Dziadunio/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziadunio
Podtytuł Obrazki naszych czasów
Wydawca Nakładem J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1869
Druk Druk J. Buszczyńskiego
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Władek Zegrzda wychowanym był przez najczulszą z matek, której miłość dla dziecięcia zwiększyło jeszcze wdowieństwo, zlała nań całe przywiązanie które miała dla ojca, kochała go podwójnie; widziała w nim utraconego — wychowanym był przez najtroskliwszego z dziadów, który tę ostatnią gałązkę szczepu krwią by był gotów podlać aby mu bujnie wyrosła... Był więc podwójnie jedynakiem i pieszczoszkiem, chociaż matka i Dziad nieustannie się przestrzegali aby go nie psuć zbytecznie... ale matce zdawało się że tylko Dziadunio go psuje, Dziadkowi że to ta biedna matka zbyt jest powolną.
Czasami Dziad się powstrzymywał, stawał poważnym i trochę gderliwym, chwilowo surowszym, ale uśmiech chłopca go rozbrajał, przychodziły na myśl przeróżne sofizmata które miłość ma zawsze na swe posługi... a na ostatek Dziadunio wmawiał w siebie że nic tak nie kształci i nie wychowuje jak czułość... jak serce. Karmiono go więc niem i uczyniono najmilszą w świecie istotą... Umysł się żywo rozwinął pod tem gorącem słonkiem, nie mniej uczucie, ale życie i przyszłość za różowo, za świetnie przedstawiały się jego oczom. Serce było jak najlepsze, popędy najszlachetniejsze... ale głowa rozmarzona zawczasu, a temperament płomienisty...
Prowadzić go na pasku, ostudzać, było już za późno i nadzwyczaj trudno, a do zbytku woli ukrócać nie dozwalało przywiązanie, nie dopuszczał rozum, bo dziecko trzymane za surowo, zawsze później woli na swawolą użyć jest skłonne... Z daleka tylko baczono na kroki jego. Poszło wychowanie po myśli matki i dziada, chłopak wyszedł z niego poczciwym, zacnym ale trochę szalonym i gorączką...
Od owej tajemniczej śmierci ojca, dziwnej, nierozjaśnionej, chociaż podejrzenia rodziły się różne a Dziadek na chwilę nie poprzestał śledzić najmniejszych okoliczności, zatarły się były pierwsze wrażenia znacznie i drobne poszlaki które mogły obwiniać Szymbora... zapomniane zostały. Dziadunio tylko zamknięty, milczący, na chwilę nie wyszedł z obranej raz roli inkwizytora. — Halina milczała, płakała... nikt nie wiedział co się działo w jej duszy; ale stosunki z Szymborami pozostały na stopie przyzwoitości... Nie miała ona wielkiego współczucia dla siostry męża, Justyny, zbyt płochej i roztrzepanej, natomiast Szymborowa do Haliny i do jej syna przywiązała się prawie namiętnie. — Troskliwość jej o siostrzeńca równała się prawie macierzyńskiej i dziadowskiej... Co dziwniejsza, sam Szymbor zdawał się ją podzielać i okazywał czułość dla Władka nienaturalną, która draźniła starego Szambelana, obudzając w nim dziwne podejrzenie. Widział on w niej jakby przebrany tylko dalszy ciąg nienawiści dla Stanisława i jego rodu.
Można było w istocie posądzać go o to, bo ile razy mógł się zbliżyć do młodego człowieka, dziwne mu dawał nauki i obudzał w nim pragnienia i idee, które tłumić raczej należało... Zapalał imaginacyą, poddawał projekta do swawoli, szydził z przestróg dawanych przez Dziadunia.
Pomimo tego pobłażania i dogadzania Szymbora, Władek miał do niego jakiś wstręt instynktowy, niewytłumaczony, próżno go ciągnął, bawił, poił.... Władek się bawił, nie umiał oprzeć nastręczanym rozrywkom, ale w postępowaniu jego przebijała się jakaś nieufność, pokochać go nie mógł. — Było to tym dziwniejszem, że szanując stosunki familijne nikt go nie ostrzegał, nikt mu złego słowa o wuju powiedzieć nie śmiał.
Władek początkowo wychowywał się w domu, oddano go potem do szkół przydając mu starego nauczyciela do dozoru, a ubogiego chłopaka Antosia Siekierkę dla koleżeństwa. Myśl tę wychowywania razem panicza i sieroty ze wsi wziętego, powziął był Dziad... O pochodzeniu dziecka nikt dobrze nie wiedział, jemu samemu mówiono że był synem włościanina... na wsi wszakże o rodzicach jego było głucho... Antek Siekierka nie odstępował Władka aż do uniwersytetu, szli razem, uczyli się jednych przedmiotów, byli z sobą jak bracia rodzeni, a mimo to wielka różnica charakteru dzieliła dwóch rówieśników, przyjaciół, na pozór zgodnych z sobą chłopaków.
