Dziecko salonu/***

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Dziecko salonu
Rozdział  ***
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1906
Druk W. Maślankiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Przystosowałem się do nich nieprawdopodobnie szybko.

Sypiam lepiej. Poczciwy Kossowski raczy mnie najwyszukańszemi specjałami garkuchni. Do pcheł przywykłem. Tylko jeszcze pluskwy mnie męczą.
O godzinie dziewiątej rano zaczyna mnie tarmosić serdeczny mój przyjaciel, trzyletni Kazik.
— Pam, tań do oboty.
— Nie chcę, — powiadam.
— Pam, tań, olumiś?
— Nie rozumiem.
— Tań, no, — ty kaly oniu.
— A co mi zrobisz jak nie wstanę?
— To ja ci uścię lanie.
Co znaczy: wstań do roboty, stary koniu, bo ci spuszczę lanie.
Jak go bardzo rozgniewam, mówi:
— Mam cie... ty laniu.
I odchodzi na chwilę.
Gdyby kto ze starszych usłyszał, danoby mu w skórę, że się tak spoufalił; to też się zawsze ogląda, czy kogo niema.
Złażą się do mnie „bachorzyska z całego domu, jak do chederu“ (Wilczkowa). Opowiadam im bajki, częstuję karmelkami, wycinam z papieru różne wspaniałości. Gospodyni niezbyt zachwycona, bo śmiecą i „wszy znoszą“. Żal mi dzieciaków: tak mało poezji w ich dzieciństwie, życie ich tak mroźne, twarde, jak bryła lodu.
Opowiadają o dziadku, który im na gwiazdkę przynosi prezenty. Jest tu zwyczaj, że ktoś z rodziny przebiera się za świętego Mikołaja i przynosi dary.
Jadzia okropnie się „zabojała“ i obiecała dziadkowi nie kłaść palca do nosa. Trzeba się dowiedzieć i pokupować malcom upominki. Toć jestem bajecznie bogaty.
Nie wiem, skąd dowiedzieli się, że „uczyłem się na doktora“. Gdybym chciał leczyć, miałbym poważną praktykę.
Dusza mi się rozkurcza, jak mówi Amiel.
(Prz. późn.: Amiel: Jesteśmy zanadto skłopotani, zanadto przeciążeni, zajęci i czynni! Za wiele czytamy! Trzeba poza brzeg swej łodzi wyrzucić cały bagaż kłopotów, zajęć i pedanterji, stać się napowrót młodym, prostym, dzieckiem naiwnem, szczęśliwem, i przejąć się wdzięcznością. Tak, trzeba umieć być bezczynnym, ale nie leniwym. W bezczynności uważnej i skupionej dusza nasza wygładza swe fałdy, wypoczywa, rozkurcza się, powraca do życia, jak zdeptana trawa przydrożna, lub skaleczony liść rośliny, naprawia swe szkody, staje się napowrót nową, samorzutną, prawdziwą, oryginalną).

∗             ∗

Post, post i post.
Jeść mi się chce.
Doprawdy, ci ludzie mogliby mniej pościć. Toż oni tak ciężko pracują. Toż nauka mówi o iluś tam kalorjach. Toż oni doprawdy nie mają czem mięsa zastąpić.
Kobiety przez cały wielki post mięsa nie jedzą, jeszcze suszą.
— Teraz to jeszcze świetnie wyglądam. Ale żeby mnie pan Janek widział koło Wielkanocy, to jestem, jak cień... Człowiekowi biednemu trudno się dostać do nieba. Człowiek biedny to i zaklnie i Pana Boga obrazi, jak mu się nie powiedzie. A bogaty co ma kląć, jak mu wszystko idzie po myśli? A przecież człowiek jak się naorze i naflaży na tym świecie, to choć na tamtym chciałby trochę wypocząć i już nie cierpieć więcej. Może Pan Bóg i święta Rodzicielka policzą mi moje umartwienie za zasługę. Bo co ja innego mogę zrobić dobrego? Bogatemu łatwiej i o zasługę przed Panem Bogiem.
— Oj, pani kochana, grzeszą bogaci, grzeszą więcej i ciężej — odparłem. — A Pan Bóg jest przecież sprawiedliwy i waży, kto jak obraża i czem winę swoją okupuje.
— No, ja wiem. Ja to sobie tylko swoim głupim, ludzkim rozumem tak ważę, że biedny więcej zazdrości, więcej skrzywdzi, złe słowo powie, albo i myśl, to Bóg słyszy, — a rzadziej może komu dopomódz...
Jaki to piękny wyraz: naflażyć się, — jaki daje obraz: wicher, deszcz, błoto — flaga, — a kobieta bosa w spódnicy, zarzuconej na głowę, idzie pochylona długą, bez końca szosą...
Słyszałem wiele nowych wyrazów, przenośni.
— A bo to raz człowiek wypryśnie z łóżka boso do sieni, albo i na dwór, w największy mróz.
Wyraz ten mógł się zrodzić tylko w izbie, gdzie patrzy się, jak tłuszcz wypryskuje z patelni. —
Albo:
— Słońce przyżarło śnieg od góry.
Więcej nie pamiętam na razie.
Jaką potęgą niezwalczoną jest język narodu. Żyje on, odżywia się sercami miljonów, oddycha radościami i bólem, łzami i uśmiechami jego, karmi się, wsysa, odrzuca, wydziela, przerabia, — z dniem każdym zamiera jakąś swą cząstką, i odradza. Każdy wyraz jest jak komórka żywego organizmu, jak kropla krążących w nim soków.
Język martwy — to trup, mumja nieruchoma, wieczna, urągliwa.
Nieraz sam zapewne mówiłem: „język martwy i żywy“, a po raz pierwszy przejrzałem. Ileż to podobnych startych wyrażeń kursuje.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.