Dziecię Starego Miasta/Część pierwsza/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziecię Starego Miasta
Podtytuł Obrazek narysowany z natury
Część pierwsza
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI.

Wieczór był pochmurny i mglisty, lampy oświecały blado ledwie najbliższe przedmioty. O mroku w oknach pałacu namiestnikowskiego zajaśniało pierwsze piętro, sale, w których zasiadało Towarzystwo Rolnicze, śpiesznie pragnące ukończyć swe narady.
W mieście panował jakiś ruch niezwyczajny, choć napozór nadzwyczajnego się nic nie działo; na ulicach przechodnie podawali sobie na ucho jakby hasło tajemnicze: — „Na Stare Miasto!“ Ze wszystkich stron ciasnemi uliczkami płynął lud, szczególniej młodzież, czeladź, kobiety, ku ulicy Ś. Jana i Długiej, pod kościół Pauliński.
Ale w miarę, jak tu kupiły się tłumy, stojące spokojnie w jakiemś niemem oczekiwaniu, i rosyjskie straże, policja, żandarmi poczęli się budzić, zaglądać, przeciskać. Tu i owdzie przelatywał konny posłaniec... zabiegały kupki żołnierzy, nie mogące się przecisnąć przez skupiony lud, nie śmiejąc jeszcze nań się rzucić.
Chwilę jakoś w milczeniu oglądano się, szeptano, czekano... A wśród tych mas zbitych przerzynał się ktoś młodszy jakby z rozkazem, zdyszany, rozgorączkowany, i przed nim ustępowali się wszyscy. W oknach wszystkich piętr Starego Miasta wysokich jego starych kamieniczek, świeciły wszędzie pozapalane światła, pełno było głów naciśniętych, ciekawych.
Tłum był tak gęsty, że, zdaje się, rzucona z góry szpilka na brukby nie padła; przytomni coraz się czuli cieśniej, ruszyć się nie było można, a ciżba powiększała się co chwila.
Nagle od strony Paulińskiego kościoła ukazały się pochodnie, usłyszano gwar i krzyki; mnóstwo chorągiewek z orzełkami, z pogonią, niektóre tylko z barwami narodowemi, drobnych, wykradzionych czujności moskiewskiej, mignęły ponad głowami; parę większych przodowało, biały polski ptak swobody i wesela, waleczna pogoń Litwinów, gdy powiały nad tłumy, z wszystkich ust odezwał się radosny, nieopisanego szczęścia, jakoby okrzyk wróżby. I do szału tego niejedna łza, niejeden płacz się wmięszał. Środkiem gęstych zastępów szli ludzie, niosący pochodnie, chorągiewki, chorągwie, przez Stare Miasto, garnąc za sobą zgromadzone tłumy, zdawali się chcieć z niemi razem zmierzać na plac przedzamkowy. Coś tchnęło jednocześnie na wszystkich myślą:
— Pod pałac namiestnikowski, do braci szlachty!
— Tak! Z tym orłem i pogonią, aby przypomnieć im, czyimi są synami.
Ale zaledwie od Paulińskiego kościoła poruszył się pochód ów ku rynkowi Starego Miasta, gdy zewsząd ujrzano obstępujące tłumy żandarmów. Jedni zajmowali drogi, drudzy na koniach w bród przez to morze niewiast, dzieci i starców kopnęli się bić, płazować, rozpraszać. W chwili jednej powstała wrzawa, krzyk, zamieszanie niesłychane... Masa ludzi bezbronnych zalewała tę garść żołdaków, migających dobytemi szablami i próżno chcących sobie utorować drogę.
Wdali głos jakiegoś starszego, przekleństwa zbirów, krzyki niewiast, śpiewy niedogasłe młodzieży, która rozpoczęła pieśń, szczęk wybijanych okien, brzęki szabel, które siekły i mordowały, zlały się w gwar straszliwy i dziki.
Oku też wśród tej ludzkiej fali, miotanej w różne strony, trudno było coś wyraźniejszego dopatrzeć. Dobywał się na wierzch żandarm, to znowu widać było ręce, co go z konia ściągały, pochodnie straszyły konie, z góry domów rzucać zaczęto kamieniami, garnkami, czem kto miał; wyleciało kilka krzeseł, słychać było trzaskające drzwi domów i powolnie wszystkiemi ścieżkami, podwórkami, drożynami tajemnemi rozpływający się tłum. Zażartsi tylko, z gołemi rękami, w ciemnościach, walczyli jeszcze z tłuszczą, która opasywała rynek i starała się go oczyścić.
