Dziadunio/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziadunio
Podtytuł Obrazki naszych czasów
Wydawca Nakładem J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1869
Druk Druk J. Buszczyńskiego
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dziadek nie słuchał i nie słyszał już odpowiedzi — miał jakby jakieś przeczucie, zszedł po stopniach z ganku, przykładając do czoła dłoń, która widocznie drżała.
Na drodze naprzeciw dworu w półmroku wieczora ukazał się tuman pyłu, potem z obłoku tego głowa konia zasapanego, a ponad nią podniesiona ręka, która wiewała czapeczką.
Dziadek obie ręce położywszy na kolanach, aż przysiadł... z radości.
— Dalipan! jakem poczciw! Władek! on — on sam!
I plasnął w ręce, chciał pobiedz, ale go drżące nogi wstrzymały.
Jeździec się zbliżał — wrota zastawszy zamknięte, a obok płot nie wysoki, spiął wierzchowca, przesadził przeszkodę i w galopie zatoczywszy przed ganek, nagle wstrzymał konia tak, że go jak wrytym w miejscu osadził.
— Jakem poczciw, choć go szołdry uczyli, ale jeździ po polsku! zawołał Dziad — co chwat, to chwat!
Na hałas i tentent nadbiegli dworscy. Chłopak na nich z wierzchowcem nie czekał, zarzucił mu cugle i pianą okryty siwek zwolna prychając, rozglądając się, instynktowo pokroczył ku stajni.
Apollinary chwyciwszy próżny kieliszek do ręki, Justyna z żywym rumieńcem na twarzy, Dziadunio otwartem objęciem witali gościa. Stary drżąc go całował, a patrzał, a napatrzeć się nie mógł.
Gość to był śliczny, chłopię do malowania, słuszny, dorodny, gibki, twarz nieco opalona, ale jeszcze świeżości pełna, oko ciemne, wyraziste, płomienne, usta różowe, świecące wesołym uśmieszkiem ząbków perłowych, czoło jasne, słowem — jak lalka. Byłby pięknym nawet na kobietę, na mężczyznę wydawał się do zbytku urodziwym. Twarz cała, oczy, usta, gorzały żądzą życia, rozpragnieniem, namiętnością, szałem, gorączką młodości. Strach było patrzeć na zuchwalca, tak obcessowo rwącego się do walki śmiertelnej i mimowoli przychodziło na myśl, że Władek był anachronizmem, że ten trzpiot powinien się był urodzić na lepsze, na lżejsze czasy, nie na dźwiganie brzemion, jakie na nasze barki wkładają.
Rzucił się naprzód do Dziadka, ale nie po staroświecku z onym respektem dawnym do kolan, wprost jak staremu poufałemu przyjacielowi na szyję, śmiejąc się, pieszcząc go, całując. Dziadek wzruszony ze szczęścia mało nie omdlał, chwycił go, przycisnął do piersi i rozpłakał się.
Władek wyrwał się prędko z jego objęcia, poskoczył na wschódki, z uśmiechem podał rękę Szymborowi, który stał blady jeszcze, zdając się niepewnym jak go przywitać i gorąco chwycił dłoń chłopca.
Justyna zarumieniona, z wyrazem radości i pomięszania wyciągnęła doń obie ręce. Nim się te przywitania odbyły, Dziadek go niecierpliwy dopędził i zazdrosny o swój skarb, objął znowu w ramiona.
— Władku! pocałuj mnie jeszcze.
— Sto razy! kochany Dziaduniu.
— A teraz siadaj, zmęczony jesteś, głodny — począł stary drżącym głosem. Po co było sadzić przez płot, a nużby się konisko było splątało.
— O! przerwał młody chłopak, mojego siwka tak pewny jestem jak siebie.
— Co będziesz jadł? pił? mów.
— Wie Dziadunio co? wtrącił Apollinary z przymuszonym śmiechem, jeszcze butelczynę takiego wina, a ja mu ją pomogę wysączyć, po podróży nic tak nie restauruje, jak stare wino węgierskie.
— A dajże mu pokój! ofuknął się Dziadek, tyś stary wyga... w niego takie wino lać to oliwy do ognia... Śliczny mi doradzca.
— Jestem logiczny w moim systemie.... niech się młody pali, aby prędzej wygorzał! Rozśmiał się Szymbor i błysnął okiem pełnem jakby zazdrosnej niechęci spoglądając na Władka uśmiechniętego serdecznie.
