Dziecko salonu/Bez steru

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Dziecko salonu
Rozdział Bez steru
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1906
Druk W. Maślankiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
BEZ STERU

Przez ostatnie trzy dni jadałem obiady w swoim pokoju, z którego prawie nie wychodziłem. Byłem bezgranicznie znużony. Leżałem na łóżku w ubraniu i drzemałem. Nie obchodziły mnie nawet szeptane narady mamy z Jadzią: co robić? Wiedziałem, że się naradzają, ale bez ojca nic nie chcą przedsięwziąć. O tem myślałem, jak o czemś dawno gdzieś czytanem.

Wczoraj przed wieczorem wszedł ojciec. Usiadł na brzegu łóżka i niespokojnym, choć miarkowanym głosem, zapytał:
— Janku, powiedz mi, co ci jest. Ty musisz być chory?
I nagle oczy napełniły mi się łzami.
Otworzyłem prędko szufladkę nocnego stolika i powiedziałem, siląc się na spokój:
— Jeśli ojciec chce wiedzieć, to tu jest wszystko.
Niech się już raz skończy.
Czułem, że nie mogę z nim mówić, bo się rozpłaczę; chciałem za jakąbądź cenę zwrócić jego uwagę w inną stronę, aby nie spostrzegł.
Wyjął papiery moje z szufladki, położył je na oknie, przysunął krzesło, nałożył binokle, usiadł i przerzucał. Nasamprzód szybko przerzucał kartki, nagle się zatrzymał i czytał wolniej, coraz wolniej, jakgdyby słowo po słowie, rozważając, czy z trudem odczytując, niewyraźne pismo.
Mijały długie minuty. Z salonu dobiegały przyciszone tony wygrywanych przez Zochę etiud.
On coraz bardziej nachylał się nad zeszytem, bo zmrok zapadał.
Pode drzwiami rozległ się szelest, mama, zaniepokojona ciszą, zaglądała zapewne przez dziurkę od klucza.
Wstał, zamknął drzwi na klucz, zapalił świecę i czytał dalej.
Leżałem nieruchomo, z zamkniętemi oczami, bo obawiałem się spotkać z jego wzrokiem. Czułem, że go lżę każdym wyrazem, czułem, że go policzkuję, że tu cisza, tam etiudy Zochy, a w duszy jego burza.
Biedny!
Czytał. Trwało to bajecznie, nieprawdopodobnie długo.
Wreszcie poruszył się. Patrzy na mnie. Otwieram oczy.
— Słuchaj, Janek: czy... to, co ty tutaj... to powieść... czy tak... naprawdę?
— Naprawdę.
Usiadłem na łóżku. Chcę mówić.
On tarł czoło. Potem uderzył palcem w stół kilka razy, — jak wtedy w szybę, — i natychmiast spojrzał na mnie bojaźliwie, jak dziecko, które spsociło i nietyle się boi, ile wstydzi. Znów łzy mi się cisną do oczu.
Znów długo trwa dławiąca cisza. Otwiera usta, ale nie mówi nic.
— Bo widzisz... owszem... to bardzo dobrze, że ja już teraz przynajmniej wiem... Tak... że ja już teraz wszystko wiem.
Chce powiedzieć coś jeszcze, chce dużo mówić. Zbiera rozpierzchłe myśli.
— Bo ja, proszę ojca, właściwie... Ojciec ma do mnie żal.
— Nie, ja wcale nie mam do ciebie żalu... Owszem, to bardzo dobrze, że ja przynajmniej teraz już wszystko rozumiem.
— No tak, ale ojciec ma do mnie żal... Ale ja nic nie mogę poradzić... Ja nie chcę łaski, bo to mnie poniża... Ja nie chcę być ojca utrzymanką, bo to mnie poniża... Ja chcę sam na siebie zarabiać... Ja chcę pracować.
Ocknął się.
— A no tak... Ale matka będzie pewnie chciała... to ty nie zwracaj na to uwagi... Tak będzie najlepiej... Już ja wszystko sam...
Pochwycił mnie za rękę.
— Tylko musisz mi przysiądz, że nie będziesz znowu próbował... Rewolwer zostawisz, a ja ci już sam wszystko odeślę... Ja się na wszystko zgadzam, tylko ty musisz mi dać słowo... Co?
— Dobrze.
— Jak zobaczysz, że nie, to wrócisz?
— Dobrze.
Pocałowałem go w rękę.
— No to już idź... Idź prędzej... mój kochany... Gdzie masz palto?
Bezradnie, niezgrabnie plątał się po pokoju.
Przeprowadził mnie na schody i szybko cofnął się do mieszkania...
Stanąłem na ulicy, — na rogu.
Co u licha?
Patrzę na trzy rzędy kamienic i nie wiem dokąd iść.
A może tak dojść do stójkowego i powiedzieć:
— Proszę pana. Ja się nazywam Janek. Ja wyszedłem z domu i zabłądziłem. Mój tatuś ma fabrykę. Niech mnie pan odprowadzi do mamusi, tatusia, Jadzi, Zosi i do naszej papugi.
Janka w cukierni jeszcze nie było. Teraz przychodzi dopiero około dziesiątej.
Miejsce starego Wernera puste: umarł. Jeszcze na dwa dni przed śmiercią odgrażał się kelnerom, że jeżeli mu nie zamówią „Kolców“ i „Roli“, to przeniesie się do innej cukierni.
