz na kolację?... — spytał opryskliwie zapatrzonego na mnie lokajczyka.
— Zimne mięsiwo i marynata z ryb, jest i herbata.
— Wódka?...
— A jakże! Pani ochmistrzyni takoż....
— Dawaj wódkę nie panią ochmistrzynią, prędzej!
— Kiedyż ja nie skończył, że ochmistrzyni kazała zostawić, ale tylko czystą, a starkę zamknęła, bo konie dwa dni chodziły na kolej, nie wiedzieli my czy i dziś jaśnie pan przyjedzie.
— A... a!... hetmanówna bała się, żebyś starki nie wypił. No, dawaj jaką tam masz lurę, aby mocna. Pamiętaj pokój dla pana przygotuj.
Gdy Kacper wybiegł, Gabrjel odstąpił od kominka, przeciągnął się z lubością i patrząc przed siebie, rzekł jakby do kogoś trzeciego.
— A, a, a, a!... że też tobie chciało się jechać z Warszawy do tego przedpotowego Krąża?....
— Czy do mnie mówisz?.... spytałem.
— Do ciebie, bo jestem tu stałym więźniem, ale ty, co tobie po Krążu? Znalazłem się w kłopotliwem położeniu. Spojrzałem na Gabrjela uważniej. Twarz jego nie wyrażała nic prócz nudy, może nie rozumiał słów wypowiedzianych, nie odczuł jakie na mnie mogą zrobić wrażenie.
— Przyjechałem tu zaproszony przez ciebie, jako twój gość... i przytem lubię takie stare gniazda — rzekłem siląc się na swobodę.
— Jakie tam gniazda? dziury!
— Stare zamczyska......
— Ruiny! kamieniołomy!....
— Jestem tu trochę jako amator-badacz — ratowałem się z niewyraźnej sytuacji.
Zatorzecki roześmiał się.
— Dotąd będziesz badał zamek, dopóki nie natkniesz się na wędrującego pradziada, lub tylko na Paschalisa, który ci o tamtym naopowiada dziwy takie, że drapniesz gdzie pieprz rośnie.
Odrzekłem mu, że nie jestem płochliwym, wszelkie zaś stare legendy i baśnie interesują mnie bardzo. Wyraziłem też nadzieję, że jako swemu kuzynowi i gościowi Gabrjel pokaże wszystko co najciekawsze w Krążu.
Na widok wnoszonej kolacji Gabrjel ożywił się, uścisnął mnie za ramię i rzekł tonem zakrawającym na serdeczność.
— No, Romek, rozchmurz czoło, w gruncie rzeczy jestem bardzo rad, że przyjechałeś do tej Tebaidy, za jaką uważam Krąż, bądź tu jak u siebie w domu, badaj, szperaj, podziwiaj. Będę ci nawet nieskończenie wdzięczny, o ile wystraszysz pradziada odwagą i nauczysz go, aby zastosował się do swojej roli obecnej, czcigodnego nieboszczyka. Takie szastanie się ubliża godności, jaką on piastuje w rodzinie. Przedewszystkiem byłaby ci wdzięczna za to Gundzia, a to już wielkie słowo! Weroninka także boi się naszego pradziadka straszliwie i ja najgorzej na tem wychodzę.
Dobry nastrój między nami powrócił.
Po wieczerzy udałem się na spoczynek. W pokoju gościnnym, szablonowym, ale dużym i widocznie jasnym, zastanowił mnie odrazu monotonny odgłos płynący z poza okien, jękliwy jak bełkot fali. Otworzyłem okno. Radosny okrzyk wyrwał się z mojej piersi. Pod oknem, nisko w dole bałwaniła się czarna spieniona rzeka, dość szeroka, tłukąca się z pasją o wyrwy wysokich brzegów.
Patrząc na tę rzekę, zamyśliłem się głęboko nad Krążem. Postanowiłem zgłębić historję zamczyska i tło, na jakiem powstała owa baśń szczególna, o wędrującym pradziadku. W toku rozmyślań, sam nie wiem dlaczego, nasunęły się wspomnienia, starego, opuszczonego pałacu Sławohora, nad Dunajcem, w głuchem zaciszu Beskidów. Gdy swego czasu zwiedzałem ten pałac, stróż miejscowy mówił mi, że pałac oczekuje prawego dziedzica, który jest gdzieś w świecie zabłąkany i dlatego pałac co roku kruszy swoje starożytne mury na znak żałoby i opuszczenia. Gdy prawy dziedzic odnajdzie się i stanie w swoich, od dawna opuszczonych progach, na Sławohorze życie zapanuje na nowo i góra pałacowa zakwitnie weselem.
