Dziecko przez ptaka przyniesione/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Kijowski
Tytuł Dziecko przez ptaka przyniesione
Wydawca Państwowy Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1968
Druk Łódzka Drukarnia Dziełowa
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Starowieyski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Reszta znana z gazet, a nawet z podręczników nowszej historii. Oto relacja naocznego świadka — cytuję z materiałów procesu, co się odbył potem w krakowskim sądzie wojewódzkim przeciw przywódcom demonstracji.
— Stałem — powiedział świadek X. (zwykły przechodzień, bezpartyjny) — naprzeciw województwa; miałem sprawę... mniejsza z tym jaką, chciałem tylko powiedzieć, żem nic wspólnego nie miał z zajściami. Patrzę — wojsko idzie — cztery kompanie, w hełmach wszyscy. Lubię jak wojsko maszeruje, na defiladach zawsze bywam, dreszcz jakiś czuję, kiedy walą o bruk podkute grubo buty. A gdy zagrają — niech to nagła... zda mi się wtedy, że ulatam troszkę do góry...
— Niech pan się streszcza — sędzia wtrącił — i niech nam powie, kiedy sam ujrzał demonstrantów.
— Stanęło wojsko w dwuszeregu i „w kozły broń” — komendę dano, a nawet palić pozwolono. I ja paliłem z żołnierzami, częstując nawet chłopców, którym na tytoniu nigdy nie zbywa. To jeszcze dodam, że nie mogłem zrozumieć, co się w mieście dzieje. Ja z Gdowa jestem. Coś mi w pociągu powiadali o jakimś strajku generalnym... Ja tam się nie znam na tych sprawach. Do województwa tylko chciałem...
— No, dobrze, dobrze — przerwał sędzia — co z demonstracją?
— Nagle przyszli — z przestrachem w głosie odparł świadek — nagle wybiegli z wszystkich ulic, przez Planty biegli depcząc trawę i łamiąc krzewy — a krzyczeli! I krwią zalane mieli twarze niektórzy — a w rękach łomy i wyrwane deski z parkanów, kamienie, pręty żelazne...
— Dużo ich było? — spytał sędzia.
— Panie! Chmara! — wykrzyknął świadek. — Ja wtedy... Coś się wtedy stało ze mną... sam nie wiem, jak to było... Mówiłem przedtem, że się wznoszę troszkę do góry, gdy posłyszę podkutych butów stuk miarowy — wrażliwy jestem — ale wtedy to samo stało się na widok tej chmury...
— Jakiej chmury? — skrzywił się sędzia.
— Chmary, mówię, czyli gromady, tłumu, fali!
— Panie!
— Przepraszam, jeszcze płonę na to wspomnienie lotu.
— Co pan?!
— Leciałem jak na skrzydłach z nimi.
— Świadka widziano z karabinem — wtrącił gwałtownie prokurator — jak do żołnierzy strzelał, okna rozbijał kolbą — podważam zatem wartość tych zeznań!
— Niech pan mówi: kto strzelił pierwszy?
— Nie wiem! Z góry — tak! — jakby z góry padły strzały... A potem wszyscy już strzelali: który z żołnierzy zdążył chwycić karabin z kozłów — na bruk padał i nie celując szył przed siebie — trach-trach — ale niewielu było szczęśliwców, którzy ocalili broń i żołnierski honor pułku. Bo tłum był szybszy: rozebrali w mig karabiny i ukryci w krzewach, co rosną wzdłuż ulicy, trach-trach walili do żołnierzy.
— Z kim był więc świadek?
— Nie wiem, panie...
— Wnoszę o areszt tego świadka, co broń miał w rękach podczas zajść! Sam to przyznaje.
— Tak, przyznaję — odparł przechodzień i chciał coś dodać, lecz „dziękuję!” — zawołał drwiąco prokurator.

I wprowadzono następnego.
To był policjant. Nieszczęśliwiec! Bez czapki, zbity, rozbrojony przemykał chyłkiem w stronę koszar, gdy właśnie Dziadek wkroczył w akcję.
— Jak wzięto Dziadka? Świadek widział?
— O, tak, widziałem, panie sędzio... Ulicą Karmelicką szedłem, kryjąc się pod ścianami domów, bo kule, panie, tak gwizdały, jak pod Łowczówkiem, w noc pamiętną, kiedyśmy z Dziadkiem, panie...