Pan radca mile mnie wita. (Tu wszyscy są radcami).
— O, kochany partner. — Już z podróży? — Zagramy?
Rozstawiamy szachy?
— No jedź pan... Teraz ja... A no, dobrze... O, ho, ho... Ślicznie... A to znowu co?... Niech mu będzie. — Już poszedł... Pan tak?... Co, już szach? — A no, szach, to szach... Znowu szach?... A to z pana, proszę pana — no, no!... Dajesz pan konia? Czemu nie? — O, zaraz luźniej. — Za gorąco pan gra...
Przegrał.
— Głupia partja, — mówi radca. — No, jeszcze jedna... Napije się pan? — Hej, chłopiec, dwie czarne.
Audytorjum, pół siwe, pół łyse, spiera się o rozegraną partję. Wschodzi Janek, spostrzega mnie:
— Patrzcie tylko, moi — ściewy... Myślałem, żeś już kopyta wyciągnął... Gdzieś był?... Wiesz: robię w cukrze. Pieniędzy, powiadam ci, jak lodu... Masz czas?
— Słuchaj no: musisz mnie przyjąć u siebie.
— Jużeście sobie znowu ze starym na mordy wleźli?
— A no trochę.
— To ślicznie: nie dajmy się, powiadam... Poczekaj no: jak to będzie po czesku?... Słuchaj: jeden bilardzik — i na przepalankę.
„Matka w różek... Córeczka w boczek... Dublik... Chlapnął... Panieneczka do środeczka... Ma go.“
Ogarnia mnie po chwili to nasze miłe, swojskie, senne, kojące i na wskroś warszawskie, — owo:
„I znów dzień przeszedł.“
I zrywa się z uczuciem ulgi kartkę — ze ściennego kalendarza...
Wróbel. — Przepalanka. Dwie kiełbasy. — Wszystko, jak przed rokiem. — Śmieszne, że mnie to dziwi.
Powiadam ci — zapala się Janek — palce lizać. Mała, czarna, — a jak zbudowana, — a co za ciało, powiadam ci — co za ciało. — Idę z Felkiem, — (poznasz go) — przez Marszałkowską... Zaraz przeniuchałem, że nie tutejsza. — On mówi: „nie zawróć sobie łba.“ — Dobrze, zobaczymy. — Nie chciał wierzyć... Ale teraz już wierzy, i łazi z wywieszonym ozorem, aż ja ją puszczę kantem... Ale... ale: patrz no, co za pocztówki wspaniałe. Widzisz? — O ta... albo ta... Cywilizuje się Warszawa — coo?...
Janek — towarzysz wspólnych zabaw z „Saksy“. — Matka ich miała sklep jubilerski obok naszej perfumerji. — Mieli bardzo surową bonę — niemkę. — Raz zerwałem różę z klombu i przyniosłem jego siostrze — Wańdzi. Niemczura kazała jej za karę wziąć różę w piąstkę i ścisnąć. Kolce wpiły jej się w ciało i krew koralami spływała z palców. Cicho powiedziała mi przez łzy: „To nie boli, Janku — to nic.“ — Wyszła zamąż za starego, potem uciekła z młodym — ostatecznie „puściła się.“
— Kelner, jeszcze karafkę przepalanki.
— Słucham pana.
Rojno, gwarno, kojąco.
— Słuchaj no, tworze ojcowski i boski, — o coś się pożarł ze starym?
— Mniejsza o to.
— Ja przynajmniej, świeć Panie nad jego grzeszną duszą i innemi częściami jego ciała i garderoby, nie mam ojca... Tylko słuchaj: musisz się meldować. Bo stróż strasznie zażarty na nasz czwartak. Bo od czasu, jakeśmy się dowiedzieli, że szpicel, — bojkotujemy go z dychami. — Z początku nie chciał „kobiet“ puszczać, aleśmy mu obiecali gratisowe mordobicie — i spotulniał. — Poznasz kapitalnie ciekawą sztukę: „Rozkraczajłę.“ Mówię ci: boki zrywać. Niewinny, że Longinus — pies przy nim. — Farmak. — Na pamięć umie pół „Tadeusza“. — Kpimy z niego na potęgę. — Kefir pije. Poznasz całą paczkę. — Kapitalnie wesoło u nas...
Sądziłem, że gdy powiem łodzi mego życia:
„Płyń bez steru“ —
łódź popłynie, wartkim prądem niesiona — daleko — gdzie jasno i czysto.
I odetchnę powietrzem lasów żywicznych i pieśni słowiczych, i wietrzyk czesać mi będzie włosy, i gładzić czoło, i całować usta...
Niema lazurów!
Opuściłem dom rodziców, jak się opuszcza hotel, gdzie gospodarz za drogie pieniądze dał nocleg z pluskwami, — szukałem.
Niema lazurów — nie niema...
I czegóż ja szukam?
Kłamstwo, płacone miesięcznie, albo od wiersza.
Kłamią po pięć, dziesięć, piętnaście centów albo kopiejek od wiersza. A za guldeny lub ruble stawiają kolację, płacą zaległe komorne, kupują kapelusz żonie, albo nie żonie. A że tam, gdzieś rozpłomienią duszę sztubaka, lub rozkołyszą wyobraźnię pensjonarki — to nic — to przejdzie, — ktoby tam na to zwracał uwagę?
Każdy być musi choć rok, choć miesiąc — „taką altruistą“, „taką namiętną idealistą“, co wierzy i pragnie świat reformować.
I czegóż ja tu, u djabła, szukam jeszcze?


