Dzieci (Prus)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Dzieci
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XXI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IV.

Kolega i przyjaciel Władka Linowskiego, Świrski, mieszkał i stołował się u jednego z profesorów szkoły handlowej, ale zajmował pokój oddzielny.
Był on duży i widny. W jednym kącie stało żelazne łóżko, z twardym materacem i skórzaną poduszką; nad łóżkiem wisiały dwa rapiry, dwie maski i rękawice; przed łóżkiem rozścielała się skóra wilka, którego Świrski zabił własną ręką. W kątach pokoju leżały ciężkie hantle, ściany były zawieszone obrazami bitew i wizerunkami sławnych wodzów z rozmaitych czasów. Szkolne książki, nieliczne i poszarpane, zgromadziły się na półce koszykowej; zaś w szafie za szkłem było widać oprawne dzieła, poświęcone historji powstań, życiorysom wielkich wodzów i spiskowców, albo romansom, jak: „Tajemnice Londynu,“ „Jakób Shepard“ i im podobne. Na stole, obok buteleczki atramentu, stał kosztowny przycisk w formie odtylcowej armaty, zrobionej bardzo dokładnie.
Kiedy Świrskiego zapytywano, w jakim celu nagromadził tyle książek i przedmiotów, związanych z militaryzmem, odpowiadał, że ma zamiar wstąpić do wojska.
Świrski miał kilkanaście tysięcy rubli rocznego dochodu, które stryj oddawał do banku, a młodemu przeznaczył pięćdziesiąt rubli miesięcznie na drobne wydatki. Ale panicz, choć żył skromnie i prowadził się wzorowo, nietylko wydawał całą pensję, ale jeszcze zaciągał corocznie po parę tysięcy rubli długów.
Przynajmniej połowa pieniędzy rozchodziła się na tajemne zapomogi dla kolegów, z którymi Świrski żył bliżej. Co działo się z drugą połową? — niewiadomo. Chociaż — ten i ów twierdził, że Świrski dużo wydaje na kupno broni, najnowszej i najkosztowniejszej. O tem jednak szeptano tak cicho, że wieść nie wychodziła poza najbliższych znajomych.
— Cóż chcecie?... — mówili starsi. — Pradziad i dziad Świrskiego służyli w wojsku polskiem, ojciec i stryj także wojowali, więc trudno dziwić się, że i chłopak ma żyłkę wojacką.
Świrski był wysoki, doskonale zbudowany, miał rysy grube, ale sympatyczne, oczy wyraźne, szare, wyraz twarzy poważny. Co zaś nie godziło się ani z jego stanowiskiem siódmoklasisty, ani z młodym wiekiem, to wyraz skupienia i jakby ukrywania swoich myśli. W rzeczy samej: panować nad sobą, hamować złe czy dobre wzruszenia, było jednem z dążeń Świrskiego.
W tej porze, kiedy stary Linowski wjeżdżał do miasta, jego ukochany syn, Władek, wszedł do pokoju Świrskiego. Władek był to krępy, rumiany chłopak, z kędzierzawemi blond włosami, zawsze uśmiechnięty. Wyglądał na niezgrabnego, ale naprawdę był tak zręczny, jak Świrski, którego kochał więcej niż brata i wierzył w jego genjusz.
Koledzy mocno uścisnęli się za ręce.
— No i cóż?... — zapytał Świrski.
— Wszyscy przyjdą... Tylko ich patrzeć... — odparł Linowski.
— A czy wszyscy pójdą?...
— Ja tylko o sobie wiem, że wszędzie pójdę z tobą...
— A co powie twój ojciec i matka?...
— Mój dziadek w wigilję powstania zamknął ojca w śpichlerzu; ojciec powyjmował deski i uciekł pod Węgrów. A kiedy spotkali się w maju, to mu dziadek powiedział: „Płakałem za tobą, jak baba... Ale gdybyś nie uciekł do partji, uważałbym cię za durnia.“ To samo powie mój stary — zakończył Linowski, śmiejąc się.
— I mój stryj!... — dodał Świrski.
— Nasi ojcowie chodzili jedną drogą, i my pójdziemy razem!... — dodał Linowski.
