Dzieci (Prus)/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Dzieci
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XXI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XVIII.

Tego dnia, w mieście X., nad wieczorem snuło się niewiele osób, a najmniej wojskowych: prawie cały garnizon powołano do rewidowania podejrzanych domów. Wystraszeni mieszkańcy opowiadali sobie najdziwniejsze pogłoski, między innemi, że banda Zajączkowskiego przekradła się do miasta w celu dokonywania zamachów na wyższych przedstawicieli rządu. Kto więc nie miał gwałtownej potrzeby, siedział w domu i tylko oknem nieśmiało wyglądał na ulicę, zapytując, czy lada chwilę i na niego nie spadnie rewizja?
Była blisko ósma, kiedy z kamienicy na rogu Nowego Placu i Niskiej wyszedł młody, wysoki oficer, z ruchami zręcznemi i energicznemi. Był ubrany w szynel, uzbrojony w szablę i rewolwer. Prędko przeszedł na środek placu, minął gmach rządowy i skierował się do stacji dorożek, gdzie w tej chwili widać było tylko jedne sanki, zaprzęgnięte w karego, silnego konia, którym powoził jego właściciel, prawosławny i Rosjanin.
— Matwiej? — zapytał oficer. Potem siadł do sanek i wydał rozkaz.
Czarny koń ostro ruszył z miejsca, przebiegł kilka prawie bezludnych uliczek, wjechał na rozległy plac pusty, wyminął go i po kilku minutach jazdy zatrzymał się przed więzieniem. Był to gmach żółtej barwy w formie wielkiego pudła, podziurawionego mnóstwem okienek.
Oficer wysiadł, szepnął do szyldwacha, stanął przy furtce i z prawej strony pociągnął za dzwonek. Zaczął padać śnieg; oficer otrząsnął się. Gdyby kto zajrzał do jego myśli, znalazłby niezmierne zdecydowanie się i taki oto dziwny monolog:
„Raz!... wydobyć brauning... Dwa... przyłożyć do skroni... Trzy!... pociągnąć cyngiel.“
Furtka uchyliła się, oficer energicznym krokiem wszedł do sieni i mimowoli spojrzawszy na dziedziniec, przy blasku latarni, poprzez płatki śniegu, zobaczył dwa słupy, złączone belką, u której chwiały się dwa sznury. Potem skręcił na prawo, wbiegł na schody, a na korytarzu pierwszego piętra chwilkę zatrzymał się przed oszklonemi drzwiami. Nagle przycisnął klamkę i wszedł do pokoju sklepionego, brudnego, w którym były dwa zakratowane okna, dwa stoły, kilka drewnianych krzeseł i gdzie swąd nafty mieszał się z zapachem tytoniu.
Przy stole, obok drzwi, siedział tęgo zbudowany pisarz z żółtawą czupryną i mocno różową skórą na twarzy. Pisarz udawał, że jest bardzo zajęty, lecz oficer rzekł tonem, wykluczającym dyskusję:
— Potrzebuję natychmiast widzieć się z Iwanem Piotrowiczem.
Pisarz podniósł się z krzesła i zpodełba spojrzał na mówiącego. Jednocześnie uchyliły się drzwi w głębi pokoju i wszedł człowiek szczupły, szpakowaty, odziany w szynel oficerski. Miał szpiczastą głowę, szpiczasty nos, załzawione oczy, a pod dużemi wąsami usta zawsze smutno uśmiechnięte. Moralną cechę Iwana Piotrowicza stanowiła obawa. Bał się przedewszystkiem surowego generał-gubernatora, następnie żandarmów, potem więźniów, ażeby się nie głodzili i nie hałasowali; bał się swego pisarza, Kosti, i jeszcze bał się okropnie, bezbrzeżnie, szubienicy, ustawionej na podwórzu więziennem.
W gruncie rzeczy Iwan Piotrowicz był dobrym człowiekiem. Od kilku miesięcy prosił o przeniesienie go na posadę nadziratiela szpitalnego, a od czasu pierwszej egzekucji szubienicznej w więzieniu upijał się co wieczór.
