Dziecko salonu/Dziwny świat

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Dziecko salonu
Rozdział Dziwny świat
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1906
Druk W. Maślankiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIWNY ŚWIAT.

Za zczerniałym, niegdyś białym parkanem, ciągnie się nasz dom, aż prawie ku Wiśle samej.

Obok parkanu tylko dwa sklepy frontowe w parterowym, murowanym budynku, pralnia i sklepik spożywczy. Garkuchnia należy już do sąsiedniego domu.
Olbrzymi podwórzec prowadzi do czteropiętrowej poprzecznej oficyny, za którą jest drugie podwórko.
Po prawej stronie pierwszego stoi przylepiona do parkanu spleśniała i przewiewna altana, którą zajmuje stróż z żoną, pomocnikiem i czworgiem dzieci. Po tej stronie ciągną się stajnie dorożkarskie, wozownie i mieszkania ludzkie — naprzemian.
Wynajęte i zamieszkałe jest tu wszystko, wszystko, cokolwiek ma dach, niekoniecznie cały, ściany zbite z niekoniecznie przylegających do siebie desek, co ma lub nie ma podłogi, a nawet okien.
Dziwne: im dana izba mniej posiada właściwości, czyniących ją zdatną na schronisko ludzkie, tem szybciej znajduje wiernych i licznych lokatorów. Jest tu podobno nora, do której się wchodzi przez okno, z dachu lodowni, — mieszka tam „warjatka“, a nie mam odwagi iść do niej, by sprawdzić. — Przyłapałem raz jej chłopca na dole w sieni; wziąłem go za rękę i chciałem zapytać, sam nie wiem o co; zapewne: jak się nazywa? Spojrzał na mnie przestraszonemi oczyma, których wyrazu długo nie zapomnę; wyrwał się i skacząc w dół po cztery stopnie, skrył się w ciemnej piwnicy. Chciałem zejść za nim, ale obawiałem się, że w ciemni piwnicznego korytarza, ujrzę dwoje błyszczących oczu i skurczoną jak do skoku postać; — i że mnie podrapie.
Po lewej stronie podwórza ciągnie się murowany parterowy budynek; do niego przylega drewniana jednopiętrowa budowla i dalej wązki jednopiętrowy murowany budynek z drewnianemi facjatami.
Dziwna plątanina. — Ale pamiętać należy, że ogromny, prawie pusty przed laty plac — kilka razy zmieniał właściciela, a każdy nowy właściciel starał się coś swego wprowadzić do własnej posiadłości. A że miejsca było wiele, więc nikt nie burzył tego, co poprzednik postawił, a każdy tylko budował, dostawiał, przylepiał.
Przed kilkunastu laty kilka stajen nie było wynajętych, i przerobiono je na mieszkania. I tak zostało, i są one między wozowniami.
Mieszka tam między innemi kościarz z rodziną. Siedząc raz wieczorem w ustępie, widziałem, jak jeden z synów kościarza czytał książkę a rodzice słuchali.
I długo stałem na siedzeniu (siedzieć nie można, bo brudno) i patrzyłem na chłopca, czytającego rodzicom książkę. — Szyby ich mieszkania nie były zamarznięte; szyby w dzień tylko pokryte są lodem, wieczorem, gdy wszyscy są w izbie i lampa się pali, szyby potnieją i schną. Śmieszne: stoję wpatrzony w mdły kwadrat okna, gdzie syn czyta nieczytelnym rodzicom jakąś drukowaną bibułę.
Raz Wikta długo w noc przepisywała swem niezgrabnem pismem operetkowe kuplety z książeczki, pożyczonej od koleżanki w magazynie...
Dlaczego dopiero w głębi podwórza stoi czteropiętrowa murowana oficyna? — Bo mówiono kiedyś, że tędy ma być przeprowadzona ulica. Projekt ulicy poszedł w zapomnienie, dom został.
Oficyna poprzeczna nie zajmuje całej szerokości podwórza. Po prawej stronie idzie dalszy ciąg stajen i mieszkań. Prawie pośrodku drugiego podwórza jest budynek z sześcioma gabinetami ustępu dla całego domu. Dalej ciągnie się owa lodownia, służąca za wejście do mieszkania warjatki nad wozownią.
Po lewej stronie, dalszy ciąg czteropiętrowej oficyny. A przy samym parkanie znów parterowy murowany budynek, składający się z sieni, długiego korytarza i kilkunastu mieszkań.
Teraźniejszy gospodarz jest niemcem, ma w Warszawie fabrykę i mieszka stale za granicą. — Był tu podobno raz kiedyś. — Przyjechał powozem na samo podwórze. Grosik ocenił wartość samych tylko koni powozowych na tysiąc rubli; a jest dorożkarzem, więc się zna na koniach. Wilczek natomiast dowodził, że konie były z remizy. Wreszcie zgodzili się obaj, że powóz i konie muszą być własnością dyrektora fabryki...
