Dziecko salonu/Wykolejony

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Dziecko salonu
Rozdział Wykolejony
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1906
Druk W. Maślankiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WYKOLEJONY.

Nie miałem już ani grosza. Ostatniego pół rubla dopijałem w szynku. Trzeba było zapłacić za życie, wykupić palto od krawca–łaciarza, zapłacić pierwszą ratę za łóżko.

Napisałem do Adeli:
„Zbieram materjały do polskich „Nędzników“. Pamięta przecież? — „Nędznicy“ Wiktora Hugo. — Proszę o tajemnicę. — Kocham ją, kocham silniej, niż kiedykolwiek. — Sława moja blizka. — Potrzebne mi pięćdziesiąt rubli. — Czekam na odpowiedź przez tegoż posłańca“.
Czekałem na niego w piwiarni na rogu Aleksandrji.
Posłaniec oddał list „samej pani“; przeczytała i powiedziała, że niema „żadnej odpowiedzi“.
Mróz grudniowy.
W wykrzywionych butach, bez podeszew potykam się na oślizgłych kamieniach. Zimno, ręce kostnieją. Stawiam kołnierz letniego palta. Śnieg prószy.
„Nędzna, podła salonowa prostytutka. Tak mnie poniżyć, tak podle, tak nikczemnie poniżyć. „Żadnej odpowiedzi“. Jak żebrakowi, jak psu, który skowyczy o jadło.
Ciemno. Zimno. Przed hotelem Bristol tyle światła.
— Żebrak! — Czemu się nie weźmiesz do pracy? Taki młody i nie wstydzi się żebrać. Masz zdrowe ręce i zdrowe nogi. — Stójkowy! — Do cyrkułu! — Taki młody.
Parjas, wykolejeniec, upadły, zgubiony.
Z okien cukierni biją światła, aż oczy bolą. Tam ciepło, tam taki tłum. Tam dla mnie niema już miejsca: zniszczyłbym meble splamionym paltem, wystraszył gości siną, drżącą twarzą.
Wychodzi trzech młodych. Śmieją się.
— Jeszcze dziś nic nie jadłem, panowie, — mówię nagle obcym, nieznanym głosem.
I zdejmuję zmięty kapelusz.
Przeszli obok obojętnie. Nie spojrzeli, nie przerwali rozmowy.
We drzwiach cukierni ukazuje się pan w futrze z paczką ciastek na guziku.
Wyszedł, idzie wolnym krokiem, przyśpiewuje; ciastka bujają się na piersiach w prawo i w lewo.
Idę za nim. Czuję w piersi ból niewysłowiony i większą jeszcze bezsilną wściekłość.
— Panie!... Panie z ciastkami na guziku... Hej! panie z ciastkami, z ciastkami na guziku! Bon jour, bon jour, monsieur z ciastkami na guziku... Bon jour, monsieur filister z ciastkami na guziku... Etes — vous content de votre vie, monsieur filister?
Śmieję się. Zęby mi z zimna szczękają i grubieją palce.
— A qui portez vous ces gâteaux, monsieur z ciastkami na guziku? Pour vos enfants peut être, — n’est ce pas? — Vous avez des enfants, — n’est ce pas? — Ha! ha! ha!
Głębiej wsadził ręce w kieszenie. Paczka buja mu się na okrągłym brzuszku. Przytrzymuje ją od czasu do czasu palcem. W świetle wystaw lśni wówczas kamień pierścienia.
— Vous avez des enfants, n’est ce pas? — I pan jesteś dobrym ojcem, pan bardzo kochasz swoje dzieci? — Vous êtes un trés bon pére? — Pan niesiesz im na guziku ciasteczka, pana dzieci lubią ciasteczka, n’est ce pas? A szczególniej kremowe?... O, dzieci lubią, — wszystkie dzieci lubią kremowe ciasteczka...
Idzie wolnym krokiem. Ja za nim krok w krok.
