Dziecię Starego Miasta/Część druga/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziecię Starego Miasta
Podtytuł Obrazek narysowany z natury
Część druga
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

W milczeniu dwie nieszczęśliwe kobiety powlokły się razem przez ulicę ku hotelowi Europejskiemu, którego niemy zastęp żołnierzy na koniach pilnował. Mimo to pełno było snujących się około niego postaci. Miasto było uspokojone, jakby gwałtem, który samo sobie dobrowolnie zadało; w ulicach pusto, żołnierstwo upokorzone własną zbrodnią, milczące, powozy jakieś w cieniach mglistej nocy przesuwały się ku resursie i po Krakowskiem Przedmieściu. Pod hotelem konnica zapierała drogę, ale na jęk, który wyszedł z ust Jędrzejowej, otworzyły się szeregi i wpuszczono kobiety, domyślając się boleści wielkiej, którą jeszcze w tej chwili szanowano.
Anna i Jędrzejowa wcisnęły się przeze drzwi, i z tłumem cichym ale niespokojnym razem weszły do izby, w której leżały trupy. Tu panowała uroczysta cisza... Trochę światła, kilku ludzi posępnych, milczących, na straży, w pośrodku ciała pięciu męczenników z piersiami pokrwawionemi. Rany zaschłe ledwie były widoczne; na zżółkłych twarzach zastygł wyraz boleści, z którym opuścił świat. Dziwnem opatrznego losu zrządzeniem w tych męczennikach lutowych byli wybrańcy z całego społeczeństwa, jakby umyślnie wyznaczone ofiary: szlachcic, wyrobnik, student-młodzieniec, starzec, chłopię.
Te odkryte zwłoki, strzeżone przez nieznanych ludzi, stróżów z dobrej woli, budziły uczucie jakiegoś przestrachu, którem wszyscy byli przejęci; uroczysta cisza nocy zwiększała je jeszcze. — Jędrzejowa i Anna zapomniały nieco o własnem cierpieniu wobec tych ofiar, których nie było rodziny, tylko naród, przyznający je za swe wybrane dzieci. Ale oko ich, przebiegłszy trupy, wniosło pociechę do serca: Franka między niemi nie było. Krótka radość, — usłyszały obok szepcących i opowiadających sobie, że więcej daleko ofiar poległo, ale kupy ich posprzątane zostały i z kamieniem u szyi rzucone do Wisły, że rannych Moskale pochwytali do więziennych szpitali.
Jędrzejowa poczuła znowu ściskające się serce, Annie oczy zaszły płomieniami oburzenia; ale obie stężały wobec tego widoku i nie śmiały ust otworzyć. One miały jeszcze choć promyk blady nadziei, a ci, do których te zastygłe należały zwłoki: matki, ojcowie, żony, siostry... nie mieli już żadnej. Jędrzejowa, ochłonąwszy nieco, uklękła się modlić. Jakiś słuszny mężczyzna przystąpił do niej zwolna.
— Pani moja! — rzekł poważnie — nie potrzebują oni modlitwy naszej; ich tam duchy męczeńskie dla nas i kraju wyżebrzą coś w niebie.
Stara poczęła płakać, Anna była drżąca; poczuła w sobie ten zapał, który niewiasty przetwarza w bohaterki; zrozumiała w tej chwili to, czego nie mogła pojąć nigdy: że i słaba kobieta chwycić może za oręż, jak owa matka czarnogórska, co, straciwszy trzech synów, z rąk ostatniego porwała chorągiew. W głowie się jej zawracało.
Przykute do tych zwłok, których rozdarte piersi mówiły tak wiele o ojczyznie, obie kobiety stały, nie wiedząc, co z sobą począć. Nareszcie Anna trąciła staruszkę i odezwała się do niej.
— Chodźmy!... Ktoś z towarzyszów widzieć go musiał!... Chodźmy, moja pani, tobie to tylko serce krwawi.
Prawie w tejże chwili przez tłum, który całą noc około zwłok wartował, aby ich nie pochwycono, przecisnął się Młot z podwiązaną twarzą; nie postrzegł on Jędrzejowej, ale ona go gwałtem chwyciła za rękę, i głosem drżącym spytała, jak Kaina:
— Mój syn!... Mój syn... Coś zrobił z synem moim?
Blady, zmęczony, młody chłopak obejrzał się; potrzebował chwili, aby oprzytomnieć i poznać kobietę; był przejęty, znękany, pomieszany, ale triumfujący. Przyszło mu na myśl, że widział na chwilę Franka; ale przed matką uznał to koniecznem utaić.
— Cóż się stało? Czy wyszedł?
— Wyszedł — widać — na ulicę, posłyszawszy wrzawę... Niema go w domu, nikt nic nie wie.
Młot milczał, Jędrzejowa znowu płakała.