— Dobrze — łagodnie przerwał sędzia. — Teraz niech pan o zajściach opowiada, a nie o wojnie, w której udział miał pan chwalebny.
— Szedłem zatem, a raczej kusztykałem, panie, bo nogę miałem uszkodzoną płytą wyrwaną z trotuaru, którą pod stopy mi rzucono, gdym tłum rozpraszał. Ulica pusta, jakby noc była głucha, chociaż w samo południe z ciężkiej służby szedłem przewiązywać rany moje... Wtem słyszę tarkot... Zrazu słaby, jakby zwykłej furmanki chłopskiej, co gościńcem z dala nadjeżdża. Nic nie widzę, bo mgła była tego dnia krytycznego — o, gęsta, jak pod Kostiuchnówką, gdyśmy...
— Innym razem!
— Tak jest, panie sędzio. A to słyszę, już nie wóz jedzie, ale walec się toczy i zgarnia przed sobą wszystko, co napotka. Nie walec, lecz dom jakiś ruszył — może ziemia pęka, bo drżenie poczułem, jak pod Gorlicami, kiedy artylerie trzech armii przemówiły razem.
— Przesada! — ktoś zakrzyknął.
— Być może — on odrzekł — opowiadam, co czułem, wtedy, gdy ten czołg się toczył wprost na mnie. Więc stanąłem...
— I w nogi! — znów okrzyk (śmiech na sali).
— Cisza! Niech świadek swą powieść bez przeszkód podejmie.
— Tak, uciekłem, przyznaję... Biegłem co sił, kulejąc, w stronę bitwy, co wrzała wokół Esplanady...
...Klamki bram szarpałem, po drodze, szukając schronienia. Zamknięte na głucho! Okna osłonione — noc! W biały dzień, chociaż mglisty, noc! Policjant zna dobrze samotność wśród domów uśpionych, w tej ciszy, co jak łoskot idącemu huczy. Teraz kanonada, krzyk, grzechot sunącego czołgu tak były ogromne, że mnie ogłuszyły — zdało mi się, że to cisza o skronie tak bije, jak na posterunku...
— Poeta — zakrzyknięto. I znowu:
— Spokój! Bo każę publiczność usunąć — rzekł sędzia. A do świadka chłodno:
— Więc, hm... Głośno było czy cicho?
— Głośno przeraźliwie — ten odparł.
— A Dziadek?
— Ujrzałem go nagle, jak z mgły się wynurzył. Przywarłem do ściany, jakbym wejść w nią pragnął, stać się cieniem przechodnia rzuconym na chropawą powierzchnię. On szedł w chmurze błękitnej. Aż stanął o krok, tak blisko, jak... o! — wskazał stół sędziowski. Ktoś parsknął i ucichł.
— Czekałem — rzekł policjant — patrząc w lufy uniesione, którymi najeżony był jego pancerz. Na salwę czekałem w tłum, który w osłonę rozbitych tramwajów, wozów, aut, do góry kołami leżących na grzbietach jak chrząszcze, cofał się, bez popłochu, czujny i, jak mi się zdało, gotowy do skoku w chwili, gdy zabłyśnie w lufach uniesionych ogień. On czekał. Jakby się zadumał...
Głos: — Sprzęt wojenny nie duma!
— Cisza! Wyprowadzić każę! Cóż Dziadek?
— Nie strzelał. Tłum, milcząc, poskramiał.
— A tłum?
— Walką rozszalały nie przyjął wezwania. Strzelono raz — dwa, jakby drażniąc olbrzyma. Gdy milczenia nie przerwał — ruszono...
— I bez strzału wrogowi zdano czołg, który imieniem Marszałka, Wodza Narodu, Ojca Armii zwany, symbolem był miłości, jaką naród żywi dla tego, co go do historii rozbudził, z niewoli wskrzeszając — bez strzału? — zawołał prokurator.
A potem, kiedy świadek milczał smutno, przedstawiciel państwa podniósł dłoń i skończył.

— Więcej pytań nie mam. Następny, proszę.

Tu ja wkroczę.
