Dziecko przez ptaka przyniesione/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Kijowski
Tytuł Dziecko przez ptaka przyniesione
Wydawca Państwowy Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1968
Druk Łódzka Drukarnia Dziełowa
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Starowieyski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Do spotkań rodzinnych rzadko dochodziło, chociaż wspólny dach wszystkich łączył. Dziadek nie znosił córek i wnuczek za to, że były kobietami, a szwagrów pewnie za to, że do rodziny weszli z przyczyny kobiet. Czasem jednak wzbudzał w sobie uczucia czy też powinności ojca i wołał głośno:
— Gdzie ta czereda, panie, cała? Co to: wymarli, czy się gdzie wynieśli? Sprowadzić mi tu wszystkich zaraz! Rodzina musi w kupie siedzieć, bo na to budowałem dom.
Schodziły wtedy z górnych pięter ciotki z córkami z buzią w ciup, a z nimi wujowie — sztywni, jakby się kijów nałykali. Wokoło stołu zasiadano herbatę pić i o pogodzie gadać, zdrowiu albo czasach niespokojnych. W pogodne lato miejscem sesji był ogródek za domem — wirydarz niewielki, żywopłotem z bzów i jaśminów oraz siatką z drutu odgrodzony od gospodarstwa. Pośrodku trawnik równo jak dywan przystrzyżony, wokół ścieżka i rząd irysów brzegiem ścieżki. Trzcinowe fotele ustawiano na murawie, dziadek w środku siadał, w melonie na głowie, w palcie z lodenu zielonego, owinięty kaszmirowym szalem w turecki wzór; na lasce obie dłonie wspierał i spod ściągniętych brwi patrzył w furtkę, jakby czekał, aż przyjdzie stamtąd ktoś prawdziwie ukochany i swoje miejsce zajmie w kręgu. Ogrodowe wieczory jeszcze bardziej były milczące od tych, które w jadalni odprawiano. Trzeszczała trzcina, gdy się kto poruszył, i czasem słowo jakieś padło o chłodzie albo cieple dnia, co odchodził. Ja na małym krzesełku u stóp dziadka siadywałem, w ciepłe kocyki owinięty i zawsze to uczucie miałem, żeśmy się zeszli coś rozstrzygnąć lub postanowić w mojej sprawie.
Aż raz — pamiętam — w taki wieczór, właśnie w ogródku... któryś z wujów kaszlnął i rzekł:
— Na mieście mówią, słyszał ojciec?, o jakimś nowym zarządzeniu w sprawie pogrzebów.
— Że hę?
— Zakaz, mówią, odprowadzania zwłok na cmentarz będzie wydany.
— Jak? — dziadek zwrócił powoli głowę w stronę zięcia.
— Mówię, com słyszał.
— To znaczy — dziadek rzekł — umierać już nie będzie wolno?
— Ha, ha — nieszczery śmiech wybuchnął i zgasł.
— Głupstwa gadasz — dokończył dziadek i łaskawie dodał: — moje dziecko.
— Nie! — podjął wuj nieustraszony. — Zwłoki mają być z domu odwożone prosto na cmentarz, tak by uwagi nie zwracały.
— Bez orszaku — wtrąciła odpowiednia ciotka wspierając wuja.
— Ale czym? — podniósł głos właściciel firmy, która z żałobnej ostentacji czerpała główne swe dochody — tramwajem? Taczką czy hyclowską budą?
— W zarządzeniu o tym nie mówią — trochę strapiony rzekł dyskutant, lecz wtedy drugi z zięciów zabrał głos:
— Przepraszam, nieścisła informacja. Zarządzenie to ogólnej jest natury — tyczy zebrań, pochodów oraz demonstracji, na które trzeba zezwolenia władz. Otóż pogrzeby wyłączone były z zakazu. Tę klauzulę wyjątkową władza dziś znosi, ergo, aby pogrzeb odprawić wedle obyczaju dawnego, z domu żałoby, ulicami, jak dotąd było, konieczne będzie zezwolenie.
— No to co? — warknął dziadek.
— Uważam — odparł pierwszy wuj — że to jest zmiana...
— Istotna — wtrącił drugi.
— Obyczaju — pierwszy rozwinął zręcznie temat.
— Oraz naszej, że się tak wyrażę, roli — drugi postawił kropkę nad i.
— Wszystko się zmieni — wykrzyknęła opozycyjna ciotka pierwsza, wsparta przez drugą.