— Jestem Aleksiej Kiryłowicz Popow — rzekł oficer — podporucznik ...skiego pułku. Przyjechałem z polecenia generał-gubernatora.
I podał nadziratielowi kopertę, którą ten otworzył dygocącemi rękoma.
A tymczasem oficer patrzył mu w oczy i myślał:
„Raz... wydobywam rewolwer... Dwa!... do skroni... Trzy... pal...“
Nadziratiel przeczytał list i podał go pisarzowi.
— Generał-gubernator rozkazuje wydać im tego tam Chrzanowskiego.
— Ważny więzień — rzekł pisarz.
— Ważny więzień... — powtórzył nadziratiel.
— Bardzo ważny — odparł oficer. — Innego generał nie wzywałby do siebie o tej porze.
Pisarz otworzył wielką księgę, przewracał karty... szeptał z nadziratielem... Oficer myślał:
„Tobie, poczciwcze, nie... Ale ten padlec pisarz dostanie w łeb!... Raz!... wydobyć brauning... Dwa... przyłożyć do skroni... Trzy!... wypalić...“
— Nie macie eskorty?... — spytał nadziratiel.
— Poco?... Ażeby zwrócić uwagę bandytów?... — odpowiedział oficer.
— Prawda!... — szepnął nadziratiel.
— Może papierosa?...
— Dziękuję. Nie pora.
Nadziratiel znowu poszeptał z pisarzem.
— Może herbatki?... — odezwał się po chwili.
Oficer zrobił krok naprzód.
— Iwanie Piotrowiczu — rzekł — ośmielę się zwrócić waszą uwagę, że z rozmysłem opóźniacie spełnienie bardzo pilnego rozkazu...
— Bo ja nie wiem, czy mogę wam wydać aresztanta!... — zawołał nadziratiel.
— W takim razie musicie jechać ze mną do generał-gubernatora i przed nim się wytłomaczyć...
— No, a co teraz?... — spytał przerażony nadziratiel pisarza.
— Rozkaz wyraźny — odpowiedział pisarz. — Trzeba oddać więźnia.
Nadziratiel zadzwonił, a gdy ukazał się jeden z więziennych dozorców, kazał przyprowadzić Chrzanowskiego.
— Tylko niech weźmie czapkę i palto — rzekł nadziratiel, a zwróciwszy się do oficera, poprosił o pokwitowanie.
— Nie mam jeszcze więźnia — odpowiedział oficer.
Nadziratiel potrząsnął głową i popatrzył na pisarza.
— Was, Aleksiej Kiryłowicz, przeniosą z linji do żandarmów... Wy bardzo rozważni!...
Zamiast odpowiedzieć, oficer zapytał:
— Iwanie Piotrowiczu, czy nie moglibyście pożyczyć mi jakiej szyneli i furażerki?... To będzie najlepsza eskorta.
— Z wielkimi zadowoleniem!... — odpowiedział nadziratiel. Wyszedł do drugiego pokoju i niebawem przyniósł żądane ubranie. Jednocześnie drzwiami od korytarza wszedł Chrzanowski. Na widok oficera zrobił jakiś ruch, ale Popow zwrócił się do niego:
— Wasze nazwisko?...
— Chrzanowski.
— Imię i otczestwo?...
— Wacław Ludwikowicz.
— Gdzie aresztowany?...
— Zajączkowski porwał mnie tutaj...
Oficer machnął ręką.
— Widzę, że ten sam... Dajcie pokwitować...
Nadziratiel potrząsnął głową, patrząc na pisarza. Był zachwycony energją i przytomnością oficera.
Popow podpisał kwit z odbioru Chrzanowskiego i rzekł:
— Przygotujcie kwit, gdy odwiozę aresztanta.
