Dziadunio/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziadunio
Podtytuł Obrazki naszych czasów
Wydawca Nakładem J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1869
Druk Druk J. Buszczyńskiego
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Trudniej by nam było stokroć wytłumaczyć co się w duszy Władka działo od tej chwili, gdy powrócił do życia cierpieniem, gdy poczuł strzaskaną przyszłość — wyrwaną siłę, zachwiane zdrowie... niepewność nawet godzin, które mu pozostawały.
Jeśli co podobny stan osłodzić może, to przyjazne oblicze wiernych nieszczęściu ludzi... Zapłakany Dziad i cicha żałobna Anny twarzyczka powitały go w progu nowego żywota...
Na takich próbach kto nie upada ten mężnieje i hartuje się... Władek ocknął się z surowszem pojęciem przyszłości...
W pierwszych zaraz dniach ogarnął go niepokój o Izę... chciał jej dać znać o sobie, wiedzieć co ona czuje i myśli, ale przytomność nieodstępnego Dziada, przed którym się długo taił z serdecznym stosunkiem, czyniła to niepodobnem... Widziano niepokój, nikt nie mógł dobadać przyczyny...
Po odjeździe Dziada... stary tylko Nagurski, doktor i Hanna byli przy nim, stan przebitej piersi ruszyć się ani pisać nie dozwalał... Dość długi więc czas upłynął i dr. Favius odjechał był już z Waldau, gdy naostatek po długiej walce z sobą postanowił prosić o pomoc Hanny... Kochał ją jak siostrę, nie domyślał się w niej dla siebie tkliwszego uczucia, nie wiedział że zada jej cios śmiertelny...
Jednego dnia, gdy byli sam na sam, gdy dziewczę biedne może czulszego spodziewało się słowa, chory uśmiechnął się do niej...
— Hanno, siostro moja, rzekł — ja ci się chcę zwierzyć z wielkiej, wielkiej tajemnicy...
Zaczerwieniła się Hanna i zbliżyła do niego, serce jej uderzyło... ale instynktowy strach jakiś ją ogarnął.
— Chcecie bym był spokojnym... dajcie mi duszy spokój... ty jedna to możesz sprawić.
Dwuznaczne wyrazy zwiększyły przestrach dziewczęcia, czuła że się jej w głowie zawraca.
— O! mój panie Władysławie — odezwała się łamiąc ręce — czyż pan nie wiesz, żem ja dla ciebie gotowa... do największych poświęceń!
— Możeż być większe nad to, które dla mnie uczyniłaś, opuszczając dziada... pielęgnując mnie? Ale droga panno Hanno... ja ci mam zwierzyć tajemnicę. Ja błagam twej pomocy... Ja ci jednej powiem... Ja się kocham!!
Hanna zbladła jak trup, drżała, w głowie jej zaszumiało, ale się uśmiechnęła milcząca.
— Tak, ja się kocham... ona mnie... kochała... Ja chcę jej kilka słów posłać, ty się ulitujesz nademną, ty nie powiesz nikomu...
Hanna bełkotała niezrozumiale, w tej chwili musiała zrzec się nadziei którą żyła, zmienić serce na inne, myśl złamać, siebie zwyciężyć... Władek nie dostrzegł ani jej wzruszenia, ani bladości.
— Ja pisać sam nie mogę... ja ci kilka słów tych podyktuję!!
Można sobie wystawić położenie męczeńskie nieszczęśliwego dziewczęcia zmuszonego uchwycić pióro, aby własny wyrok podpisać.
Drżąca, nie wiedząc co się z nią dzieje, poszła do stolika ze łzami w oczach, posłuszna, siadła nie mówiąc nic... i wypiła kielich ten do dna...
Ale boleść, która na nię jak grom spadła nieprzygotowany całym ciężarem... była tak wielką, iż po tej chwili nie pozostało dla niej nic już coby ją zwiększyć mogło. Zdrętwiała pod ciosem... czekała nocy, by się wypłakać i wymodlić, złożyła swą ofiarę na ołtarzu życia i powiedziała sobie... ja go w ciszy kochać będę do końca...