— Zakład wszelki sens utraci.
A potem wujowie uderzyli frontem:
— Zakład CONCORDIA (konkurencja) kupuje auta pogrzebowe!
— PARADIS za CONCORDIĄ idzie w ślad; już konie sprzedał, karawan pójdzie do lamusa.
— Do ślubów młodzież nie chce karet, autami jeździ elegancki świat.
— Ojcze, pomyśl, i pojmij ducha nowych czasów.
— O przyszłość zadbaj dzieci, wnuków.
— Konie nas zjedzą i furmani — sprzedaj to wszystko póki czas...
— I zakład przestaw na motory...
— Taksówki...
— Szybki transport zwłok...
— Spedycję...
— Albo autobusową linię własną stwórz — komunikację miejską wesprzyj.
— Jaka zasługa!
— I interes.
Ucichli, bo wciąż milczał stary.
— Powiedz coś, ojcze — szepnęła któraś z ciotek starszych, bliźniaczki sięgnęły do rękawów po chustki, które miały w pogotowiu, papierośnice w rękach wujów wydały suchy trzask, ogniki zapalniczek błysły i pierwszy gacek nad głowami rozpoczął nocny rajd.
— Nie zmienię nic, póki żyję — spokojnie odparł szef rodziny.
— Lecz umrzesz kiedyś — palnął jeden z wujów, nad miarę, widać, podniecony.
— Gdy umrę — dziadek głos podniósł i jak bicz nad głowami nam go zwiesił — zakład weźmie ten, kto zachowa wszystko tak, jak było. Gdyby co zmienił, prawo straci.
— Ojciec bredzi! Takiej formuły prawnej nie ma.
— Nie ma formuły? A to będzie! A jeśli nie...
— To co?
Dziadek zarzęził coś chrapliwie, lagę podniósł i jakby z flinty do mnie zmierzył jej końcem gumą osłonionym.
— To on dziedzicem będzie — wnuk!
Cisza zapadła, jakby wszystkim płachtę kto z góry zrzucił na łby. Skromną zrobiłem minę i pomyślałem:
„Ja wam dam.”
A wtedy ciotka — nie wiem która — wydała okrzyk przeraźliwy zemsty, szaleństwa i rozpaczy — jakby kapłanka bóstwa zelżonego — zasłony losu zdarła nagle i uderzyła w dzwon tragedii:
— Wnuk! — co dziadka swego ma za ojca!
Gacki nad nami skrzyżowały swe szybkie loty, jak myśli czarne, niespokojne; za murem trębacz niewidzialny zagrał fanfarę. Rodzina grzebała się niemrawo, jak ryby w sieci. Pierwsze zerwały się bliźniaczki i do domu pomknęły, łkając w chustki. Za nimi reszta: ciotki z pięter, kuzynki — milczkiem bez chichotów, i wujowie odwrót zamknęli wlokąc za sobą smugę dymu. My dwaj siedzieli nieruchomi jak dwaj widzowie, co zostali w teatrze po skończeniu sztuki — czekają na następny akt, gdy już pokrowcami służba osłania krzesła. A wtedy w furtce Dubiel stanął:
— Dziesiąta, panie. Psy spuszczał będę, do domu trzeba panom wracać.
I odparł dziadek:
— Ano trza, Dubielu. Chodź, moje dziecko.

Bliźniaczki krzykiem i groźbą do snu chłopca gnały, jak owcę do zguby; naraz dziadek zjawił się w dziecinnym pokoju i cicho, jak na niego, rzekł:
— Zostawcie... ja go uśpię.
Opuścił siatkę i na brzegu łóżka usiadł w burym szlafroku, z kołnierzem w górę postawionym, jak szyldwach, co obozu strzeże w wietrzną noc. Przez chwilę milczał, potem dłonią policzków moich szukał i jej grzbiet chłodnawy przytknął do skóry rozpalonej.
— Dobrze tak? — spytał.
— Dobrze, dziadku.
Nie pytał o nic; ani o to, com w dzień robił, czegom się uczył, jak się bawił, czy się cieszyłem czymś ostatnio, czy też do smutku mam powody; nie pytał o to, czym jest zdrowy, czy wszystko mam, czego do szczęścia mi potrzeba. Nie pytał o nic, nigdy, i teraz pytań nie zadawał, ale czekał — czekał chyba, aż ja pytanie mu postawię. Tak pomyślałem, więc spytałem:
— Dziadku... to prawda?