Spytałem stróża, typowego górala, dlaczego odszedł i kiedy, góral splunął i rzekł z flegmą.
— Odszedł!.... Krew, jaka się tu polała, zaschła na murach, łzy jego wsiąkły w głazy i dla tego Sławohora się wali, ale to się wszystko zmieni gdy pan powróci.
Skąd mi te myśli teraz?.... Czy nasunęły je szumiące fale rzeki, jak tam wartkiego Dunajca? Czy może bór czarny, majaczący na przeciwległym brzegu, podobny zupełnie do tego na stokach wyżyn, w których tonie Sławohora? Zmęczony zamknąłem okno chcąc się położyć do łóżka. Naraz usłyszałem za drzwiami ciche kroki. Ktoś zatrzymał się po tam tej stronie.
— Kto tam? — spytałem ostro.
Na progu stanął Kacper blady, trzęsący się, przerażony. Oczy pełne grozy utkwił we mnie.
— Co się stało?.... — zawołałem.
— Jaśnie panie, zamek oświetlony — wybełkotał.
Nie zrozumiałem o co mu chodzi.
— Więc cóż z tego? Ktoś tam jest widocznie i oświetlił.
Oczy chłopca zrobiły się jeszcze większe ze zdumienia.
— Tam nikt nie oświetla, tam nikt nie pójdzie, nigdy. Paschalis ma izbę swoją na dole i tylko kaganek na oliwie. A tam okna głównej sali żarzą się jakimś ogniem. Wszyscy w zamku pobudziwszy się. Starsza pani zapaliła światło, ochmistrzyni takoż i w prawym pawilonie już nie śpią. Ja tu przybieżał, myślał, że jaśnie pan może co wie.
— Nic nie wiem i radzę ci iść spać.
— Kiedyż jak okna zamkowe się świecą, nikt spać nie może. Już nie świeciły dawno.... a.... ot znowu....
Kacper zniżył głos i dodał prawie szeptem:
— To oświetla ten, co wychodzi z ram i grozi na krużganku.....
— Brednie opowiadasz mój Kacprze.
Chłopak drgnął i ze zgrozą zacisnął sobie dłonią usta.
— Bożeż mój! — jęknął — jak, broń Chryste, usłyszy!! Niech jaśnie pan sam zobaczy światła w zamku. Widać z małego salonu.
Z lampą w ręku przeszedłem dwa pokoje, oddzielające mój pokój od salonu. Postawiłem lampę na bocznym stoliku i wyjrzałem przez okno.
— Czy to te światła, które przebłyskują przez jakieś drzewa naprzeciw? — spytałem.
— Nie, to prawy pawilon za gaikiem, niech jaśnie pan spojrzy na zamek, na prawo, w głębi....
Otworzyłem okno i wychyliłem się na zewnątrz.
Szereg okien na wysokości drugiego piętra, niedostrzegalnego w cieniu nocy gmachu, błyszczał mętnym blaskiem księżycowym.
— Gasną — szepnął za mną wystraszony lokajczyk.
I rzeczywiście światło w oknach zgasło nagle, jak zdmuchnięte. Ale jakie to było światło szczególne! białozielone, bławe, chłodne jak stal, może najlepiej określić meteoryczne. Dowiedziałem się, że w zamku niema także elektryczności wogóle ani jednej lampy ani świec. Wkrótce wyprawiłem Kacpra spać i sam położyłem się do łóżka. Spałem krótko, nerwowo. W ciszy nocy i świtu mąconego przytłumionym bełkotem rzeki, wsłuchiwałem się w jakieś głosy niesamowite wołające ku mnie, jakby od strony zamku. Czy to był zew tych murów tajemniczych?....
Ten głos dziwny wewnętrzny, jakby wymowne bicie serca prześladował mnie nieustannie aż do rana.
Jest ósma, dzień mętny, deszczowy, zatopiony w sinawej sszerzodze. Wygląda raczej na jesienny niż na czerwcowy. Rzeka leży cicha, metaliczna jak wąż przyczajony, spowity w dymie.
Piszę już dwie godziny. W domu cisza, wszyscy widocznie śpią. Gabrjel mówił, że sypia długo, to mię wszakże nie obowiązuje. Czuję się wyczerpanym, ale zaciekawia mnie Krąż. Pójdę na zwiady.
Nie rozumiem dlaczego doznaję lekkiej tremy.
Niesłychany objaw! Co u licha!... cóż za wpływ ma ten Krąż.... czyż mu ulegnę?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.