Dziecię Starego Miasta/Część druga/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziecię Starego Miasta
Podtytuł Obrazek narysowany z natury
Część druga
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VIII.

Choroba jeśli nie obali człowieka, to go podnosi na duchu; cokolwiek mocy wewnętrznej — a boleść zwyciężona przemienia się w potęgę, uzupełnia, dźwiga, daje męstwo i cnotę. Kto nie zginie od niej, ten do niepoznania olbrzymieje. Tak się stało z Frankiem, którego łoże boleści wkrótce na proroczy trójnóg się zmieniło; leżąc samotnie, myśląc, czytając, zatapiając się w sobie, biorąc z wypadków nie ich fizjognomję, ale myśl i treść samą, nabył daru jasnowidzenia spraw ludzkich, który tylko w szczególnych razach bywa własnością człowieka. Sąd jego był tak trafny, rada tak dobra, a przewidywanie przyszłości tak prawie zawsze niechybne, że i Młot i inni u niego składali rady, do niego szli, gdy rozpoczynać co było potrzeba. Jednakże zwykle sięgali dalej, niż on chciał, a stąd płynęły szkody i zawody. Raz rozpoczętego ruchu powstrzymać nie była podobna, porywał on nawet chłodniejszych ludzi; wszystko, co przez lat trzydzieści spało, nienawiść, niewiara, pragnienie zemsty, budziło się z kolei i porywało za sobą.
Każdy dzień przynosił nowe hasło do tego boju, który prowadzono bez innej broni nad wytrwałe męstwo. Śpiewy po kościołach, zebrania na ulicach, opozycja cicha i nieustępująca kroku przedłużały walkę, jątrzyły pogan, rozżarzały uczucia w najozięblejszych. Kościoł i nabożeństwo były prawie jedyną bronią Polski, przeciw której jeszcze Moskwa wahała się wystąpić z całą gwałtownością swoją.
Część społeczności bojaźliwej opierała się temu ruchowi, druga je ciągnęła; nikt nie wiedział, jak to daleko zajdzie, ale pocichu mówili już sobie wtajemniczeni: Do rewolucji!
Innym, ostyglejszym, ostateczność ta zdawała się wprost niemożliwą; spodziewali się, iż w chwili wybuchu powstrzyma ją brak wszystkiego, co mogło jakąkolwiek podawać nadzieję.
I tak płynęły godziny za godzinami, dalej a dalej; każdy dzień zbliżał kres, na który z obawą patrzyli wszyscy.
U łoża chorego niemal codzień zbiegali się dla cichej narady spiskujący. Lecz możnaż to było nazwać spiskiem, co wistocie było podzieloną pracą, wszystkim wiadomą, prócz tych, którzy ani języka, ani uczucia Polski zrozumieć nie mogli.
Jędrzejowa dosyć zrazu była rada, że Franek nie leżał opuszczony, że o nim nie zapomniano, ale wkońcu uczucie matki ją ostrzegało, że w tem być może i jej niebezpieczeństwo. Przybiegano nieostrożnie, hałasowano wiele, wychodzono tłumnie, często i późno w nocy, nie było najmniejszej oględności w tych naradach; policja, jakkolwiek niedołężna, zawsze ślepą być nie mogła.
Raz i drugi prosiła stara Młota o trochę ostrożności, ale on ją uspokoił, a Franek śmiał się z przesadzonej macierzyńskiej obawy.
— Papierów żadnych nie mamy — mówił do matki — a że mnie przychodzą chorego odwiedzać, nic naturalniejszego.