— Idź pani stąd! — rzekł cicho; — patrzeć na to nie można długo. Zejdziemy na dół; są tam tacy, którzy nam może coś o nim powiedzą.
I sprowadził je do sali, po której, szepcąc, gorączkowo rozmawiając, przechadzał się tłum wzburzony, kołysany, jak fale, naradzający się, niespokojny. Młot pobiegł do jednego z towarzyszów, i wrócił z nim natychmiast, mrugając na Annę.
— Nic nie wiemy — rzekł — o Franku; to jedno tylko, czego pewni jesteśmy, za co ręczymy, że żyje.
— Jakto? Więc coś wiecie? Mówcie!
— Wiemy, że żyje! — dodał drugi; a odstąpiwszy krok, szepnął do ucha Annie.
— Zabrano go do Cytadeli; jest wprawdzie raniony, ma przestrzeloną nogę, ale zdaje się nie niebezpiecznie.. teraz go uwolnią, to pewna. Odprowadź pani stąd matkę, potrzeba ją przygotować.
Annie usta zadrgały konwulsyjnie, ujęła starą pod rękę i powiodła ją gwałtem prawie. Znowu przecisnąć się musiały przez stojącą straż, i, pochwyciwszy przypóźnioną dorożkę, powróciły na Stare Miasto.
Przez całą drogę milcząc, myślała Anna, co począć: powiedzieć matce, czy ukryć to, co jej szepnął na ucho nieznajomy mężczyzna?... Czuła, że sama zająć się nie będzie mogła Frankiem; że tylko matce wolno być może chodzić i prosić za nim. Posadziwszy Jędrzejową, drżącą i zapłakaną, w krześle, Anna przypadła do jej kolan, jak dziecię.
— Kochana pani! — rzekła. — Męstwa! Męstwa! I dla nas ono, kobiet, teraz jest potrzebne, konieczne, i my nie jesteśmy wyjęte od ofiary!... Franek żyje!...
— A gdzież on? Gdzie?
— Jest podobno lekko ranny; ale mówią, że go pochwycili Moskale i zawieźli do Cytadeli.
— A, Boże wielki! — krzyknęła Jędrzejowa — Oni go tam dobiją!
— Nie! W tej chwili wstyd... cud Boży w ludziach bez sromu... ogarnął ich; przez te ofiary myśmy zwycięscy; w mieście nie oni, ale delegacja miejska panuje i rządzi; władza jest w jej rękach. Jutro pójdziesz pani do nich, a oni ci syna uwolnią.
Stara milczała, szepcąc jakąś modlitwę.
— Połóż się pani, spocznij! Franek swą krwią dług ojczyźnie wypłacił, jutro go odbierzemy... Daruj, że w takiej chwili odchodzę; ale ojciec... ja muszę do domu powracać.
— O, idź, dziecko moje! Idź!... Ja nie zasnę, modlić się będę. Franek żyje... no, to jeszcze łaska Boża!
Co najśpieszniej pobiegła Anna do ojca; tu czekała ją przewidywana burza. Czapiński przerażony, rozżarty, gniewał się zarazem na Moskali i na córkę, która go opuściła; domyślał się wszystkiego, jątrzył straszliwie, czekając jej powrotu. Zaledwie się ukazała we drzwiach, wpadł na nią, rozpłomieniony gniewem.
— A to tak! O ojcu dla jakichś tam amantów, patrjotów zapominasz waćpanna!... Śliczna córka! Wśród niebezpieczeństw pierwsza myśl — jakiś tam smarkacz, a ty, stary, giń sobie w kącie! Nie poznaję mojej córki.
— Ojcze kochany! — odparła z pokorą Anna — nie chodziłam nigdzie, prócz tam, gdzie kazał obowiązek pocieszania strapionych; nie widziałam nikogo, możesz być spokojnym.
— Ale ja... ja tu sam — a waćpanna latasz, jak utrapienica po świecie... w nocy.
Chciał łajać i do tego był przygotowany; ale wejrzenie na Annę, poważną, spokojną, silną swą niewinnością, rozbroiło go; coraz ciszej pomrukiwał, coraz gderał niewyraźniej; nareszcie nadąsawszy się, ustał.
Anna pocałowała go w rękę.
— Ojcze; — rzekła — idź, spocznij; i ciebie dzień ten wiele kosztować musiał... Jutro może ranek wstanie jaśniejszy dla nas wszystkich... Otrzymaliśmy plac boju; nasz własny rząd miejski, wybrany przez nas, zasiada w resursie; Moskale potrwożeni są swą zbrodnią.
— Zasadzka! — zawołał stary. — Wy im wierzycie? Nigdy niewolnicy uczucia ludzkiego mieć nie mogą. Słabi są może dziś, czekają sił większych i udają skruchę... Zobaczycie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.