Dyskusja indeksu:Wacław Gąsiorowski - Szwoleżerowie gwardji.djvu

Treść strony nie jest dostępna w innych językach.
Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

SZWOLEŻEROWIE GWARDJI
WACŁAW GĄSIOROWSKI (WIESŁAW SCLAVUS)
SZWOLEŻEROWIE GWARDJI
POWIEŚĆ HISTORYCZNA wydanie czwarte
WARSZAWA 1935 DOM KSIĄŻKI POLSKIEJ, SPÓŁKA AKCYJNA
ODBITO 2200 NUMEROWANYCH EGZEMPLARZY
Prawa przekładów, przeróbek i przedruków zastrzeżone w całej Europie i w obrąbie Stanów Zjedn. Ameryki Droits de traduction et de reproduction reserves pour tous les paya Ali rights reserved
DOM KSIĄŻKI POLSKIEJ, SPÓŁKA AKCYJNA Hurtownia dla księgarzy i wydawców pod zarządem E. W. Szelążka Warszawa, Plac Trzech Krzyży 8
ZAKL. DRUK. F. WYSZYŃSKI I S-KA. WARSZAWA
Było południe. Dwór Gotartowicki tonął w głębokiej ciszy, przerywanej lekkim pluchotem marcowego dżdżu. Zawarte drzwi chat, zasunięte wrota podwórz i zagród folwarcznych, a barwne wstęgi odświętnie odzianych kmieci, wyciągnięte wśród ciemnych, oślizgłych równin, aż ku rysującej się w dali..wieżyczce kościołka, wesoły pogwar chłopaków, skradających się za kamionką dworu ku zieleniejącym gałęziom wierzbiny, raźne tupotanie koni w stajniach, leniwie rozciągnięte wozy pod stodołami — mówiły o pełni zażywanego wczasu.
W jednej tylko kuchni, na prawem skrzydle dworu, wrzała praca gorączkowa.
Stara Małgosia, pani Jadwigi Gotartowskiej podręczna, a bez mała gospodyni, uwijała się z zakasanymi po łokcie rękawami pośród dziewek, nagliła je do pośpiechu, do-smaczała, solą, pieprzem a korzeniami ostatnie zadawała ciosy potrawom, a od czasu do czasu zwierzała się ze swoich trosk i kłopotów przysadzistej, tęgiej babie, siedzącej na stoiku, pod oknem. Baba słuchała obojętnie żalów a wypominków o Wielkanocy, która duchem leci, a której pekiowiny w marynowaniu się nie mogą strzy-mać placu, i o dwóch donicach, by jak na złość, rozbitych, i o kurach, niechcących siedzieć na jajach i o prosiaku „jak mleko“, i trzech szynkach, w życie czekających na święta — i coraz mniej objawiała zainteresowania się zwierzeniami Małgosi. Aż ta ostatnia spostrzegła się, że skargi jej nie znajdują posłuchu. Stuknęła więc z impetem miską, pełną piany, na znak urazy i, chwyciwszy za kopyść, jęła pianę ubitymi żółtkami a mąką zaprawiaj
Baba poznała się na tej oczywistej alteracji i, snat aby rozdżwięk załagodzić, ozwała się pojednawczo:
— Aha!... Więc tedy jakże?!... Niby trzy szynki w ty ciel? i co?!
Małgosia nie dała się udobruchać tak łatwo.
— Łt!.„ lam pani Żubrowej mówić o szynkach!? — p A cóż! Dlaczego!? Trzy mówiciel?
— Wielka obrada trzy! Dawniej to po ośm i dziesięć bywało!. — 1 na długo!? Tydzień nie wyszedł, a jużci trzeb; było na duch kapłonów dorzynać, bo dla gości brakło!
— Patrzajciel... No, no! Nie myślałam! — zdziwiła si\ nieszczerze baba.
Małgosia mocniej zakręciła kopyścią.
J — Tam jejmości powiadaćl Niby ciemna jestem! Jej mości tyle do tego, co mnie do zeszłorocznego śniegul
— Kto do czego zdaizonyl
— Pewniel Lecz do gotowego półmiska to wszyscyl
— A co tam dzisiaj będzie?!
— Właśnie!. — Zwyczajnie, jak przy święcie, jedni podanie dłużej!. — Kapuśniak na świńskim ogonie...
Żubrowa mlasnęła językiem. Małgosia uśmiechnęła się nieznacznie i dodała:
— Idzie, co!? Pewnie lepsze od tej oślej pieczeni, pro chem zaprawianej?
— Zależy... Gdyby tak kubeczek!... Bodaj się z czczo ści otrząsnąć! Co?l
— Rany boskie toć
— Aby kubeczekl — tłumaczyła baba, mrugając zna cząco. Małgosia strzepnęła rękoma, zadzwoniła kluczami, zakręciła się około śpiżarni, otworzyła, nalała tęgą miarkę złocistego płynu i podała babie. Baba przypięła usta do miarki, wysączyła, odchrząknęła i splunęła z przekonaniem.
— Ulżyło, psianoga, sacrebleul... Uli aż się po kościach rozeszło!...
— Dla Boga, toć się jeszcze nabożeństwo nie skończyło, a jejmość już wydziwiał
— Głupstwo! Człowiek paple me dla obrazy boskiej
Jenfs, ze mu, chcąc nie chcąc, Język meltnie, gdzie nte trzeba! No, a porucznikowa kaszka!?
— Toć nie widzi pani żubrowa, dy’<5 ma prawiel
Baba porwała się z ławy.
— Święty Antonii Tak mi powiadajcie odrazu!... Ma-* rynka — garnuszek! Józefka — lej prędzej!.. Mleko sa-cróbleu... bo łby poukręcam!... Ruszaj jedna z drugą, bo jakem Muszyńska z domu!... Jakże lejesz?!... Słuchać, do stu tur beczek!
Małgosia na ten niespodziewany wybuch, ledwie że miski z pianą nie upuściła. Dziewki w największym po-: płochu jęły spełniać rozkazy Żubrowej.
— Prędzej jedna z drugą!... Łby poukręcam, powiedziałam raz!... Nie trzęś łapami — wylewasz!
— Pani Żubrowa! — próbowała mitygować Małgo-? sia. — Toć są ludzie!... Nie pomstujcież tak!
— Dosyć! Ani pary z gęby!... Marynka, pokaż garn-’ czek! Co to jest?!
— Aby to? — odpowiedziała zestraszona dziewka, spCH zierając głupkowato na garnek.
— To! Właśnie!... Patrz tu!
— Tu? — Proszeczek.
— Proszeczek!? Znalazła sobie proszeczek!... Patvk! Wiecheć! Koci łeb! nom de chienl... Przecedzić! A skaranie istne!... Dalej — miesiąc na chleb i wodę!... A to ci dopiero!... Podlej kaszkę! Wymieszaj! Gotowe! Baczność! Równaj się, marsz!
Baba łypnęła groźnie białkami i, rozkazawszy ruchem ręki Marynce. aby szła za nią, zawróciła miarowym krokiem w głąb dworu. Minęła sionkę, jadalnię, alkierzyk, zaczem otworzyła drzwi, wiodące do sypialni, i stanęła nagle, jakby piorunem rażona. Widok, który się jej oczom przedstawił, był istotnie bardzo niezwykły.
Na środku sypialni, na szeroko rozpostartym kilimku, leżał na wznak wielki, barczysty chłop i, wygrywając na nosie marsza wojskowego, równocześnie wymachiwał uciesznie nogami w powiptrzu. rzem do spazmatycznego śmiechu pobudzał maleńkiego, ledwie co pełzającego mu około szyji, dzieciaka.
Chłop był tak zajęty tą osobliwą zabawką, że nie spostrzegł otwartych drzwi, ani stojącej w nich baby i w dalszym ciągu wygrywał marsza, przebierał nogami, a poddawał się w zupełności niewinnej tyranji maleństwa. Dzieciak wieszał mu się u szyji, obie swe maleńkie piąstki naraz chciał wtłoczyć chłopu w nos. tarmosił go za miotlaste wąsiska, to znów, wysunąwszy paluszek, kierował go wprost ku oku leżącego, a spotkawszy zaporę w postaci wielkiej, obrzękłej powieki, mścił się na uchu. Dzieciak był snać zadowolony ze swej tak oczywistej przewagi nad tym kolosem, bo coraz serdeczniej, coraz głośniej śmiał się — kolos zaś zdawał się równie zadowolonym, bo każdy wybuch ukontentowania dziecka witał przeciągiem mruczeniem.
Baba we drzwiach opanowała tymczasem pierwsze wrażenie i huknęła surowo:
— Macieju!... Tożeś chyba zmysły postradał!... Święty Antoni! Toć nigdy statek na tego zatraconego chłopa nie przyjdzie!... Równaj się sacrebleu! Do raportu!
— Jasia, nie gadaj! — jąkał chłop skonfundowany i, zbierając swe cielsko, tulił równocześnie zestrachanego dzieciaka. Baba gromiła dalej:
— Już śpiewasz swoje?... A gdybyś tak dziecko, czego Boże broń, potrącił!? Ślepiebym ci wydrapała!... Piechur taki!... I za pan brat z oficerzątkiem!... Głodemby je za-morzył!... Kaszka, sacrebleu, nie wiesz?
— Według rozkazu!
— Rozmowny! Trzymaj go uczciwie, bo upuścisz...
— Ehe, gdzieżby! — odparł chłop.
— Gdzie? — na ziemię!... Uf, krew człowieka zaleje!... Marynka, dawaj kaszkę!... Nie gap się!... Na lewo zwrot — w’ tył i marsz do kuchni!... Maciej, czekaj, niech usiądę!... No, możesz trąbić na obiad!
Chłop wydął policzki i jął udawać sygnały wojskowe. Dzieciak rozpogodził nachmurzoną twarzyczkę, baba energicznie mieszała kaszkę, przysłuchując się z pewnem upodobaniem naśladowanym sygnałom, zaczem, kiedy chłop skończył, ozwała się łaskawiej:
— Patrzcie!... że to trębaczem nie ostał!.,, Hm!,.. No, podaj mi dziecko!... Ostrożnie!... No tak!... Biedactwo mo je! u Cichaj, Floruś!
— Papu! — objaśnił chłop, mrugając na dziecinę, która niechętnie szła z jego ramion na kolana Żubrowej.
Baba podsunęła dziecku śliniaczek i zaczerpnęła łyżką kaszki. Dzieciak wyciągnął ustka, lecz zaledwie musnął czubka łyżeczki, coinął je z grymasem.
— Go ci to, robaczku-jenerale!?... Dobra kaszka, dobra!
— Kiedy... chil — wtrącił nagle chłop, który był uklęknął koło baby i oka z dziecka nie spuszczał.
Żubrowa wytrzeszczyła oczy.
— Co wygadujesz!?
— Chi, Jasia!... Daj, podmucham!
— Patrzcie go, ten się z tym drobiazgiem rozumie!... Bodaj cię!... Chi!!
Chłop pochylił się nad garnkiem, kilku potężnemi dmuchnięciami wystudził mleko i skinął na babę.
Żubrowa naczerpała łyżeczkę. Dzieciak zaczął zajadać z apetytem. Chłop i baba wsłuchiwali się w każde mlaśnięcie i cmoknięcie jedzącego dziecka. Baba ozwala się pierwsza po chwili:
— Na psa urok, apetytu nie brak.
— Musi! — przytwierdził z przekonaniem chłop.
— Kto? co?
— Apetyt, żołądek — służba, sacrebleul
Baba chciała zgromić chłopa, gdy wtem, poza oknami, od strony podjazdu, rozległ się tupot koni i plusk wypryskiwanego błota.
— Ani chybi, państwo z kościoła! Rusz-że się. Albo nie, weź Florusial Ostrożnie. Jak go trzymasz?.Wylejesz kaszkę!
Żubrowa jeszcze się przekomarzała z chłopem a przestrzegała, jak ma garnuszek trzymać a łyżeczkę odwracać, kiedy oto drzwi rozwarły się na ściezaj, a od progu rozległ się mocny głos zamaszystego mężczyzny:
— Cóż to, ducha żywego niema w całym dworze! Nie lubię, psiamać...
Baba, na dźwięk tego głosu, aż zatoczyła się. Chłop wyprężył się tak gwałtownie, że mu dzieciak gdzieś, ood lewą pachą uwiązł, a garnuszek z kaszką, opuszczony ku dołowi, sączyć zaczął na ziemię swą gęstą zawartość.
— Wszelki duch! Rety! Kety! A toż pan porucznik Stadnicki! Prędzej śmiercibym się spodziałal
— Ładnie mnie witacie! — * odrzekł Stadnicki, prychając a ocierając twarz z wilgoci.
— Kiedy bo, panie poruczniku, niech mnie skręci, je-żelim sobie dziś pana porucznika nie wspomniała.-
Głośny krzyk dziecka przerwał babie.
— Macieju! Rany Boskiel i o ty Florusiem będziesz niby karabinem, honory wojskowe oddawał!..,
Chłop spostrzegł się, porwał dziecko na ręce i huśtać zaczął a hołubić.
— Czyjże to? — zagadnął porucznik. — Wasz?
— Masz, według rozkazu! — odrzekł pośpiesznie chłop.
— Jużcil Twój pewnie! Zdarzonyśl Toć-że to Floruś, panie poruczniku...
— Gotartowski?. Daj go sam! Gęby!.., Piskliwy, nie lubię.
— Robaczek — jenerał.
— Cielęcina, mlekiem czuć. A gdzież pani Florjanowa? Macie tu co pod ręką? Ziąb — woda...
— Duchem będzie! Miech pan porucznik tędy, do jadalni. Państwa tylko patrzeć z kościoła. Stary, a oka mi nie spuszczaj z małego! Dołóż mu tam z łyżeczkę! Proszę tędy! łSaba ruszyła przodem, usadowiła porucznika przy stole, w jadalni, zakrzyknęła na dziewkę, odbyła gwałtowną rozprawę z Małgosią, do ekonoma wyprawiła pachołka po obrok dla koni Stadnickiego, i dopiero, kiedy już przed porucznikiem stanęła wazka świeżego kapuśniaku, a tęgi dzbanek grzanego piwa, odetchnęła, wsparła się łokciami na stole i dała upust palącej ją ochocie do gawędy.
— Patrzę i napatrzeć się nie mogę! To ci dopiero niespodzianka.
— Pewnie, pewnie! — mruczał porucznik, wyprzątając talerz. — Żeby mi kto trzy dm temu powiedział, że ja tu do waszego zapadłego kąta, w Rawskie, kołatać się będę, miałbym go za szaleńca...
Żubrową to wyznanie zmieszało.
— Jakże? bo przecież... zawsze...
— No, mus i koniec. Uważcie, Jankowski porucznik awansował i jest w Warszawie.
— Jankowski, Jankowski... Znałam jednego, był w legji.
Stadnicki machnął ręką.
— Gdzie do legjonów! Antoni, szwoleżer — przyjechał z Hiszpanji.
— Olaboga! Może now>iny są od naszych poruczników?
— List jest. Trzy listy. Jeden do mnie. a taki długi, żem go wczoraj pół dnia czytał i nie doczytał.
— Malko Najświętsza! a toż śnił mi się dzisiaj as żo-łędny... a będzie temu tydzień, gdy starsza pani kabałkę układała leż się żołądź plątała... Srebro moje! Aż się boję pytać, abv tylko nic złego?...
Stadnicki pociągnął piwa i splunął.
— Złego może i nie — ale zawsze. Z babami nie lubię, psia... i koniec!
Żubrowa ręce załamała.
— loż chvba sprawiedliwościby nie bvło na świecie, gdyby nas7Pnm panu Florjanowi albo i Marcelemu miało się co przytrafić!
— No nic, Florek w Hiszpanji był.
— Powiadali, że w Paryżu kwateruje.
— Ijecz nie jego szwadron. Z Jerzmanowskim uganiał się z Hiszpanami.
— Toć tam ciągle jeszcze wojna?
— Była i jest po staremu. Z mnichami, chłopami, niewiastami, dzieciakami... tfv!... nie lubię. psia... i ten.
— A przecież starsza pani czytała w gazecie, że już nowy król, brat cesarza, panuje i że spokój jest.
— Et łani, piszą sobie i koniec. Nie w tem rzecz. Florek wraca!
— Aby... aby...
— Zdrów, cały, porucznikiem został!
— Dzięki Najwyższemu!
— Niewielka obrada!
— Albo nie? Pułkownikowskie buljony mu się należą, w legjonarh już porucznikował...
— To i co! W szwoleżerach takich więcej!
— Niech sobie, ale już wraca! Nareszcie! Dopieroż będzie uciecha! Nasza porucznikowa słowem się nie poskarży, a w oczach niknie. Kwiatuszek taki... Uf, Aż we mnie gorącość wstąpiła!... Pan porucznik daruje — przypnę się krzyneczkę do piwa!
Stadnicki podsunął flegmatycznie kubek — a sam wstał i jął wielkimi krokami mierzyć izbę. Baba łyknęła raz i drugi piwa. otarła usta i spojrzała niepewnie na Stadnickiego.
— Bo to niby... pan porucznik czegoś... chyba coś musi być?...
— A pewnie, że jest! — wybuchnął nagle Stadnicki.
Baba przeżegnała się.
— W imię Ojca... i Syna... od wszelkich złych...
— Bab!... — huknął groźnie porucznik.
Żubrowa zmieszała się.
— Tedy, bo jakże... znów ci jakaś!...
— Dwie!
— Święty Antoni strzeż, bom kląć gotowa, kogo nie potrza!... Panie poruczniku, cóż się stało?... bo chyba mnie niepewność zadławi!
— Kiedy jeszcze gotowiście co wygadać!?
— Ja!? Ja!? — Wygadać!? zaperzyła się baba. — Ja, markietanka pierwszej legji, pierwszego batal jonu, porucgg. nik mianowany przez samego Pelletiera, choć mi instrumentu dotąd nie przysłali... Ja, co najserdeczniejsze tajemnice całego niemal sztabu legjońskiego naszałam!?... Ja!?
Stadnicki otrząsnął się gniewnie.
— Ruszyliście już z kopyta!... Nie lubię psiamać! Słuchać! Mnie samego dławi! Florek mi rejestr bez mała cały przysłał — baba i koniec!...
— Dwie baby! — poprawiła Żubrowa.
— Właśnie jedna tu, druga tam i jedna jednego, druga drugiego... tfy, kozie szczęście gotartowskie!
— Panie poruczniku, toć już nie zwlekajcie, bo aż dławił... Dziej się, co chcel — niech się dowiem!...
— Cóż! Chryja! — przerwał porywczo Stadnicki. — Przyjechał Jankowski... Nowin rozmaitych bez liku! Florek zrównał się z Marcelkiem!... Bo ten ci porucznikuje i już od pół roku!... Pod Wagram się dystyngował!... Ba!... Smyk, świderek zgoła sobie, półkurczę, a zawsze kawał żołnierza w nim siedział! — Juści, wdał się w brata!
— Czy się wdał?... No, pewnie, pewnie... tylko teraz... licho wie, czem się ta awantura skończy... Wlecze się za szwadronem i ani weź!,..
— Kto?...
— Chitana!
— Chi chi-chi-tana! — powtórzyła niepewnie Żubrowa.
— Co tu długo mówić! Gdzieś w Toledo, na biwaku, Marceli wdał się z chitaną, cyganką hiszpańską!... Przypięła się pijawka — no i ani weź odpędzić!... Florek tłumaczył, przekładał!... Szef Jerzmanowski, jak rodzonemu, perswadował, Załuski z Fredrą mało jęzorów sobie nie ugadałi — aż wreszcie na rozgony wypędzili Marcelego — i co... niby ustało — niby się urwało!... Myśleli, koniec tym amorom — ale gdzie — cyganicha znów, jakby z pod ziemi!... Przypięła się, powiadam... i rób co chcesz!
Baba kiwnęła się z przerażeniem.
— Cie ją... zatraconą!...
— Florek pisze — bo Marcelego opętało także! Żenić się chce!
— Święty Antoni! Z cyganichą, przybłędą taką!?... Rety!... toż już nasza starsza pani nie strzyma... Panie poruczniku, na miły Bóg, aby czasem słowa nie rzec!... Strach pomyśleć!... Gdzie to!... Toć przecie nasza pani porucznikowa Dziewanowska z domu, krewniaczka, puł-kownikówna... a i to biedactwo niemało się cierpkości najadło, zanim starsza pani do serca ją przypuściła!...
— Właśnie! A on mi pisze: naradź się, ratuj! Co ja?! Z babami — nie lubię, psiamać! Smyk, półkurczę takie... świderek,.* tfyl
’ — O, bo, panie poruczniku, toż nie może być!... Napa trzyłam się ja w życiu rozmaitości!... Mnie się nie widzi!... Gorącość taka sobie młoda, że choćby zębami zgrzytać, a za kochaniem lecieć — ale to minie, musi minąć... Byle pierwszy ogień przetrzymaćl
— Świderek zawzięty był! A baba za nim w dyrdy!
— Ba!... Aż piszczy do oficerskich obszlegów... Jej col... Siak czy tak, a zawsze bodaj coś uszczknie!... Przypominam sobie!... Pan Marceli chłopczyna sobie był — że jeno chrupać!... Też ci szczęście jakieś hiszpańskiel
— Gotartowskie! — poprawił Stadnicki.
— Cóż! Czarnuchy morowe, ślepiaste, zażółcone, okop cone prawie, aż się trzęsą na taką krew z mlekiem!... Nie pamiętam to, jak to to dożówny szczerzyły się do pana Florjana?... a potem ta... ta...
— Obrzydliwe szczęście — nie lubię, psiamać!
— Juści... bo choć to przysmak, ale kiedy go zawiele.
Stadnicki żachnął się.
— Pytlujecie językiem, a tu nie wiadomo col
— Myślę nici
— Jakże, przecież do nas ciągnął
— Tu... tu... gwardja?...
— Wojna!
— U nas!?
— Jakbyście wiedzieli! Jeszcze nic pewnego, co, z kim i kiedy... ale pułki już się dźwigają!... Legja z Hiszpanji maszeruje! W Warszawie gwałt w sztabach!... Różnie powiadają!... Jedni, że to na Austrjaka cesarz się rozgniewał i teściowi węgierską koronę chce odebrać, resztę Galicji wydrzeć i naszemu Sasowi wszystko oddać! j
— Laboga, a bodaj go!
— Drudzy, że z Petersburkiem do sporu przyszło o nas — i że jeno patrzeć, a do siarczystej rozprawy się zabiorą... trzeci, że Anglja winna wszystkiemu, bo się ze Szwedami zmówiła i, gdzieś pod Królewcem, ma lądować!... Ktoby tam prawdy doszedł! Wojna, psiamać, i koniec!... Tedy idą — uważacie!... Więc, jeżeli Marcelek z tą swoją babą... tu — będzie!
— BigosU
— A tu niewiadomo co! Florek pisze: radź!... Czego on tam nie pisze! Aż obrzydliwość taki naciukany list czytać!
— Bo ja wiem, panie poruczniku! Hm... Myślę, paniusi naszej Florkowej, powiedzieć... niech wie... a co zresztą niema nikogo do rady!... Panna Urszula jeszcze się trzepoce, Fabjanek trznadel, mój stary, chłop niczego, lecz z głową nie bardzo, ekonom Lewandowski tyle, że się na ochwaconych kobyłkach zna... a już przed starszą panią nie wymów, bo się zagryzie, biedaczka!... He to?!... W siódmym roku — mąż, ojciec męża od jednego zamachu pod FriedlandemL. Najstarszego, pana Stanisława, zagarnęli Prusacy!... Marcelek czmychnął... a co z panem Florja-nem było także — było. Na własne oczy patrzyłam! Dobrze, choć siaka taka rezygnacja naszła! A i to czasem, jak ją chwyci, jak westchnie sobie, to człowieka niby rozpalonem żelazem żgme! Gdyby jeszcze teraz — chyba żałośćby ją zalała. I tak, co tam pan z Cielądza albo z Rzeczycy „Gazetkę“ przyśle, to starszej pani aby łapiny się trzęsą. Pali ją do nowin a buletynów, a i strach zdejmuje... żeby czasem nie wyczytała czego!... Tak ci, tak!... Nie można nawet pozoru dać!
— Rada!... Ale tamto półkurczę trzeba ratować psia-maćl
— To się wie!... Cha! niechbym ja się dorwała do niej, zatraconej!... Tfy! Jakem Muszyńska z domu, jenoby kiec-czyny w garście zebrała a śmigała do tych swoich malag a petercymentów!... Pan Porucznik daruje... jeszcze krzyn-kę, bo mi zasycha.
Stadnicki mierzył wciąż wielkimi krokami izbę i darł bokobrody. Baba spozierała niepewnie ku porucznikowi, a cmokała piwo.
— Państwa tylko co nie widać!... Toż będzie uciecha!... Bo to pan porucznik u naszej pani... codzień na ustach!
— Właśnie, psiamać! — mruknął Stadnicki.
— A pan porucznik myśli znów do pułku? — zagadywała markietanka.
— Wziąłem dymisję.
— No, pewnie, ale kiedy wojna!
— Więc cóż z tego?I... Mam się zaciągać, żeby mnie znów przepędzili za Pireneje, licho wie z kim i o co wo-jowaćl?
— Panie poruczniku! Ja tam nie wiem!... Nasze prawo takie oddawna — od kiedy jeszcze mówiło się cesarzowi „obywatelu-jenerale,“ a jenerał Jourdan po Italji nas ciągał. Wojna — pluć w garść i iść!... Toć przeciem słaba niewiasta! Dobrze mi w Gortatowicach jest, niema co — ale jak, będzie temu dwa tygodnie, pluton mizerji pół-wolontarskiej przeciągał około nas ku Rawie... jak ci mi zabębnił... to mi tydzień prawie wszystkie sygnały huczały po głowie. A niech się układę, to mi stają przed oczyma i kapitan Liberadzki, Dziurbas, i Tremo, i Rymkiewicz, i Jabłonowski, i kiwają na mnie a wołają: „Równaj się, madame Żubrowa!*1 Aż dziwno... boć to nędza, głód, niewygoda, i gorycz i chłód — a ciągnie... a rwie!... Ehe! Niechby tak do czego przyszło, już to by pan porucznik nie strzymał... Albo to nie pamiętam, jak pan porucznik do wyłomu saragoskiego szedł...
— Lecz co teraz, nie pójdzie.
— Gdyby się zdarzyła okazja.
— Ale nie taka! Z mnichami wojować nie będę, ani z dzieciakami. Bab we froncie nie lubię, psiamać!
— Baba babie nie równa, są rozmaite!
— A każda na swój ład za pazury zajdzie!...
Żubrowa umilkła, odsapnęła i pociągnęła z kubka, nie rozumiejąc alteracji oczywistej porucznika. Naraz ręką w czoło się uderzyła i zagadnęła szybko:
— To jedna, a gdzie druga?
— Co za druga?
— Przecież pan porucznik mówił: z dwiema babami kłopot...
Stadnicki nasrożył się.
— Jakbyście wiedzieli, że z dwiema! — a po chwili, zniżając głos, dodał cicho: — Kapitanowa Niewodowska jest w Warszawie.
— Niewodowska? Kapitanowa? >
— Cóż tak ciągniecie! Znaliście porucznika Niewo-dowskiego, co pod kapitanem Rybińskim, w bataljonie grosmajora Michałowskiego służył?
— Jakżeby nie! Serdeczny oficer. Kawaler honorowy., siła poczciwości w nim było.
— \Więc teu sam. Kapitanem zoslal. Rzetelnie mu się należało.
— I ożenił się?.Właśnie, do siu piorunów! — wybuchnął porucznik
— Święty Antonii Bez urazy, toż chyba rzuca coś pa nem porucznikiem!
— Rzuca, psia... i tu.., widzicie gardziel? W grdyce tkwi a dławi!
— Gzy aby nie guzioł jaki?
Stadnicki potrącił ze złością zawadzającą mu ławę.
— Głupstw nie pleść... Niewodowski ożenił się z senio ritą Dolores... wiecie, lą samą, co Florek...
— Co pana Florjana chciała zbałamucić?
— Kto? kogo? psia... to nie wypominajcie!
— Każdy wie swoje. Ale, kiedy kapitan Niewodowski się z nią ożenił, to niech jej będzie na zdrowie.
— Utóż że są ze sobą niebardzo.
— Cale się nie dziwuję — dwie takie rozmaite nacje
— Niewodowski myślał z początku, że nawyknie ilu niego. Chuchał, dmuchał, hołubił, z pułku wystąpił, w Pa ryżu na pisarka się przy najął, jak oka żony strzegł, a serca sobie nie pozyskał.
— Bo go pewnie w niej niemal
— Sam mi powiadał. Dobra, potulna, cicha, po swo jemu wdzięczna, lecz, krom siostrzanego przywiązania ani kroku dalej.
— Sacrebleu, pociecha! 1 jakże?
— Nic. Niewodowski zabiegał, na przemysły, na fortele się brał — ani weź!
— Mazgaj 1 Pan porucznik pozwoli, że sobie zwilżę.
— Niewodowski rozmaicie z nią... lecz co do niej w umizgi pójdzie, ona doń z pazurami, sztylet z za sznurówki i żgać się chcel
— Patrzcie, jakie to charakterne!
Stadnicki zniżył głos.
— Niewodowski się zdesperował. Przywiózł ją do Warszawy, przy ciotce osadził, a sam na służbę wraca.
Szwoiożerowie Gwardji li
— A ja ua jego miejscu wędrowałabym do Kzymu, sprawiedliwości szukać a zwolnienia z takiego nieszczęśliwego Sakramentu się dopraszać. Boć Kapitan Niewo-dowski to nie żaden kuternoga, pokraka, jeno oficer jak się patrzy, gładki, zacnej myśli, poczciwego imienia, mocny w komendzie.,, ożenił się nie ua wzdychanie a jej ino — ścinych fochów znoszenie. i)o Rzymu bym wędrowała, niechby albo od tego irykasu saragoskiego konotatkę dali, albo humory zeiV wypędzilil
Stadnicki potrącił ze złością stołek pod piecem. Baba zerknęła niepewnie ku porucznikowi.
Człowiekowi się widzi, więc powiada.
— Co mu ślina na język przyniesie! — podchwycił żywo Stadnicki. — Acani Rzym w głowie, a tu niewiadomo, psia... jak wybrnąćl Będzie temu trzy dni, złapał mnie w zajeżdzie i powiada: ratuj! Cóż ja?. Na babach się nie znam i koniec. Wybrał się do mniel Ale że prosił, aby do jego ciotki pójść i z imć Nie wodo wską się rozmówić, więc poszedłem.
— I cóż?
Stadnicki odetchnął ciężko i zaczął stłumionym głosem:
— Zmieniła się, że choć psia... Tam, w Saragossie, niby dziecina — wątła, słaba, zdawało się, że jak mru-. gnie żwawiej, to dusza pryśnie jej z oczu, a teraz phi! Niewiasta, że ha! Mnie nic do niej, lecz co Florka tobym kawałami rwałl
— Maszci nowomodne przyjacielstwo!
Porucznik poczerwieniał,
— Bo i cóż ona Florkowi zawiniła, że jej tyle niedoli przyczynił? Czegóż w Saragossie do niej się uinizgal, czego wdzięczył, a zalecał... do stu par zatraconych!,.,:|
— Święty Antonii = — upomniała ze zgrozą markie-; tanka.
— Wam to nic, boście nie widzieli, nie słyszeli, a mnie dławi, psiamąć... Niewodowski wyznał mi wszystko, AVstg-. puję do pułku — powiedział — niema dla mnie ani życia,, ani kochania, ani szczęścia. A ona niech zostanie sama, bratem jej być nie umiem, a mężem ona mieć mnie nie chce!... No, teraz wiecie?
— Ani weź, panie poruczniku! Kapitana Niewodow-skiego żałuję, mogę i nad tą Hiszpanicą się użalić, lecz zresztą nie widzę turbacji...
— Ona musi się rozmówić z Florkiem.
— Kto? Ta... ta Hiszpan ca, Niewodowska?
Musi! — uciął surowa Stadnicki.
Markietanka strzepnęła z desperacją rękoma.
— Toż nie może być! Naszemu panu Florjanowi nic do jej amorów. Paniusię naszą jedyną miłował, świata poza nią nie widział, sechł z tęsknicy, a co tej czarnuchy, co go skusić chciała, słowem nie wspomniał.
— Musi się z nią rozmówić!
— Ani podobna! Człek żonaty, skromny, ojciec, nie żaden lampart. Zresztą, co było niegdyś, to było, a teraz z kawalerstwem koniec. Sakrament nuirem stoi — no i, sacrebleu, w razie czego, jest się komu ująć!
Stadnicki skrzywił się pogardliwie.
— Niucha tabaki cała wasza racja nie warta. Ona go miłuje!...
— A bodajże ją zadławiło! Cudzego się jej zachciewa! Carramba z piekła rodem! Na rozmowę się naprasza, niechże się pokaże, wszystkie miotły połamię, sacrebleu!
— Nie kląć, bo nie lubię, do stu zatraconych!... Florek się rozmówi, a co po tem, to jego rzecz!
— Panie poruczniku, toż niepodobna zezwolić! Pani Florjanowa na śmierćby się zamartwiła! 1 tak tęsknica ją ssie za mężem, a cóż gdyby jeszcze ufności nie miała mieć. Ale, co ja plotę! Rękę sobie dam uciąć, że panu Florjanowi ani w głowie! Ani jej przystąpić do siebie nie pozwoli!
— No, to ze mną będzie miał sprawę.
— Więc pan porucznik gotów jeszcze nastawać, może dopomagać?
— Dałem parol, że tego... że Florek musi się z nią roz mówić.
— W imię Ojca i Syna!... O czemże będzie się z nią rozmawiał? Co jemu do jejmość pani Niewodowskiej — albo co ona ma do pana Florjana? Hm! Niema co mówić, co drużba, to drużba! Nasza pani wspomina pana porucznika, niby rodzonego, a pan porucy lik za plecami buty jej chce szyć, a męża na pokuszenie wodzić do hiszpańskich seniorit! Tfy, za krótko czlel? żyje, bo na ludziach się nie poznaje!
Stadnicki mruknął ponuro:
— Dałem parol.
— Djablu na uciechę!..
— Wam się zdaje... Gdybyście jj byli widzieli. Zaczęła beczyć. A ja cóż, opierałem się ale baba taka żałością bebechy ci przewróci... nie lubię, psia... wymówiło się i parol został.
— Wiem, wiem! Pociągnęła dw? razy noskiem, ehlip-nęla, oczyma przewróciła — i więcej nie trzeba bodaj duszę zaprzedać!
— Tak wam się zdaje! — bronił się poru.iznik. — Czasem niepodobna... Stało się, i koniec!
— Może być, ale co nic więcej się nie stanie, jakem Muszyńska z domu!
Stadnicki spojrzał ze zdumieniem na markietankę. Ta pociągnęła łyk piwa, ręką usta otarła i dokończyła z flegmą:
— No tak, bo dziś jeszcze pani Florjanowej Gotar-towskiej rzecz wykładam; niechże wie, czego się spodziewać.
— Ani pary z ust!
— Pary nie będzie, bo już jej nawet na dworze nie widać. A co do pani Florjanowej, dowie się o wszystkiem. Niech-no pan porucznik patrzy w okno. juści wracają z kościoła. Ani jej w głowie biedaczce, jaka ją tu czeka niespodzianka...
— Żubrowa, do pioruna! bo ze mną niema żartów!
Baba podniosła się ociężale i ścierając stół fartuchem i, uprzątając talerze i kubki, odparła sucho:
— Ze mną także niema.
— Zastanówcie się, co chcecie uczynić!
— Znaleźć sposób na parol pana porucznika!
— Niech go kaci porwą... Żubrowa, nie róbcie mi kontuzji! Nic się jeszcze nie stało. Florek za górami. My słałem, że z wami można szczerze... żubrowa, bo psia mać... Niech się co chce dzieje, siadam do bryki i wra cain do Warszawy!
— Paplą nie byłam, lecz co tutaj aż człowieka dławi Żonatego wodzić...
— Bywrajde zdrowi! Wracam — listy z drogi odeślą
— Wola pana porucznika... Nasi państwo są już na ganku.
Stadnicki, posłyszawszy w tejże chwili gwar zbliża jących się głosów, rzucił się ku markietance i schwycił ją za ramię.
— Zaklinam was, ani słowa o Niewodowskiej!
— Pod jednym warunkiem.
— Co za warunek — idą!
— Że pan porucznik da parol oficerski, iż nie wyje dzie stąd dotąd, dopóki nie wyjawi mi całej prawdy, gdzie i jak pan Florjan ma się rozmawiać z tą Hiszpanicą!
— Przecież ja sam nie wriem.
— To nic. Parol?
— No więc parol, parol, psia...
Stadnicki ledwie zdążył odpowiedzieć, gdy we drzwiach stanęła pani Jadwiga Ootartowska z synową i córką, panną Urszulą.
— OL, gość niespodziewany... Witam waćpana! Jakież losy przypomniały waszmości o naszym zaścianku?
— Sługa powolny imć pani dobrodziejki! — bąknął porucznik, kłaniając się niezgrabnie i poglądając chmurnie ku Żubrowej. — Miałem sprawę do piotrkowskiego departamentu, więc poważyłem się zboczyć, aby powinny szacunek złożyć.
— Bardzom rada waszmości. Dnia niema, żebyśmy cię nie wspominały, a co już u Florkowej, to masz takie zachowanie, jak u rodzonej. btadnicki zmieszał się, rzucił okiem, kędy stała pani Zolja Ootartowska i, podszedłszy z impetycznym ukłonem, ucałował zamaszyście ręce pani Florjanowej.
— Ma honor, sługa, psia... i tego!
Pani Jadwiga uśmiechnęła się na widok tej poryw ezej grzeczności. Pani Florjanowa odpowiedziała przyjaznym komplementem. Jedna tylko panna Urszula stała skonfundowana a zapłoniona, daremnie czekając na powitanie Stadnickiego. Porucznik był tak roztargniony, tak wzburzony rozmową z markietanką, że nie widział ani strzelających ku niemu niebieskich ocząt, ani rumieńca, palącego twarzyczkę panny Urszuli.
— Rozgość-że się waćpan, a mnie pozwól tymczasem do gospodarstwa. Zosia mnie zastąpi. A możeby tymczasem coś z apteczki, boć z drogi...
— Pokornie melduję, żeśmy pierwszy głód zaspokoili! — ozwała się z boku Żubrowa.
— Wybornie, bo już obawiałam się, czy nie za długo będzie waćpan czekał na obiad. Zwyczajnie, przy święcie marudztwa więcej. pani Jadwiga skinęła na markietankę i wyszła. Pani Zolja wskazała Stadnickiemu ławę, okrytą kilimkiem. t — Siadaj, proszę,.waćpan.
— Dziękuję, wolę stać — mruknął porucznik.
Pam Zofja spojrzała uważnie na szeroką, wyrazistą twarz Stadnickiego i rzekła niepewnie;
— Czy nie nowinom zawdzięczamy przyjazd waćpana do Gortatowic?
— Nowinom? Niema, psia, nowin i bastal
Pani Florjanowa nie wiedziała co odpowiedzieć na to gwałtowne zaprzeczenie. Stadnicki szarpnął bokobrody i jął mierzyć wielkimi krokami izbę.
— Gdzie tu szukać nowin? Co było to i jest. Była wojna, jest wojna i będzie wojna. Zresztą, bierz kaci, dosyć mam tego wszystkiego! Zbieram manatki, jadę na wieś i niech sobie łby urywają! — Co w Warszawie? — przerwała pani Zofja.
— W Warszawie? Nici Radzą, sejmikują i werbują. Przysłali nam nowego rezydenta francuskiego. Musztrują się od świtu do nocy, jeno patrzeć, jak do Hiszpanji albo dalej jeszcze ruszą. Ale co ja, ani myślę! Hiszpanja mi tu, w gardle wciąż stoi. Wojować, to na swoich śmieciach! żeby mnie cesarz zrobił dwa razy marszałkiem a trzy razy „dukiem“s o żadnych wyprawach słyszeć nie chcęi
— Prawda, to, na co patrzyłam pod Saragossą, było straszne. Do dziś, bez drżenia nie mogę o tem wspomnieć...
— Pewnie! — przyznał Stadnicki. — Palić, wieszać, mordować, grabić, niszczyć i potem powiadać, że ten hiszpański rabunek to dla dobra ojczyzny!... A w dodatku jeszcze z mnichami, dzieciakami, babami!... Na to w pułku służyć, żeby kapucynów zarzynać!
Stadnicki odsapnął, a spotkawszy się niespodziewanie ze wTzrokiem, stojącej przy szafie gdańskiej, panny Urszuli, brwi ściągnął i dodał sucho:
— A co z babami, to nie lubię, psiamać!
Panna Urszula pobladła, łzy stanęły jej w oczach — ostatnie słowa Stadnickiego wydały się jej zwróconymi wprost do niej... Lecz, po tem chwilowem osłupieniu, po rozżaleniu za tę niegrzeczność, twarzyczka panny Urszuli sponsowiała, skry z oczu osuszyły łezki, usta wydęły się dumnie.
— Witam waszmości, bardzo milo! — ozwała się niespodziewanie i, zanim Stadnicki zdobył się na odpowiedź, znikła za drzwiami.
Porucznik spojrzał pytająco na panią Florjanową.
— Dogadałem się racji! Uraziłem, ani myśląc.
— Boś nadto zapalczywy... chcesz nas wszystkie ryczałtem potępić.
— Uchowaj Boże, tylko ja z babami nie potrafię.
— Toś się waszmość niefortunnie do nas wybrał, bo co tu, jeno same baby zostały!
Stadnicki opamiętał się i jął suinitować...
— Parol! Słowro oficerskie, pani porucznikowć dobrodziejko!...
— Ależ ja się nie gniewam! Urszulę tylko przeprosisz za brak uwagi, boś się z nią wcale nie przywitał, a co ja, to cię rozgrzeszam odrazu.
Stadnicki rozpogodził czoło.
— Jużci racja! Boć zgroza byłaby, gdyby pani porucz-nikowa na Stadnickiego się boczyła. Cha, do pioruna! przecież coś więcej mu się należy nad powszednią przyjaźń! Nie uciekaliśmy to razem z klasztoru, nie pijaliśmy z jednego koziego worka hiszpańskiego petercymenlu?! Et, czasy były nie te, co teraz.
— Smutne, że lepiej nie wspominać!
— Hm, kto wie, czy nie lepsze od dzisiejszych.
— Co waszmość powiadasz?
— Nic, tak sobie. Mówi się...
Pani Florjanowa spojrzała uważnie na porucznika i rzekła z naciskiem:
— Panie Józefie! Już to przeczucie mi powiada, że waszmość nie bez kozery do nas!
— Et, cóż znowu, miałem sprawę do piotrkowskiego departamentu.
— I nic więcej nie masz do powiedzenia?
Stadnicki oczy spuścił i milczał.
Pani Zofja pochwyciła porucznika za rękę.
— Waszmość coś wiesz, waszmość coś ukrywasz!
— Ja — ukrywam?... Uchowaj... ten! Niema co ukrywać... Pułk nadciąga!
— Pułk szwoleżerów?
— Tak, cały pułk.
— Więc i Florek?!
— Wraca także, zdrów, cały! Na prawej szlufie bulion porucznika pierwszej klasy mu się bimba, do krzyża znów podany.
Pani Zofja z okrzykiem radości zerwała się z lawy.
— Wraca! Wraca nareszcie! A waszmość ledwie powiadasz! Boże, co za radość... lecz może, panie Józefie, zaklinam waszmości — zdrów?
— Parol oficerski.
— Pani Zofja wybuchnęła jednocześnie i śmiechem i płaczem.
Miałam przeczucie! Wraca, Bogu Najwyższemu dzięki, z caiym pułkiem! Biegnę do pani matki... albo nie, powiem najpierw Florusiowi.
Pani Zofja pobiegła do alkierzyka, wzięła syna z rąk Żubra i tuląc dziecię do piersi, mówiła doń, idąc ku Stadnickiemu:
— Floruś! Tatuś, tatuś jedzie do Florusia... do matusi...
Dzieciak spojrzał swemi wiełkiemi, porcelanowemi oczyma na matkę i wycedził energicznie: „thy!“
Pani Zofja rozśmiała się całą duszą.
— Widzisz waćpan, to maleństwo już rozumie. Rozgarnięte takie, a mądre, że zdumiewać się. Floruś! ukłoń się panu porucznikowi, rączką się ukłoń!
Dziecię, na rozkaz matki, wykonało jakiś odruchowy manewr nietylko rączynami, ale i nóżkami.
— Siedemnasty miesiąc ledwie. Pani Wojska z Rzeczycy podobnie mądrego dziecka, jak żyje, nie widziała.
Stadnicki poczytał sobie za obowiązek wyciągnąć swą olbrzymią kiść ku twarzyczce dzieciny i mruknął przyjaźnie. Lecz Floruś skrzywił się nagle i zapłakał.
Matka usprawiedliwiła skwapliwie ten oczywisty brak zaufania do basowego głosu porucznika.
— Nie nawykły waćpanowego widoku... Floruś! nie bójże się, to imć pan Józef Stadnicki.
Na scenę tę nadeszła pani Jadwiga, zapraszając do obiadu. Nastąpiły wyjaśnienia, a pytania jęły coraz gwałtowniej sypać się na porucznika.
Stadnicki plątał się, lecz wymijał szczęśliwie nasuwające mu się wciąż myśli o „bigosie“, który niewątpliwie spadnie i nań i na całą rodzinę Gotartowskich, razem ze szwoleżerami.
Pani Jadwiga zresztą i pani Zofja, w radosnem uniesieniu, nie zauważyły nawet zafrasowania porucznika. Pierwsza rozumiała tylko, że wracają synowie, że wracają zdrowi, że ich zobaczy nareszcie, po tak długiem niewidzeniu, że do stęsknionej piersi przytuli; druga wszystkie swoje trwogi widziała rozwiane, wszystkie spodziewania ziszczone, a dni pogody, dni kochania, dni zapatrzenia się w drogi obraz męża-żołnierza wracające.
Za stołem dopiero pierwszy wybuch radości przeszedł w spokojne ukontentowanie, w pełną otuchy gawędę, w dociekanie szczegółów, towarzyszących powzięciu przez Stadnickiego tych pomyślnych wieści, w uwagi ku ostatnim nowinom politycznym a rachubom.
Stadnicki dosyć niejasnych udzielał odpowiedzi, a co chwila rwał rozmowę i zmieniał jej przedmiot na błahe plotki warszawskie, o sporach między księciem Józefem a Zajączkiem, o melancholji imć pana Jakóba Sokołowskiego, który, opuszczony przez imć pannę Święcką, topić się chciał, o uroczystościach krakowskich, z powodu zorganizowania gwardji narodowej, i o wielu innych podobnych sprawach.
A że porucznik owe zwroty ku plotkom czynił niezręcznie, a nawet obcesowo zbywał zadawane mu pytania, więc mimowroli obudził niepokój w pani Jadwidze.
— Waćpan zdajesz się małą wagę przypisywać do ruchu wojsk napoleońskich ku nam?
— Zapewne... bo cóż, ruch, a zresztą niewiadomo... Wojna — oczywiście wojna!
— W „Gazetce“ o wojnie nie słychać. Chociaż te znaki niebieskie nie napróżno nam się ukazują.
— Kometa!... — uciął porucznik. — Wielka rzecz. W towarzystwie Przyjaciół Nauk była o niej cala rozprawa. Nie umiem powtórzyć, ale sens, że taka kometa czy komet, to nic. Jest ich bez liku. Przyszła, poszła i koniec.
— Daj Boże, daj Boże! — westchnęła pani Jadwiga. — Lecz znaki niebieskie, toć znaki boskie. Pismo Święte poucza, że nie na ciekawe oglądanie ukazywały się ludziom!
— Rzetelna prawda, lecz cóż...
— Ciężko żyć w takich czasach, jak nasze. Długo było wytchnienia. Proboszcz powiadał, że lada dzień trzeba się spodziewać werbunku. Niema kogo podawać. Piętnaście dymów, a niewiadomo, czy bodaj jeden zdatny parob-czak się znajdzie.
— Cóż, odmówić, psia... i koniec!
— Masz radę! — bąknęła Żubrowa na szarym końcu stołu.
— Łatwe wyjście z kłopotu! — zauważyła pani Jadwiga. — Jeno, gdyby tak wszyscy czynili, nie wiem, coby z tego wynikło. No, a przytem, przecież i tu, w zaścianku, bije serce dla służb publicznych... Patrz waćpan, niedawno sześciu ich było, obacz, że zostało jeno to chłopię.
Pani Jadwiga spojrzała na jasną twarz najmłodszego syna, wpatrującego się ze skupieniem w porucznika i zamyśliła się smutnie.
— Piąty rok wojny!... Piąty rok — i niewiadomo z kim, o co i za co, psia...
— Piąty rok, powiadasz waćpan. Powiedz raczej: dwudziesty! Od zrękowin moich dnia nie zaznałam spokoju!
— Pani matko! — ozwala się z perswazją pani Zofja do świekry. — Toć trzeba mieć ufność.
— Cóżbym bez niej poczęła?
— Wracają do dom, zdrowi...
— A Staszek?! — zagadnęła nagle pani Jadwiga.
Cisza zaległa izbę; nawet panna Urszula, rzucająca od czasu do czasu groźne spojrzenia na porucznika, pochyliła główkę.
Stadnicki jął targać bokobrody.
— Przecież niepodobna, żeby przepadł... znajdzie się. Teraz z Prusakami zgoda, możnaby wszcząć znów zabiegi. Nie on jeden. W sztabie dnia niema, żeby się ktoś nie zameldował z austrjackiej czy pruskiej armji. Tacy, których za nieżywych mieli, jawią się jak Piotrowiny.
— Oczywiście, oczywiście! — przytwierdziła skwapliwie pani Zofja. — Jak Florek wróci, to natychmiast zacznie poszukiwania.
— Przecież sam książę Józef ujmował się, a listy do Prus rozpisywał. A imć pan Bonawentura Głuski mało kosztów poniósł a nagród nawTyznaczał za danie wiadomości!
— Niech tylko Florek wróci, a przekona się pani matka...
— Daj Boże! Niczego nadto nie pragnę, byle ta dręcząca niepewmość odeszła.
— Powiedzże waćpan, więc cały pułk szwoleżerów gwardji wraca? — zagadnęła pani Jadwiga, chcąc przerwać bolesne wspomienie o Staszku.
— Tak powiadał Jankowski.
— A cesarz? ’
— W Paryżu.
— To nie może być! — wmieszała się energicznie Żubrowa.
Stadnicki poczerwieniał.
— Jakto nie może być! Powiedziałem, psia... że jest w Paryżu, to musi być!
— Pozwólcie, Żubrowa, pan porucznik wie lepiej.
— Każdy wie swoje! Gwardje tam chodzą, gdzie chodzi cesarz — a nie supponuję, aby pułkowi szwoleżerów dali odprawę.
— Dali czy nie dali, a pułk ciągnie do nas! I to sobie zakonotujcie, że, do stu piorunów, czas wielki, aby gwar-dja nasza własnego pilnowała obejścia, a nie mości francuskiej!
— Taka dobra mość francuska, jak i nasza!
— Tedy wyprowadzajcie się do Francji!
— Wyprowadzać się nie będę, bom tu urodzona, i że tu dycham, to juści nie kto inny uczynił, jeno on, nasz cesarz, Napoljon... carramba, sacrebleu!
Stadnicki rzucił się na stołku całym ciężarem swTego potężnego ciała.
— Co wy mi z Napoljonem! Dosyć mam waszego Na-poljona! Uczynił co dobrego dla nas, to z lichwą wziął krwi żywej. Niczego darmo nie dał. Po świecie nas po-rozwlekał. Widzieliście, jak umierał Dziewanowski pod Somo-Sierrą? Dziewanowski, był tylko żołnierzem... A Małachowski, mówTią, umierał a klął! klął go! Co ja z wami mam do gadania? Wybyście dziś jeszcze do Hiszpanji wrócili! No, a ja... nie lubię, psiamać...
Porucznik posiniał. Uderzył pięścią w stół i umilkł, sapiąc gwałtownie.
Pani Jadwiga na ten wybuch Stadnickiego chciała odpowiedzieć perorą, skierowaną do Żubrowej, a wymierzoną politycznie do porucznika, lecz markietanka nie dała jej przyjść do słowa.
— Mości panie poruczniku — zaczęła ze drżeniem w głosie — baba jestem ordynarna i głupia, a w dodatku tyle od innych głupsza, że stara, tedy nie mająca tylego argumentu dla młodego oficjera — lecz na owo bluźnier-stwo o cesarzu niech panu porucznikowi odpowie bodaj jedna mogiła polskiego żołnierza. Ci, co legli, myśleli inaczej; wiedzieli, gdzie racja. Jeno ci, których kule ominęły, zezują do wczasów i kąta!
Baba odetchnęła ciężko. Porucznik bębnił niecierpliwie palcami po stole. Pani Jadwiga uznała za właściwe przerwać spór, a skarcić zbytnią żywość markietanki.
— Moja Żubrowa, imacie się sądzenia o sprawie, o której trudno wam mieć dobre pojęcie. Imć pan porucznik przyjeżdża z szerszego świata, gdzie bliżej na rzeczy patrzą i niejedno inaczej widzą. Cesarzowi porucznik niczego nie ujmuje, jeno, nie bez kozery mniema, że ten nie o nas się turbuje!
— Nie może być!
— Więc zostawajcie przy swojem.
— Zostanę, jakem Muszyńska z domu. Bo jedno jest mi tu oczywistem. Cesarz dał nam łyżkę w garść, przed misą posadził i powiedział: macie czem, tedy jedzcie do syta, do białego dna. A my, chocia to niby głód w nas był nielada, powiadamy wciąż: włóż nam cesarzu, strawę do gęby! a jeszcze bacz, by nam delikatnych ząbków nie uraziła!... Sacrebleu, carrambal niech mnie zadławi, je-żelim zełgała!
— Cmentarze chcielibyście mieć na ziemi rodzonej, a nie grody, nie miasta, nie sioła! — zakrzyknął groźnie porucznik.
— Cmentarze? A cóż złego cmentarz?!... Zważ, mości poruczniku, jako na dawnych kurhanach zboże się pięknie zieleni!
— Dosyć tych wywodów, moja żubrowo! Z poczciwości one się u was rodzą, ale i z zapalczywości.
Markietanka chciała się bronić, lecz pani Jadwiga powtórzyła stanowczo:
— Dosyć!
Baba podniosła się z za stołu.
— Oho, kiedy dosyć, to dosyć!... Rusz się, Macieju, bo nam, starym, lepiej odejść niż słuchać nowomodnych racji!
Żubr powstał w milczeniu, baba mruknęła coś pod nosem i wyszła, pociągając za sobą męża.
— Dobrzy ludzie — zauważyła pani Jadwiga po odejściu Żubrów — jeno nie do rozpraw o cesarzu. W ogieńby za niego szli. Aż nieraz z lego przykrość, bo niech słowo padnie, już ich wyprowadza z równowagi.
— Zatruło ich! — bąknął Stadnicki. — Nie oni jedni...
Obiad, z takiein ożywieniem rozpoczęły, wlókł się ospale. Daremnie pani Zofja zagadywała do porucznika, daremnie sama pani Jadwiga starała się podtrzymać rozmowę, — jakieś cienie snuły się po twarzach obiadujących i rwały słowa. Nawet ekonom Lewandowski, skory do gawęd a wróżb o spodziewanych urodzajach, lubiący wspominać każdego pólka wydajność, a każdej piędzi ziemi sprawność, milczał, a zwrócone doń pytania zbywał krótkiemi odpowiedziami. Gdy wstano od stołu, a wymieniano wzajemne podziękowania, porucznik znalazł się niespodziewanie wobec panny Urszuli, a wspomniawszy na swoje niedawne zapomnienie przy powitaniu, skłonił się jej z przesadzoną powagą i ozwał uroczyście:
— Mościa panno, mocno obligowany!
Panna Urszula poczerwieniała, rozwarła nerwowo chrapki i odrzekła bez namysłu:
— I ja mocno obligowana za taką fatygę.
Porucznik chciał coś rzec, lecz panna Urszula wykręciła się i wybiegła z komnaty.
Pani Jadwidze zrobiło się nieprzyjemnie za tę nową konfuzję, która, po przemówieniu się z markietanką, spotykała jej gościa, więc, zleciwszy synowej zajęcie się porucznikiem, poszła szukać córki.
Pani Zofja odgadła intencję świekry.
— Nie bierz~że waszmość za złe tej kózce.
Stadnicki machnął ręką.
— Nie mam szczęścia. No, nie potrafię z babami... i koniec!
— Wiemy coś o tem, panie poruczniku, wiemy, choć niesprawiedliwie odmawiasz sobie tej zdolności... Pomnisz, jakżeś mnie z klasztoru wykradał? Tak ci gładko poszło, jakbyś całe życie nic innego nie czynił!
— Bo nie sobie wykradałem! — odrzekł porucznik i, obejrzawszy się dokoła, dodai ciszej; — mam pisanie dla pani.
— Pisanie dla mnie?... i nic mi nie powiadasz?
— Bo właśnie mam zlecenie, aby je w tajemnicy doręczyć. Proszę! Niech go tylko nikt nie dostrzeże... Od Florka!
Pani Zofja rozerwała gorączkowo pieczęć i jęła szybko przebiegać list, mieniąc się kolorami i nie mogąc powstrzymać się od odruchowych wykrzykników. Gdy skończyła, twarzyczka jej spoważniała nagle.
— Waszmości więc już jest wiadomo?
Stadnicki skinął twierdząco.
— Przeczucie mnie nie zawiodło. Nowina, którąś mi przywiózł, obok radości, kryla i smutek. Biedna pani matka!... Marceli zastanowienie postradał! Żenić się z kim? —. z włóczęgą cygańską! Zapomnieć o powinnem zachowaniu dla matki, dla rodziny, dla imienia! Florek mi pisze, żeby przygotować matkę. Czy podobna? Znam świekrę, wiadomość o śmierci syna mniejby nią wstrząsnęła. llaczej na Marcelego trzeba wpłynąć, zakląć go, przełożyć.
— Nie poradzi! Opętało go i teraz się już zeń nie wyrwie.
— Chyba się waszmość mylisz! Taka, spotkana na końcu świata.
— O!... i taka właśnie najzawzięciej się wpije! — wybuchnął nagle Stadnicki. — Nocy nie dośpisz, dnia nie przeżyjesz, aby cię nie rzezało, nie darło! I co?! Dwa ślepie, jak węgiel, i taki jeden grymas.
Pani Zofja uśmiechnęła się na to obrazowe przedstawienie.
— Może tak i bywa.
— Powiadam, psia... musi być...
— Lecz od czegóż wola, siła, męskość!?
Porucznik wyciągnął swe wielkie kiście rąk i spojrzał na nie pogardliwie.
— Siła! Duża z niej pociecha! Jednem westchnieniem obali cię, złamie, weźmie z ciebie, co zechce.
Słowa te wyrzekł porucznik z taką desperacją, że pani Zofja nie mogła powstrzymać się od uwagi:
— Możnaby przypuścić, porucznika, że waćpan sam masz nielada sprawę sercową.
— Ja, sercową? Nigdy!... Nie potrafię z babami... Mnie nic po tem...
— Przyjdzie i na waćpana.
— Nigdy, mościa pani, przenigdy! Do sentymentów nie pasuję, akkomodowrać nie umiem, no i... nie lubię!... Lecz co o tem!... Najważniejsze, że z Marcelim coś trzeba...
— Jedyny sposób, do domu go sprowadzić, nagadać, wyperswadować, z pułku bodaj wyciągnąć.
— Łatwo się mówi, sprowTadzić go do domu! Mam do Francji jechać? Bo gdzie go szukać!...
Florek jednakże nie bez kozery ma do waćpana zaufanie.
— Zaufanie, proszę! Nie nastręczałem się z niem.
Pani Zofja uczuła się dotkniętą.
— Mniemał mieć w waszmości przyjaciela i oddanego towarzysza broni.
— I dlatego na mnie zwala takie misje! Epistołę do mnie wysztukował, niczem uniwersał. Dwa dni czytałem. Liter naciukał całe lasy... ślepiaj, a nie odróżnisz, gdzie brzuszek, gdzie ogonek, a która kropka której literze się należy. Do takiego przyjacielstwa trzebaby kancelarję założyć...
— Pozwól mi waszmość tego listu — dopomogę.
Stadnicki zawahał się, lecz, po chwili, sięgnął w zanadrze i wyciągnął zwitek papierów, owinięty w fular.
— Tajemnicy niema. Proszę! Niech się waszmość pani przekona, czy nie mam racji.
Pani Zofja w milczeniu rozwinęła papiery i jęła chciwie czytać. Stadnicki mierzył wciąż izbę wielkimi krokami, spoglądając, od czasu do czasu, ku pani Florjanowej, a niekiedy chrząkając, jakby na znak, że ma coś do powiedzenia. Pani Zofja atoli chłonęła, z zapartym oddechem, kartkę po kartce, nie odrywając oczu. Stadnickiego zniecierpliwiło to długie czytanie. Szurgnął mocniej nogami, znów odchrząknął, a wreszcie, dźwignąwszy pogardliwie ramionami, wyszedł z komnaty do sieni, a stąd na podwórzec folwarczny.
Porucznik z uczuciem ulgi odetchnął wilgotnym powiewem marcowego wiatru, rozejrzał się po zabudowaniach folwarcznych, zaczynających spowijać się mrokami, zaj-: rzał do stajen, huknął na swego pachołka, aby mu bryczkę, ze świeżego błota, oczyścił — a potem, czując potrzebę ruchu, zawrócił za dwór, do ogrodu, i tam jął kołować po ścieżkach a kluczyć bez celu.
Stadnicki był zły. Zły na siebie, na Florjana, na Mar-: celego, na swój przyjazd do Gorlatowic, na markietankę, co mu się hardo stawiła, na panią Zofję, że przyjaźń mu wypomniała, na chłopca, co bryczki nie obmył, na wodę chłepczącą mu pod nogami, na idący ode wsi monotonny pisk skrzypiec i wtór ociężały basetli.
Porucznik chciał zastanowić się, rozważyć położenie, znaleźć punkt wyjścia z tego koliska, w które wpadł mimowoli, ale ani rusz nie mógł sobie dać rady z my-: ślami. Plątały mu się osoby, wypadki, przedmioty tak nie-JiŁościwie, że Stadnickiego pasja ogarnęła. Kopnął z iry-taBfł, wystający nad ścieżką, krzak głogu. Krzak chlusnął nań kroplami nieobsiąkniętego dżdżu. Porucznik zaklął i szedł dalej, wodząc dokoła ponurym wzrokiem po me-, lancholijnie kołyszących się pustych gałęziach, po badylach, rozpinających się ostatkiem sił żółtych, zbrukanych zimą, liściach grabów.
Głusza, ciemń i martwota, bijące z każdego zakamarka ogrodu, zaczęły powoli uspokajać Stadnickiego.
Porucznik machnął raz jeszcze energicznie ręką, a potem zapadł jakby w toż samo odrętwienie a zobojętnienie, w którem zdawała się trwać natura.
Szwoleżerowi© Gwardji 3 33
Ponad strzechą stodoły ukazały się różowe smugi dawno już zapadłego za chmurami słońca.