Trwało to wszystko niedługo, ale obraz był przerażający: Głuche jęki z jednej, przekleństwa z drugiej strony; policja, usiłująca chwytać, żandarmi, miotający się na wszystkie strony, na bruku niedogasłe ułamki dymiących pochodni, połamane chorągiewki, kilku ludzi stratowanych, kilka kobiet rannych, kamienie, skorupy, polana.
Za ludem, który cudem zniknął uliczkami, bramami, drzwiami i oknami w szczelinach Starego Miasta, jakby gwar groźby i przekleństw głucho się rozległ w powietrzu.
Jeszcze chwila, a Moskale pozostali sami, plondrując po domach, wciskając się na podwórza, szturmując do bram i szukając sprawców niepochwyconych tej manifestacji pierwszej, ale groźnej, bo popartej tysiącem (która byłaby się wylała na miasto, gdyby nie barbarzyński napad wojska, co zgniótł ją i rozproszył, a właściwiej tylko rozpędził — nieustraszoną).
Widocznem było, że sprawa była poczęta, ale bynajmniej za wygraną ze strony Moskali uważać się nie mogła; lud odszedł groźny, a ci, co plac otrzymali, poraz pierwszy poczuli, że nie uda się im bezkarnie lud ten upokorzony deptać.
Szable pobroczyły się krwią bezbronnych, ale na czołach wojowników tych, co siekli kobiety i dzieci, pozostały ślady wściekłej rozpaczy słabych. Zgniecione kaski, potłuczone konie, poszczerbione szable, poopalane twarze pochodniami, pogruchotane kamieniami i sprzętami ramiona świadczyły, że niewolnicy wstrząśli nareszcie kajdanami.
Głucha cisza panowała na rynku Starego Miasta; gdzie niegdzie przestraszona policja próbowała jeszcze dobijać się do drzwi, bez czapek służący czerwono-kołnierzowi, poodzierane żołdactwo, które niby czegoś szukało... czasem z góry, niewiedzieć skąd, przelatywał ponad ich głowy śmiech szyderski, ale, gdy podnieśli oczy, spostrzegali okna ciemne i milczące tylko ściany.
Na placu boju starszyzna gorączkowo rozpowiadała sobie triumfy.
W reszcie miasta po chwilowem drgnieniu (bo na okrzyk boju, co żyło, poczęło lecieć na Stare Miasto), panowała cisza grobowa, przymusowa. Z pałacu namiestnikowskiego rozchodziła się szybko szlachta, przerażona, ciekawa, uchodząc do mieszkań. Spotykający się szeptali sobie na ucho wiadomość o napadzie żołdactwa na tłum; ulicami ciągnęły postacie czarne, to zbijające się w kupki, to rozsypujące w szeregi pojedyńczo; pełno wojska wszędzie, patroli; oddziały całe, jedne na placu zamkowym, drugie przy pałacu namiestnika, na Saskim placu...
Ale cicho... Wszystko zbiegło po domach gwarzyć o wypadku.
U Jędrzejowej drzwi zamknięte, światło pogaszone; w pierwszej izbie, jak w grobie, w drugiej na łóżku Franek, krew koło niego... matka we łzach, służąca i jeden towarzysz z rozciętą twarzą.
Dwóch rannych, a najgorzej ranne serce matki, bo się obawiać musi, aby nie zastukał kto do drzwi, aby nie znaleziono Franka, którego rana jest dowodem winy. Zatamowano krew, ale po doktora posłać niepodobna, — byłoby to się wydać: żandarmi u drzwi, policja krąży i szuka winnych. Winni to właśnie ci, co ucierpieli, innych im dowodów nie trzeba. Rząd musi mieć sprawców, bądź co bądź!
Jędrzejowa naprzemiany, to leci do obrazu Matki Boskiej, klęka i modli się, to powraca do syna i całuje jego rękę, obwiniętą prześcieradłami.
Franek blady, lecz ani syknął z bólu... dla matki... Uśmiecha się, łza tylko kręci się na powiekach; to ręka prawa, a czuje, że nią już władać nie będzie — głęboko przeciął ją pałasz żołnierza.
Młot cięty w głowę, podeptany końmi, z rozczochranemi włosami, choć mu się krew leje po policzkach i ścieka po szyi, zaciął usta, a oczy ogniem mu płoną... drży jeszcze niedokończoną walką. Obwinął ręcznikiem skroń, i ani myśli o sobie, duma...