— Avez vous beaucoup d’enfants, monsieur z ciastkami na guziku? — Non, pas beaucoup, — dwoje tylko. — Zola jest idjota i „płodność“ jest powieścią idjoty. — Oh, pas beaucoup: tylko dwoje. — Jerzyk i Anielka. Quels jolis noms... Jerzyk, Jurek, Juraś. — Votre Juraś musi być mały jeszcze. — Mały Juraś z jasnemi puklami włosków i pulchnemi nóżkami. Un petit garcon de six ans. — Un milusiński. — N’est ce pas? milusiński. — Uroczy, mały bobak, — milusiński. — N’est ce pas? — Jerzyk... Juraś... Mais attendez donc un peu...
Pan z ciastkami się obejrzał. Zatrzymałem się.
— Czego pan się ogląda, monsieur le bon père — ja panu ciastek nie odbiorę... Pana niecierpliwi moje gadanie, pan twierdzi, że moje gadanie niema najmniejszego sensu... Mais mille pardons, — mnie zimno, i jestem przytem trochę zdenerwowany, un peu énervé... Pan pytasz, czemu ja nie mówię po polsku? — Ach, on m’a appris mówić po francusku, — parler français. — Ja miałem także długie blond włosy, de longs cheveux blonds. — Uczyli: l’hirondelle — jaskółka (h muette, h aspirée) — chociaż nie widziałem jeszcze jaskółki. — Oui, monsieur, ja jestem bardzo dobrze wychowanym człowiekiem, — un gentilhomme. — Tylko mi się trochę podarły portki i postrzępiła dusza. Enfin...
— Ale ja o pańskim synku... Bon!... Ja już mówię po polsku... Więc pański synek ma sześć lat... Bon... A za rok będzie miał siedm... Pięć, sześć, siedm, ośm, dziewięć, dziesięć... Ja jestem trochę zdenerwowany, bo mi cokolwiek zimno i nie mam pieniędzy na upicie się, to jest na zapłacenie raty, — a wreszcie ja tylko udaję... Ale liczyć umiem... Alors — pański synek, pański milusiński — będzie miał dziesięć lat... Il faut, qu’il aille au collège... I zetną mu loczki — des bourreax, — okrutnicy — féroces. — Nie pozwolą mu nosić ślicznych loczków — quel dommage! — Ale on pomimo wszystko będzie milusiński i będzie przepadał za ciastkami czekoladowemi, ciastkami z kremem... Mais après... Jedenaście — onze, douze, treize — czas płynie — n’est–ce pas?
— I pana milusiński, już bez jedwabnych, wijących pukli — dzieci zawsze lubią ciastka z kremem, są milusińscy i mają jedwabne włoski. I pana milusiński dans quelques années — czas szybko leci, — złapie... choróbkę.
Roześmiałem się głośno.
— Nie do uwierzenia... To bobo, dla którego pan niesiesz na guziku ciastka, takie miłe szczebiocące bobo... Mais réfléchissez un peu... Nie — teraz, ale za ileś tam lat, — pas maintenant — ono myśli teraz, że bocian przynosi dzieci...
Après, — ja nie twierdzę stanowczo, ale jest to więcej, niż możliwe... A Varsovie il y’a 60 proc. chorych dziewcząt publicznych — vous comprenez? A przecież — progrès — postęp — n’est–ce pas? — Będzie 75 proc. i więcej... Vous comprenez? — postęp! Et après tout — złe wpływy — szkoła — vous avez lu? — znużenie — przeciążenie szkolne — on a écrit. — Et après tout cela — mięsne pokarmy, piwo — miasto — n’est–ce pas? — I literatura — naga dusza — zakątki duszy, — ce n’est pas encore tout, — postęp — sadyzm, safizm, pederastja — ce n’est pas encore fini — naga dusza! — śliczna myśl, — sensacja! — Trybadja — prenez, messieurs, s’il vous plait, — bestjalja, nekrofilja, sadyzm — prenez, messieurs, les litteraires, c’est piquant! — salir, messieurs, salir!
W głowie mi huczy — drżę.