Przybywali też przez politowanie odwiedzać go nietylko znajomi, ale zupełnie nieznani. Był nawet pan Edward parę razy z zakłopotaną miną i niepewnem słowem. Kilka figur wielce dwuznacznych docisnęło się do łoża Franka tym sposobem; między innemi jakiś pan Zagrodzki, grający rolę zapalonego patrjoty, wiedzący doskonale, co się gdziekolwiek działo i pobudzający gorąco do nieustannych manifestacyj. Robił on małe przysługi i oświadczał się z wielką miłością i uwielbieniem dla męczennika sprawy ojczystej, jak się wyrażał, pomimo to Jędrzejowa jego miny lisiej i grzeczności nadskakującej instynktowo znieść nie mogła. Zagrodzki o sobie i swem położeniu nie mówił nigdy, zaklinał się tylko przy każdej zręczności, że gotów jest dać życie dla drogiej ojczyzny. Z opowiadań jego można się było domyśleć, że służył w jakiejś kancelarji, z obrotów, że mało miał do czynienia; widywano go cały Boży dzień na ulicy, wszędzie, gdzie była jaka narada — w chwili czynu wszakże zawsze się gdzieś zawieruszył, zawsze mu coś przeszkadzało, by się do manifestacji, do śpiewu i nabożeństwa przyłączył: pokazywał się, jak śmieciuch, przed burzą, w czasie burzy już go nie było.
Szczególną powziąwszy jakąś przyjaźń dla Franka, przychodził do niego w różnych godzinach, starał się wpaść na rady, które się tam odbywały, szczęściem jakiemś to mu się nie udawało. Franek także miał wstręt do tego człowieka grzecznego, potulnego, usłużnego do zbytku, nadskakującego niezmiernie, a byle powód, wylewającego się z potokiem słów, nacechowanych przesadą, która kazała wątpić o szczerości. Gdy się raz tu wcisnął, pozbyć się go nie było podobna. Franek, pytany o niego, odpowiadał kiwając głową:
— Niepewna bardzo figura... śledzim go.
Od tego wieczora, gdy biedna Anna tak ciężko zabolała, odwiedzając przyjaciela, rzadko już mogła przychodzić do niego.
Ojciec spotykał ją zawsze w progu ostremi wyrzutami za płochość, szpiegował, liczył godziny. Boleść, której doznała, uczyniła ją bojaźliwszą. W sercu jej nie zmniejszyło się przywiązanie dla Franka, który wyrósł w jej oczach; ale z niem nie była już tak śmiała, jak wprzódy.
Dziwna też okoliczność wpłynęła na zmianę domowych stosunków Czapińskiego.
Profesor, który z wysokości swej emerytury spoglądał na syna przekupki, jako na istotę niegodną zbliżyć się do córki jego, sam był (trzeba nareszcie powiedzieć prawdę) synem ubogiego mieszczanina z Łosic na Podlasiu. Matka jego sprzedawała ogórki, których to miasteczko tak wiele wydaje; ojciec chodził w kapocie sam za poczciwą sochą; ubogi domek ich, gniazdo rodzinne, zamieszkiwał dotąd szwagier Czapińskiego, który, z siostrą się jego ożeniwszy, ojcowiznę kupił.
Dwóch ich było braci wyszłych z Łosic naprzód do szkół w Białej, gdzie dosyć dobrze się ucząc, już o własnych siłach dobili się do Lublina, kończąc nauki, potem do Warszawy do uniwersytetu. Jeden, jak widzieliśmy, wykształcił się na profesora, drugi poszedł drogą administracyjną, nie mogąc wszakże daleko nią zajechać.
Niezmiernie praktyczny, ale dosyć tępego umysłu, który poza pewne granice, gdzie już sama praca nie starczy, a talent potrzebnym się staje, nie przeszedł; brat profesora wyforytował się nareszcie na burmistrza w jednem mieście handlowem. Był to w jego rozumieniu szczebel do dalszego postępu; ale na tym, dosyć wygodnym szczeblu od dnia do dnia pozostał na całe życie. Ożenił się tam, zagospodarował, obeznał z miejscowością i dorobił się majątku. — Później żona mu umarła, dzieci także; wdowcem, przywiązał się do ciułania grosza i w tym zawodzie nader był szczęśliwy. Współki tajemne z żydami, do których pozycja urzędowa pomagała, pożyczka na procenta i tym podobne szacherki, a życie więcej niż skromne, bo skąpsze co dnia, uczyniły go — stosunkowo do położenia — krezusem.
W miarę, jak rosły kapitały, rosło i skąpstwo pana Porfirego, rosła chciwość.