— Znów pluchal — mruknął do samego siebie porucznik. — Niech sobie plucha!... Ten ci ciągnie smykiem, jakby drzewo piłował. Świętarek! Ten był do każdego instrumentu! Leży sobie w wąwozie somosierskitn. Chociaż i Duszek umiał... Patrzcie, żeby tu, na lewo, ze dwie góry, powiedziałbyś TudelaL. Boda j go z tym smykiem!... Maliny. Nie, to chyba nie maliny... Uszargam się, jak nie-boskie stworzenie... Choćby nawet — zawszeć tu snadniej, niż w tym babieńcu. Język sobie można upytlować!... Gdzie też teraz się podziewa grosmajor Michałowski?... Piechota, kochanku, mur, choroba!...*1 Pewno już ma awans — takiby nie miał!... Fiu! Zadudniło po drzewach... Jak to sobie słomą poobtykali dymniki!... Cóż — na wsi dobrze, cicho, spokojnie?... Pójdź tu, piesku, pójdź!... Szczerzysz zęby?... Umykaj, bo nie lubię, psia..;
Porucznik w tem miejscu urwał nagle, bo tuż przed nim, niby z pod ziemi, wyrosła smukła, wiotka sylwetka. Stadnicki chciał zagadnąć nadchodzącą, lecz sylwetka, idąca nierównie szybciej od porucznika, całym swym ciężarem wTpadła na Stadnickiego.
Porucznik stropił się. Sylwetka odskoczyła w tył, wydając okrzyk przerażenia.
— Przecieżem nie żadne licho! — oburknął się porucznik.
— To waćpan... waćpan... zawsze waćpan!... — ozwał się znajomy Stadnickiemu głosik.
— A, imć panna Urszula!... Przepraszam! Nie widziałem.
— Nie wątpię nawet o tem, żeś waćpan nie mógł mnie dojrzeć...
— Pewnie, bo ciemno. Waćpanna zresztą samaś na mnie wpadła...
— Gdybym supponowała, że waćpan tu... tobym z pewnością nie weszła mu w drogę. Bo... właśnie tu się skryłam, aby waćpanu nie zawadzać.
— Mnie zawadzać? Cóż znowu! Mnie nikt nigdy nie zawadza bo jak tego, to ze mną sprawa!
— Ja też nie wchodzę i... i... przepraszam...
— Za pozwoleniem... to ja powinienem przeprosić!
— Nie... ja tylko zawiniłam, jam waćpana trąciła, jam nastąpiła.
— Lecz ja nie ustąpiłem w porę.
— O co to, to nie. Waszmości nikt nie śmiałby zawadzać!
— Przepraszam waćpannę...
— Przeprosin nie przyjmuję, bo mi się od waćpana nie należą. Dworskość waćpanowa dla białogłów jest mi znaną.
— Przymówka? Niech sobie będzie... Z babami nie lubię... i koniec!
— Z babami?! Daruj waszmość, lecz nie zasłużyłam sobie na miano baby!
— U mnie wszystkie są babami. Młoda, leciwa... każda baba i już.
— Waćpan jesteś impertynentl
— Cale się nie obrażam.
— iio mnie waćpan masz za nic!
— Za co mam, to mam...
— Może... jeszcze... za coś gorszego? — wybuchnęła panna Urszula.
— Może!... — warknął opryskliwie porucznik.
Panna Urszula nic nie odpowiedziała. Ustąpiła kilka kroków w bok, ku jabłoni, wsparła się na mokrym pniu i stała lak nieruchoma, przytulona do drzewa.
Stadnicki odsapnął i spojrzał ku stronie, gdzie widniał cień panny Urszuli. Cień zdawał się być skamieniałym, zrosłym razem z pniem, ku któremu się chylił.
Porucznik nie wiedział, co ze sobą począć. Pozostawić pannę Urszulę samą i wracać do dworu, nie zdało mu się przystojnem. Po chwili wahania, postąpił kilka kroków naprzód i zagaił pojednawczo:
— Mościa panno... mży! Dalipan mży! Tu przecież niepodobna...
Cień milczał. Stadnicki natarł energiczniej.
— Proszę darować, jeżelim zawinił. Taki jestem z na-: tury, a nie ze zlej woli.,,.Gdzie lu, ua wilgoci takiej, slaćl
I tym razem nie było odpowiedzi. Stadnicki przeczekał znów i podszedł do pnia, tak, że mimo ciemni, odróżniał drobne rączki panny Urszuli, okrywające szczelnie twarzyczkę. i
— Mościa panno! — zaczął raz jeszcze porucznik, starając się swemu basowi nadać możliwie łagodne brzmienie. — Mościa panno, sumituję się! Niech mnie pioruny, że się sumituję! Zawiniłem srodze, sam nie wiem czem, ale zawiniłem, psia... i koniec. Tak długo urazy żywić się nie godzi... Co tam, proszę odjąć łapiny i zgodal... Mościa panno, co waćpannie jest?... Toć mówię, psia... licho mnie tu przyniosło! Dziś wracam do Warszawy, byle nikomu swoją prezencją nie, robić przykrości... Ee.., bo nie godzi się! Nie lubię... psia.;.’
Przy tych ostatnich słowach, Stadnicki pochylił się ku pannie Uszuli i dotknął jej rąk. Panna Urszula targnęła się calem ciałem.
— Hm! Za twoje myto... Kiedy tak, nie śmiem nalegać, żeby mnie nie spotkał nowy despekt,.Wola waćpanny, na tem pustkowiu, kataru szukać — nie mam prawa odwodzić. Sługa najniższy!
Porucznik skłonił się uroczyście cieniowi panny Urszuli i zawrócił ku dworowi. Zaledwie atoli uszedł kilka kroków, gdy doszło go przeciągłe, spazmatyczne łkanie, ( Stadnickiego mrowie przeszło. Zatrzymał się sam, nie wiedząc, co począć. Łkanie tymczasem rozlegało się coraz silniej, coraz żałośniej. i Porucznika coś za serce ścisnęło. Zaklął siarczyście i skoczył do drzewa, pod którem zostawił byi pannę Urszulę..., ^ u-łfi“ i — Mościa panno! p j
Odezwanie się porucznika zwiększyło potok łez,
Stadnicki stracił ostatek cierpliwości. Ujął pannę Urszulę za ręce, odciągnął od pnia i próbował uspokoić.
— Mościa panno, przeciem nie rozbójnik żadenl Tyle łez wylewać! Przyjechał, jutro ruszy na cztery wiatry i ani dymu, popiołu po nim!... Bij waćpanna, kiedy wola, siecz, rąb mnie, ale... ale mi nie szlochaj! Bo, parol ołicer-. ski,, że nie. mogę słuchać, ba mnie dźgal No, co chcesz uczynię! Nie miałem intencji. Wymówiło się i... tego! Pluń-że waćpanna na Stadnickiego, byle nie lamentuj!... No, no, niema czego! Jeszcze?... Mam ci szczęście do ten..* Biegnę do dworu, jejmość pani matki wołać... co będzie to będzie!.., j,
— Ma-a-a-lo’... waćpan mi nadoku-ku-czał! — wyję-*
Czala panna Urszula. —.s-.uu-.w
— Ja, ja!... Nadoknczalem?
— A... a kto? Ja wiem, że masz mnie waćpan za nic — ale... ale tak dokuczać okrutnie!... O, ja nieszczęśliwa!
Stadnicki aż ugiął się pod ciężarem tego oskarżenia. Ogrom winy popełnionej wydał się porucznikowi tak oczywistym, tak niezmierzonym, tak karygodnym, że w poczuciu skruchy, sam nie wiedząc co czyni, objął wpół pannę Urszulę, podniósł zlekka i, kołysząc na swem po-: tężnem ramieniu, koił.
— Już mi waćpanna zapomnij... Obwieś jestem, nil« czemnik zgoła, prostak!
— O... i... taki despekt! — kończyła panna Urszula* szukając dla swej główki oparcia na piersiach Stadnic kiego.
Porucznik tymczasem, trzymając w objęciu drżącą łkaniem drobniutką postać panny Urszuli, ze skruchy wpadł w chęć zmazania winy za wszelką cenę.
— Ja to waćpannie wynagrodzę. Gburem byłem, lecz ja to naprawię. Muszę, do stu par djabłów, naprawić! Parol i koniec!
Panna Urszula trzęsła z powątpiewaniem główką.
— Nie, nie, stało się... Taki despekt!
— Muszę! — mruczał zawzięcie Stadnicki.
— Ja wybiegłam do waćpana, bo waćpan nie zdawał mi się obcym! Florek powiadał mi zawsze, że... że lepiej niż rodzonyś... a... a waćpan aniś się ze mną nie przywitał, jakbyś mnie nie widział — a potem jeszcze pani matka na mnie...
— Kupię waćpannie pudełko tureckich bakalij i przez umyślnego z Warszawy przyślę.
— Nie. nie chcę bakalij!...
Błękitnego atlasu na kontusik!
— Nie trzeba — mam trzy...’
— Sepecik z różanego drzewa, mam go po chrzestnej...
— To go waćpan chowaj!
— Coś przecież waćpanna pozwól...!
— Nie chcę nic! Konfuzję waćpan mi wyrządziłeś, srogą konfuzję — despekt taki, że... że sama nie wiem! Na puszczę bym uciekła, do boru bym się schroniła, żeby ludziom w oczy nie patrzeć... i nie wstydzić się...
Tu łkanie panny Urszuli przeszło znów w rzęsisty, cichy płacz, a tak smutny, tak gorzki, a beznadziejny, że porucznikowi dusza roztajala.
Stadnicki mocniej przytulił pannę Urszulę.
— Już mi się waćpanna nie skarż, bo mi trzewia wyprujesz... Moja wina, ale zważaj, żem gotów na wszystko, byłeś darowała, byłeś nie miała żalu, bo nie mogę, bo nie lubię, i ten... Tedy rób ze mną, co chcesz... Każesz, a bodaj się obwieszę!
— Waćpan tylko tak sobie mówi... a żebyś słyszał, co pani matka do mnie... Waćpannie w alkierzyku siedzieć, a nie kawalerom się pokazywać! Do waćpanny z taką grzecznością nawet ciura nie zajedzie... Tak mówiła pani matka — nawet... ciura mnie nie zechce przez waćpana!
— Jakto, ciura?
— Tak, nawet ciura ze mną się nie ożeni!
Stadnickiego desperacja ogarnęła.
— To nie prawda! Ja z waćpanną się ożenię i koniec.
Po tem gwaltowrnem oświadczeniu nastało głuche milczenie. Rączyny panny Urszuli mocniej nieco zacisnęły się na ramieniu porucznika, plącz ucichł.
Stadnicki dyszał ciężko. Serce łomotało mu w piersiach i zdawało się mieć obok siebie drugie, odpowiadające ciszej, lecz częściej.
Naraz panna Urszula jednym zwinnym ruchem wyślizgnęła się z ramion porucznika i stanęła przed nim.
Stadnicki westchnął i ręce wyciągnął, jakby chciał ten wymykający mu się ciężar uchwycić, lecz się opamiętał. W tejże samej chwili, około ust, uczuł dotknięcie malej, delikatnej rączki.
— Pocałuj waćpanl — rozkazał poważnie dobitny głosik panny Urszuli.
Porucznik, bez namysłu, cmoknął z hałasem po rączce i nawet chciał rozkaz ponownie spełnić, lecz rączka usunęła się szybko. Stadnicki odchrząknął.
— Widzi waćpanna... waćpanna doprawdy uraziła się niesłusznie, boć wszystko, lecz nigdy w świecie...
— Kiedy się żenisz, to skończone! — przerwała krótko panna Urszula.
— Hm, pewnie, że skończone, nawret grzechem byłoby, gdybyś waćpanna mnie pomawiała...
— Wracajmy!
— Cóż, wracajmy, kiedy wola.
Panna Urszula skręciła ku domowi. Porucznik ledwie mógł za nią nadążyć. Pode dworem panna Urszula przystanęła nagle.
— Waćpanowa komnatka tędy — drugie drzwi! Pocałuj waćpan — kłaniam.
Rączka panny Urszuli po raz wtóry musnęła szczecino-watych wąsów porucznika i znikła razem ze swoją panią w oświetlonej sieni.
Stadnicki stał przez chwilę zapatrzony w sień. Wreszcie dźwignął się ociężale i poszedł do wyznaczonej mu izdebki. Tu dopiero myśli zebrał i jął rozważać. Porucznika jakiś bunt wewnętrzny szarpnął, jakaś pasja zdjęła.
— Skończone! — mruczał do siebie półgłosem. — Co ma być skończone? Nic nie jest skończone! Trznadel taki! W jedno ramię niema co zabrać. Jak się sadzi! Tfy! A żałości tyle, że choć utop się we łzach. Nie lubię psiamać! Baba! Póty była głucha, póki o stule nie usłyszała — a po tem nic. Trusia! E... faramuszki! Miałbym czem sobie głowę suszyć!... Hm, ale jurna! Pocałuj! Nawet nie skromna. Obrzask jeszcze czuję od tej kurzej łapki. Nie lubię, psia!... Na dłoni możnaby ją huśtać!
Porucznik spojrzał na swoją wielką rękę i rozśmiat się do samego siebie.
— Filigran! Tożbym ją chyba gdzie za pazuchą nosił. A pazurki ma, drobiazg! Zachrobolało mi pod nosem, kichnę chyba! Uf! Jakie to zamysły siedzą już u takiego maleństwa. Lalę sobie znalazła i już — lalę z basem!i wąsami.

  • — Stadnicki pogładził bokobrodów, objaśnił topiącą się świecę i podsunął do maleńkiego zwierciadełka stojącego na kominku. W zwierciadełku odbiły się ciężkie rysy twarzy porucznika.

— Stadnicki splunął z obrzydzeniem.
— Pewno, że chyba tylko takie pisklę może sobie w takiej prezencji coś imaginować. Człowiek samego siebie by nie chciał. NiechTspbie, żart tynfa wart. No-no, z taką niema strachu. Szcżypawka!
Te rozpamiętywania przerwał pacholik, wzywający na wieczerzę.
Za stołem Stadnicki usiłował rozerwać zamyślenie pani ’Jadwigi a smętek pani Florjanowej. Opowiadał więc dość żywo, choć nieszczerze, bo mimowoli powtarzał jedne i też same nowiny. Słuchacze byli atoli tak nieuważni, iż na-.wet nie postrzegli ani tego powtarzania, ani tego dziwnego pomieszania, z jakiem porucznik odwracał się od natarczywego wzroku panny Urszuli.
Koniec wieczerzy powitali wszyscy z odcieniem zado-. wolenia. Każdemu snać pilno było do samotności.
— JVaćpana nie zapraszam — rzekła pani Jadwiga na dobranoc porucznikowi — bo wiem, iż nie wyrządzisz nam tej przykrości i zostaniesz... bodaj do powrotu.
— Radbym, pani dobrodziejko, radbym, Ale właśnie, psia... to jest niepodobna. Pilne sprawy — papiery muszę do piotrkowskiego departamentu.
— Nie wymawiaj się waćpan. Nudno tu, pusto, głucho, jak w sierocym domu, lecz nie ustąpię.
— Nie mogę, muszę w drogęl
— Ależ mamy tyle do mówienia jeszcze.
— Jutro, na noc, chcę bezwarunkowo ruszyć.
— Jeszcze nie biorę tego za odmowę; tuszę, że noc namysł waćpanu przyniesie — a w każdym razie proszę go o chwilę rozmowy.
Stadnicki skłonił się.
— I ja od siebie przekładam intencję « — wmieszała się pani Zofja, a gdy porucznik do ręki jej się chylił, do dała ciszej: — Muszę z waćpanem pomówić.
Porucznik skłonił się znów i odwrócił ku miejscu, gdzie stała panna Urszula, lecz jej tam nie było. Pani Zofja zauważyła poruszenie porucznika.
— Urszulka jest nieco cierpiącą.
Stadnicki raz jeszcze zapewnił, iż obowiązki niewolą go do szybkiego powrotu i wyszedł do sieni, aby udać się do swej komnatki. Lecz gdy miał ująć za zaworę drzwi, prowadzących z sieni do małego przejścia, stanęła przed nim panna Urszula. Porucznik zmieszał się.
— Bardzo miło, chciałem właśnie życzyć dobrej nocy.
Panna Urszula odgarnęła promień jasnych włosów.
— Waćpan jutro myślisz?
— Jutro?... jutro, to jest... bo ten, skądże!...
— Słyszałam — odrzekła z powagą panna Urszula, wskazując na dziurkę od klucza we drzwiach.
— Aha, więc ciekawość...
— Waćpan jutro? — przerwrala ostro.
— Jutro.
— Więc musimy się jutro rozmówić!
— Rozmówić się? Niby... my!
— Tak! — szepnęła panna Urszula, wskazując kolejno paluszkiem na siebie i na porucznika.
— No, to się rozmówimy! — zakonkludował hardo Stadnicki.
— Jutro, przed obiadem, w tem samem miejscu.
— W tem samem.
— Pocałuj, waćpan!
Stadnicki sponsowiał i nachmurzył się, lekceważenie było nazbyt widocznem, lecz nagle wzrok jego zatrzymał się na wyciągniętej a podniesionej tuż prawie około jego ust rączce — i błogość jakaś ogarnęła porucznika i usta jego mimowoli złożyły się do pocałunku. Ale zanim ten przebrzmiał a Stadnicki się spostrzegł, panna Urszula mignęła we drzwiach przeciwległych swym granatowym kontusikiem i uciekła.
Stadnickiemu krew uderzyła do głowy i znów o wy buch gniewu przyprawiła, zwłaszcza, gdy w kącie swej komnatki, na skrzyni, dostrzegł skuloną a kiwającą się miarowo postać żubrowej.
Porucznik przeszedł się po izdebce.
— Gdzież mam spać, do pioruna!... może to nie tu?
Baba kiwnęła się mocniej na skrzyni i wskazała na gotowe posłanie.
Stadnicki dźwignął ramionami.
— Jeżeli tu, więc mocno obligowany, ale kompanji nie potrzebuję.
Markietanka poprawiła chustkę na głowie.
— Przyszłam, aby się dowiedzieć, jakże będzie?
— Co? z czem?
— Ano z tem prowadzeniem Niewrodowskiej na roz-mówiny, z tem wodzeniem na pokuszenie pana Florjana...
— Nie wiem nic! Idę spać!
— Kiedy tak, dobrej nocy, idę do pani Florjanowej.
— Dziwy wygadywać, plotki rozpowiadać! Spokój domowy zakłócać!
Baba łypnęła groźnie białkami.
— Mości poruczniku, nie zakłócać, ale go bronić, ale oczy ludziom otworzyć na to, że ten, co go tu za fami-ljanta bez mała mają, właśnie na ten spokój czyha, z dja-blicami mataczyny stroi!
— Dałem parol! zrozumiejcie, do kroćset!
— Rozumiem, i dlatego niebo i ziemię poruszę, żeby panią porucznikową od owego parolu uchronić!
— Głupstwo, powiadam. Ugryzie wam Florka, czy co u licha! Chce się z nim widzieć i koniec na tem. Jej to ulży, a jemu nic.
— W ogień go waszmość deklarujesz, a nie wierzysz, aby się mógł sparzyć!
— Sami powiadaliście nieraz, że dalibyście sobie głowę uciąć za cnotliw7ość Florka.
— Co nie miałam powiadać! Pan Florjan nigdy ani zerknął na żadną — ale jak mu taka djablica w oczy wejdzie, a jeszcze upatrzy chwilę, że mu się cknić będzie, thy! to nielada świętego potrza, aby strzymał. Waćpa nowi parol uwiązł, a mnie odrobina szczęścia. Widzisz sam, że go niema zadość pod tym dachem.
Głos markietanki przeszedł w szept.
— Do żywego mnie waszmość dojąłeś dzisiaj, ale niech tam! Nie pomstuję, na popychadło zejść trzeba.
— Nic do was nie mam.
— Już nie wymawiam. Sama czuję, że jełczeję. Mówiłeś o lampartowaniu się pana Marcelego... żal także, bo matce nowa zgryzota — aleć to młode, postrzelone, a mniej winne, bo śluby nie związane, lecz tu, sakrament.
Stadnicki skłonił twierdząco głową, czując, że mu wywody markietanki coraz więcej do przekonania trafiają.
— Cóż tedy mam czynić?
— Do Warszawy wracać, w szachu czarnuchę trzymać, niby deklarować się z pomocą, a czekaniem zamiary jej obrzydzić.
— A parol, psia?...
— Jeżeli waszmości ciężyć będzie, to się świętemu « Antoniemu polecić, rezolucję na spowiedzi wziąć, „Zdro-waś“ sobie do pacierza dołożyć, a dla wyzbycia się wątpliwości, co zacniejszego kawalera się poradzić, czyli lu-cyperowi strzymuje się słowa.
Stadnickiemu ostatni argument nie zupełnie trafił do przekonania, lecz nie miał siły opierać się Żubrowej. Ta ostatnia zaś, milczenie za zgodę biorąc, zakonkludowała ochoczo.
— A więc, panie poruczniku, układ murem stoi.
— Hm, zapewne Florkowim nie wróg.
— Parol oficerski?
— Parol znów? Parol! Nie lubię, psiamać, ale parol.
D jabli z parolami — ale parol, tfy, parol!
— Kiedy tak, więc Bóg zapłać. Zawsze o panu poruczniku poczciwe mniemanie miałam.
— Wielce obligowany. Idę spać.
— Dobrej nocy panu porucznikowi. Kamień z serca, kamień z sercal
Baba dygnęła Stadnickiemu i wysunęła się cichaczem.
Porucznik stał nieruchomy przed skwierczącą świecą, wpatrując się w jej bezkształtnie skręcający się knot. , W uszach ciągle jeszcze brzmiały mu słowa markietanki. Aż odsapnął, rozejrzał się po izdebce, a dostrzegłszy w kącie dzbanek z wodą, podniósł go do ust i pił chciwie. Po-czem parsknął, dźwignął desperacko ramionami i rzucił sig w ubraniu na posłanie.
Stadnicki miał sen niespokojny. Mary i widziadła po kilkakroć go budziły. Porucznik wstawał, gasił trawiące go pragnienie wodą ze dzbana, poprawiał posłanie i znów snu szukał.
Nad ranem dopiero naszło nań uspokojenie, sen twardy, a wraz z nim już zgoła przyjemne rojenia. Oto widziało się porucznikowi, że siedzi przy ognisku obozo-wem, między szwoleżerami, i racząc się przedniem winem hiszpańskiem, tnie gawędę. Jużci przedmiotem żartów jest wachmistrz Babecki, któremu osobliwie Marceli Gotar-towski dopiekać potrafi, ku wielkiej uciesze starego Wasilewskiego.
I Stadnicki niemal że słyszał mocno piskliwy głos litwina Babeckiego, odpowiadającego na wszystkie apostrofy ulubionem: „a tam, kochanieńki, popatrzysz“ — czuł parskanie Marcelego, chwytał raźny chrzęst a gwar obozu, a nawet rozróżniał, idące z dali, dźwięki trąbki.
Widziadło to było tak uchwytne, tak bliskie, tak rzeczywiste, że porucznik aż targnął się calem ciałem, niby dla przekonania się, iż to nie jawa, lecz sen. Skutek nastąpił niespodziewany. Twarze Marcelego i Babeckiego uwypukliły się — a znajome dobrze Stadnickiemu głosy dawnych towarzyszy huknęły wyraźnie:
— Wstawaj, śpiochu! Apel, do kroćset! Formuj się! Zbieraj kości!
Porucznik dźwignął się, oszołomiony, zdumiony, lecz w tejże chwili znalazł się w objęciu dwojga ramion.
— Co to? Kto? Nie lubię, psiamać! — mruczał porucznik zaspanym głosem.
— A cóż u miljona, panie Józefie! Gęby!
— Gęby, gęby, kochanieńki! Ot się utuczył!
— Świderek! Baba z Wyłkowyszek! — ryknął Stadnicki pełną piersią i, całą odzyskawszy przytomność, jął ściskać kolegów.
— Chłopy morowe, zatracone! Bodaj was! Skąd was licho? Świderek, niechże ci się napatrzę! Ty, ty... ale ten Litwin skąd?!
— A tam, kochanieńku, popatrzysz... opowiemy!
— Zbieraj się, stary!
— Lej mi wodę na łeb! Po naszemu! Uf! Jeszcze ledwie wierzę! Myślałem, żeście gdzie pod Pirenejami! No, gadajcie, psiamać! Co? jak!?
Babecki z Marcelim nie dali się prosić i jednym tchem jęli rozpowiadać, jako pułk szwoleżerów ściągnięto z Hiszpanji do Chantilly, pod Paryżem, jak oni dwaj wyprosili się za Załuskim jechać do Warszawy, niby do pomocy w remoncie koni i, jak jeno patrzeć a regiment cały ruszy z koszar.
Stadnicki słuchał, odziewał się pośpiesznie, a z upodobaniem poglądał na granatowe mundury, amarantowe rabaty a srebrno-białe bramowania uniformu kolegów.
Rozmowa szła bezładna, gorączkowa. Stadnicki w jed-nem pytaniu chciał zawrzeć całą, palącą go, ciekawość. Babecki z Marcelim jednym tchem pragnęli powiadomić go o dziesiątkach bitew, pochodów, zmian, awansów, o nowych odznaczeniach i o nowych mogiłach.
Na opowiadanie w dodatku i czasu nie było, ile że do drzwi izdebki Stadnickiego pukano raz po raz, na znak, że i pozostali mieszkańcy dworku słuchać chcą relacji, a widokiem drogich gości się cieszyć.
Przerwano więc gawędę i ruszono do jadalni. Tam. po usadowieniu się, rozmowa potoczyła się żwawo.
Pani Jadwiga z rozradowaniem spoglądała na syna, na jego rysy młodzieńcze, a już na marsy wykute, na krwawą wstęgę legji, znaczącą pierś, na srebrną szlutę, zdobiącą ramię Marcelego. Fabjanek przyrósł prawie do braterskiego pałasza, panna Urszula tuliła się do wzorzystego szala hiszpańskiego, a badawczym mierzyła wzrokiem pana Józefa; pani Florjanowa raz poraź wtrącała pytania o męża, a Żubr z Żubrową, niby basy w orkiestrze, wtórzyli, od czasu do czasu, dosadnemi półsłówkami.
Po pierwszym zamęcie, po pierwszem wyrzuceniu z siebie najgwałtowniej cisnących się myśli, rozmowa zaczęła się w ład stroić i porządek, a z nią razem gruntować pierwsze postrzeżenia zmian.
Marcelemu postać Matki wydała się mocno pochyloną ku ziemi, Urszula niepodobną zgoła do tej dawnej, swy-wolnej dzieweczki, i kilimki na ławach spłowiałemi, i zegar chroboczący przeraźliwiej, niż dawniej, i całe obejście dworku smutniejszem, nie tak, jak niegdy, jasnem.
Lecz jeżeli Marcelego uderzyły te zmiany, to bodaj daleko silniejsze wrażenie zmiany on sam wywarł na obecnych.
Bo też pamiętano go tu ledwie wyrostkiem, chłopięciem prawie, i takim go się ujrzeć spodziewano. Tymczasem pięć lat życia obozowego, pięć lat krwawej służby wyryły na Marcelim niezatarte ślady, starły z jego oblicza dawny uśmiech, pogodę, światło.
Marceli miał zaledwie dwudziesty drugi rok, był wątły, szczupły, a przy buńczucznych, śmiałych swych ruchach zdawał się jakby przemocą wtłoczonym w wielki mundur szwoleżera gwardji. Ręka Marcelego drobna, mala, wsparta na głowni pałasza, wyglądała na niezdolną do objęcia rękojeści, a cóż dopiero do dźwignięcia i zadania ciosu. Mundur na piersiach młodego porucznika zapadał się, włamywał razem ze wstęgą legji, a choć Marceli stroszył jedwabiste wąsiki, choć czupryna w kogucie układała mu się grzebienie, choć ciemno-popielate oczy paliły źrenicami, choć gardłowy głos wpadał w zawadjacki impet, a sypane gęsto zaklęcia każde odezwanie się jego tężyzną przejmowały a fantazją, — jednak w twarzy Marcelego, w ruchach niespokojnych, w spojrzeniu było coś, co panią Jadwigę trwożyło, co zastanawiało panią Zofję, co niemile tknęło Stadnickiego, a Żubrowej zerwało z ust cichą uwagę. Nawet wachmistrz Babecki, jakby odgadł był wrażenie, bo nagle głowę zwiesił i zamyślił się.
Marceli tymczasem, nie dostrzegłszy ogólnego zwarze-tiia, rozpowiadał dalej dzieje hiszpańskiej kampanji.
Naraz, przeciągły duszący kaszel chwycił go za piersi, zakotłował catym ich ośrodkiem, ponurem echem odezwał się w gardle i wybuchnął flegmą. Marceli wyciągnął czerwony fular, splunął weń, zaklął po żołniersku, a spojrzawszy ku Stadnickiemu, zarumienił się.
Pani Jadwiga poruszyła się niespokojnie.
— Jesteś acan przeziębiony?
— Et, nic tam, do miljon! Najdzie czasem, nie wiadomo z czego. Noc mieliśmy zimną... Ale, Babecki, toć „cygary“ mamy! Dawajże! Osobliwość hiszpańska, a tak w nawyk idzie, że ani rusz bez niej.
Babecki skoczył do mantelzaków i przyniósł paczkę z cygarami. Marceli ze skupieniem jął rozpatrywać cygara, wybierać co suchsze a lepiej skręcone, i rozdzielać między zebranymi, od pani Jadwigi i bratowej poczynając. Kobiety atoli uznały za rzecz nieprzystojną nawet próbować palenia, chociaż Marceli zaklinał się, że w Hiszpanji wszystkie, co znaczniejsze damy, ćmią na zabój — jedna Żubrowa nie odmówiła.
Izba stołowa napełniła się niebawem kłębami aromatycznego dymu. Stadnicki ciągnął z przymusem. Żubrowa cmoktała cygaro zawzięcie, a swarzyła się półgłosem z mężem, któremu palenie nie w smak poszło. Babecki flegmatycznie delektował się swojem, cykając nieznacznie ślinę przez zęby. Marceli zaś buchał kłębami dymu, żarzył gorączkowo cygaro, jakby w sinych woalach dymu chciał skryć i ceglaste wypieki, które mu na twarz wystąpiły i błyski rozgorączkowanych, niepewnych oczu.
Marceli nietylko palił zaciekle, ale i rozpowiadał dziwy 0 cygarach, o ich zaletach wielkich. Do śmiechu pobudzał pannę Urszulę, gdy, nabrawszy pełne usta dymu, rozdzielał go na lotne a goniące się kółka, lub gdy, zawiesiwszy wstęgę dymu w powietrzu, podchodził ku niej ostrożnie 1 nosem ją wciągał. Śmiała się panna Urszula, bawiła pani Zofja, nawet panią Jadwigę zajmowała ta pustota. Gdy, nagle, przy nowej sztuce z dymem, pierś Marcelego zadygotała spazmatycznie, atak kaszlu targnął nią, zakotłował się w gardle i wybuchnął chropowatym basem
Marceli chustką usta przysłonił, chcąc stłumić odgłos kaszlu, lecz zakrztusił się silniej jeszcze.
— Acan się przeziębiłeś, trzeba o zielu pomyśleć.
— Cóż znowu, pani matko! — zaprotestował energicznie Marceli, cisnąc nieznacznie pierś. — Toć nie pierwszy raz! W Madrycie mnie także najadło. Kapitan powiada, idź do Girardota, niby naszego starszego chirurga. Idę do miljon djablów. Opatrzył mnie i śmieje się. Mosie Kola-tuki... tres bicn, niby bardzo dobrze. No, głupstwo — samo przyszło, samo odejdzie. No, Babecki, czy nie tak powiadał?
— Nu, nu i powiadał — przytwierdził nieszczerze Babecki.
— No i właśnie. Mieliśmy, będzie temu dwa dni, zawieruchę pod Poznaniem, ze śnieżycą. Zamoczyło nas... Ale, Babecki, toć mamy ze sobą hiszpańskie pukawki! Żubrowa, toć musicie znać caslaiiuellos’?
— Go nie mam znać. Miałam tego dobrego pełne uszy. Toć lada hiszpaniątko wystukuje temi drewienkami, a kręci się przytem a podryguje, aż do opętania.
— Oto są te drewienka, jak je nazywa Żubrowa. Z o-liwnego drzewa, najprzedniejsze. Sznurki na palce się zakłada i teraz dopiero!...
Marceli zasuplai na palcach kastaniety, odgiął ramiona i jął wybijać takty bolera, przyśpiewując po hiszpańsku, a wywołując wśród zebranych nowe ożywienie i rozgwar.
Pani Zofja, wspomniawszy na pobyt swój w obozie pod Saragossą, wszczęła z Babeckim ochoczą rozmowę; panna Urszula spierała się z Żubrową, której kastaniety zupełnie przestały się podobać; Fabianek, skorzystawszy z dy-strakcji brata, wyciągnął mu pałasz z pochwy i rozkoszował się nim za plecami Żubra; Stadnicki dopalał cygaro i wystukiwał nogą tempo za kastanietami.
Jedna pani Jadwiga nie brała udziału w rozmowie, a dopiero gdy Marceli opuścił zmęczone ręce, zagadnęła go niespodziewanie o szczegóły ostatniej kampanji hiszpańskiej. Zapytany atoli dość zręcznie uciął kilka ogólnikowych zdań i z kolei jął pokazywać toledańskie sztylety, walencjańskie wachlarze, kordubańskie trepki, raz {Szwoleżerowie Gwardji 4= 49 po raz wysyłając Babeckiego do mantelzaków. Marceli przytem tak umiejętnie stopniował pokazywanie zamorskich osobliwości, tak rozpraszał uwagę zebranych, że ci ani spostrzegli się, jak zeszedł obiad, podwieczorek, a zmierzch zapadający o wieczerzy przypomniał.
Tu dopiero ozwało się i znużenie. Pani Jadwiga wyszła do gospodarstwa, za nią wymknęła się pani Zofja, wysunęli się cichaczem Źubrowie, zawieruszył się Babecki i Stadnicki, nawet Fabianek w jakimś kącie znalazł bezpieczniejsze miejsce do zawarcia bliższej znajomości z pałaszem brata.
Marceli pozostał sam w izbie stołowej. Przez chwilę siedział nieruchomy, zapatrzony w dal, przed którą zdawały się rozsnuwać i ściany rodzicielskiego dworku, i faliste niwy mazowieckie, i mgły horyzontów, i lasy i góry dalekie, — aż znów atak kaszlu nim wstrząsnął. Marceli zgarbił się, szarpnął załamanym na piersiach mundurem i powlókł się ociężale do izdebki, zajmowanej przez Stadnickiego. Tu zastał był pana Józefa, zajętego pakowaniem podróżnego tłumoczka.
Stadnicki, na widok Marcelego, podniósł głowę, spojrzał badawczo na dawnego towarzysza broni, mruknął coś pod nosem i z większą jeszcze pasją, niż przedtem, manatki swoje zbierał.
Marceli stanął w oknie i czoło do szyby przycisnął,
— A cóż wy, panie Józefie, wybieracie się w drogę? — zagadnął niepewnie Marceli.
Stadnicki śmignął trzymanym butem.
— Jadę! Dziś jadę! Jakbyś wiedział!
— Tale wam dokuczyła gościna?
— Nic mi nie dokuczyło. Jadę i basta!
— Wola wasza. Jeno nie rozumiem tej irytacji. Chyba wam tu serca nie poskąpiono...
— Co ty mi o sercu! Nie chcę żadnego serca! Ja sobie, a wy sobie. Ani ja dla was, ani wy dla mnie. Rozumiesz!? Wali się cała chałupa, niech się wali! Jadę, bo mam, psiamać, dosyć i nie lubię. Stadnickim się urodziłem i Stadnickim zdechnę. Gdzie but?l
— Ugryzło was coś! Zaczekajcież do jutra, ruszymy razem.
Stadnicki podniósł wysoko swe krzaczaste brwi.
— Skądże razem?
— Bo jadę także... do Warszawy.
— Masz przecież urlop.
— I cóż z tego! Jadę, muszę jechać, bo zresztą... mam tu jeszcze mniej do czynienia, niż wy...
Stadnicki poruszył się, jakby chciał coś rzec, lecz, inną tknięty myślą, zaklął i bąknął z pasją:
— Rób, co ci się podoba.
Pan Józef zaciągnął rzemień na tlumoczku i wybiegł wzburzony na podwórze ku stajniom, aby swemu pachołkowi nakazać wygotowanie wózka do drogi na noc.
Zaledwie atoli Stadnicki przestąpił próg sieni, gdy, z poza słupka ganku podjazdowego, wysunęła się ku niemu drobna postać panny Urszuli.
Porucznik szurgnął nogami zamaszyście, chcąc niespodziewaną przeszkodę wyminąć, lecz panna Urszula równie szybko w tę samą zwróciła się stronę.
— Waćpanna pozwoli.
— Waćpan daruje.
— Właśnie, bo...
Panna Urszula zapłoniła się i wyrzuciła jednym tchem:
— Godzinę całą stałam w ogrodzie... przed obiadem...
— Waćpanna była w ogrodzie.
— Całą godzinę.
— Hm, to bardzo zdrowo.
— Miałeś waćpan przybyć.
— Ja, ja? Miałem! No, miałem i nie przyszedłem. Sama waszmość panna widziałaś, że nie ten...
— Zapomniałeś waćpan, że mieliśmy się rozmówić...
Stadnicki spojrzał w utkwione w siebie oczy panny
Urszuli, pochwycił energiczny ruch jej rączki, którym odgarnęła promień włosów, zsuwających się na czoło i zmieszał się.
— Musimy się rozmówić! — powtórzyła stanowczo panna Urszula.
— No więc się rozmawiajmy.
— Rozmawiajmy się! Słucham! Go mi masz waćpan do powiedzenia?
Stadnicki oblał się z kolei szkarłatem.
— Ja? Ja nie mam nic do powiedzenia.
— Jakto?
— No, nie mam, psia... i nie lubię! Nie napraszałem się tego rozmawiania!
— A... a kto dał parol? — ozwała się zadyszanym głosem panna Urszula.
— Parol? Szkuta się rozbiła z parolami! No więc cóż?!.Test parol!... — zakończył łagodniej Stadnicki, spostrzegłszy, że powieki panny Urszuli zaczynają drżeć febrycznie.
— Więc przecież muszę wiedzieć kiedy.
— Go kiedy?
— No... parol! — szepnęła cicho panna Urszula, strzępiąc pazurkami róg fartuszka.
— Będzie!
— Wiem, ale kiedy?
— Teraz gotuje się na wojnę, tedy waćpanna pojmujesz, że nijako byłoby mi... za piecem siedzieć! — oświadczył uroczyście porucznik, rad, że na tak zgrabny wpadł argument.
— Ja myślę! — przytwierdziła z powagą panna Urszula.
— Co waćpanna myślisz?
— Że waćpan pójdziesz na wojnę!
— Że pójdę! Proszę, grzeczne mniemanie, cale spartańskie. Pójdę na wojnę! Juści! Owóż masz waćpanna odpowiedź. Najpierw wojna, a potem, trzeba z niej cało wrócić, bo jak ze mnie wróci połowa albo ćwierć, to niewielka pociecha!
— Nie szkodzi, byłeś waćpan o parolu nie zapomniał.
— Mocno obligowany. Cale pięknie wyprawiasz mnie, waćpanna, na kule!
Panna Urszula spojrzała swemi wielkiemi oczyma na porucznika i westchnęła.
— Przecież inaczej być nie może. Pójdą wszyscy, to i waćpan musisz.
— Muszę... psia! Ani słowa, muszę — burczał pod no ia Stadnicki, którego stówa dziewczyny drażnić zaczęły do żywego piec. — Waćpanna stanowisz sobie, że Stad-cki musi wojować z Hiszpany, Portugały czy Niemce sprawa skończona! Stadnicki idzie, carramba, daje sobie togę uciąć albo rękę oberwać, a potem hejże ha! w taniec a zrękowinach!
— Waszmość dworujesz sobie!
— Gdzieżby, ani mi w głowie! Rzecz stoi, na wojnę idę, tymczasem kłaniam.
— Jeszcze słowo.
Porucznik łypnął białkami.
— Byle krótkie, bo na tej wilgoci jeno się waćpanna ’cataru nabawisz.
Panna Urszula zdawała się nie rozumieć irytacji, dźwięczącej w głosie porucznika i, zaniechawszy nagle trzępienia fartuszka, sięgnęła za gorsecik, wyjęła ma-eńkie zawiniątko i, miętosząc je w ręku, zaczęła nie-miało:
— Tedy, kiedy waćpan idziesz na wojnę, to... ja włamie... Bo powiadają, że... że... taki talizman szczęście przynosi... więc go weź... i trzeba, iżbyś go zawsze nosił... weź!
Panna Urszula wcisnęła zawiniątko w rękę Stadnickiemu i dodała:
— Parol, że będziesz go nosił?
Porucznik zatrząsł się.
— Nie, mościa panno, mimo całej atencji, wszystko, prócz parolu. Dosyć mam parolów na głowie!
— Nie nalegam, byłeś nosił.
— Niby tę dutkę z gałganków?
— Trzeba!
— Hm, kiedy rozkaz, niema o czem mówić! Zaszyję sobie w podszewkę munduru, w honorowem miejscu. A teraz powinne służby, bo do stajni muszę.
— Nie śmiem waćpana zatrzymywać — rzekła potulnie panna Urszula i, spuściwszy oczy i ująwszy za końce fartuszka, dygnęła porucznikowi. Stadnicki odpowiedział przesadnie głębokim ukłonem.
Panna Urszula odwróciła się ku dworkowi, postąpiła kilka kroków, aż, jakby coś sobie przypomniawszy, zerknęła ku Stadnickiemu, zaczem przypadła doń szybko i, wspiąwszy się na palcach, wygięła swą maleńką rączkę.
— Pocałuj waćpan!
— Gdzie? — bąknął porucznik, czując, że go znów pewność siebie odbiega.
Panna Urszula wyciągnęła najmniejszy paluszek lewej ręki i, pukając nim o prawą, objaśniła:
— Tu!
— Tu! — wybuchnął z determinacją Stadnicki i mlasnął tak zajadle po ręku panny Urszuli, że aż w podwórzu folwarcznem echo się rozległo.
Panna Urszula schowała rączki za siebie i wyjąkała:
— Tak, dobrze! — Przyczem oczy panny Urszuli spojrzały na porucznika tak wyraziście, tak długo, a tak smutnie, że Stadnicki aż głowę odwrócił. Gdy zaś, po chwili, nowej pewności siebie nabrał i rubasznym żartem chciał owo całe „rozmawianie się“ zakończyć, spostrzegł już tylko ruch zamykających się pośpiesznie drzwi dworku;
Porucznik odchrząknął, spojrzał na swą rozwarty wielką garść prawej ręki, na której leżał zwitek panny Urszuli i roześmiał się sam do siebie.
— A niby trusia, a już ma swoje babskie fortele! Talizman! Pęczek konopi, czy licho wie! Teraz z tem do pani matki i panna na kobierzec. Podcipka! Szczygieł — „Musisz!“ „Tak trzeba!“ — Dojdź ładu z taką!
Stadnicki jął rozsupływać nić na zwitku a targać zawiązaniem, lecz nić pod palcami porucznika pękła. Z gał-ganka wypadł maleńki ciężarek, pstrzący się żywymi kolorami. Stadnicki podniósł ciężarek i teraz dopiero rozpoznał zawartość zwitka.
Składał się on nadewszystko z różowej wstążeczki, z promienia jasnych, równych włosów i z medalika z Matką Boską.
Porucznik dźwignął ramionami i w pierwszej chwili chciał rzucić gdzie za płot dar panny Urszuli, lecz, spostrzegłszy medalik mruknął z napomnieniem:
— Częstochowska! *-> i zaczął oddzielać medalik od wstążeczki i włosów. Lecz zarówno włosy, jak i wstążeczka, były tak zawile uwiązane do uszka medalika, że lada niezgrabnem majstrowaniem usunąć się nie dały.
Stadnicki, zniecierpliwiony, wtłoczył dar panny Urszuli w zwierzchni gałganek i włożył obojętnie do kieszeni.
— Niech sobie! Głupstwo, poćwirek! — zakonkludował i poszedł do stajni.
Tam sfukał pachołka za nieoczyszczenie bryki, zajrzał do koni szwoleżerskich Marcelego i Babeckiego, opatrzył z zajęciem wojskowe kulbaki, wspomniał na dawną swoją i powlókł się ku dworkowi.
W drodze atoli napadło go myślenie i to tak raptowne, że Stadnicki, który rozpamiętywTań nie lubił, a strzegł się zawsze refleksyj wewnętrznych, bo nawet rady sobie z niemi dać nie umiał — aż przystanął.
— Czy djabli! Co ona? Nie lubię! Faramuszki sobie stroi — trznadel taki, niedojadek! Na wojnę śle! Musisz, powiada. Rzymianka za pęczek rzodkwi! Znaleźli sobie Stadnickiego do wszelkiej wysługi! Byłażby dopiero w Warszawie uciecha! Stadnicki obabił się z filigranem. Dobrane stadło! Cipka z bawołem! On krok, a ona staję ma do dreptania! Chyba pod pachą nosić... A jak to skrobała pazurkami po fartuszku. Drobiazg taki! Już tu, już tam, zwinie się, myrdnie, już jest, już jej niema, carram-bal Niech sobie, mnie nic do niej. Młode, krew skwarzy się, ząbki do chrupania się napierają, więc, co na drodze, to nieprzyjaciel. Ucieszny podlotek! Już mu schadzka, już mu parol, na wojnę sobie rycerza wyprawiła, talizmanem obdarzyła i teraz stroi sobie pewrnie liczko do melankolji! Circiryk! circiryk! Rączynami niby się ogania, fartuszkiem trzepocze, spódniczkami furka, nóżętami drepcze, a co się ruszy, to się przysunie! Matczysko tam pew?no debatuje, komuby taką czubatkę wściubić, a ona tymczasem przycupnęła w kąciku, bo już sobie parol na sakrament wy-spekulowała. Niedalekie miała szukanie!
Porucznik sięgnął do bokobrodów.
— Hm... a gdyby co do czego przyszło! Phy! Toż byłaby para! Niedźwiedź ze śmieciuchą, mucha z indorem! Tfy! Wdaj się z takim drobiazgiem... Nie lubię... i ten!...
Stadnicki urwał nagle, zaciągnął chustkę na szyi i poszedł do swej izdebki, w której pozostawił Marcelego.
Marceli leżał na tapczanie, odwrócony twarzą do ściany. Porucznik spojrzał pogardliwie na towarzysza broni, świecę przysunął i, pogwizdując, zabrał się ponownie do opatrywania swego tobołka.
Marceli leżał bez ruchu. Porucznika złość szarpnęła, wspomniał na konie do odjazdu, nacisnął kaszkiet i, trzasnąwszy drzwiami, wybiegł do stajen.
Gdy, po żywej utarczce z pachołkiem, Stadnicki wrócił do izdebki, Marceli leżał wciąż jeszcze na tapczanie.
Stadnicki przeszedł się kilka razy wzdłuż i wszerz, aż, zwróciwszy uwagę na rozwieszony na oparciu krzesła, mundur szwoleżerski, zaczął go z upodobaniem rozpatrywać.
Mundur ten przypomniał mu żywo porzuconą służbę wojskową, życie spędzone wśród ogni obozowych, pochodów, wielkich nadziei i gorzkiej rzeczywistości, życie, które dopiero pod gradem kul, w obliczu śmierci, pełnem uderzało tętnem, życie, którego całem szczęściem, całą chwałą było czasem jedno słowo cesarza.
Stadnicki znał ten mundur. Taką samą miał kurtkę granatową z amarantowymi wyłogami i z takiem samem srebrnem brzeżeniem. Choć może niezupełnie, bo mundur Marcelego miał krój wyszukany, a i każdy szczegół wypieszczony lak, że nawet, choćby go podszewką na wierzch wywrócić, to równie piękny byłby zeń uniform, choć różny kolorami.
Porucznik uśmiechnął się pobłażliwie, rozpostarł mundur i baknał:
— Lala!
Poczem znów oglądał mundur, dotykał guzików, wodził delikatnie palcami po srebrnych sychach, aż z kwaśną miną jął go składać, aby na oparciu krzesła rozwiesić. Naraz uderzyło go zawiłe pikowanie na przodzie munduru. Stadnicki spojrzał i zdumiał się. Przód munduru był podszyty mięsistą poduszką. Porucznik chciał bliżej przypatrzeć się tej osobliwej poduszce, lecz mundur raptownie wysunął mu się z rąk.
— Za pozwoleniem! ~ bąknął opryskliwie Marceli, wdziewając pośpiesznie mundur. — Muszę zobaczyć, co Babecki.
Stadnicki brwi ściągnął.
— A cóż, czy ci bronię?
— Tak, ale dlatego mundur... ~ Co mi do waszego munduru! Myślisz, że mnie ob-: chodzi, że będę znów szczygła cesarskiego udawał, albo taką opiętą, wywatowaną lalę?! Tak, tak, teraz sobie gębę w mące umaczaj, wąsy zlep woskiem, w ucho załóż kolczyk, oczy podczerń i dopiero ci będzie z ciebie oficer!.
Marceli uśmiechnął się, czem do reszty Stadnickiego wzburzył.
— Marcepanowa kawalerjal Przyboczni rakarze!.,.
— Wszakże sami byliście.-
— Byłem! No byłem! Jak rok miałem, tom na czwo-: rakach lazil! A może chcesz mi przymówić, że byłem niespełna rozumu? Co?!
— Nie — odparł spokojnie Marceli — tylko czemu plwać we własne gniazdo!
— Moje gniazdo! Dałem się wciągnąć, dałem otumanić i dziś wstydzę się, nie ważę przyznać, żem z wami w jednym szwadronie chodził... bo nie lubię, psiamać!
Marceli próbował wytłumaczyć Stadnickiemu, jak dalece niesłusznie napadał na szwoleżerów, lecz tem ściągnął i na siebie i na cały świat potok najgwałtowniejszych słów. Marceli z początku odpierał zarzuty, lecz w ostatku umilkł i kończył flegmatycznie odziewanie się a zaciąganie rzemieni.
Stadnickiego kolnęło coś, zrobiło mu się żal „świderka“, lecz równocześnie jakaś przekora podniecała go, do nowych ciągnęła napaści.
— Cóż się tali stroisz? ~ Pani matka chciała zobaczyć wielki mundur.
— Ba, ale ty krygujesz się, jakbyś w konkury się wy-: bieral... no, a właściwie jesteś już po konkurach,
Marceli usta zacisnął. Na czoło wystąpiła mu wielka, czerwona pręga.
— Żeby tu była twoja cyganicha, to nie mówię.„
— Ani słowa więcej!
Stadnicki skrzywił się lekceważąco.
— Myślisz, że ci zazdroszczę tego specjału? Miałem takiego szczęścia dosyć pod Saragossą! Nie brakło un takich sentymentów. Żandarmerja połowa rady sobie dać nie mogła!
Marceli rzucił się na Stadnickiego, wpił mu palce w ramię i rzekł drżącym głosem.
— Słuchaj, mam cię za uczciwego! Nie daj mi zapomnieć, że jesteś pod dachem mojej inatki!
— Odczep się acau! Nie lubięl Matka waścina lepiej ci też same racje wyłoży i za splendor, jakim ród swój chcesz ozdobić, podziękuje!
Stadnicki skrzyżował ręce na piersiach i z wyzywa jącą miną podsunął się do Marcelego, lecz ten pobladł silniej, głowę przechylił i wyjąkał z trudem:
— Jeżeliś to uczynił, Józefie, toś jej okrutną wyrzą dził krzywdę.
Stadnicki stropił się lą odpowiedzią i chciał nowyn. potokiem przymówek zasypać Marcelego, lecz len nacisnął czapę i wybiegł z izdebki.
Porucznik zaklął, rozumiejąc, że za mato był jeszczt powiedział, że powinien był Marcelemu do żywego dopiec, boć zasługiwał. Stadnicki sam me umiał sobie wytłumaczyć, w czem tkwiła przyczyna tego nagłego ran-koru do „świderka“, lecz niemniej był święcie przekona nym o słuszności swego postąpienia.
Marceli odrazu mu się me podonał. Cale jego zachowanie się, wobec rodzeństwa, wydało mu się wstięinem. Sześć lat w domu nie Dył, a z takim zjechał unpetem: jakby z jarmarku wracał. Stadnicki czuł, że to wszystko powinno się było odbyć inaczej. Przecież on sam, kiedy, po dwuletniem niewidzeniu się, zobaczył się z bratem swym, Jankiem, to mu oddech zatkało na pół dniał No, Marcelego mogło niekoniecznie zatkać, bo niema takiego krwistego karku, ale zawsze. „Świderka“, prawda, lubił hardzo w pułku, przyjacielstwa mu dotrzymywał — i teraz cóż? Także mu źle nie życzy, tylko ma dosyć lych cudzych utrapień! Piąty rok, jak około Gotartowskich iiodzi na przyprzążkę. Licho mu z tych kłopotów! Żyłb) iobie spokojnie przy Janku, siedział na ojcowiźnie, a tymczasem złe jakieś nosi go po świecie, plącze w jakieś sercowe sprawy, raz po raz wali mu na kark baby, z „ochami“ i szlochami... gdy on, akurat, z babami nie lubi.
Wieczerza zaczęła się chmurnie i ociężale. Zagadywała pani Zofja, niby opowiadał Marceli jakoweś przygody hiszpańskie a opisywał ostatnie bitwy, niby dopomagał mu Babecki, wtrącała pytania Żubrowa, pani Jadwiga siliła się w gorętszą strunę uderzyć, lecz napróżno. Milczenie co chwila zalegało stół, a już milczenie to naj-solenniej zachowywali Stadnicki i panna Urszula.
Pierwszy, dla upozorowania swej niemowności, jadł zawzięcie, sprzątał wszystko, co mu podsuwano, a gdy pytanie wprost doń zwracano, odpowiadał ruchem głowy lub przytłumionem mruknięciem. Panna Urszula dotrzymywała placu Stadnickiemu i, w ślad za nim, sięgała tak często do półmisków, że pani Jadwiga napomniała ją nieznacznie.
— Miarkuj się, waćpanna!
Panna Urszula cofnęła wyciągniętą łyżkę, zarumieniła się i spojrzała smutnie na kopiasto wypełniony talerz pana Józefa.
Po wieczerzy Stadnicki zaczął się żegnać, pozostając nieczułym na zaproszenia pani Jadwigi.
— W sieni, na samem odjezdnem, zagadnęła jeszcze porucznika pani Zofja:
— Czy waćpan czytałeś pisanie Florka?
— Gdzieżby! Naciukał tak, że ani weź nie mogłem do końca.
— To szkoda. Obliguje waszmości, abyś okazję znalazł do księcia ministra wojny, bo książę nam się na chrzestnego deklarował.
— Do księcia ministra, oczywiście, kiedy Florek sobie Syczy.
— Parol, że waszmość nie zaniechasz!
Stadnicki zębami zgrzytnął.
Wszystko, krom parolu!
Pani Zofja chciała coś rzec, lecz porucznik wycisnął szybko pocałunek na podanej ręce i wybiegł na ganek.
Tu atoli czekał na porucznika najprzykrzejszy moment — na ganku sial Babecki z Marcelim.
Stadnicki nie stracił na razie pewności siebie.
— Bywaj mi, babo z Wolkowyszekl Dawaj gęby! Zobaczymy się pewno w Warszawie.
— A tam, kochanieńki, popatrzysz... choć będzie mi śpieszno do rodzicielów.
— Do Wolkowyszek?
— De przecieżl
— A pamiętaj, nie wieź swoim ojcom takiej kaducznie głupiej miny, z jakąś tu przyjechał.
— Uu, kochanieńki!
Stadnicki odwrócił się z kolei do Marcelego, który stał na uboczu. Panu Józefowi zrobiło się nagle nieswojo.
— Świderek! — wybełkotał niewyraźnie, biorąc Marcelego za guzik od munduru. — Byliśmy razem pod tym... pod tego... pod Tudelą, no, i nie lubię...
— Gościem jesteście!
— Gościem, psia!... Więc zobaczymy się... bywaj mi i ten! — mruczał basem Stadnicki, operując wciąż jeszcze guzik u munduru Marcelego.
— Bywaj!
— I, co tam... dawaj gęby, bo nie lubię!...
Pan Józef roztworzył ramiona, uniósł w nich prawie Marcelego i, nie czekając na jego odwzajemnienie się, wskoczył do stojącego przed gankiem wózka.
Stadnicki otulił się płaszczem, pacholik zaciął konie, wózek dźwignął się, zachlupotał w rozcieczy i zasunął się w ponurą płachtę dżdżystej nocy.
Stadnicki ledwie dnia następnego, około północy, do->vlókł się do rogatek warszawskich.
Drogę miał ciężką, powietrze wskroś przejmujące, a pluchę hez przerwy. Radził sobie pan Józef na popasach. Koniom kazał sypać mocne obroki, forysia krzepił gorzałką, sam krupnikiem ziąb z siebie wypędzał — na-próżno. Co tylko wózek ruszył z pod karczmy, klął porucznik, chuchał już w garście pachołek, a mierzynki wpadały w apatję, z której nawet bat nie zdolal ich dobyć a do żwawszego uciekania pobudzić.
Gdy więc, wśród ciemni nocy, rozległo się zawołanie rogatkowych strażników, a zarysowały się niewyraźne kontury podmiejskich domostw, poweselał pan i sługa i zziajane koniska.
Oburknął się buńczucznie imć porucznik rogatkowym, którzy, zaspani napoły, mruczeli jakowąś litanję celną i coś o „jangielskich“ towarach bąkali — i zakrzyknął na pachołka, aby poganiał.
Mierzynki atoli nie dały się zawstydzić, bo nim bat śmignął, już szarpnęły i ruszyły z kopyta.
Pan Józef aż odetchnął. Świat, bez mala, przewędrował, a takiego złośliwego marca nie spotkał. Toć dobę caią w odrętwieniu przebył — kosteczki całej mu nie zostawiło. Ale nic, jeszcze chwila, i będzie w swoich komnatach, i dopiero wywczasu zażyje.
Wózek przesunął się szybko przez Elektoralną, Senatorską i zmierzał już ku Marjensztadowi, kędy była na skraju kamieniczka w której porucznik dostatnie mieszkanko od wdowy po kapitanie siódmego regimentu, imć panu Dobrskini, zajmował.
Noc nieprzenikniona i głusza spowijała Warszawę, gdzieniegdzie czerwone przyziemne światełka znaczyły snujących się leniwie halabardników. Niekiedy strumień światła z półotwartej winiarni rozproszył ciemności — a zresztą pustka i cisza.
Stadnickiemu przyszło na myśl, że nielada kłopot czeka go jeszcze, bo tam pokojowiec jego, Wańka, chrapie pewno, ani spodziewając się o tej porze powrotu swego pana. A może Wańki w domu niema, bo, nicpotem, umie się zawieruszyć.
Porucznika już niecierpliwość ogarniała, droga dłużyła mu się. Dla pośpiechu już na Senatorskiej jął zdzierać dery, tak, że gdy nareszcie wózek przystanął przed sienią kamieniczki pan Józef jednym susem był na ziemi. Tu otrząsnął się i spojrzał mimowoli ku pierwszemu piętru, gdzie były okna jego mieszkanka. Zdumiał się. Spojrzał po raz wtóry, przetarł oczy i jeszcze wątpił, czy go wzrok nie myli. Wszystkie pięć okien jego izdebki biły łunami Ś\*iatła na ulicę.
Porucznik nie zastanawia! się dłużej, rozkazał pachoł kowi tobołek za sobą wnieść i do stajen na Bednarską jechać, sam zaś wpadł do sieni, a stąd na piętro, do drzwi.
Za pierwszą kołatką drzwi otworzyły się na ścieżaj. Porucznik stanął oko w oko ze swym służącym.
— Cóż to? Co?! — huknął z miejsca Stadnicki, nie od powiadając na powitania Wańki.
— Wszystko w porządku, melduję pokornie.
— Dlaczego nie śpisz? Co te światła?
— Lubią widno, proszę waszej wielmożności.
— Kto ci powiedział, capie jeden! Gadaj, coś nabron coś robi!?!
— Nic... czekał, aż się ukladąl Mówili...
— Co... kto mówił?!
— Pani mówiła.
Stadnicki żachnął się.
— Zalałeś pałkę! Niema mnie, więc baraszkujesz! Po zapalałeś światła, trutniu, szabas sobie odprawujeszl
— Pokornie melduję, że właśnie pani lubił
— Gdzie? co za pani?l
Wańka, przerażony groźnym głosem porucznika, wyprostował się, oczy przymrużył i wyrzucił jednym tchem:
— Musi żona waszej wielmożności!
Porucznik opuścił swą potężną rękę na ramię służą-: cego i szarpnął nim.
— Będziesz ty mi po ludzku odpowiadał?!
Wańka aż się nagiął do ziemi.
— Wasza wielmożność darują... Raczyli przybyć. Mó-: wię: wasza wielmożność raczyli wyjechać. Powiadają: nic nie szkodzi, tymczasem pomóż mi rzeczy rozłożyć; tu powiadają, poczekam. Nie wiadomo, kiedy wasza wielmożność raczy wrócić! Nic, ja wiem, rusz się, ccirramba!... Więc jak pani do mnie carramba, to... to ja myślał, że musi nikt inny, tylko żona waszej wielmożności!... Dziś, mówią, zapal światło, bo lubię jasno. To ja cóż... zapalił Kazali! Nie śmiałem inaczej. Wasza wielmożność sami mówią, że moje prawo słuchać i robić!
Wańka jąkał się, mienił kolorami, łypał oczyma i pokornie spoglądał na swego pana. Stadnicki zęby zacisnął i zawrócił gwałtownie ku drzwiom, wiodącym do kom-natek, aby coprędzej zobaczyć osobliwego gościa. Lecz wr tejże chwili drzwi się otwarły i na progu stanęła wysmukla postać kobiety.
Stadnicki o mało nie krzyknął ze zdumienia — kobietą tą była pani kapitanowa Niewodowska.
Porucznik skłonił się niezgrabnie, kapitanowa uśmiechnęła się. Stadnickiemu aż w oczach pociemniało od czaru, który nań spłynął ze smagłej twarzyczki Niewodowskiej.
— Widzę, że mi pan nie bardzo rad — ozwała się kapitanowa swym przedziwnie miękkim, cudzoziemskim akcentem.
— Cóż znowu, pani kapitanowo dobrodziejko. Tylko ten nicpoń...
— Musiałam! Nie miałam tu nikogo. Własnej szlachetności przypisz mój najazd. Stało się. Ale pozwól, panie poruczniku, dalej. Nie daj się prosić w swojem własnem mieszkaniu... Uzurpowałam tytuł gospodyni...
— Bardzo miło, mocno obligowany! — mruczał basem porucznik, idąc za kapilanową.
Niewodowska wprowadziła pana Józefa do środkowej komnatki gościnnej, wskazała mu miejsce na stołku przed kominkiem, buchającym żywym ogniem, zakrzątnęla się w sąsiedniej kuchence, odbyła naradę z Wańką i dopiero, gdy na stole zjawił się dzbanek grzanej polewki winnej, chleb i ser, wówczas dopiero zwróciła się do Stadnickiego i zaprosiła do jadła.