Zapukano do drzwi, zaczęli schodzić się koledzy. Naprzód piegowaty Modrzewski z barczystym Szamotulskim, potem elegant Zawadzki ze swym przyjacielem Soliterem i pochmurnym Starką, potem Lisowski z Chrzanowskim, Leśniewski z Tryzną, a wkońcu Jędrzejczak, wysoki, zgarbiony, z długiemi rękoma i rudą głową.
Wszyscy byli milczący, zziębnięci, ubrani po cywilnemu. Starka, przywitawszy się, wyciągnął się na łóżku, Chrzanowski po raz setny oglądał obrazy po ścianach, Soliter i Leśniewski zapalili papierosy, a Zawadzki zdjął rapir i zaczął wywijać młynki.
Jędrzejczak wsadził niezgrabne ręce w kieszenie poplamionych spodni i wyginając kolana, spytał złośliwie:
— Cóżeście nowego wymyślili, naczelny wodzu i szefie sztabu?...
— On zawsze lubi błaznować!... — rzekł Linowski.
— To właśnie dobrze — wtrącił Leśniewski. — Czy ma tak trupio wyglądać jak Soliter?...
— Gdyby ciebie tak bolał żołądek!... — mruknął Soliter. Inni roześmieli się nieszczerze.
— Czy mam zacząć od początku?... — zapytał Świrski.
— Taniec od pieca... — wtrącił Lisowski.
— Mów od początku, to łatwiej zasnę... — dodał Starka, ziewając.
We wszystkich tych, niby dowcipnych i zuchowatych odpowiedziach, czuć było przymus i niepokój. Soliter zgubił papierosa i nieodrazu to spostrzegł.
— Koledzy... — zaczął Świrski. — Czy pamiętacie, że przed rokiem utworzyliśmy związek „Rycerzy Wolności,“ z którego miała powstać armja rewolucyjna?... Pamiętacie, że nie cofaliśmy się nawet przed ciężkiemi ofiarami?...
— Pamiętamy! Pamiętamy Brydzińskiego...
— I pomimo Brydzińskiego nic nie zrobiliśmy do tej pory... — wtrącił Starka.
— Kto nie chce robić, nigdy nic nie zrobi... — szepnął Jędrzejczak.
— Starka dobrze mówi — ciągnął Świrski. — Nic nie zrobiliśmy ważnego, ani pięknego. Naprzód nie mieliśmy środków, powtóre nie była wykończona organizacja, a nareszcie — nie było gwałtownej potrzeby. Działali inni, i zdawało się, że działają dobrze...
— Socjaliści!... — wtrącił Lisowski.
— I złodzieje... — dodał Starka.
— Dzisiaj — ciągnął Świrski — organizacja nasza jest dość posunięta. Zjednaliśmy w mieście kilkudziesięciu rzemieślników i subjektów, na wsiach — gospodarzy, gajowych, parobków... Mamy kolegów w Warszawie i miastach prowincjonalnych. Sami uczyliśmy się strzelać, fechtować, maszerować...
— A co to za koledzy w Warszawie i innych miastach?... — zapytał Starka.
— Im mniej będziemy wiedzieli nazwisk, tem dla nas lepiej — odezwał się Jędrzejczak.
— I dla sprawy — dorzucił Linowski.
— Chcecie? — zapytał Świrski.
— Żadnych nazwisk! Żadnych nazwisk! — odezwały się głosy.
— A ja myślałbym... — rzekł Starka, podnosząc się na łóżku.
— Nie myśl, bo cię głowa rozboli!... — przerwał Jędrzejczak.
— Panowie!... — zawołał Lisowski — czy poto przyszliśmy, ażeby się kłócić?... Lepiej posłuchajmy Świrskiego.
— Byle nie marudził... — szepnął Soliter, gryząc munsztuk papierosa.
— Powiem krótko — zabrał znowu głos Świrski. — Rewolucja wchodzi na złą drogę. Spostrzegli to nawet ludzie starsi...
— Nawet stryjowie!... — mruknął Starka.
— Masz rację — ciągnął Świrski bez gniewu. — Mój stryj ciągle powtarza, że to nie jest rewolucja, tylko gnicie. Zamiast bitew — morderstwa; zamiast zdobywania sztandarów — rabunek kas... Gdyby to wreszcie kasy rządowe, czy bankowe! Ale oni ograbiają ludzi prywatnych, zabierają po kilkanaście rubli.