Rzadko zaglądał do Warszawy, a gdy przyjeżdżał, przez oszczędność stawał u brata. Żywił go brat, za co wywdzięczał mu się, czasem przysyłając zaśmierdłą zwierzynę, darowaną sobie przez kogoś a odtransportowaną bezpłatnie przez znajomego konduktora dyliżansu. Całe ich stosunki na tem się ograniczały.
Czapiński junior myślał się jeszcze z bogatą wdową po jakimś mieszczaninie ożenić, gdy nagle apopleksja przyszła przed zapowiedziami.
Spadek po zmarłym bez testamentu i potomstwa bracie przypadł wcale niespodziewanie profesorowi, który nie chciał zrazu wierzyć oczom i uszom, gdy inwentarz okazał w gotówce, listach zastawnych, akcjach kolei i t. p. do czterechkroć stu tysięcy złotych, nie licząc weksli mniej pewnych i zaplątanych xx należytości.
Zmieniło to nietylko przykre dosyć położenie emeryta, nietylko jego dla córki nadzieje, ale — niestety — nawet sposób jego zapatrywania się na świat.
Profesor, choć stary, uległ dziwnej metamorfozie: uczuł wstępującą w siebie powagę kapitalisty; grosz, o którym z Seneki i Horacjusza prawił tak pogardliwie, nagle mu zasmakował. Znajdował teraz, że jest niezbędnie potrzebny do życia, że ci tylko nie uznają jego ważności, co sami go nie mają. Przeraziło to Annę, ale na nią nic a nic nie wpłynęło; pozostała, jaką była, owszem pilniej jeszcze czuwającą nad sobą, aby się nie zepsuć i nie zmienić.
Wieść o tym groszu burmistrza rozbiegła się po mieście z ust prawnika, którego Czapiński użyć musiał do likwidacji. Powiększono nieco spadki dla tem większego efektu.
Anna była bogatą dziedziczką, młodzież znajdowała ją teraz daleko jeszcze piękniejszą. Pan Edward już nie przez punkt honoru eleganta, ale naserjo starać się o nią począł.
Jego szlachectwo, stosunki, koligacje, rozum statysty — mówił teraz profesor Czapiński — bardzo go u ojca panny dobrze stawiły.
Wielki ów opozycjonista i patrjota, republikanin-emeryt, zszedł z tej roli nieznacznie na zachowawczą, zbliżył się do Edwarda. Znajdował wprawdzie dotąd, że rząd jest nieumiejętny, złej woli, że nie zna kraju, i t. p., ale też silnie wyrzekał przeciwko niesforności młodzieży, brakowi poszanowania dla starszych, przeciwko duchowi nieładu, który zawładnął dziećmi niedojrzałemi.
Anna płakała i milczała; zrazu sądziła, że to wywoływała potrzeba gderania, ale później smutno się jej zrobiło. Musiała wyznać przed sobą, że i ojciec jej był... tylko człowiekiem.
O całej tej sprawie Franek nic nie wiedział; starała się Anna trochę o to, aby go nikt o tem nie uwiadomił z boku. A że nic w jej stroju i obyczajach się nie zmieniło, Franek pozostał w nieświadomości zupełnej o wielkim wypadku.
Od niejakiego czasu Edward, który miał to za sobą, że się kochał w Annie wprzód, nim została dziedziczką, coraz napastliwiej uprzykrzać się jej zaczął. Ojca miał zupełnie za sobą: razem z nim narzekali unisono na niesforność młodzieży; ale Anna, która dawniej wstręt do niego czuła, teraz mu jeszcze większy okazywała. Ile razy spotkali się sam na sam, nie taiła się z nim. Edward milczał pokorny, znosił, ale był uparty. Trochę mu szło o piękną Annę, wiele też o ów niespodziany posag.
Bojąc się starej Jędrzejowej, która nic także o nowem bogactwie Anny nie wiedziała, dziewczę, uwiadomione przez Kasię, kiedy Franek był sam, przybiegało uścisnąć rękę przyjaciela i smutnie z nim chwilę poszeptać. Między nimi obojgiem wypadki te przesuwały się, jak całun grobowy; miłość ich nie miała tych horyzontów jasnych, które ją dawniej rozpromieniały; dziś czuli oboje przed nią jakby ścianę cmentarną. Annie trudniej było, niż kiedy, przyjść odwiedzić dom na Starem Mieście, gdyż Edward wyraźnie ją szpiegował, i zawsze prawie, wchodząc lub wychodząc, gdzieś się z nim spotykała.