Pytałem Wilczka, kto zamieszkuje tę odciętą od ulicy zczerniałym parkanem — posiadłość. Pragnąłem, aby izba po izbie, — wszystko mi opowiadał. Odrzekli, że nikt tego nie wie, nawet sam rządca; że nikt tego wiedzieć nie może.
Przynieśli mi od stróża dwa postrzępione, zabrudzone numery „Gazety policyjnej“, — na dowód, że i rządca tu nic wiedzieć nie może. I przeczytałem.
„Właściciele domów (długi szereg nazwisk i adresów) oraz rządcy domów — za przekroczenie przepisów meldunkowych na mocy prawa z dnia 7 lipca 1878 r., skazani zostali na karę pieniężną: (ci i ci) po 10 rub., po 5 rub., wreszcie po 2 ruble“.
A w drugim zatłuszczonym numerze:
„Rządcy domu N. — przy ulicy Solec, (imię i nazwisko) za niedbałe prowadzenie meldunków, zabraniam prowadzenia ksiąg ludności“.
Stróż składa numery, choć sam czytać nie umie: może dzieci czytać będą, jak dorosną. — Obiecał mi pożyczać.
Z liczby izb o ilości mieszkańców wnioskować nie można. Tu, na drugiem piętrze, mieszka w jednej izbie szewc z żoną, trojgiem dzieci i dwoma terminatorami, stróż miejski, Grabowski, z żoną i Kazikiem — synem, drugi szewc młody z żoną (pobrali się przed rokiem i spodziewają lada dzień pierwszego potomka: onegdaj małżonek wrócił bez palta pijany do domu), stara panna — emerytka i stary przewoźnik czy piaskarz (żwir wydobywa z Wisły).
Istnieją tu dwa prądy rwące, które utrudniają ścisły rachunek: jeden prąd wewnętrzny, drugi zewnętrzny.
Rodziny przenoszą się z jednego mieszkania do drugiego, z piętra na piętro, z drewnianych budowli do murowanych i odwrotnie. Przeprowadzają się wszyscy in toto, lub tylko jedna z rodzin, lub jeden tylko sublokator.
Ja naprzykład zamieszkałem u Wilczków, a stróż nocny przeniósł się obok, w tej samej sieni.
Kiedy Grabowski przez rok siedział w kozie, żona z synem mieszkała u Wilczków, a teraz jak wspomniałem, u szewca — Gałki.
I poco się wynosić poza obręb zczerniałego parkanu, kiedy tu na miejscu można znaleźć wszystko, czego tylko dusza zapragnąć może: kąt przy familji za rubla, pięć złotych lub pół rubla miesięcznie, ćwierć izby na dwa łóżka, pół izby na trzy łóżka, lub dwa i kołyskę, wreszcie całą izbę na facjacie czy w suterynie, na każdem z czterech pięter, izbę w murowanym lub drewnianym budynku, z wilgocią, lub bez wilgoci, z oknem na podwórko, na ścianę, na ustęp, zupełnie bez okna; z kominem kaflowym, żelaznym piecykiem, albo zupełnie bez pieca. Naprzykład kowal Maj, ma reumatyzm i znalazł zupełnie suchy pokój.
Ten, któremu wczoraj dziecko umarło, był czas jakiś w Sosnowcu przy kopalni węgla: mieszka w suterynie dla wspomnień.
Jest tu młody chłopak — powroźnik, — zarabia dobrze, bo zdolny; ten znów wybiera takie rodziny, gdzie rodzice — pijacy, lubią fundy, a córka ładna, albo mąż pracuje na mieście, albo wyjeżdża, lub stary, a żona młoda. I do Wilczków powroźnik się wkręcił, ale go po tygodniu wyświecili; gdy się spostrzegli, o co mu idzie...
Prąd zewnętrzny mniej wartki, płynie za parkan zczerniały i z poza parkanu.
Jedni wynoszą się z własnej i nieprzymuszonej woli, drudzy dom ten opuszczają z wyroków Boskich, z wyroków władz, albo z wyroków mieszanych.
Małe trumienki często stąd wynoszą lub wywożą. Gdym dziwił się, że Grosik nie był na pogrzebie dziecka kolegi dorożkarza, odparł, że nogi trzebaby pozrywać, żeby chodzić na wszystkie. — Dla starszych stacją węzłową między cmentarzem i domem jest zwykle szpital. Z wyroków sądowych, ludzie wynoszą się na wolność; nawet im balast ruchomości nie cięży, albo — do więzienia zwanego tu „pawiem“ lub Serbją...
Są to prądy normalne, które bądź co bądź można ogrodzić tamami meldunków. Istnieje jednak rwący, kapryśny, niekarny i nieuchwytny inny prąd niestały. Przyjdzie gość, upije się, lub dłużej zabawi, a mieszka na drugim krańcu miasta — dlaczego odmówić mu gościny? Przyjadą ze wsi rodzice, brat, siostra, stryj, wujek, bratanek, lub siostrzenica — przyjadą na dni parę lub kilka — w hotelu Bristol drogo — więc ściele się dzieciom na ziemi, pokładzie resztę w łóżkach, po trzy osoby: — zmieszczą się wszyscy.