— Dużo, dużo pognietli... a co kobiet, co dzieci!
— Widziałem kobietę z ręką odciętą...
— Widziałam, panuniu, staruszka, którego siwe włosy tarzały się po kamieniach; jęczał, prosząc litości, koń żandarmski gniótł mu piersi.
— Na miły Bóg, poco to przypominacie! — zawołała łamiąc ręce Jędrzejowa. — Dosyć tego, co oczy widziały, czego nie zapomni serce nigdy... O, zwierzęta dzikie! Konie iść nie chciały na ludzi, a oni siekli pałaszami bezbronnych! Alem miała też pociechę, żem garnek z ukropem cisnęła na łep psu jakiemuś — widziałam, jak się pochwycił za głowę i zsunął z konia.
— Aj, panuniu, cicho! — przerwała służąca. — Ano paniczowi to jeszcze gorzej słuchać.
— Ano, wyzywacie mnie... Cichoż już, cicho!
— Spojrzcie-no przez okno, jest tam co straży? Czyby nie można, żeby dziewczyna wybiegła po doktora, albo już choć po cyrulika?
— Cyrulik w drugiej kamienicy.
— Ale za drzwi się wychylić niepodobna.
— Nie — do jutra przecie nic się mi nie stanie, a krew zatamowana.
Kłamał Franek, bo przez kilkoro prześcieradeł czerwone plamy już przeszły i powoli spadały z nich krople na podłogę, ale musiał uspakajać matkę.
Ktoś wyjrzał oknem; patrole, milczące, jak posągi, na koniach stały wszędzie, jakieś postacie czarne snuły się w ciszy pod domami. Stare Miasto było widocznie pod strażą jeszcze, nikt się na ulicę nie ważył wyjść.
— Zresztą jam i cyrulika niepewna — odezwała się Jędrzejowa — wiem, że chodzi golić generała jakiegoś... Zmoskalał!
— Gdzie zaś! — przerwała dziewczyna. — Samam słyszała, jak mówił, że, ile razy mu się do brody z brzytwą przybiera, aż mu ręka drży, tak się chce go płatnąć.
— Aco, krew? — spytała matka. — Tyś bardzo blady!
— Nie! Nie! Zwyczajnie — zmęczony jestem; napiłbym się wody — rzekł Franek, dobywając głosu z piersi.
— Słuchajcie-no! — zawołał Młot po rozmyśle. — To tam zgniecenie nogi, to nic; a to płatnięcie w skroń, to mała rzecz, tylko bardzo widoczna. Gdybyście mi dali w co się przebrać?... Franek tak nieopatrzony do rana zostać nie może; z was żadne nic nie poradzi... Jabym tu tak doktora przysłał, że żywa dusza by nie spostrzegła... Znam jednego poczciwego, co nosi mundur moskiewski; powie im, że tu mieszka. Ale sęk, że i mnie się w ręce policji z tą szramą dostać nie chce.
— Daj już pokój! Siedź, siedź do rana! Nic nie poradzim! — szepnęła smutnie Jędrzejowa.
— Gdybyś mnie jejmość posłuchała! — przerwał Młot. — Ja wszystko ślicznie zrobię, tylko kapelusz Jejmościn licho weźmie.
— Mój?... A to jak?
— Muszę się przebrać po kobiecemu, to mnie przecie przepuszczą; wąsów, chwała Bogu, nie mam jeszcze. Dajcież mi byle jaką spodnicę z przeproszeniem, chustkę, salopę, a nadewszystko kapelusz.
Jędrzejowa skoczyła uradowana.
— I tybyś to zrobił? — spytała, całując go w zakrwawioną głowę.
— Nie zrobiłbym, ale zrobię, moja Jejmość, i to póki jeszcze gorączki trocha jest i złości wyniesionej z boju; bo znam moją naturę, że potem siły mnie odbiegną. A — dodał na ucho — i krwi mam pełne buty, i noga puchnie.
Starej łzy się puściły, jak groch, z oczu i odepchnęła go powoli.
— Nie, nie! Toby było okrucieństwo!... A nuż pochwycą? To być nie może! Nie pójdziesz!
Ale wtem spojrzała na syna i postrzegła, że twarz jego coraz stawała się bledsza, a na podłodze kałużka krwi zgęsłej przekonywała o niebezpieczeństwie, bo się coraz zwiększała. Chłopak trzymał się siłą duszy całą, ale co chwila mgliste jakieś mroki i białe płatki przesuwały mu się przed oczyma, sen gorączkowy go ogarniał.