Uparty ten kochanek niecierpliwił ją, ale go odpędzić nie było podobna. Słuchał łagodnie wyrzutów, kłaniał się grzecznie, nazajutrz powracał znowu. Dreszcz zimny przebiegał Annę, gdy go ujrzała, a pewną była prawie, że go za sobą zobaczy, kiedy jej najmniej był potrzebny.
Było to wieczorem chmurnym i wilgotnym. Patrole przebiegały gęste po ulicach Warszawy, a symptom ten, który naprzemiany ustawał i wznawiał się bez przyczyn widocznych, często na dziwne naprowadzał domysły.
Pomimo straży małe kupki ludzi snuły się zwłaszcza mniejszemi uliczkami, i rozsypywały po domach. Fizjognomia miasta była smętna, dzwony biły w dali wśród uroczystego milczenia, jakby godziny długiej męczarni.
Na placu około zamku było pusto, a wiatr od Wisły chwilami go zmiatał i, wpadając w sąsiednie ulice, szumiał w nich, jak swawolne dziecko. Gęste, sine chmury przebiegały niebo, na którem domyślać się tylko można było księżyca, ale go widać nie było.
Przez plac Zamkowy przebiegała to dorożka jakaś, która stawała u bram zamku, to się przesunął człowiek obwinięty płaszczem, który tam nagle wpadł i znikł w ciemnej bramie. W niewielu oknach świeciły się blade, jakichś czuwających tam oznajmujące ogniki.
Było już dobrze po dziesiątej.
W jednym z apartamentów dolnych, wychodzących na dziedziniec wewnątrz zamku, noszących jeszcze ślady dawnego przerobienia za Stanisława Augusta, przedpokój pełen był jakichś postaci, które przy oszczędnem świetle jednego kinkietu, dymno płonącego u ściany, fantastyczne się wydawały.
Przedpokój ten poprzedzała izdebka wąska, w której było kilku kozaków i pisarzy wojskowych. Cisza panowała w nim, przerywana rozmową i poziewaniem ostrożnem tej służby, której niemiła woń wypełniała ewaporacjami tytoniu, wódki i cebuli to wnijście; kilka płaszczów wisiało na kołkach. Kozacy mieli tę ostrożność, że, nim je powiesili, przerewidowali kieszenie, azali w nich nie było co, mogącego się na tytoń, wódkę lub cebulę przemienić.
W drugiej izbie, o której wspomnieliśmy, szerokiej, pustej, ostawionej ławami i kilkoma wyplatanemi krzesełkami, na ścianie niegdyś ozdobnie wygipsowanej, przybity był prosty zegar z wagą, gdaczący długie wyczekiwania godziny. Wskazywał on jedenastą, ale miał zwyczaj się śpieszyć.
Tu w różnych postawach i, jakby wstydząc się siebie, siedziało kilka osób, które się cicho wsuwały, obawiały być postrzeżonemi i wymykały nieznacznie. Z nich do następnego pokoju powoływano po jednej, zostawując resztę oczekującą po kątach.
Cisza głęboka panowała w tym przedpokoju władzy, w którym podpułkownik żandarmów, jakiś oszarpaniec, para elegantów i kilka nieodgadnionych figur, w cieniu ukrytych, siedzieli i potroszę się zżymali.
Z sąsiedniego saloniku zalatywał tu niekiedy głos donośny, który, wybuchnąwszy, jakby mimowoli, natychmiast się poskramiał. Salonik ten niewiele był ozdobniejszy od izby oczekiwania, przybrany tylko w sprzęt konieczny, w sofy, parę długich stołów i kilka rozmaicie powykręcanych krzesełek. Lampa jedna stała na okrągłym stole, pełnym papierów, druga mniejsza na bocznym, gdzie schylony jegomość jakiś, w wytartym fraczku, pisał szybko i niespokojnie.