Budowle posiadłości za zczerniałym parkanem ulegają ciągłym odpływom i dopływom. Biedny rządca, jeśli niema stosunków w cyrkule...
Czem się zajmują tu mieszkańcy?
Łatwo określić w kamienicy śródmieścia: pierwsze piętro — gospodarz; drugie — adwokat, doktór, lub inżynier; trzecie — wdowa z własnych funduszów, kupiec, lub nauczyciel; czwarte — subjekci, studenci i urzędnicy — kawalerowie. — Ale tu?
Rzemieślnik — robotnik fabryczny, — rzemieślnik na własnym lub cudzym warsztacie — to ludzie z dyplomami. Rzemieślnik ma za sobą lata nauki, terminu; on w każdej chwili może rzucić fabrykę i robić prywatnie, — on ma świadectwo cechowe, jest członkiem gromady, ma patrona, chorągiew, kasę. Wilczek jest tylko fabrycznym ślusarzem, nie ma za sobą terminu, sam nic zrobić nie potrafi, on umie tylko pomagać maszynie; związany jest z fabryką nierozdzielnie. Ale ma przynajmniej fabrykę, ten wielki gmach czerwony, o którym mówi: „nasz“; może powiedzieć: „dostaliśmy robotę na 150,000 rubli“. — Ale czem jest — wyrobnik? — Dziś kopie, jutro zwozi, pojutrze buduje lub wali, brukuje, albo niesie ciężary — jego twarde ręce wynajmuje się, jak z łaski... Jedynem jego szczęściem, gdy umie zawierać stosunki korzystne, upić się w porę z osobą, mającą wpływy, postarać o protekcję, lub list...
List tu jest jakiemś czarodziejskiem zaklęciem, wpływ jego jest wprost magiczny.
Emerytka dostała list, i oto jest emerytką, płaci regularnie komorne, je, pije, wysypia się, modli w święta i dnie robocze, i nic nie robi.
Maj dostał list, i w Busku leczył się darmo. Grabowska dostała list, i Kazik bez egzaminu dostał się do szkoły miejskiej. — List — dostaje się od dobrego pana, u którego się kiedyś pracowało, od pani, gdzie żona pierze bieliznę, gdzie córka chodzi do magazynu, gdzie syn w sklepie pracuje; list dostaje się od siostry miłosierdzia, cyrkułu, instytucji, lub księdza. A wreszcie z tem nikt się nie zdradza, to tajemnica pilnie w łonie rodziny strzeżona.
— Emerytka dostała list od znajomej pani, — i nic więcej nie powie.
Umieć o pierwszy list się wystarać — najtrudniej. Potem już łatwiej. Im więcej listów, im łatwiej je dostać, tem lżej żyć rodzinie, prędzej i pracę otrzymać, i lepszą, popłatniejszą...
Ludzie tu, jak wogóle wszędzie, dzielą się na obrotnych i niemrawych.
Ot, właściciel garkuchni z obiadami z trzech dań po 15 kopiejek. — Z zawodu jest kucharzem, ale był i lokajem, dzierżawcą krowiarni, i dostawcą wytłoków dla bydła; właścicielem składu węgla, i ekonomem, i miał do spółki piekarnię w Grochowie i do spółki lód dostawiał...
Dziwny świat!
Jak ci ludzie dziwnie umieją żyć, żenić się, dzieci rodzić, wychowywać je, i — myśleć nawet o ich przyszłości. Umieją nawet nie zarabiać — i nie umierać z głodu.
Człowiek zarabia tu niekiedy pół rubla dziennie, i to tylko kilka miesięcy w roku. — Jest tu rodzina z ośmiorga głów, na którą latem zarabia jeden dwunastoletni chłopiec ze sprzedaży kurjerów na ulicy.
I niema tu mimo to tapczanów ze zgniłej słomy, o których się czyta w powiastkach dla młodzieży.
Każda rodzina ma bodaj jedno łóżko, siennik, dwie poduszki, kołdrę i kilka świętych obrazów. I jakieś tam rondelki, talerze, kubki, którychby w żadnym lombardzie nie przyjęto, które mimo to dają możność żyć i mieć dzieci...
Byłem wówczas, zdaje się, w piątej, czy szóstej klasie, gdym odwiedzał rodziny, polecane przez biuro informacyjne o nędzy wyjątkowej. Adresy tych rodzin drukują niektóre kurjery w najmniej widocznem miejscu.
Byłem u jakiegoś szewca na Nowej Pradze, wdowy na Krochmalnej i u stolarza sparaliżowanego, na ulicy Litewskiej. Byłem niezmiernie zdziwiony i niezadowolony poniekąd, nie widząc tam zgniłych tapczanów, o których czytałem w powieściach.
Wilczkowa biada, że „panu Janowi“ herbata wystygnie zupełnie...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.