— Kiedyżeś przybył? jak? mów! dodał Dziadek — co robi matka? jak się ma?
— Mama trochę niedomaga, ale to nic. Kataru nieco, rzekł Władek. Ja przyleciałem dziś rano i nie mogłem wytrzymać, żeby Dziadka nie uścisnąć, ale powrócę do niej nocą.
— O! o! jak to? tylkoś się ukazał i zaraz miałbyś odjechać.
— Ale muszę.
— Co to muszę! albom to ja nie głowa familii i nie gospodarz w domu, to ci siwka zamknąć każę.
— Matka! matka kazała.
— No! no! na to poradzimy, ale dalipan, jeśli mi się zerwiesz jechać, to chyba ja z tobą!
— Co? konno? zaśmiał się Apollinary, radbym też widział Szambelana w galopie.
— Bądź pewny — odwracając się, odpowiedział stary, że i temu bym dał radę, gdyby była potrzeba.
Władzio tymczasem rozpatrywał się, uśmiechał do wszystkich, poszedł do Justyny, aby z nią jeszcze się przywitać i widać było w rozrzewnionem oku, jak całą kochał rodzinę, jak był szczęśliwym z powrotu. Gospodarz ścigał go wejrzeniem prawie macierzyńskiem, patrzał w niego jak w tęczę.
— Dzięki Bogu! mruczał półgłosem, co za krasa i świeżość młodzieńcza! jaki ogień w oczach, pierś bucha.... a silny, zdrów, a śmiały!
Władek mimowolnie podsłuchał ten wykrzyknik, odwrócił się wesoło, poszedł i jeszcze raz uściskał rozczulonego starca.
— O! żem ja młody i zdrów, to nie sztuka... z waszej łaski dobrze mi na świecie! Mnie miło spojrzeć, że i Dziadek, dzięki Bogu, dobrze wygląda, świeżo, czerstwo, ani jedna marszczka, ani jeden włos siwy nie przybył.
— Tak! tak! bo jak zapamiętasz, mój Władku, włosy wszystkie były białe, marszczki też na swojem miejscu, a tego nie dostrzeżesz, że je znacznie czas pogłębił, dodał wzdychając.
Zmierzchać się zaczynało coraz bardziej, stary Szczepan wszedł na ganek niosąc lampę i na drugim stole począł się krzątać około nakrycia do wieczerzy, gdy Władek go zobaczył i wesoło z okrzykiem pobiegł uściskać.
Byli to starzy dobrzy przyjaciele. Szczepan niegdyś strugał mu koniki, biczyki wiązał, na prawdziwego konia go sadzał. Oba się rozczulili.
— Panicz kochany.
— Szczepan poczciwy. I poczęli się ściskać, ten za szyję go obejmując, ów do kolan się chyląc, a Dziadek łzę ocierał.
— Cóż to za złote chłopię!
Szymbor usta zaciął patrząc z ukosa, w niesmak mu szła ta poufałość ze sługą. Władek ożywiony był naiwnie powrotem jak dziecko, mówił razem do wszystkich, biegał, oglądał, cieszył się.
— A stary Tyras jeszcze żyje! i bocian mój na swem gnieździe, jak gdyby ten sam co dawniej!
— Jeśli nie ten sam, to niechybnie potomek jego, rzekł Dziadek, bo u nich gniazda idą dziedzictwem i nie sprzedają obcym, a jeśli się uzurpator jaki wkradnie, dziobem go pospolite ruszenie precz wyżenie.
Władek w wyśmienitym humorze latał zaglądając w każdy kątek, nagle przypomniał sobie starą ochmistrzynią Zubrzycką, która ich wszystkich po troszę wychowywała i puścił się do niej, nie wiedząc, że ona już z za progu od kilku minut mu się przypatrywała. Była to kobiecina podżyła, otyła, w czepcu białym ze szlaczkami obfitemi, z pod którego chusteczka w szafranie farbowana (od bólów głowy) wyglądała. Małe jej oczki świeciły do jedynaczka, a on, gdy ją zobaczył, bez ceremonii uścisnął.
— Biegłem do Zubrzysi! zawołał.
— A ja do was... odparła śmiejąc się i łzy ocierając stara... no pokaż że mi się jak wyglądasz... Dalipan, chłopiec jak malowany! Mój miły Boże, a to się na ręku maleństwem nosiło...