Zwrócił się do Chrzanowskiego:
— Włóżcie ten szynel i czapkę... Pomóżcie aresztowanemu — dodał do pisarza. A gdy Chrzanowski został ubrany i zapięty, oficer wziął jego barankową czapkę do kieszeni i powiedział:
— Chrzanowski... pojedziecie ze mną niedaleko stąd... Ostrzegam was przy świadkach (panowie słyszycie?)...
— Słyszymy — odpowiedział pisarz.
— Ostrzegam Chrzanowskiego przy świadkach, że gdyby chciał wyskoczyć z sanek, albo gdyby zwracał się do kogo na ulicy, będę zmuszony zastrzelić go...
Pisarz wyprostował się jak struna, nadziratiel z niewymownym zapałem uściskał rękę Popowa i wyprowadził go wraz z jego więźniem aż do furtki.
— Najlepiej będzie — rzekł Popow do Chrzanowskiego — jeżeli aresztowany weźmie mnie w sankach pod rękę i będzie ze mną przyjemnie rozmawiał...
— Maładiec!... — wykrzyknął zachwycony nadziratiel i własnoręcznie, szeroko otworzył furtkę, poza którą zniknął Popow i aresztant. Po chwili zaskrzypiały sanki.
— O, tacy powinni być w żandarmerji!... — powiedział nadziratiel do pisarza, wróciwszy na górę. — Nu, ja teraz zdrzemnę się, a jak wróci Popow, ty, Kostia, obudzisz mnie. Ot, takich nam potrzeba!...
— A ja, głupi, zrazu pomyślałem, że to ktoś przebrany za oficera... — odrzekł pisarz.
— Dobrze mówisz, żeś głupi, Kostia. Ja natychmiast zrozumiałem, kto on taki. On będzie żandarmem... Generał umie wybierać ludzi... Kochany!...
— Mądry człowiek... liberalny człowiek... dusza człowiek!... — zakończył pisarz.

Wsiadłszy do sanek z Chrzanowskim, oficer wziął go pod ramię i silnie przyciskając, zapytał po francusku:

— Poznałeś mnie, Waciu?...
— Ty jeden mogłeś zrobić coś podobnego!... — odpowiedział Chrzanowski, drżąc całem ciałem.
— Rozepnij szynel — mówił oficer już zamieniony w Świrskiego — i kładź do paltota... Tylko nie pomyl się z kieszeniami... Tu jest brauning, magazyn i zapasowe naboje... To twoja czapka... a to pugilares z paszportem i pieniędzmi... Masz dwieście rubli i paszport na imię Antoniego Cieplaka... Pisarz leśny, z którym pojedziesz, odeszle cię do Grudy, a stamtąd zmykaj do Galicji...
— Nie wiem, jak ci się wywdzięczę, Kaziu!... — szepnął Chrzanowski.
— Nic nie mów!... — przerwał Świrski, głosem nieco zmienionym.
Zatrzymał sanki przed jakąś restauracją, wsunął zwitek bankocetli w rękę dorożkarzowi i pociągnąwszy Chrzanowskiego, wszedł do sieni. Przebiegli korytarz, podwórko, potem Świrski uchylił bramę, zamkniętą na kołek, i obaj znaleźli się w uliczce zupełnie pustej. Szybko minęli drugą i trzecią uliczkę, na których znajdowało się coraz mniej domów, wreszcie zatrzymali się między szopami i parkanami. Tu czekał na nich człowiek skulony, z rękoma w kieszeniach.
— Aaa!... chwała miłosiernemu Bogu, kiedy tak... — odezwał się człowiek.
— Konie są?... — zapytał Świrski.
— Pisarz czeka przed naszą fabryką — wziął pakę tytoniu...
— Niema nikogo?...
— Tylko nasz akcyznik — odpowiedział człowiek.
— Waciu, bywaj zdrów... i idź z tym obywatelem, a szynel i czapkę wojskową rżnij gdzie w rów... — rzekł Świrski, obejmując Chrzanowskiego za szyję. Eks-więzień schwycił go za rękę i chciał pocałować, ale Świrski wyrwał się.