— Słucham, dziecko.
— Prawda, że do sierot pójdę, jeśli nie zasnę?
Naprzeciw naszych okien był dom zwany schroniskiem — piętro miał jedno, wejście z boku jak do klasztoru, z ręcznym dzwonkiem. Nad wejściem, w niszy półokrągłej, stał Józef — święty mąż Panny, z Dzieckiem w ręku i kamienną lilią jak szablą u ramienia. Mąż w sukni długiej, z brodą, kędzierzawy, w okna naszego domu patrzał, nieco w górę, ku niszy, w której Panna stała, węża depcząca. Uśmiechy skryte skrzyżowali nad siecią tramwajowych drutów — uśmiechy tak podobne, jakby bratem byli i siostrą; tę samą rękę każdy pozna w rysunku figur — i w fasadzie domku styl podobny. (Podobieństwa te łatwo wytłumaczyć tym, że zakład równocześnie powstał wraz z domem pod Panną: z tej samej pracowni pochodził projekt i z kasy tej samej fundusz oddany księżom na sieroty — z dziadkowej kasy dobroczynnej — gdy wotum na intencję syna ślubował Pannie i Mężowi.)
Przy schronisku były ogrody. Z naszych okien, choć parterowe, widać było grządki i szklarnie, i bladych chłopców w szarych kitlach, co doglądali kwiatów, warzyw, dźwigali kosze, wodę lali z olbrzymich konwi i kompost rozrzucali z ręcznych wózków, które ciągnęli sami, jak koniki. — Zamykać okna — kompost wożą — krzyczano u nas, kiedy mdłym zapachem powiał z przeciwka wiatr zachodni. — Jeżeli będziesz nieposłuszny, nie zechcesz jeść, pacierza jak trzeba nie odmówisz albo nie zaśniesz przed Dubiela gwizdkiem, pójdziesz do sierot (do sierót — wymawiały ciotki) — do józefitów oddamy ciebie, gdzie w pocie czoła kompost wozić będziesz. — Jedzenie odtąd w gardle mi stawało, jakiś smak wstrętny czułem w mleku, w kaszy, w szpinaku i w marchewce — gorycz jakąś i lepkość — przedsmak kary. Pacierze-m uroczyście klepał głośno i długo, zwłaszcza ostatnie Zdrowaś Maryja, które kazano mówić za sieroty. Gwizdków Dubiela słuchałem jak wyroku. Gdy dziesiąta biła, już sierocej doli w twarz spoglądałem jakby katu. Sieroctwo bowiem, zgodnie z groźbą bliźniaczych pedagogów, za karę uważałem, grzech — kto wie czy nie pierworodny właśnie. I poty biły na mnie ciepłe, kiedym słyszał za drzwiami lekkie kroki sędziów w szlafrokach jednakowych, w kwiaty i ptaki haftowanych na czarnym tle. Zaraz znad siatki wyjrzą dwie głowy w koronach z żelaznych rurek, w których panny składały loki, i głosy cienkie krzykną razem:
— Do sierót pójdziesz, a tam spać nauczą ciebie jak należy!
— Nieprawda — dziadek rzekł, policzki moje lekko gładząc — nie pójdziesz nigdzie. Głupie baby.
— A prawda, że mnie stamtąd wzięto, że mamy nie mam, a tyś sam jest moim ojcem przy... jak?
— Sposobionym — dokończył dziadek i dodał zaraz: — Też nieprawda. Kto ci mówił?
— Dubiel, dziadku.
— Dubiel pijak jest i łgarz. Co ci powiedział?
— Żem sierotą przygarniętym przez litość czy z wielkiego żalu po stracie prawdziwego syna, gdy dziadek z bólu rozum stracił. A mówił także innym razem, że mama wcale nie umarła, ale w zamknięciu jakimś żyje za karę, chora czy ze wstydu. A prawda to, że Bolko, wuj, nie zginął wcale, ale w niewolę wzięty błądzi po świecie — zbuntował się czy rozum stracił — i stąd ta złość, z jaką dziadek pamiątki po nim spalić kazał i syna przybrał w jego miejsce, tamtemu na złość i rodzinie? A prawda jeszcze to, żem ja, syn przybrany, z pozoru tylko jest sierotą od józefitów z naprzeciwka do domu dziadkowego wziętą, a naprawdę jestem synem dziadka z innej babki — lewej, mówią, i że babkę prawą, na wieść o tym przez sieroty mściwe doniesioną, szlag z gniewu trafił, czy też, jak kiedy indziej mówił ten stary łgarz, zażyła coś i tak ze świata cicho zeszła? A jeśli wszystko to nieprawda, to kto jest ojcem, a kto mamą, bo inaczej na świat nikt nie przyjdzie, jak tylko z woli dwojga osób przeciwnej płci? Czy to prawda?