Są we krwi tajemnice... w spadku z pokoleń bierze człowiek coś z ich uczuć, pojęć, namiętności wyciśniętych na organizmie... wychowanie, wpływ, otoczenie lepią później z tego materyału postać nową... dla przyszłości. Starożytni wierzyli w to dziedzictwo rodów, zaprzeczono mu później prawa bytu... a nauka dzisiejsza wraca do przeczutej prawdy. Sama zwierzęca natura człowieka sprawia że krew i rasa obojętną być nie może — ale to płonka na której szczepi wychowanie gałąź co ma dobre lub kwaśne wydać owoce. — I grzechy i zasługi pokoleń i cnoty ich i rozpusta odbijają się we wnukach; wszechmocne wychowanie kowa z tej bryły posągi, choć marmuru plamistego na biały zmienić nie może...
Z każdej zdrowej i silnej organizacyi można stworzyć wielką, znakomitą jednostkę... ale w duchu jej odbija się mimowolnie dziewicza siła rasy, z której wyszła, zgrzybiałość jej lub wyszlachetnienie. — A wszystko to razem społeczeństwu jest potrzebnem i krew gorąca co płynie z ludu i przefiltrowana szlachecka, niebieska, czerwona i biała. — Z tych żywiołów różnych harmonijny naród się składa.
Dwaj chłopcy choć podobnych bardzo temperamentów, choć nawet trafem dziwnym, nie bez pewnego podobieństwa rysów twarzy, które wspólne życie czasem nadaje, oba żywi, zdolni i poczciwi... różnili się wszakże, jak dwa typy z dwóch spokrewnionych a nie jednych światów.
Władek był cały na zewnątrz. Szczery, otwarty, wesoły, szukający i potrzebujący ludzi; Antek poważny, nie łatwy do wynurzeń, obawiający się może do zbytku narażenia na śmieszność, strzegący uniesień zbyt żywych — energiczniejszy ale zamknięty. Władek pędził do czynu pod pierwszem wrażeniem, Antek ważył długo, ale ująwszy pracę nie rzucił jej aż dokonał. Fantazya mniej nad nim miała przemocy — uczucie się kryło wstydliwe ale biło w nim silnie. Władzio wybuchał łatwo i zapominał prędko. Antek pod wrażeniem bladł milczący, ale co raz w jego duszę padło, leżało w niej jak kamień na dnie morza. Oba byli odważni, każdy inaczej, męztwo Władka sięgało zuchwalstwa... ślepe, niepomiarkowane, gwałtowne. Antka było rozważne, skupione w sobie ale niezłomne... Władek gniewny czerwieniał, Antek bladł jak marmur i tężał jak kamień.
Oba mieli zdolności wielkie a niejednakowe, panicz kochał sztukę, lubił historyą, zagłębiał się w tem co dlań miało ponętę ciekawości a granicami ściśle oznaczonemi naukowemi nie zrażało, lubił to co mu wodze fantazyi pozwalało rozpuścić bezkarnie. Antek skończywszy szkoły prosił o pozwolenie uczęszczania na nauki przyrodnicze i lekarskie — sposobił się na doktora... Dnie i noce trawił nad studyami których przedmiotem była rzeczywistość i materya... po za nię ciekawość jego nie sięgała... czując że tam się na twardszym gruncie oprzeć nie może. Poczym unosiła go ale nie zaspokajała, podraźniony nią szukał posilniejszego pokarmu aby się uspokoić.
Psychicznym fenomenem szczególnym Władysław był w poezyi realistą, Antoś w umiejętności często znajdował poezyą i umiał być poetą. Kochając się z sobą sprzeczali nieustannie, a niekiedy odrębnemi drogami przychodzili do zupełnie jednakich wniosków i zadziwiającej ich samych zgody. — Gdy przyszło do wytłumaczenia sobie tej jedności zdań, rozchodzili się w nich znowu...
Walki te nie nadwerężały gorącej ich przyjaźni. Antek byłby dał życie za Władka, gotów czekał tylko sposobności poświęcenia się dla niego; Władek w ogień by się rzucił za przyjaciela, ale wyrwawszy go z płomieni pokłóciłby się za fraszkę.
Dla sieroty życie było twardem zadaniem; na progu znalazł rękę dobroczynną, a czuł że resztę powinien był sam sobie zawdzięczać; nie wątpił na chwilę że tego dokaże; Władysław wiedział że dla niego zgotowanem jest wszystko i że miał tylko sięgnąć po szczęście aby je otrzymać. Śmiało mu się ono w postaci kobiety, a raczej kobiet... bo Władek zakochany był ciągle a każda miłość zdawała mu się wiekuistą i jedyną... Każda miała jakiś nowy urok... prędko, niestety — zatarty...