— Na śmierć i życie... — szepnął Chrzanowski.
— Nic nie mów... nic... Idźcie!...
— Co tobie, Kaziu?...
— Nic... Jestem trochę rozklekotany... Zaczynam czuć nerwy...
Popchnął Chrzanowskiego i uciekł za szosę. Tam przelazł przez parkan, przebiegł ogród, gęsto zasadzony śliwami, znowu przeskoczył parkan i znalazł się w innym sadzie. Gdy przeciskał się między krzakami porzeczek, coś go szarpnęło za szablę. Świrski skamieniał. Przez mgnienie oka nie śmiał spojrzeć za siebie, lecz, gdy z trudem odwrócił głowę, przekonał się, że zatrzymuje go krzak.
W taki sposób około kwadransa szedł zamiejskiemi ogrodami, nasłuchując i wyglądając za parkany. Wreszcie wydostał się w aleję starych drzew i nią, kryjąc się za pnie, dobiegł do fabryki żelaznej, której kominy dymiły, a w oknach migotały żółtawe światełka. Świrski zapukał do szwajcara.
— Raz... dwa... trzy... cztery... — rachował uderzenia pulsu. — Ach, jakże marudzi!... Raz... dwa... trzy... Zasnął, czy kiego djabła?...
Zgrzytnął klucz, drzwi uchyliły się... Na widok oficera szwajcar chciał zamknąć; ale Świrski rzucił się i gwałtem wszedł do sieni.
— Nie poznajecie mnie?... — zawołał.
— To pan?...
— Niema nikogo?...
— Nikogo... wszystko spokojnie...
— Rzeczy moje są?... Chcę się przebrać...
Szwajcar poprowadził go w głąb podwórza, do jakiegoś składu, przy którym znajdował się malutki pokoik. Zapalił świecę.
— Pan zmarzł... — rzekł szwajcar. — Możeby wódki?...
— Chyba bromu... — odpowiedział Świrski.
— Rumu nie mam, ale stary krupnik.
— Dajcie i krupnik...
Szwajcar wyszedł. Świrski niechcący spojrzał w małe, popękane lusterko i prawie nie mógł się poznać. Miał oczy zapadnięte, twarz sinawą, a dolna szczęka dygotała mu w prawo... w lewo... w prawo... w lewo... prędzej, aniżeli podniecone tętno.
Zdjął rewolwer i szablę, zrzucił szynel, pod którym była cywilna marynarka, odpiął od butów lakierowane cholewy i prędko narzucił paltot cywilny. Gdy ukazał się szwajcar z buteleczką, Świrski wyrwał mu ją z rąk, przyłożył do ust i pił... pił... Potem z szyneli, czapki wojskowej i cholew zrobił zawiniątko, wsunął do niego szablę i rzekł:
— Do pieca można?...
— Jak trzeba, to można... — odpowiedział szwajcar, wzruszając ramionami.
Pobiegli obaj przez podwórko, wdrapali się na chwiejne schody i stanęli na szczycie pieca, podobnego do wieży, w głębi której, niby w studni, płonęło oślepiające ognisko. Świrski rzucił tam szablę i zawiniątko. Jaskrawa powierzchnia ogniska na chwilę pociemniała, zaróżowiała, a nareszcie odzyskała pierwotną barwę.
Świrski głęboko odetchnął. Dla niego jeszcze nie minęło niebezpieczeństwo, ale już nikt nie będzie skompromitowany!
— Chciałbym odpocząć — rzekł Świrski.
Szwajcar zaprowadził go do magazynu, skąd przez otwór, jemu tylko wiadomy, można było wymknąć się w pole.
— Chłodno tu, ale bezpiecznie — powiedział do Kazimierza. Życzył dobrej nocy i wyszedł, powłócząc nogami.