Porucznik tak był onieśmielony, tak ciągle zdumiony widokiem Niewodowskiej, że nawet nie śmiał o nic pytać. Stadnickiemu zdawało się, że śni, że mu się roi w głowie. Bo cóżby ona robiła u niego?...
Lecz widziadło, które porucznik sądził mieć przed sobą nie było mu przykre, bo oczu nie mógł oderwać od uwijającej się swobodnie kapitanowej, bo czuł, że bodaj wiek cały mógłby tak siedzieć i patrzeć... jeszcze mu się nigdy równie piękną nie wydała.
Prawda, już wówczas, kiedy to, parlamentując w Sara-gossie od marszałka Lannesa, zobaczył ją po raz pierwszy — już wówczas coś mu wr piersi zakołatalo; potem znów, kiedy, walcząc ze śmiercią, w lazarecie polowym, żegnała się z Florkiem Gotartowskim, to Stadnickiemu aż krew się wzburzyła, że do bitki rwać się musiał, byle na tchu sobie ulżyć; lecz wszystko to nie to, co teraz...
— Niechże pan porucznik się posili! Tu będzie wygodniej!
Stadnicki przysiadł się do stołu, podniósł kubek z polewką i znów zapatrzył się w kapitanową.
Niewodowska, jakby nie spostrzegła tego natarczywego wzroku, przysunęła sobie krzesło do przeciwnej strony stołu, objaśniła świece i zasiadła naprzeciw porucznika.
— I co pan sądzi o tem?
— Niby ja? Nic tego, owrszem!
— Musiałam! — ozwala się kapitanowa energicznie, wspierając główkę na dwóch zaciśniętych piąstkach. — Nie mam w Warszawie żywTego ducha życzliwego, a nadto chciałam się pana poradzić. Stało się tak nagle wszystko. Szczęście, że zdołałam się zawczasu dopytać o pańskie mieszkanie. Inaczej, zgroza pomyśleć...
Niewodowska westchnęła, zastanowiła się i wybuch-nęła nagle:
— Do klasztoru chcieli mnie oddać! Rozumiesz pan, do klasztoru! Uciekłam!
— Uciekła pani od męża?!
Kapitanowa ściągnęła luki wielkich, jedwabistych brwi, na głębie oczu zapuściła ciemne zasłony rzęs.
— Męża nie miałam nigdy i nie mam. Nikogo nie łudziłam, nie wyprowadzałam w pole. Poszłam za Niewo-dowskiego, żeby nauczyć się waszego języka, poznać wasz kraj, żeby Florjana odnaleźć... I nie kryłam tych zamiarów! Niewodowski myślał, że się zmienię, że czas mnie wyleczy, że zdoła wyrwać z serca to, czem żyje, czem bije. [Wiesz pan, iż w końcu przejrzał. Był dla mnie najlepszym, najdroższym mi bratem i opiekunem. Szanuję go, powiem, kocham nawet, lecz, mimo woli, równocześnie nienawidzę. Nienawidzę za te uroszczenia jego, za wymówki, które mi czynił. Dwa dni temu oświadczył mi, że wyjeżdża z Warszawy, że dostał awans na kwatermistrza i że musi jechać natychmiast ku granicy. Wiadomość przyjęłam bez wzruszenia. Przy pożegnaniu obsypał mnie wymówkami. Zniosłam je bez szemrania. W ostatku zapowiedział mi, że mogę mieszkać dalej u jego ciotki, że polecił wypłacać część żołdu na mnie, wTeszcie obdarzył mnie fundusikiem na wypadek, gdybym do Hiszpanji chciała wracać, i odjechał. Żal mi go było serdecznie. Płakałam, że go tracę, płakałam, że nie zdolną jestem poświęcić się dla niego.
— Odjechał na zawsze?
— Tak, mówił, że na zawsze! — szepnęła kapitanowa. — Stokroć biedny! Przekleństwo zawisło nademną. Nie dość, że sama utraciłam szczęście, jeszcze drugiemu je zabrałam!... Więc odjechał. Zostałam z jego ciotką. Nazajutrz ciotka wystąpiła do mnie z przemową, nie kryjąc się z zamiarem nawrócenia mnie dla swego siostrzeńca i doradzając, żebym z jej pomocy skorzystała i do klasztoru Bazyljanek wstąpiła, gdzie bezwątpienia najdzie dla mnie uspokojenie i wraz z niem uczucie dla męża. Oparłam się tej myśli stanowczo. Ciotka moją odpowiedź przyjęła uroczystem oświadczeniem, że w nieobecności
Szwoleierowio Gwardji a 65 męża muszę poddać się życzeniom jego rodziny, że ta rodzina nie może zezwolić, abym do rozpaczy doprowadziła męża, że ona ma władzę nademną, że obowiązkiem jej strzec dobrego imienia Niewodowskich, że wreszcie tutaj są takie prawa, które zawsze dają sposób na nieposłuszne żony... Zagroziła mi poprostu.
— A jejmość pani?l — huknął porucznik, którego już z pasji na tę przemoc oczywistą, aż sapka napadła.
— Ja nic, milczałam na razie. Lecz postanowiłam, za wszelką cenę, uwolnić się z tej opieki. Nad wieczorem zebrałam co najpotrzebniejsze drobiazgi, opłaciłam się służebnej i uciekłam tu, do pana. I teraz drżę, aby na mój ślad nie trafili...
— To i co z tego! Niech spróbują! Ze mną sprawa! Waszmość pani drwij sobie z pogróżek! W Polsce niema musu! Potrzeba będzie, to się sprawiedliwość znajdzie, a jak nie, to się i bez sprawiedliwości obejdziemy.
Kapitanowa wyciągnęła swą małą, wypieszczoną rączkę do porucznika. Stadnicki, jakby ważył rączkę Nie-wodowskiej, poczem mlasnął ją szerokim całusem, poczerwieniał i umilkł raptownie.
— Byłam pewną takiej odpowiedzi. Niech ci Bóg wynagrodzi, że opuszczonej nie odmawiasz pomocy.
— Pewnie i ten, psia! — wykrztusił z trudem pan Józef, chyląc się po raz drugi do rączki, która jeszcze pozostawała w jego ujęciu,
— Ty mnie osłonisz, ty omie nie dasz iml
Stadnicki bąknął coś i nowy pocałunek złożył.
— Bo na samą myśl, że mogliby mnie zamknąć, odciąć raz na zawsze od świata, rozpacz mnie ogarnia.
— Niedoczekanie! — mruknął porucznik i znów usta wpił w rączkę kapitanowej.
— Go pan mówisz?
— Niedoczekanie! — powtórzył mocniej Stadnicki i przypiął się do rączki.
Niewodowska obrzuciła porucznika niepewnem spojrzeniem i cofnęła raptownie rękę. Stadnicki głowę pochylił,
—? WięCj panie poruczniku.,, ja z calem zaufaniem do pana... do niego muszę... do Florjana. Jeszcze raz go chcę widzieć, jeszcze raz usłyszeć wyrok.. Pan jesteś przy-; jacielem Florjana.
— Nigdy!
Kapitanowa zmieszała się.
— Więc pan nie jesteś jego przyjacielem?
Głos kapitanowej zadźwięczał przytem tak silna nut^ rozczarowania, że Stadnickiego jakby nożem dźgnęło.
— Florjan tyle mi o panu mówił...
Porucznik machnął ręką, jakby myśli, cisnące mu się, odegnać chciał, i, miast odpowiedzi, wybiegł do izdebki, kędy Wańka przy ogarku drzemał na skrzyni.
— Wiadro wody! Rusz się. do kroćset! Lej na leb! Jeszcze!
Wańka spełnił, bez namysłu, rozkaz. Porucznik stęknąl, wyprychał się, wytarł, włosy przeczesał i powrócił do kom-natki, w której zostawił był kapitanową.
— Go panu? — zagadnęła nieśmiało Niewodowska.
— Nic mi nie jest.
— Może czem uraziłam?
— Pani dobrodziejka mnie?! Góż za suppozycja! Za-: mroczyło mnie z drogi. Głupstwo palnąłem. Pani o Florku, a ja o Michałku. Jestem, oczywiście, przyjacielem Florjana, no i nie lubię... więc psia! Niechże pani kapitanowa dobrodziejka rozkazuje. Jest Stadnicki do usług i niech go piorun spali!
Niewodowską onieśmielił nieco ten nagły zwrot, a bardziej jeszcze oschły ton głosu porucznika. Lecz, zniewolona wyczekującą postawą Stadnickiego, jęła snuć obraz swego krytycznego położenia i zakończyła wywodem, że musi widzieć się z Florjanem Gotartowskim.
Porucznik wysłuchał kapitanowej z uwagą, poczem rzekł cierpko:
— Zobaczyć się z Florkiem będzie trudno.
— Cały pułk przecież ściąga do Warszawy.
— Niewiadomo. A gdyby nawet, to pułk pułkiem* a jego może nie być akurat.
— Co pan mówisz?
— Nic... w pułku rozmaicie bywa. Wyślą na ordynans o sto mil, mogą odkomenderować na służbę przy głównej kwaterze, mogą zostawić po drodze z magazynem czy lazaretem! Nic pewnego, nic pewnego! Toć jest tu kapitan Załuski, po remont koni szwoleżerskich wysiany — i ma rozkaz na Śląsk jechać i tam czekać pułku.
— A więc pójdę na Śląsk!
— Ani marzyć! Gdzie tu — świat drogi!
Niewodowska pobladła.
— Rozumiem... byłeś pan u nich, pozyskali cię, dla siebie namówili!
— Mnie? kto?
— Byłeś pan u matki Florjana! Wiem! Dziś mi twój służący powiedział wszystko! Wiem nawet, że gdyby nie ty, to Florjan wcale by się nie ożenił! Tyś ją dla niego z klasztoru wykradł, tyś ich połączył! Ty, ty!
— Ja... ja wykradłem? Ja połączyłem? — bronił się nieszczerze Stadnicki.
Oczy kapitanowej rozgorzały.
— tak, pan, nikt inny! Może zaprzeczysz? może będziesz miał czoło powiedzieć, że to nieprawda?! Ha, o to u was nie trudno! Jesteście fałszywi! U nas ostatni bandyta miałby więcej honoru, niż wy, panowie oficerowie szwoleżerowie gwardji cesarskiej!
— I... i to ten nicpoń Wańka tak napaplał?!
— Powiedział prawdę. Byłeś tam. pojechałeś umyślnie, żeby ratować Florjana. żeby wynaleźć na mnie sposób! Możeś to ty nawet ciotkę przeciw mnie podm£wil!... Ale zawiedliście się w rachubach. Nie jestem waszą bezkrwi-stą, niezaradną Polką. Córce Boggiera starczy siły i woli, by zerwać wasze sieci. Tak, dziś dopiero oczy mi się otwarły. Oplataliście nietylko mnie, ale i Florjana. Gdyby nie pan, nie tułałabym się po świecie, nie poniewierała. Na pierwszą wiadomość o celu pańskiego nagłego wyjazdu, chciałam stąd uciekać dalej. Lecz potem przyszło mi na myśl, że to jakieś bezsensowne plotki służącego. Twoja twarz powiedziała mi resztę!... Co wam zawiniłam, co uczyniłam złego?! Ani razu nie wymówiłam wam, żeście wy ludzie, o wolności rozprawiający, najechali moją ojczyznę, żeście niszczyli, palili, rabowali i mordo wali braci moich, którzy wam nigdy krzywdy żadnej nie wyrządzili! Zdradziłam sprawTę świętą, niewdzięcznością odpłaciłam ojcu, o śmierć go niemal przyprawiłam, porzuciłam ziemię rodzoną, byle iść za miłowaniem mojem, za tęsknotą, którą on mnie skuł, za płomieniem, który mną owładnął. I nie daliście! Zabraliście go, wydarli, oszołomili! Nawet teraz jeszcze nie przestajecie zwodzić. [Wszystko w was jest z kłamstwa, z obłudy, z fałszu... Jesteście podli!
Niewodowska padła na krzesło. Usteczka jej, po wyrzuceniu ostatnich słów, drżały niedomówionymi wyrazami. Na rzęsach łzy ogniem się perliły. Rączki zaciskały się, łamały, darły koronkową narzutkę.
Stadnicki stał, jak wryty, nie mogąc znaleźć odpowiedzi. Ogrom zbrodni, zarzucanych mu przez kapitano-wą, był dlań tak jasnym, tak oczywistym, że porucznikowi w głowie się mieszało. Bo któż, jak nie on, dopomagał do wyprawienia Florjana do kraju, kto wygadał przed Żubrową, że Florek w Saragossie znalazł sobie Dolores, kto w końcu doprowadził małżeństwo z Zośką do ślubnego kobierca, kto wczoraj jeszcze zmawiał się przeciwko tej... tej biednej opuszczonej, wydziedziczonej? Nikt inny, tylko on, on sam! 1 jakże mógł tyle zła jej wyrządzić? Przecież w istocie dobra jej pragnie, przecież dla niej właśnie radlby się ważyć na wiele, na bardzo wiele!
Kapitanowa odetchnęła gwałtownie i, nowym wybuchem gniewu szarpnięta, porwała się z miejsca i zakonkludowała krótko:
— Żegnam, odchodzę stąd natychmiast!
— Gdzie? dokąd?
— A cóż pana to obchodzi? Wolałbyś mi zgotować nową pułapkę!
Stadnicki schwycił się za głowę.
— Na Boga, pani kapitanowo, bo mi rozsadzi!... Nie pozwolę, nie dam!
— Zezwolenia nie będę czekała!
— Noc, miasta pani nie znasz! Ani myśli! Choćby siłą zatrzymaml
Niewodowska roześmiała się nerwowo i sięgnęła w zanadrze.
— Ha, ha! Spróbuj mnie tknąć... Widzisz ten sztylet?!
Porucznik skoczył ku drzwiom i zaparł je swojem ciałem.
— Waszmość panią tknąć? Ja?! Bodajby mi łapa przedtem uschła! Nigdy! Chcesz uchodzić na zgubę, na to, żeby cię pachołkowie uprzątnęli, żeby cię pierwszy maruder na drodze ograbił, albo i shańbił — więc idź! Lecz mnie najpierw usiecz. Takżem ci wiele złego uczynił, tak-żein źle życzył, tyłem sobie dobra wszelakiego od ciebie nabrał, że dalej! Czemu zwlekasz, dźgaj! Nie lubię!... No, po waszemu, po chrześcijańsku, po hiszpańsku!
Kapitanowa ochłonęła nieco.
— Postępowanie pańskie zmusza mnie do obawiania się ciebie więcej, niż bodaj...
— Pierwszego lepszego włóczęgi!
— Bezwątpienia, bo tamten nie będzie mnie podchodził, ani udawał przyjaźni, ani okłamywał!
— Ja waszmość panią?
— Więc może nie jeździłeś do nich, do tamtej, do...
— Jeździłem.
— I uprzedziłeś pan ją o mojej intencji?
— Ją? nie... Lecz komu innemu powiedziałem.
— Dlaczegoś to uczynił?
— No, bo musiałem, bo Florka rzecz żony pilnować, bo wygadałem się! Zdławiło mnie, przyparło! Powiedziałem, psia... i nie zapieram się! Florek listy na moje ręce przysłał, więc musiałem je odwieźć...
— Listy od Florjana! Gdzież są?
— Tam, do kogo były pisane.
— I cóż pisze? Mów pan! czemu nie mówisz?!
— Na co — i tak, co jęzorem ruszę, to trzy razy zelżę!
Kapitanowa jęła nalegać. Stadnicki bronił się niby, aż z całego pobytu w Gotartowicach najdokładniejszą zdał sprawę.
— Widzisz, panie poruczniku — ozwała się łagodniej kapitanowa — jakże cię mam sądzić?... Najserdeczniejsze moje plany niweczysz! Dla nich, dla tamtych, drżysz 0 lada urojenie, a tu miast osieroconej podać rękę, miast dopomódz, idziesz przeciw niej, ż tamtymi się jednoczyszl
Porucznikowi serce stopniało. Podsunął się do kapitanowej i za rękę ją chwycił.
— Parol, miłościwa pani! Niech mnie najgorsze spotka, jeżeli nie pragnę. Głupia głowa i ten! Już mi nie przymawiaj! Z pięściami pójdę, dokąd chcesz, jeno nie bądź mi krzywą! Na postronku bym ci tego gotartowskiego specjału przywiódł i u nogi uwiązał, bo mnie samemu 1 ten... nie lubię, psia!
Kapitanowa uśmiechnęła się przez łzy. Oczy jej nabrały znów wyrazu spokojnej, melancholijnej toni.
— Gdybyż mogłam ci zaufać.
— Słowo, pani kapitanowo.
— Sam powiadałeś, żeś je dał tyle razy!
— Bo ten... ale co waszmość pani pierwsze dopieroi i klnę się na najświętsze, że strzymam.
— I pojedziesz ze mną na Śląsk?
— Kędy trzeba.
— I pomożesz mi odnaleźć Florjana?
Stadnicki zaperzył się — krwawa pręga wystąpiła mu na lewą skroń.
— Tego... tego Gotartowszczyka? Z pod ziemi go wy-: dobędę i rzucę waćpani do nóg! Miej go sobie, rozwódź go, kiedy... kiedy już tak bez niego nie możesz..!
Pan Józef urwał nagle, odetchnął i, niby nowego zaczerpnąwszy rozpędu, dodał.
— A mnie co? Ten czy ów! Towarzyszem broni gć miałem i tyle. Ani swat, ani brat. Syna ma, niech ma czworakie wnuki. Trzeba Florjana, będzie Florjan. Ale cć potem, trzymaj go pani sama, bo nie lubię.
Kapitanowa poweselała. Twarzyczka jej rozpromieniała, usta do słodkiego złożyły się uśmiechu, chmurki znikły z czoła jasnego, brwri spoczęły w dwóch łukach, tak jedwabistych, tak równych, tak spokojnie się rysujących, że patrząc na nie, trudno było uwierzyć, iż mogły się ściągać w pionową bruzdę, że tyle dźwigały w sobie piorunów, tyle determinacji i zapalczyw7ości.
Ostatnie ślady burzy znikły przy układaniu planu wy prawy. A gdy nakoniec Stadnicki przyrzekł nieodwołalnie ruszyć z Niewodowska, zaraz po zasiągnięciu wiadomości u kapitana Załuskiego, gdzie i kiedy możnaby szwoleżerom zabiec drogę — zgoda zupełna zapanowała.
Porucznik ciągnął wino, częstował kapitanową, słuchał jej wynurzeń i potakiwał skwapliwie. Zwolna atoli piękne oczy pani Niewodowskiej zaczęły się mrużyć coraz częściej i dłużej, głos jej cichł, a mruczenie porucznika stawało się coraz monotonniejszem.
— Nudzę pana, panie kawalerze, nie pomnąc, że po takiej drodze, pilno panu na spoczynek.
— Mnie? Cóż znowu! Raczej pani kapitanowej!...
— Tak czy owak, czas! Koguty pieją. Trzeba nam.
— Pewnie.
— Tylko jak? Zajęłam pańską stancyjkę!
— To i dobrze.
— A na czemże waszmość?...
— Damy sobie rady!.Test kilimek, jest kobierczyk. Będzie spanie przednie!... Wańka! Sam tu!
Porucznik, przy pomocy Wańki, jął spanie gotować, Kapitanowa przyglądała się bacznie tej robocie i kręciła główką.
— Gdzie to panu porucznikowi... niewygodnie! A wszystko przezemnie! Taki kłopot! Chyba dam panu jeszcze chustkę...
— Ale, ale!
— Bo za nisko pod głowę!
— Nizko! Wańka, masz tu kozik, rozetnij sznury na tobołku i wyciągnij mi derę.
Porucznik przy tych słowach sięgnął do kieszeni po kozik.
— Czekaj! Jest kozik! Bierz!
— Panu coś wypadło z kieszeni!
Stadnicki spojrzał nagle ku podłodze i poczerwieniał.
— Mnie? Nic zgoła! Zdawało się pani kapitanowTej.
— A przecież to! — napomniała Niewodowska, podnosząc z ziemi pstry zwitek.
— To? Nie... nie wiem!. — bronił się porucznik, sam nie rozumiejąc, dlaczego w tym zwitku nie chciał poznać daru panny Urszuli.
— Więc to tak! Nigdy nie wspomniałeś!
— O czem?
— Wszakci nie bez racji... o, promień włosów, wstążeczka różowa, medalik... Winszuję!
Porucznika aż poderwało.
— E... bo!... Jakieś banialuki...
— Znam się na tem! Serdeczniebym się ucieszyła!
Stadnicki pobladł z irytacji.
— Kłaniam za życzenia! Mam pięć klepek w głowie i do czubków się nie wybieram! Trznadel, poćwik, szczygieł... no, bo nie lubię, psia...
— Ależ, panie kawalerze, nie chcę badać od kogo. f — No i od kogo?! Wielka rzecz!... Ciotka mi dała. Okrutnie stara ciotka i tego... Babskie urojenia!... Ciotka, mówię, sacrebleu, i len... choć mnie ani w głowie... Zaplątał się rupieć w kieszeni, a waszmość pani zaraz... nie lubię!
— Najzupełniej nie... mniemałam na razie...
— Żadnego mniemania niema! — przerwał porywczo Stadnicki. — Proszę to rzucić! Na ziemię, w kąt! Tak!.., Głuptas sobie, podlotek!
— Ciotka?...
— Gorzej jeszcze, niż ciotka!... Zresztą niema o czem! Znać nie chcę! Cala rodzina taka!
Kapitanowa, widząc alterację porucznika, już się słowem nie odezwała, a po cichu wymknęła się do zajmowanej przez siebie staucyjki.
Po oddaleniu się Niewodowskiej, Stadnickiego złość opanowała: złość bezsilna, głucha, na konfuzję, która go spotkała, lio zwitek pamiątkowy panny Urszuli wydał mu się czemś nieskończenie kompromitującem, czemś, co stawiło go w uajprzykrzejszym położeniu.
Porucznika aż senność odbiegła. Zacisnął chustkę na szyi, pociągnął wina, odsapnął i jął mierzyć izdebkę wielkimi krokami.
— Co ona sobie tam musi myśleć! Co ona teraz sobie myśli!.„ laki zwitek z pędzelkiem włosów i wstążeczką.,. to licho wie, co można sobie pomyśleć!.. Półkurczę!.,. Konceptem ruszyło!... Lepiejby się pod ziemię zapaść!... i co go skusiło wozić ze sobą jakiś tam wiechetek! Niby chciał się wykazać oddanym... takim... takim bardzo oddanym... bodaj, żeby zle wyrządzone naprawić! Boć nabroił niego-dziwości bez liku, i niewiadomo nawet, komu na uciechę!... A w rezultacie kosmyk babski z kieszeni mu wylatuje!.., Dokument! Gadaj trzy dni, a juści nikt nie uwierzy, że to iigiel... takiego podskoka, niedolatka, pisklęcia.
Im skrupulatniej porucznik rozbierał ten cały wypadek, tem obok samoniezadowolenia i przeświadczenia 0 własnej niltczemności, ogarniało go nieznane mu dotąd uczucie rozrzewnienia i skruchy.
— Lilijka laka! Frunęła sobie do niego, przycupnęła na pięterku i tam mruży sobie oczy pod jego kołdrą, ua jego niewymyślnem posianiu... i u z calem sieroctwem przy-bieżala i tu się schroniła... A on co?I Najpierw ją chciał wyprowadzić w pole, a potem... kosmyk cały z kieszeni wywlókł... 1 co ona tam myśli!?... co myśli?
Stadnicki przystanął nagle, nasłuchując, azali ze stan-cyjki, zajmowanej przez kapitanową, nie dojdzie go jaki odzew. Wokół panowała głęboka cisza. Porucznik westchnął, przeżegnał się, chciał mruknąć po swojemu pacierza, lecz mu się splątało „Wierzę“ ze „Zdrowaś Marja“, że wybrnąć nie mógł. Więc znów westchnął jeszcze raz znak krzyża uczynił, a potem układł się na sztucznie wy-robionem posłaniu i zmrużył oczy.
Lecz sen odbiegi porucznika. Myśli coraz to inne cisnęły mu się do głowy. A takie, że Stadnicki sam mi się dziwił, skąd się brały. Twarzyczka Niewodowskiej plątała mu się bezustannie, z najfantastyczniejszych wyłaniała się obrazów, chodziła za nim 1 po rodzicielskim alkierzu, szla korytarzami pijarskiego konwiktu, wychylała się 1 z poza robronów babki, imć pani starościny, patrzyła i ze strzałki białej na łbie szwoleżerskiego gniadosza, którego porucznik dosiadał był w pułku, i z marsowej twarzy grosmajora Michałowskiego z pod Saragossy, nawet z wiszącego na gwoździu pałasza, ze spłowiałej tura żerki, z kruciczki, co na zapale dźwigała mosiężny pół-: księżyc.
Porał się Stadnicki przez czas pewien z myślami, opę--dzał im, bronił, aż, nie mogąc dłużej znieść lakiego w swe j głowie zamętu, podniósł się z posłania, wodą orzeźwił i, aby zabić resztę nocy, przy ogarku, na stołku zasiadł j do czyszczenia starej ładownicy się zabrał. To zajęcie sprawiło mu ulgę widoczną, bo aż kiwnął się cale smacz-: nie raz i drugi, i tak się szarzyzny poranku doczekał,
Gdy się rozwidniło — porucznik odział się pośpiesznie, zakrzątnął się razem z Wańką, aby ład jaki taki a przy-sto jność w komnatkach zaprowadzić i, zaleciwszy mu, aby miał w pogotowiu dla pani kapitanowej piwo grzane, sam wysunął się na miasto.
Stadnickiego paliła myśl, aby czemprędzej zatrzeć wczorajsze zarzuty, któremi obsypała go Niewodowska, ku czemu zdało mu się najlepszem tak zręcznie się zawinąć, aby, zanim kapitanowa wstanie, mieć wszystkie wiadomości i wskazówki, gdzie i kędy szwoleżerów możnaby się spodziewać. Dlatego też porucznik, bez długich namysłów, poszedł wprost na kwaterę, do Jankowskiego, który, widując się z szefem Roztworowskim, dowódcą komendy wolontarzy szwoleżerskich, mógł mieć dokładne przez niego relacje, co się z pułkiem dzieje.
Lecz u Jankowskiego spotkał pana Józefa zawód, bo Jankowski był w tak grobowym humorze, iż ledwie rozumiał Stadnickiego. A przytem porucznikowi zdało się stosownem nie zwierzać się towarzyszowi broni, czem tak pytania swoje zagmatwał, że Jankowski obruszył się i pana Józefa jeszcze jakimś epitetem obdarzył.
Stadnicki nachmurzył się i porwał za czapkę.
— Obejdzie się bez łaski... a na drugi raz zważaj na słowa, bo ja się już odzwyczaiłem od waszych szwoleżerskich konceptów!
Jankowskiemu z kolei przykro się zrobiło, że zadrasnął dawnego towarzysza.
— Józek! Cóż to ze mną będziesz?..,
— Bo nie lubię, psiamać! Ja do ciebie o poradę, o pomoc!... Myślisz! Nie zginę i bez ciebie!
— Wybrałeś się też!... Rady chcesz odemmie, a mnie:ljej brak dla samego siebie! Licho mnie tu skusiło mun-;durem łyskać. Łeb mi pęka z wczorajszego honoru. By-: łem u generała Rautenstraucha... zgrałem się do ostatniego napoleondora... No! Mogę mieć rzadką minę?
— Widocznie chciałeś tego.
— Chciałem!... Zaproszeniu odmówić nie wypadało. Wlazłem między paniczów, sztabowców rozmaitych...
— Dobrze... wiem! Martw się tedy.
— Nie róbże, do czarta, awantur! Więc o cóż idzie?
O pułk? mówiłeś o pułku... Tyle wiem, co i ty, bom Załuskiego od dwóch dni nie widział!... Zresztą, co gadać, melduj się do niego wprost... wszak go znasz. On ci powie lepiej, niż Roztworowski, bo marszrutę ma! Przecież konie będzie dosyłał!.. Tylko się śpiesz, bo wychodzi wczas z domu do maneżów... No, masz radę! Widzisz! Twoja łatwiejsza! A ze mną źle zupełnie!... Gdyby nie król westfalski, tobym jeszcze wybrnął, lecz mi nowy mundur wielki spadł na kark... tfy! Nie znasz jakiego dusigrosza? Nie... Idź do Załuskiego... nie marudź, bo i jemu pewno króla westfalskiego dodali dla rozmaitości.
— Króla westfalskiego?! Załuskiemu?!
— Ba, ba... Paradę taką szykują, żeście tu nie widzieli!
— Skądże się weźmie znów?!
— Hieronim?... Bądź spokojny, zobaczysz i samego cesarza!
— Nie ciekawy jestem, miałem go dosyć!
— Tak cię przerobili w Warszawie! Hm... prędko!
— Pewnie... bo nimem z Hiszpanji do wiosczyny mojej dopadł, już mi całe szwoleżerstwo wywietrzało.
— Bajesz sobie na czczo! Sam nie wiesz, czego chcesz*
— Proszę!... Czego chcę? W domu siedzieć, na swoich własnych śmieciach, śmieci tych pilnować, za te śmieci ginąć, a nie tam napoleonowego stracha po świecie udawać!
— Płytko sięgasz — dali nie postrzegasz. Zamroczyło cię, jak i tysiące innych... Pokaże wam jeszcze cesarz, niejedno pokaże!
— Ciesz się, że będziesz coś oglądał.., ja lam nie spragniony.
— Dosyć, dosyć, stary burczymucho! Patrz końca, a nie przymawiaj, bo ani ja, ani ty nie wypolitykujemy nic... Idź do kapitana... czas wielki. A co z nim się w takie rozprawy nie wdawaj!
— Bo co? — huknął wyzywająco Stadnicki. ! — Bo jego nie przekonasz, a sam kłopotu się nabawisz.
— Proszę... Tak mu rakarstwo w Hiszpanji zasmakowało!
Jankowski ujął porucznika za ramię.
— Józek — cóżeś ly rozum stracił! Mityguj się! Plwasz, sam nie wiesz za co i na kogo.
— Właśnie, że wiem, psiamać! Nie lubię!... Niszczyliście im kraj, palili, mordowali, a ja teraz może będę odpowiadał za to?! Ani myślę! Rakarze, powiedziałem, i nie lubię... Bywaj mi... Idę! Niech mi Załuski spróbuje!
Stadnicki zaklął siarczyście i wyszedł, pozostawiając zdumionego tym wybuchem towarzysza broni.
Na ulicy porucznik ochłonął nieco. Lecz gdy stanął, po małej chwili, w antykamerze pańskiej kwatery, zajmowanej przez Załuskiego i gdy na samym wstępie powitał go zamaszysty wąsal w wyświeżonym uniformie szwoleżerskim — Stadnickiego znów jakaś przekora kolnęła, a poprzednio wyłuszczone Jankowskiemu racje, już zgoła wydały się słusznemi.
Nadomiar wąsal zmierzył butnie porucznika i zagadnął sucho, nie kwapiąc się do zdjęcia płaszcza z ramion Stadnickiego.
— Co waszmość?!
— Kapitan Załuski tutaj?
— Tutaj... ale imć pan kapitan zbiera się i nie ma czasu.
— To się pokaże. Melduj!
— Nie mam rozkazu! — odparł hardo wąsal.
Stadnicki zrzucił płaszcz, bokobrody szarpnął i mruknął groźnie.
— Niech ci drugi raz nie powtórzę... bo nie lubię! Marsz!
Wąsal zmiesza! się.
— Jak mam powiedzieć?
— Że czekam, psia!... Precz stąd!
Wąsal cofnął się pośpiesznie w głąb kwatery, do reszty przekonany pewnością Stadnickiego, zaczem wrócił znów i wprowadził porucznika do pięknie urządzonego saloniku, zapewniając, że niebawem kapitan skończy się ubierać.
Porucznik rozsiadł się na filigranowem krzesełku i zaczął rozglądać się po saloniku a kręcić ironicznie głową. Nie podobało mu się u Załuskiego. Wystrojony cackami i drobiazgami salonik nie pasował Stadnickiemu ani do kapitańskiej szarży, ani do owego wysokiego wyobrażenia, jakie miano dla wojskowych talentów Załuskiego. Każdy przedmiot w tej wypieszczonej komnatce, każdy mebelek nosił niezatarte ślady wyrafinowanej troskliwości gospodarza, a był niekiedy tak misternym, tak delikatnie wyrobionym, że porucznik bał się ruszyć z miejsca, aby ten cały stos cacek od jednego stąpnięcia nie rozpadł się w kawałki. — — Kto waszemu panu laką kwaterę wybrał? — za-’ pytał raptownie porucznik, przesuwającego się na palcach, wąsala.
— Nikt, proszę waszmości... jesteśmy u siebie.
— Co? jakto?
— Jeszcze imć pan kasztelan buski a starosta chęciń-: ski, niby rodzic pana kapitana, ten pałac wybudował.
— Baba!
— Waszmość raczą?
— Nic nie raczą, chyba acan ślepie! Ruszaj!
Wąsal wyszedł do antykamery. Porucznik bębnił pal-: cami po stoliku, poglądał ku drzwiom i coraz niepochleb-niejszego nabierał przekonania o kapitanie.
Naraz drzwi się z trzaskiem otwarły i przed Stadnickim stanął kapitan Załuski w pysznym galowym mundurze, łunami karmazynu bijącym a skrzącym się od srebrnych haftów, obszlegów i epoletów.
Stadnicki podniósł się ociężale i dopiero wyprostowawszy się, postrzegł, że mu Załuski nawet do ramienia nie dostaje. Ta oczywista przewaga wygięła usta poru-: cznika do uśmiechu, a równocześnie w poważne ściągnięcie brwi ustroiła jasną twarz kapitana.
— Z kim mam honor?
— Stadnicki.
— Może syn imć pana starosty radzyńskiego z Ciężkowic?
— Nie. Stadnicki tylko.
— Czem waszeci mogę służyć?
— Jestem porucznikiem...
— A... a... bardzo milo! — rzekł łaskawiej Załuski. — Bardzo miło, mości Stadecki...
— Stadnicki!
— Aha, Stadnicki!... Zgaduję, z czem przychodzisz! Otóż nie mogę nic. Ci, co od utworzenia pułku służą, miesiącami czekać muszą na awans... Zresztą, ja się nie mieszam... dziesięciu już odmówiłem. Co waszeci koniecznie do gwardji? Macie dosyć pułków tutaj, gdzie was z otwar-temi rękoma wezmą. U nas służba trudna... i niezupełnie dla każdego dostępna.
— Ja leż się do niej nie myślę napraszaćl Użyłem jej do woli... i tego munduru i tych zaszczytówl
— Waćpan byłeś w naszym pułku?...
— Pod Dziewanowskim.
— Czekaj waszmość... Toć prawda, powiadano mi o jednym Stadnickim, co był w trzecim szwadronie... Nie znałam go, bo służyłem pod Radzimińskim, a trzeci był vowczas Stokowskiego... Więc to waszmość! Siadajże, proszę! Tedy chcesz wracać do pułku! Hm, hm! A gros-major cię znał? Musisz waćpan do niego się adresować, do DautancourtaL. Albo może tu, do pani jenerałowej Krasińskiej znajomość znaleźć! Ja, owszem, rad będę słówko dorzucić, lecz bez silniejszej rekomendacji nie poradzi... Nic nie poradzi!
Stadnicki szarpnął bokobrodami.
— Kłaniam uniżenie panu kapitanowi. Ani mi w głowie o honor taki się ubiegać. Najadłem go się do woli.
Załuski musnął swe maleńkie, podkręcone mocno wąsiki.
— Aha! Hm! Myślałem!... Więc czemu mam przy-.’ pisać?...
Porucznik głosem urywanym zaczął wykładać kapita-: nowi sprawę, z którą przybywał. Załuski słuchał z roztargnieniem, wdziewał rękawice i nastawiał się służącemu do czyszczenia munduru. . Stadnicki, na widok oczywistego lekceważenia, zmar-: szczył się i coraz krótszymi sadził zdaniami — wreszcie urwał nagle.
— Aha! Hm! Rozumiem teraz. — Obciągnij mi ła-: downicę! — Daruje waszmość, lecz mi pilno... mam re-: mont koni, a na jedenastą muszę być u księcia ministra.wojny. Króla westfalskiego spodziewamy się lada dzień, lada chwila... Hm! Waszmości idzie o Florjana Gotar-towskiego. Owszem, dzielny oficer... Kozietulskiego fawo-: ryt! żałuję bardzo, że mi czas nie pozwala... Bardzo ża-; łuję, mości Stadkowski!
— Stadnicki!
— Aha, Stadniecki! Rad będę mu podomócl
Porucznik poczerwieniał.
— Mości kapitanie, Stadnicki jestem, sacrebleu!i I przychodzę nie dla własnego widzimisię, jeno w ser^ decznej sprawie oficera pułku, w którym waszmość słu-: żysz, a więc nie obcej mu! > Załuski na tę wyzywającą zapowiedź, wyprostował się, zmierzył groźnem spojrzeniem Stadnickiego i rzekł po namyśle:
— Więc proszę! Mów waszmość jeszcze raz od po-, czątku!... Nie uważałem!! Porucznik ostatkiem sił pohamował wzburzenie i po-: wtórzył rzecz. Gdy skończył, Załuski ozwał się zimno:
— Snać waszmość nie zdążyłeś poznać służby wojskowej, jeżeli żądasz, abym ci na dzień powiedział, gdzie się znajduje pułk, z którego przed kilku miesiącami od-, jechałem.
—.Wszak czyniąc remont koni...
— Tyle wiem, co i waćpan! Remont kończę i czekam na rozkazy, które powołać mnie mogą tak dobrze do Fran-cji, jak i do NiemiecI Florjan Golarlowski wyszedł w ino-.
Szwoleżerowie Gwardji ii 81 jej komendzie we wrześniu z Rioseco w Hiszpanji. W Ba-jonnie zostawiłem go pod przewodem Mikułowskiego, który miał polecenie udania się do Chantilly. Pułk ruszył już z pewnością, a zatem i Gotartowski z nim razem... Nic nadto waćpanu nie umiem powiedzieć.
— Jankowski ręczył, że właśnie u waszmości...
— Jankowski ma widocznie takie same wyobrażenie, co i waćpan... Taki Nic nie wiem! Bardzo mi było miło.
— Niefortunnie się wybrałem... Pewnie, że waszmość nie możesz wiedzieć, co sztab postanowi!
Załuski zagryzł do krwi usta.
— Waszmość jesteś może krewnym Gotartowskich?
— No... krewnym, psia i ten!
— A!... Bo jest jeszcze drugi Gotartowski w pułku, Marceli. Zdałaby mu się perswazjal
— Może od waszmości?!
— Tak, odemnic!
— Radzę nie próbować, bo „świderek“ sobie nie pozwoli!
— Tem gorzej dla niego. Z przybłędą się wdał, mundurem z jakąś tam... po karczmach hiszpańskich świecił!... Jeden raport Kozietulski skręcił, lecz od drugiego nie wyratuje i sam jenerał!
— Niechże imć pan kapitan tak się o jego skórę nie turbuje! Nie zginie, psia... choć mu pani jenerałowa promocji wyrabiać nie będziel
Załuski pobladł — rękę na głowni pałasza zacisnął i wycedził przez zęby:
— Mityguj się acan, nie szukaj okazji!
— Szukam właśnie, do stu piorunów! Rozumiesz, mości kapitanie!... Wara tobie od „świderka“! Lo ja mam z nim, tobie zasię... nie lubię, psiainać!...
Kapitan parsknął.
— Będę acana miał za kpa, jeżeli dziś jeszcze, o czwartej popołudniu, nie staniesz tu, u mnie, z dwoma świadka mil
— Myślisz acan! Ho-ho!... Podawaj się na urlop, bo ci czasu nie starczy na lizanie się! Nie takich bijałem!
Załuski wyprostował się z godnością.
— Dowiedziesz tego za kilka godzin... A teraz chyba nie będziesz awantury szukał!
Na to spokojne oświadczenie Stadnicki zmieszał się. Kapitan zaś skłonił się z przesadzoną uprzejmością porucznikowi, nacisnął kaszkiet i wyszedł z komnaty.
Porucznikowi zakończenie rozmowy poszło nie w smak. Miast rady i pomocy dopytał się wyzwania. Nic mu była taka rozprawa... rąbać, to się rąbać... a co jeszcze z Załuskim kasztelanicem, o którym już w pułku słyszał, że na panka kroi i nosa drze. Ale zdało się Stadnickiemu, iż, mimo wszystko, nie jego będzie na wierzchu, choćby kapitana naznaczył.
Refleksje były spóźnione. Należało coprędzej świadków szukać i na oznaczoną godzinę się stawić.
Stadnicki splunął z obrzydzeniem, spojrzał groźnie na wąsala, narzucił płaszcz i wyszedł na ulicę. Tu zatrzymał się, aby zastanowić się, co mu czynić wypada. Nade-wszystko wydało mu się koniecznem do mieszkania wpaść, Wańce nakazać, aby Niewodowskiej obiad z garkuchni przyniósł a wreszcie samą kapitanową uspokoić.
Porucznik bez wahania poszedł za tą myślą. Jako tako zełgał przed Niewodowską, ręcząc jej, że dopiero nazajutrz będzie mógł posiąść wiadomości o pułku, ku czemu dziś niemało ludzi rozmaitych obligować musi, rozprawił się z Wańką, zaczem ruszył znów do miasta za świad-: kami.
Porucznik tnalo kogo znał w Warszawie, bo choć od roku bez mała w stolicy Księstwa siedział, ledwo z kim przestawał, Do kompanji choć był skory, lecz na lada grymas lub słowo łaskotliwy i do siekaniny zapalczywy.
Gdy więc coś w tydzień, po zamieszkaniu na Marjc-n-sztacie, trzech z rzędu znajomków naznaczył, wnet reputację taką sobie w winiarniach a gospodach zyskał, że aż go sam prezydent imć pan Węgrzecki do siebie na ratusz zaprosił i zgoła wynosić się radził, grożąc skargą do prefekta departamentu. Wykręcił się wówczas pan Józef z tej imprezy dość szczęśliwie. Tyle nawet dokazał, iż książę minister wojny sam się za nim ujął.
Ale, raz zrobiona reputacja, stwierdzona w dodatku c. W awanturą i pobiciem jakiegoś Niemca, została. Każdy z bywalców winiarni i gospód unikał porucznika, z drogi mu ustępował, grzecznych słówek, przy okzaji, nie skąpił, lecz i do konfidencji się nie kwapił. Co gorsze, szynkarze najpilniej tej opinji strzegli i nieświadomych gości, którzy bodaj przypadkiem rozmowę z porucznikiem nawiązywali, uprzedzali i do baczności wzywali.
Pan Józef ani się domyślał, jaki postrach sieje wokół, ani mu do głowy nie przyszło, że go lada mieszczuch zna z imienia, z nazwiska, z wykradzenia z klasztoru panny Dziewanowskiej, z pobicia warty księcia Wiirtzburskiego, z kondeinnatki, co niewiadomo jaką drogą przywędrowała z pod Sanoka. A tymczasem, chwaląc w duchu ludku warszawskiego przystojność, dziwił się jego sobkostwu i dzikości. Szukał nieraz kompanji, z największym trudem zdobywał, fundę całą sprawiał — kompan pił, zaprzysię-gał zażyłość i nikł mu bezpowrotnie. A jeżeli i dal się zobaczyć zdaleka, to chyłkiem w przeciwną stronę uciekał. I nietylko mieszczanie spokojni tej samej trzymali się taktyki, lecz i wojskowi,
Z drugiej zaś strony, Stadnicki, żadnych nie posiadając krewnych w Warszawie, ani zgoła nikogo, ktoby go do dworków zawiódł, a między ludzi wprowadził, nic krom winiarni i gospód nie miał. A i w tych przecież niechętnie go widywano.
Porucznikowi do głowy nie przychodziło doszukiwać się przyczyn onego stronienia. Poczytywał je już za taką całego miasta właściwość — i sam nudził się, trawił czas na włóczeniu się z kąta w kąt — a w braku towarzysza, Wańkę sadzał naprzeciw siebie i musztrował go, a bawił się konfuzją sługi.
Teraz jednak Wańka starczyć nie mógł. Stadnicki zafrasował się i w pierwszym impecie poszedł do Jankowskiego. Lecz ten, na wieść o Załuskim, aż się przeżegnał.
— Ja mam sekundować przeciwko memu kapitanowi!? Przeciwko Załuskiemu?! Ja?!... A gdybyś mi był rodzonym, tobym ci jeno rzekł: Idź się sumitować!
— Także się boisz tego panicza?!
— Uchowaj Boże!... Żeby to kto z pułku... hm, co innego!... Lecz o cóż wam poszło?
— Poszło i dosyć! Nie lubię, rozumiesz!...
— Nic a nic.
— Pojedynek!... potrzeba mi świadków i basta!
— Lecz skądże ich weźmiesz?! Ty, chudopachołek, z Załuskim!... Pluń, bratku! Załuskiego znam, rzetelny, oficer, dobry towarzysz, a że go maniera pańska rozpiera nieco, to mu tego nie wybijesz. Bo i trudno. Karmazyn w każdej kropli, wojewodów a kasztelanów sznur cały w rodzie... ba, nawet ci pastorałów i infuł będzie kilkanaście może!... Gdzie tobie!
— Wyzwał mnie, więc strzymać muszę!
— Ej tam, banialuki! Zdaj się na mnie! Pójdę, wyłożę całą sprawę, mrukniesz słowo i Załuski poda ci rękę! Nie taki on znów!... Słuchaj mnie. Jeszcze może do relacji z nim przyjdziesz! A dalipan warto. Zna go całe miasto chyba. Na królewskich pokojach, u księcia ministra woj-: ny, u Fiszera, u Dąbrowskiego, u Kniaziewicza — wszędzie w zachowaniu go mają. Żyje co z najprzedniejszymi! Co ci powiem — w Paryżu, do Tuillieriów dwa razy go proszono! A już o rozmaitych zebraniach u marszałków, jenerałów, duców nie wspominam... Ba — a żebyś wiedział, jak się umie trzymać, jak potrafi sypnąć i złotem, i miną, i fantazją! Phi-phi! Księciu Istrji w moich oczach...
— Nie ciekawym!
— Józek!... Ja też, aby wystawić ci chcę, z kim zadzie-: rasz! I tak dziwno mi, że Załuski cię nie potraktował.
— Czem?! — huknął Stadnicki.
— Nie wiem, ale u takich panów nie trudno o kon-: ccpt.
— Niechby spróbował, psia!...
— Odgrażasz się, a folga by się przydała! Ot i masz — świadków ci nie staje! A jemu na zawołanie bodaj Rau-tenstrauch czy Turno sekundować będzie. Może i sam książę Józef by me odmówił!... A ty co?! < — Ja?... Ja mam w tobie właśnie dzielnego towarzy-: sza. Szkoda, że oficerstwo symuluje, a do kancelarji na pisarkowanie się nie przynajął!
— Pleciesz!... Załuski moim jesl kapitanem... no i nie mogę zresztą!
— Całuj psa w nos! Uszy mu obetnę! > — A przy tem obcinaniu na swoje zważaj!
— Przymawiasz?!
— Ostrzegam tylko. Niczego nie dokażesz i narazisz się.
— Komu? Tej lali, temu paniczowi?! Może tej waszej jeneralowej?
— Drogę do służby sobie zagrodzisz, gdybyś zamierzał potem wrócić do wojska.
— To do Załuskiego prezentować się nie pójdę!
— No, a jak się prefektowi dowiedzą, jak pójdzie stuch do Nakwaskiego, jakbyś okaleczył istotnie kapitana gwar-dji cesarskiej, ważną misją zajętego?...
Stadnicki żachnął się.
— Wówczas tacy faktorowie mnie salwować nie będą! Za moich lat w pułku takich rajców nie było. Tchórz cię obleciał, boisz się pańskiej klamki puścić z garści — to sobie ją trzymaj, a przestrogi zachowaj na własny pożytek, byś miał czem gębę chłodzić, jak ci ją Załuski rozgrzeje — a mnie nie świeć, bo nie lubię!
Jankowski, zrażony uporem Stadnickiego, nie nalegał dalej i nie próbował go odwodzić od zamiaru. Porucznik rzucił jeszcze kilka przekleństw, dopiekł Jankowskiemu i, lada jak się pożegnawszy, znów się znalazł na ulicy.
Stadnickiemu zrobiło się markotno. Am nie miał do kogo iść, ani wiedział, gdzie się udać. A bez świadków do Załuskiego się wybrać, znaczyło tyle, co na konfuzję i dys-honor się wystawić. Zgody zaś nie chciał, bo, mniejsza rzecz z kapitanem, lecz szlo mu więcej jeszcze o Jankowskiego, któremu nie mógł na triumf zezwolić.
Zadumał się porucznik, szukając w myśli jakiegoś akuratnego znajomka. Wreszcie splunął z pasją i ruszył na Daniłłowiczowską, kędy winiarnię trzymała słynna z piękności Marcysia.
Porucznikowi było czczo po nieprzespanej nocy, ziąb go nadto po kościach oblatywał — winiarnia więc mu obiecywała posiłek, przy którym zdawało się Stadnickiemu nierównie łatwiejszą rzeczą znaleźć radę — ba, a może i upragnionych świadków! Wszak ci nadto winiarnia Marcysi była jedyną w mieście, gdzie mu okazywano żywą sympatję, gdzie sama gospodyni lubiła do porucznika się przysiadać i gawędy ciąć, a nieboszczyka Dziewanowskiego wypominać, gdzie — co ważniejsze, miał Stadnicki kilku przygodnych kompanów’.
Tą ożywiony myślą, Stadnicki przebiegł szybko ulicę Napoleona, skręcił w Senatorską i zmierzał na Danillo-: wiczowską. Już widział zdaleka blaszanego szlachcica, sie-. dzącego okrakiem na beczce, a stanowiącego znak wi-; niarni — gdy naraz ktoś go uderzył z tylu po ramieniu*
Stadnicki obejrzał się i stanął, jak wryty ze zdumienia. Był to Babecki.
Wachmistrz szwoleżerów roześmiał się jowialnie.
— Jak się masz! Nu... a kto prędzej — co?
— Rabecki!
— Zamyśliłeś, któżby inny!
— Skąd? kiedy? jak?!... Przecież zostaliście w Gorta-towicach!
Babecki machnął ręką.
— lam kochanieńki, popatrzysz! Gwałt się zrobił! Marceli udał rozkaz i tak ledwie zebraliśmy manalki i coś w trzy godziny po was wyjechali.
— Nic nie rozumiem! Gadaj, do stu!...
— Ot ci gadać! Tam, kochanieńki, popatrzysz!... Mar-? celi z panią matką miał przyjść do rozprawy... tedy nie chwyciło mu serca... wolał dalej! Aż niemiło! ledwie dojechaliśmy. Febra go całą drogę trzęsła. Żal na niego patrzeć. Leży w gospodzie na Zapiecku... No, bywajcie!
— A ty dokąd?
— Radzimińskiemu idę meldować się. Porucznikiem niech się zajmie, bo mnie do rodzicielów pilno. Może puści!... Zajdź do gospody, kochanieńki, a tam popatrzysz.
Stadnicki ujął Babeckiego za ramię.
— Musisz pójść ze mną!
— Ta gdzie, kochanieńki?!
— Musisz! Wstąpimy do winiarni!
— Późno będzie! Radzimińskiego potem trudno...
— Idziesz ze mną i basta!
— Nie kochanieńki, taki nie mogę! Do rodzicielów pilno! A tu i o zezwolenie trzeba prosić i o paszporty się starać!
— Głupstwo... idziesz!
Babecki spojrzał ze zdziwieniem na groźnie namar-szczoną twarz porucznika.
— Józiu! De, Józinku, a tam popatrzysz!
— Milcz, babo z Wyłkowyszek! Równaj się i chodź, bo cię za ten amarantowy kołnierz chwycę i na barana wezmę!... Nie tłumacz się! Nic!
— Na chwileczkę chyba!... De, Józiu, rodziciele czekają, a i samemu „żutko“ na sercu!
— I ja, psiamać, „żółtko“ mam na wątrobie, a nic nie gadam! — mruknął Stadnicki i pociągnął Babeckiego na Daniłłowiczowską.
Winiarnia była pusta. Na powitanie porucznika i Babeckiego wychyliła się potargana głowa dziewki, wyszczerzyła białe zęby i znikła.
Stadnicki zrzucił płaszcz i zasiadł ociężale za stołem. Babecki poszedł za przykładem porucznika.
— Jest tam kto, do stu par!... Nie lubię!
— Imć pan porucznik! — ozwał się wesoły głosik z głębi winiarni. — Zaraz... toć się nie pali!
— Pali się właśnie!
— Jej, jej! Huku-puku, hałasu!... Jestem już, jestem!
Do izby wbiegła żwawo Marcysia, dygnęła z przymi leniem Stadnickiemu, zaczem spojrzała na Babeckiego i zmieszała się.
— Jezu — toć chyba szwoleżerski mundur!
Stadnicki oczy postawił na szynkareczkę.
— Wielka obrada! No, i co z tego!... Jajecznicy, psiamać, piwa grzanego, bułek mątowych!... Prędzej, bo nie lubię!
Marcysia fyrknęła noskiem, musnęła fartuszkiem stół i wydęła buzię.
— Głucha nie jestem! Waszmość chyba lewą nogą z posiania! Trzy dni było spokoju! A teraz masz ci powitanie!
— No, no... nie marudzić! Są pory na różne humory. Ckli mnie, kurczy, burczy!
Szynkareczka pokiwała domyślnie głową, trąciła niby niechcący łokciem Babeckiego i wybiegła z izby.
— Przylepna sobie! — zauważył Babecki.
Stadnicki dźwignął ramionami lekceważąco. Babecki zasunął szyję w kołnierz munduru.
— A tam, kochanieńki, popatrzysz!
— Nie świergol jedno w kolo! [Wachmistrz szwoleżerów nasrożył się i zaciął usta. Stadnicki sapał, bębnił palcami po stole, a ku szynkwa-sowi poglądał.
Po malej chwili, na stole zjawiły się kubki, łyżki, a za nimi dzbanek piwa grzanego i miska jajecznicy.
Stadnicki mlasnął językiem i za łyżkę ujął — Babecki ociągał się. Porucznik go ofuknął. Wachmistrz nie dał sobie napomnienia powtórzyć.
Przez pewien czas słychać było tylko stukotanie miarowe łyżek. Wreszcie Stadnicki raz i drugi z kubka pociągnął, jeszcze kilka skwarek wyłowił, zaczem wąsy obtarł i huknął z impetem.
— Skąd cię djabli przynieśli?
— De pozwól, kochanieńki...
— Gadaj krótko, bo nie lubię!
— De cóż! — tłumaczył się cicho Babecki, wyprzątając miskę. — Mnie i lak paliło do rodzicielów, bo czasu niema zadość, a tu szmat drogi jeszcze i paszporty... ale porucz-i nik przyniewolił...
— Świderek!
— Niech sobie „świderek“, a w mojej kompanji porucznik!... A tam, kochanieńki, po twoim odjeździe, szur-: szur w całym dworze. Pani matka niby Marcelego na roz-: prawy jęła zapraszać... De cóż! rodzicielom należy się choć co nie bądź wiedzieć... Porucznik do mnie. Ratuj, mówi, bo Stadnicki napaplał!
— Ja napaplałem? Co ty?!
— lak mówił, a tani, kochanieńki, popatrzysz!.., Mar-; celemu było niejako, łgać nie chciał, a rodzicielki żałował... Co robić! Ja do Rawy, gdzie kompanja piechurków stoi, no i do kapitana. Gniazdowski — dusza człowiek! Kiwnął się jeno, niby rozkaz wysztukował i sztafetę do Gortatowic pchnął. Nim się doclapalem, Marceli był na koniu. Żegnania nawet wiele nie było, bo to wszystko jakby na Irzy dni. Aż słuchać przykro... De, kochanieńki, ja moich rodzicielów takoż na miesiące ściskał za nogi, a tu masz — lata całe! żutko!... Nieboraczek porucznik, de jemu i w piersiach coś niezdrowo.
— Dobrze mu tak! — mruknął Stadnicki.
— A tak i żutko!
— Niech sobie ma dwa żółtka!... Rozumiesz?! Nie lubię!
— A nie, kochanieńkil Tak i niezgrabnie wymówić!
Stadnicki stuknął kubkiem.
— Piwa jeszcze — żywo!... A ty, słuchaj stary! Służyłeś, psianogo, w jednym szwadronie ze mną?!
— De przecież!
— Byłeś w jednej kampanji?
— Pewnie!
— Darłeś mi się nad uchem w somosierskim wąwozie?
— Józinku, de kochanieńki! — wybełkotał lianecki, którego lo stopniowanie zapytań już pod sercem ściskać zaczynało.
— Pamiętasz, jak konał Dziewanowski?,
Babecki kiwnął się już tylko.
— Jesteś mi towarzyszem, czy nie?
Wachmistrz wyciągnął ręce przez siół i ucapił za szyję Stadnickiego.
— Rybeńko... de ja dla ciebie... no, la bierz, ciągnij żywot ze mnie!...
— Mam rąbaninę! Potrzebuję świadka!
— Już... a tam kochanieńki, byle zaraz!
— Dziś po południu.
— Hm! Do rodzicielów wlecze, ale cóż... trzeba, więc trzeba! Tak i niezgrabnie się wypraszać! i — Będziesz sekundował?
— De jestem, kochanieńki, jeslein.
Stadnicki uścisnął zamaszyście dłoń wachmistrza i za-i wolał raźno:
— Hej, Marcysiu! Czegoś poczciwszego po szklance! Kończ piwo! Dobryś chłop! Klina miałem! Naznaczyć kan walera muszę. Po naszemu, sacrebleul... Na odlew machnę kresą po gębie, żeby marsa panicz nabrał!
— Jak wart, niema czego żałować. A z kimże to? Stadnicki spojrzał na amarantowe wyłogi na mundur rze wachmistrza i zafrasował się.
— Z kim? Hm... Z jednym Załuskimi
— Z Załuskim? Patrzaj, kochanieńki!
— Właśnie! I trzeba, uważasz, żebyś do rozprawy zrzu-? cił tę skorupę. Mam w kufrze żupan cale dobry!
— żu-żupan?.„ Skorupa?!
— Przebierzesz się i basta!
— Józiu, Józinku... at, na co? Marszałkowskich jakich się boisz, czy...
— Nikogo się nie boję! Nie o mnie idzie, tylko o ciebie! Co lu w bawełnę obwijać! Ten Załuski, psia... no, to jest. Załuski!
Babecki mrugnął swemi małemi oczkami na znak, że pracuje nad rozwiązaniem zagadki. -Pij!
— De. piję, kochanieńki... ale ten Załuski?!
— Wielka osoba!... No, to ten wasz... kapitan, czy jak lam.
— Piątej kompanji... na... naszego?!
— I cóż tak gębę wyciągasz!... Pij, babo z Wyłkowy-szek!
— Piję rybeńko, tylko taki niezgrabnie!... Kapitan!
A my nawet po służbie u niego także meldować się mu-: simy. j1
— Może się wykręcasz?
— Józinku! Broń mnie Boże! Lecz i tak powiedz! Nu-: nu, kapitanl A tam oskarżą... de, jeszcze zdegradują, a je-i szcze i z pułku wypędzą!
— Wstąpisz do innego. Pij.
Babs ki spojrzał z żalem na swój mundur.
— De, rodzicielom byłoby..,
— Żółtko! — wybuchnął Stadnicki. — Pij, mówię! Nic! Ja odpowiadam, rozumiesz!?... Panicz, kawaler z morskiej piany, jaki jest to jest. a przecież nie szelma, żeby cię o sekundowanie skarżył!
— Babecki westchnął płaczliwie, lecz, spiorunowany wyrokiem porucznika, do kubka się przypiął i cmoktał wino.
Stadnicki fantazji nabrał.
— Drwij sobie z tego kłopotu! Stadnicki cię wplątał, Stadnicki wydobędzie! Będziesz chciał, to do księcia ministra wojny pójdę, a bodaj do samego Napoljona... gdzie chcesz, psiamać!
— Józinku! — upomniał wystraszony tą śmiałością wachmistrz.
— Pójdę, powiedziałem. Aby mu się przypomnieć muszę. Może nie gadałem z nim? Zapomniałeś, jak to było przed samą szarżą! Sam Kozietulski stracha miał, do Krasińskiego posyłali, a ja cesarza po ciemku kapitanem potraktowałem! Albo i teraz mu nie powiem może! Niech tylko się natknę! Całą prawdą mu do oczu skoczę, sacrebleu... niech wie! Pij, powiadam!
— Piję, kochanieńki, tylko... tak i słuchać niezgrabnie... cesarz!
— A ja jestem Stadnicki! Do Saragossy służyłem, ile sił... a potem obrzydliwość mnie zdjęła! Każdemu to powtarzam. W twoje ręce! Żołnierskie rzemiosło sobie obmierziłem. Szwoleżerskich posług miałem dosyć, a tutejszego sługowania napatrzyłem się nadto! Nowe zwyczaje, nowe wrymysły, nowe miotły! Generalików ci sobie na-skrobali, że choć okulary nadziewaj, a wąsa szukaj! Piau-tenstrauch jenerał — trząśnij workiem, a choćbyś był sierżantem, na pokoje do putyfonu cię zasadzi. Różniecki, także jenerał, ba, i nawet inspektor jazdy — tylko, zanim do raportu do niego pójdziesz, przody pluń sobie samemu w ślepie, byś łacniej jeneralskie traktowanie połknął. Staś Potocki, jenerał — czapę na ucho zawal, karku nie żału j, a już na awans zarobiłeś. Żółtowski jenerał, niby tego, ale piechur z piątego, nie lubię! Książę Sułkowski, ordynat rydzyński, jużci jenerał także — rydzek dwudziestopięcio letni! Co tu gadać! A te lale rozmaite, wcięte, opięte, wy-; cacane, co po fraucymerach instrumenty oficerskie wy-; praszają! A te sztaby, inżyniery do kopania ziemniaków! Ba. a jakie to zajadłe w gębie, jakie jurne — a niechże który „canonfieber“ przebył w austrjackiej kampanji, niechże przypadkiem własnym pałasikiem z alteracji zaciął — phi!... takiemu ci bimba się krzyż taki, że go o milę dojrzysz! Tfy, niedojadki!
— De, Józinku, skąd ty o tem?!
— Skąd?! Patrzę, widzę, psia!... Myślisz, że tak, jak ty, za cesarskim ogonem się włóczyłem? Myślisz że tu... et, z tobą rozprawy prowadzić! Dąbrowski mnie dławi! Na jego miejscu za dziesiątą górę bym uciekł, znać nikogo nie chciał! Nędza jest! Brat mi takie pisanie gorzkie przysłał, żem go nawet nie doczytał! Obiecanki napoljońskie już na załatanie butów nie starczą! Król jegomość u rezydenta francuskiego nawet przystojności w rozkazywaniu nie może wyszachrować!... A wszędzie baby! Fiszer i dusza, i serce, i garść tęga, lecz imć pani Fiszerowej mocniejsza. Łapki jej obyś się chwycił, a sztabowe akselbanty weź-, miesz, a na szlufach buljonów ci narośnie tyle, że ani postrzeżesz. Powiadają — Stadnicki! A Stadnickiego tu... rozumiesz?! Nie lubię, psiamać!
Babecki aż się ugiął od ciężaru wywodów porucznika. Toć już lata całe takiego rezonu nie spotykał, ani takiej polityki nie słyszał. Stadnicki nie dał wachmistrzowi ochłonąć. Wypełnił kubki, parę łyków chwycił i zaczął.