List Władka trafił do Waldau po burzach, po rozmysłach, po ostygnieniu z pierwszych wzruszeń... Iza wprawdzie uczuła wznowiony ból, wspomnienia, miłość — ale tyle myśli przeszło już przez głowę jej, tyle rozumowań okataplazmowało serce... walczyła z sobą tyle... iż w odpowiedzi mogła z najzimniejszą krwią... popisać się ze stylem, z talentem, z artyzmem, tylko nie z uczuciem. Odpowiedź była jakby wycięta z drukowanej powieści w listach... trzy razy zacytowała Heinego, raz Göthego i Schillera... Ostatecznie był to pięknie wystylizowany kawałek, który nie mówił nic i obrachowanym był tak, aby nie powiedział wyraźnie z czem jechał...
W chwili kiedy go Władek odebrał... przeczytał i zrazu nim się uszczęśliwił, nadjechał Dziadek i doktor zgadzający się na to, ażeby chorego przeniesiono ostrożnie w umyślnie zrobionej lektyce za granicę...
Wiadomość ta dobiła Hannę... kończyło się jej miłosierne posłannictwo, ostatnie marzenie... nie taiła się przed sobą, iż musiała z nim rozstać się na wieki, że go już nie ujrzy więcej. Wracała z obrazem tych dni i nocy przebytych u łoża chorego... na rozpamiętywanie ich przez życie całe...
Złamana bolem, musiała jednak pamiętać na godność niewiasty — na obowiązek ukazania przy pożegnaniu twarzy wesołej... Nikt nie powinien był wiedzieć jej tajemnicy... odkryć stanu serca...
Nadeszła ta chwila straszna... z bijącem sercem, ale siłą wywołaną wolą szlachetną, Hanna ostatni raz stanęła u łoża jego i podała mu rękę... głosu jej brakło...
— Bądź zdrów — rzekła drżąca — niech Bóg błogosławi cię i czuwa nad tobą... Dzięki ci za te chwile, którem spędziła tu... będą mi one pamiątką na — życie... bądź zdrów, bądź szczęśliwy! Nie zapomnij o mnie.
— Dobra siostro moja — zawołał rozczulony Władek — uczyńże mi tę pamiątkę... i jak siostra... Hanno czystym pocałunkiem pożegnaj brata.
Oczy Władka zwróciły się ku niej — Hanna czytała w nich taką czułość, taką miłość świętą, spokojną, że ją to także na chwilę uczyniło nad wyraz szczęśliwą...
Jak piorunem spadło na nię zwątpienie, tak błyskawicą zlatywała niespodziana szczęścia chwila.
Zarumieniona schyliła się ku niemu, mimowoli wstyd zamknął jej oczy i drżącemi ustami dotknęła twarzy Władka. Uczuła gorący pocałunek jego na licu... W tej chwili jakieś niepojęte wrażenie objęło ją, zlękła się aby nie upaść na chorego, cofnęła się i chwytając za krzesło, potoczyła omdlała na podłogę...
Nadchodzący Dziad i doktor podnieśli ją... zrozumiawszy jaki piorun obalił biedną istotę... Powoli sprowadzili na dół do Nagurskich i trzeba było położyć, gdyż nagle siły ją opuściły zupełnie... Dziad milczał, ale przyspieszyło to tylko chwilę wyjazdu, a raczej wynosin Władka...
Środki wszelkie bezpieczeństwa tak trudne naówczas do obmyślenia na granicy, wcześnie wielkim kosztem i staraniem najzabieglejszem zostały przedsięwzięte... Całą drogę niemal aż do miejsca, w którem granicę przebyć miano, ostawiono czatami, straże pograniczne upojone, zapłacone, ujęte zostały... z drugiej strony od Prus czekał wóz ambulansowy umyślnie sprowadzony z Berlina, dokąd wprost małemi etapami miał udać się Władek.