— A operetki za lat dwanaście? On ne peut pas prevoir — nie można przewidzieć, kto będzie nóżki na scenie zadzierał... Cette nouvelle Kawecka ou Bogorska est une enfant encore... Elle est aussi âgée de trois ou quatre ans, mais elle existe déjà. — Elle demeure peut être, rue Kacza, Solec, Zajęcza, Rybaki — qui le sait?... Et votre milusiński, który lubi ciastka z kremem i ma jedwabne włoski, zepsuje się — il sera gâté. — Et après rzeżączka, a może gorzej — encore pis — syfilis! — qui le sait? tout est possible. — Un vénérien lui dira sans doute: „No nic, nic, — nie bój się pan, — masz pan tylko o jeden przymiot więcej“. Ten lekarz jest zapewne także jeszcze młody, ale on już także jest. Może w tej właśnie chwili wertuje atlas Heitzmana lub kurs anatomji patologicznej profesora Przewoskiego... Jest już, jest, jest... Ha! ha! ha!
— Ja pana nudzę, prawda? Pan nie rozumie, czego ja od pana chcę? Ja sam nie wiem dobrze... Ba, — jabym chciał umazać panu gębę kremem z tych ciastek na guziku. — Ale pan by się umył, a za mną biegłby tłum i ryczałby: „warjat, warjat!“ — Tłum często tak ryczy, nie przez złość, — bo tłum nie jest zły — tylko posłuszny. — „Na kolana!“ — tłum klęka. — „Vivat Sienkiewicz albo Battistini“ — tłum ciska czapki i bije oklaski. — „Conspuez Sienkiewicz“, — tłum syka i pluje. — Tłum nie jest zły: tłum wychowuje dzieci!...
Głowa mi gore. Przepaliły się wiązania i runął dach. Ogień zwęglił mi czaszkę i wcisnął się w sam mózg. Płonie, syczy, — wyskakuje snopem iskier i ogarnia, piecze i pochłania każdą myśl, każde uczucie. — Dusi mię dym, gryzie oczy, piecze piersi, wżera w płuca — niszczy i pali.
Chwieję się, — idę za panem z paczką na guziku.
— Eh bien! Votre fils, votre milusiński — quel joli nom — będzie miał une blennorrhagie — c’est absolument vrai. — To przykre, ale cóż na to poradzić? Quand votre fils aura l’âge de 20 ans, vous lui direz vous même: „mon fils, il faut, que tu sois un cochon“. — Synu, ty musisz być świnią... ale tylko do ślubu... i tylko ostrożnie... i nie za często... i nie za kosztownie... w miarę... Bo tłum zawsze w miarę... Les idées, les sentiments, les cochonneries — tout... Ha! ha! ha!
Obejrzał się. Oddzielało nas dziesięć kroków zaledwie.
— Zapewne pan jest ciekawy, panie z ciastkami na guziku, de qui peut il attrapper cette maladie, pański milusiński? Le sais–je? Ale ona dzieckiem już gdzieś. Może kołysze w tej chwili małego brata na Brzozowej, albo Krzywem Kole. — Vous comprenez donc que je ne puis le savoir, — je ne suis pas un prophète. — A ją zarazi chłopczyna, który ma teraz lat dwa trzy, cztery, — z Kielc, Lublina, Włocławka, Kalisza, miasteczka lub wsi, której nazwy pan nie znasz. Może ma ubranko kapucyna, żeby się chował, jęczmień na oku z brudu — i angielską chorobę. — On może w tej chwili właśnie zaciąga się z chłopakami niedopałkiem papierosa, albo odbiera od ojca baty, że nie poszedł do kwaśnika zmywać butelki... Dziwne zestawienie — on i pana milusiński. — Mais tout est possible.
Opieram się o mur. Biegnę, żeby go nie stracić z oczu.
— Vous pensez, monsieur, que j’ai fini? Pas encore... Vous avez encore une fillette. — Anielka n’est–ce pas? — Ona ma takie jedwabne włoski — milusińska — i szczebiocze — i czarne albo niebieskie oczki — n’est–ce pas? — Ona ma trzy latka, lubi także ciastka z kremem i lubi zeskubywać z tortu konfitury? — Il faut le défendre. — Dzieci nie powinny zeskubywać konfitur z tortu. Dzieci powinny być grzeczne i czekać aż im dadzą, — dzieci powinny być dobrze wychowane — bien élevés. — Za nic w świecie nie wolno pozwalać im zeskubywać konfitur... Pan także musiałeś być dobrze wychowany, — i oto masz pan futro i ciastka na guziku — i pan także przed ślubem — to jest — pańska milusińska wyjdzie za mąż. — Ona lubi ciastka z kremem i młodo wyjdzie za mąż... Il faut profiter du moment... Karjera — pałeczka kapelmistrza do góry — furda hygiena! — kocha ją — un, deux, trois. — Za młoda? — Ce n’est rien... Hm... Że ci lekarze nie mają środka na choroby kawalerskie — kawalerskie — ha! ha! — kawalerskie!... Oni umieją tylko podawać statystyki. — Kto? — No — lekarze.