∗             ∗
Na czwartaku panuje wszechwładnie dowcip, polegający na tem, że przy czytaniu drobnych ogłoszeń kurjera dodaje się wyrazy: „z przodu“ i „z tyłu“.

Szwaczki bardzo się śmieją — i my także. Rozkraczajło się gniewa.
Byłem w kantorach i kurjerze: ani jednej oferty.
Ojciec przysłał mi rzeczy.
Zastawiam...
Słyszałem taki urywek rozmowy, prowadzonej między kasjerką i chłopcem — w cukierni:
— Pani jest bardzo samolubna.
— A skąd pan to może wiedzieć?
— Bo samolub, to jest wogóle taki zarozumiały człowiek, że jest zupełnie pod każdym względem niemożliwy.
— O, to pan się myli, bo ja jestem tylko rozgoryczona.
— O, nie, proszę pani. Ja się wogóle znam na ludziach. Człowiek, który się rozgoryczył, to go już nic wogóle nie weseli. A pani zupełnie przeciwnie.
Chłopiec się kocha, a ona kpi.
I ktoby pomyślał, że ten chłopiec w białym fartuchu, który podaje „jedną białą“ lub „dwie czarne“, — ma swój własny pogląd na rozgoryczenie i — swoją własną miłość.
Zupełnie tak samo, jakby dorożkarz miał duszę, lub szwaczka — pisała wiersze, lub służąca — miała narzeczonego.

∗             ∗

Spotkałem moją pierwszą nauczycielkę — pannę Bronisławę:
— Ach, jak to dobrze, że ciebie spotykam. Może wiesz, jakie są książki we wstępnej klasie w czwartem gimnazjum bo nie wiem, czy z Jewtuszewskiego, czy z Wiereszczagina? Dostałam lekcję u tego krawca. Musisz wiedzieć: to taka znana firma. Ale prawda: co ty już doktór? Niee? Więc wyrzucony? Wdałeś się w co? Może gryzipiórkiem chcesz zostać? Pamiętasz swój wiersz na śmierć Wisnowskiej:

„Umarłaś w kwiecie życia swego,
Zraniłaś wiosnę życia mego“ — ?

Widzisz: sam się teraz śmiejesz. Każdy pisarz, co napisze, to się potem z tego śmieje. Miałam niedawno podobnego ananasa: syn fotografa. Ten znowu pacykował, a na egzaminie wieleli napisał pierwsze jat’, a drugie — je. Wiesz: ciocia Rogowska umarła. — Eee? Jadzia się zaręczyła? Z kim? — Słuchaj: nie rzucaj ty medycyny. Może się zakochałeś, jak ten Korycki — musiałeś słyszeć o nim?... Skończył z medalem w Moskwie i coś mu do głowy strzeliło: ożenił się z jakąś praczką, czy coś takiego, a teraz siedzi gdzieś pod Radomiem, czy Kielcami, i wstydzi się nos w Warszawie pokazać.
I podreptała dalej.
I znów wir myśli, wspomnień, obrazów i — tematów.
Czy ja się wezmę do pisania? Tak mi się nic nie chce. Z trudnością zmuszam się do robienia notatek, ale się to kupy nie trzyma.
Żeby tak kondycję, gdzie na wsi...
Czytałem w jakimś francuskim romansie, że są trzy rodzaje samobójstwa: ostre, chroniczne i jedno tylko śmiertelne. Moje ostre przeszło w stan chroniczny.
„Korepetytor z francuskim i niemieckim poszukuje kondycji na wyjazd“.
Teraz nie dostanę już, bo późno.
Tfu! jak mi podle.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.