— Co?
— Że ludzie tak się rodzą prawie jak koty, konie i króliki — z takich rzeczy, z których w głos śmieją się furmani? A mnie mówili kiedyś przecie, że mnie ptak przyniósł — sęp czy orzeł — we śnie, mówili, i w modlitwie. I ja bym, proszę dziadka, wolał, bo to prostsze, niż dwie osoby z tłumu dobrać, na które mógłbym palcem wskazać i bez obawy krzyknąć: mamo, tato. Dlaczego tyle tajemnicy, dlaczego ciemno tak nad dzieckiem? Co będzie potem, jeśli od początku świat tak zawile się tłumaczy? Niech mi dziadek powie, niech głowę rozpaloną studzi, tak jak dłonią z policzków zbiera żar. Niech mnie światłem uśpi, bo z tej ciemności nie sen przychodzi, lecz upiory.
— Moje dziecko — odrzekł dziadek — wszystko kłamstwo.
— Kto nakłamał?
— Wszyscy.
— Po co?
— Człowiek ciągle kłamie.
— Dlaczego?
— Bo prawdy nie zna i znać nie chce.
— Ja bym chciał wiedzieć.
— Tak się zdaje.
— Ja nie kłamię.
— He, he — bez przerwy! Powtarzasz przecie cudze kłamstwa.
— Dla mnie to prawda.
— Dla każdego prawdą jest to, co mówi właśnie.
— Więc i ty kłamiesz.
— Ja mówię mało, swoje wiem i na tym koniec. Prawda, myślę, wychodzi sama i po tym tylko ją rozpoznasz, że jest inna, niżbyś chciał, jeszcze dziwniejsza albo prostsza.
— Więc mam czekać?
— Spać, może ci się wyśni.
— Śmiejesz się ze mnie?
— Mnie tam nie do śmiechu.
— A ty w nocy śpisz?
— Jak suseł.
— Przyśniło ci się kiedy to, coś chciał wiedzieć?
— Ja twardo śpię — rzekł z uśmiechem siatkę na łóżko zaciągając. I odszedł rozmowy nie skończywszy. Jak wszyscy, jak cały ten kłamliwy świat.

— Śpię. — W tym kłamstwie moja radość, moja noc długa, na którą nie ma przyzwolenia, więc wolna.
Gwizdek Dubiela ją zaczynał i psów szczekanie. Sam zostawałem i myślałem, jakbym urządził świat, gdybym go stworzył — siebie, dziadka, Polskę i zakład wynajmu. Bogiem byłem trzeźwym i o dochody swoje dbałem. Świat był biedny, nie miał koni, aut, kolei ani wojska, ani praw. Kto chciał jeździć, wojny robić, orać, żenić się lub zmarłych grzebać, do mojej musiał przyjść kancelarii, z której rządziłem armią dorożkarską w baty zbrojną i przebraną w cylindry, czaka i liberie. Na cały świat stangretów słałem, rządców oraz stróżów nocnych z psami. Byłem Bogiem — przedsiębiorcą. Nie groziło mi bankructwo ani kryzys, ani narzekanie bab, bo ich nie było w moim świecie — synów samych znosiły mi ptaki białe — orły czy sępy. Chowano ich potem w domach sierot, pod okiem księży. Jam ich odwiedzał, a gdy mi który w oko wpadł, mierzyłem w niego końcem laski, mówiąc:
— Pójdź, synu, na służbę do mnie.
Sieroctwo było grzechem — odmienną płcią — niewolą, z której zbawia ojciec-wódz, i z sieroty-baby czyni chłopca, mężczyznę i żołnierza. Tak świat widziałem i historię. Sierotą byłem ja — i Polska. Tę ostatnią zbawił Marszałek. Kto mnie zbawił, czy dopiero zbawi? Kim jestem? Już chłopcem czy sierotą jeszcze? Gdzie mój zbawca, co mi udzieli siły, męstwa i wiedzy? Dziadek? Ten, w niewoli bab? Nieznany ojciec? Doktór Kraft? Czy Bolko, wuj bez głowy, którego zeszyt w szafie zegara kryję jak księgę zaklęć, klucz magiczny?