— Przywiozłem coś Zubrzysi... ale nie mam z sobą.
— Bóg zapłać za pamięć... a teraz nie będę was odrywać.
I przeżegnawszy go zdala znikła.
Władek usiadł na ławce.
— Nigdzie a nigdzie nie jest mi tak dobrze i miło jak tu! zawołał...
— Przymawia się żeby mu Dziadek Rajwolą zapisał — szepnął Apollinary do żony — sprytny chłopiec!!
— U nas, u mamy, kończył Władek, w Zarębiu miło też i ładnie, w Krymnie u wujaszka i ślicznie i po pańsku, ale w Rajwoli jak temu bocianowi na własnem gnieździe... Odleciawszy tylko się do niego tęskni.
Dziadek go ściskał i w uścisku coś mu szeptał śmiejąc się — i dokończył głośno.
— To dobrze, to dobrze mój chłopcze — tęskniąc do Rajwoli musisz też zatęsknić i do mnie... Wszyscy niemal tuście się pohodowali, dzieci, wnuki i ty mój jedyny prawnuczku. Dobrze jest że ci serce do miejsca przyrasta, bo nie daj Boże takich co do niczego i do nikogo przywiązać się nie umieją.
Z ukosa uderzył spojrzeniem w pana Apollinarego, który bardzo nieznacznie jakby dziękując za komplement głowę skłonił...
— Dwa razy w życiu, rzekł grzecznie, przyrasta człowiek do miejsca, w młodości i na starość, ale w wieku średnim byłoby idiotyzmem przykuć się do ciemnego kąta i obezwładnieć. Ręczę Dziaduniowi że choć Władzio teraz wita się czule z Zubrzycką i z bocianami, po pięciu dniach będzie tęsknił... nawet do Berlina... No, chybaby...
Nie dokończył tylko uśmiechem i wejrzeniem złośliwem.
— A! czyż do Berlina! zaprotestował Władzio. Wujaszku, do Berlina się nie tęskni, jak do wygodnej gospody... bo któż w oberży może się rozmiłować? — stolice to wielkie karawan-seraje... Przyznaję dla młodego trudno czasem w miejscu usiedzieć... wyrwałbym się... ale chyba do podróży długiej, nowych krajów, przygód, ludzi, dla niespodzianek losu... do czynniejszego życia.
— Niespodzianek! tak! tak! szeptał Apollinary... niespodzianka jest rodzaju żeńskiego... jaki to język pełen znaczenia!!
— Mój Władku, przerwał Dziadek, mówiłeś zda mi się o czynnem życiu; alboż sądzisz że na wsi i w swoim kątku czynnym być nie można?
— Prawda Dziaduniu, prawda, ale pozwolisz mi powiedzieć szczerze? to życie czynne trochę będzie podobne do żywota konia na deptaku. Młodemu potrzeba ruchu, powietrza, swobody, przygód...
— I niespodzianek rodzaju żeńskiego... wtrącił Szymbor którego nikt nie słuchał.
Stary nieco głowę zwiesił.
— A no tak, rzekł — stara bajka o gołębiach aby ciszę i dom pokochać, trzeba biedę zaznać i skrzydeł bujając nadłamać...
Już miano podawać wieczerzę, gdy konie państwa Apollinarowstwa zabiegły przed ganek. Justyna pierwsza wstała się żegnać; smutna czegoś, spoglądała melancholicznie na pięknego Władka, który się do niej uśmiechał... i z cicha poprosiła go ażeby o nich nie zapomniał.
Szymbor także ściskał go, szeptał mu coś i zapraszał.
Dziadek bardzo uprzejmie usiłował wstrzymać na wieczerzę... pókiby księżyc wyżej się nie podniósł... jednakże nadaremnie tym razem, p. Apollinary nie wiele rachował na skromną wieczerzę Dziadunia; był podraźniony, zmęczony i stanowczo objawił że jadą.
W chwili gdy Szczepan wchodził z półmiskiem kurcząt i sałatą przyprawioną metodą Zubrzyckiej, Szymbor zapalił ostatnie cygaro... i konie ruszyły.
Dziadek zobaczywszy ich u wrót, swobodniej odetchnął... i począł od tego że po raz dziesiąty najmniej Władka uścisnął...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.