Przystanął przed oknem księgarni. Przy temże oknie stoi chłopiec obdarty i patrzy na złocone oprawy. Chłopiec spojrzał na pana z ciastkami, odsunął się na bok, wykręcił i poszedł.
— Głupie jest życie, panie z ciastkami na guziku. Pan ma już pewnie kilka siwych włosów, pan nosisz już pewnie w wątrobie, nerkach, czy sercu — swą śmierć — prawdziwą śmierć — la mort.
Ogarnia mnie coraz większe znużenie. Myślę teraz powoli, — myśli jakby się tliły leniwie w popielisku.
— Życie głupie — poco żyć? — Bo ja naprzykład, chcę napisać arcydzieło. — Choć i arcydzieło jest głupie. — Tłum ośmieszy — la foule! — Iljada z komentarzami Mansztejna, książeczką do słówek i rozbiorem podług gramatyki Szulca, czy Czernego. — „Hamlet“ — historja bałwana syna wielkiego ojca — „Hamlet“, grany w Koninie; — albo „Tadeusz“ w miniaturowem wydaniu za 1 rb. 80 kop. w saloniku panny na wydaniu, — albo — porządny człowiek — co?
— Pan pewnie chcesz wychować dzieci na porządnych ludzi?... Czemu pan tak prędko idzie?... Zaraz — ja jeszcze nie wszystko panu powiedziałem... Wie pan, jak ja bym chciał dzieci moje wychować?... Ja nie mam na szczęście dzieci, tylko tak sobie mówię... Więc chcę, naprzykład, sam jeden wybudować wielki szpital; ale jeden człowiek nie może tego zrobić... Więc żenię się i mam dziesięcioro dzieci. A kropla po kropli sączę im w serca swą myśl — gorące pragnienie. — I oto po latach pan jeden staje się dziesięcioma. Jeden syn, agronom, zalesia okolicę, zakłada obory i ogrody; drugi budowniczy, robi plan i kieruje robotami przy wznoszonym szpitalu, trzeci jest księdzem i modli się za pomyślność przedsięwzięcia, czwarty będzie lekarzem, — córki dozorczyniami. A gdy każde z dziesięciorga będzie znów miało po dziesięcioro — to pan jesteś — sto — stu ludzi... A inaczej chowasz je pan dla cukierników, krawców, prostytutek (miecz), akuszerek (kądziel), dla magazynów pogrzebowych i ogrodników (wieńce) i redakcji (nekrologje), — bo inaczej...
Wchodzi do bramy. Wytężam resztę sił i dobiegam:
— Panie! Dziś jeszcze nie jadłem!
Stróż wstaje, by mnie zatrzymać. Wbiegam na schody.
— Nie jadłem, — powtarzam.
— Dlaczegoś odrazu nie powiedział? — pyta.
Patrzy na mnie przenikliwie.
— Bo się wstydziłem.
— A czego wlokłeś się za mną?
— Nie wiem.
Dreszcz raz po raz mną wstrząsa.
Otwiera drzwi kluczem od zatrzasku.
— O, tatuś przyszedł! — słyszę okrzyk.
Rozpiął futro.
— Masz! — A na drugi raz każę cię aresztować...
Chwytam za klamkę. Moneta z brzękiem wypada mi ze skostniałej ręki. Mówię szybko gorączkowo:
— Vouz, vouz trompez, monsieur. Vous me prenez pour un voleur. J’étudie la médicine... On m’a congédié — vous comprenez... J’ai de vieux parents... Ils ne savent rien... J’ai vraiment faim... Je n’ai encore rien mangé aujourd’hui.
Ciekawość i jakiś cień niby współczucia walczą w nim z nieufnością.
— Proszę wejść, bo zimno leci.
Zamykam drzwi za sobą.
— Dlaczego pan nie mówi po polsku?