— Widzisz, babo — jest o czem! Tu Niewodowska, tu tamta dzierlatka, tu jeszcze gotartowskie molestowanie a tu, co i rusz, taki pęcherzyk. Pyta mnie, czy nie jestem z Ciężkowic! Poczuje garść, to się dowie! Owoż masz war-, szawskie marcepany! Czasem to i człowieka aż kolnie!) Jeno się obejrz, bieda!
— I do rodzicielów szmat drogi! — bąknął wachmistrz.
— Hę?... Pij! Albo i z cesarzem! Inaczej cale sobie układałem. Zdało się., machnie tam sobie po czuprynie jakiego Anglika, Niemca, czy sobie niechby Hiszpana potarmosi i powie nam: no, chłopcy, Bóg wam zapłać, wracaj-: cie do domu, jest Rzeczpospolita! Gdzie? Ocyganił nas i to, cośmy austrjakom wzięli, takoż odebrał, A Lwów, a Brześć, a Wilno?l
— A Wyłkowyszki?!
— Co... co pleciesz?!
— Nic, kochanieńki! Rodzicielom obiecowalem, że Na-poljon hen może do Sejn przyjdzie, albo i lepiej, że im sam go pokażę. De, już sobie bzdurzyli, jak się przymówić, a jak mu inicjał na topolach zawiesić... I ot, ani slychu! Choćby wojna, choćby do Warszawy przyjechał, tak i niezgrabnie do Wyłkowyszek. A rodzicielom chciało się! Pani matka raz, jeszcze za frydlandzkich czasów, przez żydków z Pilwiszek, do Tylży iaskę bigosu najprzedniejszego zamyśliła cesarzowi! Tak, z prostego serca — i ledwie podsędek wytłumaczył. Żebym mógłl Rodzicielów na wózek bym wsadził, niechby popatrzyli! A choć i z Filipinką.
Stadnicki machnął lekceważąco ręką. Wachmistrz przekonywał tem żwawiej.
— Kochanieńki, ho nie znasz! A tam Filipinka — panna! Niby siosterka. Ona do wszystkiego — na bajdurce brząkać, po irancusku się rozmówić, mięso zapekłować, warzyć, smażyć, szyć, a choć i romans czytać, choć co niebądź, a grzecznie napisać, a choć i zaśpiewać! Filipinka przecież! tylko niewierna — strach, jaka niewierna! Ot i ja sobie myślę nieraz, ile się to nazbierało rodzicielom napo-wiadać. A czy powierzą? Ba! Kiedy tobołki zbierałem do Warszawy, na służbę, to dalibóg, sam ksiądz proboszcz mówi do mnie: braciaszku, guiptaszku, Mapoijona wymyśliłeś... w zaścianku siedź, za bajduszkami nie goń... czego sam nie cupniesz, tego ci Francuz nie przysporzył... Tak kazał proboszcz i, gdyby nie asesor Mysztowt — de, i ro-dziciele nie puściliby!
— I mieliby rację. Bo i cóż masz? Coś wytułał po świe-cie?
— At, kochanieńki... de, przecież cesarz! W szwadronie mówili, że tylko patrzeć, a z.Paryża wyjedzie!
— Może do Filipinki, sacrebleul?
Babecki się uraził.
—.Wydziwiaj, a z Filipinką lak i niezgrabnie! — Niechże sobie kołduny gotuje i po francusku gadał
— Józinku, prawda rzetelna. Bo nie wiesz... labuś erni-unt trzy roki mieszkał u nas.
— Co ty mi z jakimś labusiem! Nie lubię! Mielesz dno w kolo. Pij, psia i tenl
— Labuś trzy roki mieszkał — upierał się Babecki.
Porucznik uderzył się pięścią w czoło.
— Bodajżeś spuchł! Toć świadka drugiego niema!... Nic!... Weźmiemy Wańkę! Niech nicpoń szlachcica udaje! \ mnie co?!... Dla Załuskiego i tak parady zadość! Uszy poobcinam, rozumiesz!?... niech wie napoljoński szczygieł!
Babeckiemu wypieki trysnęły na blado-żóltą twarz.
— A ty się nie czepiaj, bo jak Napoljon...
— Więc co?! Nie znam. Djabłu się zaciągnę odrazu, a za nim chodzić nie będę!
— On się też waścinych służb nie naprasza! — rozległ się też za plecami Stadnickiego drwiący glos.
Porucznik obejrzał się. O kilka kroków, przy drugim stole, siedziało dwóch oficerów w wyświeżonych ułańskich mundurach.
Stadnicki pobladł zlekka, zmierzył oficerów pogardli-wem spojrzeniem i mruknął hardo:
— Hę?! Co waść sepleni?
— Że waść powinieneś mitygować swoje inwidyje, bo na księżyc nie pluniesz, a sam przeciwnego argumentu się dopytasz — odparł spokojnie młodszy z oficerów, gładząc z fantazją małe, jasne wąsiki.
Pan Józef, na to wyjaśnienie, stęknął, zza stola się porwał i do oficerów przyskoczył.
— Kto, psia?! Acan mnie?!...
— Spokojniej, kawalerze! — upomniał starszy z oficerów — bo twój kamrat doczeka się odwachu, a waść...
— Czego?! zagadnął ze wściekłym spokojem porucznik.
— Dryjakwi.
— Proszę, takiś cyrulik! A ten medalik, co ci się tak grzecznie majta, masz za jęzor!
— Zasię ci, chinyzo!
— Chmyzo! Patrzcie tych smarkuli!
Oficerowie za pałasze chwycili.
— Ani słowa, trutniu, bo żywym nie wyjdziesz!
— Józinku! — jąkał Babecki, oszołomiony niespodziewaną awanturą.
— Trutniu! Zaraz, aby stół odłożę! — bąknął porucznik i, ująwszy za wielki dębowy stół, który go od oficerów odgradzał, uniósł w powietrzu i rzucił w kąt izby. Stół rozpadł się na części.
Oficerowie zdumieli się tej sile. Lecz Stadnicki nie dał im się upamiętać. Porwał za ławę, zakręcił nią młynka, rzucił pod nogi oficerom i z nóg ich zwalił.
— Kłaniajcie się, waszmościowie! Dawać drugą ławę!
Porucznik miał drugi cios zadać przeciwnikom i na ziemi ich do reszty skotłować, gdy, na łomot, wpadła do izby Marcysia rozbrajać a godzić powaśnionych.
— Na rany Boskie, waszmościowie! A toż co?!
— Z drogi! Nie lubię! — upierał się Stadnicki.
— Na drzazgi porąbiemy! Stawaj, tchórzu!
— Do ciemni zbója! Kołami umiesz dowodzić racji! — wołali oficerowie, którzy, zdoławszy podnieść się z miejsca, na ostre szli z dobytymi pałaszami.
Marcysia ręce rozkrzyżowała i błagała płaczliwie:
— Nie dam, nie pozwolę! Na ulicę, kiedy wola, a nie u mnie!... Mości Stadnicki! Cóżem waszmości zawiniła?!
Porucznik, na to wezwanie, ostygł nagle i trzymaną w rękach ławę opuścił. Lecz z tej samej chwili umiał skorzystać młodszy z oficerów i z poza pleców szynkarki zamierzył się do cięcia Stadnickiego po głowie. Atoli zaledwie ostrze pałasza zawisło w powietrzu, gdy z rogu izby wypadł dzban, rozprysnął się o czoło napastnika i na ziemi, razem z pałaszem, go rozciągnął.
— A tam popatrzysz! — zawtórował uderzeniu dzbana Babecki.
— llozbój! Napaść! Pomocy! — jęczał powalony.
— Wachmistrz adjutanta sztabu dywizji?! — pienił się starszy z oficerów, cofając się ku szynkwasowi. — Aresztuję was!
— Chodźże bliżej!... bo nie lubięl
— Waszmośriowiel Toć Boga w sercu...
— Dawaj pałaszl
— Nu, de, weź!... Nie sięgniesz, kochanieńki!
— Cha-cha! Zmykasz z pola!? Pomóż znajomkowi bodaj się wygramolić! Bitwy nie lubisz, nie... masz, psia... dobre nog.il
Starszy oficer miał już dopaść drzwi za szynkwasem, a okaleczonego kolegę zostawić na placu — gdy, postrzegłszy za sobą gromadkę gawiedzi, która, zwabiona hałasem, zbiegła się do winiarni z sąsiednich mieszkań — nabrał pewności siebie.
— Coś acan za jeden? — zagadnął ostro najbliżej stojącego.
— Kopytko, do usług. Szewc, proszę...
— Biegnij na odwach do Bernardynów! Napad! Powiesz, że adjutant sztabu, Gecewicz, raniony!
— Kiedy bo...
— Marsz natychmiast! Inaczej będziesz odpowiadał! Posyła cię Szyperski!
Szewc zgiął się pokornie i znikł w gromadce. Szyperski podniósł hardo głowę.
— Was tu zebranych biorę na świadków! Napadnięto nas znienacka, po pijanemu... No, a trudno z jakimś dezerterem...
— Milczeć tam!
— Pozwól, Józinku, de jest drugi dzbanuszek!
— Panie poruczniku, zaklinam waszmości... toż mnie gotowi ciągać!
— Zobaczymy, zobaczymy! — odgrażał się Szyperski, pomagając podnieść się Gecewiczowi. — Na odwachu się rozprawimy!
— Milczeć powiadam... nie lubię! — huknął Stadnicki.
Szyperski zgrzytnął zębami. Izbę zaległa cisza, przerywana sapaniem Stadnickiego, stękaniem Gecewicza, cichymi szeptami gawiedzi, która już i wejście od ulicy zalegała, i skargami a wyrzekaniami Marcysi.
Naraz, z głębi gawiedzi, rozległo się zawołanie:
— Warta! Warta nadciąga!
Na ten okrzyk, Szyperski wysunął się ku przodowi. Gecewicz oprzytomniał.
Szwoleżerowie Gw-irdji % 97
— Dawać ją tu! — rozkazywał Szyperski. — Dalej! Rozstąpić się! Na odwach ptaszkowi
Stadnicki wyciągnął pięście. Lecz, spojrzawszy ku siedzącemu za stołem Babeckiemu, który piwo znów najspokojniej cmoktał, zmieszał się. Porucznikowi stanął w oczach cały ogrom odpowiedzialności, czekającej Babeckiego za znieważenie oficera.
— Babo, wstawaj! Żywo za mną!
— Czekaj, kochanieńki... de płaszcz muszę!
— Wstawaj, psiamać!
Babecki spełnił rozkaz. Stadnicki tymczasem nieznacznie ku drzwiom się przysunął. Lecz równocześnie prawie we drzwiach błysnęły cztery bagnety, a na środku izby stanął młodziutki podporucznik i ukłonem powitał oficerów.
Szyperski z Cecewiczein opadli podporucznika i jęli zajście opisywać. Na głowę Stadnickiego i Babeckiego spadały najcięższe zarzuty, począwszy od obrazy majestatu cesarskiego, aż do rozboju.
Pan Józef słuchał z początku cierpliwie oskarżenia, lecz wreszcie stracił znów panowanie.
— Powiedz acan poprostu! Tchórze jesteście, za piecem siedzieć, pierze drzeć, a nie ludzi ułańskimi mundu rami straszyć!
— Tu napadł nas! — kończył Szyperski.
— A tędyś zmykał, psia...
— Dosyć! — przerwał surowo podporucznik. — Aresztuję waszmościów! Na odwachu zdacie sprawę! Wach nnstrzu, proszę o pałaszl
Babecki, któremu piwo ciężyło nieco w głowie, przy mrużył lewe oko i uśmiechnął się filuternie.
— De jakże... moją staruchę?
— Proszę oddać jesteście aresztowani!
— Przecież ja do rodzicielów! — upierał się wach mistrz, tracąc dotychczasowy spokój.
— Mości podporuczniku, pozwólcie mu teraz. Cóż, idziemy na odwach, a tam rzecz okaże się!
Podporucznikowi argument pojednawczy Stadnickiego zdał się słusznym. Skinął więc przyzwalająco głową i rozkazał:
— Proszę za mną!
— Za pozwoleniem, psia... No, a ci ichmościowie?!
— Zadeklarowali swoje nazwiska, (o wystarcza.
— Mo-hol Nic z tego! Na odwach, tedy wszyscy na odwach! Bez kompan ji ani rnyślęl
Dowódca warty nasrożyl się.
— Nie rób acan korowodów jeden z drugim, bo zlą sprawę do reszty zaprzepaściszl Jeżeli co masz przeciwko imć panom oficerom, to powiesz na śledztwie!
— Hra-hm!.,. Więc to tak! — mruknął Stadnicki, trącając nieznacznie Babeckiego. — Im starczy nazwisko, a naszych nawet waszmość nie ciekaw! A ja myślę. psia... że pójdą!
— Dosyć rezonów!
— Toć nie rezony, jeno sprawiedliwość! Co taki mi-gdałek wycacany ma być lepszego odemnie — od Stadnickiego! Stadnicki się nazywam... zapamiętaj sobie wasz-mość dobrze, ho nie lubię!
— Podporuczniku! — wmieszał się Szyperski ze złością. — Toć wridzisz, nawet z ciebie sobie dworuje!
Podporucznik poczerwieniał.
— Ani słowa więcej! Związać każę! Marsz naprzód!
Stadnicki obejrzał się ku Babeckiemu, zaczem dźwignął się ociężale ku bagnetom.
— — Na odwach, na odwach! — potakiwał z triumfem Szyperski. — A tam się zobaczymy prędzej, niżbyś chciał!
— Nie, psia! — huknął basem Stadnicki. — Ty mi drogę utorujesz! — i jednym susem dopadł Szyperskiego, porwał go wpół, uniósł i rzucił nim w sto jących w drzwiach żołnierzy, wybijając w ten sposób szeroki przestwór.
Zanim podporucznik i warta zdołali opamiętać się, pan Józel schwycił z kolei Gecewicza i tym zawinął dokoła. Roztrącił nim, niby maczugą, skotłowanych żołnierzy i, odrzuciwszy go aż na środek winiarni, ku podporucznikowi, wydostał się na ulicę. Babecki, bacznie pilnujący si§ boku Stadnickiego, pośpieszył za nim.
— W nogi, psia! — zakomenderował porucznik i skręcił w bok Daniłlowiczowskiej ulicy.
Warta z oficerami rzuciła się za uciekającymi, lecz ci zdołali wpaść pod Marywil i zmieszać się z tłumem, oblegającym sklepy i kramy, a potem wymknąć się niepostrzeżenie ku ulicy Królewskiej i dalej, Krakowskiem, na Marjensztad.
Gdy nareszcie Stadnicki z Babeckim dosięgnęli schodów kamieniczki, w której porucznik zamieszkiwał, pan Józeł przystanął i odsapnął nieco.
— Tłyl Grzeczny finisl
„„ — De, Józinku, biegłeś nie wiedzieć czego! — zauważył Babecki, poprawiając czapę, która mu się na nos zsu-. nęla.
Stadnicki się zaperzył.
— Może dla kogo zbierałem nogi?!
— Nie wiedzieć!
— Bodajś skisł! Co myślisz, że za obrazę oficera dlu-gobyś w tym mundurze chodził!
— W tym mundurze?... Józinku, toć gwardja cesarska! Do śmierci chyba!
Stadnicki chciał wpaść zgóry na wachmistrza, lecz, spojrzawszy na uśmiechniętą jowialnie twarz, dźwignął ramionami i powlókł się na górę.
Zaraz w pierwszej komnatce porucznik uznał za właściwe dać nauczkę Babeckiemu, aby się jak najprzystoj-niej zachował wobec damy, którą zobaczy, a nadewszyst-ko, żeby ani słowem nie wspomniał o żadnym Gotartow-, skini. Zaczem, nakazawszy Wańce skrzynię z ubraniami roztworzyć i co lepszą odzież na bok odłożyć, sam ruszył posuwiście do kapitanowej.
Niewodowska powitała Stadnickiego okrzykiem ukontentowania.
— Jesteś pan nareszcie! Cóż... jakże... ruszamy?!
— Właśnie! Przychodzę waszmość panią uspokoić i ten... Zabieram Wańkę! Mam rozprawę!
Z kim... o co?
— Juści o Florjana! Waszmość pani Lymczasem zostanie sama. więc ten...
— Byle nie długo. Nie uwierzysz, panie kawalerze, jak mi się przykrzy. Prawie, że tęskniłam za tobą. Toć, prócz pana, nikogo nie maml
Niewodowska spuściła oczy. Stadnickiemu, na żałość, brzmiącą w glosie kapitanowej; serce zakołatało gwałtownie.
— Aby jeszcze dziś! A co polem, nogą od imć pani nie ruszę... bo mnie samego.., i nie lubię, psiamać! A teraz trzeba!
Porucznik jeszcze kilku zaklęciami uspokoił kapitano-wą i wrócił do izdebki, w której był pozostawił Babeckiego. Ku wielkiemu oburzeniu paua Józefa, wachmistrz spał, wpół ieżąc, na ławie.
— Babo, do stu piorunów! Rusz się! ldziemyl
— Zachciałeś kochanieńki! Całą noc na koniu przeki-wałem! Chodź godzinkę pozwól!
— Trzeba się zbierać! Czas! Załuski ani chybi już czeka.
Wachmistrz oprzytomniał.
— Józinku, de myślę, że lepiej zaniechać! Z jednej awantury cało wyszliśmy... a mnie tali i niezgrabnie. Załuski może mnie i pamięla!
— Głupstwo! Am mu w głowie będziel
— Ja nie mogę... nie pójdę! Kapitan! A lam rodzicielel...
— Colasz się, uchylasz, wykręcasz, saciebleul... iakiś, kozi synu przyjaciel? takiś towarzysz w gębie? Może się zaprzesz parolu — co?l
— Józinku, de chyba...
— Idziesz, czy me?l
Babecki jęknął płaczliwie.
— Dusisz, kochanieńki! Co mam robić? Byłeś mnie wyprowadził, bo z pułku wyświecą. Mnie lam choć sobie, jeno munduru szkoda i.„ i... rodzicielów,
Stadnicki zakrzyknął na Wankę i jął pośpiesznie ubranie przerzucać. Wybór był trudny, bo w kufrze i mole spustoszenie uczymły i czas. Nadto pan Józel, po wystąpieniu z wojska, z francuska się nosił, a raz wdziawszy stalowy, podcinany irak, takąż kamizelę i tabaczkowe spodenki, zapuszczane w buty z żółlemi sztylpami, sumiennie go do-: dzierał. ani myśląc o innej czy lepszej odzieży.
Po długim namyśle, porucznik odłożył zieloną bekieszę z czarnemi potrzebami, granatowe hajdawery i nieco pod-> szarzałą batorówkę i skinął na Babeckiego.
— Dalej, przebieraj się, a żywo!
Wachmistrz, ze szezerem zmartwieniem na szerokiej, szaro-żółtej twarzy, zabrał się do zamiany munduru na bekieszę, a rajtuzów na hajdawery. Porucznik gwałtował. Opatrywał towarzysza broni i tłumaczył mu, że choć be-: kiesza jest za przestronna, a hajdawery za szerokie, jednak, przy pomocy pasa, wszystko do pory swej dojdzie.
Litwin, niby chciał uwierzyć słowom porucznika, obciągał fałdy, oglądał samego siebie i skarżył się płaczliwie.
— Józinku, pokraka!... Dalibóg, szubrawiec!
— Głupiś!... Na personata może nie wyglądasz, ale nic sobie. Szlachcic, psia noga, i basta! Przymierz czapkę! Akurat!
— De na uszy zalazła!
— No a gdzie ci miała wleźć!
— Kochanieńki, przecież wisi!
— Trochę zadość, nic! Lepiej przestronno, niż za ku--sol... Wańka! Rozdziewaj się!
Wańka bez namysłu jął zrzucać odzież, Stadnicki znów zabrał się do wertowania odzienia.
Teraz wybór był trudniejszym. Bekieszy drugiej nie było. Jeden żupan morelowy i kontusz perłowy w kwia-: teczki, spuścizna po dziadzie, mimo setki lat, mimo żół--tych plam i postrzępionych szwów, trzymał się krzepko.
— Dalej, bierz fo! — bąknął z rezygnacją pan Józef, podnosząc głowrę ku Wańce, i osłupiał. Wańka, nawykły do bezwzględnego spełniania rozkazów, już i bielizny zdążył się pozbyć.
— Wańka, sacrebleu, do miljon djablów!
— Pokornie melduję waszej wielmożności...
— Będziesz ty mi gołem cielskiem łyskał!
Wańka jeszcze z większym, niż poprzednio, pośpiechem jął się odziewać. Babecki, mimo swego własnego skonfundowania, pokładał się ze śmiechu. Porucznik sam zabrał się do ubierania swego służącego.
— Stój, drągalu! Gdzie łapę pchasz! Toć nie siermięga! Wciągnił dech, bo nie dopniesz... jeszcze!
— Pokornie melduję...
— Milcz, psia! Obróć się! Ani wiesz, co na grzbiet kładziesz! Imć pan podczaszy na największe fety go żałował! Kontusz! Adamaszek, chamie! Czekaj, pas jeszcze. No, tak. ciasny! Nic!... Jak trzymasz łapy! Gdzie wylot ci opadł! Równo! Rzuć w tył! Co — na szyję?! Słuchaj!... Obróć się! Jeszcze!
Stadnicki odszedł nieco od Wańki i jął go lustrować.
Wańka prezentował się wcale nieźle. Wprawdzie kontusz ciągnął się mocno na zapięciach, a ręce ani rusz z rękawami żupana pogodzić się nie chciały, lecz całość szła mu nawet do czerwonej, pozbawionej zarostu, twarzy.
Porucznik jeszcze poprawił Wańce pasa, raz i drugi pokazał mu, jak ma z wylotami dawać sobie radę i z zadowoleniem mruknął do Babeckiego:
— Co — wygląda niczego?!
Wachmistrz szarpnął połą bekieszy.
— Tobie żarciki, a z tego chryja wypadnie!
— A!e wygląda! Hę!?
— Cale przystojnie, osobliwie z tym harcapem.
Stadnicki rzucił okiem na tył głowy swego sługi i ze zgrozą postrzegł, że dwa, równo zaplecione, warkoczyki, pozostałość z jegerskiej służby Wańki, drzemią sobie na kołnierzu kontusza.
— Skąd ty to masz, capie jeden?!
Wańka zaczerwienił się, czując się złapanym na gorącym uczynku.
— Pokornie melduję... u nas cały pułk... samo urosło!
— Nożyce! Dawaj! Nachyl głowę!... Skończone!
Nożyce zgrzytnęły, warkoczyki rozciągnęły się na podłodze Wańka posmutniał i z żalem pogiądał ku warkoczykom.
— Cóż ty minę stroisz od siedmiu boleści! Nie lubię! Może... może ci się nie podoba!?
Wańka wtulił głowę w ramiona i szepnął pokornie.
— Nic, proszę waszej wielmożności! Czegoś szarpnęło!
— Żal ci pewnie, co? Głupiś! Nie bój się, lepszy kołtun jeszcze ci urośnie na tbie... Słuchaj teraz! Pójdziesz ze mną i z imć Babeckim. Będziesz krok w krok obok niego szedł. Kogo zobaczysz, to zobaczysz — ani mi okiem nie mrugnij, ani pary z ust!
— Według rozkazu!
— Zapomnisz zgoła, żeś sługa i będziesz pana symulował. Na mnie i na imć Babeckiego się zapatruj, jesteś szlachcicem... żmujdzkim!
Wańka pokraśniał, czemu towarzyszył jakiś suchy trzask.
— Słuchaj, kiedy do ciebie mówię!
— Melduję pokornie, że pęka! Pod pachąt
Stadnicki spojrzał ku wskazanemu miejscu i zakończył surowo:
— Powiedziałem, abyś nie sapał, bo nie w miechu jesteś, jeno w kontuszu imci pana podczaszego! Tedy pamiętaj, żeś szlachcic żmujdzki — nazywasz się... Jan, niech... Bełlowicz i ten... herbu Starykoń. Zębów mi nie szczerz! Starykoń! Albo najlepiej nic — głuchy jesteś i basta!
Porucznik po kilkakroć razy powtórzył Wańce tę instrukcję, uczęstował Babeckiego lampeczką wina na lepszy humor i otuchę i zmówił się, że go za Motwiłła, posesora sejneńskiego i patrona trybunału sprezentuje. Wachmistrz swarzył się, przekomarzał ze Stadnickim, lecz, po trzeciej lampeczce. znów rezonu nabrał i pogodniej na!ę osobliwą wyprawę patrzył.
Po krótkiej naradzie nad wyborem broni, której porucznik mial cale spory zapasik, zdecydowano wziąć parę kawaleryjskich pałaszy, ile że i Stadnickiemu zdały się lepsze do uchwytu nd karabeli i Załuski pewnie chętniej na pałasze będzie się godził.
Zaczem porucznik raz jeszcze do kapitanowej poszedł, zaręczył rychły powrót 5 ruszył ze świadkami do Załuskiego.
W drodze Stadnicki musztrował Wańkę, który ani rusz nie mógł się oswoić ze swoim indygenatem szlacheckim — — 4 z Babeckim ostatnie odprawia! narady, co i jak począć. Wachmistrz w lot każdą myśl chwytał. Dopiero, gdy po-i ucznik wskazał mu pański zajazd, wiodący do siedziby 1 apitana Załuskiego, Babecki czegoś posmutniał.
— Józinku, de lepiej może zawrócić. Licho wie, dopytamy się jakiej biedy.
Stadnicki ofuknął wachmistrza i kazał mu iść przo-di m. razem z Wańką.
Mimo całej pewności siebie, jaką porucznik okazywał Babeckiemu, i jego samego coś obleciało. Zwłaszcza, gdy postrzegł pod pałacem sznur rozmaitych pojazdów i mrowi ^ sług w barwach magnackich. Osobliwie zaś, kiedy na fem żywem, strojnem tle zarysowała się, w pełni światła, zielona bekiesza Babeckiego i żółto-perłowy kontusz Wańki.
Coś się wydało Stadnickiemu, że jego świadkowie nadto po łaj serdacku się prezentują i że istotnie przystojniej byłoby zaniechać tej maszkarady zapustnej. Nawet już się porucznik skłaniał do odwrotu, lecz nagle wachmistrz przystanął i znów’ skłaniać do rejterady zaczął, czem wręcz przeciwny wywołał skutek. Stadnicki zaciął się i już wrprost do pałacu zawrócił!
W anlykamerze był ten sam wąsal, co i z rana. Stadnicki rzucił mu płaszcz i rozkazał ostro.
— Melduj nas swemu panu!
Wąsal, który mocno zezował na Babeckiego i Wańkę, doprowadzony do porządku groźną postawą porucznika, objaśnił pośpiesznie:
— Mam rozkaz wprowadzić waszmość panów na białą salę.
— Więc prowadź!
W^ąsal ruszył przodem, w głąb antykamery, i borznem przejściem wiódł ku napoły opuszczonym komnatom. Wańka postępował tuż za wąsalem, za Wańką szedł Stadnicki z Babeckim.
Wachmistrz ledwie opanować mógł alterację, która go zdjęła, w cłnvili znalezienia się pod dachem Załuskiego.
— Nie róbże łakiej żałosnej miny! — mruknął porucznik.
— Józinku, bo nie wiesz — toć Iwończanin.
— frté taki?’-----;, /, 1 — ’ ’ ’ ’
— Ten, masztalerz Kapitana, orclynans... Poznał
— Miicz, sacrebleul
Wąsal wprowadził tymczasem gości do wielkiej i zv > pełnie próżnej sali.
— Waszmość panowie raczą się zatrzymać tułaj. A jak mam zameldować?
— Stadnicki ze świadkami. .Wąsal skłonił się z przesadzoną uniżotiością i wyszedł.
Zaledwie atoli drzwi się za nim zamknęły, gdy echo sali powtórzyło jakiś przeciągły zgrzyt. Stadnicki pod-, szedł do drzwi, nacisnął klamkę — drzwi były zamknięte na klucz...
Porucznik zaklął siarczyście, Babecki ręce załamał.
— W pułapkę nas chwycili! Do klatki zamknęlil Aino-; wiłem — z Załuskim lepiej zaniechać.
— Niech spróbuje, naznaczę dahpan!
— A jak mnie ten tu poznali
— Niby jedna taka gęba na świecie!
— Kochanieńki, bo nie wiesz, Iwończanin!
— Niech go djabli porwą. Trzymaj się i znaku po so-i bie nie dawaj.
Babecki westchnął i umilkł. Stadnicki jął wielkimi krokami mierzyć salę.
— (Jo sobie myśli, że ja ua niego będę godzinami wy--czekiwał w tej stodole!! — iNawet zimno.
— Niech się pokaże sami
— A jeżeli nas złapali?
Stadnicki podszedł do wielkich, szerokich okien, wychodzących na jakiś zapuszczony ogród, na tyłach pałacu.
— Jeden krok i jesteśmy uwolmenil
— I cóż w tym ogrodzie. Nie widzisz, że mur.
Porucznik szarpnął bokobrody. — — Dziesięć murów rozwalę, niech spróbuje! Nie lubię, canambal Wańka, a ty cóżeś się tak rozparł!
— Proszę waszej wielmożtiósci... > — Masz mi mówić; Józiul ileż razy ci powtarzać!... e — Hej! Jest tu kto? Drzwi wysadzę!
— Uspokój się, toż niema czego jeszcze.
Porucznik ostygł nagle.
— Hę! Więc pocóż mi dogadujesz! Dobrałem sobie kompanów!... Wańka, nie majdruj mi pod pachą!
Kiedy melduję... że pęka! v — — A ze mnie wprost leci! — zawtórował liabecki.
Stadnicki chciał zgromić znów i sługę i wachmistrza, gdy naraz drzwi środkowe rozwarły się naściezaj. Do sali weszła z brzękiem i hałasem gromadka olicerów i zatrzymała się na środku, szepcząc między sobą po francusku i śmiejąc się.
Porucznik, na widok oficerów, bąknął coś pod nosem i cofnął się nieznacznie ku swoim sekundantom.
— Generał, Józinku! — mruknął wachmistrz do ucha Stadnickiemu.
— łiauteustrauch! — objaśuił w ten sam sposób po-, rucznik.
— Jezusiel
Stadnicki potrącił kułakiem towarzysza i zwrócił się ku Wańce, który, zoczywszy az tyie naraz i nogatych mundurów, oczy w me wlepił z pełnem służbistości osłupieniem i prężył się, me zważając na trzask, menawykłego cio takiego uszanowania, adamaszku.
— Łapy za pas — me pucz sięl
— Uważam, proszę... Józia!
Porucznik pośmiał z gniewu, iecz, wspomniawszy ua własną instrukcję, zęby zaciął, klnąc w duchu całą awanturę.
Tymczasem od gromadki oficerów, jeden w bogatym sztabowym mundurze odłączył się, przybliżył nieco do Stadnickiego, podniósł szkła do oczu i wycedził drwiąco:
— Któryż tu jest ów unć Stadecki?
Porucznikiem aż coś w bok rzuciło.
Oficer uśmiechnął się pobłażliwie.
— A któryż z unć panów jest Załecki?
— Wcale nieźle! Służył wojskowo? Acan mi się podobasz!
— Acan mnie wcaiel
— Będziesz się długo kurował!
— Dosyć, psia! Na socjotę nie przybyłem, a waścin kamrat, jeżeli me tchórz, to stanie ze swojem kapitań-stwem na rozprawę!
Oficer jeszcze swobodniej, niż przedtem, się uśmiechnął i zwracając się do towarzyszów, zauważył spokojnie:
— Vrniment, jest bardzo dobrze. Lubię ten gatunek, jest w typie!
— Ach, masz. pułkowniku, szczególniejsze upodobanie! Dziwię się Załuskiemu! — odrzekł niechętnie jenerał.
Oficerowie znów się skupili. Stadnicki cofnął się ku
Babeckiemu.
— Słyszałeś, co? Po francusku charkoczą! Niech, psia, spróbują, mogę i po francusku z nimi!... Pokaźno bliżej pałasze!... Cóż tym pasem majdrujesz!?
— Opada, leci, kochanieńki!
— Zasupłaj mocno i basta! Słyszysz?! Nie wiesz co to znaczy „drol“? Hę!?
— „Drol“? Daj, Józinku, niech wspomnę! Musi coś nie tęgo!
Porucznik brwi ściągnął.
— Niech mi jeszcze raz „drol“ powtórzą — nie strzy-mam!
— Mityguj się — jenerał!
— Zatłukę!
— Zgubisz mnie, a tam rodziciele!
— Ani słowa, bo mnie dławi!
Wachmistrz umilkł i z desperacją podciągał pasa a bekieszę tarmosił i ku hajdawerom zerkał. Stadnicki ręce na piersiach skrzyżował i poglądał z podełba ku środkowi sali. Wańka znów zapadł w swą skamieniałą, wrosłą w ziemię, pozycję.
Tymczasem sala od strony oficerów wypełniała się powoli. Mundurów rozmaitej broni i rangi przybywało. Od karmazynowo błękitnych uniformów adjufanckich, srebrem bogato szamerowanych, aż do kwatermistrzow-skich granatowych fraków, skośnie ścinanych, — od potrójnych, zebowatych obszlegów na kołnierzach i bombia-stych epoletów, chrzęszczących buljonaini, aż do jednego brzeżenia srebrnego i jednej szlufy porucznika, — od akselbantów i cyfr napoleońskich, aż do skromnego numeru, od czapy niedźwiedziej, zawieszonej na głowni pałasza i kłaniającej się wystrzeli sta kitą, aż do saskiego, konewkowej formy, kaszkietu, aż do dragońskiego francuskiego kasku z czarnym ogonem, aż do stosowanych kapeluszy, bądź z jedną pętlicą, bądź z pękiem dwu lub jednobarwnych piór — wszystkie stopnie w tej gromadzie miały, zda się, swoich przedstawicieli.
Babecki truchlał, Wańka prężył się nielitościwie, Stadnicki nawet mniej wyzywająco patrzył.
Porucznikowi zdawało się, że chyba śni. Skądże się wzięli ci wszyscy personaci? Wszak wygląda to na sztab główny! Ba, sam cesarz takiego w Bajonnie nie miał! Czego oni tu chcą, czego zezują ku niemu? Co ten Załuski sobie myśli?
— Józinku! — szepnął Babecki.
— A co?
— De, możeby?...
— Hm, może! Miej się ku drzwiom!
— Zamknięte!
— Nic. Aby plecami podeprzeć — wylecą!
Wachmistrz pociągnął za rękaw Wańkę. Porucznik rozpoczął odwrót nieznaczny.
— Wolno psia! Patrz, jak się wpatrują!... Tego „drola“ nie daruję!... Wańka, równo! Byle podeprzeć! A potem na ulicę!... Patrzaj, stoły wnoszą z kielichami! Gotuje on ci nam niespodziankę! Ale nie daruję! Sypią piasek! Widowisko sobie chcą sprawić! Tfy — nie lubię.
— Nakręć się Józinku! Tu i teraz — razem!
Porucznik dotknął plecami drzwi, skupił się w sobie, zaparł i spojrzał po swych sekundantach, aby ich do równoczesnego natężenia sił zachęcić — gdy niespodziewanie ujrzał tuż przed sobą uśmiechniętą drwiąco twarz tego samego pułkownika, co tak „drolami“ sadził.
— Jezusie!
— Dokądże acanowie?
— Co, jakto?
— Bo uważam, kędyś im pdnol
— Mnie ^ mnie? Chyba ten — psia! No, jest mi nilno, bom tu w gości nie przyszedł, ieno na rozprawę!
T — Czy za temi drzwiami?
— Acan kim tu jesteś?
Pułkownik roześmiał się serdecznie. \
— Bodaj acana! Uwolnijże mnie od nóńoru prezenty!
A co ważniejsze, nie patrz ku drzwiom, bo droga do nich pod stołem — inaczej imć pan kapitan przeprosin nie przyjmie! ’ ‘ j
— Kto z nas dwóch pod stół wlezie, to jeszcze obacz/*V myl Tylko mi się zdaje, że on adwersarz już tam siedzi.
— Jesteś acan gburem!
— Mam się acaństwu przyglądać?
— Nie zważasz, kogo masz przed sobą!
— Persona acana zgoła mnie nie obchodzi!
— Póki mam dość cierpliwości!
— Panie pułkowniku! — ozwał się z boku młody adjutant, szarpiąc niedbale srebrne szamerowania na swym karmazynowym mundurze. — Admiruję ją właśnie.
— Gdzie jest pan Józef?
— Kończy ciągnąć bank! Zaraz przyjdzie! — objaśnił adjutant.
— No, bo z tymi warto skończyć! Wcale był nieszczególny pomysł — nic tu niema zabawnego.
— Wiwat! Niech żyje! — rozległy się zawołania przy drzwiach.
Tłum wojskowych zakołysał się równocześnie i rozsunął, robiąc miejsce dla gospodarza domu.
— Darować proszę, że pozwoliłem na siebie czekać lecz mnie trzymali! — tłumaczył się Załuski. — A tu chłodno!... Może wina? Hej, sam! Nalewać żywo! Waszmość panowie raczą!
— Wiwat! Zdrowie solenizanta! Niech żyje kapitanl Wiwat gwardja!... Pióropusza! Buławy! Niech was uścisnę! — wołano dookoła Załuskiego.
Gospodarz dziękował, kłaniał się, a zagadywał ochoczo. Gwar i zgiełk wzmógł się, wesołemi zawołaniami huczał, kielichami dzwonił, a ostrogami i pałaszami brząkał.
A Sladnicki ze swoimi stał bezradny, zły, czując w po-. wietrzu jakiś koncept, a nie widząc ratunku. Juści porucznik ani myślał przejmować się obecnością aż tylu wojskowych personatów, lecz było mu czegoś nijako. Fantazja i pewność siebie go opadła, a przygnębienie uczyniło głu-. chym nawet na skargi Babeckiego i Wańki, którzy do coraz większej dochodzili alteracji, dzięki trzaskaniu kon--tusza i przestronności bekieszy i hajdawerów.
Załuski tymczasem, doczekawszy się chwilowego uci-: szenia gości, odchrząknął i zagaił po francusku:
— Kawaler, tam stojący, a podobno niegdyś szwoleżer* zniewolił mnie do zaproszenia go na naukę przystojności. Nie trudziłbym panów taką bagatelką, gdyby nie sposob-: ność pokazania wam nowej szkoły francuskiej, która rąba-: ninę usuwa zupełnie z szermierstwa, a cięcia zastępuje dźganiem, a nadto sprezentowania klingi angielskiej, którą przypadkiem nabyłem od markietana.
— Prosimy, prosimyl
— Kawaler zaś o ile mniemam — kończył Załuski — powinienby stawać dobrze, bo ma w sobie impet sejmikowego burdy, no i szwoleżerską instrukcję. Oczywiście, jeżeli nie strzyma, to... zamiast kresy, weźmie baty — na kobiercul
— Wybornie, wybornie!
— A może od nich zacząć? — ozwał się z boku pułkownik.
— Hm, nie chciałbym panów pozbawiać widoku metody... Chociaż, kto wie, może nic innego nie pozostanie do zrobienia, bo kawaler rzednie w oczach.
Po tem oświadczeniu, Załuski skinął na młodego podporucznika, zamienił z nim po cichu kilka słów, wydał jeszcze jakiś rozkaz pachołkowi, zaczerń, gdy goście utworzyli szerokie półkolisko, wysunął się ku Stadnickiemu.
Tu dopiero i kapitana szwoleżerów jakaś detonacja naszła, bo choć sobie nie imaginował żadnych personatów zobaczyć w osobach sekundantów jakiegoś dymisjowanego szwoleżera, atoli ani mu w głowie było spotkać się z ta kiemi zakazanemi figurami.
Załuski skrzywił się gniewnie, pokręcił wąsa i zawołał surowo do Stadnickiego;
— Cóż to za ichinościów przyprowadziłeś waćpan?!
— Pokaż waćpan swoich, to się dowiesz!
— W moim domu muszę wiedzieć, z kim mam honor.
— No, jeżeli honor... Tedy pozwól, panie Piętrzę...
— Jędrzej, Józinku! — poprawił półgłosem wachmistrz.
— Milcz, psia, Właśnie, panie Piętrzę, imć adwersarz Załuski!... Imć pan Motwiłł, posesor sejneński, patron trybunału.
Babecki, potrącony przez porucznika, skłonił się uniżenie. Załuski skinął niedbale głową.
— Motwiłł... hm, Motwiłł i patron trybunału! — powtarzał kapitan, nieco uspokojony. — No, a wasze? jakże acan?
Wańka, do którego pytanie zostało zwrócone, poczerwieniał i, zanim Stadnicki zdążył odpowiedzieć, ozwal się ze służbistością:
— Pokornie melduję, że... pęka!
Stadnicki zachwiał się z pasji. Załuski nie zrozumiał pomieszania i powtórzył niecierpliwie.
— Ja acana pytam o nazwisko!
— Starykoń, Beltowicz... głuchy! — poprawił się Wańka ze spazmatyczną szybkością.
— Co? co?
— Dobrze mówi! Beltowicz jest, psia... i ten! Waszmość Załuski, a on ten... Starykoń! I nie lubię! Nie na rodowody przyszedłem! Stawaj, acan, kiedyś wyzywał, bo nie lubię, i teni
— Nie śpiesz się, kawalerze, bo nie wiesz, do czego.
— Kapitaniel — rzekł pułkownik po francusku. — Szkoda paiiskiej ręki!... Hołota!... Przypatrzcie się tym san-kiulotom! Przepędzić za bramę!... Do prezenty stanie ci Prebendowski!
— Nie wykaże się! Na ostre trzeba!
— Lecz taki ci nie strzyma placu!
— Zobaczymy... służył! Iwończanin, brońl
Z ciżby wysunął się sługa kapitana z pękiem pałaszy i rozłożył je na stojącym pod ścianą stole. Załuski skinął ku Stadnickiemu.
— Wybierz sobie waćpan! Który ci do ręki przypada?
Szwoleżorowie Ciwardji U
Ja ten sobie upatrzyłem, lecz, jeżelibyś mniemał, że mi dać może przewagę, bierz go sami
— Nie trzeba, psia — mam swój! — odrzekł hardo porucznik, ochłonąwszy nieco z kontuzji.
— Jak się waści podoba!
Załuski odwrócił się do gości. Stadnicki szturchnął znów Babeckiego.
— Mości Piętrzę!
— Jędrzej, Józinku! — pisnął wachmistrz.
— Pałasze dawaj! — rozkazał Stadnicki, a gdy wachmistrz jął niezgrabnie przyniesioną broń z płachty odmo-tywać, dodał półgłosem: — Ruszaj się, do kroćset! wstydu mi nie rób!
— De leci, kochanieńki!
Pasa zaciśnij! A pamiętaj, że na mecie masz stanąć obok mnie. Draba mi pilnuj, bo, psia, chryja z tego będzie.
Babecki posłusznie do Wańki się przysunął. Załuski tymczasem pokazywał gościom wybrany przez siebie pałasz.
— Klinga angielska, prosta prawie, u końca ma ostre ścięcie — do nowej szkoły francuskiej jedyna. Szkole tej żadna rąbanina nasza nie sprosta. Godzinami można odparowywać cięcia bez zmęczenia, dziurawiąc na rzeszoto przeciwnika; jeden nieznaczny ruch, wobec długości klingi, ogarnia całe kolo.
— Prawda, prawda! — przyznano skwapliwie.
— Szeroka garda chroni dłoń; rzemień obejmuje kiść, czyniąc wytrącenie niemożliwem.
Załuski, dla poparcia słów, wywinął młynka pałaszem raz i drugi.
— Stawaj — mości szwoleżerze! Obaczymy, co umiesz! Może ci za ślizko? Iwończanin, piasku mi rzuć trochę na podłogę! Teraz. Stawaj waćpan! Krzywdy ci wielkiej nie zrobię!
Stadnicki dobył pałasza z pochwy, spojrzał po ostrzu, odgiął nieco rękawa, zaczem wsparłszy się na pałaszu, zagadnął.
— Należy mi się prezentacja waszmościnych świadków.
— Prezentacja?
— Abym wiedział, kto mi za jegomości odpowie.
Załuski roześmiał się serdecznie.
— Dalipan, podobasz mi się acan. Hm, tedy prezentacja. Więc imć Dezydery Czupajło, rejentowicz żmujdzki i imć pan Benedykt Putyfonowicz, posesor zapiecki, herbu Młodykoń.
Dwaj najbliżej stojący oficerowie skłonili się Stadnickiemu z komiczną powagą. Goście wybuchem śmiechu powitali prezentację.
— Tedy ten jegomość w pułkownickim mundurze zwie się Putyfonowiczem? Cale stosownie.
— Dosyć głupstw! — rozkazał Załuski. — Broń się!
— Gdzie meta? Babo... to jest... panie Piętrzę! Niechże wiem, gdzie meta!
— Moja tu, gdzie stoję — odrzekł wyzywająco kapitan szwoleżerów — a waścina, kędy wola... myślę, że pod ścianą. Broń się!
Załuski wyciągnął pałasz i natarł na Stadnickiego. Imć pan Józef dość niepewnie odbi jał, skradające się ku niemu, ostrze broni przeciwnika. Kapitan szwoleżerów tymczasem z ustami złożonemi do uśmiechu, z nogą niedbale wygiętą ku przodowi, parł z całą świadomością swej przewagi.
— Boisz się acan żądła! Hm... nie obawiaj się, mocno cię nie skaleczę. Proszę waszmościów uważać — jedno drgnienie i niema cięcia! Teraz okazuję obronę.
— Świetnie! Znakomicie! Wiwat Załuski!
— Wina! — wołał rozochocony gospodarz. — Darujcie, że wam nie służę. Bądźcież mi radzi! Dobrze, dobrze, mości Stadnickil Uważaj, bo ci się pałasz skręca w ręku. Nic, długo cię mordować nie będę. Cyrulika! Iwończanin, skocz po cyrulika! Widzisz acan, że tu nikt twej krzywdy nie chce. Byłeś hardym, naszłeś mi dom, panoszyłeś się! Co, może pod stół wolisz? Nie, patrzaj! Widzisz, już cię mogłem po obojczyku pogłaskać — ale nie, wolę ci bokobrodę uciąć, abyś franta mi nie udawał. Żal ci bokobrody! Zgolisz drugą, aibo jedną sobie będziesz hodował. Uważaj, bo świadkowi swemu na nogę nadepcesz!
Stadnicki, na te przymówienia, nic nie odpowiadał i łe-; dwo, że wytrzymywał i>| tarcia Załuskiego. Porucznikowi czegoś czczo było i niesV, ojo. świadomość, że jest przedmiotem swywoli, że sam, na hazard się wybrawszy, doslał się w ręce lepszych od s;ebie zawadjaków, że nakoniec może go spotkać zupełna kontuzja w razie wykrycia takiego Wańki — odebrała mu energję, pozbawiła zwykłej pewności. Przymówienia atoli Załuskiego działały na porucznika podniecająco, burzyły w nim krew — wracać mu zaczęły fantazję.
— Meta gdzie? Mety, sacrebleu, nie widzę! — wrzasnął raptownie Stadnicki.
Załuski odrzekł zimno:
— Powiedziałem acanowi — moja meta tam, gdzie stałem, a twoja... pod ścianą! Broń się! Czujesz metę plecami! Na środek, prosimy!
— Wiwat Załuski!
Stadnickiemu żyły na czole nabrzmiały. Pałasz opuścił i oparł się o ścianę, do której go zapędził kapitan szwoleżerów.
— Proszę acana na środek, proszę — zachęcał ironicznie Załuski. — Mości świadkowie, weźcież go w ramiona!
— Niema co z nim robić! Skończ, kapitanie! Ledwie tchnie! — ozwały się glosy. — Gdzie jemu do waszmości!
— Zgoda! Zaraz będzie koniec! — podchwycił Załuski. — Stawaj acan, zaczynamy!
— Wina! huknął nagle Stadnicki.
Zebrani powitali to życzenie porucznika wesołymi okrzykami.
— Wybornie! Dać mu wina! Dać im wszystkim! Ten ma choć rezon! Wiwat! Zdrowie kawalera z jedną boko-brodą!
Stadnicki jednym tchem wychylił kielich wina, prych-nął otarł wąsy i nie uważając na jakieś przedłożenia, które mu chciał czynić Babecki, stuknął pałaszem i zawołał do Załuskiego:
— Stawaj, mości szwoleżerski kapitanie!
Goście zarechotali. Kapitan się skrzywił i, wskazując poza siebie, odrzekł:
— Widzisz acan cyrulika? Tyle z ciebie weźmie krwi, ileś wypił wina.
— Broń się!
— Którą bokobrodę ci zostawić? Może tę z lewej?
— Baczność, carramba, bo nie lubię! — ryknął porucz-: nik i z taką furją zawinął pałaszem, że kapitana wtłoczył między oficerów.
— Na metę proszę! Bo musiałbym nosy waszmości nemu sztabowi poobcinać!
Ten niespodziewany wynik drugiego starcia zmieszał nieco gości, zalterował Załuskiego.
—.Widzicie waszmościowie — objaśnił kapitan — mój adwersarz ma rozmach! Umyślnie, chciałem wam poka-’ zać — a teraz zobaczycie, co znaczy szkoła! — — Zaczynamy!
— Zaczynamy!
Stadnicki natarł pierwszy — lecz kapitan, nauczony te-i raz, skupił się w sobie i rozwinął całą swoją sztukę szer-i mierską. Pałasz w ręku Załuskiego warczał nikł w po-: wietrzu, to znów rozkładał się wachlarzowato — a co chwila godził w przeciwnika. Porucznik zaś, w przeciwieir-. twie do błyskawicznych ruchów kapitana, odpowiadał za-« jadłym, nieubłaganym łomotem, ani na oka mgnienie nie chybiając wybijania na klindze angielskiej ponurego taktu,
Załuski pobladł. Dzielny opór, na który natrafił, kontu-: dowal go wobec gości. Chęć zaprezentowania swej sztuki, popisania się nią, wyprowadziła go z poprzedniego spo-: koju.
— Uważacie waszmościowie — zaczął urywanym gło-: sem kapitan, szukając wytłumaczenia dla przedłużającej się walki — wszystko to razem jest kawaleryjska rąbani-* na. — Patrzcie, jak musi machać — wiatrak istny!
— Pilnuj własnej śmigi, bo rąbnę!
— Hola, bratku! Trzymasz się niczego, ale patrz uszów, Męczy acana? Widzisz — angielska klinga!
— Tedy cóż, psia?
— — Zgoli ci bokobrodę, a może oszelmuje, kiedy taki za-s jadły.
— Mnie, sacrebleul Mnie?! — wrzasnął z wściekłością
Stadnicki, i w tej chwili, odbiwszy cięcie, rąbnął pałaszem po klindze Załuskiego z taką silą, że ta prysła w połowie. — Naści kikut z angliczkil;
Załuski syknął.
— Takiś acau. Do pioruna, bez szramy stąd nie wyjdziesz! Iwończanin, pałasza!
Byle nie anglika, bo rąbnę!
— — Stawaj!
— Jestem, sacrebleul
Przeciwnicy starli się na nowo. blatowe osirza dzwoniły ponuro a warczały. Śród gości zapanowała głęboka cisza.
Załuski całą swą sztukę szermierską rozwinął. Skupiał się w sobie, to się w tył rzucał, to znów parł zajadle na Stadnickiego. Bąbał, dźgał, na odlew ciął, młynkował; raz szukał nieznacznie ramienia porucznika, to znów z całym zamachem chciał mu czaszkę rozpołowić — lecz daremnie. Stadnicki stał murem, i w dodatku, na przekór wymyślnym ruchom kapitana, wbrew całej jego szkole, rąbaniną nietylko udaremniał ataki, lecz groził sam.
— Trzymasz się acan tęgo, niema co! — bełkotał z pasją kapitan. — Byłeś w trzecim szwadronie pod Stokowskim. LW czyjej kompanji?
— Pewnie czujesz, że nie w w’aszmościnej.
— No, bo ja drwalów nie znoszę.
— Przydałby się jeden na instruktora.
— Nie rozpuszczaj jęzora, bo mnie rozsierdzisz! Pilnuj szczęki 1
— Niema slrachul
— Dosyć żartowi — zakrzyknął kapitan, gotując porucznikowi piekielny cios z odparowania w ramię. Lecz Stadnicki szarpnął się w tył, spuścił na żelazce kapitana swój pałasz, zawinął i poderwał w górę. Pałasz Załuskiego padł z przeraźliwym brzękiem pod nogi pułkownika.
— Najpokorniej się sumituję przed imć panem Puty-fonowiczem, oiicerem zapieckim! — ozwał się drwiąco porucznik.
Załuski rzucił się z pasją, oczy mu krwig uabiegły, gia — na wystąpiła na usta. Najbliżej stojący oficerowie chcieli mitygować kapitana, lecz ten ani zważać myślał. — Broń się!
— Pałasz trzymaj!
— Mnie będziesz uczył!
— Trzymaj, powiadam, bo nie lubię! — mruknął Stad nicki i podbił z taką silą pałasz Załuskiego, że ten wypuścił go z ręki.., ^ —.
Załuski zakrzyknął z wściekłości. Już nie o konfuzję szło, nie o ambicję szermierską, lecz o honor szwoleżerski.
— — Iwończanin, mój palaszt
— Wypocznij waszmość! — upomniał z boku pułkownik, lecz lą uwagą do tem większej zajadłości doprowadził kapitana.
— Siawaj!
— Jeszczem się stąd nie ruszyP
— Niema pardonu!
— Ja też oń nie proszę!
— Widzisz ten pałasz? Nie takim drabom płatał Ibyi Pod Tudelą się uczył.
— Mój pod Swio Sierrą!
Załuski roześmiał się ironicznie i, ścierając swój pałasz z pałaszem Stadnickiego, odrzekł zimno:
— A cóżeś acan konie tam poił?
— Byłem pod Dziewanowskim!
— Ba, lecz coś robił?
Stadnicki zębami zgrzytnął.
— Chcesz wiedzieć koniecznie? Cyrulik, psia, bandaża imć kapitanowi! Bandaża mówię!
Zanim przytomni zdołali zrozumieć znaczenie słów Stadnickiego, pałasz porucznika zatoczył półkole, odparował cięcie kapitana i musnął go po ramieniu. Krew buchnęła z pod prawej szlufy Załuskiego, ręka mu zwisła. Najbliżsi rzucili się ku Załuskiemu.Stadnicki odwrócił się spokojnie do swoich kompanów, zabierając się z nimi do wyjścia. Lecz niespodziewanie młody pułkownik zastąpił mu drogę.
— Hola, kawalerze, jeszcze nie koniec!
— Jeszcze mu mało?
— Ze mną sprawa!
— Z imć oficerem zapieckim?
— Na stanowisko! — nakaza! oschle pułkownik.
W tejże chwili pułkownika otoczyło kilku innych oficerów, przekładając coś po francusku. Stadnicki stał chmurny, czując, że teraz dopiero zacznie się gra dla niego, wobec której ani myśli, aby cało wyjść z imprezy. Nado-miar Babecki podsunął się do porucznika i nowe obawy jął wywodzić!
— Józinku! De oni się zmawiają. Czegóż chcesz dłużej? Nie mogę, dalibóg nie mogę! Iwończanin mnie poznał!
— I cóż, psia — nie ruszać się!
— De leci prosto ze mnie!
— Hę! Znów mi „droluje!“ Nie daruję tego „drola!“
Hej, mości panie, na stanowisko prosiłeś!
Oficerowie, rozprawiający żywo z pułkownikiem, nie zwrócili uw7agi na wezwanie Stadnickiego, a natomiast stojący na stronie kapitan zbliżył się raptownie do porucznika.
— Kawalerze, dosyć tej awantury! Wykazałeś się, tedy przeproś imć Załuskiego i zmykaj!
— Nie mam za co przepraszać.
— Usieklcś go tęgo. Bądź rycerskim do ostatka i pierwej idź z przeprosinami. Inaczej obruszysz na siebie innych. A toć Załuski! Mógł cię potraktować lekko — ale też lada kim nie jest.
— Hm — cóż, psia! Rankoru nie mam.
— Idź. idź waćpan! Podobasz mi się, dalipan! Fantazję masz ognistą. Zawstydziłeś go z kretesem i w dodatku na imieniny winszowanie mu wypisałeś. Boć imć Załuskiemu Józef!
— I mnie także Józef!
— Patrzaj waszmość — toście się zeszli! Mój mości Stadnicki, posłuchaj rzetelnej rady. Jestem Skrzynecki.
— Wielce obligowany.
— I tak żeś mu szpetnego figla wypłatał — toż dziś u księcia ministra wojny także imieniny. A w dodatku nie wiesz z kim masz do czynienia. Widzisz tego? Toż pułkownik Nowicki. A tam Rautenstrauch,
— Cóż mara uczynić?
’ — Nic — mnie zostaw.^ ^ ^.
Kapitan przysunął się do rozprawiającej gromadki i ja-T kieś przedłożenia zaczął robić. Gromadka się uspokoiła.1 Pułkownik, który był wyzwał Stadnickiego wysunął się z uśmiechem.
— Cóż, kawaler się sumituję?
— No, niech tam psia i tenl / f
Pułkownik roześmiał się pobłażliwie i rzuci? kolegom kilka wyrazów, pośród których Stadnicki usłyszał znów najwyraźniej „drol“. Porucznika zapiekło coś, niby rozpa-: łonem żelazem. — Za pozwoleniem — kto ma być „drolem?“
’ — Acan przecież! — odpowiedział zimno pułkownik.
— Ja? Ja mam być takim, psia? Babecki, dawaj pała-* sza! Wyzwałeś mnie waszmość!
— Człowieku! guza szukasz! — zgromił Skrzynecki.
— Drola, psia mać!
Pułkownik roześmiał się spokojnie, podniósł porzucony pałasz Załuskiego i stanął naprzeciw Stadnickiego. Druga rozprawa zaczęła się niebawem. W salonie wszczął się roz-gwar. Po opatrzeniu Załuskiego i zaszyciu cięcia, odebranego przez kapitana, baczniej jeszcze, niż przedtem, jęto przyglądać się walce, a już nieomal z poszanowaniem na Stadnickiego poglądać. Nawet sam Rautenstrauch, rębacz zawołany na pałasze, a gracz z graczów, skinął pobłażliwie, gdy mu któryś z oficerów złożenie ostatnie chciał bliżej przedstawić, i zbliżył się do walczących.
Z Nowickim atoli była cięższa sprawa dla Stadnickiego, co łatwo spostrzeżono już po pierwszych cięciach. Pułkownik bowiem miał nietylko zimną krew, lecz i okrutny, nieubłagany spokój, który rósł prawie równomiernie do zapalczywości Stadnickiego.
Porucznik, po kilku gwałtownych starciach, spotniał, lecz, nie tracąc miny, wyciągnął lewą ręką chustkę z za^ nadrza i pot obcierał.
— Gorąco acanu. Potem się obetrzesz!
— Podoba mi się terazl
Nowicki puścił pałasz szybciej i ciął lekko porucznika po lewym łokciu. Stadnicki syknął z bólu.
— Widzisz! Ostrzegałem cię, żebyś się nie ocierał!
— Wiwat Nowicki! Niech żyje! — zawołano dookoła.
Stadnicki rękę lewą w tył założył, pochylił się naprzód i jął rąbać pałaszem. A rąbał z tak szaloną siłą, że Nowicki ledwie mógł pałasz swój w ręku utrzymać.
— Z acanem trzebaby na cepy iść! Zważaj, bo weźmiesz po twarzy!
Porucznik cofnął się i uniknął pewnego ciosu.
— Wiwat Nowicki! Wiwat drugi solenizant!
— Toć i waszmość Józef!
— Słyszysz!
— No, to za wiele nas dwóch!
— Schowaj lewą rękę! Schowaj, powtarzam! — ostrzegł obojętnie Nowicki i, w tejże samej chwili, zanim porucznik zdołał się usunąć, po raz drugi zadał mu cięcie w lewą rękę.
Burza oklasków powitała tę oznakę oczywistej przewagi pułkownika.
— Niech żyje sztab! Niech żyje Nowicki!
— Mości panowie! z takim trzeba tylko spokojnie, a sam się na sztych nadzieje!
— Nadstawiaj go, mości pułkowniku! — w7arknął przez zęby Stadnicki.
— Może sobie łapę obwinie? A może ma dosyć? Wycieknie mu za wiele juszki!
Porucznik, w odpowiedzi, wpadł z furją na Nowickiego. Pułkownik odbijał razy, łecz, choć potrafił pałaszowi porucznika drogę grodzić, ledwie że strzymywał siłę ude-nia.
Stadnicki nie ustawał, z coraz większą zaciętością uderzał, pułkownik osłabł.
— Niech się pilnuje, bo puszczę z lewej rękil
— Puszczaj sobie, mości pułkowniku!
— Rozpłatam gębę!
— Sobie!
Nowickiemu oguie w oczach zabłysły. Odparował pałasz Stadnickiego w prawo i, korzystając z czasu, bron do lewej ręki przerzucił i zamierzył się. Lecz równocześnie prawie porucznik rąbnął na odlew, wytrącił pałasz puł-: kownikowi, opuścił swój na prawe jego ramię i, rozpoło-: wiwszy szlufę, strumień krwi z pod srebrnych buljonów dobył Nowickiemu.
Pułkownik zachwiał się. W sali zapanowała cisza śmiertelna, przerywana głuchym stękiem Nowickiego — aż po nie j rozległ się głuchy pomruk pomieszanych głosów.
— Cóż to za farmazonl? — Co zacz?! — Na szablei z nim! — Kto burdę, hołysza wpuścił?! — Naukę mu dać! — Żywym nie wypuścić! — Z takim niema rozprawy! — Cham jest! — Na pięście z nim trzeba! — Batów na sza-: raka — Gospodarza nam poturbował!
Burza wzmogła się, rosła. Ku kącikowi sali, w którym Stadnickiemu Babecki, przy pomocy Wańki rękę chustką bandażował, zaczęły iść spojrzenia coraz groźniejsze, coraz gniewniejsze.
Babeckiemu aż ręce drżały ze wzruszenia, gdy chustkę wiązał.
— Józinku! Coś ty narobił! coś ty narobił!
— Niech mają, psia!
— Obatożą. Dopytają się! A tam... rodziciele!
— Milczeć! Bierz pałasz w garść!
— Kochanieńki — toż cały sztab!
— Regimentowi się nie dam!
Babecki nie zdążył zaoponować, gdy na środek wysu-, nęła się gromadka co młodszych oficerów.
— Oddawajcie broń!
— Ani kroku, bo nie lubię!
— Forysiów na nich! — przez kije przepędzić! — Pod stół!
— Batów! — Rozbi jać przyszli!
— Na imćpana Załuskiego zaproszenie!
— Dawajcie broń po dobrej woli! — rzucał się młody porucznik. — Jakiem Ossoliński, zarąbię!
— W dziesięciu na jednego!
— Nie rezonuj! Broń po dobrej woli!
Stadnicki cofnął się ku ścianie i zaparł plecami.
— Chodź sam wziąć!
Ossoliński chciał się rzucić ku porucznikowi z dobytym pałaszem, lecz towarzysze go powstrzymali.
— Pachołków przyzwać! Na postronki hołotę! Rąk szkoda!
— Prawda! prawda!