Matka Władysława i ciotka jego wcale do siebie nie były podobne...
Justyna była zepsuta przez męża, przez świat, przez brak trwalszego uczucia. Najczystsza z niewiast nie może bezkarnie przeżyć lat kilkunastu w obcowaniu z człowiekiem który w nic nie wierzy, nie wstydzi się niczego i o nic nie dba. — Tajemnic tego nieszczęśliwego pożycia odsłaniać nie chcemy; z niego pozostał Justynie niesmak do wszystkiego, obojętność dla męża, smutek nieuleczony, zalotność i ta choroba którą Francuzi ochrzcili szydersko przymiotnikiem incomprise. — Justyna miała nieco prawa chorować na istotę niezrozumianą... szła za Szymbora wystawiając go sobie ideałem a znalazła po próżnych wysiłkach odkopania w nim czegoś jasnego — zgniliznę i świecące pruchno. Ludzie którzy ją otaczali, przyjaciele mężowscy, nielepsi nadeń byli... W takiem życiu któżby nie zrozpaczył, nie stracił wiary w człowieka i nie oszalał z bolu...
Justyna szukała rozrywki bezmyślnie, instynktowo, rozpaczliwie... stała się roztrzepaną, zalotną, płochą, aby życia zapomnieć. Zmiana ta zaszła w niej wybitnie po strasznej kryzys, którą była śmierć brata...
Czy ten zgon obudził w niej jakie podejrzenia, czy miała jakie poszlaki... nikt nie wiedział, ale odchorowała po nim straszliwie, a wróciwszy do życia, zmieniła się rzucając w świat, z pogardą opinii i wszelkiego względu. Z dawnych uczuć pozostało w niej tylko przywiązanie do Haliny i najegzaltowańsza miłość dla Władzia, którego więcej niż własne dziecię kochała. Z mężem była ni źle ni dobrze, zostawując jemu swobodę zupełną, ale w niczem nie dozwalając swojej skrępować. Żyli razem, w jednym domu a obcy sobie...
Halina, matka Władysława, była kobietą pełną rozsądku, energiczną ale razem uczuciową... niegdyś za życia męża energia ta stanowiła tło główne jej charakteru, złamało ją nieszczęście niespodziane, niewytłumaczone, straszniejsze nad uderzenie piorunu... Nie dźwignęła się już później jej dusza do pierwotnej siły, obawa czegoś niespodziewanego, nadzwyczajnego... panowała nad nią.
Podniosła się natomiast czułość dla dziecka i życie duchowe całe ze wspomnień i czystych przyjemności złożone. — Patrzała na wzrost dziecięcia, płakała modląc się u portretu męża, lubiła swój cichy kątek samotny; a wolne godziny zapełniała muzyką ulubioną namiętnie, ogrodem który ją zajmował i książkami odrywąjącemi od rzeczywistości. Mało ludzi potrzebowała do życia, a odzwyczajona od towarzystwa męczyła się niem tylko.
W pierwszych latach po tem tragicznem owdowieniu miała kilku zalecających się ze wszech miar zacnych ludzi; Dziad nawet nie był od tego aby za uczciwego człowieka za mąż poszła, upatrując w tem opiekę dla Władzia, na przypadek swej śmierci — ale Halina myśli tej nawet przypuścić nie mogła... kochała Stasia swego po śmierci... równie namiętnie jak za życia... dla niej on był żywym, jedynym. Nie chciała gdy go chowano zdjąć mu z palca ślubnego pierścionka... niech go zaniesie do grobu... wołała — abym pamiętała że nie jestem wolną od mojej przysięgi.
Powoli tak starzejąc, siwiejąc, gdyż włosy jej zawcześnie się posrebrzyły, pozostała młodą duszą, piękną na twarzy, spokojną, rozpogodzoną. Otoczyła ją aureola cierpienia tajonego, noszonego święcie jak owe włosiennice ascetów, których nikt nie widzi a domyśla się każdy.
Wszyscy kochali dobrą Halinę... Justyna młodsza daleko od niej, piękniejsza może, nosiła na twarzy zwiędłej napiętnowaną gorączkę która ją trawiła; czasem oko jej wśród wesela błysnęło jakby ogniem jakiegoś szału... wewnętrznego... najmniejsza rzecz ją przerażała, najlżejsza przeciwność aż do łez rozdrażniała...
Kochały się z sobą dosyć, ale pomiędzy temi damami stał Szymbor, którego może równo obawiały się obie... a od którego Halina stroniła nie chcąc mu jawnie okazać wstrętu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.