W takim stanie rzeczy potrzeba nagwałt stworzyć wojsko rewolucyjne. W Finlandji ono już jest, w Rosji formuje się, ale u nas jeszcze nie. Trzeba więc przystąpić do tworzenia oddziałów, do sprowadzenia broni w wielkich ilościach... do bitew, a przynajmniej potyczek... Ponieważ starsi tego nie potrafią, musimy to zrobić my, młodzi...
— Zrobimy... zrobimy!... — szepnął wesoło Linowski.
— Ciekawym, kto będzie bitwami dowodził? — wtrącił Starka.
— Naturalnie Świrski... — odparł półgłosem Chrzanowski.
— A ja bardzom ciekaw, do czego to wszystko prowadzi? — odezwał się Jędrzejczak. — Powiedz-no krótko i węzłowato, bo coś za dużo tych wstępów. Przed awanturą z Brydzińskim także była gadanina...
Świrskiemu lekko poróżowiała twarz, ale spokoju nie tracił.
— Powiem w niewielu słowach — rzekł. — Ludzi odważnych, zdeterminowanych, którzy tak jak i my gotowi oddać życie za wolność, mamy już paruset... Potrzeba dla nich dużo najlepszej broni, odzieży...
— Trucizny... — wtrącił Lisowski — ażeby nie dali się brać żywcem...
— Na tę broń i odzież potrzeba pieniędzy — ciągnął Świrski. — Myślałem, że załatwię to własnym majątkiem, ale... nie mogę... Musimy więc...
— Czy nie kraść i rozbijać? — spytał Jędrzejczak.
— Musimy zabrać pieniądze rządowe z kasy gubernjalnej i z filji banku.
— A jeżeli będą tam pieniądze szlachty, kupców? — wtrącił Soliter.
— W takim razie weźmiemy i te pieniądze, ale ja zwrócę je...
— Jeżeli stryj pozwoli — rzekł Starka.
— Stryj nie pozwoli, ażeby mnie nazywano... wywłaszczycielem.
— Dobrze, dobrze! — przerwał Lisowski. — Ale kiedyż to?... jakim sposobem?...
— Mam odkryć plan?... — zwrócił się Świrski do Linowskiego.
— Musisz! — zawołał Starka. — Cóżto, dyktatura?
— A to durnie!... — szepnął Jędrzejczak do Solitera.
— Zupełne warjaty! — odparł Soliter i siadł na krześle, a kolana mu drżały.
Świrski zaczął mówić zniżonym głosem; koledzy skupili się.
— W tych czasach leży bardzo dużo pieniędzy w filji banku... toż samo w kasie gubernjalnej. Którejś nocy urządzi się strzelaninę około cmentarza... wojsko pobiegnie tam, a my... opanujemy bank i kasę.
Ażeby zaś nie dopuścić odsieczy, na drodze z koszar do miasta poprzecinamy ulice drutami... kilku będzie miało bomby. Nie powiem więcej szczegółów. Czy rozumiecie plan ogólny?
— Genjalny plan!... — szepnął Linowski.
— To się dopiero pokaże w wykonaniu. A tymczasem w mieście jest dużo wojska — odszepnął Starka.
Na twarzy Świrskiego błysnął uśmiech triumfu.
— Myślimy o tem — rzekł — i o wielu innych możliwościach. Ażeby więc choć trochę wojska odciągnąć z miasta, pojedziemy... dziś...
— Co?... dziś?... — odezwało się kilka głosów.
— Pojedziemy dziś... zaraz... do lasów za Słomianki. Będziemy strzelać w powietrze... zaczepiać podróżnych... słowem — zrobimy alarm... Wtedy komendant musi urządzić obławę w lasach. A gdy zbierze się tam trochę wojska, my wrócimy do miasta i...
— Pójdziecie do kozy — szepnął Jędrzejczak.
— Nie!... zdobędziemy kasy... — odparł Linowski.
— Albo zginiemy — dodał Świrski.
— Winszować!... — jęknął Soliter.
— Na wojnie ktoś musi ginąć — odparł Świrski. — Czy zresztą nie każdy z nas jest na to przygotowany? A teraz... należycie do wyprawy?...
— Rozumie się! — zawołał Linowski.
— On się jeszcze pyta! — dorzucił Lisowski. — Tylko durnie i tchórze...
— Tchórz, to ja... a dureń, to ty, Lisku! — rzekł Jędrzejczak.