— Hola, mości panowie! Czy jestem pod dachem oficera i szlachcica, czy w zbójeckiej jaskini!?
W sali gwar przycichł.
— Dowiesz się, jak bizuny weźmiesz! — ozwał się głos z ciżby.
— Racja, racja!
— Więc taka rozprawa honorowra u imć pana Załuskiego?! Nie dość, że nasadził na mnie kompana, teraz służbę spędza?! Takie wyzwanie, takie pojedynkowanie! Babo! stawia j, psia! Wańka pluj w garście! Nie lubię, psiamać! Po moim trupie!
Babecki z Wańką skupili się przy Stadnickim. Pachołkowie, zachęcani przez Ossolińskiego, zaczęli osaczać wskazane im ofiary.
— Brać ich żywcem! — Stoikami ich zarzucić! — A potem na postronki! — dowodzili młodzi oficerowie.
Lecz niespodziewanie na krańcu sali wszczął się szmer niezadowolenia.
— Nie uchodzi! — Po dobrej woli go wyzwano! — Panowie, zastanowienia! — Gdzie gospodarz?!
— Nie można dopuścić do gwałtów! — Nie pozwalam, do kroćset! — Mości Skrzynecki, daj do słowna przyjść! — Nie pozwalam, do kroćset!
Zamieszanie rosło. Zgromadzeni podzielili się na dwie partje: pierwsza hukała na pachołków i drzeć się chciała do Stadnickiego, druga ujmowała się za nim. Wyrazy padały z obu stron coraz ostrzejsze, wino szumiało w głowach, ręce machinalnie szukały głowmi pałaszy.
— Panowie, proszę o zastanowienie! — wmieszał się surowo Rautenstrauch. — Moje stanowisko pozwala mi przypuszczać, że mogę spór rozstrzygnąć.
— Każdy ma tu równe prawa! Jesteśmy w gościnie, a nie w koszarach! — Niema jenerałów! — Skończyć z hołotą!
Pachołkowie, widząc przewagę liczebną patiów, żądających pochwycenia osaczonych, zacieśnili półkole i, utworzywszy z ław ruchomą barykadę, następowali, mimo gróźb Stadnickiego. Przewaga pachołków była tak oczywistą, że nawet sam porucznik stracił pewność siebie, rozumiejąc, że tu poprostu nie walka go czeka, lecz krótkie i daremne szamotanie, w którem ani pałasz ani pięść nie pomoże.
Naraz, wśród zamętu ogólnego, porucznikowi przybyła niespodziewanie odsiecz. Oto kapitan Skrzynecki, podniecony do żywego, z pałaszem w ręku zagrodził drogę pachołkom.
— Ani kroku naprzód, do kroćset! Nie pozwolę na gwałt!
Ossoliński rzucił się ku Skrzyneckiemu.
— Mości panie kapitanie! Proszę na stronę!
— Nie ustąpię!
— Schować pałasze! — napominał Rautenstrauch. — Odwach sprowadzę!
— Mości Skrzynecki, ze mną sprawa! Wyzywam!
— Przyjmuję — ale tam, gdzie nie będziesz mógł mnie napadać, jak tego tu...
— Panowie! Kto za mną! — krzyczał Osoliński.
— Za pozwoleniem! — zawołał raptownie Załuski, kté ry, posłyszawszy odgłos burzy, wyrwał się z bocznej kom-: naty cyrulikowi i na salę podążył. — Mój dom! Mój dach! Już i tak winnym się czuję przed tym kawalerem, że dopuściłem do spotkania z kim innym! Za co najsolenniej go przepraszani! 1 proszę nadto, aby mi tą skrwawioną ręką pozwolił dłoń swoją uścisnąć! Mości panowie — a bije się imć Stadnicki lak tęgo, że chyba nie masz takiego mię-, dzy nami, ktoby tego nie uznał!
Po tem oświadczeniu salę zaległo milczenie. Załuski tymczasem podszedł do Stadnickiego.
— Daruj waszmość! Jeżelim zawinił lekkomyślnością, toć dałeś mi tęgą odprawę — nietylko mnie, ale całej szkole francuskiej. A mnie, dalipan, nawet nie przykro — bo... bo... w jednym ze mną pułku sługiwałeś, i choć się zapierasz* szwoleżerem jesteś! No, ręka!
Stadnicki kiwnął się raz i drugi, spojrzał z pod oka na kapitana i chwycił go w objęcia.
— Kapitanie, psia... choć ten... ale tego... i nie lubię! Ale kiedy tale — to mnie za grdykę! Wiwat Załuski!
— Niech żyje! — podchwyciły głosy.
Jeszcze przez oka mgnienie panowało onieśmielenie, wzajemna niepewność, lub kłopot, jakby tu w porywczości padłe wyrazy cofnąć, a jakby zagładzić. Lecz gdy Załuski zakrzyknął o wino i przepił na zgodę do Stadnickiego, ostatnie chmury zczezły.
— Zdrowie Stadnickiego rębajły!
— Wiwat!
— Do dna, mości panowie!
— Puharem z koleżką!
— Hola! — ozwał się jowialnie Skrzynecki. — Proponuje karę na imci Stadnickiego i jego kompanów! Primo, zjawił się nam wówczas, gdyśmy już trojakie zdrowie wypili. Bo imć pan jenerał llautenslrauch — Józef, imć pan pułkownik Nowicki — Józef, i gospodarz nasz także Józef; secundo, z pośród trzech solenizantów dwóch nam skaleczył — tedy trzy a dwa, pięć kielichów węgrzyna stawić imć Stadnickiemu — niech goni!
— Stawić kielichy! Wszystkim trzem!
— Veto! — huknął rozochocony porucznik. — Niema zgody! Mościwi panowie, jesteście wszyscy w błędzie! Czterech widzę solenizantów: jednego wielmożnego jenerała, a trzech z łapami w rozmaity sposób ściśniętemi!
— Co, jakto?! Kto czwaity Józef?!
— Widzę, że się nie domyślicie! Owóż, jeżelim Józefowi przy imieninach dopiekł, to ino dlatego, że sam, sacrebleu, na Józefa się urodziłem i Józefem zostałem!
— Zdrowie Stadnickiego!
— Wiwat szwoleżer!
— Wiwat Somosierra!
— Kto mi psia z Somosierrą — nie lubię!
— Zdrowia! Bodaj waści z taką garścią!
— Do nas go! Siadajże! — Hej! Mości świadkowie — prosimy z kąta do kompanji! — Jakże honorować?
— Motwiłł — wykrztusił Babecki,
— A waćpanowy towarzysz?
— Starykoń... to jest jakże... Beltowicz! Ze Żmujdzi!
— Bardzo milo!
— Wańka, na ten komplement, zwrócony do niego, wyprostował się jak struna i wyrzucił z przejęciem.
— Radbym lepiej!
Ta dziwaczna odpowiedź Wańki przebrzmiała bez wrażenia wśród zgiełku. Zebrani z całym zapałem wzięli pomiędzy siebie Stadnickiego, Babeckiego i Wańkę, i jęli raczyć ich winem i raz po raz na ich cześć wiwatować.
Imć pan Józef Załuski, który, jako na gospodarza przystało, miarę w piciu zachowywał, a ładu strzegł, raz po raz szeptał gościom:
— Mości panowie! Pamiętajmy, że za godzinę czeka nas przyjęcie pod „Blachą“... Mości panowie! Przed księciem ministrem wojny mamy stanąć!
Słowa te atoli ginęły bez echa. Załuski zaczął się frasować nie na żarty; a że mu, jako gospodarzowi, nie wypadało kielichów bronić, zwierzył się przeto Rautenstrau-chowi.
Jenerał, który był powrócił do przerwanej gry, ruszył z za stola i, wszedłszy do sali, zbliżył się do gromadki, która, mając pomiędzy sobą Stadnickiego, najwięcej huczała.
— Panowie... — zaczął Rautenstrauch.
— Wiwat jenerał, inspektor jazdy!
— Folgujcie, panowie, folgujcie!... Zapominacie o księciu!
— Niech żyje Poniatowski! — zakrzyknięto dookoła.
— Niech żyje Zajączek! — pisnął jakiś glos z kąta.
— Precz 7 Zajączkiem! Jeden Dąbrowski, psia mać! — wrzasnął Stadnicki.
To nagle starcie wiwatów stłumiło rozgwar; obecni jęli poglądać podejrzliwie po sobie, tu i ówdzie brząkały niecierpliwie pałasze. Rautenstrauch skorzystał z uciszenia i rzekł pojednawczo.
— Mości panowie! Czeka nas przezentacja u księcia ministra. Musimy strzedz miary. Recepcja imieninowa. Książę Józef..,
— Cóż z tego, że Józef! Pan jenerał także Józef i ja, psiamać, Józefem jestem!
— Wiwat Stadnicki! Zdrowie czterech Józefów! Do dna!
— Pięciu Józefów, bo i Zajączek Józef! — pisnął znów głos z kąta.
— Precz z Zajączkiem, precz z Józefami! Niema zgody! Niech żyje Henryk! Niech żyje Dąbrowski!
— Co to? Kto? W dzień świętego Józefa niema mowy o Henryku!
— Jest, psiamać! Musi być mowa, bo nie lubię!
Goście kapitana Załuskiego rozbili się w oka mgnieniu na partje. Oficerowie trzeciego i piątego pułku piechoty skupili się około piskliwego głosu w kącie, upominającego się o Zajączka, gdy równocześnie kilkunastu oficerów strzelców konnych Prebendowskiego, z zapałem przyznawało rację Stadnickiemu. Sztabowcy zaś i noszący co przedniejsze nazwiska, obstawali przy księciu. Spór o pierwszeństwo, należne jednemu z trzech jenerałów Księstwa, spór, nurtujący wojsko, ogarniający cały kraj, od chwili postawienia Poniatowskiego na czele, spór, tłumiony wielokrotnie, wybuchnął całym potokiem gorących słów, ognistych spojrzeń, zapalczywych argumentów.
Najżailiwsza dyskusja wszczęła się dokoła Stadnickiego. Tu młody Ossoliński, wierny swemu adjutanckiemu mundurowi, dopadł pana Józefa.
— Mości Stadnicki, co waszmość masz przeciwko księ ci u ministrowi.
— Mam, i koniec!
— Proszę się sumitować! Inaczej nie ustąpię! — sro żył się Ossoliński.
— Wolę Dąbrowskiego i basta!
— Racji żądam, racji! — wolał adjutant.
Stadnicki się zachmurzył.
— Bo „Blachy“, psia, nie lubię, i paniczów także! Na poljona nie lubię! Somosierry nie lubię! Takich balasikóv, adjutanckich nie lubię!
Ossoliński zaperzył się, lecz, stojący w pobliżu, ofice rowie strzelców konnych odsunęli go nieznacznie od pana Józefa i zachęcali do dalszych wywodów.
— Mów waćpan! Śmiało! Co? Jakto? Głośniej! Stadni-: cki mówi! Na stół, na stół!
Porucznik, posłuszny wezwaniu, wgramolił się na stół, odsapnął, powiódł wzrokiem dookoła i zaczął z wybuchem:
— Nie lubię, powiedziałem, bo nie lubię! Będzie temu pięć roków, gwardję szwoleżerską ogłosili, werbunek obębnili — leźli rozmaici, polazłem i ja, sacrebleu, car-ramba! Wystroili nas na amarant z granatem i pognali w świat. Pognali i kazali zdychać za lemperera, za Francuzów, za szewron, za krzyżyk i niby za ziemię rodzoną. W pułku, niby w kotle, wrzało! Powiadali, aby ze dwie kopy łbów hiszpańskich naciąć, to juź-ci, ani chybi, cala Rzeczpospolita w buletynie cesarskim nakazana będzie, no i ten! Tali kazali, tedy zdychaliśmy! Jeden ledwie czapą kiwnął i nie żył, drugi za nim zamarł, sitem chciał po świecie chodzić; trzeci konał, a zdało mu się, że przecież teraz będzie dobrze, bo Polska jest; a czwarty macał jeno, czy aby ma woreczek rodzicowej ziemi — tfy, i psiamać! Tale zdychaliśmy! A że wszystkiego było mało, tedy nas kilkoro pod Saragossą wzięli, gdzie stała legja. Awans dali, z rzeźników na rakarzy! Dwa miesiące mordowaliśmy, — chłop, 110 to chłopa, a jak baba, to babę; — dzieciak czy dziad, mnich nie mnich, z nożem idzie czy z krzyżem, zamierza się, czy ci do nóg się kładnie — przez łeb, po kapturze, rozkaz był, sacrebleu, i ten!... Hiszpan nas monstrancją egzorcyzmował — ale nam, psia, nic! Cesarz, powiadali, samemu papieżowi, jak potrza, szlufy odbierze i zdegraduje na braciszka klasztornego, albo zgoła do ciurów księżych wyśle. Nasze sobacze prawo było słuchać, zdychać a dobywać! Tak i dobywaliśmy. Gryzły nas gue-rille, ziąb ściskał, nędza w kotle padlinę z prochem warzyła — aż ci machnęła biała płachta, marszałek wiwat kazał bić, miasto zdobyte — kupa gruzów i zaraza! Wyciągnęli bataljony na paradę i nuż Panu Bogu dziękować, że Mu mendel kościołów w powietrze wysadzili, co było klasztorów to rozwalili, a sukienek klasztornych natłukli, że ani pogrześć! Rozumiecie waszmościowie?] Nie na tom
Szwoleżerowie Gwardji U 129 się pod Krakowem rodził, aby przed Hiszpanami Talara symulować lub za bisurmańskiego Mameluka uchodzić. 1 nie na tom do zaciągu lazł, abym chciał zabijać bez rezonu. Zresztą, nie lubię, psiamać! Napoljona nie lubię, takich wylizanych mundurków nie lubię, tych imć jenerałów’ z socjety nie lubię, i ten... niech żyje Dąbrowski! Za psie poszycie nie mam tego, co do dna tego zdrowia nie wypije!
Po tem gwaltownem przemówieniu cisza zaległa zebranie. Oficerowie poglądali po sobie, jakby pytając się, co począć z tem oczywistem wyzwaniem. Naraz z głębi sali ozw7ał się śpiewny głos Babeckiego:
— De, Józinku, naplotłeś nie wiedzieć...
Stadnicki nasrożył się.
— Milcz, babo z Wyłkowyszek!
— Powiadam, kochanieńki! — upierał się flegmatycznie Litwin. — Toć cesarz! Żutkć i nie godzi się!
— Racja, racja! — bąknęły głosy.
— Zalałeś pałkę, a tam gwardja gwardją została.
— Niema gwTardji — rakarze są! — Zalałeś...
— Dosyć, nie lubię!
— Za pozwoleniem! — ozwał się któryś z oficerów. — Wysłuchaliśmy waścinego wywodu, teraz kolej na waści-nego kompana. Imć Motwiłł mówi!
— Dawać Molwilla!
— Cale dziwaczne macie upodobanie głupstw słuchać! — zauważył z boku miody pułkownik szlabu.
— Cóż szkodzi! — Właśnie niech mówi! — Ochota to ochota! — Niech drugi odkręci, co pierwszy zaplątał! Na stół go, na stół!
Babecki ani się spostrzegł, gdy go otoczono, popchnięto ku środkowi i na stole usadowiono. Stadnicki chciał protestować, lecz, zahukany, ustąpił; tem łatwiej mu to przyszło, że jakoś pana Józefa gorącość odeszła, a w głowie mu czegoś poweselało; a gdy na dobitek ujrzał przed sobą komicznie wykrzywioną twarz dawnego towarzysza broni, to już roześmiał się z całego serca do Babeckiego.
— Wiwat baba z żóllkieml
— Cicho niech mówił
— Dajcie mu mówićl
Ciżba gości imć pana Załuskiego zwarła się, skupiła i umilkła.
Babecki tymczasem, którego na tym piedestale niespodziane a nieznane mu drżenie łydek napadło — przesunął niespokojnie rękoma po bekieszy, przestępował z nogi na nogę. a ściskającą mu się grdykę łykaniem śliny krzepił.
— Hej, mości Motwiłł, dalej!
Babecki skłonił się, otarł pot z czoła i wyrzucił jednym tchem:
— A tam, kochanieńki, popatrzysz!... Rodziciele mówili... choć co niebądź! A tam... w szwadronie... uczyli w Wołkowyszkach... Filipinka strach jaka niewierna... aż żutko!
Babecki wciągnął z impetem okrutny haust tchu i um.lkł.
Nastąpiła męcząca chwila oczekiwania, którą przerwał zniecierpliwiony glos Rautenstraucha:
— Mości panowie, dosyć tych komedyj! Acan, jak nie masz nic do powiedzenia, to złaź ze stołu!
Na ten rozkaz, wyrzeczony oschłym tonem, wachmistrz szwoleżerów spojrzał ku mówiącemu, a dostrzegłszy haft jeneralski na kołnierzu, posiniał. wyprężył się, nogi skupił, ręce opuścił i odparł z impetem:
— Według rozkazu, panie jenerale!
Tyle przytem Babecki W’ tę odpowiedź włożył natężenia, energji i służbistego przejęcia, że pas na zielonej bekieszy, naciśnięty potężnym zapasem oddechu, rozwinął się, zatoczył w powietrzu krąg i opadł. Bekiesza, uwolniona z uścisku, rozwarła swe poły, za bekieszą poszły hajdawery. Babecki został w rajtuzach szwoleżerskich.
Wybuch homerycznego śmiechu powitał tę nagłą przemianę.
— Wiwat Motwiłł! Trzymać go! Hajdawery mu uciekają!
Babecki schylił się skonfundowany. Lecz było już za-późno. Rozochocona młodzież rzuciła się ku wachmislrzo wi i ściągnęła go ze stołu. Hajdawery przy tej sposobności poszły w kurs, mimo protestów wachmistrza.
Żart ten atoli wydał się imć patiu Załuskiemu nieprzystojnym. Przyzwał więc Skrzyneckiego do pomocy, odebrał gościom swym nieszczęsne hajdawery i, odciągnąwszy Babeckiego do kąta, doręczył mu zgubę.
—.Wdziewaj je waćpan i umykaj 1
— Pokornie dziękuję.,, — jąkał wachmistrz, — Nie moja wina... to Józinko zamyślił... De, gdzie, na mnie nie pasowały!
— Dobrze, dobrze. Ale patrzaj... skąd acan masz szwo-leżerskie rajtuzy na sobie?
Babecki o mało trupem nie padł.
— Szwoleżerskie? Tak, panie kapitanie! Według rozkazu! Bodziciele f — Czekaj-no, pokaż hycelek! > — Hycelek, panie kapitanie... ot, niech sobie hycelekl
Kapitan pochylił się i na górnej krawędzi rajtuzów jął odczytywać liiery biało znaczone a cyfry.
— Drugi szwadron, do licha! Magazyn w Chantilly. Dziewiąty rok.
— Wagramskie — uchowały mi się mantelzakach.
— Więc acan służyłeś w drugim?
— Do dziesiątego, bo teraz mnie przeniesiono do pierwszego — odpowiedział z pogodnym uśmiechem wachmistrz.
Lecz w tej samej chwili spostrzegł wychylającą się z poza pleców Załuskiego twarz Iwończanina.
Wachmistrzowi w oczach pociemniało, — Jakto, jakto? — badał Załuski.
— De, przecież... według rozkazu... rodziciele, panie kapitanie... a tam, kochanieńki, popatrzysz! — bełkotał Babecki któremu trzeźwość raptownie wracać zaczęła.
— Mówże acan wyraźniej!
— Panie kapitanie, niechże się najpierw wyśpi! Imci Motwiłła aż zamroczyło od wina! — wmieszał się z boku Stadnicki chcąc ratować zagrożoną sytuację. — Mości panowie, co było to było.,, Wiwat Motwiłł! Wiwat druga racja fizyka! ’
— Wiwat! — podtrzymywało kilka ochrypłych głosów.
— Zaraz, niech się z rajtuzów sumituję! — zaprotesto-: wała większość oficerów, kupiących się ciekawie przy Załuskim.
— Niema zgody! Co komu do tego, kto czem niepo-lityczność okrywa!
— De, co komu!... — wykrztusił płaczliwie wachmistrz, którego natrętne oczy Iwończanina do rozpaczy doprowadzały.
— Acan zatem służysz? — nacierał zimno Załuski.
— Ja... ja, panie kapitanie... Motwiłł, rzetelny Motwiłł... Jędrzej... to jest... czyli Piotr... patron trybunału, dobrze mówię, patron! A ot rajtuzy... cóż z tego, a choć i rajtuzy... kupiłem... była sposobność, kochanieńki, choć rodz...
W tem miejscu Babecki ze zgrozą postrzegł, że Iwończanin pochylił się do ucha swego pana i jął coś szeptać. Załuski pobladł z lekka i jął szarpać nerwowo swe małe wąsiki.
Pod wachmistrzem nogi się ugięły. Urwał nagle tłumaczenie i głowę zwiesił. Rozumiał, że jest wykrytym.
— Mości Babecki! — ozwał się po dłuższej pauzie Załuski. — Jesteś moim gościem. Z postępku swego zdasz sprawę gdzieindziej.
— Według rozkazu! — jęknął wachmistrz.
Oficerowie, nie rozumiejący tej sceny, zarzucili gospodarza pytaniami, lecz Załuski jeno brwi ściągnął i wzruszył ramionami na znak, że nic osobliwego ani ciekawego niema.
Goście, zawiedzeni w oczekiwaniu na jakiś bardzo zabawny finał, zaczęli się ku antykamerze wymykać, a z gospodarzem żegnać, zapowiadając sobie rychłe spotkanie na salonach u księcia ministra wojny. Na Stadnickiego i Babeckiego zaprzestano zwracać uwagę. Wszystko zdawało się zapowiadać, że cała przygoda już zgoła pomyślnie się zakończy. Pan Józef atoli, mimo tych uspokajających pozorów, czegoś me był pewnym siebie, bo Babeckiego ucapił nieznacznie i rozkazał krótko:
— Pilnuj się mnie — trzeba umykać,
— Józinku, de przecież serce, nie człowiek. Nie słyszałeś chybal
— Bodajś się zadławił!
— Wygadało się — lecz toż widziałeś: tamten mnie poznał, a on tak sobie, aby machnął! Kapitan-szwoleżer! Z takim strach, jak gładko!
— Przyjrzyj mu się! Zobaczysz, że nam kostropato zrobi, nie bój się!
— Myślisz?...
— Że cię zdegradują!
— Jezusieńku, de rodziciele...
— Cioteczna prababka ci się przyśni!
— Ratuj braciaszku!
— Nie wyj! Mnie się pilnuj! W nogi! Za mną!
— A Wańka?
— Temu głowy z karku nie zdejmą!
Zamęt, spowodowany tłumnem już wychodzeniem gości, zdawał się sprzyjać zamiarowi Stadnickiego. Porucznik uszedł nieznacznie z oczu Załuskiemu i chyłkiem do antykamery zmierzał. Babecki postępował za nim — gdy naraz ktoś ujął lekko imć pana Józefa za ramię.
Stadnicki obejrzał się — tuż obok stał Skrzynecki.
— Miej się waszmość na baczności: warta przed bramą! Żart był za gruby! Czekają na was!
Imć pan Józef zatrząsł się z przerażenia, bo w oka mgnieniu zrozumiał, że nietylko za świadków będzie odpowiadał, lecz nadewszystko za chryję w winiarni i pobicie. Zresztą, nie tyle on, co Babecki, którego sądem po-lowym mogą skazać.
— Panie kapitanie...
— Ostrzegam! Ryzykant z waszmości! — odrzekł Skrzynecki i odszedł.
Babecki przysunął się do porucznika.
— Józinku, de pomykajmy!
Pan Józef splunął z obrzydzeniem i wsunął się do antykamery, kędy, w?śród zgiełku, służba płaszcze podawała gościom.
Drzwi na podjazd były otwarte naścieżaj. Stadnicki spojrzał ku wolnemu przestworowi i do ściany przycupnął — w dali, za podjazdem, spostrzegł karabiny...
— De chodźmy! — nalegał Babecki.
— Milcz, do pioruna, bo cały stąd nie wyjdziesz!
Wachmistrz uszy stulił z płaczliwym westchnieniem.
Stadnicki zaś jął zaglądać, szukając, aby gdzie do czeladnych izb wyjście znaleźć. Z antykamery na prawo była izdebka służbowa. Porucznik bez wahania wpadł do niej, mniemając, że znajdzie tu dalsze przejście — lecz izdebka była wąską szyją, ogrodzoną czterema ścianami, a oprócz jedynych drzwi miała małe a okratowane mocno okienko.
Porucznik chciał zakląć siarczyście, ale urwał w połowie pierwszej sylaby — zdumiony widokiem, który mu się przedstawił.
W końcu izdebki, przy stole, zastawionym szklanicami, siedział Wańko, obrócony plecami do wejścia, i prawił zawzięcie do dwóch pochylonych ku niemu, a uśmiechniętych drwiąco hajduków.
— A ja wam każę, sobacze syny, żem pan i szlachcicl Starykoń jestem! I Bełtowicz! Jego wielmożność kazali... nu, Józio kazał... a tam zębów nie szczerz, głuchy jesteś, psiamać!... Srogo przykazali! A moja rzecz słuchać! I tak panem został!... Mnie co! Służba! Był w grenadjerskim, był w auslrjackim, był w woltyżerskim, no, tak można i w szlacheckim!... U nas tak! Carrambn, i ot masz!
— Chude państwo! — zaśmiał się hajduk.
— Tobie prawo słuchać... Jego wielmożność chcą chudego, jest chude, trzeba mu będzie tłustego, będzie tłuste... Ot wam gadać... Choć Sidor sławny był gefrejter, preobra-żeniec zakamieniały, a w „fryndenładzkim“ rozerwało! Nu, bo ja widział... a co ja widział, to nie wam, bałwanom! Ot, choć Zamość...
— Wańka! — huknął surowo porucznik, który właśnie był na ten punkt perory trafił.
Wańka porwał się z za stołu.
— Co tu robisz?
— Zaprosili, proszę... Józiu... Dobrem słowem ^ sam jego wielmożność, sam pan kapitan zaprosili.
— Stadnicki rzucił okiem po zmieszanych nieco hajdukach i, tknięty nową myślą, rozkazał krótko:
— Babecki — zamykaj drzwi... podeprzej! > — Józinku... — Ani słowa! Słuchaj, co powiadam, bo cię w łańcuszki chwycą!
Wachmistrz z rozpaczliwą determinacją spełnił polecenie... Stadnicki zakasał rękawy i skinął na Wańkę.
— Dalej, bierz tamtego za gardziel! A ja tego! Żywo! ściśnij mu aby na trochę!
Wańka bez namysłu spadł na wskazanego mu hajduka, Stadnicki zaś załatwił się z drugim. Hajducy, zaskoczeni niespodziewanym napadem, nawet pomyśleć o obronie nie zdołali, gdy już ich powalono i zdławiono.
Babecki trząsł się z przerażenia pod drzwiami, nie rozumiejąc napadu. Stadnicki atoli czasu nie tracił. W powietrze uniósł niemal trzymanego hajduka i jął pośpiesznie rozbierać go z barwy a napominać Wańkę, aby poszedł za jego przykładem.
Operacja trwała krótko. Stadnicki rzucił Babeckiemu barwę.
— Przebieraj się! Dalej, nie racz ślepi! Chwili niema do stracenia! Wańka, rzucaj kontusz! Niech ci nie powtórzę!
Babecki i Wańka z gorączkowym pośpiechem zaczęli się odziewać — Stadnicki zaś równocześnie stroił jednego hajduka w zieloną bekiesze, a drugiego w kontusz imć pana podczaszego.
Zamiana poszła szybko. Zanim pan Józef skończył operować poturbowanych hajduków, w izdebce już stali dwaj nowi hajducy w osobach wachmistrza i Wańki.
Stadnicki zaciągnął pasy swoim ofiarom i odrzucił ich, niby snopy siana, w róg izdebki — zaczem roześmiał się raźno.
— Widzisz, Babo — namby tak należało uczynić! No nic. Diabła zje imć pan Załuski!
— De co teraz?
— Nogi za pas, pędź do kwatery po manatki i w nogi ’do rodzicielów!
— Józinku! Tylko... tylko, jak kapitan do audytora da znać?
— Drwij z tego, co będzie — bacz, co jest! Zmiataj, mówię! A ty, Wańka, wracaj do domu, pani kapitanowej Niewodowskiej z oka nie spuszczaj, dzień i noc pilnuj! Gdzie ona, tam i ty!... Rozumiesz?
Wańka łypnął z przejęciem białkami.
— Rozumiem, proszę wielmożności!
— I nie będziesz paplał o tem, co się stało.
— Nie będę!
— Zamknij gębę!
— Według rozkazu.
— Baba! Otwieraj drzwi i na lewo na podjazd — żeby dymu ani popiołu nie było! Puszczą was — ani chybi!
Babecki odsunął potulnie zasuwę.
— A... a ty, Józinku?
— Co ja! Co tobie do mnie!
— De... opuścić cię, samego na chryję zostawić... żutko!
— Żutko... według rozkazu! — wybuchnął z impetem Wańka.
Stadnicki obruszył się.
— Co wam do tego — słuchać! W nogi, razem z żółtkiem, bo nie lubię, psiamać!
Bas groźny porucznika nie dopuszczał opozycji. Babecki uścisnął dłoń Stadnickiemu i dał znak Wańcć, aby szedł za nim.
Pomysł przebrania świadków okazał się znakomitym. Stadnicki ledwie oczom własnym wierzył. Babecki z Wańką wyszli na podjazd i utonęli na chwilę w ciżbie służby. Zaczem, nie zaczepiani przez nikogo, podeszli do okrato-wanej bramy, otarli się prawie o stojącą wartę i znikli w perspektywie ulicy.
Stadnicki odetchnął, zaciągnął chustę na szyi, szarpnął z fantazją bokobrodów i zawrócił spokojnie na pokoje gościnne.
W pokojach tych, prócz służby, uprzątającej resztki z odbytej uczty imieninowej, już mało kto z gości pozostał. Imć pan Józef nie zwracał uwagi na te widoczne znaki do odejścia. Rozsiadł się wygodnie w zamaszystym fotelu i klasnął na najbliższego pokojowca.
— Hej, macie wy alikant?
— Alikant?
— No, więc muszkatel możel Kwaśno mil
— Proszę waszmość pana właśnie...
— Co właśniel Do szafarza ruszaj!
— Kiedy piwnicę zamknęli już.
— Więc niech ją otworzą, rozumiesz? Równaj się, carrambal
Pokojowiec skurczył się potulnie i wybiegł powtórzyć życzenie. Upłynęła długa chwila, zanim ustawiono przed panem Józefem omszałą butlę.
Porucznik nie ocenił nawet trudów, podjętych dlań przez szafarza.
— Guzdrały, ślamazary! Na cztery wiatry bym po-rozpędza! taką służbę!
— Proszę waszmość pana — odrzekł z jjizekąstm sza farz. — Zamknęliśmy loszek, ponieważ wszyscy prawie się rozjechali.
— Prawie! A cóż ja, psia?
— Waszmość pan...
— Kiep jesteś! O jednem pamiętaj, żebyś loszku mi nie zamykał, bo tobą drzwi otworzę!
Szafarz umknął na to wezwanie. Służba usunęła się, szepcząc między sobą.
Stadnicki tymczasem nalał sobie tęgi kielich wina i jął je popijać powoli a drzemkę odprawiać.
Na tem raczeniu zeszedł go Załuski. Kapitan szwole żerów był chmurny i sztywny.
— Mości Stadnicki! — rzeki zimno. — Późno!
— A, kapitan dobrodziej! Prawda, że późno — lecz w takiej gościnie czasu zgoła się nie czuje.
— Lecz, ten mimo to, upływa.
— Bierz go licho... Przedni napój. No — może kropelkę... w pojedynkę chyba mi nie każesz.
Załuski szarpnął się.
— Wićpan nadto łaskaw. Muszę do księcia ministra na pokuje.
— Hm... nie spostrzegłem. Prawda, imć pan kapitan w wielkim mundurze... A jakże łapka? Bo moja nic, nawet mi farbować przestała.
Załuski pozieleniał z gniewu.
— Muszę jechać. Dlatego muszę odmówić sobie honoru zatrzymania go.
— O, nie czyńże sobie kłopotu! Jedź, panie kapitanie — z całego serca zaczekam.
— Co, jakto?
Stadnicki pogłaskał jowialnie flaszę.
— No, tej mi starczy do licha... Przedni trunek! W Hiszpanji takich nie pamiętam, a powiadają, że to niby najsędziwsza muszkatelów ojczyzna.
Załuski osłupiał na to oświadczenie. Porucznik zaś mrużył oczy, uśmiechał się i gładził bokobrody.
W kapitanie wszystka krew zagrała.
— Mości Stadnicki! Czas, byś żartów zaniechał. Trzeba mi do księcia!
— Nie zatrzymuję — pojmuję, że trzeba! Niech waszmość się o mnie nie turbuje!
— Nadużywasz cierpliwości, że nie powiem... gościny!
— Taka natura. Wyzwałeś mnie, potem na gościa promowałeś, a ja mam już taką nalurę, że, jak mi kto, psia, do serca przypadnie, tedy przypominam sobie, że gdy gość w domu Bóg w domu, i już gościa ad libitum symuluję.
Kapitan, na to niespodziane zakończenie, zagryzł do krwi usta.
— Tedy acan zamyślasz zostać?
— Ano tak, zaczekam sobie.
— Wrócę o północy.
— Bodaj i nad rankiem, alboż mi nowina! W ręce pana kapitana!
Zimna krew Stadnickiego do ostateczności doprowa dziła Załuskiego.
— Cale niepolitycznie instalujesz się u mnie, wasze. Zapominasz widać o dyshonorze, któryś mi wyrządził!
— Co było to było.
— Sapristi! Jeszcze nie zdałeś mi waszmość porachunku ze świadków, którychś mi przywiódł.
— Cale grzeczni.
— Dla acana, co snać niewiadomo skąd do indygenatu się przypisujesz. Wisielaki takie pod moim dachem! Ucie-kiniery z wojska! Ten Babecki i ten drugi...
— Parol, że zuchy! Babeckiemu, mości kapitanie, nie przymawiaj, bo w jednym pułku z tobą chodzi, a legję dźwiga nie na paradę. No, a Wańka też chłop sprawny; buty czyści, lecz żebyś go był pod Zamościem zobaczył...
— Hola! Sam tu do mnie! Służba, do kroćset!
Na to wołanie gromada pachołków zbiegła się i otoczyła Stadnickiego. Porucznik, jakby ich nie widział, uśmiechał się jowialnie, oczy zmrużył i, cmokając wino, na fotelu się rozpierał.
— Franta chcesz mi udawać acan! Do rzeczy! Gdzie twoi kompanowie?
— Niema ich? Musieli przecież na wychodnem za poczęstunek waszmości n atencję złożyć!
— Myślisz, że dano im ujść? Za daleko wasza kpina zaszła!
— Możebyś waść kazał sobie zluzować bandaż?
— Brać go! — zakrzyczał Załuski na służbę.
Pachołcy poruszyli się. Stadnicki skrzywił się i zwró-. cił do najbliższego z pachołków, który ku niemu szedł:
— Czekaj! Jak ci na imię? Nic! Idź, uważasz, do imć pana kasztelanka Józefa Załuskiego i powiedz, że mi pod jego dachem gwałt chcą zadać... Buszaj żwawo!
Na to odezwanie Załuski stropił się i dał znale pachołkom, aby odstąpili; zaczem ozwał się surowo:
— Pod moim dachem włos z głowy ci nie spadnie, lecz nie myśl, abym acanowi lub jego znajomkom darował, Konsoluj się, póki wola!
— Mocno obligowany za gościnę!
Załuski splunął ze złości i wyszedł.
Stadnicki odsapnął z uczuciem ulgi i aż samemu sobie się zdziwił, że mu starczyło siły na ów spokój, z jakim zniósł przymówki Załuskiego. Toć jeszcze nic podobnego w życiu go nie spotkało. Et, gdyby to jedua sprawa z Za-, łuskim, gdyby nie obawa, że na odwachu mógłby być poznanym i za chryję z tamtymi osadzonym, gdyby wreszcie sam był, gdyby kapitanowej Niewodowskiej parolu nie dał, spróbowałby szczęścia, nawet z tą okaleczoną łapą. A tak dławić się musi i sposobności patrzeć.
Porucznikowi zrobiło się gorzko nawet przy muszka-, teli. Komnata, w której się rozsiadł, opustoszała zupełnie] prócz kręcącej się jeszcze od czasu do czasu służby, żywego ducha nie było widać.
Stadnicki przesiedział tak kilka godzin w jednem miejscu. Wreszcie podniósł się i, niby niechcący, wyszedł do antykamery i wyjrzał ku podjazdowi. Warty nie było, lecz za to czterech drabów stróżowało u wyjścia na ulicę.
Porucznik zaklął siarczyście i powrócił do fotela, lecz tu służba zdążyła poczynić zmiany. Mianowicie drzwi boczne pozamykała, uprzątnęła kanapę, powynosiła sprzęty, zwinęła kobierce, i zamieniła wykwintny salonik na pustą komnatę, z której jedyne wyjście prowadziło do an-. ty kamery,
Stadnicki zrozumiał, że plan musiano ułożyć, aby mu gościnę obrzydzić, postanowił atoli do ostatka wytrwać. Rozsiadł się znów na fotelu, pociągnął muszkateli, objaśnił świecę* którą mu na stole postawiono, i lak zdrzemnął się.
Gdy po upływie dłuższego czasu imć pan Józef otworzył oczy, postrzegł przed sobą zgiętą w pól postać szafarza.
— Co? czego? — mruknął zaspany Stadnicki.
— Noc, proszę waszmości,
— I cóż z tego?
— Może waszmość każe się odwieźć? Kałamaszka pana starościca czeka.
— Dziękuję acanowi, nie Irzeba.
— Bo... bo właśnie pora na spoczynek.
— Niech pora! Tu mi cale dobrze tymczasem.
— Tylko... że posłania nie mamy.
— Nie trzeba — dam sobie rady!
Szafarz z zafrasowaną miną oddalił się. Porucznik pokrzepił się muszkatelą i znów wybrał się na nowy rekonesans — drabi stali wciąż przy bramie wjazdowej.
Stadnickim pasja wstrząsnęła. Pilno mu było do domu wracać, z kapitanową Niewodowską się naradzić, a tu, oczywiście, w pułapce go trzymają i czają się jeno, aby go na ulicy chwycić i na odwach odstawić!
Ta myśl jęła coraz silniej nurtować porucznika. Poczucie niemocy odejmowało mu spokój, podniecało zawa-djacką fantazję.
Najniespodziewaniej szafarz zjawił się po raz wtóry. Stadnicki aż zębami zgrzytnął.
— Proszę waszmości... przychodzę według rozkazu.
— Powiedziałem!
— Bozumiem... ale tu będzie niewygodnie, Owóż kazałem się zakrząlnąć, i jest posłanie!
— Hm... to dobrze. Dawaj je tutaj!
— Jest, tylko trzeba waszmości pójść do kamieniczki obok.
Porucznik odgadł nowe siuia.
— Zostanę tu!
Szafarz skłonił się potulnie. — Waszmość daruje, to jeno przez zachowanie.
— Schowaj je dla kogo innego. Wina!
Szafarz uśmiechnął się chytrze.
— Duchem będzie!
Stadnickiemu nie podobała się ta gotowość. Szafarz odlali! się pośpiesznie i powTÓcił niebawem z pękatym a omszałym mocno gąsiorem. Porucznik zmierzył okiem objętość gąsiora, chlupnął wino, a poznawszy ciężar trunku, nachmurzył się. Szafarz pośpieszył rozproszyć oczywiste niedowierzanie.
— Maślacz, proszę waszmości, rzetelny. Konfederacki!
— Dawaj acan drugi kielich! Zobaczymyl
Szafarz spełnił bez namysłu rozkaz.
Porucznik nalał dwa kielichy; większy podsunął szafarzowi i rozkazał oschle:
— Pij acan! Zdrowie imć kasztclanica dobrodzieja!
Szafarz się wzbraniał. Stadnicki natarł na niego, wresz-. cie mu zagroził przemocą. Szafarz uległ zwyciężony.
— W ręce acana! Do dna, do dna! Tęgi trunek!
— Konfederacki! Nic, dawaj kielich!
— A gdzie, proszę waszmości, nie przystoi!
— Aby pustem dnem łyska!! Musisz!
— Prawdziwie, waszmość pan łaskaw...
— Zdrowie imć pana kasztelana dobrodzieja!
— Nieboszczyk!
— I cóż z tego? Supponujesz acan, że człeku w niebie zdrowia rzetelnego nie potrza?... Do dna!
— A waszmość pan? — ozwał się szafarz, któremu trunek zaczął dodawać odwagi.
— Ja... ja nie mogę tyle, co acan, bo imć kasztelana nie znałem, a tyś pewno już u niego służył.
— To się wie. Ba, jako żywo! Kasztelan dobrodziej...
— No a jejmość pani kasztelanowa?
— Zacna niewiasta... Tylko... bo trzeciego ani myśli!
— Trucizna?
— Niby nie trucizna, a trucizna!
— He, be! Chciałeś mnie, tego.,, niby ululaćl
— A... a... gdzieżbym śmiał!
— No, no aby trochę... Co, hę?
— Waszmość uczciwy człek... no, trochę!
— Widzisz, urwisie stary! Pij!
— Uf, gorącość aż zdejmuje!
— Wilgotno na dworze. A tym drabom się kuczyl
— Drabom?
— No tym, wiesz, co to czekają.
Szafarz roześmiał się serdecznie.
— Trudno mnie zjeść w kaszy, co? Czekają!
— A niech czekają...
— Acana na mnie nasadzili... W ręce! Tak-że mi źle życzysz?
— Najlepszego. Ale co ja, dalipan, to nic... Służba! Powiadają: z oka go nie spuszczaj! Tedy nie spuszczam — co mam robić?... Piję, no, bo człek chamem nie jest, aby zacnego trunku odmówił — ale, co oka, nie spuszczam! Imć pan kasztelanie może na świtaniu wróci i zaraz, tego, po swojemu, do raportu wezwie. Cóż — powiem! Wszystko, jak się patrzy!
— A ten Iwończanin?
— Phi! Fines, proszę jegomości. Oczko w głowie! Za masztalerza jest, a czuj duch — on u nas wszystko! Bo myśmy, aby teraz do Warszawy zjechali, niby na święty Józef, ale co Iwończanin, wszędzie za kasztelanicem... Imć kasztelanie, niema co, dobry pan, jeno gwaltownik. Okrutnie go dziś dojęło, gdym hajduków, tych tam w izbie służbowej, pokazał — to aż zębami zgrzytał!
— Hajduków?
— Bo niby ci dwaj, co z waszmością przyszli, szpetnie nam ich poturbowali i umknęli. Cyrulik się aż kiwa przy hajdukach. Despekt!
— Patrzaj — nic o tem nie wiedziałem! Pij-że acan, pij!
— Piję... Niesłychana konfuzja! Bo to nawet nikczemnego rodu! Iwończanin jednego znał. Szaraczyna-żołnierzyk, niepewnego klejnociku. Myślałem, że na waszeci się skrupi. Żebyś mu gościną nie zajechał, na postronkiby wziął... Hm! Ale i tak się jeszcze nie skończyło — ho, ho!
— Jak wam na imigg
— Mateusz.
— Pijcież, panie Mateuszu. No, nie lubięl
— Piję akuratnie... Przykazanie jest surowe!
— I chwyci wam serca?
Szafarz westchnął płaczliwie.
— Go robić? Przykro zacnemu kawalerowi wstręty czynić, albo zgoła się na niego czaić.
— Panie Mateuszu — poczciwie mówicie, psia... Przypadliście mi! Za wasze!
Kłaniam pięknie... bo to i mnie samemu nijako. Póki człeka nie znasz, to ci się rarogiem wydaje, a gdy rozgryziesz...
— Muszkatel!
— O... o... akuratnie — muszkatel!
— Jakże tedy z drabami, hę?
— Niby z tymi?
— Aha! No, bo przecież nie imaginujesz sobie waćpan, abym chciał kwaśnej gościnności imci pana starościca nadwerężać!
— Hm, pewnie!
— Wyjść zaś, to chwycą... i chryja gotowa.
— Według tego właśnie jest przykaz.
— A gdyby drabom po kusztyczku?
Szafarz, mimo widocznego już podchmielenia, rzucił się na stołku.
— Waszmość sobie dworujesz! Kasztelanic-by mi nie darował!
— Także-to łacno na tarmoszenie chcecie mnie wy-: dać?
— Oo!... Tarmosić niema przykazu. Aby jeno do lamusa, co jest naprzeciwko pod dworkiem, zaciągnąć i do komendy zawiadomić.
— Bodajś skisł!
— Waćpan co powiadasz?
— Nic, psia! Tylko, że kusztyczek drabów by ułagodził... boć szpetna rzecz dla szlachcica być wleczonym przez takich!
Szafarz przyznał rację panu Józefowi, lecz na częstowanie stróżów zgodzić się nie chciał. Stadnicki atoli za &zwolożoiowi© ttwardji 10 145 wygranę nie dał i póty perswadował a przepijał, aż imć pan Mateusz nosem fyrknął i machnął ręką.
— Czyń waszeć, rób co chcesz, tylko mnie nie gub! Dwudziesty drugi rok na święty Michał, jak kasztelański chleb jem...
— Widać, psia!
— Hę, powiadacie?
— Dobrze i ten. W wasze ręce!
Szafarz stuknął leniwie kielichem i zaczął mruczeć perorę. Stadnicki podniósł się i, nie zważając na imć Mateusza, wyszedł do przedsionka i stąd na ganek. Tu rozejrzał się, a spostrzegłszy cienie drabów, zakrzyknął surowo:
— Hej sam! Wszyscy czterech! żywo!
Drabi zawahali się, lecz gdy Stadnicki ponowił rozkaz, ruszyli potulnie do przedsionka. Porucznik powitał ich gęsią miną.
— Cóż wy, darmozjady! Gardło trza na was zrywać, hę? Bliżej! Ty, jakże ci to na imię?
— Andrzej.
— Palrzaj, przepomniałem. Za mną i ten drugi, Jan!
— Mówię, psia, wyraźnie — Jan i Andrzej!
Dwóch drabów poszło za porucznikiem do komnatki. Tu Stadnicki przystanął i, jakby namyślając się, dodał:
— Andrzeju! Zawołajcie już i tamtych, żywo! Wy-chodu nie można długo bez stójki zostawiać.
Andrzej skoczył ku drzwiom, przekonany do reszty do rządów porucznika.
— Michał, Walenty! Duchem do jego wielmożności!
Drabi weszli i stanęli pod drzwiami. Szafarz kiwał się melancholijnie nad stołem w takt czkawki, która go nagle chwyciła. Stadnicki przechadzał się groźnie po komnatce i mruczał półgłosem:
— Opój, pijanica! Zawierz takiemu! Szafarz! Będziesz ty miał za swoje! Na cztery wiatry przepędzę! Oczajdusza!
Drabi, słysząc te wyrazy sprawiedliwego oburzenia, wygłaszane w obliczu ich zwierzchnika, spokornieli i ze skupieniem pochylili głowy.
Stadnicki przystanął raptownie przed drabami.
— Widzisz, jeden z drugim, tę nalaną palę?!... Ma być porządek! Imć kasztelanie, jak komu poczciwemu przykazywał! Spił się, jak bela. Wiecie czem? Imć pan kapitan powiada mu. „Mateuszu, mają ludziska po nocy strażować, to im wydziel, przy dniu mego patrona, po kusztyczku“. Nicpoń! Wydzielił, juści, ale sobie! Was tam ziąb może oblatuje — co, może i nie?
— Akuratnie, proszę wielmożności — bąknęli drabi.
— Mówiłem! Nic, macie tu tymczasem. Podzielić się rzetelnie i na miejsca! Walenty, nie gap się, jeno słuchaj. A co wam ten krzywdy uczynił, to wam imć kasztelanie nagrodzi. Już ja mu psia, powiem.
— Pokornie dziękujemy.
— Czekajcież! Pamiętacie przykazanie?
— To się wie — nikogo nie puszczać, każdego chwycić i na postronki! ~ Właśnie! Bo uważacie ten... ten... siedzi precz! Skrył się — więc czuj duch!
Drab, nazwany Janem, trącił w tem miejscu łokciem swego sąsiada, Andrzeja. Porucznik spostrzegł ten ruch.
— Jan, do pioruna, carramba, sacrebleu, bo w gębę weźmiesz! Kto was tu rozpuścił na dziadowskie bicze! Precz wygonię!
— Wielmożny panie! — jęknął płaczliwie drab.
— Milczeć! Jutro się rozmówimy, a teraz marsz na miejsca! Walenty, a tamci stoją?
— Cały pałac obstawiony, nawet od ogrodu!
— Powiedziałeś nowinę! A może się pospali! Weź ze sobą Jędrka i obejdź mi wszystkich i zapowiedz, że ja sam przyjdę zobaczyć! Uszy poobrywam, jak którego na drzemce, na sapce bodaj pochwycę. Żywo na miejscal Sprawicie się dobrze — poczęstunek was nie minie!
Pachołcy skłonili się uniżenie i wyszli. Stadnicki splunął z obrzydzeniem i do szafarza się zwrócił. A był czas po temu najwyższy, bo imć Mateusz, pod wpływem gromkich pokrzykiwań porucznika, otrzeźwiał nieco i niemoc swą zaczynał opanowywać.
— Uważa waszmość... nie uchodzi... a nie uchodzi!
Muszę do nich, bo niby amicja... zgoła... lecz, kiedy mi kasztelanie zapowiedział...
— Stój-no, gdzie sypialnia kasztelanka?
— Sypialnia? Sypialnia jest tu, za alkierzem... ale co przykazu, muszę pilnować, choć mnie rozbiera z żałości...
— Masz klucz od drzwi?
— Mam tu, za pasem. Wszystko mam, ale waszmości nie mogę... choć mnie żałość...
Porucznik, nie zwracając uwagi na sumitowanie się szafarza, wyciągnął mu z za pasa pęk kluczy i jął dobierać klucz do drzwi od alkierza. Szafarz podreptał za nim i swoje prawił:
— Na nic wszystko... Krwawi mi się.. Waszmość rzetelny kompan,.. Niech mnie boleść przyjacielska... Ale draby muszą i ja muszę!
Stadnicki, który był właśnie klucz dobrał i drzwi otworzył, obrócił się raptownie ku nieprzejednanemu słudze, za kark go ujął prawą ręką, potrząsnął nim i, porwawszy w lewą rękę świecę ze stołu, ruszył do sypialni kaszte-lanica.
Szafarz, w żelaznym uchwycie garści porucznika, zdrętwiał z bólu i przerażenia. Stadnicki nie dał mu się opamiętać. Sypialni dopadł, świecę na stole ustawił i rzucił imć pana Mateusza na łoże kasztelanka. Zaczem, niepomny na sa jęty, atłasy a puchy, czem się dało, prześcieradłem, sznurami od perskich zasłon, kołdrą wzorzystą omotał szafarza na bezkształtny tłumok, zasuplał i dopiero odetchnął piersią.
Szafarz stęknął głucho.
— Cicho, bo nie lubię! Śpij z Bogiem! Obaczysz, jak ci kasztelanie będzie tutaj rad. A kłaniaj mu się i powiedz, żeby Stadnickiemu szwoleżerstwem nie łyskał — bo nie lubię, psia!
Porucznik zabrał świecę i wrócił do opuszczonej przed chwilą komnalki, zamknąwszy drzwi na klucz za sobą. Tu nacisnął czapę szafarza, którą był znalazł na stole, otulił się płaszczem w antykamerze i wolnym, miarowym krokiem wyszedł na ganek, a stąd wprost do furty przy bramie.
— Jędrek! — zawołał surowo porucznik, nadchodząc ku cieniom drabów.
— Jestem, proszę waszmości.
— Wszyscy jesteście?
—.Wszyscy!
— Wasze szczęście!... A tu, na prawo, który ostatni?
— < Kuba.
— Dobrze. Oka nie spuszczać! Wiecie, jak się tamci dwaj wymknęli!
— Bogać nie! Toć Kubie ledwie, że ręki nie wyłamali!
— Kubie? patrzajcie!... A na lewo, który ostatni?
Błażej.
Był zdaje się, z Kubą?
— Gdzie — to Kazimierz!
— Prawda... Trzymać się, psia! Będzie chciał ujść, to alarmować i bez pardonu łapać!
— Już on nie potrafi z namil
Stadnicki zawinął się mocniej w płaszcz, wyszedł za furtę na ulicę, obejrzał się, postał i miarowym krokiem skręcił na lewo. Zaledwie jednak uszedł kilka kroków, gdy, w głębi ulicy, zadudnił spóźniony pojazd i mignęło czerwone światło pochodni, trzymanej przez forysia na koźle.
Porucznik postrzegł biały płaszcz i czapę szwoleżerską Iwończanina i wczas przycupnął pod opłotkami pobliskiego dworku. Pojazd minął z impetem Stadnickiego. Porucznik odetchnął pełną piersią i zawrócił do mieszkanka swe-: go na Marjensztadzie.
W drodze opanowały Stadnickiego kwaśne myśli a refleksje. Porucznik wspomniał na Niewodowską i splunął z obrzydzenia ku samemu sobie. Deklarował się z pomocą, niby zaprzysiągł — i dzień cały przemarnował, licho wie, kogo na siebie nie obruszył, że teraz nogi za pas brać i z Warszawy uciekać, zanim go wypatrzeć nie zdołają!... A kto temu winien? Juści, na dobrą sprawę, nie kto inny, tylko gotartowszczyzna! Żyłby sobie spokojnie, jako inni — a tu raz po raz w chryję go wplączą, że potem ani weź! Choć i taki Babecki, szczery towarzysz i poczciwy litwin, siedziałby może sobie oddawna razem z „żółt-kiem“ swojem u rodzicielów — wdał się z Gotartowskim, i ma! Gdzie mu do pułku wracać! Dezerterem musi osta-. wać i koniecl Tfyl A rzetelny z niego był wachmistrz — hć, ho! Lecz Załuski nie daruje! Kasztelańska mość, magnackie fumy, kapitańskie ambicje!... Już się tam pewno ucieszył widokowi szafarza. Niech ma! „Świderkiem“ sobie poniewierać chciał! „Z przybłędą się wdal... mundurem z jakąś tam po karczmach hiszpańskich świecił... Jeden raport Kozietulski skręcił, lecz od drugiego nie wyratuje go sam jenerał...“ Patrzcie pyszałka, cnotkę, nie-winnisia! Rozpiera się w pułku, jak u siebie. Ledwie raczył sobie przypomnieć, że zna dwóch Gotartowskch, co talde same mundury noszą. Niedoczekanie! Ze Stadnickim może skończone, ale z Gotartowskim, nie!
Porucznik, zapędziwszy się w nowoburzącym się w nim rankorze ku Załuskiemu, ani się spostrzegł, gdy stanął przed kamieniczką na Marjensztadzie. Tu spojrzał ku oknom swego mieszkanka, a nie znalazłszy w nich światła, westchnął żałośnie.
— Ot tam, w jego komnatce, Dolores! Główkę do jego safjanowej poduszczyny przytuliła, obozową jego derką się nakryła i dzwoni chrapkami. Kwiatuszek taki, psia, złocisty! A sen dobry, spokojności pełen i zaufania. Toż Stadnicki parol dał, na najświętsze się zaklął, oficerskim honorem się sumitował, niby sercem zagadał — jak tu wątpić! No i wraca ci, carramba, zaprzysiężony rycerz, w gardle mu alikat jeszcze chodzi, w gębie obrzask, łapa naznaczona, odzież potarmoszona — tfy! nie lubię, i ten!...
Porucznik zaklął w tem miejscu siarczyście i, krzesąc ognia, jął powoli na swoje pięterko się dźwigać. Stanąwszy nareszcie przed drzwiami mieszkanka, musnął bokobrody, poprawił czapkę, chustę na szyi obciągnął i zapukał zlekka. Cisza głęboka odpowiedziała na pukanie. Porucznik odchrząknął, wyczekał chwilę i zapukał po raz wtóry. Lecz i tym razem drzwi się nie otworzyły. Stadnicki ponowił pukania i to coraz energiczniej.
— Śpi szelma! Pałkę zalał i na mur chrapnął! Wańka, otwieraj!
Porucznik szarpnął z gniewem za wystający skobelek, aż drzwi zadygotały w posadach, a z muru piasek się posypał.
— Otwieraj, do stu piorunów! Wańkaj sacrebleu! — wolał ze wzrastającem zniecierpliwieniem porucznik, waląc już bez pardonu pięściami we drzwi. Te ostatnie skrzypiały, gięły się, szczękały zamkiem — lecz nie ustępowały.
Stadnicki łomotał bez wytchnienia, że zdawało się, jakby całą kamieniczkę chciał rozwalić. Aż naraz, na górnem pięterku, dał się słyszeć zgrzyt otwieranych zasuw — a w ślad za nim, wraz z błyskiem światełka, rozległ się wystraszony głos kobiecy.
— Na miły Bóg — a tam kto po nocy takie hałasy wyprawia? ~ Dobić się nie mogę!
— Imć pan Stadnicki?
— Imć pani Dobrska?
— Wszelki duch Pana Boga chwali!
— Zasnął mi szelma na mur!
— Zaraz... pozwól waćpan — tam zgoła niema nikogo!
— Hę? Co? — warknął basem porucznik, sunąc na pięterko do pani Dobrskiej.
Ta ostatnia zakrzyknęła aż z konfuzji.
— Daruj waszmość — niech się ogarnę!
— Słowo przecież, do licha!
— Nie mogę, nie mogę, panie kawalerze! Niech się ogarnęi
Światełko na pięterku znikło, drzwi się z trzaskiem zamknęły. Porucznik pozostał sam w ciemni schodowej. Stadnicki próbował klnąć, lecz nagle ochota go odbiegła; słowa pani Dobrskiej dźwięczały w uszach, nie mogąc ani rusz trafić do przekonania porucznikowi.
Po długiej chwili, która się Stadnickiemu wiekiem zdała, drzwi otwarły się po raz drugi — światełko wpadło na schody i ukazało czepiec właścicielki kamieniczki.
— Dać waćpanu klucze od mieszkanka?
— Więc waszmość pani... kiedy WTańka...
— Powiadam, że niema żywego ducha! Już schodzę! Mam klucze, mam!... Siurpryza, co? Lecz pewno dla waćpana większa, niż dla mnie!... Cale nie jestem dzisiejsza, aby mi zbrakło wyrozumienia dla kawalerskich fantazyj; takiej jednak konfuzji od waćpana mieć się nie spodziewałam! Jak ta kamieniczka kamieniczką, nic podobnego jeszcze tu nie było! Nic podobnego! Warta, drabanty jakieś, rewidowanie... Mnie, panie odpuść, wdowę po kapitanie siódmego regimentu, na rozpytki brać, o ukrywanie waćpana posądzać, za pozwoleniem, w moje wdowie gal-gany zaglądać, iżalim sobie gdzie takiego, jak waćpan, frykasu nie schowała. Ho, ho! Tego zanadto! Wolej, niech mi wiatr hula po kamieniczce, niżbym takich miała trzymać komorników... Na całą ulicę kompromitacja! Wstyd — oczu podnieść nie można! I w dodatku — z początku ja z dobrem słowem do oficera. Mieszka, mówię, imć pan Józef Stadnicki, dawniej porucznik, grzecznej familji, Szreniawa uczciwy. Sam, mówię, mieszka, jak na pojedynka rzetelnego przystało — aby draba sobie trzyma, co choć mi sień wodą pozalewać potrafi, ale owszem usłuchany bardzo. Tak mówię — oficer politycznie słucha, aż się w końcu sumituję, że ma rozkaz waści aresztować, tedy kamieniczkę obszukać musi... Rozkaz... Jestem wdową po kapitanie siódmego regimentu, wiem tedy, co rozkaz znaczy. Trzeba, to trzeba! Już otwarte! Możesz się waćpan nacieszyć mieszkaniem! — Niema nikogo! — Powiedziałam!... Na czem to ja stanęłam?... Aha! Otóż idzie oficer ze strażą tuż za mną. Tu, mówię, mieszka.. Drab wasz-mościn nam otwiera — wchodzimy. Rozkładam ręce i tłumaczę akuratnie. Widzisz waćpan, powiedziałam, porucznika niema w domu. Rzetelna prawda! Oficer słuszność mi przyznaje, politycznie się kłania i już chce odchodzić — aż ci tu z ostatniej komnatki wychodzi ta... ta... Mało trupem nie padłam! Oficer mruży oczy, cedzi śmiech przez zęby i powiada: — Taki-ci pojedynek z imć Stadnickiego?... Mnie, jakby kto w gębę trzasnął — zatkało mnie, że ani słowa wymówić!... I dopiero oficer nuże penetrować, damulkę za język ciągnąć a wydziwiać, a do góry nogami cały dom przewracać!... Chce go zaklinać — a on mi się w nos śmieje i łgarstwo zarzuca!... Tak — moim gałganom wdowim nie darowali!... Całe miasto wydziwia, że u Dobrskiej w betach imć Stadnickiego szukano! Na pośmiewisko, na ludzkie obmowy poszłam, bom zawierzyła, bom miała waszmości za statecznego — i zdało mi się, że uszanujesz wdowę po kapitanie siódmego regimen tu, że mi tu obrazy Bożej do kamieniczki nie sprowa-: dziszL.
Stadnicki, oszołomiony potokiem słów pani Dobrskiej, ledwie co z jej przemówienia pojął, cały pochłonięty roz-: patrywaniem kątów swego opustoszałego mieszkanka i panującego w niem nieładu.
Porucznik chodził bezmyślnie z izdebki do izdebki, za-: glądał do każdego zakamarka, jakby szukając potwierdze-: nia dla okrutnej prawdy, którą mu pani Dobrska zwiastowała. Ta ostatnia zauważyła roztargnienie porucznika, lecz zgoła po swojemu je pojęła.
— Pewnie — waćpana to wszystko nawet nie obchodzi!.Waszmości co! Sromem wdowią chudobę okryć, na najgorsze domysły ją wystawić — tobie nic! A przecież się takiego dyshonoru nie spodziałam, a przecież nie osiwiałam, aby... aby... przytyk ludzki już miał mi być obojętnym! Trzy lata za mężem byłam raptem, a dopiero dwa wdowieństwa skończyło się niedawno... O, ja nieszczęśliwa!
Pani Dobrska w tem miejscu jęła pulchnemi a peł-nemi dołków łapkami trzeć oczęta, pociągać noskiem, aż przysiadła na skrzyni w rogu izdebki i chlipnęła z całego serca.
Stadnicki przystanął raptownie, jakby szlochaniem wdowy dopiero zbudzony i, nie uważając na cale wdzięczną pozę właścicielki kamieniczki, ani na jej bose nóżki, łopoczące pantofelkami po skrzyni — zagadnął ostro:
— Gdzie ona? gdzie Wańka? sacrebleul
Pani Dobrska porwała się z miejsca.
— A cóż to, przynajęłam się do niej może?
— Gadaj waćpani!
— Gadaj, proszę! To ci zamorska manjera! Myślisz acan, że tu grubijaństw będę słuchała!... Kwita z komornego i koniec!
Pani Dobrska w tem miejscu zawróciła ku drzwiom, lecz porucznik drogę jej zastąpił.
— Muszę wiedzieć całą prawdę! — huknął Stadnicki takim ponurym basem, że wdowę aż dreszcz przejął.