Młot znikł, skinąwszy na służącą. Postrzegł i on, że było pilno potrzeba ratunku; pochwycił pierwsze suknie kobiece, jakie znalazł; śmiejąc się, ale drżący, je przywdział, a gdy się przejrzał w zwierciedle, sam się sobie zadziwił... tak był podobny do ładnej, trochę mężnej i silnej dzieweczki. Tacy to bohaterowie, o twarzach nieporosłych, do największych ofiar byli zdolni. Despotyzm, jak klimat gorący, wczesną wyradza dojrzałość.
Nie można było świecić po wschodach; odemknięto drzwi ostrożnie, i w ciemnościach zsuwać się począł Młot z opuchłą nogą ku dołowi, co chwila sycząc z bólu. Gdy nareszcie z wielką biedą dowlókł się do drzwi, znalazł je zamknięte; a stróż, który, drżąc, przy nich czatował ledwie, zapłacony, zgodził się ostrożnie je odemknąć i wypuścić go na ulicę. O trzy kroki stał żołnierz, o pięć policjant pijany. Młot minął pierwszego, ale drugi go za rękę pochwycił.
— Wracam do domu z roboty, — rzekł cieniuchnym głosem młody chłopak — proszę pana!
— A czego się włóczysz po nocy, ćmo ty jakaś! Do cyrkułu!
Młot mimo nogi spuchłej, wyrwawszy się, był już o kilka kroków, i poszedł dalej, wymijając z kolei drugiego żołnierza, policjanta, żandarma, patrole. Wszystkich udało mu się jakoś ujść i znikł w ciemnościach. Z okna Jędrzejowa go żegnała krzyżem świętym, relikwjami świętego Bonifacego, i, choć noc była ciemna i mglista, dojrzała oczyma matki, że ujść mu się udało.
Gdy powróciła do łoża Franka, znalazła go w tej samej postawie, walczącego ze srogim bólem i osłabieniem niewymownem; pocichu prosił ciągle wody, ale głosu mu w piersi brakło. Spojrzawszy na matkę, ożywił się nieco.
— Gdzież Młot? — spytał, bo już zapomniał o jego odejściu.
— Jakto? Ale cicho!... Poczciwe, anielskie serce!... Przemknął się.
— Ale on ranny!
— O! I potłuczony — ale poszedł.
— O, co to za serce! Co za siła!
— Nie mów... to cię męczy. Ściśnij rękę, może się krew zatamuje, a Pan Bóg ześle doktora.
Noc była późna, głucha cisza, jak po burzy; w całem mieście spokój jakiś groźny, milczący, poważny. Jędrzejowa w rozpaczy, którą objawić się lękała, klęczała przed obrazem Matki Boskiej, gdy w parę godzin ktoś zapukał ostrożnie.
— Od Młota — rzekł przeze drzwi — Puszczajcie!... Otwarto i młody człowiek w mundurze wojskowym wbiegł szybko do pokoju; nie przywitał się nawet, rzucił okiem tylko i...
— Wody! Bandażów!... — rzekł żywo. — Gdzie ranny?
Matka poprzedziła go spiesznie, prowadząc za sobą; doktor wbiegł.
Gdy rękę rozciętą zaczęto rozwijać, Franek mimo wysileń, aby się utrzymać przytomnym, omdlał. Jędrzejowa załamała ręce, lekarz był chmurny i zafrasowany; otrzeźwiono wprędce rannego i wzięto się do opatrywania.
— Czy stracę rękę? — zapytał pocichu chłopak.
— Ale gdzież znowu? Nie! Nie!... Krwi tylko dużo ci uszło — szepnął doktor. — Matka słucha; gdy opatrywać będę, choć cię zaboli, nie krzycz... z ulicy mogą także posłyszeć. Bóg da, będziesz zdrów i odemścisz im tą samą ręką; męstwa tylko!
W ciszy, wśród nocy, pokryjomu odbyło się to pierwsze opatrzenie rany; a choć doktor powiedział, że ręki nie straci, przecięta głęboko, nie robiła nadziei, żeby do niej władza wróciła.
Wreszcie wszystko było skończone.
— Jutro — rzekł do Jędrzejowej — chociaż chory i osłabiony, życzyłbym mu jakkolwiek się stąd wynieść;... na Starem Mieście będą pewnie wszystkie domy przetrząsać; potrzeba go schować.
— Ale dokąd? Jak? — zawołała Jędrzejowa.
Doktor milczący wysunął się powoli.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.