— Bo pan by mnie nie uwierzył... Pan jest syty — pan nie wie, czem jest głód i mróz.
Kazał mi wejść do gabinetu. Zapalił dwie świece na biurku.
— Jak się pan nazywa? — zapytał, oddając lokajowi futro.
— Nazwiska swego panu nie powiem.
— Więc co ja mogę dla pana zrobić?
Przez uchylone drzwi zagląda jasnowłosy chłopczyna.
— Kazio, drzwi zamknąć! — powiedział niecierpliwie.
— Pana synek nazywa się Kazio? — zapytałem szybko i dziwnie.
— Bo co?...
— Nic...
— Więc co ja mogę dla pana zrobić?
— Niech mi pan da pięć rubli.
Bez słowa wyjął portmonetkę i podał mi złotą monetę.
— Przepraszam, — szepnąłem.
Ogień wystąpił mi na czoło. Spuściłem oczy. Uczułem w ręku niedostrzegalny niemal ruch, jakgdybym chciał oddać.
— Zwróci mi pan przy okazji.
Ukłoniłem się i wyszedłem.
— Ten mały nazywa się Kazio... Ciepło u nich... Obszerny gabinet, — ciepło, — ciepło, — ciepło!
Było mi wstyd, strasznie wstyd...
I przyszło mi na myśl, że wszystko jest przecież farsą, — farsą, — farsą, — tak, — tylko farsą.
Żeby zapamiętać adres.
— Czego się gapisz? — pytam stróża. — Nie ukradłem tu nic.
— Idź pan... idź...
Stanąłem i chwilę patrzałem na dom: jeżeli numer zapomnę, to poznam i tak... I oddam!...
Skręciłem w boczną ulicę.
— Żeby szynk, albo co?... Mała, mała! — Wolna jesteś? — Patrz, mam pięć rubli.
— To chodź ze mną.
— A ciepło u ciebie?
— Ciepło.
— A blizko?
— Tu zaraz.
— To masz... Ale musisz kupić na kolację.
— Dobrze.
— Upijemy się — dobrze?
— No, dobrze.
— A chcesz się upić?
— Chcę.
— A sama mieszkasz?
— Sama.
Weszliśmy w głębokie podwórze. Otworzyła drzwi parterowego pokoju.
Ciepło.
Odkręciła knot przyćmionej lampy.
Piec ciepły. Grzałem skostniałe ręce. Zęby mi szczękały. Ciepło paliło. Ciepło!
— No, — więc już idę.
Zdjąłem z łóżka kołdrę, okryłem się, przysunąłem krzesło do pieca, usiadłem i przywarłem plecami do gorących kafli. Parzyły przez watę kołdry, a było mi zimno.
Zacząłem się śmiać.
Wróciła.
— Czego się śmiejesz? — pyta obojętnie.
— Z życia się śmieję. Życie jest czasem tak pocieszne.
— Tylko mi kołdry nie spal. Pokaż no.
— Nic... nic... Daj buzi... Jak ty się nazywasz?
— Joasia.
— Upijemy się, Joasiu, za zdrowie śmiesznego życia. — Bo ty wcale nie wiesz, jacy my — ja i ty, — i te pięć rubli i ta kołdra — jakie to wszystko pocieszne.
Było mi tak bajecznie wesoło i ciepło.
— No, daj buzi — i otwórz czystochę.
Spełniła moje polecenie, jak automat. Byłem gościem, o którego względy niebardzo potrzeba się ubiegać. Tacy nie bywają stali.
— Wiesz, Joasiu, ty jesteś brzydka... ty musisz mieć niewielkie powodzenie.
Wyjęła dwa kieliszki z komody, wytarła je o fartuch. Przysunęła stołek do pieca.
— Odsuń się. Mam mięso z obiadu.
Wyjęła z pieca garnek żelazny, wyłożyła na talerz kawałek czarnego mięsa i kilka łyżek gryczanej kaszy.
— Więc pijemy za zdrowie komika — życia... Siadaj przy mnie... Nie masz pojęcia, jaki on był śmieszny.
— Kto? — zapytała obojętnie.
— No ten... Nalej jeszcze.
— Masz, zakąś...
— Nie chcę... Ale dlaczego nie pytasz, jak ja się nazywam?