— Głupi jesteś.
— Taką rzecz wypadałoby gruntownie obmyślić — wtrącił Soliter. Usta mu drżały.
— Już obmyślono — wtrącił Chrzanowski. — A teraz zobaczymy, kto pójdzie.
— Wszyscy! — zawołał Lisowski.
— Nie rycz, ty ośle!...
— Bardzom ciekawy: kto obejmie dowództwo? — odezwał się Starka.
Twarze były rozpalone, oczy błyszczące, głosy chrapliwe.
— Pamiętajcie, żeśmy zobowiązali się... już zobowiązali się! — rzekł Linowski.
— Więc rozprawiać niema o czem, tylko gotować się do drogi.
— A broń?... a broń?... — pytał gorączkowo Lisowski.
— Każdy dostanie broń i sto ładunków — rzekł Świrski.
— Hura!... — zapiszczał cicho Lisowski.
— Warjaci! — syknął Jędrzejczak.
— Więc decydujmy się u djabła: iść czy nie iść? — spytał Leśniewski.
— Zdecydowano od świętej pamięci — rzekł Lisowski.
— Nie zdecydowano! — krzyknął Jędrzejczak — gdyż ja nie pójdę.
— Dostaniesz kulą w łeb — odparł Lisowski. — Bo przecież to zdrada. Bo przecie tak zobowiązaliśmy się na cmentarzu, na grobie powieszonego...
Linowski przestał się śmiać. Wtedy Świrski, namyśliwszy się, rzekł:
— Moi koledzy. Zapewne, że ktoby zdradził nasze plany, musiałby... musiałby...
— Przeżegnać świat nogami — wtrącił Leśniewski.
— Kiedy zacznie się wojna naprawdę — ciągnął Świrski — usuwać się od przyjętych dobrowolnie... dobrowolnie obowiązków będzie trudno. Ale dziś jest pierwsza próba, więc udział w niej wezmą tylko najodważniejsi i najchętniejsi.
— Ja! — szepnął Lisowski. — Ja pierwszy!
— Może się coś nie udać — mówił Świrski. — Nie wypróbowaliśmy jeszcze naszych sił.
Jędrzejczak schwycił go za rękę.
— Teraz widzę — rzekł — że naprawdę masz rozum... Jeżeli już chcecie i kto chce robić głupstwa, niech przynajmniej robi to na własną rękę... Niech nie obowiązuje się do tego, czego nie zna, i niech nie zmusza innych... Bo tylko pomyślcie: co pocznie dziesięciu, a choćby stu takich jak wy, co zrobi przeciw tysiącom sołdatów?...
— To dopiero początek — przerwał Świrski. — Za pół roku będzie nas miljony... cała Rosja... cała armja rosyjska... Ale ktoś musi dać początek, chociażby przy tem zginął...
— Naturalnie! — dorzucił uśmiechnięty Linowski.
— Więc nie wyjeżdżamy dzisiaj?... — szepnął z radością Soliter.
— Owszem... kto chce, pojedzie...
— Ale napad na koszary w mieście będzie?... — nalegał Lisowski.
— Głupi!... głupi!... — szepnął Jędrzejczak.
— Chyba... żeby nas wszyscy zawiedli... — odparł Linowski.
— Tak źle nie będzie — wtrącił Starka. — Przez pół roku mieliśmy czas do namysłu... A dziś chodzi tylko o to, ażeby niektórzy koledzy nie rozporządzali się po dyktatorsku... nie wysuwali się naprzód... Pierwsza potyczka lepiej pokaże: kogo słuchać?... kto ma być dowódcą?... To więcej znaczy, aniżeli rapiry na ścianach albo książki wojskowe w szafie.
— A ja jeszcze raz oświadczam, że do tej awantury nie mieszam się... — powtarzał z uporem Jędrzejczak.
— To dziwne!... — rzekł Lisowski. — Niby odważny... należał do wszystkich pochodów... strzelali do niego i nie uciekał, losował razem z nami, a teraz tchórzy...
— Nie mów tak!... — upomniał go Świrski.
— Nie chcę należyć!... — przerwał Jędrzejczak — nie będę należał, choćbyście mnie na śmierć skazali i ogłosili za zdrajcę...
— Chyba zwarjował?... — spytał Starka.