W obrazkach, mapkach i symbolach dzieje początku opowiadał, upadku, końca, i formuły szukał zbawienia, czyli powtórnego życia. I zginął, umarł... Został sam — gdzieś pod lasem, w zbiorowym grobie, opuszczony. Śmierć go wtrąciła w stan sieroctwa, w niewolę — grzech; śmierć, którą za kobietę miałem, wiedźmę-babę, co skrzeczy ciotek płaskim głosem. Więc zeszyt jego jest pułapką? Kto go tam schował? Kto go podrzucił do pokoju, kto chciał, aby w moje ręce wpadł? Czy to nie podstęp i trucizna, która mnie wtrąci w bab niewolę, w sieroctwo wieczne, w śmierć — jak Bolka?
Wstawałem, bosy, na posadzki taflę skakałem cicho jakby w wodę; od okna płynął blask latarni; tą ścieżką światła szedłem chwiejnie ku milczącemu zegarowi. Stawiałem krzesło bezszelestnie, by mi za stopień posłużyło, i otwierałem szafkę, w której wagi złote lśniły i wahadeł tarcze, jak dwa księżyce. Zeszyt brałem i latarkę, którą przy nim kryłem. Z zimna drżąc kryłem się w pościel rozpaloną — z kołdry tworzyłem grotę — białe fałdy w świetle latarki były lodem i śniegiem, lampka ogniem — przy ogniu zeszyt otwierałem — mag i pustelnik, i wygnaniec. Niecierpliwie mijałem znane obrazy z wczesnych dziejów: chrzest Polski, Mieszko i Dubrawa, Leszek w Gąsawie (biały, nagi, z konia upada pod ciosami), zjazd w Łęczycy — wszystko to ciemne, nieporządne, w skali powiatu. Potem lepiej: Grunwaldy, Chocimie i Kirchholmy — gromady koni, hełmów, skrzydeł. I znowu chaos: jakieś sejmy zerwane, rokosze, konfederacje, elekcje, pakty, awantury. Z niechęcią patrzę w nowych królów golone twarze, długie włosy, kryzy z koronek przy podbródkach, pończochy białe ze sprzączkami, bufiaste spodnie w paski, jakich sam nie chciałem nosić, gdy podobne kupiono dla mnie w firmie Bébé; wreszcie warkocze z kokardami... Ze wstydem przerzucałem karty haniebne, zniewieściałe, i jak ten kaznodzieja blady, z rozwianym włosem, wołałem: „Zginiecie, biada, w takim stroju...” Aż przyszła chwila: żołnierze obcej armii stają w drzwiach. Chłopy zdrowe, wielkie, z wąsami; czapy na łbach jak infuły, u ramion sterczą długie sztyki — a kupa ich, i ślepia trzeszczą, gotowi kogo trzeba brać: króla w peruce i pończochach, biskupów w lokach i koronkach, białe damy, co w lożach jak w teatrze siedzą z chusteczkami, jak ciotki moje, przy spłakanych oczach. Czy wariata tego, co do stóp króla padł z piersią nagą, na której rany i szkaplerze za jego sprawą tylko świadczą przeciw sołdatom, którzy dzwonią podkutym butem na dziedzińcu... Szyby drżą i mdleją damy, kiedy ich męski słychać krok.
Latarkę gaszę, zeszyt kryję. Stopami ruszam, patrząc w ciemność światłem z ulicy rozproszoną — od okiennej ramy na ścianie krzyż — szczekają Dubielowe psy i nocny tramwaj rzuca w szyby błękitne ognie jak pioruny.
W blasku sinym ruszam w drogę — do marsza moje stopy skaczą — rosną na wymiar butów ciężkich; u ramion sztyk jak skrzydło strzela, pod nosem wąs, i groźne oko ciemność tnie. W ulicy uśpionego miasta dudni najeźdźcy krok — mój krok okrutny.
Bywało, żem do rana nie spał — do świtu, który pierwszy witał dźwięcznym brzękaniem dzwonek sierot, a po nim trąbka policyjna głosiła zakończenie nocy. Wtedy spałem.


Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.