Wzruszyła ramionami.
— Janek się nazywam... Jaka ty niedobra.
— Bo co?
— Ja jestem wesół, a ty taka jakaś...
Westchnęła.
— Nie, Joaśka, ty nie jesteś brzydka. Ja naumyślnie powiedziałem, żeby cię rozgniewać.
— Ja sama wiem, jaka jestem.
— No więc jaka jesteś?
— Daj mi spokój.
— No, i już się gniewa... Czego ty się na mnie gniewasz?
— Wcale się nie gniewam.
— Tylko co?
Posadziłem ją na kolanach.
— Joasia pewnie głodna, to dlatego smutna. A jak nakarmię, to będzie wesoła — prawda?
I karmiłem ją kaszą z widelca.
— Słuchaj, Joaśka, nie gniewaj ty się na mnie. Widzisz, ja jestem taki biedny. Jak wszyscy się będą na mnie gniewali, to co ja biedny zrobię? A jak wszyscy się będą gniewali, i nikt mnie nie będzie kochał, i nikt mnie nie da buzi, to ja będę ciągle taki biedny i co ja wtedy zrobię?
— Kiedy się wcale nie gniewam.
I pocałowała mnie.
— E, tak, to ja nie chcę.
— A jak chcesz?
— Nalej wódzi, pocałuj w oczko i powiedz: „Mój, Jańciu, Joasia się wcale na Jańcia nie gniewa“ — i potem wypij pół kieliszka i nalej Jankowi w dziobek resztę... Dobrze?
— No dobrze.
— E, kiedy ja tak nie chcę.
— E, kiedy nudzisz.
— Tak? To ja nudzę? No dobrze. Kiedy nudzę, to sobie pójdę. Pójdę na mróz i już.
Wstałem.
— Zostań że.
— Nie chcę.
— To nie... Masz swoje pieniądze i idź do djabła.
— Nie chcę pieniędzy brać.
— No to zostań i nie nudź.
— To bądź dla mnie dobra i nie rób mi krzywdy.
— To już nie będę... No, to napijmy się na zgodę... No, i jeszcze po jednym.
— Już nie chcę.
— To będzie ostatni.
— Nie będę piła.
— To i ja nie.
— To nie...
— A teraz opowiedz mi bajkę.
— Nie umiem bajek.
— Umiesz, tylko nie chcesz, bo ja ciebie proszę.
— Mówię ci przecież, że nie umiem.
— To opowiedz mi byle jaką bajkę.
— Żadnej nie umiem.
— To opowiedz taką bajkę, którą ci opowiadali, kiedy byłaś jeszcze mała.
— Nie nudź.
— Kiedy ja chcę nudzić. Ja chcę, żebyś mi opowiedziała tę bajkę którą ci opowiadali, jak byłaś jeszcze dzieckiem.
— Upiłeś się, to śpij. Albo idź sobie do choroby ciężkiej, — powiedziała twardo.
I zrozumiałem nagle.
— Co ci jest? — zapytała.
— Nic... nic... Już wiem. Teraz już wiem.
— Co ty wiesz?
— Wszystko wiem... Zaraz ci powiem... Poczekaj chwileczkę, to ci powiem... Joasiu!
Drgnęła.
— Joasiu!
— Co?
— Przytul się do mnie... Nie bój się mnie... Ja nie jestem złym człowiekiem... Ja ci nie zrobię krzywdy...
— Żebyś ty wiedział, jakiś ty śmieszny.
— Ja wiem, wiem.
I rozpłakałem się.
— Czego ty beczysz?
— Bo mi ciebie strasznie żal.
— Łaskę mi robisz.
— Strasznie mi ciebie żal.
— No dobrze, ale już śpij.
— Nie chcę.
— A co chcesz?
— Co chcę, to chcę.
Cisza.
— Joasiu.
— Ja się wcale nie nazywam Joasia, tylko Kasia.
— A dlaczegoś ty mi powiedziała, że Joasia.
— Bo mi się tak podobało.
— Kiedy ty znowu kłamiesz.
— To nie wierz.
— A nie wierzę...
— To nie...
— Słuchaj, mała, — czy tobie czasem smutek nie stanie tak w gardle, jak kość? Tak, jak kość, — jakby cię dławiła kość — i jest ci bardzo źle? Tak, czy nie?