Świrski został sam, w ciemności. Zdawało mu się, że słyszy ciężki, niespokojny oddech; chciał zapytać: kto tam?... lecz spostrzegł, że to on sam dyszy. I nagle opanował go strach bezkształtny, bezdenny... Przypomniał sobie dwa słupy z chwiejącemi się u belki sznurami... przypomniał więzienie, w którem blisko pół godziny znajdował się za zamkniętą furtką, na krawędzi samobójstwa... Przypomniał bezczelne zuchwalstwo, z jakiem przemawiał do człowieka, który mógł być jego ojcem... A nareszcie przypomniał sobie stek kłamstw, jakie popełniał każdym wyrazem, każdym ruchem. Ta konieczność wmawiania w siebie obcego charakteru, grania komedji o kilkanaście kroków od szubienicy, wydała mu się czemś tak nieznośnem, tak okropnem, że schwycił się za głowę, chciał gdzieś uciec, a nadewszystko chciał krzyczeć wniebogłosy.
Ale ostatnim wysiłkiem woli opanował się, wbił chustkę w usta i tylko cicho jęczał: „A-u... a-u... a-u!...“ Potem zaczął gimnastykować się rozpaczliwemi ruchami, wyłamywał sobie palce, uderzał się pięściami w nogi i nareszcie zasnął.
Gdy nazajutrz o piątej rano zbudził go szwajcar, Świrski wytarł twarz i ręce sadzą, potem umył się i z grupą nocnych robotników opuścił fabrykę, nie zaczepiony przez nikogo. Wkrótce znalazł się we wsi podmiejskiej, gdzie najął konie u gospodarza znajomego i pojechał z nim w stronę Słomianek. Gdy wjechali w las, Świrski odzyskał dobry humor.
„Mam przeszło tysiąc rubli — myślał — a byle dostać się do Rożków, odpocznę za wszystkie czasy...“
— Jak myślicie — zapytał gospodarza — do Rożków wolna droga?
Chłop odwrócił się na siedzeniu i pokręcił głową.
— Oj, chyba nie wolna!... — odpowiedział. — Snuje się pełno wojska na wszystkie strony za tym Zajączkowskim, który ponoć wcale nie zginął, ino znowu broi...
Świrskiego tknęło niby przeczucie.
— A do Grudy jeszcze się przemknie?...
— E, do Grudy to pana i jabym odwiózł ze Słomianek. Tam spokojne drogi.
Grudy, to znaczy Galicja i bezpieczeństwo... bezpieczeństwo w ciągu niecałej doby!... Ale Rożków — to Jadwiga... Świrski przypomniał sobie pocałunki i uczuł, że bez zobaczenia Jadwigi nie potrafi wyjechać.
— Jedziemy, panie, do Grudy?... — spytał chłop.
— Nie. Jeszcze czas.
Po wydobyciu Chrzanowskiego z więzienia, a nadewszystko — po odzyskaniu sił, Świrski uwierzył w swoje szczęście. Jeżeli wyszedł cało z tamtej pułapki, jakie już mogłoby mu grozić niebezpieczeństwo?
A tymczasem już w piątek, o dziesiątej wieczór, rozeszła się po mieście X. wiadomość o bezprzykładnie zuchwałem wykradzeniu Chrzanowskiego, a w sobotę o dziewiątej rano wojsko otoczyło fabrykę żelazną i dokonało ścisłej rewizji. Nie znaleziono nic, czegoś jednak — dowiedziano się i wieczorem aresztowano chłopa, który odwiózł Świrskiego do Słomianek.
Dębowski, jeden z pierwszych, usłyszał o dramacie więziennym i o tem, że policja szuka Świrskiego.
„To on taki ptaszek?... — myślał uradowany doktór. — No, gdyby teraz chciał, dam sobie za niego rękę uciąć. A policja niepotrzebnie trudzi się, szukając go. Ten spryciarz już dziś wieczór powinien być w Galicji...“
Naprawdę w sobotę wieczór Świrski był w Słomiankach i leżąc w stodółce, na sianie, medytował, w jaki sposób, pomiędzy oddziałkami wojsk, przemknąć się do Rożków.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.