Przygotowania te w części sam ów niezmordowany Dziadunio poczynił; a z drugiej strony lekarz Niemiec z Berlina wezwany, który się podjął doprowadzić na miejsce rannego. Temu to przypisać należy, iż pierwszy nocleg w Prusiech naznaczony został w Waldau, w oberży pod Pruską Koroną.
Dziad który w kilka dni później miał się udać do Berlina, odprowadził Władka do granicy, matka na niego czekała w niemieckiej stolicy. Biednej kobiecie oszczędzając strasznego widoku, kłamano z początku, fałszywe oddawano listy chcąc jej zdrowia oszczędzić. O całej prawdzie miała się dopiero dowiedzieć w uścisku ocalonego prawie cudem dziecięcia. Tak był Dziadunio obmyślił, który wszystkiem umiał się zająć razem, przewidzieć wszystko i dla każdego przywdziać twarz inną: dla Haliny, dla Szymbora, przy Władku stając się coraz prawie nowym człowiekiem.
Zdawało się, że ta czynność nieustanna nowe w nim wywołała siły i władze... Ci co go najbliżej znali nawet, wydziwić się temu trudowi nie mogli i pogodnemu umysłowi, który mu ciągle towarzyszył.
Gdy lekarz dodany od granicy Władkowi na nocleg wstrzymać się kazał, a chorego do gospody znoszono z wozu, rzucił on roztargnionem okiem na okolicę i z podziwieniem postrzegł się w znajomych sobie Borkowcach. Uczyniło to na nim niepojęte wrażenie, niemógł przypuszczać, aby go tu zatrzymano umyślnie, a zrządzenie wypadku uważał za coś opatrznościowego... Radość i przestrach zarazem ogarnęły go, baczny lekarz dostrzegł zaraz na fizyognomii, w pulsie chorego stan niezwyczajny, którego przyczyny nie mógł się dobadać.
Przypisał on to z razu znużeniu podróżą i nakazał zupełny spoczynek.
Był to człowiek łagodny, dobry i doświadczony, ale mimo sympatyi dlań wahał się Władek z wyznaniem przed nim niepokoju gorączkowego...
Doktor usiadł przy łóżku.
— Powiedz mi pan — rzekł — co panu jest? przed kilku godzinami zdawałeś mi się spokojnym... czy się gorzej czujesz? czy cię podróż znużyła?
— Nie — nie, jest mi dobrze — odparł Władek, ale łacno pan pojmujesz... mam widzieć matkę... opuszczam kraj... mimowolnie przyszłość moja nasuwa mi się na myśl... a przytem samo to miejsce...
— A cóż ma za wpływ miejsce? zapytał zdziwiony lekarz.
— Mieszkają tu dawni, dobrzy moi znajomi, z któremi mnie ścisłe, bardzo ścisłe łączyły stosunki...
Władek nie śmiał powiedzieć więcej, ale po rumieńcu, po milczeniu lekarz się wiele domyślił.
Znał on radzcę von Stamm i jego córkę, odgadł prawie przyczynę pomięszania chorego.
— Wątpię bardzo — rzekł — czy rodzina pp. Stammów, którą znam z dawna, znajduje się w domu. Zdaje mi się żem coś słyszał, jakoby wyjechali za granicę. Ale pójdę do dworu, to ztąd trzy kroki, dowiem się... Jeśli są, pewnie się widzieć z panem zechcą.
Władek tak żywo, z takim wyrazem wdzięczności pochwycił go za rękę, iż lekarz nie miał już najmniejszej wątpliwości, że sprawa sercowa niepotrzebnie mu miała kuracyą skomplikować. Nie był on za tem, aby chorego narażać na najprzyjemniejsze, ale silne wzruszenie... Wszakże postanowił raczej zapobiedz zbytniemu rozczuleniu, niż całkiem odmówić przystępu Stammom, jeżeliby oni sobie tego życzyli...