— Co nie?
— Czy jak ty chodzisz po ulicy tam i napowrót, ciągle tam i napowrót, — a oni przechodzą koło ciebie tak obojętnie, jak koło latarni — tylko spojrzy i pójdzie sobie dalej, a ty chodzisz tam i napowrót ciągle, — jak jest naprzykład deszcz, — a potem wracasz sama do domu — to ty myślisz wtedy, że nic nie zarobiłaś, — czy nic nie myślisz, tylko czujesz w gardle kość? — Co?
— Kiedy nie rozumiem.
— Albo jak są twoje imieniny, albo imieniny twojej mamy, albo ojca, albo czyje; albo jak jest Boże Narodzenie, i wszyscy chodzą z paczkami na guzikach... Albo czy tobie się nie zdaje, że jesteś sama na świecie... I prawda, że ty umiesz bajki, bo pamiętasz, tylko nie chcesz?
— Znowu zaczynasz z temi bajkami... Puść mnie.
— Kasiu!
— Puść mnie... Idź do cholery.
— No, nie, już nie... Tylko powiedz mi, czy jak ty widzisz, że kobieta prowadzi dziecko za rączkę... Czy ty czasem nie chciałabyś kupić karmelków, albo ciastek, żeby się to dziecko cieszyło?
— Jakie dziecko?
— Wszystko jedno.
— Tak gadasz, jak całkiem warjat.
— Bo ty udajesz, że mnie nie rozumiesz.
— Bo gadasz, jak głupi.
— A dlaczego drżysz?
— Boś całą kołdrę ściągnął...
— Bo widzisz, ja ciebie bardzo kocham.
— Bez łaski.
— Ja wam bardzo dużo zawdzięczam. Wy pierwsze nauczyłyście mnie, co znaczy podłość. Ja chciałem ze Staśkiem mieć kazania, żeby was nie było.
— A jakże.
— Podczas pauzy tośmy się wzięli za ręce i chodzili, i jedli bułki na śniadanie, i układali takie kazania, żeby już nowych wcale nie było, a z temi, co są, — żeby się ożenił z każdą ten pierwszy; a reszta żeby zarabiała szyciem... Mieliśmy dla nich wybudować duży dom... Stasiek wstąpił do seminarjum, a ja miałem później. Ale on umarł na wrzód w gardle... On się kochał nawet w kuzynce; miała bronzowy mundurek i dwa czarne warkocze, a teraz ma pensję jednoklasową na Pradze... Ona miała być siostrą miłosierdzia w tym domu... I żeby was już nie było, bo to straszny wstyd.
— Dla kogo?
— Bo ja wiem: chyba dla was i dla nas.
— A bo my nie takie same, jak inne?... Ty może także sobie myślisz. Jak przyjdzie który, to tak nadokucza, a jeszcze może i nic nie da. A doktór, a policja... To się tylko nazywa lekki chleb.
— Ja wiem... wiem... wiem...
14 grudzień.
Za wiersze i nowelkę dostałem z kalendarza siedm rubli.
Mam lekcje u właściciela garkuchni za obiady.
Jest mi zupełnie dobrze.
Wikta pokazała mi kartkę, którą jej na kępie w lecie, wyciągnęła biała myszka:
„Wagi     N 5     księżyc“.
„Pozostajesz za często w samotności i jesteś osobą zbyt czułą. Niepokój o twoje zajęcie trapi cię bardzo, trzeba mieć odwagę. Wkrótce otrzymasz pochlebne wiadomości, z których dowiesz się o zdradzie, w którą cię usidlał ktoś w kim miałaś zaufanie; będziesz trjumfować nad twoimi wrogami i wykryjesz tych, którzy ci chcą szkodzić; twój planeta wskazuje na przeciwieństwo, lecz to nic nie znaczy“.
„Twój horoskop zwiastuje ci szczęście, lecz w tem co on przepowiada, trzeba czekać zdarzenia. Pilna praca wyrwie cię z niebezpieczeństwa lekkomyślności. Będziesz używać długiego i przyjemnego życia“.
„Niedziela szczęśliwa dla ciebie“.
Sprawdziło jej się wszystko, co stoi napisane w tej kartce.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.