— Prawdę... prawdę waszmości!.,. O, ja nieszczęśliwa.., aby mi nie czyń uic złego!
— Gdzie ona?
— A, ona... — jąkała pani Dobrska, ledwie tchu mogąc złapać. — Zabrała manalki i poszła!... Juści, miałam ją trzymać! Po rewizji,./
— Co po rewizji?
— Nic. Aby ona do mnie, że niby ten... więc ja jej politycznie, że jej nie mam honoru znać... i poszła! Zebrała się, będzie ze dwie godziny, a może i lepiej!... A ten, niby Wańka, pomagał jej! Mówię do niego, a on tłumaczy, iż rozkaz ma niby razem... To i szczera prawda!
— Dokąd poszli?
— Nie mówili. Musi gdzie do zajazdu... Sama byłam ciekawa, lecz zacięła się.
— Waćpani robota?
— Moja? Niby moja?... Mnie co do niej! Dla mnie mogłaby ją święta ziemia cale nie nosić! Po ludzku nawet rozmówić się z nią nie można.
Porucznik na ławę przed stołem się osunął i głowę na ręku wsparł. Pani Dobrska uczuła znów swroją przewagę.
— Sumienia waćpan nie masz, żeby za to wszystko, com wycierpiała, przystawać jeszcze do mnie! Poszła! Hm — na takiej skóra zawsze tchórzem podszyta. Kiedy kąty opatrywali, to się jak liść trzęsła — a kiedy oficer zapowiedział, że prędzej czy później, a waćpana w tem gnieździe ucapić muszą — to odrazu tobołki zaczęła zbierać... Ho — na mój rozum, to najpierw rzeczy opatrzeć, czy co nie zginęło. U takiej nie kupić! Na pachołka wać-panowego fukałam, lecz co ja z drabem takim poradzę! Gospodarował, jak we swojem, ładował, co chciał. Może go sobie ona do kompanji sama namówiła!... Tfy, obraza Boska! Najgorszego się spodziewaj!
Porucznik odsapnął ciężko, podniósł się i, wyciągnąwszy z kufra jakąś szaraczkow!ą kapotę, zaczął — bez uwagi na obecność pani Dobrskiej — przebierać się.
Wdowa odwróciła głowę ze zgrozą na taką nieprzy-stojność. Lecz postrzegłszy, że Stadnicki najoczywiściej do jakowejś drogi się zbiera — ozwała się pojednawczo:
— Cale to niemile perypetje... lecz i dla mnie bolesne zgolą... Stało sięl
— Gdzie chustka? — mruknął groźnie porucznik.
— Chustka? Była dopiero co. A jest... tu jest. Ale bo waszmość niby zamyślasz gdzie jeszcze? Późno... dobrze po północy. Jabym radziła zostać, wypocząć... tylko, aby nie tul Zapowiedzieli, że wrócą! Bo to niby rzecz o jakiegoś adjutanta sztabowego. Komendant placu nakazał wa-ści, jak szpilki, szukać i sądowi oddać... Trza pomyśleć 0 schronieniu... Ja tam mściwą nie jestem!
— Nie lubię... — mruknął Stadnicki do siebie, porając się z węzłem chusty.
— I ja nie lubię rankoru chować! Tedy — mam schówko za alkierzykiem — dobre schówko. Całe mieszkanie mi kolbami spukali, a doń nie trafili... Jeno, że za alkierzykiem — liczę atoli na waćpanowy honor. Cóż, 1 tak mnie obniosą, że imć Stadnickiego, nie wiedzieć gdzie, u mnie szukali — niechże wiem sama, iż choć za coś naprawdę plotkują... Bo co tu — waćpan za nic zostać nie możesz! Do rana już cię wypatrzą i na odwach wezmą!
Stadnicki nawet sumieniem głowy nie odpowiedział na propozycję serdeczną pani Dobrskiej i zachowywał się tak. jakby jej zgoła nie było.
Wdowa, zrażona milczeniem porucznika, nibyto do odejścia się gotowała, a stroiła minkę nadąsaną — lecz mimo to z coraz większym niepokojem przyglądała się gorączkowej czynności Stadnickiego.
Porucznik istotnie nie ustawa! w jakichś tajemniczych przygotowaniach. Więc, skończywszy się odziewać, zaczął skrzynie a sepeciki otwierać a zamykać, wyciągać z kątów rozmaite rupiecie i przekładać je pośpiesznie, chować do puzderek a przeglądać je i dzielić. Aż w końcu ze stosu różnorodnego swego dobytku małe uskładał zawiniątko, rzemieniem je ściągnął i, namyśliwszy się, po żelazem nabijany sepecik sięgnął. Z tego znów najpierw zwitek papierów wyjął i w zanadrze schował, a potem zeń spory mieszek skórzany wydostał i w pas, pod kamizelą, go sobie przytroczył, lak się przysposobiwszy, czapę na ucho nacisnął a zmierzywszy wzrokiem panią Dobrską, rzucił jej trzy dukaty na stół.
— Zamknąć izdebki! Strzec! Wrócę, do stu par, to się policzymy!
— Co waszmość! Dokąd? Ja acana nie puszczę! Ani się spostrzeżesz, jak cię chwycą! Toć kryminał! Nie bierzże do serca — co było, to było! Poszła sobie na cztery wiatry i koniec!... Nie od dziś mnie waćpan znasz! Krzywa ci nie byłam nigdyl Pomnisz, sam mi przyjacielstwo deklarowałeś! Przecież nie z mojej winy!... Waćpan nie możesz odejść!
Stadnicki ani myślał się tłumaczyć. Węzełek na ramię zarzucił, z za pieca zamorusany kostur dobył, wywinął nim młynka i ruszył ku drzwiom. Tu dopiero natknął się na załamane rączki pani Dobrskiej i jej błagalne spojrzenia.
— Waćpan nie możesz odejść!
— Co? Hę?
— Zostań! Przysięgam ci — chyba po moim trupie pozwolę ciebie tknąć!
— Obaczymy kiedyindziej! Wrócę!... Bywaj mi wać-pani! Z drogi, bo nie lubię!
Pani Dobrska pobladła, w oczach jej łzy stanęły — lecz Stadnicki już nie zważał, odsunął bez pardonu właścicielkę kamieniczki i krokiem pewnym jął schodzić z pięterka.
Wślad za porucznikiem pobiegło światełko, niesione drżącemi rączkami pani Dobrskiej, a za światełkiem tuż podążył odgłos rzewnego chlipania.
Stadnicki coraz mocniej stąpał, coraz hałaśliwiej postukiwał kijem, opatrując po ciemku schody.
— Mości Stadnicki! Panie Józefie — zaklinam waszmości! Cóżem ci takiego złego wyrządziła? — skarżył się łzawy głosik pani Dobrskiej. — Wróć, nie odchodź!
Porucznik był na ostatnim schodzie. Tknięty błagal-nem zawołaniem, przystanął, podniósł głowę ku górze, zastanowił się — aż uderzył energicznie kijem i ruszył na ulicę, przed sień, — Mości Stadnicki! Panie Józefie! — wzywał jeszcze z oddali głosik pani Dobrskiej!
Porucznik żachnął się,
— Nie lubię z babami, sacrebleul — bąknął do siebie pod nosem i zniknął za węgłem domu.
Czerwiec był 18121 Czerwiec przemożny, bogaty za wiesistenu kiśćmi zbóż, strojny złotopromiennem słońcem, chadzający bądź w lazurowej szacie dnia, bądź w szafirowym płaszczu nocy.
Po latach nieurodzajnych, po latach ciężkich zapasów z suszą, dżdżami, ziąbem, gradami — taki ci pau z panów na ziemię sarmacką zeszedł, że człeka takiego byś nie znalazł, komuby on szczodrą ręką me wygodził. Gdzie zimne grunta, tam grzał słońcem, gdzie faliste garby piachu, tam raz po raz siał ciepłymi deszczami, gdzie niziny wodą podchodzące, tam piekł a suszył. A taki był zabie-gliwy, taki pomocy swej nikomu nie szczędzący, że najstarsi dziwili się ludzie,
Czarnoziem, czy piach rzetelny — glina albo szczerk, kamuszczkami dziergany — późny siew, czy wczesny — był nawóz albo-li nie był — płytka orka, czy głęboka — nowina, czy brodata rola — wszędzie, jak okiem rzucił, od Odry po Dniepr i Dźwinę, jeden łan grzebieniasty, kołyszący hardo ziarnistym kłosem, chwiejący kitami soczystych traw, rozkładający szeroko liście jarzyn, ledwie poruszać mogący galęźmi drzew, objuczonych owocem, stężały na ciemne wały zieleni w rozrosłych puszczach, borach, lasach i gajach.
Hej — taki czerwiec, taki rok! Co kosa zadzwoniła po tące, już trawy znów w pas — gdzie ziarno rzucił, bodaj w bruzdę, przegon lub na miedzę zgoła, tam mu dwudziestokrotny wystrzelił ku niebu plon — gdzie kto dziczkowi lada szczep przyłożył, już mu pęd szlachetny trysnął, ba, i w koronę się rozpostarł.
Hej — taki czerwiec był, taki rok!
Nie żal było na przednówku biedować, kiedy oko widokiem takiego bogactwa się cieszyło — bez goryczy klęski ostatnich lat dało się wypominać, na tak sowitą po-glądając zapłatę.
Juści kłopot był, bo jak bez kłopotu wyżyć piastowym dziedzicom na ojcowskiej krwawicy! Był kłopot, jeno ów serdeczny, przytulny, od którego aż skry z oczu wieśniakowi tryskają, od którego podstarości smaga biczyskiem po klepisku, a szlachcic szurga buńczucznie nogami, a jakąś starą piosnkę wymrukuje.
A juści, kłopot był, bo gdzie tyła dobytku w stodołach zmieścić, gdzie z powrósłami bodać nastarczyć, skąd wozów, skąd koni, a skąd rąk do żniw nadchodzących wziąć? Już najciężej było z rękami! Parobczaków jakby wymiótł, co tęższych a sprawniejszych sług po dworach i dworkach ani poświeć, a nawet i młodych dziedziców ani dojrzeć. Jeszcze wody wiosenne nie obsiąkły, pierwszy odzew skowronków nie przebrzmiał, gdy, niewiadomo skąd, gruchnęła wieść o wojnie, gdy z miast a departamentowych urzędów rozleciały się po ziemiach Księstwa Warszawskiego werbunkowe spisy, obywatelskie listy a gorące pisania. Od krewniaków, a rodzonych, co już służyli wojskowo, zamaszyste chodziły epistoły, gowor o na-poljonowych zamiarach szedł od komina do komina, od ust do ust i ogniem palii najostrożniejszych, poruszał do żywego zapały tych, co dotąd bądź gnuśnemu niedowiarstwu się oddawali, bądź nieufnością zajęcze okrywali serca.
Teraz zbrakło zaklęć trwożliwym matkom; uścisk żony, westchnienie kochanki, łzawe spojrzenie dziewczyny traciło moc, nie miało już skuwającej siły, nie zdołało powstrzymać zrywających się za imieniem Napoleona mężów, młodzieńców, wyrostków, pacholąt prawie. Komu rodzicowego odmawiano błogosławieństwa, komu małżonka próg domu ciałem własnem grodziła, komu serca nie stawało na żegnanie — ten nocą. pokryjomu się wymykał, do własnego konia, niby złodziej, się skradał i nikł wśród nocnej głuszy i uciekał, byle lamentu nie słyszeć.
Bo w onych czasach dwa były lamenty, co żołnierza a iobrcgo syna ziemi trawiły a szarpały. Jeden skryły, własny, goniący drogie mu oblicza, tęskniący za strzechą, z i ukochaniem,, za miłowanym głosem, uśmiechem, wejrzeniem, i ten lament był zazwyczaj skrytym, nieśmiało i urywanie dobywającym się z ust u obozowego ogniska, niekiedy kołaczącym silniej na samotnej widecie, na dalekiej placówce. Lament ten żarł serca, odbierał sen, niszczył, orał duszę, a okazać się nie śmiał, głosu podnieść się nie ważył — bo tuż przed nim istotą żołnierza drugi lament targał. Lament tak straszny, tak nadzieją swoją pijany, tak w głębi swej niezmierzony, iż wobec niego nikły rodzicielskie twarze, gasły blaski domowych ognisk, zczezało wszystko, co nie było ze sztandarów, z orłówr, z Napoleona. Lament pierwszy milczał, kamieniał — drugi brzmiał całą pełnią warczących bębnów, dźwięczał w komendach, wył z armatami, szeptem konających się skarżył i sprawiał, że nad niego nie było nic tęższego, nic zawziętszego, nic silniejszego. Ten lament posadami Księstwa Warszawskiego chwiał, ten lament taką hardością łomotał, że niejednym zdał się triumfem, ziszczeniem najśmielszych rachub.
Okrutny lament — zastarzały, wszczepiony latami nie-litościwych wyroków dziejowych. Lament, brzmiący nie-tylko bonapartowem hasłem, nietylko legjońską rozpaczą, nietylko chrapliwem veto limitowanego sejmu — lecz całemi latami protestów, rejtanowych zaklęć, maciejo-wickich okrzyków.
Matka wasza umarła — powiada z nieubłaganą stanowczością śmierć gromadce skupionych u wezgłowia matczynego dzieci. — Fałsz, kłamstwo! — odpowiada z gorączkowym wybuchem gromadka i kupi się około loża, rozgrzewać chce stygnące ręce, na bladych ustach szuka oddechu, w matczynych oczach błysku życia. Umarła! — powtarza kostniejące ciało, — umarła — wyrokują umilkłe pulsa. A gromadka wiary nie daje — wla-snem tchnieniem chce drogie zwłoki przepoić, własnem życiem jej życie wskrzesić. — Ona żyje! — wołają raz po raz zrozpaczone glosy — a wołają jeszcze z taką zapal-czywością nadziei, z taką zaciętością przekonania i wiary, iż zda się, lada chwila otworzą się Niebiosa, aby wymiar sprawiedliwości dać osieroconym, aby wrócić im utra-: coną matkę.
Głusza i mrok.
Lodowaty ziąb śmierci rozpościera się coraz szerzej — ostatni ślad ciepła uleciał ze stężałej dłoni — twarz wieje grobem, oczodoły szukać zaczynają na konturach czaszki chlonąco szyderczego spojrzenia kościotrupa.
A tam, hen, w dali wraz z ostatniem echem dzwonów uleciał ponury okrzyk bólu — żyjel
Takim bólem, takim okrzykiem od lat dwudziestu szumiała i Warta, i Niemen, i Odra, i Wisła.
Lecz na sarmackiej ziemi nie zbrakło i ludzi rozsądku, ludzi trzeźwych, ludzi jasno poglądających, i nie zbrakło takich, którzy, oddawna pogodziwszy się z losem, strzegli jeno ocalonych z minionych burz, czy może na burzach tych wyrosłych fortun i nie chcieli je na hazardy wo-. dzić — ludzi, którzy z nieprzezwyciężoną przekorą innemi zgoła drogami iść pragnęli.
Księstwo Warszawskie najcięższe ponosiło ofiary, naj-: krwawsze składało haracze, pruło sobie żyły, bez wahania oddawało dobytek, ostatni kęs chleba od ust sobie odejmowało — żołnierz i mundur stanowili całą jego troskę serdeczną — każdy reskrypt Napoleona był dlań prawem najświętszem — każdy odgłos bębna, na odwachu pod warszawskimi Bernardynami, czemś tak nieuniknionem, tak nieodwołalnem, tak losowem, że ani mu się oprzeć, ani potędze tej własne swoje bóle przeciwstawić, ani zamarzyć, aby coś na świecie mogło być większem, droż-szem, bliższem.
Tak myślało i czyniło Księstwo Warszawskie — wy-krawek przygodny tylżyckiego traktatu, zaokrąglony w roku 1809 częścią wywalczonej na austrjakach ziemi, gdy równocześnie drzemały i Galicja, i Litwa, i Prusy Książęce, nawet Żmujdź święta.
Serce dawnego olbrzyma zmagało się, usiłowało swym łomotem całe potężne ciało przejąć, najodleglejsze koń-: czyny nasycić, strumieniami wrzącej krwi do skrajnych sił bluznąć, jedno znów krążenie ustanowić — daremnie!
Szwoleżarowio Gwardji lł 161
Śmierć zwykła do nóg się skradać.
A zanim pierś głuszą napełni, zanim ostatnie stłumi tętno, najpierw skrzepem ubezwładni i ręce i nogi, nawet głowę zamroczy.
Takiem sercem dawnej Rzeczpospolitej było Księstwo Warszawskie! O tym skrawku, o tej garstce, o tej cząstce ludu mówiło się onego czasu „les Polonaisa w kilkadziesiąt lat potem już cały lud polski zaczął mówić z pychą i samochwalstwem: „my!“
W bohaterstwie, w poświęceniu się, w męczeństwie garści — naród wielki, rozmnożony, znalazł uspokojenie dla własnego opieszalstwa, zniewieścialości, tchórzostwa.
Potomkowie miljonów, które spały, niczego nie doka-zały, nic nie straciły, niczego się spodziewać nie miały prawa — podszyli się pod tych, co szli, co walczyli, co legli!
Potomkowie tych miljonów ciemnych, głuchych — mieli czoło dowodzić należnej im zapłaty za mogiły Księstwa Warszawskiego.
Wśród plew owoczesnego stężenia uczuć — tu i owdzie zdrowe ziarno tryskało. Prawda, że w szeregach zjawiali się niekiedy przybysze ze stron dalekich, wolontarze z ponad dawnych kresów, lecz tych było za mało, aby bodaj o jednej kompanji, o jednym szwadronie można powiedzieć: Bracław, źmujdź lub Nowogródek. Tak, bo wszystko, co nie było z Księstwa Warszawskiego, wszystko, co nie było z Mazowsza i Wielkopolski — to waliło się w gruzy, tułało po antykanierach rozmaitych rządów, szczerzyło się do rozmaitych benełicyj, a rade było okupić Się uległością.
Owocześni polacy!
Tłum, pijany własnym upadkiem, zdemoralizowany rozbiciem blasku tych, co ich miał za półsłońca, za pół-bożków, za ojców ojczyzny.
Tłum, płwający na siebie śliną hańby, niezgodny, oszołomiony łoskotem, z jaką zawaliły się te wielkie na-pozór, a tak kruche w istocie mury swobód i przywilejów.
Tłum, poglądający po sobie ze zdziwieniem, że sława wiedeńskiej potrzeby nie starczyła już na przerażenie są siadów, że Europa nić pochłonęła śmiałków, co nie uszanowali sejmowych protestów.
Tłum, zbudzony ze snu na łonie zapleśniałej potęgi do twardej rzeczywistości.
Tłum, spodziewający się z dnia na dzień jakiegoś manifestu z Rzymu czy Stambułu, z Wiednia czy Petersburga, co załogi odwoła, Sasa na tronie osadzi i stany na limitowany sejm zaprosi.
Tłum, zamykający oczy i uszy na nowatorskie zawołania; tłum zgangrenowany, a nie pozwalający sobie zgangrenowane części obciąć.
Tłum, z wściekłością poniewierający myśl wszelką, aby jedna dla wszystkich zapadła ustawa, aby brat mógł mu bratem być.
Tłum, z szyderstwem przyjmujący wysiłki dzielnych swych synów, zarzucający im do ostatniej chwili zamachy na swe odwieczne przywileje, a równocześnie zginający potulnie kark przed władzą obcą.
Tłum wrzaskliwy a uległy — hardy a do rozpłaszczę-: nia pokorny — grożący jakiemiś urojeniami, zamorskie-mi potęgami, dziwiący się obojętności świata, czarną niewdzięczność całym narodom wymawiający — a w gruncie tak stoczony, że nie mogący zdobyć się na tę pospolitą wdzięczność, jaką ma pień strzaskanego drzewa! Pień na tym skrawku ziemi zbutwieć potrafi, na którym się począł! rIakim tłumem byli owoczesni sarmaci. Spopieleni, najczęściej strupieszali, a niekiedy rozpłakani i żebrzący po świecie tego, co obowiązkiem ich było wywalczyć.
Fałsz i obłuda wykrzywiły usta wszystkich, którym zabrakło nagle dworu, królewskiego uśmiechu — i rozproszyły ich.
Ile dworów cesarskich i królewskich było, ile tronów, ile majestatów — tam wszędzie garnęły się królewięta Rzeczpospolitej, i tam skomliły, i klęły się i zaprzysięgały wierne służby a zabiegały o lada kość, lada tytulik, lada urzędzik. Co najprzedniejszych rodów potomkom, panom, wywodzących się z nieśmiertelnych imion, zabrakło na-: gle hrabskich koron na rycerskich tarczach. A może za-: brakło wiary, aby cienie przodków starczyły dalej na zachowanie wyszarzanych klejnotów? Dość, że ubiegano się o te korony i z dumą pstrzono niemi skarlałe indygenaty.
Berlin, Wiedeń i Petersburg roiły się od polskich barw — Targowica nie ustawała. Zabiegliwość magnacka dochodziła do tego, że trzej bracia rodzeni trzem różnym dworom służyli, trzy różne składali przysięgi, trzech naraz imali się ołtarzy, a niby trzech próbowali polityk.
Słuchano tu i owdzie cierpliwie obłudnych wynurzeń, wiedziano dobrze, co warte są te wypominane wpływy, które od lat straciły łączność z rdzeniem narodu, niekiedy rzucono datek, a powoli wyzbywano się magnackich dziadów.
Tak trwało do chwili, gdy z poza Apeninów gruchnęły pierwsze wieści o Bonapartowych podbojach; tak było nawet jeszcze wówczas, gdy lawina napoleońskiej sławy uderzyła o mury Berlina, tak było i wtedy jeszcze, gdy saskie herby zawisły na murach Warszawy, a co tęższe serca rzuciły się ku uczynionej wyrwie; tak było nawet, kiedy raszyńskie olchy krwawy chrzest wzięły.
Bonapartego wielbiono, z zapałem oczekiwano go, dziwiono się śmiałkom, co nie wahali się losu swego skuć z jego gwiazdą — i czekano.
Księstwo Warszawskie, które z łona swego rzuciło skry legjonów, które całą falą zabiegło drogę jenajskim zwycięzcom, było odosobnione przez bratnie prowincje, wystawione na zarzuty, że jest tak małe, tak słabe, tak skurczone.
Księstwo Warszawskie było skazane na zagładę nietylko przez swój przygodny, pozbawiony naturalnej ościeni wykrój, lecz nadewszystko przez tych, którzy, po utworzeniu go, tem silniejszych szukali wpływów na dworach, a utopijnemi rojeniami odwodzili oświadczających się za wezwaniami Księstwa.
Księstwo Warszawskie, poza swojemi granicami u najbliższych sobie znajdywało nieufność, przekonanie, że zginąć musi. Przekonanie tak uparte, z jakiem ojciec, prostak, choremu dziecku raz śmierć wywróżywszy, miast je ratowaéj wyciąga mu z pod głowy poduszkę i dech nią tamuje — żeby się nadaremnie nie męczyło. A potem z rozpaczliwem ukontentowaniem dowodzi, że śmierć przyszła, bo on ją już zawczasu... dojrzał.
I cóż więc mogło Księstwo Warszawskie, gdy tyluż prawie liczyło żołnierzy, ilu Polaków służyło pod sztandarami sprzymierzonych przeciwko Napoleonowi państw? Co mógł ułan, gdy przeciw sobie miał takiego samego kość z kości ułana?
Co znaczyła pasja jenerała slużbisly, gdy drogę do zwycięstwa zagrodziła mu taż sama pasja, taż sama służ-bistość na włos nie różniącego się z nim Polaka? Co mogła osiągnąć polityka czterech polityk naraz, co kroku wrogich sobie, ścierających się, nienawistnych? Co i z czego miał lepić Bonaparte, gdy tyluż Polaków miał przy sobie, co i przeciw sobie? Miałże na różnowierczem cmentarzysku zmartwychwstanie obwieszczać? Gdzież było to zaklęcie, któreby ogarnęło i ambicje, i zaślepienie, i miłość nierozważną, i pomruk o dwóch morzach, i zamęt praw, i chaos wyobrażeń staroszlacheckich i wiew rewolucyjnych pogróżek!? Móglże Bonaparte dalej sięgać, niźli żywa, zdrowa miazga polskiego narodu?
A tymczasem Księstwo Warszawskie nie rozumiało nieuniknionego przeznaczenia swego — zresztą, ani śmiało go dociekać — a jeżeli zgadywało gdzie, w szepcie mężów swoich, przyrodzoną swą niemoc, charłactwo, to jeno do tem zajadlejszego sposobiło się konania. Księstwo Warszawskie było tym spragnionym wędrownikiem, co na-szedłszy na pustyni krynicę, chłonie do zapamiętania ożywczy napój, nie zważając, że lada chwila ostatnią wysączy kroplę. Boć ta krynica — to etap; droga przed wę-: drownikiem daleka — im lepiej ochłodzi spieczone usta, tem dłużej wytrwa. I dlatego Księstwo Warszawskie nie miało dwóch uczciwości, dwóch przysiąg, dwóch haseł nad to jedno, co z poza Alp huknęło zajadle — „mocą odbierzemy!“ I Księstwo Warszawskie, szukając daremnie dokoła siebie bratniego odzewu, a słysząc jedynie kunkta-torskie narady a polityczne dziwolągi — ani myślało się nagiąć, ani śmiało bodaj od niechybnego męczeństwa uchylić, bo Księstwo Warszawskie każdg piędzią ziemi swej czuło, że bezmiaru poświęcenia, bezmiaru samozaparcia, bezmiaru bohaterstwa, bezmiaru krwi trzeba — aby z kart historji wymazać bezmiar hańby,
I Księstwo Warszawskie stało się olbrzymem, ośmioma wiekami dziejów targnęło i w pięcioletniem swem zaledwie istnieniu ogarnęło nieomal wszystko raz jeszcze, czem całe Chrobrowe dziedzictwo się pyszniło. Aż zblakły wspomnienia huzarskich chorągwi, aż ugięła się hardość towarzyszów pancernych, aż pociemniały marsowe oblicza hetmanów na starych portretach, aż wypełzły proporce i buńczuki. Tłum imion, tłum nazwisk, tłum mężów świetnym strumieniem uderzył i dzień po dniu pracował na nieśmiertelność, na niepożyty wzór, na zaginionych cnót wskrzeszenie, na świadectwo, że serce ziemi sarmackiej bić umie jeszcze i Grunwaldem, i Kircholmem i Wiedeńską potrzebą, na świadectwo, że w Piastowym rdzeniu niemasz robaka, któryby go stoczył.
Pięć lat istnienia, a pięć lat najspazmatyczniejszych reform, najgwałtowniejszych przewrotów, pięć lat wojen, pięć lat zbrojenia się, gotowania mundurów, furażów’, powoływania rekruta, — pięć lat bitew na przestrzeni od Madrytu i Sierra Moreny aż po Możajsk, — pięć lat rozpaczliwych zaklęć i komend, — pięć lat wydania na pastwę i ofiarę wojsk cudzoziemskich całego dobytku, — pięć lat niestygnącej nadziei, pięć lat szalonego wysiłku.
A potem, gdy Księstwo Warszawskie ostatni pociąg obozowy odprawiło, gdy spodziewało się upragnionej ciszy, zwycięstwa, owoców swego posiewu z ciał najdzielniejszych synów — runęła nań fala nędzarzy, niedobitków, zmiotła ostatnie chleba okruchy, powlokła za sobą resztki starców, zdolnych do dźwigania karabina, i dzieci, i rzucała nimi o gruzy Lipska, nurty Elstery, Auby i Sekwany.
Czerwiec był roku 1812. Księstwo Warszawskie przeżywało chwile nieznośne długiego wyczekiwania. Gorączka rozkazów, gorączka organizacji regimentów, musztry, przygotowań — ustala nagle, a wraz z nią umilkła wieść, która od kilku miesięcy rozpalała umysły, uieskoń-. czonego dostarczała tematu do sporów, gawęd i przepowiedni.
Skończyły się nagle harde oświadczenia „Monitora** — ucichły relacje o panach Caulincourt i Lauriston, ostatnich posłach napoleońskich w Petersburgu — zaginęły nazwiska przedstawicieli rosyjskich w Paryżu, panów Czer-nyszewa i Kurakina — zabrakło nawet szerokich wywodów o przyjaznych stosunkach Metternicha z Księciem Bassano. o tajnem przymierzu ze Stambułem, o wspaniałych rewjach i przeglądach, odbywanych przez cesarza i marszałków.
Coraz mniej kurjerów z Drezna i Paryża przybywało i coraz mniej snać przywoziło nowin, bo milczały gazetki, milczały bębny, zapowiadać zwykłe każdą uroczystszą wiadomość. Jeden zaledwie „Dziennik Departamentowy Warszawski** miesiąc czerwiec rozpoczął mglistym dekretem królewskim o „wkraczaniu i posuwaniu się wojsk Najjaśniejszego Cesarza Francuzów i sprzymierzonych w Państwo Nasze Księstwa Warszawskiego** i o ustanowieniu natychmiastowej składki na potrzeby nadzwyczajne przechodu wojsk. Zresztą głusza panowała — i té głusza nawet wówczas, gdy spadł na Warszawę nowo-: mianowany ambasador francuski, eks-biskup mechliński, Pradt, wraz ze sztabem wytwornisiów paryskich, złożonym z panów Broglie, Bumigny, Aubernon i Pannade. Głusza panowała i wtedy, kiedy Pradt, równocześnie z naj-nowszemi dykteryjkami i dowcipami jął rzucać pierwsze myśli o konfederacji, gdy z pyłu jęto okurzać zeschłą marę w osobie księcia jenerała ziem podolskich, Adama Czartoryskiego, i na marszałka go promować, — gdy nareszcie sam Hieronim Bonaparte, król westfalski, zjechał ze swo-jemi perfumami, naiwną pychą, pustotą i czeredą dworaków.
Głusza panowała w Księstwie Warszawskiem — głusza, a raczej zasłuchanie w oddech miarowy swego własnego kwiatu młodzieży, kwiatu sił, energji i dzielności, który, tuż ponad Wisłą, stał z bronią u nogi i czekał ostatniego rozkazu.
Księstwo ku tej dumie swojej, ku tej ofierze poglądało z rozbawieniem, — ku szeregom swoich obrońców, swoich synów zwracało oczy i milczało; bo już wszystkie słowa błogosławieństwa wyrzekło, całą wiarę swą zlało na głowy pułków, całym swym zapałem przejęło. Milczało teraz, aby odchodzącym trwogi swej nie okazać, aby sercami ich nie zachwiać. Milczało, niecierpliwiąc się, że nie odeszli jeszcze i trwożąc się, żeby już im nie kazano odejść.
Tak trwało aż do chwili, gdy od bram Poznania zer-rwał się piorunowy okrzyk: jedzie! — i o mury Warszawy uderzył.
Napolen stanął nad Wartą.
Dźwignęły się pułki Księstwa Warszawskiego, zarzuciły ze chrzęstem broń na ramię, rozwinęły sztandary — i poszły.
Jękiem odpowiedziało koryto Wisły na ostatnie pożegnalne wiwaty, a Księstwo Warszawskie z nową gorączką jęło się pracy, byle wszystkim żądaniom i rozkazom cesarskim zadość uczynić, a może samemu tylko roztargnienie znaleźć dla swej, goniącej za odeszłymi pułkami, tęsknoty.
Lecz i na tych zespolonych, zlanych w jednem ser-decznem tchnieniu ziemiach Księstwa Warszawskiego były kresowe zaścianki, które choć niemniej ofiarne a gorące — trwały całemi tygodniami w nieświadomości wypadków, a przeto nieraz zgoła sprzecznemi targane były uczuciami.
Takim może najgłuchszym zaściankiem był kąt dawnego Województwa Trockiego — kąt, a raczej klin, wciskający się z jednej strony w owoczesne granice Prus, a z drugiej i trzeciej prący wprost na załom szaro-srebrzystego Niemna, idący od Grodna pod Kowno, aż ku Tylży. Klin ten, który na dość zaokrąglonym konturze granic Księstwa Warszawskiego sterczał ku północy niby roztruhan, stanowił urzędownie część Departamentu Łomżyńskiego, a w istocie był wyrwanym Litwie obszarem. Dlatego zapewne wyrwanym, że Województwo Trockie Niemnem się wpół przepasało, — a może dlatego tylko wyrwanym, że i tak, przy narodzinach Księstwa, zabrano mu już i Gdańsk, i Białystok, i Grudziądzj i Warmję.
W owym kącie, czy klinie, jeszcze pod Rajgrodem jakie takie panowało życie, — lecz już za Augustowem, za taflą Wigierskiego jeziora głusza trwała i martwota. Uo stolicy Departamentu było daleko, do stolicy Księstwa świat drogi — a na dobitek, na ziemi tej prastary panował nawyk, aby w ważniejszej sprawie ku Ostrej Bramie zawracać, a co do Grodna, do Kowna czy Upity, to za lada okazją jechać. Aż tu, jakby kto siekierą uciął — na ulubionych traktach stanęły rogatki graniczne — prastare Kiejstutowe dziedzictwo nie miało dostępu do pnia Gedyminowego.
Mieszkańcy „kąta“ nie narzekali coprawda, że ich do Korony wciągnięto, aleć zawsze zamyślone rzucali spojrzenia na drugą stronę Niemna, który teraz dzielił ich od tego, z czem od wiek wieków ich łączył.
W tej części Łomżyńskiego departamentu takież ’ame, jak i pod Warszawą biły serca — i tu docierały odezwy, nakazy i dekrety, i tu niemało naszyto mundurów, i stąd wybrano nielada rekruta, wysłano co się dało dobytku, grosiwa, żywności, koni i bydła — jeno, gdy nakoniec, cala ta gorączka ofiar ustała, gdy wyludniły się chaty, dworki i dwory, pustka nastała tu okrutna, a głusza śmiertelna.
Z Departamentu licho kto docierał, a dotarłszy, nawet niewiele sam miał do powiedzenia. Ziemie, bliżej Poznania czy Warszawy położone, a obficie traktatami poprze-rzynane, miały choć raz po raz dla myśli swych nowe źródła, dla nadziei pokrzepienia a uspokojenie, bodaj widok z panującego ruchu dokoła — za Łomżą atoli, za Rajgrodem, ustawało wszystko. Tam trwano w nieświadomości, w odrętwiałej ciszy, w daremnem nadsłuchiwaniu.
Od czasu do czasu zaś, jeżeli wieść jaka i gruchnęła gdzie pod Gryszkabudą lub Marjampolem, to i to niepewna, bo najczęściej przywieziona przez żydków, prze-, mycających towary kolonjalne od rosyjskiej granicy, lub ród swój wywodząca ze Stołupian pruskich, z Grodna, z zaniemeńskiego Jurborga.
Markotno więc a cierpko czas płynął w tym kącie. Listy od żołnierzy nachodziły rzadko, a i te pełne nieraz były sprzecznych wiadomości. O wojnie powiadano od kilku miesięcy, naglono do pośpiechu, gwałtowano, a wojny nie było, choć czerwiec całą mocą grzał, okwitał, ostatnie promienie wiosny siał. Co zaś największego nabawiało niepokoju mieszkańców zaaugustowskich powiatów Departamentu Łomżyńskiego to stwierdzany Iicznemi zaklęciami słych, że przeciwległy brzeg Niemna już stalą w słońcu łyska, a po nocy szemrze jakimś przytłumionym chrzęstem. t Slych ten, z początku niepewny, mglisty — rósł w szczegóły, sprawdzał się. Spław na Niemnie ustał — mrowie armji rozciągnęło się i zaległo wzgórza i doliny. Lęk padł na Szaki, Pożajście, Preny i Sereje i zgrozą przejął Augustów, Sejny, Suwałki, Kalwarję, Marjampol i Wyłkowyszki. Wojna nietylko zaczynała się najoczy-wiściej — lecz nadto za pole obierać sobie zdawała połać ziemi między Niemnem a Wisłą, jak za pruskiej kam-panji. Wojna lada chwila mogła przerzucić pontony i żołnierzami zalać cały teren Księstwa Warszawskiego, zalać bez oporu, bez wystrzału. Toć wokół, krom garstki urzędników departamentowych i tu i owdzie formującej się gwardji narodowej, zmuszonej nie gardzić lada cherlakiem — nie było ani jednego regimentu, ani kompanji, ani szwadronu, ani bodaj szlacheckiego czambuliku, gotowego do porwania się na wezwanie zaściankowego Nestora. Toć, co gdzie tylko jaki tęższy a żwawszy był Ko-ciełł, Sołłohub, Giejsztor, Krauczunas czy siermiężny Ka-sakajtys, ten dawno z zaciągami ruszył, o tym niekiedy już i słuch zaginął. W domu zostali starce, dzieci, kobiety, nieco kmieci, trochę niemrawej służby i żydków spora czereda. Komu więc było bronić granicy — komu się opierać?
I potruchleli ludziska w zaaugustowskiej ziemi, a gdy pierwszy popłoch ich odbiegł, jęii pisania do Departamentu słać, do Warszawy samej umyślnych wyprawiać, akuratnie dowodząc, jako tyle żołnierza wystawiwszy, pozbawieni są wszelkiej pomocy a obrony, i zgoła na łup są wydani. Po wyjeździe kurjerów a posłów rozmaitych — dopiero zagadali politycy, a co skwapliwsi do publicznych spraw sądzenia. Trzy dni nie wyszło, aż z gadania tego piorun uderzył w Napoleona — zwalił go z piedestału i obrzucił gradem najcięższych wymówek, żalów, skarg* obelg bezmała.
— Ha — bo i trudno zaprzeczyć, iż sprawiedliwa racja opinjami temi rządziła. Wszak rok cały dowodzono i przepowiadano, jako Bonapartemu dość będzie rękę wyciągnąć a wskazać, aby wszystko przed nim naścieżaj się otwarło, do nóg się pokłoniło i o traktat błagało — jako on już do-< sięgnie i złamie, zanim nieprzyjaciel pierwszą nabije armatę — jako może od jednego widoku potężnego wodza zapadną się mury forteczne, znikną okopy, opuszczą się ku ziemi karabiny, że chcesz nie chcesz, niewolnika setkami wybieraj, dobrem rozmaiłem sakwy ładuj, a pierś do krzyża nasfawiaj. Bo gdzie i komu na świecie takiemu zdobywcy się ostać! Krwią zbroczy, kulami zorze, ogniem przepali, a powiedzie swoją armję, gdzie zapragnie: za lasy, za góry najsroższe, za morza!
Tak dowodzono w zaaugustowskim zaścianku. Aż naraz, niby grom z jasnego nieba. Niemen bagnelami się najeżył, cały wschód tupotem kawalerji jęknął — a zachód tonął w niezmierzonej ciszy, na świtaniu szaro-błękitnem koliskiem zlewał się z mglistymi konturami borów i pól, a u schyłku dnia płonął czerwienią — i milczał.
Daremnie natężano wzrok, daremnie nadsłuchiwano, daremnie aż do Stołupian i Żydkieni docierano na ochotnika — nigdzie odzewu, nigdzie wieści. A tymczasem przeciwległy brzeg Niemna chrzęściał głuchym łoskotem, warczał, szczerzył spiżowe cielska, a jeżył stalowe ostrza.
Ktoś tu i owdzie zaręczał, jako od Rajgrodu ciągnęli, i ponad Niemnem, od ziemi Księstwa, się rozsypali — byli tacy, co się klęli, że wzdłuż Niemna, od Grodna po Kowno, to co staja a dwu barwna chorągiewka łopocze, a 7. poza krzów czapa czworogranna wystaje, a oczy z pod niej aż skry sypią, a na przeciwległy brzeg poglądają.
Nie pierwsze to były bajania i nie pierwsze nowiny. Było ich tyle i tak zawodnych, że żadnym nie dawano wiary. A zresztą, i cóż tam jakieś ulany — co stajanie je-: den — a za rzeką mrowie, armja! Dość jej promy ściągnąć, bab kilka w dno nabić, pali mostowych narzucić i zmieść wszystko, co tylko napotka przed sobą.
I pół czerwca zeszło na wyczekiwaniu, na niepewności, na trwodze, na chwytaniu lada pogłoski za niezbitą prawdę, a plątaniu się w rozmaitych umyślnych i nieumyślnych fałszach, płynących z departamentów i podprefektur, na wzrastającej z godziny na godzinę niechęci ku Napoleonowi za to, że oczywiście na poniewierkę całe Księstwo wydał, i że o najserdeczniej mu oddanych mieszkańcach z nad Czarnej Hańczy, Szeszupy, Szejmeny i Szyrwinty zgoła zapomniał.
Czoła pochmurniały, krzaczaste brwi ściągały się, na ustach gorzkie błąkały się uśmiechy.
— Ani chybi pakt zawrze! — mówili jedni.
— I do Hiszpanji naszych odeśle!... dodawali drudzy.
— Bo i farmazon! — wybuchali z pasją trzeci.
Kotłowało się po miasteczkach i zaściankach, to znów cichło raptownie i milkło tak, że zdało się, iż ludzie tu zapominali nietylko o sprawach publicznych, ale i o ciężkim przednówku i o bogactwie wykłoszonych zbóż.
Tam jednak, gdzie w pobliżu dworek, chata czy mieszczańska kamieniczka miała pod swych dachem wąsala kalekę, gdzie na przyzbie zasiadał dawny żołnierz ciężkie blizny na słońcu grzać, gdzie postukiwały drewniane kule, a na szarym kubraku czy szlacheckiej bekieszy, krzyż błyszczał — tam nigdy nie cichł rozgwar, tam kupiono się, tam każdą nowinę zwiastowano najpierw, tam jej nadawano koloryt, tam komentowano ją i oceniano.
Lecz autorytet tych dworów, chat i kamieniczek malał, znikał, rozwiewał się. Coraz mniej słuchano, coraz więcej mówiono, a jeżeli wciąż eks-żołnierzy szukano, to raczej, aby w osobach ich samemu Napoleonowi cierpkie słowo rzucić.
Weterani bronili się zażarcie, całym impetem stoczonych batalji uderzali w wątpiących, drwili ze strachów, rozpowiadali dziwy, jako Napoleonowi dość konia dosiąść, aby każda moc do nóg mu się pokłoniła, jako u niego w wojsku nie oficerowiet nie jenerałowie, nie marszałkowie, ale króle prawie wszyscy służą. A gdy tych argumentów nie starczyło, to zgrzytali zębami a do bitki z niedowiarkami parli. Mimo wszystkie te zabiegi, mimo całą weteranów gorącość — nieukontentowanie i nieufność rosły, wzmagały się.
Położenie tych niedobitków bonapartowych zwycięstw, tych szczątków ludzkich, wyrwanych śmierci ofiarą do-> zgonnej niemocy lub kalectwa, tych nędzarzy, których je^ dyną nagrodą za poświęcenie była myśl, że służyli sprawie wielkiej, potężnej, a wodzowi wspaniałemu, bohaterskiemu, niepokonanemu — stawało się nieznośnem. Oni tu rozkrzewili i wszczepili płonki napoleońskiego zapamię-. tania, oni, jeszcze z ponad Adrjatyku, imieniem Bonapary tego każde pisanie zaczynali, oni w progi rodzinne przynieśli nowe bóstwo, nowe umiłowanie, nowe słońce, które miało po wsze czasy mroczne kąty rozjaśnić, a ołowiane niebo na srebrno-błękit zamienić, oni nakoniec z calem męstwem i wiarą jakobińskie podnieśli hasła i rozrzucali gruzy szlacheckich tradycyj, szlacheckich przywilejów i szlacheckich uroszczeń.
I jeżeli nie dokonali poczętego dzieła, jeżeli nie stłumili przesądów i nie wytępili ich — to je ubezwładnili, zmusili do szanowania krzyża nawet na kubraku. Aż tu, niespodziewanie, gdy, według ich pojęcia, całe nareszcie miały sprawdzić się wróżby, gdy widzieli się w przededniu swego największego triumfu — wokół powstawał bunt.
Wszystkie te jednak gorzkie rozprawy weteranów, razem wzięte, nie dorównały przejściom, na które był wystawiony imć pan Andrzej Babecki, wachmistrz pułku szwoleżerów gwardji, zażywający urlopu w domu rodziców, w Wyłkowyszkach.
Dwa miesiące już minęło właśnie kiedy to pan Andrzej zarył konia przed gankiem piętrowego dworku i do nóg padl rodzicom. Uciecha była i radość, i łzy, i śmiechy, a dziwowisko takie, że całe miasteczko runęło pod siedzibę imć pana naddzierżawcy dóbr rządowych, a niektóre rozciekawione żydzięta, to aż powpadały do pobli-: skiej Wyłkowyży z wielkiego tłoku a rwetesu.
Hej — dzień to był dla imć pana Andrzeja nielada!
Ani pytaniom nastarczyć, ani uściskom odpowiedzieć, a ot, śmiać się bodaj a płakać, a bodaj ryczeć w głos. Toż już pod Kalwarją, kiedy mu chlop na drodze czapką się pokłonił a bąknął po swojemu: „Tegulbus pagarbilus Jezus Chrystusl“ — to pan Andrzej kiwnął się tak na siodle, że o mało nie zleciał z alteracji, a co odpowiedzieć grzecznie: „Antamżu amżenuju Amen“ — nie mógł, bo mu grdykę coś zatkało. Aż dopiero w Wyłkowyszkachl Co dworek, to znajomek, to chałupa, to swojak, co sklepik, toć sobie żydek pejsaty, chałaciasty, też nie cudzy. No, a dalej rodzina! Danieleszczuki, Łappy, Giejsztory, Sołłobuby, ciotka Anna, wuj Dobkiewicz, proboszcz Kocielł, burmistrz Jeziorkowski, pachołek Stajgajtys — ani zrachować.
Był to dzień. Konnych rozesłano na wszystkie strony — od Majoryszek, do Pustopadziów, do Dworkieli, do Kumiałboli, do Bazyliszek, do Zaruszenia — wszędzie, nawet i do Szełw, i do Wokiszkieli, a choć kwasy były z Gałakauszami i Budzionami, i do tych także. Zaczęło się walić dopiero bryk, kałamaszek, landar a nejtyczanek. A potem — zapusty nie zapusty, stypa nie stypa, wesele nie wesele. W gościnnej komnacie, jak nabił. Imć pan Andrzej pośrodku, na poręczy krzesła zaparty, w wielkim mundurze, legja na piersiach, wąsy na dwa sznurki wykręcone — i powiadał. W komnacie, jakby makiem zasiał — czasem kto westchnie, czasem zaklnie, czasem chlipnie, albo-li odchrząknie, a czasem kielichem mocniej stukuie — a zresztą cisza. Powiadał imć pan Andrzej, ot, jak było, poprostu, co się należało, jako wyszli w siódmym roku, jako w Hiszpanji wojowali, jako potem austrjacką odprawili potrzebę i jako znów za Pireneje wrócili, i jako teraz idą całym pułkiem na Poznań.
Nie był imć pan Andrzej ani kolorystą, ani mocnym w słowie — co widział, mówił, a niczemu nie dodawał ani wagi szczególniejszej, ani zajmować chciał zebranych powieściami, bo mu samemu do pytań było piluo. Ale gdzie!...
Okrutnie w Wyłkowyszkach lud był na słuchanie takie ciekawy. Co imć pan Andrzej wstanie, co tchu mu zbraknie, albo i w gardle obeschnie, to mu ledwie powie-: trza chwycić pozwolą. Kubek mu podsuną i „jeszczel“ proszą.
Panu Andrzejowi aż pot cieknie. Już sam nie wie, coby więcej... Napróżno! „Mów jeszcze o Wagramie!“ — podpowie ktoś z boku. A gromada jeno przytwierdzi i napomni:,,akuratnie od początku!*1 — Niema rady! Imć pan Andrzej mówi dalej. Mówi... A rodzic chodzi między gośćmi, nosem w kraciastą chustę trąbi, a co spojrzy na syna, to mu policzki na banie wystrychają. Puszy się imć pan naddzierżawca — jak się nie puszyć!? Pani Babecka zaś uwija się wokół, do kuchni zabiega, a upatrzy sposobność, to do syna się przysunie, chocia ręką go muśnie po mundurze, a szepnie: „Jędrulek!** Toć nawet Filipinka, sio-sterka, co to u niej i przycinka nie kupić i piołunu nie szukać, a przylgnęła do brata, a wzdycha — osobliwie, kiedy pod Somo-Sierrą tylu kawalerów legio! I pewno, że co poczciwszych. i powiadał tak imć pan Andrzej aż do późnej nocy.
I nazajutrz już na południe najstarszy z Danieleszczu-ków, co to i Dubienkę znał i Puławskiego pamiętał, na snop siana w wasągu kazał się wsadzić, i choć od lat dziesiątka z domu się nie ruszał, a przyjechał i znów kazał powiadać sobie. Z tym było ciężej, bo stary miał swoje patrzenie na wojskową sztukę, bo sam przecież kapra-lował w artylerji litewskiej, gdzie Sapiecha mu kapitanił, a Widinont poruczniczył — ale, po trochu, i Daniele-szczuk się rozgrzał i o racjach dawnych przepomniał, i jeno tabakierką dygotał, a szczękami bezzębnemi kłapał.
Tak dzień następny zeszedł — i trzeci i czwarty, aż nadeszła niedziela. Imć pan Andrzej w pierwszej ławce między rodzicem a burmistrzem Jeziorkowskim zasiadł. Ludu zebrało się, jak nabił. Sołohuby do Mszy służyli, organista bił w organy, że dudy ledwie starczyły, a chłopak przy kalikowaniu ledwie zipał. Ba, bo proboszczowi czegoś pilno było do sumy, do ambony. Dopieroż, kiedy pć schodkach się wdrapał, przeżegnał się, a uciął gromko: „Jan Kazimierz Pac, starosta preński, ten kościół ku czci Najświętszej Panienki pobudował** — a dalej jednym za krętem dawne dzieje, dawne cnoty dć obecnych czasów nawiązawszy, wywiódł, jako w prawnukach widzi onych cnót powstawanie — dopieroż, jak imć pan Andrzej nie obejrzy się, a nie postrzeże, iż kto żyw, ten na niego po-gląda, tak mu jeno kolana poderwało, że runął w ławce z brzękiem ostróg, z pałasza dzwonieniem, i z przerażeniem we własne sumienie zerknął — i zdrętwiał.
Proboszcz tymczasem tak kazanie rozwinął, że w kościele jakby kto Bogarodzicę furkotem ułańskich chorągiewek wyśpiewywał, aż nareszcie trzy Zdrowaś za Napoleona odmówić kazał, potem drugie trzy za tych, co polegli, i ostatnie trzy za tych, co chlubą się okryli, a do dom, z tęsknieniem oczekiwani, zawitali.
I zagrały znów organy i na chórze mocny głos się ozwał, i rozszemrał się znów kościół wzmocnioną modlitwą ludu. A imć pan Andrzej w sumienie własne zerkał i z alteracji wielkiej nawet w piersi się uderzyć nie śmiał. Okrutne też tam rzeczy dojrzał.
Ot — u rodzicielów witają go niby baranka, niby żołnierza bez plamki a wachmistrza szwoleżerskiego, co to i krzyż dźwiga, i prochu się nawąchał, i dwie blizny przywiózł, i samemu cesarzowi się napatrzył, i z marszałkami rozmawiał, a teraz jeno patrzeć, a znów ruszy za poczciwym obowiązkiem, za pułkiem — a on, ani wie, czy już audytor listów gończych nie rozpisał i Babeckiego za dezertera nie ogłosił. Ha, i tak, albo jest — albo, jeno patrzeć, będzie... Kapitanowi z tego samego regimentu burdę wyprawił, przeciw niemu sekundował, nie wiedzieć czego nie nagadał całemu sztabowi, a najgorzej, że się zaparł samego siebie, zaparł się całego pułku i tego munduru, i nawet rajtuzów. I teraz co? Badzimińskiemu w Warszawie się nie zameldował, porucznika Gotartow-skiego porzucił cichaczem, tobołki swoje zabrawszy; urlopu nie ma, do pułku wracać ani myśli, i ot — niech się rozniesie, to nogi zbieraj, a najrodzeńszym oczu nie pokazuj! Nadomiar tu go tak honorują, a przecież on w Hiszpanji jednego kapucyna, co się nań kolbą karabina zamierzył, na dwoje bodaj rozpłatał! Tu mówią „Jędrulku“, a tu dusza zczerniała, że ani na obraz Panienki spojrzeć, bo chyba się odwróci... Takaż rodzicielom pociecha przy-; jechałal
Po tem nabożeństwie imć pan Andrzej sposępniał. Nadrabiał jeszcze miną, ale już nie miał tego impetu ani pewności co przedtem. Wprawdzie, gdy go ktoś dobrze za język pociągnął, to zapominał o sumieniu i prawił — jeno już o sobie słówkiem nie wspomniał, a, przyciśnięty do muru, lada co bąknął.
Postrzegł imć pan naddzierżawca zmianę humoru sy-. na, odczuła ją i pani matka, ale pan Andrzej na zmęczę-, nie spędził i bardziej się zachmurzonej twarzy strzegł.
Czas w Wyłkowyszkach płynął wachmistrzowi szyb-: ko — co dnia w gościnę w inną jechał stronę — co dnia ktoś zajrzał szwoleżerowi się napatrzeć a posłuchać — co dnia było i święto, i sejmik, i jeszcze coś do pytania, i jeszcze do powiedzenia.
Tak nadszedł koniec maja. Pan Andrzej ledwie radę z samym sobą dawał, a coraz niespokojniej ńa burmistrza spoglądał, lżali z „Dziennika DepaKamentowego“ nie wyczyta mu hańby. Położenie stawało się nieznośnem. Na przyjezdnem zapowiedział, iż na krótko tylko się wyrwał z pułku i że lada dzień wracać będzie musiał. Pani matka aż serdecznego płaczu dostała na to oświadczenie. Potem takoż krewniakom a znajomym powtarzał. W domu, przy lada okazji, nie kryli przerażenia, ilekroć wspomniał bodaj o wyjeździe — a naprawdę, ani miał dokąd jechać, ani wiedział, co począć, boć w Wyłkowyszkach zostawać nie mógł. Nadomiar właśnie były słuchy o bonapar-towej armji się rozeszły i zaręczenia, że ruszyła, że nadciąga. Z tego takie nastąpiło rozognienie, iż imć pan naddzierżawca syna do kancelarji wezwał i, uściskawszy go, zapytał uiespodziewanie:
— Kiedy acan zamyślasz do pułku?
Pana Andrzeja mało nie zwaliło z nóg — ale z ro-dzicowego wzruszenia skorzystać zdążył j wykręcił się.
Po tych wieściach nastąpiły dalsze, aż w ostatku przyszła gorycz i uderzyła z całej mocy w pana Andrzeja. Atak zaczął stary Danieleszczuk — za nim szli inni — a cios ostateczny zadał ksiądz proboszcz. Oto przyszedł b/woiożotowio Uw.irdji 1.7 niespodziewanie na podwieczorek, kiedy pan Andrzej w najlepsze bronił cesarza. Rozgwar był tak wiełki, że mało kto postrzegł wzburzenie, rysujące się wyraziście na pogodnej zazwyczaj twarzy księdza. Dopiero kiedy proboszcz przerwał ruchem ręki gotującemu się do opozycji Giejsztorowi, zebrani zdumieli się.
— Pozwól, dobrodzieju, tylko skończę! — upierał się Giejsztor przy swej kolei głosu, lecz ksiądz palcem skinął na pana Andrzeja i zawołał ostro:
— Ja mu powiem!
Zaczem wyprostował się, oczy przymrużył i zapylał surowo wachmistrza:
— Komu acan służysz?
— De przecież... księże do...
— Odpowiadaj — komu?!
— Nam! wszystkim!... i owszem!
— Nie kręć! Djabłem nie wierć, bo nie wywiercisz się od prawdy! — groził proboszcz ze wzrastaj ącem oburzeniem. — Mów! Jakiemu to jenerałowi, jakiemu mocarzowi, jakiemu władcy?
— Cesarzowi Napoljonowi!
Proboszcz potrząsnął głową i wyciągnął z rękawa sutanny papier i, podając go wachmistrzowi, rozkazał:
— Masz — czytaj! Dowiesz się!
— De, dobrodzieju...
— Służysz wyklętemu przez Stolicę Apostolską! A póki służysz, póty pod klątwą jesteś!
Na te słowa — nawet ci, co dla Bonapartego największy żywili zapał, stracili cały rezon. Proboszcz Ko-ciell stał ze skrzyżowaneini rękoma na piersiach i rzecz dalej prowadził po małym przestanku:
— Wyklętemu służysz! Zerwij te łachmany i kajaj się! Bogu dziękuj, żeś się acan w porę dowiedział!
Ciotka Anna aż jęknęła w kącie. Pani Babecka rękami strzepnęła i zakrzyknęła.
— Chyba niepodobna!
— Tak jest! Kanonik ze Stołupian przysłał mi bullę papieską do ogłoszenia w kościele!
— Niemiec] — szepnął ktoś w kącie.
— Kanonik! — poprawił surowo proboszcz. — Kto byt nieświadom anatemy, temu wybaczonem będzie; lecz od dziś ani się waż bodaj imienia wyklętego wspominać!
Pan Andrzej, choć mocno poruszony, nie dał się zbić z tropu.
— Dobrodzieju — de gdzie!... Już dwa lata będzie, jak nam w Schoenbrunnie powiadali o przekleństwie...
— Tedy... acan wiedziałeś... wiesz? — badał gorączkowo proboszcz.
— Ha — cóż mam łgać! Powiadali... ale, że to niby, aby tak sobie papież się na cesarza rozgniewał...
Proboszcz zbladł, jak ściana.
— Wyklęty jest!
W wachmistrzu przekora się ozwała.
— Ktoby tam cesarza śmiał!
— Tedy bulli... bulli nie wierzysz?!
— A tam popatrzysz — cesarz i koniec! Nasze żołnierskie prawo...
— Więc dla acana kościół...
— At, kościół sobie, a cesarz sobie!
Proboszcz zatrząsł się ze zgrozy.
— Takie farmazoństwa heretyckie przywozisz acan do poczciwego domu! Takie nauki chcesz prawić!
— Dobrodziejaszku! — użaliła się pani Babecka.
— Słyszysz, mości Franciszku, syna la?!
Imć pan naddzierżawca wylkowyski, na to wezwanie, głowę zwiesił i bąknął pojednawczo:
— Znów tak zgóry nie uchodzi! Trzeba rozejrzeć!
Proboszcz poczerwieniał raptownie.
— Kiedy taki obyczaj pod dachem tym panuje, tedy kłaniam uniżenie!
Pani Babecka porwała się zatrzymywać księdza, lecz ten ani zważał na zaklęcia i wyszedł.
Po oddaleniu się proboszcza, zebrani spojrzeli po sobie — ten i ów bąknął coś — tamten niby coś wspomniał o urodzajach, a każdy jeno skradał się ku drzwiom.
I od tej chwili cisza głęboka zapanowała pod dachem imć pana naddzierżawcy. Z gości ani kto zajrzał — nawet burmistrz na swój kusztyczek nie przychodził. Po-. smutniała pani Babecka, spochmurniał pan Franciszek, a ciotka Anna aż po kątach popłakiwała. Wachmistrz chodził, jak struty; panna Filipina siedziała nad krosnami i z pasją wyszywała jedwabiem jakieś floresy.
O wojsku, o bataljach, o Napoleonie, o szwoleżerach mowy nie było — a jeżeli kto z domowników nowinę pochwycił, to dławił ją w sobie i ani się ozwał.
Pan Andrzej w tej atmosferze kwaśniał, a jeno z myślami się bił. Rodzice wprawdzie żadnych mu nie czynili wyrzutów, żadnych uwag, lecz równocześnie żadnych nie chcieli słuchać wyjaśnień. A nadomiar pan Andrzej ani widział dla siebie punktu wyjścia. Bo gdyby pogłoski 0 zupclnem wstrzymaniu kroków wojennych miały się sprawdzić — w takim razie, wcześniej czy później, list gończy do Wyłkowyszek dojdzie i do całego zajścia przyda mu miano dezertera; gdyby zaś w?ojna wybuchła, a bodaj, że od pościgu go uwolniła, to znów zostawać u rodziców nie może bez narażenia się na domysły. Wprawdzie mógłby nadrabiać miną i powiedzieć, że akomodo-wał się do przestróg proboszcza i służby cesarskiej się wyrzekł — ale i tu było niebezpieczeństwo nielada. bo nuż po wojnie rozniesie się, co i jak było, nuż prawda na wierzch wyjdzie?! A zresztą wachmistrz nie potrafiłby! Cesarza się zaprzeć, ten granatowy mundur zdjąć 1 gdzie na kancelistę wyjść, czy rodzicielowi zgoła zaciężyć i zostawać, kiedy, kto żyw, wojskowo służy? Nigdy!
Tak dzień za dniem schodził; tak dzień za dniem pan Andrzej czuł, że dawniej miał dwa ogniska serdeczne, dwa przytulenia — pułk i dom ojcowski, a teraz do pierwszego wracać nie śmiał, drugi porzucić musiał.
Wieść o wedetach ułańskich nad Niemnem do desperacji doprowadziła wachmistrza i do stanowczego skłoniła kroku. Pan Andrzej postanowił ruszyć ku pruskiej granicy, w7 drodze zrzucić uniform i w pierwszym natra-fionym regimencie do zaciągu się podać, i bodaj od szeregowca służbę rozpocząć, a rehabilitować w cichości przestępstwo.
Jakoż pan Andrzej nie ociągał się dłużej i, umocniwszy się w przedsięwzięciu, rodzicowi się opowiedział, że wracać musi. Imć pan Franciszek, bez zdziwienia i bez wzruszenia przyjął oświadczenie syna, pani Babecka z ciotką Anną beknęła zcicha, a pannie Filipinie przydługi nieco nosek zwisł bardziej nad haftem.
Wachmistrz natychmiast poczynił przygotowania do wyruszenia w drogę. Siwą kobyłę sam podkuł, obulba-. czenie do ładu doprowadził, zmarudził jeszcze dni kilka, aż kiedy czerwiec dobrze przypieki — padł do nóg rodzicom i jął się żegnać.
Gorzkie było pożegnanie. Bo z krewnych a znajomych nikt się nie pokazał, nikt słowa dobrego nie rzekł, co panią Babecką tak dojęło, że w ostatniej chwili zaczęła nalegać na syna, aby został, kiedy już ten Napoljon lak wielkim jest odmieńcem. Lecz tu niespodzianie imć pan Franciszek veto postawił, żonę ofuknął, a ściskając głowę syna, szepnął mu tylko:
— Tak trzebal Niech bisurman — byle nie opuścił! Niech my obaj w piekle z nim — a niech przecież!... Byle nie paktował, byle już szedł!
Z ciężkicm scrccin wyciągnął pan Andrzej na trakt gąbiński ku Pojeziorom. Nie takiego spodziewał się pobytu u rodzicielów, nie takiego rozsiania. Jużci nie martwiły go wcale te bałamuctwa, rozsiewane o cesarzu, ani wyziębienie sentymentów napoleońskich, ani westchnienia ojca, ani przesądne obawy matki, ani bulla, odczytana w kościółku przez księdza proboszcza, ani całe wrzenie z tego powodu; jeno doskwierało, iż, jak żak, musiał kryć się z myślami, iż okłamał rodzonych, że czapą szwo-leżerską imponował, kiedy już może nosić jej nie miał prawa, kiedy już lam i szewrony zeń zdarto, a, czego Boże broń, krzyża pozbawiono. Et, żeby nie ta zmora, umiałby on im tam do oczu skoczyć a murem stanąć! Cóż, nie stawało czystego spojrzenia — bo nużby kto wypatrzył w niem, że uciekinierem jest, maruderem! Dola! i odwrócił się pan Andrzej ku Wylkowyszkom, powiódł wzrokiem po gromadce bezładnie skupionych domów i domków — stęknął ciężko i ostrogami konia zdzielił. Kobyła aż parsknęła i w bok skoczyła, lecz szarpnięta za cugle, łeb wyciągnęła, chrapy rozwarła, i szarżowrym galopem ruszyła.