— Leż mi pan spokojnie, odezwał się biorąc za kapelusz — odpoczywaj, a ja pójdę do dworu przekonam się tam na miejscu czy dziedzice w domu...
Lekarz wychodząc na wszelki wypadek zostawił felczerowi instrukcyą, aby bez niego nie wpuszczano nikogo i wywiadywać się niedozwolono; sam zaś pospieszył do dworu...
Państwo Stamm nie byli wcale wyjechali za granicę i radzca ze zdziwieniem powitał dawną swą berlińską znajomość.
— Co ty tu robisz? zapytał.
Lekarz w kilku słowach opowiedział mu swą przygodę. Radzca jakkolwiek człek zimny i wytrawny, nie mógł ukryć wrażenia, jakie ta wiadomość na nim uczyniła... Widocznie wahał się co począć.
— Mój chory, dodał doktor, zdaje się bardzo pożądać widzieć was... na wszelki jednak wypadek nie wiedząc jakie są wasze w tej mierze usposobienia, przygotowałem go do tego, że was nie ma w domu, iż słyszałem coś o wyjeździe za granicę.
Radzca uścisnął rękę lekarza, podał mu cygaro i spiesznie wyszedł do córki.
Piękna Iza siedziała w swoim pokoju zajęta rysunkiem, gdy ojciec wszedł żywo, poznała po twarzy jego zmienionej, że się coś niezwyczajnego stać musiało. Wahał się jeszcze radzca od czego począć, gdy Iza go spytała.
— Ojcze... tobie coś jest? mów, bądź ze inną otwartym... Nieszczęście jakieś? taką się twarzą pomyślności nie wita.
— Nie jest to nieszczęście, ale co najmniej kłopot — zawołał radzca ręką trąc czoło... Wystaw sobie że tego kalekę Władysława wypadkiem wiozą tędy do Berlina i doktor nie wiedząc o niczem, zatrzymał się z nim na noc w Waldau...
Iza zbladła, głowa jej opadła na piersi, sparła się na stole, zadumała.
— Zdaje się, że chory kogoś by z nas widzieć pragnął...
— Ale ja nie mogę! ja nie chcę go widzieć teraz, wybuchnęło dziewczę... ja mam wstręt do rannych, do chorób, ja znieść nie mogę widoku cierpienia... to nad siły moje... Ojciec wiesz, że starożytni w sztuce nie śmieli nigdy tknąć boleści, która szpeci i poniża naturę ludzką... z wyjątkiem Niobidów, Laokoona i Kapitolińskiego Gladyatora.
Ale nie! — przerwała — to by mnie zabiło! Kaleka!! o! nie! nie! nie żądajcie tego po mnie! Na samę myśl... Bez nogi! to coś okropnego... to już nie człowiek, ale drgająca resztka życia...
Zakryła sobie oczy...
— Nic mniej estetycznego nad te obrazy... Boleść, boleść moralna! ale fizyczne urągowisko materyi nad duchem... Nie! nie!
Ojciec stał, — prawie go ten wybuch ucieszył.
— Ja cię wcale nie namawiam, rzekł.
— Tak jest... ja go kochałam — zawołała jakby sama do siebie Iza — ale dla tego właśnie chcę obraz jego opromieniony młodością, wdziękiem zachować na zawsze w mej duszy... jako najdroższą pamiątkę.
Z tragicznym gestem dłonie złamane przycisnęła do piersi.
— Ja tę całą noc... póki on tu jest, przepędzę w gorączce... a! ta sama myśl...
— Uspokójże się... powiemy przez doktora Hermanna, że nas nie ma w domu, żeśmy wyjechali... Byłoby mu pewnie nadto boleśnie, gdyby wiedział, że ty nie chciałaś ani go odwiedzić, ani mu przynieść pociechy.