— Nie chcę — mówił Jędrzejczak — mordować ludzi znienacka... nie chcę rozbijać kas i grabić cudzych pieniędzy... Nie chcę!... Ale wy — możecie mordować, grabić... Każdy ma swój gust... Czy mam pójść sobie do djabła, czy też który zechce mi w łeb wypalić?... — spytał szyderczo.
— A jednak ty sam zachęcałeś nas do utworzenia związku „Rycerzy Wolności,“ sam należysz do niego — rzekł Świrski.
— Należałem... nawet dla was porzuciłem socjalistów, ponieważ urządzali morderstwa. Ale dziś wy chcecie robić to samo...
— Nie będziemy mordować... będziemy atakować ludzi liczniejszych i może lepiej, aniżeli my, uzbrojonych...
— Więc jesteście warjaci... Bo sam tłomaczyłeś, jako wielki taktyk czy strategik, że aby odnieść zwycięstwo, trzeba mieć lepsze wyćwiczenie, lepszą broń i więcej ludzi...
— Ale też i nieraz mówiłem, że ludzie, gotowi na śmierć i dobrze kierowani, mogą rozbić nieprzygotowanego nieprzyjaciela... — odparł Świrski. — Zresztą pamiętaj, że w wojsku jest mnóstwo sprzysiężonych, którzy albo pomogą nam, albo co najmniej nie będą przeszkadzali...
— Zawsze te napady znienacka...
— A Japończycy nie napadli znienacka floty rosyjskiej w Porcie Artura? A pieniądze nieprzyjaciół — czy nie stanowią zdobyczy wojennej?...
Jędrzejczak zamyślił się.
— Dobrze — odpowiedział — jak zrobicie się wojskiem, choćby tylko partyzantami, będę należał do was... Wtedy zobaczymy: czy jestem tchórz... Ale do dzisiejszej awantury nie należę, bo jest głupia...
— Oho!... miarkuj się!... osioł!... skacze wszystkim do oczów!... — zaszemrano.
— Powinieneś przynajmniej uszanować tych, którzy idą na niebezpieczeństwo — rzekł Świrski
— Owszem... Jeżeli chcecie, mogę na przeprosiny pocałować każdego w rękę... Kiedy będziecie zdobywali koszary, pójdę z wami... Ale włóczyć się zimą po lasach, alarmować chłopów i Żydów, ani zabierać kas — nie chcę...
— Przecież to nie jest decyzja ostateczna — odezwał się Soliter. — Oni spróbują, co można zrobić... a gdy przekonają się, że nic, powrócą do domu...
— Wiecie, że byłoby paradne, gdybyśmy tak po Nowym Roku zeszli się wszyscy w szkole!... — zawołał Lisowski.
— Wątpię!... — rzekł Świrski.
— Wy będziecie w szkole, a my w polu!... — uśmiechnął się Linowski.
— Albo pod ziemią... — dorzucił Chrzanowski.
— I wtedy właśnie przeżyjemy wszystkich innych... — wtrącił Świrski.
— To trudno!... — rzekł Jędrzejczak. — Kogo tak swędzi gardło, ten musi iść na rożen...
— A ty jesteś pewny, że nie pójdziesz na rożen?... — odezwał się Starka.
— Panowie!... — zabrał głos Świrski. — Konie czekają... Kto łaskaw, niech gotuje się do podróży. My z Linowskim wyjeżdżamy zaraz... Inni po dwu i po trzech niechaj wyruszają za nami niby na święta... Między czwartą i piątą zjedziemy się u gajowego w Słomiankach i tam dostaniemy broń...
Zbliżył się do niego Soliter i rzekł półgłosem:
— Mój drogi, ponieważ sam powiedziałeś, że niema nic nagłego, więc ja... tym razem nie pojadę z wami...
— Jak chcesz...
— Ja także muszę się namyślić... — dodał Leśniewski.
— A ja pojadę — rzekł Starka — i zobaczę, w jaki sposób pan Świrski odegra rolę wodza... Będę nawet słuchał jego rozkazów, ale...
— Zobaczysz — wtrącił żywo Linowski — że to nasz polski Napoleon...
— A ty jego Murat...
— No, nie błaznujcie!... — upomniał ich Lisowski. — Komu w drogę, temu czas...
— A może: komu w trumnę, temu czas?... — roześmiał się Chrzanowski.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.