Wachmistrzowi czegoś na sercu zelżało. Splunął, za-kląi na Wialmsa, całą piersią chwycił bijącego z pól wiewu i pochylił się na kulbace.
Dwie mile do Wierzbołowa ujechał wachmistrz jednym tchem, aż koma spienił i sam, że był odwykł nieco od siodła, tęgo się zmordował. Ale za to czegoś śmielej poglądał i zgrabniej przyszłość sobie układai... Marudzić nie było czego. Przepadło szwoi’ z< rstwo i koniec. Na zmierzch do Stolupiau tralić, u żydków kurtę jaką i haj dawery kupić — a polem za miaslo, nad staw, przebrać się, a co szwoleżerskiego do wody... Ot, i nie będzie wachmistrza! Ciężko! Ha — wolej z własnej ochoty, niż z audytorskiego rozkazu. No, a niech się pułk trafi, a niech ułani, niech dragoni bodaj — to chłopa sprawnego a znającego służbę wezmą i wtedy jego rzecz do stopnia powrócić! — Nijako od początku zaczynać, kiedy już się własny pluton miało — tęgi pluton — ale trza! Byle już w szwadron się wcisnąć, nie najdą — a tam, kochanieńki, popatrzysz! I tak sianem się wykręcasz — a Stadnicki, biedaczek, za wszystkich odpowiada. Ot, żal! Wstyd to-: wTarzysza samego zostawić — podłość!
Tak rozumując, a krzepiąc się, doclapał się pan Andrzej do rogatek granicznych pruskich, pod Stołupianami, obmyśliwszy sobie, że, gdyby go badać chcieli, uda kuriera, a gdyby nie powierzyli, to płatnie najbliższego strażnika i umknie w pole na przełaj. Na rogatce atoli nietylko nie ważono się doń ust otworzyć, ale, na widok buńczucznego szwoleżera, powitano go ukłonem i rogatkę, bez namysłu, podniesiono.
Wachmistrz, który był się przygotował do nielada rozprawy i pistolety opatrzył, i skałki nowe założył, i prochem je podsypał, i pałasz podpiął do łatwiejszego siągu, aż się rozśmiał z niespodzianki, a obaczywszy podle rogatek wodopój, pojechał doń i na jednego ze strażników skinął. Prusak pośpieszył do wodopoju, żórawia zanurzył i wiadrem w koryto chlusnął.
— Bóg zapłać!
Prusak wyszczerzył zęby i odrzekł po litewsku:
— Daj wam Boże!
— A wy co tutaj?
— Rogatkowy.
— U Prusaków?
— Wzięli w kamasze — nie pytali, komu wola.
— Nóg wam zabrakło?
Bogatkowy znów zęby wyszczerzył.
— Są, tylko nie wiedzieć w którą stronę.
— Nie rozumiem.
— Bo niewiadomo, czy Napoljon od Wylkowyszek przyjdzie, czy od Gąbina. A może wyście od Napoljona?
Wachmistrz poprawił się na siodle i ręką do czapy sięgnął.
— Patrz na tę blachę — tu jest litera — to znaczy Napoljon.
Rogatkowy oczy podniósł z uwielbieniem na blachę.
— Więc już idzie?
—.Tedzie!
— U nas tak ciągle mówią, a nie widać.
— Popraw-no mundsztuld Osobliwą macie rogatkę, myślałem, że będziecie pytali?...
Bogatkowy zniżył głos.
— Taki rozkaz. Wojskowy — to go puszczać zawsze — i tam i z powrotem. Nadejdzie Napoljon, to do honorów wystąpić — nadejdą Moskale, także do honorów!
— Hę... niby jak?
— Taki ma przykaz feldfebel od oberszta... Bo to niby pruski nasz także do kompanji należy, aby panów szlachtę wytłuc.
— Co wygadujesz? — przerwał ostro Babecki.
Rogatkowy usunął się i spojrzał nieufnie na wachmistrza.
— Prawdę mówię. I naszemu ten porządek się naprzykrzył. Pańskie się skończyło, a zacznie się chłopskie — niech aby Napoljon tu przyjdzie!
— Kogóż ty chcesz bić?!
— Moja rzecz — jest tego tutaj zadość, co landratowi woli nie daje, a luda drze do żywego!
Wachmistrza ręka zaświerzbiała na taki wywód, lecz się pohamował, ile, że tuż przed odwachem kręciła się cała gromada żoldactwa — ale oprzeć się nie mógł wzburzeniu i zagadnął ostro:
— A ty coś za jeden?! Niemiec — Litwin — Prusak?!
— Ja jestem ze stołupiańskiego amtu!
Pan Andrzej splunął z obrzydzeniem i konia zawrócił do miasteczka.
W Stołupianach wachmistrz zajechał do ustronnego zajazdu na Gąbińskiej ulicy i tam, zająwszy zaciszną komnatkę, a konia opatrzywszy, żydka gospodarza wezwał i kazał sobie kupca przywołać, coby mu dostatnie ubranie mieszczańskie odprzedał. Żydek gracko się spi-: sał, tak, że tego samego dnia jeszcze miał pan Andrzej wszystko, co mu było trzeba — bo nawet i czapkę, i potrzeby na koma, dla zastąpienia pułkowych, i buty, i kapotę zwierzchnią. lJrzy tej sposobności żydek jeden i dru-: gi próbowali dosyć zręcznie wybadać pana Andrzeja, skąd przybywTał i dokąd jechał — lecz ten zdołał się im wywinąć jakąś bajdą. Zaczem, wymówiwszy się zmę-: czeniem, zamknął się w izdebce, postanowiwszy świtu doczekać, aby niepostrzeżenie zemknąć i, gdy trakt pusty, przebrania się dokonać. r Ledwie pierwsze mroki nocy opadły, wachmistrz porwał się na równe nogi i z desperackim pośpiechem się odział, żydka zbudził, zapłacił, co się należało, i, do konia z tobołkami wybiegłszy, lada jako go okulbaczył i przepytawszy się niby o drogę do Pilkalni, ruszył kłusem przez miasteczko, a dalej ku Gąbinowi skręcił.
Dotąd pan Andrzej wiernie trzymał się powziętego po-: stanowienia — teraz należało mu tylko ustronie jakie znaleźć, zrzucić z siebie uniform szwołeżerski i dalej drogę, niby jakiś mieszczuch, czy szukający zaciągu wo-. lontarz, odbywać.
Poza Stołupianami, droga rozpostarła się w równy, a tęgo moszczony gościniec, rwący wprost ku dali, poprzez wielkie płaszczyzny pól.
Wachmistrz rozejrzał się, a dostrzegłszy o kilkanaście staj przed sobą jakiś wał graniczny, mocną porosły krze-, winą — ku memu począł zmierzać, rozumiejąc, że tam w sam raz znajdzie gotowalnię. W miarę atoli, gdy krze coraz wyraźniej rysowały się a przybliżały — wachmistrz zmienił kłusa ua truchta, z truchta przeszedł w marszo-. wego stępa, aż wreszcie ledwie ze kobyłę nogi wlec pozwolił. lirze, mimo to, wyciągały ku panu Andrzejowi swe długie wiechy i zdawały się rozwierać swe gąszcze. Wachmistrzowi zrobiło się nijako. Spojrzał po mundu-. rze — westchnął, Pomacaj, głownię jgałasza i znów westchnął,
Kobyła stanęła przed krzakami i wykręciła łeb ku wachmistrzowi, jakby pytając o rozkazy.
Pan Andrzej zapatrzył się smutnie przed siebie, a postrzegłszy niedaleko nad drogą olszynę, zmienił raptem zamiar i ruszył ku olszynie, Boć w olszynie zaciszuiej, no i choć trochę, a dalej jeszcze.
Tuż przed olszyną, dogodniejszy się wydał wachmi-. strzowi zagajnik, znów o ćwierć mili dalej nad gościńcem położony. Lecz kiedy i zagajnik się przybliżył, a pan Andrzej, jeszcze chcąc gorzką chwilę odwlec, poglądał, iżali gdzie jakiego gąszczu nie widać — hen, na trakcie, dojrzał ciemny, a kurzawą i mgłą spowity punkt... JNaj-oczywiściej ktoś jechał. Wyboru nie było — bo i słońce już swe pierwsze promienie rozesłało ua skraju nieba i pięło się po nich ku górze. ’ Pan Andrzej szarpnął z desperacją za cugle i w za-, gajnik wjechał. Tu zatrzymał konia na polance, w pobliżu drogi, zsiadł z nieyo i uwiązał do drzewiny. Poczem ściągnął z siodła mantelzaki, rzucił na ziemię z pasją i spojrzał po sobie.
Szkoda mu było tego granatu z amarantem, szkoda! Gdyby mu tale powiedzieli, kiedy do rodzicielów się wy-, praszał, co woli; w mundurze zostać, czy na wytchnie-: nie iść do domu — et, toby diugo nie wybierali Gdzie talii mundur drugi! Strzelcy gwaidji mają nawet i szamerunek suty, i wyłogi ścinane, a ua połach pięknie spięte guzami, ale ani im się równaćl Bodaj czapa — mocna, zawiesista a wcięta! Grenadjerska bermyca ani się do niej umywa! Ta ma i daszek, co oczy chroni, i akselbant ponad blachą sutszy, i kitę białą, puszystą a wyslrzeiistą, że kirasjer, choć ma i koński ogon na hełmie, i szczotkę na przodzie nad płomieniem, i jeszcze czerwony pęczek od lewego boku, tuż około skroni, a nie strzyma! Phi! Taki mundurl Nie mundur, a druga skóra — w ciało wrasta! Taka ładownica białoskórkal Strach, jaka przylepna, była do wszystkiego. Udźwignęła, co zechcesz. Laduuek to ładunek — skaiki dla plutonu to skałki — a żołd to i żołd akurat się w niej zmieścił — a trzeba, to i kontrolę szwadronową można było zasadzić,
Im więcej pan Anrlrzej rozpatrywał swoje wachmi-strzowskie potrzeby, im bardziej całemu rynsztunkowi się przyglądał, tem większa zdejmowała żałość, tem większy smutek, że porzucić musi to wszystko. Ha — toż każda rysa na klamerce a sprzączce metalowej mówiła coś do niego, miała swoją historję, swoje wspomnienia. Każdy skrawek rzemienia tylekroć razy był przezeń pieszczony. A pałasz, jak urodzony do ręki wachmistrza, a pistolety, co je miał po zabitym Sokołowskim, a czaprak, po oficersku, za własny grosz, piękną materją karmazy-: nową podszyty...
Kobyła, uwiązana u drzewiny, zarżała ochoczo.
Pan Andrzej westchnął i mruknął do siebie:
— At, kochanieńki, popatrzysz! Nie wiedzieć, co powiesz.
Kobyła zarżała po raz wtóry, tym razem mocniej.
Wachmistrz otrząsnął się.
— Zachciałaś! Pilno ci! Słój! I ty dymisję weźmiesz!
Koń musnął pana Andrzeja łbem po ramieniu i mund szhikiem zgrzytnął.
— Nu de. żegnaj się z mundurem! Żegnaj! Tfy! Spen-cerek nie spencerek! Szaraczek! Cha, raz koniec! Nie odmienisz!
Pan Andrzej nie namyślał się dłużej i, jak szalony, dopadł mantelzaków i z wściekłą zajadłością rozerwał sznury i z płachty zaczął wytrząsać, zakupione w Stołu-nian^ch, rzeczy.
Naraz tuż koło niego, rozległo się donośne zawołanie:
— W imię Ojca i Syna! Wachmistrz Babecki!
Pan Andrzej podniósł oczy i o mało trupem nie padł z przerażenia — o trzy kroki przed sobą zobaczył dwóch szwoleżerów, którzy nań wprost najeżdżali.
— Jezu! Toż wachmistrz chyba z nieba!? — dziwił się drugi głos.
— Śmierci bvm się prędzej spodziewał, niż was na rekonesansie zobaczyć!
— Hej! No jakże, mości wachmistrzu! Nie poznajesz? Wysocki Tomek!
— I Kulig, proszę jegomości!
— De... de skąd wy? Co wy? — bełkotał nawpół przytomny pan Andrzej.
— Idziemy w szpicy z Fiutkiem! Z Królewca nas o pólnocku poderwali! Za nami Wąsowicz z półkompanją.
— Fiu... Fiu... Fiutek?!
— Fiutowski, panie wachmistrzu — porucznikiem został!
— Pułk pod Toruniem zostawiliśmy!
Wachmistrzowi oczy wyszły na wierzch. Dwakroć poruszył wargami, lecz głosu nie mógł dobyć. Szwoleżerowie tymczasem pozsiadałi z koni i, uwiązawszy je, a lance za strzemiona założywszy, jęli witać wachmistrza, a ręce mu ściskać.
— Ot i szczęście prawdziwa, panie wachmistrzu!
— Może godziny niema, jak wspominaliśmy!
— Z Bielickim ani poradzić!
— Cholernik — na lada guzik — pies!
— Cały nasz pluton stęka!
— A wy tu co, panie wachmistrzu? — — Nic — zagajnik sobie!
— Wypoczywacie? W drodze z urlopu? Dć pułku?
— Nu fam, kochanieńki!
— A pułk tymczasem do pana wachmistrza! Tomek, sięgnij tam w moje olstra! Przepić trzeba! Fiutek ino patrzeć, jak nas dopadnie!
— Fiu... Fiutek! — powtórzył machinalnie wachmistrz.
— W wasze ręce, panie wachmistrzu! Ba, ba, porucznikiem został.
— Fiuuu...tek!?
— A właśnie! Siła nominacji było ze dwa tygodnie temu. Kujawski. Markiewicz, Osiński, Smólski. wszystko oficery! Kiełkiewic.z i Gotartowski Marceli poszli na poruczników pierwszej klasy!
— Patrzajcie, Gotartowski!
— Ba, panie wachmistrzu! W pierwszym szwadronie powiadali rozmaicie. Kozietulski naparł się i o Gotar-towskiego samemu cesarzowi się przvmów’ił! Chodziły słuchy. że go mają z gwardji do ułanów pospolitych przenieść — * a tu nominacja! Załuskiemu kapitanowi mina się wyciągnęła. Nie lubili się z porucznikiem. Kozietulski, dla spokoju, porucznika dał Chłapowskiemu, do drugiego szwadronu, a do siebie wziął Romana.
Babecki przepijał w milczeniu do towarzyszów i ledwie rozumiał, co do niego mówiono. Szwoleżer Wysocki po-, strzegł przygnębienie wachmistrza.
— Pan wachmistrz nam czegoś krzywi De gdzie, kochanieńki! i — Musi z domu niesporo było? — dodał Kulig. — Ot sobie, a tam popatrzysz!
— To ci będzie niespodzianka w plutonie dzisiaj!
— Ale pan wachmistrz nie wie, że nas do Jerzmanow-: skiego przenieśli! Jesteśmy trzecim szwadronem, trzecią kompanją. Wąsowicz nam porucznikuje, Jankowski ka-. pitani. — Rozgoń, a nie służba!
— Phi! Z Jerzmanowskim niema żartów!
— De poczekajcie! — zagadnął nieśmiało wach-« mistrz. — A cóż ja... niby, co o mnie?
— Bielicki zastępuje pana wachmistrza i za skórę nam zachodzi.
— Hm, hm, Bielicki... A Fiutowszczyk?
— Chodzi luzem przy naszej kompanji bez miejsca i rekonesansuje z nami.
— Rekonesansuje? To wy tu, cóż?...
— Rekonesans, mości wachmistrzu! Języki zbieramy! Na przełaj mamy walić pod Niemen! Jerzmanowski nam po piętach depcze — a za nim, tuż, ćma, mrowie, czter-. dzieści tysięcy gwardjil Co gwardja! Cesarz już pewnie w Insterburgu!
Babecki jęknął z przerażenia.
— Albo i lepiej! Wojna, panie wachmistrzu!
Pan Andrzej aż przykucnął, ku rozrzuconym tobołkom swoim zerknął i pobladł. Już teraz ani wątpić mógł, że pułk tędy będzie przeciągał i że wraz z pułkiem grom runie z nieba w poczciwe umę Babeckich i sromem je okryje.
— Kuligi Wyjrzyj-uo na trakt, bo jak nas Bielas ua popasie chwyci, to nam bobu zada!
Kulig wskoczył na siodło i z zagajnika się wysunął. .Wysocki chował pośpiesznie resztki posiłku i konia opatrywał, a do Babeckego zagadywał.
— Pan wachmistrz się nie spodział. Myślał może, iż gdzie pod Poznaniem nas spotka. A tu służba! Ciężka, ale nam od wczora zelżała. Toć bodaj, że człowiek u siebie jest!... No, kiedy wola, możeby pan wachmistrz z nami? Czas w drogę — co?... .Wysocki odwrócił się i teraz dopiero spostrzegł tłomok z odzieżą.
— Phi! A tu ci kubrak jakiś!
— Nic sobie... znalazłem!
— Acha! Tędy, panie wachmistrzu!
Panu Andrzejowi przyszło do głowy, że na gwałt się musi pozbyć kompanji.
— Nie, kochanieńki! Wy sobie — a ja taki muszę! Bo tu jeszcze pod Gąbinem... stryjaszek! Choć zajechać na dzionek, a taki trzeba!... Nie boj się, dogonię was! Uho, dogonię!.Wysocki zabasował się.
— Szkoda, panie wachmistrzu. Uciecha byłaby nielada!
— Nie bój się — będzie jutro.
Wysocki uścisnął rękę Babeckiego i z żalem jął się zbierać do wyciągnięcia z zagajnika na drogę, gdy naraz, od traktu nadjechał galopem Kulig.
— Wąsowicz naujeżdża. Hej, panie wachmistrzu! Do porucznika!
— Co? jakto? gdzie?!
— Postrzegli mnie zdała. Fiutowski na mnie, że bałamucimy, bo to niby za brygadjera mnie wysiał. Sumiłuję się, jako pana wachmistrza znaleźliśmy. Ucieszył się okrutnie.
— Fiutek... — szepnął ze wzruszeniem pan Andrzej.
— No i do Wąsowicza! Rozkaz! Rwą tuż za mną, bo od szefa Jerzmanowskiego ordynans nas dogonił i gwałtować kazał.
Wachmistrz poczerwieniał i chciał coś rzec, lecz mu nie stało tchu. W uszach dźwięczało mu słowo „rozkaz“, dźwięczało coraz silniej, pełniej, aż dźwignęło pana Andrzeja z miejsca.
— Panie wachmistrzu... — zauważył nieśmiało Wysocki, który był już na koniu siedział i lancę do przedramienia przypasywał.
— Rozkaz... — odrzekł żałośnie pan Andrzej i z rozpaczliwym pośpiechem dopadł kobyły, wskoczył na nią z ziemi i z zagajnika za szwoleżerami wyciągnął.
Tu kłąb kurzu i łopot galopującego plutonu spad] na wachmistrza i całym impetem pułkowego życia owionął.
— Stój! — huknął ostry głos.
Pluton osadził konie.
— Gdzie tu wachmistrz? Gdzie Babecki?! — wołał len sam głos.
Pan Andrzej targnął cuglami i rękę do czapy podniósł.
— Według rozkazu, panie poruczniku!
— Tuś mi acan! Wracasz z urlopu?!... Gdzie? skąd?
— Z Wyłkowyszek, od rodzicielów, panie poruczniku.
— Wybornie! Znasz te okolice? Znasz? Czekajno! Aha! Stołupiany. Wierzbołów, Wyłkowyszki, Pilwiszki, Skraw-dzie, Nogaryszki?!
— Toż moje rodzone, panie poruczniku!
— Doskonale! Tego nam trzeba było! Kolego Fiu-towski weź ze sobą wachmistrza i pędź na Gąbin i z powrotem na spotkanie szefa Jerzmanowskiego. Lepszego przewodnika chyba nie znajdziemy. Naprzód! W Stolu-pianach czekam dalszych rozkazów.
Wachmistrz nie zdołał jeszcze ochłonąć z wrażenia, jakiem go przejęły niespodziewane zapytania, gdyż tuż nad uchem posłyszał dobrze mu znany dyszkancik Fiutka.
— Za mną! wypuszczaj cugle!
Wachmistrzowi na razie nie zdało się, aby ten głos mógł mu rozkazywać, lecz kiedy tuż przed oczyma błysnęły mu srebrne szlufy, a kita oficerska mignęła przed oczyma — spiął kobyle ostrogami i ruszył galopem za młodszym porucznikiem.
Tu dopiero pan Andrzej mial czas ogarnąć grozę swego położenia. Był w pułku i był na służbie!... Rozkaz odebrał wyraźny. Ani myśli o wykrętach! Na przewodnika go biorą! Za godzinę będzie znów w szwadronie! Szwadron idzie oddzielnie — audytora niema — sztabu także! Ale co po tem? Co będzie, gdy nadciągnie pułk z grosmajoraini i jenerałem? Degradacja, wstyd — a może gorzej! Strach — strach pomyśleć! Załuski nie daruje! Osądzą! Niechby tam sobie — ale ot, pod bokiem Wyłkowyszlci! A w Wył-kowyszkach i rodziciele, i ciotka Anna, i Filipinka, i Da-nieleszczuki, i Giejsztory — okropność, kogo tu niema!
Babecki aż zęby ścisnął i z rozpaczą przed siebie spojrzał.
Bulanek Fiutowskiego pędził zajadle, mocno pilnując się dystansu, który się porucznikowskiej szarży należał. Kobyła wyciągała szyję, pruła powietrze szeroką piersią, jakby chcąc dotrzymać placu swemu dawnemu sąsiadowi stajennemu — ale gdzie! bulanek snać czul, że dźwiga na sobie srebrem lamowany czaprak, i ani myślał do koleżeństwa z klaczą się przyznawać.
Zakusy towarzyskie kobyły udzieliły się snać i panu Andrzejowi, bo, rzuciwszy okiem na galopu jącego przed nim Fiutowskiego, pociągnął nosem zlekka i szepnął z rozrzewnieniem:
— Juści, nie kto inny, a Fiutek! Albo, jak go przezywano żartobliwie — Fiufiutek!... Dobry kamrat, serdeczny, a komu nie bądź łaskawy! Ej, musi nie poznał, kto za nim jedzie! Bo, żeby poznał, w ramionaLy się rzucił... A cóż — zagadaćby?
Babecki zamierzył się ostrogami na boki klaczy, lecz w tejże samej chwili na plecach Fiutowskiego zabłysnęła w słońcu srebrna ładownica.
— Porucznik! — mruknął do siebie wachmistrz i westchnął smutnie.
Fiutowski. czy istotnie nie poznał przyjaciela, czy zhardział tak ze swego oficerstwa — dość, że ani za siebie się obejrzał i pędził naprzód, nie zważając na piatami piany siejącego już bulanka.
Jak burza spadł porucznik z wachmistrzem na rynek gąbiński, kędy, zatknięta nad gospodą, lanca znaczyła chwilowy postój szwadronu Jerzmanowskiego.
Fiutowski zeskoczył z konia i rzucił cugle najbliższemu z żnłniprzy, l<1órzv formowali się byli właśnie pod gospodą. Babecki pc szedł za przykładem porucznika.
— Gdzie szef? — zagadnął Fiutowski, stojącego pod gospodą, ordynansa.
— W izbie, na lewo.
Fiutowski obrócił się nieznacznie za siebie.
— Wachmistrz! Za mną!
Zaczem, bez namysłu, wbiegł do sieni, roztrącił zwartą gromadę ciekawych i wszedł do izby.
Jerzmanowski, otoczony oficerami, wydawał był właśnie jakieś rozkazy — lecz spostrzegłszy Fiutowskiego, urwał i wysunął się porywczo ku przybyłemu.
— Od Wąsowicza?!... Do pioruna, bałamuctwo jedno! Co?! Jak?l
— Porucznik Wąsowicz w Stołupianach! Przysłał mnie z wachmistrzem...
Jerzmanowski prychnął.
— Języka mówiłem, do kroćset! Chłopa, coby znał...
— Mieliśmy dwóch Litwinów, ale nie można się było z nimi rozgadać.
— Więc trzeba było pierwszego lepszego szlachcica na koń wsadzić! Mówiłem wyraźnie...
— Właśnie, panie pułkowniku, jest wachmistrz!
Jerzmanowski brwi krzaczaste ściągnął i oczy groźnie postawił.
— Co mi tu acan, do miljon... o wachmistrzu prawisz! Poszaleliście obaj z Wąsowiczem!
— Wachmistrz Babecki, panie pułkowniku, z tych stron... Miał pozwolenie do rodziców...
— Chę? Co?!
— Spotkaliśmy go na drodze do Stołupian! Zna tu każdy kamień!
Jerzmanowski wychylił się poza porucznika.
— Wachmistrz! Sam tu!
Pan Andrzej postąpił trzy kroki naprzód i rękę do czapy przyłożył.
— Hm... Babecki! Litwin?
— Według rozkazu!
Jerzmanowski uśmiechnął się i szarpnął w asa.
— To się w porę jawisz.
— Powinien od miesiąca być w szwadronie! — zauważył z boku kapitan.
Babecki posiniał.
— Od miesiąca! Hm-hm — zobaczymy... Panowie, proszę na miejsca! Jak mówiłem! Plutonami się rozdzielić i zjeździć całą okolicę! Pamiętajcie zapisywać furaże, łąki znaczyć i kwatery opatrywać. Zbór wieczorem w Sto-łupianach. Ordynansów do mnie na Gąbin i Insterburg. Zbierać wiadomości! Ze Stołupian kapitan Brocki zarządzi natychmiast rekonesans ku Kownu. Dać go Wąsowiczowi — będzie miał konie wypoczęte. Ze mną zostanie porucznik Fiutowski i półpluton z trębaczami. Meldować wszystkie spotkane wedety i szpice. Jeżeli można, plutony skrajne powinny dosięgnąć ilankierów marszałka Neya i Oudinota i uprzedzić ich raporty. Na koń!
Oficerowie pożegnali szefa brzękiem ostróg a dzwonieniem pałaszy i gromadą ruszyli z izby przed gospodę.
Jerzmanowski zwrócił się do Fiutowskiego i spojrzał nań łaskawiej.
— Masz godzinę czasu, mości poruczniku! Wypocznij, czeka nas służba meladal A wachmistrz niech także się posili! Ale rzuć tam waćpan okiem na żołnierzy, żeby mi do lustru wyglądali! Może przed samym cesarzem wypadnie stanąć!
Fiutowski skłonił się szefowi szwadronu, dał znak wachmistrzowi i wyszedł do sieni. Tu zatrzymał się spojrzał nieznacznie na Babeckiego i do gościnnej izby wszedł.
Pan Andrzej zatrzymał się na progu, rozumiejąc, że mu nie przystoi teraz za porucznikiem iść, który widocznie ku szynkwasowi się ma.
Fiutowski postrzegł niepewność Babeckiego i rozstrzygnął ją krótko:
— Wachmistrz za mną!
— Według rozkazu! — bąknął pan Andrzej, choć go kolnęło coś pod sercem, że mu Fiutek nosa oczywiście zadziera.
Porucznik szarpnął mocniej pałaszem i z buńczuczną miną jął gospodarzowi dyktować suty posiłek — zaczem do alkierza za szynkwasem podążył i rozsiadł się na ławie, ani zważając na stojącego tuż obok niego wachmistrza.
Dopiero kiedy gospodarz stół białym obrusem nakrył a jadło zastawił, i brzuchatą butelkę z kubkami przyniósł i wyszedł — Fiutowski głowę uniósł nieco i ozwal się niepewnie:
— Bo ten... niech ten... może ten.:: i ten!
Porucznik, po wyrzeczeniu tych słów, czegoś raptownie zmieszał się, poczerwieniał, a spojrzawszy na smutnie zapatrzone oczy wachmistrza — zerwał się z ławy i na szyję mu się rzucił.
— Babo! Dawaj gęby, bo nie strzymam dłużej z temi... z temi szlufami.
— Fiufiutek! Kochanieńki! — ryknął rozczulony wachmistrz.
— Bodaj cięl Całą drogę chodziło mi po plecach.
— De jeszcze — Fiufiutek! At, doczekałem się porucznika! Wykręć się! Chi — i mundurek!
— Co dobrze leży!? Hę! Galant!? Z paradnego wach-mistrzowskiego przerobiony... Ba! Ale fraka jeszcze nie mam i białych kaźmirkowych spodni także! Siła trzeba wydać! Żołdu nie sfało — a na dobitek w Dreźnie jedna przylepka mnie obdarła.
— Czekaj — toż ja ci dam! Rodziciele opatrzyli!
— Ee! Gdzież, cóż znowu! Od ciebie!? Nie uchodzi!
— Po... porucznikowi! — dodał cicho Babecki.
— Do licha — nie dżgaj mię! Sam nie wiem, jak się siało! Powiadali, będą nominacje oficerskie, boć na wojnie może się zdarzyć ubytek. Tedy mnie Jerzmanowski do siebie! I na spytki! Z plutonem dałem sobie radę, ale z kompanją szło kulawo. Z godzinę chyba nawytrząsał się nademną szef, no i przedstawił do awansu. I pędza teraz, moja kolej służbowa czy nie moja! Kiedy mi szlufy dali, tom zaraz pomyślał sobie, co będzie, jak Baba z Wyl-kowyszek wróci...
— Fiufiutek!
— I ten! Powiedziałem sobie — służba, to służba, a niema służby, to jest Baba...
— I jest Fiufiutek! — huknął z zapałem wachmistrz, odpowiadając gorąco na uściski porucznika.
— A teraz do stołu! Co na misie, to nieprzyjaciel! Uf! Rozepnę trochę mundura! Upał! W twoje ręce!...
— Na zdrowie!
— Tu człek dopiero czegoś poczciwego może się dopytać! Już mi w gęhie zjełczały te hiszpańskie, francuskie i niemieckie poleweczki! No, a teraz gadaj mi o sobie! Coś robił, gdzieś się podziewal!?
Babecki westchnął ciężko. Porucznik spojrzał nań bystro i musnął do góry jasne wąsiki, niby je od zamo czania w barszczu chroniąc.
— Coś rzadką masz minę! Hę?!
— At nie wiedzieć gdzie się gęsta podziiala!
— Ciężko było z domu! Łatwiej witać niż żegnaćr
— Kochanieńki — czasem i gorsze!
— No — stary — cóż, oniemiałeś!?
— Wolę, bym oniemiał! Żutko, kochanieńki — cho’.’: ołowiankę sobie samemu w łeb puścić!...
Fiutowski, widząc jakieś nielada strapienie, które żarło towarzysza broni, zafrasował się szczerze i jął nacierać, aby mu się wyznał. Babecki sylabami zbywał pytania porucznika, desperackimi ruchami bronił się a przeczył, aż przyciśnięty do muru, a zaklęciami na przyjacielstwo tyle razy zaprzysiężone tknięty, jednym tchem ze wszystkich swych utrapień się zwierzył.
Fiutowski aż głowę w ramiona wtulił na wieść, w jakich opałach był Babecki. Wachmistrz, wyczytawszy w twarzy porucznika i zgrozę i zdumienie — jęknął.
— Widzisz — zachciałeś! Ot i masz! — zdegraduja?!
Hę! Co?! V
— Albo — ten — rozstrzelają!
— Oh! Żeby tylko! At, bo ty nie wnesz! Rodziciele!.Wstyd — hańba! Rozstrzelaliby gdzie w kącie! Niech sobie!... Uciekać chciałem i tamci wypatrzyli. Chyba te-razby gdzie z drogi...
— Dezerterować! — dokończył ze zgrozą porucznik. — Wachmistrz, oznaczony legją, żeby dezerterował!... Ze szwoleżerów! Z gwardji?... Toć od nas szeregowczyka kijem nie wypędzi ze szwadronu... a ty, wachmistrz!...
— Tedy, co rybeńko, co kochanieńki?! De, już ja — ani głowy! Ani myśli!...
— Trzeba zameldować przy raporcie szefowi!
Babecki porwał się na równe nogi.
— Fiufiutek! Co ty — zgubić chcesz?
— Trzeba! Zełżesz trochę!... Powiesz, że Stadnicki ujął się za porucznikiem Gotartowskim, że... tam nawet 0 szefie Jerzmanowskim była mowa!
— Bój się Boga! Wyda się! A tamci dwaj pobici!...
— Nic — powiesz, że przymówih mundurowi!
— Oficerowie! Adjutanckie akselbanty mieli, kordony na ramionach!... “ — Głupiś — odparł flegmatycznie Fiutowski. — Wojna!... Szwadron nasz idzie w rekonesansie — z pułkiem rychło się połączy! Jest czas! Ty swoje zełżesz teraz — kiedy ze sztabu przyjdzie skarga, to najpierw ją szwadron odprawi z odpisem i z twoją racją — oni znów odpiszą, ty się jeszcze wyłżesz — byłeś tylko Załuskiemu w oczy me wszedł!
— Ani podobna! De, gdzie łgać! Nie uchodzi!
— A cóż, samego łgarstwa nie będzie! Bo jakże, przecież Stadnickiemu nie dla chryi sekundowałeś! Jeno z przyjacielstwa i racji!
— Pewnie — ale taki zawsze!
— Hm! Słuchaj Babo! Jerzmanowski Stadnickiego zna 1 lubić musi okrutnie, bo go często wspomina, tedy byłeś nabełtał! Byłeś zaciętość w szefie poruszył!
— A... a... jak gończy przyjdzie z Warszawy?
— Cha! To i na zmartwienie przyjdzie czas! Najgorsza rzecz Załuski! Miarkuję, że albo na poczciwym panu Józefie złość całą wywarł — albo przyczaił się i zębami zgrzyta, a szuka okazji! Abyś mu w oczy nie wlazll A zresztą czekaj — jak się tylko sposobność nadarzy — sam pociągnę za język imć pana kapitana, albo i lepiej jeszcze, któremu ze sprawniejszych ordynansów powiem, aby tego Iwończamna wybadał! Ten musi coś wiedzieć!
— Taki Iwończanin!
— Otóż właśnie! Co tara, nie mówię, żeby sprawa była lekka, bo Załuski dużo może złego! Z jenerałem Krasińskim za pan brat, po sztabie chodzi, jak u siebie; z Chłapowskim w komitywie okrutnej — ale byłeś
Jerzmanowskiemu przypadł. Z pazurami stanie za swego podkomendnego. Kozietulskiego przy kieliszku można przekabacić — ale co naszego szefa. Ani myśli! Zębami łyśnie i skończone!...
— A... a... jeżeli z Warszawy będą skarżyli?!
Fiutowski pięścią w stół uderzył.
— Bodajś skisł! Pij do licha i mnie słuchaj!
— Pozwól, Fiufiutek! Tyś surowy, ale bo nie rozumiesz! Audytor...
Porucznik nadąsał się i przerwał raptownie:
— Ani słowa! Wstać! Służba! Baczność!
Babecki usta rozchylił na taki argument i, nie mogąc oprzeć się nawykowi, bezwiednie przybrał wyczekującą służbową postawę.
Fiutowski odgarnął z fantazją swe wąsiki i, wydąwszy policzki, zakonkludował oschle;
— Rozpraw nie lubię! Słuchać, kiedy powiedziałem! Dziś wieczorem przypomnisz mi acan sam, abym raport 0 mm złożył szefowi!
— Fiu!... — stęknął żałośnie wachmistrz, z przerażeniem spoglądając na shardziałego nagle towarzysza.
Porucznik, urażony tym odzewem, porwał się z lawy 1 już nie na żarty chciał Babeckiego sfukać i nastraszyć — gdy nagle, tuż obok wachmistrza, rozległ się glos Jerzmanowskiego:
— Cóż to za rozprawy? Wachmistrz odpowiada porucznikowi! Co? Hę?...
Pan Andrzej mało się w ziemię nie zapadł, Fiutowski poczerwieniał i oczy spuścił. Jerzmanowski tymczasem do Babeckego się przysunął:
— Odpowiadaj acan!?... To acan porucznikowi „fiu“?l Cóż to ma znaczyć?
— „Fiu“, panie... panie pułkowniku?... Nic, panie pułkowniku! Aby tak się westchnęło, panie pulkownikul — przyświadczył pośpiesznie Fiutowski,
Jerzmanowski głową pokiwał!
— Ilin-hm! Konfidencja! Za pan brał! Uszanowanie stopnia! Acan od jak dawna w pułku?
— Od formacji szwadronu Dziewanowskiego!
— Zobaczymy! Na filuta mi wyglądasz, a ja nie znoszę filutów!
— Filutów, panie pułkowniku! — wybuchnął płaczliwie wachmistrz, już nie panując nad swą konfuzją.
— Hę?! Co, do kroćset!? Na szkołę żołnierza pójdziesz acan na dwa tygodnie, abyś sobie przypomniał, co ci na urlopie wywietrzało. Ale, mości Fiutowski, a ty jaki raport masz do zameldowania? Słucham! Mów krótko!...
— Wachmistrz Babecki, jadąc przez Warszawę na urlop, miał zajście w winiarni z oficerami sztabu Księstwa i sekundował w przebraniu przeciwko imć panu kapitanowi pierwszej kompanji pierwszego szwadronu naszego pułku, Załuskiemu... zaczem salwował się ucieczką przed aresztem!... Stąd śmie pokornie...
Fiutowski odsapnął i umilkł raptownie, przerażony groźnym wyrazem twarzy pułkownika. Babecki zaś na to oskarżenie, na wykrycie na jaw przed władzą serdecznej jego tajemnicy a okrutnej winy, ledwie na nogach mógł ustać ze drżenia, które mu kolanami trzęsło.
Jerzmanowski gwizdnął przeciągle pod nosem i, tarmosząc wąsa, jął piorunującym wzrokiem mierzyć wachmistrza.
— Taki ptasio! Taki marcepanek!... Taki gagatek! Baczność, do miljon!! Oczy wprost! Ciąg się!... Ja tu acana rozumu nauczę! Łańcuszki, a nie podoficerskie szewrony! Zajście! Znam ja wasze zajścia! Burda, pijatyka, awantura!... A ty jeszcze sobie maskarady wyprawiałeś i przeciwko szwoleżerskiemu kapitanowi!... Gadaj, do kroćset!... Wojna!... Sąd złożę — i kulą w łeb!... Prawdę powiadaj!.:;
— Według rozkazu! — szepnął Babecki i umilkł.
Fiutowski, sam teraz postrzegłszy, iż z gorącości swej piwa naważył i towarzysza poczciwego do zguby doprowadził. zaczął go sumitować.
— Panie pułkowniku, bo to właściwie Stadnicki — ten dawny nasz, co to z wiirtzburską strażą!...
— I co ten Stadnicki!?
— Kumoter — dobrze mówię, stryjeczno — cioteczny! Byli razem i zaklął go, bo to szło o pułk. o nasz pułk!?...
— Co szło! Komu?!
— A no, Stadnicki mial rozmowę z kapitanem Załuskim! Mówiło się o oficerach naszych! Stadnicki się ujął — przyszło do wyzwania! Babecki nie mógł odmówić... bo... jeżeli kapitan przymawia szefowi..; to::, jeżeli szef dla kapitana... to kapitan...
— Mości Fiutowski!
— Rzetelna prawda, panie pułkowniku! Stadnicki, choć nie służy u nas, zawsze jeno dawnych oficerów wypomina! Kapitan pewnie tak sobie, ale Stadnicki nie zniósł! Stadnicki, panie pułkowniku! Oho!...
— Skądże waćpan o tem wszystkiem?!
— Wachmistrz sain akuratnie zaraportował! I musi coś — bo nikt skargi nie wnosi, bo dotąd w rozkazie ani słychu...
Jerzmanowski ochłoną! nieco.
— Patrzcie! I on jest od formacji. Człowiekowi się zdaje, że już po ogonach konie-by rozpoznał, które do której kompanji przynależą, a tu sobie litwinek laki, kwiatuszek... co dopiero, jak komendy mu zabraknie — szwoleżerskiego honoru broni!... A to zajście z oficerami w winiarni!? Także z honoru?! Gadaj sam, coś spłatał?!
— Aby dzbanuszek puściłem!
— Tfy! Nawet tchórzem podszyty!... I to wachmistrz, i to szwoleżer! Co — krzyż?! Może... może ciotka ci go wyprosiła?! Hę?! Taki u mnie w szwadronie nie może być!... Skąd go masz?.., Nie dygocz ze strachu, do miljon!...
— By...yłem pod Somosierra, panie pułk... 1... i..“: sa mi... dali!... Porucznik Niegolewski!..; I ten.u
Jerzmanowski odwrócił głowę od Babeckiego.
— Dojdziemy prawdy!... Jutro może pułk nadciągnie bliżej, to się śledztwo ustanowi!... Kapitan Załuski rzecz wyświetli! Teraz, mości Fiutowski, weźmiesz go pod pieczę, Oczu nie spuszczaj, bo czmychnąć gotów! Waćpan mi odpowiesz! W rozkładzie służbowym pomijać, nie dawać nigdzie! Cha! Toż to przewodnik, przysłany przez
Wąsowicza! Wyłowił ananasa szwoleżerskiegol Zobaczymy! Zgap się z czem! Po litewsku umiesz acan?!
— Umiem, panie pułkowniku!
— Hm! Dziś, mości Fiutowski, musisz go mieć przy mnie, a jutro na tyły, do furgonów i adjutantowi-majorowi zameldować! A teraz ordynansa jeszcze do Wąso wicza z tem pismem i na koń! Ruszamy natychmiast!
Ani ochłonąi jeszcze pan Andrzej z pierwszego wzruszenia, którem go przejęła niefortunna rozprawa z szefem, jeszcze ani ogarnął następstw już zarządzonych co do niego rozkazów, ani zdołał pochwycić spojrzenia Fiutowskiego, hy mu wzrokiem bodaj wypowiedzieć., jak niepowetowaną uczynił mu krzywdę — gdy już komenda usadowiła go na koniu, wprowadziła w mocnego kłusa i na trakt królewski rzuciła.
Oddział szwoleżerów, mając na swern czele szefa szwadronu, mknął w milczeniu, ani się ważąc ust roztworzyć, a bodaj cichą podzielić uwagą. Z Jerzmanowskim nie było żartów, nie było dobrych ani złych humorów, nie było niespodziewanych pobłażliwości, konfidencyj pokojowych, i nie było lakże raptownych surowości, gwałtownych wybuchów. Wiedział o tem szwadron trzeci szwoleżerów — ba, cały pułk wiedział.
Przy jenerale Krasińskim uszło nieraz i to i drugie — wobec Jerzmanowskiego żołnierz ani się ważył na kul-bace garbić, w ładownicy tytoniu, miast prochu, Irzyinać, podpinkę metalową od czapy luzować, lub zgoła czapę do kulbaki przytroczywszy, furażerkę wdziewać, albo na ja-koweś rozpięcie rzemieni, kruczków u kołnierza czy munduru sobie pozwolić. Jerzmanowski bowiem nie znał dwóch subordynacyj, dwóch rozkazów różnej stanowczości, dwóch min żołnierza, dwóch różnych prezencyj szwadronu. Komenda „spocznij!11 u niego nie istniała — „baczność!“ zaś drżało w każdem spojrzeniu szeta. Lada uchybienie Jerzmanowski karcił i karcił bez względu, czy miało za świadka pusty podwórzec koszar w ChanliJly, czy skarłowaciałą a obumarłą oliwkę, na zapadłej droży nie hiszpańskiej, czy kapiący od srebra i złota sztab cesarski.
Jerzmanowski był służbistą i takim zawziętym, takim nieubłaganym, że i pierwszy grosmajor pułku, Dautan-court. slrzedz się go musiał, aby mu imć pan Paweł z instrukcją do oczu nie skoczył i błędu nie wytknął. Ba, bo Jerzmanowski nawet podniety nie potrzebował, a dać się unieść zadraśniętej ambicji, gniewowi czy oburzeniu nie mógł — nie mógł dlatego, że wrzał zawsze, nawet wówczas gdy zdawał się być spokojnym, zimnym. Jerzmanowski nie pogadał skali podnieceń, skali jednego i tego samego rodzaju uczuć. W gęstych, krzaczastych brwiach szefa, w kędzierzawej a zwichrzonej czuprynie, w płomienistych błyskach ciemno-piwnych oczu, w sumiastych wąsach 1 roztrzepanych bokobrodach, w ostrych, równych a białych oślepiająco zębach drzemały zawsze ostateczności, a wśród nich żadnego półtonu między pogodą oblicza i jego chmurami, między uśmiechem, a skurczem wście kłości między niewiarą i nadzieją, przyjaźnią i nienawi ścią, zemstą 1 przebaczeniem.
Jerzmanowskiego w pułku kochali jedni, znosili dru dzy, szanowali trzeci, nie lubili inni — lecz bali się g< wszyscy. 1 rzecz dziwna, że ta rozmaitość usposobień dl? szefa trzeciego szwadronu miała swój podział, swoje zsze regowariie rang, bo oto kochali Jerzmanowskiego ci wła śnie, którym najwięcej daw’ał się we znaki — żołnierze brygad jerzy i wachmistrze. Ci nawpt w sentymencie swym zażarte wiedli spory, czy, w szeregu czterech ulubionych sztaholicerów, należy Jerzmanowskiego stawić zaraz po Kozietulskim, czy dopiero za Chłapowskim i papą Dautan courtem.
W przeciwieństwie do pionków, do miazgi pułkowej — kapitanowie i porucznicy żywili jedynie szacunek dla zasług i zalet wojskowych szefa — podczas gdy w kole adjutanckich odznak, buljoniastych szluf, sztabowych kordonów już nie brakło Jerzmanowskiemu i niechętnych i nieżyczliwych.
Coprawda, ciężkie było koleżeństwa z imć panem Pawłem, osobliwie dla tych, co rycerskość umieli łączyć z wyrozumiałością, co chętniej w salonowym pokazywali się mundurze, niż służbowym, co przekładali kazimierko-we białe spodenki lub amarantowe nad granatowe, skórą podszywane, rajtuzy, co przy okazji mieli w zanadrzu list od księżnej wojewodziny, pisanie od księcia ministra, miłe przypomnienie się pamięci duca, marszałka lub jenerała, a nakoniec dla tych, którzy nietylko umieli się zasługiwać, ale i o nagrody za zasługi dokonane upominać, a przynajmniej głośno o nich rozprawiać. Takim Jerzmanowski bywał solą w oku, takim umiał dopiec, a całą harmonję kompanji wesołej zburzyć.
Gdybyż przytem można było imć panu Pawłowi pięknem za nadobne odpowiedzieć — gdybyż dało się go zbyć, albo-li choć indygenatem czy koligacjami pognębić, a za niedosiężnego się uznać. Ani rusz! Toż imć pan Tomasz Łubieński, dawny szef szwadronu, a przez rodzica ministra i własną swoją wojskową tęgość nielada personat, a rady sobie nie mógł dać z Jerzmanowskim, a przecież i u cesarzowej Józefiny miał żonę za damę dworu, a przecież i u cesarza samego był w łaskach! Toż nareszcie sam imć pan jenerał Wincenty Krasiński, gdy go skarga na Jerzmanowskiego doszła, jeno usta zagryzał, rozumiejąc, że tu może nie potrafić, a pasję zapalczywego szefa na siebie ściągnąć — ha! i licho wie komu się narazić.
Bo jak tu było z Jerzmanowskim do walki stawać, jak się z takim zatraceńcem mierzyć?... Papa Dautancourt bodaj, co to lubił wypominać dawną swą służbę w żan-darmerji polowej, francuskiej, osobliwie prawiąc oficerom szwoleżerów jakąś naukę — a wobec imć pana Pawła nie śmiał odezwać się ze swą przeszłą służbą. Drugi grosmajor Delaitre, a i ten nie miał ochoty nacierać na Jerzmanowskiego. Właściwie imć pan Paweł strzegł się uchybień, przykładem świecił innym, a nie dał się nikomu w dokładności a sprawności uprzedzić — ale miewa? chwile, że starszyzna pułkowa radaby go była na ciurę zepchnąć, lub życie mu tak zatruć, aby w innym regimencie zasługi sobie szukał.
Temu usposobieniu sztabu dziwić się nie można było. Wszak sztab ten wyrósł i powstał jednocześnie z pruskim pogromem, szarże swoje wziął z rycerskiego zapału pani czów i z uprzejmości, powzięiej przez Napoleona dla kilku rodów magnackich. Sląd imć pan Wincenty Krasiński, dwudziestoczteroletni młodzieniaszek, bez żadnej wojskowej przeszłości, a wprost, że go gromadka takich, jak on, młodzieniaszków przewodnikiem swoim obrała w sprawieniu paradnej kawalkaty zwycięzcy z pod Jeny — wziął odrazu dowództwo pułku, choć długo potem jeszcze sam od swoich majorów uczyć się musiał. Stąd także pan Tomasz Łubieński był mianowany szefem pierwszego szwadronu, Kozietulski drugiego, Kamieński, Franciszek Łubieński, Roztworowski, Radzimiński, Piotr Krasiński — kapitanami, a dwudziestu innych młodzieńców — porucznikami.
Całej tej gromadce nie zbywało na zacnych intencjach, szczerej ochocie wojskowej, odwadze, nawet na zawa-djactwie — lecz brakło sztuki żołnierskiej. Stąd na gros-majorów przezacna formacja wyznaczyła Francuzów, doświadczonych oficerów, dla tego samego powodu adju-tanckie awanse dano także Francuzom; tych instruktorów było jednak mało. Na szczęście, pułk gwardji cesarskiej samem swojem powołaniem i tytułem wabił, pociągał starych żołnierzy, niedobitków legjońskich, po pułkach francuskich tułających się Polaków.
Ale — w pułku nowo formującym się już miejsc oficerskich brakło. Jeszcze Ignacy Stokowski, kapitan legjo-nów, a kościuszkowski żołnierz, dostał się na szefa szwadronu — lecz Jerzmanowski, Dziewanowski musieli za dowolnić się kapitaństwem, a pracować i służyć na sze fów, na grosmajora, na samego pułkownika.
Markotno było więc imć panu Pawłowi, boć nie był z tych bonapartowych żołnierzy, którzy dopiero przy Napoleonie stanęli, kiedy ten nad Wisłę przybył. Jerzmanowski, w chwili formowania pułku, miał osiem lat bitew, osiem lat trudów, a to począwszy od prostego legjo-nisty, aż do nieodstępnego adjutanta Duroca — Jerzmanowski pod kulami brai szewron za szewronem, mieniał szewrony na szluły i szlufom zdobywał akselbanty i bu-1 jony.
Rady jednak nie było innej, jak swoje czynić i nie zważać — a pociecha w tem zadraśnięciu ta jedna, że innym legjonistom, co się spóźnili, a do szwoleżerów się darli, dostały się wachmistrzowskie, a niekiedy tylko brygadjerskie stopnie.
Nie dopuszczał tedy do siebie imć pan Paweł małych myśli i po swojemu szukał należnej mu rangi, co zdało się rzeczą błahą, ile że pułk miał uróść w szwadrony.
Ale coś w rok, kiedy się awans otworzył na szefa, mianowano niespodziewanie Ignacego Kamieńskiego, dzielnego kawalera, ale równie mało doświadczonego oficera, jak i pierwsi szefowie.
Kolnęło coś Jerzmanowskiego, lecz jeno na Dziewanowskiego spojrzał i milczał.
W kilka miesięcy po Kamieńskim, znów cale niespodzianie Pac szefem został.
Dziewanowski, jedyny w pułku towarzysz imć pana Pawła, któremu rad był w awansie pierwszeństwa ustąpić, już na skałach Soinosierskich imię swe wyrył i zginął — w pułku na oficerskich mundurach krzyżów było co niemiara — kawalerów orderowych co duia przybywało — podawano rozmaitych, o Jerzmanowskim zapo-tninanol
Zawziął się imć pan Paweł. Nie pożałował ani trudu, ani zawadjactwa, ani odwagi, ani całej swej legjońskiej służbistości. Aż nareszcie ulitowała się nad nim wagram-ska kula, co, skrwawiwszy go tęgo, krzyż mu zatwierdziła, za które to wyróżnienie unć pau Paweł w chwili, gdy bez mała cały pułk na cesarskie zaślubiny w Paryżu zatrzymano, aby szwoleżerskimi mundurami paradę dworską ozdabiać — wrócony został do Hiszpanji, aby, po dawnemu, w kapitańskim uniformie a w szefowskich trudach chadzał.
Żarła Jerzmanowskiego ambicja, szarpała gorycz na oczywistą niechęć, lecz się krył z niemi, ani słowem nie wspomniał nigdy o sobie, ani śmiał pomyśleć, że, jeżeli wypocznienie się należało, to chyba jemu, co od czternastego Tliermidora, ósmego roku republikańskiego, jeno w dymie prochowym się nurzał, a wywczasu miał tyk co w lazarecie wiedeńskim na rany zabliźnienie.
Tak zeszła druga szwoleżerów kam pan ja za Pireneja mi. Dopiero, razem z wieścią o rychłym wymarszu do P’rancji, dosięgnęla pana Pawia nominacja szefowska, i to jednakowa z Sewerynem Fredrą, co od porucznika służbę zaczął w pułku równocześnie z Jerzmanowskim — ba, i nominacja wt miesiąc po Dezyderym Chłapowskim.
Każdy inny na miejscu pana Pawła, skrzywiłby się na takie zrównoważenie zasług, lub przy okazji bąknął coś o tem. — Jerzmanowski ani ust nie otworzył, jeno z większym, niż poprzednio, impetem szwadronem rządzi!
Lecz nie tu był kres tych niechęci, które mu chciano uczuć — oto — gdy szef Stokowski, po Konopce, na puł kownika siódmego pułku ułanów legji był awansowa ny — Jerzmanowskiemu oddano jego szwadron. A był to szwadron trzeci! Szwadron, który choć somosierską nosi! sławę, za najgorszy poczytywany był przez wytworny sztab. W trzecim szwadronie najwięcej było krnąbrności, najwięcej kar, najwięcej hałasów, najmniej zgody, najmniej subordynacji i ładu, a przy lada sposobności zarówno wiele bywało zapału, jak kwasów, niezadowolenia, mruczenia, a nawet pogróżek!...
Winna temu była już podobno formacja szwadronu, dokonana ze zbytnim pośpiechem przez Dziewanowskiego, winna była temu okoliczność, że szef Stokowski długi czas nominalnie służbę w pułku pełnił, będąc pochłonięty sprawami wojskowemi Księstwa Warszawskiego, i że tem samem komenda spadała zastępczo bądź na kapitanów, bądź na innych szefów, co wprowadzało zamęt i brak ładu w zaprawianiu żołnierza, winną temu była i rozsypka, w której szwadron, dzielony dowolnie, w rozmaite strony i przy rozmaitych marszowych kolumnach służbę musiał pełnić — winną nakoniee była i pobłażliwość oficerów i ich zbytnia z szeregowcami zażyłość — i winną, nakoniee, była Somosierra! Ta szarża piekielna na Thermo-pile hiszpańskie, ta fala krwi, co bluznęła ze szwadronu, niby z jednego ciała, z jednego serca, — nietylko hardo-ścią przejęła trzeci szwadron, ale zgoła całemu sztabowi pułku nieprzyjemną sprawiła niespodziankę. Boć ten szwadron by! tak formowany pośpiesznie, bo w tym trzecim szwadronie i tak nad podziw było prostaków, szaraków. mieszczuchów, chamów zgoła! Prawda, od czasu reformatorskich zakusów konstytucji, a chłopskich świt w szeregu, zbladły były indygenaty, a już oczywiście w gwardji cesarskiej, którą dowodzili marszałkowie, wyrośli ze stajennych chłopców, a jenerałowie z kupczyków — ale przecież w szwoleżerach łacniej było niejednemu o republikańskiej równości prawić, niż z jakimś Kuligiem, Tyczem, Filebornem, Kubiakiem, Lanszaftem czy Nawratem przyjacielstwo zawierać.
A tymczasem, w trzecim szwadronie, nietylko że Radek z Czarneckim w jednym stawał szeregu, nietylko że fJo-łyński i Kossakowski jedną stanowili trójkę pochodową z Księżakiem, ale i przepijali do niego i po imieniu nazywać mu się pozwalali, i ani rusz nie znosili, aby bodaj sam szef jakąś różnicę uczynił miedzy zacnością rodu i za własny fundusz sprawionym uniformem, a zgrzebną koszulą pod cesarskim mundurem i pochodzeniem niekiedy pospolitem! A nie było wT tem rozróżnianiu mowy o niesprawiedliwości — Boże uchowaj — jeno powinne dla młodzieńca zachowanie, — jeno piecza, niekiedy słuszniej należąca się temu, co w puchach wypieszczony, trudniej niewygody obozowe a ciężką służbę przy koniu pełnił, niż jakiś tam, może gdzie na ziemi, pod progiem, wyrosły. Trzeci szwadron takiej delikatności niewinnego faworu nie znosił — co gorsza — nie Księżak, nie Radek w danej okazji protestował, ale wdaśnie Hołyński i Kossakowski i Czarnecki tak się stawiali, że łaskawy oficer zarzekał się każdej myśli o większem dla którego z żołnierzy zachowaniu.
Jakobiństwo szwadronu sprawiło w końcu, że kto z szefów miał wypadkiem szeregowca, co mu nie przypadł do smaku lub na naganę większą zasłużył — ten rad był go do somosierczyków oddać, a stamtąd innego sobie wybrać. Z początku udawała się taka zamiana, ile że Stokowski w Warszawie przebywał zdała od komendy swojej — ale ni stąd ni zowąd, przy nowej translokacji, cały trzeci szwadron zaoponował. Powstał gwałt, raporty, napomnienia, śledztwo audytora dla wykrycia podżegaczy — ale że nic nie wykryto — a że nadto cały szwadron powtarzał jeno z uporem, że kogo śmierć pod Somosierrą nie wymiotła, a awans nie doszedł, ten w swoim rodzonym szeregu ma prawo zostać — tedy zaniechano rozgłosu i rzecz puszczono w niepamięć — tembardziej, że wśród starszyzny pułkowej, sądy zaczęły się różnić. Najwięcej tu bronił żołnierzy Kozietulski, który zawsze gorącą miał życzliwość dla tych, co pod jego przewodem rzucili się do szarży — dalej umiał wmieszać się Jerzmanowski i Brocki, a nareszcie porucznicy: Niegolewski, Toedweu, Dobiecki, Zielonka i syn szewca, Kiliński — jedni z opinji prostej, drudzy z tego, że sami w wąwozie pierwszy chrzest ogniowy odebrali.
Sztab tedy milczał, ale też uknuł pocichu spisek, aby obrońców jakobiństwa przenieść nieznacznie do trzeciego szwadronu.
Jakoż, jęto skrupulatnie korzystać ze sposobności, dostarczanych przez śmierć, choroby i cesarską łaskawość, tak, że ani się spostrzeżono, jak w trzecim szwadronie Brocki kapitanował, a Niegolewski, Zielonka, Kiliński i Toedwen na porucznikowstwie pierwszej klasy się zeszli. Uwieńczeniem atoli sprawy było oddanie szefostwa Jerzmanowskiemu! Pułk teraz mógł o sobie śmiało powiedzieć, że gdy inne pułki miały kompanje wyborcze, z najdzielniejszych żywiołów złożone, on miał szwadron „wy-biórczy“, powstały ze wszystkiego, co było nieusłuchanem, co się rozprzęgało, co męstwem nawet nie zdolne było zmazać win, co nad miarę dzwoniło pałaszami, co rozprawiało za głośno, co któremu z dowódców szwadronów lub kompamj zawadzało.
Gdy imć pan Paweł odebrał rozkaz, oddający mu pod komendę trzeci szwadron, odrazu poznał intencję, ale majorowi Delaitrowi nawet nie mrugnął, choć mu ten dość szeroko wyluszczał, jak to bardzo liczono przy tej nominacji na sprężystość nowego szefa. Dopiero, gdy jeden ze starszych szefów, z ironicznym uśmiechem, zaczął wyrażać Jerzmanowskiemu swój żał4 a rozpowiadać, iłe to
Szwoleżerowie Gwardji 14 w trzecim szwadronie jesl nieładu, waśni, hałasów, amiń-cyj, a choć niby odwagi i czasem porywów dobrych dość, to przecież on, starszy szei, wołałby pułk rzucić, niż się z takimi wodzić a użerać — imć pan Paweł poczerwieniał i odparł opryskliwie:
— Go waszmość do miljon, chcesz mi rodzoną ziemię obrzydzić?!
— Jakto, mości Jerzmanowski.,, ja? ziemię?! Cóż znowu!
Imć pan Paweł brwi ściągnął, a palące swe oczy w zmieszanego towarzysza wpił.
— Nieład jest, ambicja jest, hałas jest, waśń, odwaga i poryw jest — więc Polska jest! Rozumiesz, do pioruna, morbleul... Waszmość dowodzisz szwadronem, a ja Polską!
Starszy szei się uraził.
— Cale figuryczme powiedziane i elekcja szybko dokonana, zaproś waćpau swoich poddanych na sejmik, a nowy nam sposób komenderowania najdziesz. Większość niech stanowi — a veto„.
— Yeto ja tu mam — widzisz acan? — Cóż widzę — pięśćl
— Nie, psiakrew — garść! Wiesz teraz — na Polskę trza garści, a na waćpanowy szwadronik palca starczył
Starszy szei zmilczał, nie chcąc wywoływać zajścia, 0 które z imć panem Pawiem było nie trudno. Niemniej odpowiedź nowomianowanego szela rozeszła się między oficerami i tu i ówdzie wywołała uśmiechy, a sztab napełniła przekonaniem, iż teraz lada dzień można się spodziewać niebyłe rozprawy z trzecim szwadronem, i przekonanie to było tak silne, iż pojednawczy zawsze „papa“ Dautancourt do jenerała Krasińskiego wystąpił, czy by nie lepiej było zmienić Jerzmanowskiego, który swoją porywczością może sprowadzić na pułk komisję wojskową lub niezadowolenie samego cesarza. Jenerał prawie się skłaniał do tej myśli, przekładając uniknięcie zajścia 1 wmieszania się władzy nad jakieś tam wątpliwe dokuczenie imć panu Pawłowi.