— Ja nie mogę, bo nie chcę kłamać — zawołała Iza — kochałam w nim może więcej nad wszystko jego młodość, świeżość, wdzięk... nie chcę stracić wrażenia... Mój ideał zostanie na wieki ze mną...
Ojciec położył jej rękę na ramieniu z uśmiechem.
— Tyś prawdziwie wyższą istotą! — rzekł — zostaw mi resztę... nie potrzebujesz nawet myśleć o tem... Doktor mu powie że nas niema...
Iza zawahała się wszakże, chwyciła za głowę, dumała.
— Możeby to było okrutnem..... żeby nikt z nas tam nie poszedł... idź ty mój ojcze... idź sam... Kiedyś mi powiesz, jakie to na tobie uczyniło wrażenie. Tyś panem siebie, tyś mężczyzna, i widok ten znieść potrafisz...
Radzca skłonił głowę i wyszedł.
— Wiesz — rzekł do doktora powróciwszy — córka nasza osłabiona jest, podraźniona, widok chorego uczyniłby na niej zbyt przykre wrażenie, żona widzieć się z nim nie może — powiemy mu, że ich nie ma w domu. Ja pójdę z tobą na chwilę do niego — żal mi biednego chłopca. Ci Polacy... oni nigdy rozumu mieć nie będą!!
Lekarz, który był dosyć przyjaźny Polsce i Polakom, spojrzał na radzcę z pewnem podziwieniem ale rad był dla chorego, że się to obejdzie bez tragicznych scen i rozczuleń.
— Ze wszech względów tak będzie lepiej — chory potrzebuje spokojności jak największej. Chodźmy...
Nie zastanowił się nad tem ani radzca, ani Iza która mu sama doradziła, by szedł do Władka, że ów znając dom i obyczaje, domyśli się od razu z obecności ojca, iż córka musi być w domu. — Iza bowiem ani sama ani z matką nigdy nie wyjeżdżała, ojciec zwykł był jej towarzyszyć wszędzie.
Władek czekał pełen zaufania — nie przypuszczał on nawet, ażeby Iza odmówić mu mogła jałmużny kilku słów, wejrzenia... rachował na jej serce... bo go nie znał. Pełna zapału i egzaltacyi artystka zdawała mu się pełną uczucia niewiastą!!
Rozjaśniła mu się twarz, gdy ujrzał wchodzącego radzcę, był bowiem pewny, że on córkę poprzedza... Jakże ścisnęło się serce, gdy chłodno, ceremonialnie, Stamm oświadczył, że panie — wyjechały...
Zbladł i zamilkł biedny chory... przez głowę przeszło mu, iż Izie nie powiedziano może o nim, aby jej przykrego widoku oszczędzić, i to go tylko pocieszyło. Ale w tem doktor się oddalił i Władek wyciągnął rękę ku panu Stamm.
— Mów mi pan prawdę, odezwał się, wiem dobrze, iż kiedy pan jesteś w domu, Iza być musi także. — Zapewne nie chcieliście jej tylko mówić o mnie...
— Nie, panie Władysławie — odparł radzca — ponieważ wyzywasz mnie na szczerość, taić ci nie będę, że w istocie Iza jest w domu... że wie o was... ale sama, dobrowolnie unikała przykrego spotkania. Wysłała mnie tylko... Wnieście z tego co się wam podoba, ale lepiej jest, ażebyście się nie łudzili nadziejami. Iza miała czas rozmyśleć się nad niemożliwością tych stosunków... Wiecie, że ma wolą własną, że my nie zmuszamy jej do niczego... to jej przekonanie.
Władek choć uderzony tem boleśnie, zniósł cios stoicko.
— Tak, panna Izabella ma słuszność, odparł, w istocie dziś szczególniej z jej strony byłaby ofiara, a ja nikczemnym bym się okazał, gdybym jej śmiał żądać, spodziewać się i przyjąć. Chciałem tylko was pożegnać i za uprzejmość podziękować waszę.