Po salonie przechadzał się mężczyzna lat średnich w generalskim mundurze bez szlif, z cygarem w ustach. Postać jego była trudna do opisania, bo nie miała na sobie żadnych cech szczególnych: twarz starta i pospolita, oczy zagasłe i blade, lica żółte i zwiędłe, włos nieco wypełzły; — ten brak fizjognomji spotyka się prawie zawsze w sługach despotyzmu, zawczasu do jarzma nagiętych; za młodu starto z nich znamię człowiecze, wszelki niepodległy wyraz uczucia szczerego, wszelką życia iskierkę — eunuchów to twarze na duszach rzezańców.
Niczemu ludzkiemu objawić się na nich niewolno, prócz niemego, zimnego posłuszeństwa. Spojrzawszy na tych ludzi, jeśli co w nich ujrzysz, to apatję, chłód i wyuczoną nicość.
Jeżeli który z nich ma co w sobie, pilnuje bacznie, aby z niego na wierzch nie wyszło. Słudzy despotyzmu takimi być muszą, aby wyrazem ludzkiej niepodległości nie razili oczu pańskich. Od zarania gnieceni i męczeni, urabiają się na taką masę, w której człowieka pojedyńczego niema, wszyscy pod jedną miarę objęci, równi sobie — narzędzia.
Gdy jednego z nich zabiją lub wypędzą, łatwo go drugim zapaśnym zastąpić; ten przyjmuje rolę poprzednika i wkłada skrojoną na tamtego liberję — nic nie brak, dziura załatana.
Generał przechadzający się miał właśnie taką twarz, tyle tylko, że człowieczą, ale zupełnie nieznaczącą. Życie długie, którem dosłużył się wysokiego stopnia, nauczyło go giąć się, kłamać, zapierać siebie, aby nikogo nie razić, nikomu nie zawadzać, a iść coraz wyżej popychanemu przez wszystkich. W despotyzmie tylko taka nicość idzie wysoko; talenta podlatujące, samoistniejsze, zgniecione upadają; dlatego, gdy przyjdzie chwila niebezpieczeństwa, brak mu sił, brak ludzi, których tylko niezależność tworzy.
Generał palił cygaro, myśląc długo, przerzucał, zadumany, papiery na stoliku, ruszał ramionami, naostatek wziął podany przez kancelistę papier i odprawił go skinieniem ręki. Pisarz wysunął się cicho, generał stał i rozmyślał jeszcze. Mimo twarzy zastygłej, znać było na nim, gdy sam pozostał, żywe oznaki zniecierpliwienia i gniewu.
Jakby sobie potem coś przypomniał, otworzył drzwi do tego przedpokoju, w którym miał zapas oczekujących, i skinął na jednego z nich, zostawując resztę na potem.
Przypuszczony do salonu był człowiek wicemundurowy; życie zgniotło mu twarz i zmazało z niej wszelki wyraz, podobnie jak u generała; brodę miał wygoloną do włoska, lśniące, czerwone, głupie, nadęte policzki, łysawą także głowę.
Osobliwszą własnością tych oblicz urzędniczych jest przymiot gumo-elastyczności; przechodzą one nadzwyczaj łatwo na dwie krańcowe urzędowe miny; więcej nad nie twarz ich nie ma. Wobec wyższych z pokorą oblicze to rozszerza się, spłaszcza, rozciąga, staje się samą służbistością i uniżeniem; wobec niższych, przedłuża się, wyciąga do góry, dumnieje, staje się zarozumiałością siły i potęgi.
Często w progu pokoju, który dzieli podwładnych od władnących, odbywa się nagle ta metamorfoza twarzy, z uśmiechniętej słodziuchno, szeroko, na wyciągniętą długo, surową i nadętą majestatem.
Z twarzą razem zmienia się głos i postawa. Przy naczelniku głos jest cichy, aksamitny, łagodny, kark pochylony i napraszający się do jarzma, człowiek wydaje się giętki, tak, że możnaby, zdaje się, włożyć do kieszeni, a nie zawadzałby w niej więcej nad batystową chustkę do nosa; — przy podwładnych głos staje się suchy, szorstki, stanowczy, a postać twarda, drewniana i nieugięta — czujesz, że przełknąć go nie potrafisz, stanąłby ci kością w gardle.