Nad gazetami dziadek ślęczał, które znoszono mu co rano, i sprawozdania wszystkie czytał, paszkwile, polemiki, mowy, które płynęły rzeką druku przez lata po tej rewolucji, co ją „krakowską” nazywano.
Kiedy się czyta pamiętniki wcześniej ode mnie urodzonych, szczęśliwszych dzieci, ich lekturą były „Dzwoneczki”, „Pszczółki”, „Słonka”, lub „Illustracye” staroświeckie: długie kominy lokomotyw jak samowary ozdobione ornamentami; wystawy dalii, które inauguruje cesarz z małżonką — cesarz z bródką i cesarzowa z długim trenem, którego każdy fałd i frędzel odrysowany cienkim piórkiem pobudza podziw dla precyzji i cierpliwości epok dawnych. Daleko — wojny egzotyczne toczą się pośród plemion dzikich z wojskami, które w krótkich gatkach albo w spódniczkach, w hełmach z korka, niosą kulturę w głąb pustyni. Co się kraju tyczy, włościanie i rzemieślnicy związki tworzą, aby oświatę propagować, zwalczać złe wpływy i pijaństwo. „Módl się i pracuj hasłem będzie przyszłej epoki” — głosi tytuł czcionką ozdobną drukowany, w winietce z kwiatów, w ornamencie pługów i młotów, słońc i krzyżów, i olbrzym z jaśniejącą twarzą, w zgrzebnej koszuli, ale czysty, patrzy z nadzieją w lepsze jutro, kobietę mając obok siebie zacną, choć prostą, oraz dziatek całą gromadę.
Ja zaś czytam:
„Zbrodnia czy rozpacz”.
„Ręka i miecz”.
I: „Jaką rolę w zajściach odegrał osobnik tajemniczy, który...”
Tajemniczy osobnik... Zły duch, mąciciel czystej wody, przybysz z obcych, niewiadomych stron, mężczyzna w podniszczonym palcie i w kapeluszu miękkim, z wstążką; osobnik z teczką, który zniknął, lecz każdy widział go wśród tłumu, jak judził, szeptał, śledził — czujny, skupiony, ukrywający twarz, gdy tylko stanął oko w oko z zwykłym człowiekiem. To on pierwszy kamieniem rzucił, za nim inni ulegli magnetycznym prądom, którymi tłum naładowany — on iskrę rzucił na dynamit zbiorowych uczuć; on — ten obcy — był ręką, która miecz podniosła, on winien śmierci, jego ścigać winna policja. Niech w ślad za nim pójdą czujni, jak on mizerni osobnicy w szarych paletkach, w kapeluszach miękkich z zatłuszczoną wstążką, także z teczkami, także cisi. Oni się znają dobrze z sobą — ci tajemniczy osobnicy.
Tu, w jawnej życia sferze — krew, krzyk, wystrzały, szarże, szturmy, pieśni; padają ludzie, wierząc słowom, które wzywają ich do walki w służbie rewolty albo prawa — giną — a potem im pogrzeby jedna lub druga strona sprawia, na grobach jeszcze pisząc hasła, którym ich śmierć pożywką będzie co rok — w rocznicę uroczystą.
Tak na powierzchni: słowa, słowa — i czyny, co się z słowem kłócą, zdradzone hasła, kruche prawa, wątpliwe prawdy — sprzeczność wszędzie, niekonsekwencja, nieład, niesmak i ni pies ni wydra dwuznacznych cnót, sprzecznych zasad, ogólny chaos, rozprzężenie, „stan, co sanacji szybkiej żąda”, „kryzys wartości” i zwątpienie, i jak to jeszcze wszystko nazwać: mętlik ogólny, „Untergang...” czy „ciemnych sił podziemny spisek”?
Właśnie: oni! Tajemni osobnicy — nowy ład tworzą w ciszy, zgodni w tym tylko, by zredukować kategorie, których za dużo jest w użyciu oraz podziały nazbyt liczne — na partie, prawdy, prawa, wiary — zastąpić jednym — ostatecznym: na wy lub my, na prawo — lewo, wam śmierć lub życie, albo nam, nóż czy pistolet, białe — czarne, potem jedność — boska, krwawa — jedność zasady, jedność celów...
Lecz póki co — komedia trwa: lata nad miastem duch skrzydlaty mściwego dziecka...


Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.