Radzca nieco się skłonił, myśląc w duchu — roztropniejszy jest niż sądziłem.
Młodemu chłopcu szło o to aby bolu nie pokazał, aby się nie wystawił na politowanie, z gorączką mówił dalej uśmiechając się.
— Mam nadzieję że panna Iza znajdzie kogoś godniejszego siebie... właściwszy uczyni wybór i będzie szczęśliwą. Czego z serca życzę... Dobra noc, panie radzco... droga mnie znużyła... dziękuję wam za łaskawe odwiedziny.
Tak zbywszy się jak najrychlej pana von Stamm... Władek w milczącą wpadł rozpacz...
Nic straszniej nie boli nad omyłkę serca, nad zawód w miłości na którą rachowało się jak na niebiańskie szczęście, znaleść w miejscu uczucia chłód, trzpiotowstwo, zmyślenie, często na całe życie rozczarowuje człowieka.
Stan zdrowia Władka niebezpieczniejszem jeszcze czynił to strapienie, które na złamanego padało człowieka co go odeprzeć nie umiał.
Lekarz zastał go bladym, z oddechem krótkim i silną gorączką. Chory mu się uśmiechał, upewniał że mu nic nie jest... ale starego oszukać nie było można. Opatrzywszy rany, zalecił spoczynek, a sam niespokojny został w drugim pokoju na czatach... Nocą gorączka się wzmogła do nieprzytomności, stan dziwnie pogorszył, niepodobna go było czemu innemu jak moralnemu wrażeniu przypisać, lekarz mocno był niespokojny, a po części odgadłszy powody, mimo że chory mógł na miejscu potrzebować wypoczynku... postanowił wieść go dalej... aby wpływ wspomnień zniweczyć...
Nad ranem znużony Władek usnął, zbudził się słabym bardzo, mimo to natychmiast zaprzężono wóz i w dalszą puścili się drogę.
Dziadunio miał pospieszyć za swym jedynakiem, wszystko było w gotowości do podróży, wydawał tylko ostatnie polecenia swoim zaufanym starym sługom. Z dziwną przytomnością umysłu nie zapomniał on najmniejszego szczegółu, najdrobniejszej ostróżności, nie spuścił się na nikogo... Po obiedzie też z kolei wszedł do jego pokoiku ze zwykłem pozdrowieniem — Niech będzie pochwalony — stary Daniel Rembak, który od dawnych czasów pełnił u niego obowiązki leśniczego.
Był to sześćdziesięcioletni może starzec, suchy, chudy, nieco przygarbiony, ale zdrów jeszcze i silny. We wsi przezwali go byli Milczkiem, bo mówić nie lubił, przeżywszy znaczniejszą część lat swych w lesie, tak nawykł do ciszy i milczenia, że i z ludźmi rozmowy unikał, a nawet towarzystwa bardzo nie lubił.
Daniel w sukmanie, w torbie borsuczej, pokłoniwszy się do kolan Dziadowi, stanął u progu i czekał jego rozkazów.
— Cóż ja ci powiem, mój stary przyjacielu, odezwał się do niego Dziadunio — na teraźniejsze czasy, rób co się da zrobić, aby choć lasu nie dać niszczyć, o zwierzu mowy nie ma. Rozprzężenie takie, jak tam sarny upilnować, gdzie człowiek życia nie pewny?
Ciężkoż nam na świecie, mój stary — dodał — a człowiek się tem tylko pociesza, że chyba to długo potrwać nie może... nam czas już spocząć...
Daniel otarł łzę i mruknął coś niezrozumiale.
— Gdybyż było komu zostawić tę ziemię, około której utrzymania człek pracował!!
Spojrzał na wizerunek Stanisława i wskazał go leśniczemu, który ręce podniósł i westchnął...
— Gdyby człowiek choć zchodząc z tego świata... wykrył tę tajemnicę jego śmierci...
Daniel drgnął i pobladł, starego oka to nie uszło.
— Wszakże to i ty byłeś na tem polowaniu? rzekł.