Każdy dobry, wyrobiony urzędnik ma takie dwie twarze na posługi swe, innego wyrazu w nim nie znajdziesz; jest takim i w życiu prywatnem, świat dlań dzieli się na silnych i słabych: dla pierwszych twarz się robi szeroką, dla drugich długą — oto cała technika ich życia — cudownie prosta.
Generał przybyłemu ani kiwnął głową, był zły; przybyły zrobił się maleńkim, potulnym.
— No? Macie co? — zapytał generał.
— Tak dalece, JW Panie, nic — małe rzeczy, głupstwa tylko.
— Macie jakie nazwiska?
— Nie... dziś jakoś — tylko wiemy, że studenci.
— Co mi tam wasi studenci! — zakrzyknął generał, tupiąc nogą. — Studenci! Tu cały naród jest w spisku, wszyscy do niego należą, a wy nam pchacie w gardło dzieci. Jesteście ślepi, nikt z was nic nie wie, nie widzi, nie rozumie, albo i wy może należycie potajemnie do spisku. Jakim sposobem oni wiedzą wszystko, co się dzieje u mnie, tu w gabinecie, na tym stoliku?... A wy nic?
— Panie Generale, na to potrzeba czasu!
— Ale mieliżeście czas, nabraliście dosyć gratyfikacyj, pieniędzy i wstążeczek. Byliśmy powolni, uzuchwaliły się tłumy, ulica — a dziś już tego pochwycić niepodobna. Skąd to idzie? Jak?
— JW Panie, — rzekł z pokorą urzędnik — to wszystko płynie z zagranicy...
Generał stanął i zamilkł. Trzeba wiedzieć, że urzędnicy rosyjscy, pragnąc się łudzić, że Polska cała nie jest im niechętna, karmią się ciągłem składaniem winy wszelkich poruszeń na zagraniczne poduszczenia. Jest tylko w ich przekonaniach ta różnica, że wszelkie bergi, burgi, many i ludzie niemieckiego pochodzenia składają to na Francję i Anglję, a Rosjanie na Niemców, na podstępną i chytrą Austrję, nawet na Prusy, o Wisłę oprzeć się pragnące.
— Ależ przecie, wy... wy, — dodał generał, bez ogródki używając epitetu, którego nie powtarzamy — powinnibyście dojrzeć, którędy i jak to idzie z zagranicy?
Wyraz dobitny nie obraził urzędnika, uczynił go tylko pokorniejszym jeszcze; skłonił głowę i rzekł znowu:
— Na to potrzeba czasu.
— Więc nic nie wiecie?
— Oprócz tej historji studentów.
— Bywaj pan zdrów, jutro proszę przyjść z raportem, a przynieść więcej, niż dziś; ja taką lichotą zajmować się nie myślę, mnie trzeba rzeczy. — Nie mam czasu.
Urzędnik wysunął się, cofając tyłem, widocznie rad się wyrwał. Generał otworzył drzwi, popatrzył i skinął na drugiego.


X.

Był to znany nam patrjota Zagrodzki. Jak on się tu znalazł, nie wiemy; przed swoimi mówił, że chodzi szpiegować Moskali, Moskalom tłumaczył się, że śledzi ruchy uliczne — dosyć, że wieczorami odwiedzał pana generała.
— A co, panie Zagrodzki? Co słychać?
Zagrodzki do podwójnej swej roli jeszcze nie nawykły, przelękły, lub udający bojaźń — bo to uczucie pozyskuje wielce Moskali, pragnących, aby się ich obawiano — miął się, dusił, trząsł, nim słowo wyjąknął.
— Tak dalece nic nowego.
— A! Nic! U was wszystkich nic! Z wszystkiego nic! — wybuchnął generał. — Co to wy sobie myślicie? Dopóki tego będzie? Rosja jest cierpliwa, bo silna, ale gdy raz utraci cierpliwość, biada wam! Biada! Zginiecie do ostatniego, winni i niewinni! Weźmiemy się po


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.