— A byłem — słabym głosem rzekł Daniel.
— Tyś stary myśliwy... patrzajżeno..., wyniósł strzelbę z kąta...
— Oto kula wyjęta z jego ciała... a oto strzelba... ale nie z jego rąk wyjęta! kto inny miał ją na polowaniu tem, kto inny!... patrz... jak kaliber do lufy przypada...
Daniel patrzał, ale Dziad, którego oko nań padło, powtóre już uderzony został nadzwyczajnem wrażeniem, jakie te wspomnienia na nim czyniły... Daniel zakrył sobie oczy, począł płakać, drzeć... obejrzał się w koło... i nagle padł na kolana.
Dziad odskoczył.
— Co ci jest?
— Panie, uderzając się obu rękami w piersi — zawołał stary leśniczy — nie winujcie mnie, nie zabijajcie mnie, jam nic nie winien... Bogiem się świadczę... ja powiem wam wszystko jak było.
Szambelan przyskoczył doń, jak gdyby skarb znalazł, pochwycił drżący.
— Człowiecze, tyś widział! i milczałeś... lat tyle!...
— Panie — łkając mówił leśniczy — jam się obawiał — ja mam dzieci, ja wiem co może zemsta nad biednym człowiekiem... ja musiałem milczeć, ale sumienie pali i gryzie — dłużej nie mogę.
Pomimo wstrząśnienia, jakiego doznał, Dziad zatrzymawszy Daniela, poszedł Szczepanowi nakazać, aby nikt nie przeszkadzał rozmowie, w tej chwili wyprawił do sędziego i urzędu wezwanie... i zamknąwszy drzwi na klucz przyszedł do leśniczego z powrotem.
Biedny człek stał oparty o uszak drzwi, pół martwy, pogrążony w myślach, spłakany, trwożył się o siebie... śmierć niemal widząc przed sobą i zgubę całej rodziny.
— Nie lękaj się — rzekł Szambelan, mów całą prawdę, znasz mnie i możesz ufać słowu... włos ci nie spadnie z głowy.
Daniel się do nóg mu pokłonił...
— Mów, niech raz prawda na wierzch wypłynie, Bóg jest wielki, nie przerywaj sobie, a staraj się najmniejszy szczegół przypomnieć.
— O! panie — odezwał się dalej — ten dzień mi tak w oczach stoi jakbym go ledwie wczoraj przeżył, pamiętam porę, widzę przed sobą las... słyszę psów granie...
Ja z początku polowania nie miałem wyznaczonego miejsca, łowczy pana Stanisława kazał mi naglądać na psy w tej stronie, żeby nie poszły i nie zagnały się na cudze, wziąwszy więc strzelbę chodziłem po linii, gdy się polowanie na dobre zaczęło i strzały tu i owdzie rozlegały po lesie... Nawet nie zdjąłem z ramienia fuzyi, bo na ten dzień człek tam był nie dla siebie ino z obowiązku...
Już po całej linii huknęło i zwierz wychodził na strzelców, kiedy zdala patrzy, jak to pan zawsze był gorączka, że niewytrzymał żeby przeciwko psom się nie wyrwał, jeźli na niego nic nie wyszło, tak i wówczas, podniósł strzelbę... leci. Był czegoś gniewny i zapalony bardzo, usta miał zaciśnięte... biegł szybko... Stałem za starym dębem i krzakami, inom go przez liście widzieć mógł a on mnie wcale nie. Nie miałem się po co na gniew nastręczać, bo wiedziałem że gdy mu się nie powiodło, to się do lada czego przyczepił, przyczaiłem się za pniem...
Z drugiej strony z boku, w małą chwilę potem... wyszedł z zarośli Szymbor, spojrzeli na się zdala, panicz się zczerwienił, a tamten pobladł.
W lesie było cicho ino zdala gon psów się czasami odzywał, słyszę jak dziś, pan Stanisław woła.
— Po kiego licha z linii schodzisz?
— No! a ty? odpowiedział Szymbor.
Pan Stanisław jak nogą tupnie i strzelbą o ziemię.
— Jam tu gospodarz! na swoje miejsce... kulą w łeb weźmiesz jak nie...
— No! to i ciebie spotkać może...
— Zleź że mi z oczów, zawołał znowu nasz panicz... bom zły.
— I jam nie dobry...
— Idź, mówię ci na miejsce... nie draźń mnie! Widzisz że się trzęsę ze złości... a wiesz jak cię kocham...!
— Wiem i powinieneś też wierzyć że ci płacę równem uczuciem... Nie od dzisiejszego dnia w nas kipi panie Stanisławie...
— Panie Boże! krzyknął nasz, a broń że mnie od passyi i pokusy...
— Ja bym gotów do starego djabła się pomodlić, krzyknął Szymbor, nie o to żeby mnie od pokusy wybawił, ale by cię sobie wziął... żebym na cię nie patrzył...
— Z szatanem się znasz, jesteście w komitywie, nie odmówi ci...
— O! ty, ty, jezuito, nabożnisiu jakiś, ryknął Szymbor... znam ja ciebie i twe sprawki lepiej niż myślisz... Mamy z sobą na pieńku i zobaczemy... czyja będzie na wierzchu. Wszystkoś mi pokrzyżował, psułeś mi coś tylko mógł, życieś mi struł, nienawidzę cię jak — psa!
Jak on to krzyknął... psa! Patrzę na pana Stanisława, pobladł gdyby trup, bez namysłu pochwycił strzelbę i miał ją przyłożyć do twarzy wprost wymierzywszy do Szymbora, gdy ten jak piorun żywo porwał dubeltówkę i dał ognia... Dym... zasłonił... We mnie serca zabrakło i padłem na ziemię z trwogi, tylko słyszałem jęk i jedno słowo — Jezus... Gdym oczy ośmielił się podnieść ujrzałem jak Szymbor przypadł do trupa, bo już pan Stanisław nie żył i wystrzeliwszy na wiatr dubeltówkę począł ją rychtować koło niego... Zwijał się jak w gorączce... i porwawszy za swoję broń, w oka mgnieniu w krzaki poleciał...
Z przestrachu, z żalu, nie wiedząc co począć, długo nie mogłem się podnieść, potem gdy mi na myśl przyszło, że uchowaj Boże, na mnie biednego człowieka zrzucić wszystko mogą, jakem począł lecieć, nie wiem gdzie się oparłem.
Dziad słuchał tego opowiadania z gorączką prawie... ale widać było po nim iż domyślając się wypadku inaczej go sobie wystawiał... Tu wina była prawie z obu stron równa... chociaż wedle zeznania Daniela, Stanisław zapewne nie myślał strzelać ino nastraszyć i odpędzić. — Następstwa wypadku, zatajenie jego, ciążyły na Szymborze... Wszystko to potrzebowało rozmysłu... a Dziad zatrzymując leśniczego poszedł na rozmowę z samym sobą, wahając się czy sprawę ma poddać sądom, lub ją prywatnie własnym wyrokiem rozstrzygnąć...
Wypadek ten po tylu innych, w chwili gdy się już starzec najmniej mógł spodziewać wykrycia prawdy, poruszył go jak by palec opatrzności rozwiązujący dlań wątpliwość ostatnią, aby spokojniejszy zstąpić mógł do grobu.
Sam na sam z sobą, do późnej nocy Dziad chodził, jęczał, modlił się, ale nad ranem po tej walce dusznej, wiedział już co miał czynić. Zatrzymał Daniela, odwołał wezwanie urzędu (znalazłszy łatwy pozór do tego) i umyślnego wysłał po Szymbora...
Nie pisał doń nigdy, kazał mu powiedzieć że natychmiast widzieć się potrzebuje, gdyż na dłuższy czas wyjeżdża z domu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.