Z tego powodu w sztabie znów się zakotłowało, gdyż żaden z szełów nie godził się na dobrowolne przyjęcie komendy nad somosierczykami, bo, już pominąwszy całą przykrość obcowania z niesfornym żołnierzem, trzeci szwadron nadto swoją zewnętrzną prezencją, strojnym zawsze a schludnym szwoleżerom, ujmę przynosił. Najwięcej w nim było wytartych mundurów, najwięcej łatanych płaszczów, wyszarpanych kit, pozrywanych i dychawicz-nych koni, najwięcej też, przy lada inspekcji, bodaj gros-majorskiej, spadało nań kwasów i wymówek. Oczywiście, w takim razie, szef cierpiał, szef odpowiadał, na nim skrupiała się odpowiedzialność. A tymczasem, w istocie, szei był tu bezsilny. Żołd dochodził szwoleżerów nieregularnie, a i ten, co dochodził, był mocno okrojony, ponieważ z żołdu potrącano żołnierzom piętnaście soldów dziennie na koszt pierwszego ich ekwipowania w Warszawie. Kto był zamożniejszy, choć trorbę. ten, już przy formacji, sprawiał sobie i konia, i mundur, i rzęd. a więc potrąceń tych nie mial. Biedni ochotnicy służby gwardyjskiej nie dość, że zapomóg żadnych nie mieli z domów, ale i nawet całego żołdu. A takich biedaków szwadron trzeci miał całe phUony! Na dobitek, w innych szwadronach nietylko ład był w odzieży, ale i wykwint; tam na furaże nawet a koszarowe porządki żołnierz miał uniform, jak z igły, a co przy lada uszkodzeniu pasa, rzemienia, kulbaki czy broni, sam z mistrzami pułkowymi w układy wchodził, z własnej sakiewki koszt płacił. Stąd przyjemność brała takim szefować. stąd i raz po raz pochwała i komplement, stąd i spokój, gdy służbowa kolej przy kwaterze cesarskiej wypadnie lub eskorta pojazdu dostojnika. A co przed inspekcją, to jeno strzec należy, aby szwoleżer-elegant nie przesadził w stroju, a nadto, aby, jedwabiami podszywając. mundur swój lub czaprak, nie chciał imponować.
W trzecim szwadronie mowy o czemś podobnem nie było, aby żołnierz konia sobie kupił, lub za własny grosz bodaj rękawice sprawił. Wszystko, co na sobie dźwigał, było niewymyślnego gatunku, wszystko nosiło na sobie ślady, że administracja pułkowa niewielkie posiadała środki, a magazyny nie bardzo dbały o pułk.
Kiedy więc przyszło do zmiany Jerzmanowskiego, kto żyw? szefów zabiegał, byle jemu nie przypadł trzeci szwadron w udziale. Bo i cóż, że dawał on, poza pułkiem, nielada estymę dla soraosierskiej swej zasługi, cóż że nawet sam cesarz lubił oń zapytywać, gdy równocześnie zmuszał do ciągłych wezwań do sztabu o żołd, o mundury, o potrzeby, o konie, a na głowę dowódcy raz po raz gromy ściągał.
Tymczasem, gdy w sztabie szły pertraktacje, co i jak począć z tym szwadronem, i czyby nie lepiej było rozbić go na plutony, rozrzucić po pułku, a z innych plutonów nowy uformować, — a tem samem tę wyrazistą, brudnoszarą plamę, na tle granatowo-amarantowych mundurów, zatrzeć — Jerzmanowski objął dowództwo i zaczął rządzić.
Jak tam imć pan Paweł dawał sobie radę z somosier-czykami, tego napróżno dociekać się starano. Głuche milczenie zaległo szwadron, oficerowie, podkomendni Jerzmanowskiego, strzegli się słowa; żołnierze, dotąd skorzy do rozprawiania z towarzyszami z innych szwadronów, pary z ust o nowym szefie nie puszczali. Szwadron trzeci jakby zaniemówił. W sztabie zabrakło częstych dawmiej żalów% skarg i wypominań. Dwa razy tylko trzeci szwadron dostarczył okazji do gawęd. Mianowicie raz. w miesiąc po objęciu komendy przez imć pana Pawia, kiedy żołnierze kompanji Brockiego pałaszami poznaczyli żołnierzy pierwszego szwadronu, a to niby w obronie godności swego nowego szefa, a drugi raz, w Poznaniu, gdy Jerzmanowski, na uczynioną mu przez cesarza uwagę, że ma mizerne konie, odpowiedział: „Za Niemnem mamy remont gotowy!“ Cesarzowi takie wyjaśnienie przypadło do smaku i, ku wielkiemu zdziwieniu sztabu pułkowego, trzeci szwadron został odrazu wyznaczony na służbę wywiadowczą i ordynansową przy kwaterze cesarskiej.
„Papa“ regimentu, Dautancourt, nie posiadał się z kon fuzji, sam Krasiński się zmartwił — bo to wyróżnienie groziło kompromitacją — i tem pewniejszą, że Jerzmanowski, jak się dowiedziano, na przegląd pożyczył od innych szwadronów mundurów i potrzeb, i to wprost przez podoficerów swoich, którzy w komitywę weszli z możniejszymi szeregowcami.
W ostatniej chwili starano się cichaczem zmienić numer szwadronu i dać ordynans zaszczytny Chłapowskiemu, którego cesarz l>ył znał osobiście, jako niedawnego adjutanta — lecz do rzeczy niespodziewanie wtrącił się marszałek Duroc, który wspomniał na służby paua Pawła i ścisłości rozkazu dopilnował. i Dautancourt o mało nie płakał, poglądając na wymarsz obdartusów z Poznania — było atoli zapóźno nawet na jakoweś gwałtowne oporządzenie szwadronu lui> bodaj zamianę jednej kompanji. Jerzmanowski zaś ledwie, że wysłuchał napomnień a westchnień majora i, nie zatroszczywszy się, co i jak będzie, gdy cesarz w pochodzie zobaczy szwoleżerów, gdy postrzeże opłakany wygląd szwadronu, uchybiający godności wytwornej zawsze gwardji — jak wicher ruszył z Poznania do Królewca.
Szczęśliwym zbiegiem, szwadron na zmierzch trafił do głównej kwatery i zameldował się w sztabie. Tu nie dano mu marudzić. Ledwie do świtu wytchnąć pozwolono, a potem w rozgony wyprawiono.
Jerzmanowskiemu w to graj było. Nic, że służba zapowiadała się melada; nic, że na imć szefa zaszczyt spadł od samego marszałka Berthier odbierać rozkazy a dwa-kroć cesarzowi się stawić; nic, iż roztargnienia się strzec wypadało a wśród najpotężniejszych się obracać — lecz najgorsze, iż, choć uniknął szczęśliwie nagany za biedę szwadronu, to znów druga nad mm zawisła cięższa, donioślejsza.
Sztab cesarski, mimo rozesłane już nakazy do księcia Poniatowskiego, nie miał dotąd potrzebnej liczby oficerów ordynansu, władających językiem kraju, ku któremu zbliżała się wielka armja — stąd, gdy Jerzmanowski się stawił, spadł nań taki ogrom odpowiedzialności, taka wielka władza, taicie zaufanie do jego wojskowych talentów, że szei trzeciego szwadronu aż się uląkł. Bo niedość wywiadów, które mu powierzono, niedość całego rejestru wiadomości, które miał co kroku zbierać, ale, ua dobitek, co kroku raporty pisane... i to raporty, mające rąk cesarskich dochodzić... A tu imć pan szei w piśmie nie był mocny, a raczej za mocny — bo jak ruszył piórem, to jakby pałaszem rąbnął — na dwoje i koniec kwestji,
Na szczęście imć pana Pawła, kapitanem trzeciej kompanji, należącej do szwadronu, był Jankowski — najpo-lityczniejszy oiicer w komendzie Jerzmanowskiego. On tedy, przyczaiwszy się pod główną kwaterą, pisma stosował, a ustne relacje szeia inkaustem wyrażał. Pomimo takiego wyręczyciela, Jerzmanowski truchlał — co z tego zamętu wyniknie, ile ani mógł sprawdzić, jak kapitan raporty układał.
A truchlał teraz właśnie, w drodze z Gąbina ku lnster-burgowi — ho mógł się spodziewać, że nie byle komu przyjdzie ustną zdać sprawę i tem samem bazgraninę Jankowskiego uzupełnić, a więc zgoła się zagmatwać. Nawet poniekąd imć pan Paweł miał pewność, iż tam już jakoweś plątaniny postrzeżono, gdyż ostatni jego kur jer powrócił z lakonicznym rozkazem natychmiastowego stawienia się w głównej kwaterze. Jankowski dodał był od siebie wiadomość, że cesarz iada ciiwiia opuszcza Królewiec i do lnsterburga jedzie — ale unć pau Paweł nie bardzo temu wierzył. Kwatera cesarska w Królewcu była tak wielką, tyle liczyła pociągów, służby, świty i dworu, że ani myśli, by dniem jednym przeniosła się do iastcr-burga. lak czy owali zresztą, Jerzmanowski niczego dobrego z tego wezwania gwałtownego sobie me wróżył — lecz, że slużbistą był, więc parł naprzód, ani się ważąc zwlekać.
Oddział, towarzyszący Jerzmanowskiemu, szedł ślepo za przykładem szeia, jeno już cale po swojemu tłumacząc sobie pośpiech i zaciętość swego dowódcy.
Porucznik iriutowski był pewien, że Jerzmanowskiego na siebie obruszył i po wieczne czasy rozgniewał; tJa-becki nawet nie próbował wątpić, aby co innego zaprzątało myśli szeia, jak raport, opisujący cały ogrom przestępstw, dokonanych przez wachmistrza; brygadjer Alicti-niewicz dociekał nie na żarły, czy szei nie ostrzy zębów na jego naderwany i sznurkami wzmocniony rzemień u pałasza; szeregowiec Graczyk wypomniał sobie ostatni swój uieiorlunny ordynans, z którego nieco podchmielony wrócił; Kucharskiemu widział się zgubiony pokrowiec u czapy, Nowakowi przespana pobudka, Mierzyńskiemu karczmarz pobiły, Sawickiemu Niemeczka — co póły nań na popasie nrrugala, aż mu w końcu wymrugała na kark samego szefa. — słowem, sumienia całego półpłutonu robiły pracowity obrachunek, ze zgrozy stwierdzając, że, przy ochocie Jerzmanowskiego, nie lada zaległości na wierzch wyjść mogą.
Imć pan Paweł tymczasem konia cisnął ostrogami, a jeno niekiedy pół twarzy ku tyłowi zwracał — a oddział, już ruch ten rozumiejąc, jeno cuglami targał, a po koniach się chylił, aby szefowi strzymać w kłusie.
Tak ujechano dobre półtorej mili. Trakt królewiecki był doląd prawie pusty — ledwie, że kilka wózków gospodarskich zawadziło szwoleżerom, a bab kilka umknęło przed nimi w pole — zresztą droga, jakby wymiótł. I, gdyby nie łany zbóż, falujących po obu stronach drogi, gdyby nie równe pasy rowów a strzechy domków i chat, rozrzuconych bezładnie — zdałoby sie że droga nie do możnego miasta prowadzi, ale ot, pustkowiem się wlecze.
Naraz Jerzmanowski konia zdarł, na strzemionach się uniósł i ręką o^zy przysłonił, a w horyzont się wpatrzył. Badał krótko i. zanim oddział zdołał się postrzec, co szefa tak nagle zastanowiło — rozkazał gwałtownie:
— Za mną!... Wypuszczaj cugle!
Półpluton załopolał kopytami, obłok kurzawy wokół siebie poderwał, otulił się nim cały i pomknął wyciągniętym galopem.
Dziwnym się wrydał z początku oddziałowi ten pośpiech szefa — lecz, zaledwie trzy stajania ujechano, wnet postrzeżono przyczynę. Martwy dotąd widnokrąg dźwigał się, wrzał jakimś nieuchwytnym ruchem, rozsuwał swoje woale, a gdzie okiem sięgnąć, toczył szaro-ciemne, stalowym grzbietem połyskuiące, pasy...
Armja szła! jerzmanowski rwał z szalonym impetem, rozumiejąc, że każda sekunda opóźnienia może nań gromy sprowadzić, że marsz wojska niechybnie znamionuje zbliżanie się głównej kwatery, że cesarz niezawodnie wyciągnąć musiał z Królewca — że więc w Insterburgu trzeba będzie co tchu luzaków szwadronowych dopaść i rwać dalej naprzeciw, bodaj samotrzeć.
Aż wtem zaniebieszczyło się na drodze, zafurkotaly chorągiewki — kompanja kawalerji runęła na Jerzmanowskiego.
Imć pan Paweł w bok skręcił. Kompanja zdarła nieco konie. »,
— Wiwat szwoleżery! — ozwał się raźno głos oficera dowodzącego.
— Wiwat ułani! Wiwat siódmy pułk! — odpowiedział pan Paweł.
— Cesarz przy awangardzie! — zakrzyknął oficer i, pochyliwszy się na łęku, pociągnął za sobą ułanów.
Jerzmanowski pobladł lekko — chciał o coś zagadnąć jeszcze, lecz kłęb pyłu wdarł mu się do ust i głos stłumił.
— Za mną! — zakomenderował szef.
Teraz atoli droga zaroiła się. Za kompanja ułanów minęła szwoleżerów tuż druga, trzecia, czwTarta... Jerzmanowski brzegiem łanu mógł tylko sunąć. Powoli i na samym łanie braknąć zaczęło miejsca... Ułani nadwiślańscy szli już szwadronami, rozciągali się. aż ustąpili w dal przed nadciągającym ósmvm pułkiem Łubieńskiego, za tym zaś dopiero, przedeptanem polem, sunęły równe wstęgi grenadjerów konnych, strzelców portugalskich, dragonów — i znów dziewiąty pułk ułanów, i znów mrowie dragońskich hełmów, i znów las chorągiewek, rozpiętych na lancach, i znów bermyce, i znów strzeleckie czapy, i jeszcze ułani...
Jerzmanowski już teraz wić się musiał, jak w’ąż, ze swoim plutonem, raz po raz salutować sztandary, honory oddawać jeneralskim kapeluszom, zawadzać o adjutan-ckie rozhukane czeredy, a z niemałym trudem przestworu szukać między pułkami. A nadto własną pokonywać alte-rację! Ba! — toż imć pan Paweł kunktatorem nie był, a w Napoleonowoj służbie, jak wicher zwykł chodzić od-dawna — a przecież ani mu się śniło, aby już tu, na Gąbin, walić mogły gwrardje, aby cała kawalerja korpusów Dayousta i Oudinota nadążyła tak szybko, aby tem sa mem zasługę, dokonanego przez szefa, wywiadu sprowadziła do służby zwykłego rekonesansul
Cha, wczoraj jeszcze, imć pan Paweł nielada hardym był: ile na jego barki obowiązku rzucono... — a dziś, a teraz rozumiał, że nawet.Wąsowicz nie zdąży ostatniego raportu nadesłać, kiedy „siódmaki“ z Nadwiślańskiej Legji aż po Kowno całą ziemię gotowi stratować!...
I z tej okrutnej kontuzji imć pan Paweł ani się postrzegł, jak wpadł w uliczkę Insterburga. Tu biały pas zawojów mameluekich, wyciągniętych wzdłuż domostw, zielone mundury strzelców konnych gwardji i tłum oficerskich mundurów, sztabowych haftów, futrem okładanych czapraków jeneralskich, adjutanckich przepasek, tłum ludzi i koni, kapiący od złota i srebra, mieniący się kolorami, tłum gwarny, dumny, pyszny — powitał Jerzmanowskiego na rynku, wskazał bezwiednie drogę ku miejscu, kędy coraz barwniejsza czereda znaczyła wejście do cesarskiej kwatery.
Jerzmanowski osadził konia — cisnął przez zęby Fiu-towskiemu rozkaz, aby oddział na boku siorinował i czekał, a sam, zeskoczywszy z konia i rzuciwszy cugle najbliższemu szeregowcowi, poszedł meldować się do raportu.
Fiutowski chyłkiem powiódł półpluton aż za mame-luków, aby ujść nieco z oczu sztabowego tłumu — tam z koni zejść kazał i opatrzenie zarządził.
Koniom sprawiedliwie się ten postój należał, bo nic, że po łby się potem okryły, ale już czaprakami ciekły. Rozluźniono im popręgów i jęto przeprowadzać nieco, aby za pośpiesznie me stygły.
Babtcki, któremu, jako wachmistrzowi, żołnierz także koma do przeprowadzenia odebrał, znalazł się tuż przy Fiutowskim.
Porucznik, rozczerwieniony a zgrzany mocno, czapę zdjął, a twarz ocierał i głowę w cieniu chłodził...
Babecki, po zejściu i konia, choć mógł także ulżyć sobie nieco w zmęczeniu i gorącości — am drgnął. Ręce na glowm pałasza oparł i stal tak, nie pomnąc, że mu dwa strumienie potu za kołnierz się leją, a białe bruzdy orzą na zapylonem obliczu... Gdzie tam imć panu Andrze jowi było do opatrzenia sięl Za komendą rwał, z nawyku żołnierskiego, co trzeba, czynił, a czego zaniedbał, o tem kobyła jego sama pamiętała — ale co zresztą ani otrząsnął się ze spiorunowania jakie mu okrutny los zgotował, i nieomal, że łańcuszki czul na rękach, omal, że słyszał srogi głos audytora.
Fiutowski zdawał się nie zważać wcale na dawnego kolegę po randze i puszył się z powagą pewnego siebie dowódcy, ostrogami brzęczał, a wąsy podkręcał i na szpikulce nastawiał. Tak upłynęła dobra chwila, aż porucznik nagle zachmurzył się i warknął, nie odwracając głowy:
— Wachmistrz Babecki!
— Według rozkazu! — odrzekł głucho pan Andrzej, wysuwając się przed Fiutowskiego.
— Czemu wachmistrz me ten?... Trzeba wytchnąć! Czapę z głowy, będzie wam i tego...
— Według rozkazu, panie poruczniku!
Fiutowski głowę nieco odwrócił.
— Bo, uważacie wachmistrzu... właśnie bo..,
— Uważam, panie poruczniku! — przytwierdził Babecki bezbarwnym, służbowym tonem.
Fiutowski chciał cos rzec, lecz się zaciął raptownie. Dopiero po dłuższej pauzie, rzucił okiem ku wachmistrzowi, a spotkawszy na drodze swego spojrzenia nieruchome, matowe oczy Babeckiego, drgnął i, tracąc swą po-ruczmkowską postawę, pochylił się ku rabatom pana Andrzeja i szepnął: i — Słuchaj, stary!... Bierz konia i rwij, gdzie chcesz!
«-».Uważam, panie...
— Ja ci§ wpakowałem — więc... więc ty... teraz... zmykaj!
Fan’ Andrzej pobładł.
— No — nie marudź! Siadaj!... Zamęt!... Możesz, gdzie — chcesz!
— Szei! — wyjąknął ze zgrozą wachmistrz.
Fiutowski szarpnął niedbaie temblakiem.
— « To i co?l..e Moja sprawa, me twoja!... Niech tam!... No!
Babecki nie ruszy] się z miejsca.
— Czego bałamucisz, do licha!.. Rwij — mówię ci!...
— FiulekL. Zamyśliłeś! De tobie... będzie! Rozkaz masz!
Porucznik machnął ręką energ cznie.
— Co tobie do moich porachunków?! Nie uwędzą!... Babo — psianogć — dalej! Na k»’ń!... Bierz się na Królewiec tymczasem — nikogo z naszych nie spotkasz!... Mówię ci!... O mnie się nie bój... Co?! Sfuka, czy jak tam! Oho!... Powiem... że ten... byle co powiem!.;. Jak pragnę;.. Głupstwo — uważasz!? Słyszysz?!
Fiutowski, zniecierpliwiony milczeniem wachmistrza, rękę mu na ramienin położył i targnął nim silnie.
— Ogłuchłeś!? Co się gapisz na mameluków!... Ani w głowie komu będzie pytać?! Czmychniesz i potem zrobisz, jak mówiłeś! W Królewcu, albo gdzie, przeczekaj! Jak my dalej — to wtedy do Poznania! Zakładów pułkowych najdziesz, ile chcesz! Zaciągniesz się, i skończone! Audytor na Boskim sądzie cię znajdzie!... Jędrek, do djabla!
Babecki odetchnął głęboko, spojrzał zawilgłemi oczyma na porucznika i odparł krótko:
— Taki już zostanę!
— Co? co?!... Troi ci się w głowie! Ani wiesz, co być może! Z Jerzmanowskim niema pardonu! Święcie dotrzyma! Wyrazu nie chybi!... Nie doprowadza j mnie do pasji!
— Nie... nie! Już i tak!... Ja wiem... Stało się, sądzono — a ty, Fiutek. nie winieneś!... Ot, samo nie wiedzieć!... Choć cokolwiek, kochanieńki, a mnie już i tak równo!
Fiutowskiemu oczy na wierzch wyszły z gniewu na tę niespodziewaną opozycję.
— Ruszaj natychmiast! Ruszaj, powiadam!
— Nie uchodzi, kochanieńki! Tyś dusza, Fiu... Fiu...
Porucznikowi wargi zbielały.
— Wachmistrz Babecki!... Stać!
Pan Andrzej poruszył się niespokojnie i jął czapę wdziewać.
— Służba! — dowodził zajadle porucznik. — Ruszysz natychmiast acan do Królewca; tam przeczekasz tydzień, a stamtąd weźmiesz się na Malborg i Bydgoszcz do Poznania!... Rozumiesz?!
— Uważam!
— Ordynans! Jedziesz za mego ordynansa!... Prawo! W tył — zwrot!
Babecki rękę do czapy przyłożył, lecz, mimo komendy, ani drgnął.
— Wachmistrz! Słyszałeś rozkaz?!
— Fiu... Fiutek! — jęknął z rozrzewnieniem Babecki.
Porucznik aż się zatoczył z alteracji na taką niesubordynację.
— Mnie?... Mnie odmawiasz acan?!... Odmawiasz mnie?!
— Baaa...czność! — rozległ się raptownie głos szwoleżera, wysuniętego troskliwie przez porucznika ku rynkowi, aby jaki sztabowy personat nie zeszedł pólplutonu na zbytnim nieładzie.
Fiutowski odwrócił się na to ostrzeżenie, a spostrzegłszy wpółbiegnącego szefa, zakomenderował drżącym głosem:
— Formuj się!
Jerzmanowski wpadł odrazu na porucznika.
— Gdzie ten?... Gdzie ten kanarek?!
— Kto, panie?
— Ten... ten wachmistrz!... A, jesteś! Jak ci?
— Babecki, panie...
— Marsz za mną!
Jerzmanowski zawrócił pośpiesznie z powrotem. Wachmistrz, wyciągniętym krol<iem, poszedł za szefem, ścigany rozpaczliwymi spojrzeniami porucznika i zdumionych szwoleżerów, z których jeden i drugi coś podchwycili z rozmowy Fiutowskiego z Babeckim.
Szef tymczasem szedł szybko — tak, że wachmistrz ani zmiarkował jeszcze, dokąd go wiódł, gdy już znalazł się przed gromadą jenerałów i sztabowców.
Jerzmanowski zwolnił raptownie kroku i skinął na wachmistrza.
— Dalej — sam tu! Bliżej!.. Łapa do czapy!... Umiesz po litewsku?!
— Umiem, panie pułkowniku!
— Żebyś mi języka w gębie nie zapomniał! Przed marszałkiem może ci wypadnie stanąć!
— Uważam, panie...
— Prosto, do kroćset! — ostrzegł jeszcze szef i sam, wślad za wachmistrzem, salutować zaczął dostojników głównej kwatery.
W Babeckiego, na tę zapowiedź szefa, i ziąb i gorącość wstąpiła równocześnie; nogi pod kolanami zaczęły mu drżeć zlelcka, a za grdykę coś go dławić — lecz szedł za Jerzmanowskim, wlepiając raz po raz oczy w srebrne bul jony, haftami osypane mundury, pozłociste hełmy a orderowe wstęgi.
Tak idąc za swym szefem, stanął Babecki pod ścianą wielkiej izby, wypełnionej niemniej strojną i niemniej zadufaną gromadą uniformów, jak ta, którą był mijał na rynku.
Jerzmanowski rozkazał tu cicho wachmistrzowi:
— Ani kroku stąd — czekajl
A sam wysunął się ku przodowi i do rozmawiającego jenerała się zbliżył.
Jenerał postrzegł szefa szwadronu.
— A... dobrze! I cóż?
— Jest, panie jenerale!
— Zatrzymaj się pan. Marszałek jest u cesarza. Natychmiast z nim wyjdzie.
Jerzmanowski salutował i cofnął się ku dwom młodszym oficerom, stojącym na uboczu.
— Czego od pana chciał Monthion? — zagadnął jeden z oficerów po francusku,
— Miałem rozkaz przyprowadzenia tłumacza do litewskiego.
— Litewskiego? Cóż to za język?.! — zdziwił się serdecznie drugi oficer.
— Którym mówią na Litwie.
— Więc nie po polsku?
— Nie, panie! Litwa, choć zbratana z nami, ma swój własny język, swoją historję, swoją przeszłość,
— No, no! Nie słyszałem o tem,
Jerzmanowski nie próbował dalej prowadzić wykładu i przerwał pytaniem:
— Więc są panowie pewni, że cesarz ruszy natychmiast?
— Zobaczysz pan, przekonasz się! Ja sam wierzyć nie chciałeml Kareta już czeka!
— I przyznam się, że lego nie rozumiem! — przyświadczył drugi oficer. — Z Królewca wyjechaliśmy po warjacku! Konia sohie aż odparzyłem! Marsz bez postoju — nie pojmujęl Pan szef sam przyzna...
— A pan dawno służy?
— Drugi rok, panie szefiel
— No, to jeszcze wiele rzeczy ma pan do pojęcial
Cierpka uwaga Jerzmanowskiego zmieszała oficerów i żywymi rumieńcami na jasne ich twarze trysła.
— Cesarz! — ostrzegł raptownie adjutant, dyżurujący pod drzwiami, w głębi izby.
Izbę zaległa śmiertelna cisza. Mameluk roztworzył drzwi na ścieżaj; cesarz wszedł, wydając jakieś urywane rozkazy księciu Neuchalelu,
—.Wsiądziesz ze mną do karety! — zakonkludował Napoleon i zmierzał szybkim krokiem ku wyjściu, nie patrząc na prężących się po obu stronach izby oficerów. Gdy atoli minąć miał Jerzmanowskiego, przystanął raptownie i ozwał się kwaśno:
— Wiadomości twoje niedostateczne, pogmatwane. Myślałem, że pan lepiej potralisz!
Szef pobladł i za całą odpowiedź wyprężył się jeszcze mocniej.
— i nawet tłumacza nie przyprowadził! — szepnął z cicha Berthier za plecami cesarza.
— Tego nawet nie potrafiłeś w swoim kraju?ł
— Tłumacz jest, najjaśniejszy paniel
— Gdzie jest? Dawaj go!
— Stoi, najjaśniejszy panie... właśnie tu — pod ścianą!
Cesarz rzucił wTzrokiem, a postrzegłszy tylko wojskowe mundury, żachnął się.
— Gdzie tłumacz?! Który tłumacz?!
Szef cofnął się tyłem do Babeckiego i zakomenderował oslro:
— Naprzód!... Ciąg się!... W prawo! Marsz — stój!
Wachmistrz z automatyczną dokładnością wykonał ćwierć obrotu ku cesarzowi, postąpił cztery kroki i, na zawołanie „stój!“ — zatrzymał się.
Napoleon zmierzył wachmistrza od stóp do głów.
Cóż to za tłumacza sobie znalazłeś w pułku?
— Wachmistrz Babecki, Litwin, urodzony w Wyłko-wyszkach, zna dokładnie okoliczne wsie i miasteczka! — objaśnił Jerzmanowski.
— Hm! Więc ty z tych stron jesteś?
Babeckiemu coś zatrzeszczało w krtani, lecz się zmógł i huknął gorąco:
— Oui, 1’empereurl
Cesarz na tę odpowiedź, uśmiechnął się nieznacznie:
— Z Wilkoivilci jesteś?
— Oui, Vempereurl
— Ile mil z Insterburga do Gąbina?
— Trois, Vempereurl — huknął, bez zająknienia, wachmistrz.
— Hm! A len krzyż masz skąd?
— Somosierra, Vempereurl
— Masz dla mnie kwaterę w Wilkowiki?
Babecki zmieszał się raptownie.
— Najjaśniejszy pan się pyta, czy w Wilkowiki jest jaki dom, odpowiedni na pomieszczenie kwatery cesarskiej? — objaśnił z boku marszałek Berthier.
— Une maison... oni, une maison... — bełkotał roz-czerwieniony wachmistrz.
— Odpowiadaj! — upomniał cesarz.
— Nie rozumie pytania!... — dodał ironicznie Berthier.
— Wythimacz-że mu pan!
Jerzmanowski, do którego te słowa były zwrócone, a który ledwie ustać mógł na miejscu z pasji na oczywiste głupstwo Babeckiego — natarł ostro na wachmistrza po polsku:
— Słyszałeś, do... najjaśniejszy pan...
— Rozumiem, tylko, że niewiedzieć...
— No, więc jakiż dom w Wylkowyszkach jest najporządniejszy, czyj dom?!... Gadaj, niedołęgo, co ci ślina przyniesie na język!... Gdzie? Gdziebyś myślał?
— De... de... chyba u rodzicielów, panie pułkowniku! — zawołał z rozpaczliwą determinacją wachmistrz.
Cesarz, który już się był odwrócił od Babeckiego i ku drzwiom zmierzał — na ten krzyk, przystanął znów.
— Co mówi?... Jeszcze nie wie, o co chodzi?!
— Zrozumiał odrazu, sirel — wytłumaczył pośpiesznie Jerzmanowski. — Tylko nie śmiał... bo zdaje mu się, że najdogodniejszym byłby dom jego rodziców!
Napoleon spojrzał na rozognioną twarz wachmistrza.
— Hm! Więc ręczysz, że będzie mi u twoich rodziców wygodnie?
Wachmistrz, za całą odpowiedź, oczyma łypnął i jęknął:
Cesarz podszedł do Babeckiego i rękę mu na ramieniu położył.
— Jak się nazywasz?
— Babecki!
— Aha! Mój Babeki... tedy mnie zapraszasz?... Zapraszasz do rodziców — hę?!
Pan Andrzej kiwnął głową, a z ócz garść łez strzą-snął. Cesarz jakby nie widział wzruszenia wachmistrza.
— Kiedy mnie zapraszasz — tedy zgoda! Siadaj na koń i ruszaj przodem!... Jutro, na południe, będziemy!
Cesarz odwrócił się i, idąc ku drzwiom, rzucił w stronę Jerzmanowskiego:
— Raport szczegółowy zdasz mi pan w Gąbinie!
Napoleon wyszedł przed podjazd. Chmara adjutantów wyległa za cesarzem. Kto żyw, zbierał się z antykamery. Jeden Babecki stał, jak wryty, z ręką u czapy, z zawilgłe-mi oczyma, z twarzą rozczerwienioną.
— Wachmistrz, do kroćset! — zgromił szef Jerzmanowski.
— Według rozkazu!
— Zrozumiałeś, sapristi! Cóż nie gadasz?!
— Bo... bo... taki coś... nie wiedzieć... a zatyka!
Jerzmanowski szarpnął wąsa.
— Nic! Klepki zbierz, abyś głupstwa nie uciął... bo to na cały szwadron, na cały pułk. Weźmiesz mego luzaka i co koń... Ja może na świt dopadnę!
— i Uważam!
— No — a do kroćset!... Wstydu nie uczyń!
— A... a... tam kochanieńki... popatrzysz...
— Go pleciesz! Marsz! Naprzód!
Wachmistrz nie dał sobie powtórzyć rozkazu. Pałasz ujął w pół i, jak szalony, wypadł z antykamery na rynek, nie bacząc na sztabowe mundury, jeneralskie kapelusze, ani gromadę dostojników, kupiących się wokół cesarskiej karocy.
Z rynku Babecki, jak strzała, rzucił się do spoczywającego na ustroniu oddziału pod Fiutowskim i, nie zważając na zdumienie towarzyszów, ani na niepokój porucznika, którego wzburzenie i gwałtowność wachmistrza niemal przeraziły — do swej siwej kobyły przyskoczył i pośpiesznie jął z niej siodło a rzęd cały zdejmować.
Fiutowski teraz pojął zamiar Babeckiego i przysunąwszy się do niego, przestrzegł z cicha, aby go żołnierze nie słyszeli:
— Siadaj na konia... na piechotę nie zdążysz — przyłapią cię!
— Gdzie luzaki szefa?l — zagadnął Babecki, nie odpowiadając na pytanie.
— Nie rób głupstw!
— De przecież... gdzie luzaki?!
— Oślepłeśl Stoją za oddziałem!
Wachmistrz podniósł głowę, a postrzegłszy w pobliżu konie zapasowe, które przezorny ordynans Jerzmanowskiego zdążył odszukać w Insterburgu i podprowadzić — skinął na jednego z szeregowców.
— Hej tam! Okulbaczyć nu tego gniadego!
Żołnierz zawahał się. Porucznik, ciągle przekonany o zamiarze ucieczki Babeckiego, nie ozwał się słowem.
— Żywo, kochanieńki! Dalej — dźwigaj siodło! Czapraki
Żołnierz zabrał się do spełnienia rozkazu, lecz, natrafiwszy na żywy protest ordynansa, dozorującego konie, spojrzał pytająco na Babeckiego.
Szwoleżerowie (iwardji lii 225
— Żywol — zgromił wachmistrz, operujący jeszcze przy swojej kobyle.
— Melduję pokornie! — wtrącił odważnie ordynans — że to koń pana szelal
— Słuchać, kochanieńki, bo do stu tych,., a tam popatrzysz jeden z drugim! — wrzasnął z gniewem Babecki.
Ordynans ustąpił. Żołnierz gniadoszowi nakładał mundsztuk. Fiutowski zaś zęby zaciskał — czując i śmieszność swego położenia, jako oficera, któremu wachmistrz pokrzykuje wobec komendy — i zarazem, bojąc się słowem opóźnić jego ucieczkę.
Babecki tymczasem, zgoła pewny siebie i jakąś srogo-ścią przejęty — gwałtował, fukal na żołnierza i dowodził nim zapamiętałe.
— Mocniej popręg!... De mocniej — nadął się!... Mundsztuk słabo!... Klamra! Olstra! Patrz na olstra!.., Jeszcze nie przytroczyłeś?!... Nu, można — choć sobie niech wisi!... Kobyle zostaw uzdę!... Do luzaków ją weźcie! Do Wyłkowyszek ją zabierzcie, a tam popatrzysz!... Gotowe?!
Wachmistrz nacisnął strzemię i odetchnął.
— Baczność! — rozległo się zawołanie ostre na skraju oddziału.
Fiutowski zatrząsł się ze zgrozy. Od rynku nadchodził już Jerzmanowski.
— Babo — do licha! Szei!
Wachmistrz spojrzał na porucznika i naraz rozwarł ramiona i zarzucił je na szyję towarzysza.
— Fiutek! Fiutek! Kochanieńki!,., Do rodzicielów!
Porucznik o mało się na ziemię nie zwalił z alteracji,: — Do miljon bomb!... co wyrabiasz?!
—! Nic kochanieńki... daj gęby!... Taki nie puszczę, choć ty sobie porucznik!
— Szefl — stęknął z pasją Fiutowski, szarpiąc się z objęć wachmistrza.
— Nic Fiufiutek! Tam szef — a tam cesarz!... rodzi-ciele! — mruczał ze wzrastającem wzruszeniem Babecki. — Choć beknąć!... On mnie tak, za ramię!.., I tak, popatrzysz... I pyskal
— Baczność! — zawołano ponownie ze skraju.
Porucznik puszczony z objęć wachmistrza, zatoczył się, jak pijany.
Ó dwa kroki przed Fiutowskim stał szef Jerzmanowski i wąsy szarpał, i wargi gryzł, i prychał a patrzył, jak Babecki na siodle się sadowił.
— Melduję... melduję... — jąkał zdesperowany porucznik.
— Co acan meldujesz?
— Właśnie melduję, że... melduję, jako wachmistrz...
W tem miejscu gniadosz zatupolał w pobliżu. Babecki pomknął z kopyta. Fiutowskiemu równocześnie glos złamał się i uwiązł między stężałemi szczękami.
— Cóż do kroćset 1? — — Wachmistrz...
Jerzmanowski machnął ręką niecierpliwie.
— Wierni... Wsiadanego! Ruszamy!
Babecki tymczasem rwał, co koń wyskoczy. Jak wicher wpadł na trakt, wiodący ku Gąbinowi, i tu jął oddziały a pułki maszerujące przeganiać, a raz po raz mijać treny wojskowe i tabory.
Od czasu do czasu ścigał imć pana Andrzeja surowy głos oficera, którego wachmistrz minął, nie oddawszy honoru; niekiedy żart lub ironiczna uwaga z ust żołnierza dochodziła uszu Babeckiego; czasem przekleństwem żegnał go i witał kawalerzysta, wyrwany drzemaniu na siodle.
Imć pan Andrzej ani się obejrzał za siebie, ani myślał sumitować się, odcinać lub przepraszać.
Co jemu było do jakiegoś nachmurzonego oficerka, a choćby jeneralika — toż on rodzicielom nowinę wiózł, i taką nowinę, że już teraz jeno dech wciągaj, piersiami rób, abyś wymówić zdołał!
I śmiał się wachmistrz do nowiny, i nosem pociągał, i oczy mu wilgocią zachodziły — i konia parł ostrogami, i ani ważyć chciał, co było, a co będzie, co go dręczyło wczoraj lub co czeka go jutro, — zapomniał i o awanturze z Załuskim, i o poturbowanych adjutantach, i o niedźwiedziej przysłudze Fiutowskiego, i o pogróżkach szefa, i o wszystkich swych turbacjach — w poprzek jego wi dzenia stanęła murem zapowiedź, że cesarz jutro, na południe, będzie u rodzicielów... Ta jedną zapowiedzią Babecki patrzył, gnał konia, kiwał się na siodle w takt galopa, darł ostrogami boki gniadoszowi i chwili spoczynku mu nie dawał.
Pod Gąbinem atoli gniadosz ustał wachmistrzowi. Babecki, rad nie rad, zwolnił i już bardziej uważał na konia, bo choć ten nielada był rączości i mocy — ale i żar, mimo chylącego się ku spoczynkowi słońca, prażył nielada.
Do Gąbina zdążył Babecki jeszcze przed zachodem. Tu dał wytchnąć gniadoszowi, trzy miarki owsa mu kazał wsypać do żłobu w zajeździe i dopiero, gdy koń podjadł sobie rzetelnie, a ostygnąwszy z potu, wody się na-chłeptał — wachmistrz jeszcze wyczekał i już o zmroku ruszył dalej.
W Stolupianach napotkał ostatni oddział „siódma-ków“ nadwiślańskich, w Wierzbołowie trafił na Wąsowicza. Siódmaki, a po nich Wąsowicz, chcieli badać imć pana Andrzeja, lecz on pierwszym się wyrwał, a drugiemu tyle powiedział, że szef śmiga, a on Babecki, ma ordynans od cesarza do rodzicielów — czem Wąsowicza tak zdumiał, że ten nawet wyjaśnień nie zdążył zażądać, gdy wachmistrz już ruszył z rynku stołupiańskiego ku Wierzbolowu.
Dobrze już po północy imć pan Andrzej dopadł wreszcie pierwszych opłotków na przedmieściu wyłkowy-skiem — i stąd już, do rozpaczliwego galopa zmusiwszy gniadosza, wprost do domu ojcowskiego zawrócił okrężną ścieżką, skłócającą znakomicie drogę.
Dostatni dworek nnć pana naddzierżawcy pogrążony był w głębokim śnie, gdy nakoniec gniadosz wachmistrza zarył się kopytami u ganku.
Babecki zsunął się żywo z siodła i załomotał we drzwi.
Głusza odpowiedziała z początku wachmistrzowi, co go lak wzburzyło, iż nie zważając na oczywiste znaki poruszenia w dworku, jął bić pięściami w odrzwia a hukać w głos. Skutek był piorunujący. 13o, mm rozczmychany sługa zasuwy odemknął, a drzwi otwarł, do sieni już wszyscy nieomal mieszkańcy dworku wylegnąć zdążyli, wystraszeni nocnym gwałtem, a to począwszy od samego pana naddzierżawcy, a na kuchciku skończywszy.
Na widok okrytej kurzem i potem twarzy wachmistrza — okrzyk zdumienia wyrwał się z piersi zebranych.
— Waszeć!? Jędrulekl Panicz!
Imć pan Andrzej, znalazłszy się wobec tej, lada czem okrytej a półnagiej gromadki, sam się czegoś zmieszał nagle i ani powitania mógł skleić. ^ Waszmość tu? — badał rodzic.
— Jędruiku — de cóż! De, broń Boże! — kłopotała się pani Babecka.
«=* Musi... śkapal — mruczał na stronie podstarości.
— Gzy się aby co nie siało? — wykrzykiwała ciotka Anna.
— De mówże! — upomniała panna Filipina,
Lecz wachmistrz iak się czegoś zatchnąl, że dopiero kiedy go wprowadzono do izby stołowej, ua ławie usadzono, a kubek wma podsunięto — odsapnął i szepnął;
— Cesarz jutro ua południe przyjedża!, t
Pa u uaddzierżawca spojrzał niepewnie ua syna. Pani
Babecka strzepnęła rękoma. < — De... jakto = przyjedża?!!
— De cóż, że przyjedża/J
— i ul... tul objaśnił z wysiłkiem waciinuslu,
— lu!?... — bąknął z przerażeniem pan naddzierżaw ca
— lu.,.uuuu! — podjął przeciągły chór pomieszanych głosów.
— < Przyjeżdża do rodzicielów! — zakonkludował z wybuchem wachmistrz.
Pan Babecki zatrząsł się i ujął syna za ramiona.
— Co waćpan? Co gadasz?... Cesarz?! iNapoljon?! Do nas?! Napoljon?!
Jędrukczku! de napij się!... De na biedaczka może coś naszło! — użaliła się matka.
— De jemu kompres!
— At, ciocia... gdzie kompres?!... zimnej macierzanki!
— Panicz chory!
Imć pauu Andizejowi, na to oczywiste niedowiarstwo, wróciła energja. Podniósł się z ławy i, \y krótkich słowach, zdał sprawę ze spotkania swego ze szwadronem i z armją, i z otrzymanego od cesarza rozkazu. (idy wachmistrz skończył, śmiertelna cisza zaległa komnatę, i warze obecnych gorzały, oczy skrzyły się, błyszczały, lśniły, usta zdawały się poruszać, piersi wzbierać, a milczenie trwało tak głębokie, że z poza okieuic słychać było niespokojne szarpanie wędzidłem, uwiązanego u podjazdu, gniadosza.
Aż, nagle, imć pan uaddzierżawca ramiona rozwarł i syna w objęcia pochwycił. Na ten znak wszyscy jęli na prześcigi cisnąć się do pana Andrzeja; nawet kto ze służby śmielszy, to bodaj i tyłu się zakradł i bodaj w pas od ładownicy, a pocałował.
Powstał rozgardjasz. zamieszanie, peine westchnień, wykrzykników a wynurzeń! A tuż za tem, zerwała się rozmowa bezładna, gorączkowa.
Pan Andrzej ledwie mógł nastarczyć z odpowiedziami. Czlerykroć ab rwo musiał przygody swoje rozpowiadać, zanim niejakie uspokojenie naszło i niespodziewania ogarnięcie. Aż pani Babecka ostateczne dala basło do zastanowienia się nad położeniem, bo gdy imć pan nad-dzierżawca chcial zapytywać syna o sztab cesarski, ta ręce nagle załamała i zakrzyknęła żałośnie:
— De choćby co zapeldować!
— Lueyś, toż zamyśliłaś z peklowaniem! — upomniał żonę pan Babecki.
— Franuieczku, de jutro! Na południe!... W śpiżarni licho!... Z Wielkiej Nocy ledwie słonina po wieprzku została! A do jutra — okropność!
— Co niebądź, a przecież... juści trzeba!
— Popatrz tylko, popatrz!,.. To i w domu należy łada, to i samemu się ochędożyć, a tu kuchnia!
— Iw mieście coś! — podchwycił żywo imć pan Franciszek, uderzony niezbitą prawdą, że istotnie czasu niewiele ma sam na uhonorowanie cesarza.
— Widzisz, Franulku — a tu choćbyśmy tego... pstrąga wczoraj nie zjedli!
— Co pstrąg! Deputacja musi być i transparent! ™ Piramida z cyfrą! — wtrąciła się panna Filipina.
— Najważniejsze sypialnia dla cesarza! — zauważyła ciotka Anna.
— Mowa po łacinie!
— Franulku — niech mowa, a tu lodu... lodu mi zbraknie! Trzeba do Bazyliszek!
— Mama o lodzie!... Najpierwsze do krawcowej!
— Kołdrę można odemnie — nowiuteńka!
— Klucze od miasta!
— Nawet młodych ziemniaków ledwie podbierze!
— De żelaza do spódnic trza nastawić!
— I w okolice posiać!
— I drogę omieść!
— I cesarzowi choć jaśminu w dzbanuszki!
— A lam nie on jeden!
Pani Babecka za głowę się chwyciła i jeno rękę machnęła, a jak piorun między służbę wpadła. Imć naddzier-żawca do kancełarji ruszył i podstarościego w obroty wziął, a rozkazami nań sypnął. Panna Filipina wybiegła do swej gotowalni na pięterko; ciotka Anna poszła za panią Bahecką.
Wachmistrz ani się spostrzegł, jak sam został. Markotno się nagle zrobiło panu Andrzejowi, iż go tak opuszczono i nawet słuchać dalej nie chciano.
Krótka atoli była samotność pana Andrzeja, bo, zanim konia rozkulbaczył a stajennemu oddał, już nań spadać zaczęły ze wszech stron ataki, pytania, kwestje, których nadobitck wachmistrz, ani rusz, rozstrzygnąć nie umiał.
— Co cesarz lubi na obiad?
— Czy sypia na piernacie, czy na sienniku?
— Ilu oficerów z nim przyjedzie?
— W jakim kolorze Filipince do twarzy?
— Gdzie mu chleb i sól podać: przed gankiem, czy na ganku?
Pan Andrzej ramionami wzruszał, frasował się, lecz żadną miarą zadowolnić pytających nie potrafił, czem obniżał coraz więcej swoją powagę. Doszło do tego, że panna Filipina spojrzała na brata pogardliwie i zakonkludowała: “ I.. i... że też takiego wachmistrza trzyma ją w pułku!
— Pozwól — toż nasza rzecz nie gałganki, nie fata-łaszki! — ujął się z urazą pan Andrzej. — A cesarz nawet nie spojrzy na twoje.
— Cesarz nie jest taki grubjan, jak ty!
— Cesarza nie znasz!
— Och! A ty znasz dużo! Nie wiesz nawet, co najprostsze! O, ty znasz! Ot gwardja!
Sprzeczka między bratem a siostrą możeby nawet ostrzejszy ton przybrała, gdyby nie raptowne zjawienie się pani Babeckiej.
— Co wy tu? Macie czego!... Uf! Wiem, co dam na obiad! Wiem... Czerninę!.Tuż kazałam rżnąć kaczęta!
Panna Filipina pobladła.
— Czerninę?!
— I cóż?... Cesarz żonaty — w konkury nie jedzie!
— De przecież nie jeden cesarz!
— Także! Na jakąś resztę mam zważać!
W pannę Filipinę wstąpiła energja.
— Nie chcę czerniny... nie potrzebuję! Kiedy czernina, to ja... ja się na oczy nie pokażę — niech sobie się wali wszystko!
— Filipisiu — i co ja nieszczęśliwa?!
— Może być rosółl
— Dziś był rosół, kochanie gdzież mogę dawać znów rosółl A może nie lubi?... Jędrulek!
— Do ust nie bierze rosołu! — przyświadczył wachmistrz mszcząc się na siostrze.
Filipinka się łzami zalała. Pani Babecka podreptała z desperacją szukać ciotki Anny na radę, z góry stawiając jej warunek, że... byle nie czernina i nie rosół.
Gdy w ten sposób przed panią Babecką coraz to nowe piętrzyły się trudności a kłopoty — miał ich, i jeszcze większych, niemało imć pan uaddzierżawca, miał ich po uszy i burmistrz, i całe Wyłkowyszki nawet.
Wieść o przyjeździe cesarza, mimo nocy, lotem ptaka obiegła wszystkie zakamarki miasteczka, a gdzie dostatecznego nie sprawiła wrażenia, gdzie dobrowolnej nie obudziła czynności, tam pachołcy z nakazami burmistrza i żądaniami pana naddzierżawcy niewolili do gorączkowej pracy. Ciż sami pachołcy, jeszcze przed wschodem słońca, dotarli do okolicznych wsi i zaścianków — ba, po Marjam-pol, Władysławów i Wejwery bezmała rozwieźli nowinę, a z nią wezw7ania, zaproszenia, zaklęcia i polecenia.
Rozgardjasz i zamieszanie z godziny na godzinę wymagały się. Plany przyjęcia rosły, pomysły sypały się, jak z rękawa — a tu ani rąk, ani materjału, ani czasu. Lecz imć pan Jeziorkowski nie żartował, pisarzów na nogi porwał, woźnych magistrackich dozorcami mianował, a sam z sękatym wiśniakiem przebiegał miasteczko z krańca do krańca, za centrum sobie obrawszy kancelarję imć pana Babeckiego., it
Kto żyw w mieście, z dorosłych lub młodzieniaszków, tego zapędzano do roboty: do porządkowania ulic, do wy sypywania ich piaskiem, do majenia domów choinami, do wszelakiego strugania, przybijania, czyszczenia i znoszenia. A gdy mężczyzn było mało, zarekwirowano baby, — a kiedy jeszcze piorunem nie szło wszystko, tedy nawet bachurkom żydowskim nie darowano.
O świcie gorączkę ogólną spotęgował pluton ułanów, który, jak wicher, przeleciał przez miasteczko i znikł na wejwerskiej drodze — tak, że ledwie chorągiewkami warknął. Za tym plutonem jęły ciągnąć liczniejsze oddziały kawalerji, a na rynku niekiedy przystawać i mieszkańców odrywać od roboty, a tejże im przysparzać.
Mimo te atoli rozliczne przeszkody a ogrom pracy — już wschód słońca w nielada szacie odświętnej zastał Wyłkowyszki. Burmistrz Jeziorkowski aż się rozśmiał z ukontentowania i wiśniakiem o ziemię stuknął. Bo niech tam siak czy tak, a za godzinę będzie prawie!
Ukontentowanie to jednali było krótkie, gdyż ani się spostrzegł, jak wąsal na niego koniem najechał i zapowiedział mu uroczyście, żeby czterdzieści kwater miał w pogotowiu na południe. Burmistrz chciał pytać, sumi-tować się, że tylu kwater nie nastarczy. Wąsal powtórzył rozkaz, warknął coś przez zęby j ruszył z powrotem.
Za tym wąsalem nadciągnął drugi, wioząc lakoniczną kartkę, ua której była wypisana liczba potrzebnych korcy owsa. Za drugim tuż przybył trzeci z poleceniem przygotowania chleba dla dwóch pułków... A dalej już — co rusz, nowe żądanie, nowe zmartwienie, uowe urwanie głowy.
Burmistrz pocił się, biegał do naddzierżawcy, biadał, prosił, błagał, wiśniakiem groził, nawet przemocą co porządniejsze zagarniał izby i sprzęty.
Nielada miał zadanie imć pan Jeziorkowski, lecz bodaj większe sam pan Babecki. On bowiem majsterków miał pod sobą, on musiał o estynne pamiętać i dać jej wyraz, godny cesarza, staropolskiego obyczaju Wyłkowyszek i imienia poczciwego Babeckich. Tu już nie o dozór szło, nie o ład, nie o samą pracę* lecz o ceremonjał, o kunszt; o świetność, o dowcip i polityczność.
Ale imć pan Babecki, choć statystą nie był, jednak przytomność mial, i głowę tęgą, i pamięć, i siła światowej eksperjencji, i rozmaitych wypominków z czasów, kiedy to Wylkowyszki były starostwem niegrodowem, a w posesji jaśnie oświeconego pana Ogińskiego, wojewody trockiego, pozostawały. Toż mimo, że od tych rządów okrutnie wiele rozmaitej wody upłynęło, — choć ze starostwa uczyniono amt, z arntu powiat, aż potem z województwa prefekturę, czyli nowomodny departament, — choć raz po raz akoniodować się trzeba było do coraz to innych rządów — lecz przecież imć pan naddzierżawca, cichy człek a flegmatyczny z pozoru, naszal pod skórą to, z czem na świat przyszedł, co z piersi matczyne j wyssał, czego wreszcie, za ostatnich lal panowania króla Jegomości, do syta zażył.
Tedy, kiedy pierwszy pęd zarządzeń i narad z burmistrzem minął, kiedy imć naddzierżawca jął zastanawiać się a rozważać — to jakby nań jasność spadla. Odżył w nim zatwardziały sejmikowicz, i szlachcic, równy wojewodzie. i przyczajony Demostenes, i dyplomata zaściankowy, i konfederat, i Wierzynek.
Co dziwniejsza, iż imć pan Babecki, skrupulat wielki w wydatkach, a kredę w kieszeni, jak inny tabakę, noszący i kredą tą po stodołach, po stajniach, oborach wiecznie coś rachu jący, a jako słuchy chodziły, dusigrosz potrosze — tu ani się skrzywił na wydatek. A gdy nieśmiały majste-rek o ekspensie dużym bąkał, to jeno po pasie się klepał i mruczał cierpko;
— Dukat, to dukat, a dwa, to niech sobie dwa!
Majslerkowie, na taki argument, aż stękali z zapału do roboty a imć pan Babecki w kancelarji siedział z wujem Dobkiewiezem, co był najpierwszy na alarm zjechał, i dyspozycje wydawał — takie dyspozycje, że Dobkiewicz jeno sapał, a nosem fyrkał, a podpowiadał:
— Skąd u ciebie?... Patrzajcie!
Dyspozycyj łych moc była okrutna.
Tedy najpierw dwóch kowali zasadzono do kucia dwóch symbolicznych kluczy od bram wyłkowyskich. Wprawdzie Wylkowyszki nie były podobno ani godłem, ani oppidum i, jako żywo, bramy żadnej nie posiadały, ale wszakże w lem rzecz była. Do kluczów tych krawczyk gotował poduchę — więc bombiasty „jasiek“ ciotki Anny obciągał adamaszkiem białym, wykrojonym zręcznie z sukni ślubnej matki pani Babeckiej.
Dalej, stelmach sztukował z łat drewnianych ramy do transparentów’, które z pod ręki imć pan Brzuszko, pisarz magistracki, płótnem obciągał i inicjałami a napisami, wedle wskazówek imć pana Babeckiego, zdobił, obficie sadząc wiwatami, a gdzie się dało, herb miasta, liiję pon-sową w polu błękitnem, przetykając we floresach.
Staruszek płatnerz, co od lat dziesiątka ledwie patyczki na grządki do kurników strugał, miał sobie powierzony moździerzyk, wyciągnięty z lamusa. Płatnerz, choć mu się ręce trzęsły a głowra kiwrała ze starości, aż się rozśmiał do znajomka i z miłością, kłapiąc bezzębnemi szczękami, zaczął mu lustr wracać.
Tuzin szewczyków, ludu przemyślnego a do rozmaitych sztuk zwinnego, wzięto do girland kręcenia a rozwieszania ich na magistrackim domu. na dworku pana naddzierżawcy, a co na przedniejszych kamieniczkach.
Przy tych dyspozycjach mnóstwo rodziło się kwestyj, lecz je pan Babecki, jednem słowem rozstrzygał.
Ba, ale choć z pozoru szło wszystko, jak z płatka, czoło pana naddzierżawcy coraz większemi zasnuwało się chmurami. A przyczyną tvch chmur i troski oczywistej był ksiądz proboszcz Kociełł.
Imć pan Babecki, układając ceremonję, juści słusznie a po chrześcijańsku, proboszczowi poczesne wyznaczył miejsce, a nawet „Te Deum“ przy wiwatach umyślił w kościółku; a co do plebanji, chciał tam jakiegoś wielkiego oficera napoljonowego instalować. Nie dość — proboszcza miał obligować, aby mu łacińskie powitanie grzecznie złożył i dowcipną a polityczną figurę wywiódł czyli jakoweś cytaty z pisarzów wybrał. Imć Babecki miał nawet już oś główną, bo imiona Aleksandra Macedońskiego i Cezara, brakło mu jedynie związania. Niktbv tego, na dziesięć mil wokół, od proboszcza lepiej nie potrafił, bo ten i z kazań słynął i, jak mu fantazja przyszła, to z którejkolwiek strony by zaczął, jednym zawrotem do okoliczności schodził.
Nic też dziwnego, że w takiej potrzebie imć pan Babecki odrazu nowinę na plebanję do proboszcza wyprawił, do rady go zapraszając. Lecz proboszcz, wedle relacji pisarza, na wiadomość, że cesarz z armją nadciąga, pobladł, przeżegnał się i drzwi przed nosem posłańcowi zatrzasnął. Naddzierżawca stropił się tem zachowaniem księdza i, przyzwawszy organistę, nowe doń zaproszenie wygotował, ale organista, jak poszedł, tak i przepadł. Pan Babecki przeczekał do świtu i namówił wuja Dobkiewicza, by proboszczowi rzecz wyłożył. Dobkiewicz wrócił niebawem z nowiną, że plebauja jest zaryglowana, kościół zawarty, a na łomotanie do drzwi nikt zgoła nie odpowiada.
Pan Babecki nie chciał wierzyć i sam ruszył do proboszcza. Plebanja istotnie zdawała się na poły zamarłą. Naddzierżawca zaczął kołatać, stukać, dobijać się, a wreszcie w głos księdza proboszcza wołać a zaklinać go, by choć się ozwał.
Wezwania imć pana Babeckiego odniosły w końcu skutek, bo, w okienku szczytowem plebanji, ukazała się siwa głowa księdza.
— Wszelki duch Pana Boga chwalił Kto tam?
— To ja, dobrodzieju — Babeckil
— Kłaniam uniżeniel
— Na słówko rozmowyl
— Daruj waszmość — teraz nie mogę!
— Ałe bo, dobrodzieju... toż gwałt!.., Cesarz na południe przybywa!
— Nie znam żadnego cesarza!
— Proboszczu, kochanie! Zlituj się — toż nie uchodzi! On do nas — z armjąl
— Nie znam! powtórzył sucho ksiądz.
— Trzeba przecież po bożemu!
— Apage satanas!
— Proboszczuniu, dajże sprawę przedstawićl
— Nie znam żadnej sprawy! Bullę mam!
— Choć mnie pozwól! Toż dobrodziej nie odmówi... bodaj z polityki!...
— Nie wiem. Nie chcę słyszeć o niczem!
Imć pan Babecki uraził się.
— I mnie... mnie odprawiasz dobrodziej?!
— Do kościoła żadnego nie wpuszczę, z ambony wyzwę!... Dosyci Niema proboszcza! Niema kościoła dla bezbożników!
Szczytowe okienko zatrzasnęło się z łoskotem. Pan naddzierżawca postał jeszcze przez chwilę, zaczem westchnął i powlókł się do kancelarji.
Niespodziewana opozycja proboszcza nietylko skwa-siła pana Babeckiego, lecz zgoła zburzyła wszystkie jego plany. Bo gdzież tu obejść się bez „Te Deuin“, jak przyjmować bez procesji, bez kościoła, bez krzyża, ha, i bez mowy.
Był to cios, cios okrutny, bo nawet w sumieniu pana naddzierżawcy wątpliwości budzący i w całem mieście przykre refleksje wywołać zdolny.
Na szczęście, na tę chwilę przełomową, przywlókł się na wózku stary Danieleszczuk, co miał swoje zgoła na rzeczy patrzenie, a sam dawniej kapralował w artylerji litewskiej, gdzie Sapieha mu kapitanił a Widmont porucz-niczył — i ten, na wiadomość o uporze proboszcza, jeno wąsa szarpnął i kulami stuknął, a potem rzekł krótko:
— Bruździć mu się zachciało? Niech spróbuje — a my swoje!
Wuj Dobkiewicz próbował się wtrącić, lecz stary najeżył się i przerwał mu surowo:
— Niema kłopotul Niema przymusu!
— Zawsze proboszcz!
— Co mi prohoszczl Widziałem... Wiecie, co widzia-em? — iię, widziałem jak biskup wisiałl
Pan naddzierżawca aż przeraził się tem zakończeniem, lecz Danieleszczuk słowa jednego rzec nie dał.
— Milczeć! Widziałem, jak wisiail
Ta konkluzja ostatecznie usunęła z ceremonjału i kościółek i księdza. Rejent Noniewicz mowę panu Babeckiemu wysztukował, a choć figura mocno kulała, lecz za to serdecznego zamachu tyle było w przemówieniu, że sta rego Danieleszczuka na wyrazie „imperator“ sapanie napadało.
Wśród tego rozgwaru, zamętu a gorączkowych przygotowań jakiemi dygotały cale Wylkowyszki, jeden pan Andrzej nie miał dla siebie za jęcia — nawet zgoła uczuł się pozostawionym samemu sobie. Z początku niby raz wraz szukano jego rady i wskazówki, ale gdy przekonano się, ku wielkiemu zgorszeniu, iż wachmistrz szwoleżerów gwardji nieświadom jest najprostszych przyzwyczajeń cesarza — zaprzestano się nim zajmować.
Panu Andrzejowi markotno się narazie zrobiło — lecz powoli panujący dokoła rozgwar pociągnął go i jął wabić ku sobie.
Wachmistrz zajrzał do kuchni, do izb czeladnych i ze szczerem zajęciem zaczął przyglądać się dziewkom, wywijającym kopyściami, kurczętom i kaczkom, zarzynanym na gwałt, na żywo prawie z pierza obdzieranym, stolnicom, dygocącym pod naciskiem rąk, zarabiających ciasto, co tchu nastawianym garnkom, saganom i rondlom.
Pan Andrzej aż się zaśmiał z całej duszy do tych przygotowań. Strach, jak mu się widno w sercu zrobiło. A co już kapłonom, którym nadzienie ładowano, ani mógł się napatrzeć! Ba, toż, jak żyje, nie widział takich pulchnych a żółciutko-białych piersiczek! A dziewczyny — okrutnie przylepne! A mocne — he, he — toż Józiczek Stadnicki najsilniejszy był w pułku, a taka Ewka., co chwyci za nieckę, to ta jeno frunie!... Okrutnie przylepne!
Imć pan Andrzej tak się zapalczywie umacniał w tem przekonaniu, że ani się spostrzegł, jak go umączono i jak pani Babecka wetknęła mu do ręki talerzyk ze skwarkami i łagodnie, lecz stanowczo, za drzwi wypchnęła.
Nie w smak poszła wachmistrzowi taka odprawa, lecz trzaskające skwarki udobruchały go, zdmuchnął więc je i znów z kąta w kąt zaczął chodzić.
Udał mu się transparent, który zawieszono nad ganeczkiem, zajął bardzo ruch, panujący w stajniach przyległego folwarku, gdzie koniom cesarskim gotowano przyjęcie, rozerwał zamęt w kuźni, w warsztacie stelmacha, w stodołach, w spichrzu, aż znów go dworek rodzicowy zwabił.
W kancelarji narady trwały jeszcze. Wachmistrz chciał się im przysłuchać — lecz, zapytany niespodziewanie, czy cesarz woli miód czy węgrzyna, zmieszał się, wziął od wuja Dobkiewicza przymówkę i umknął.
Z kancelarji pan Andrzej wsunął się do wielkiej izby gościnnej, którą panna Filipina salą nazywała, a która teraz już lśniła się od białych firanek i rozścielonych wzorzystych kobierców.
Przestronna sala, z pięknie a równo bielonemi ścianami, zawieszona dwoma portretami dziadów i ozdobiona kunsztownym kopersztychem, przedstawającym porwanie Sabinek, a przez wuja Dobkiewicza z Gdańska przywiezionym — zdała się panu Andrzejowi cale godną cesarza.
Wachmistrz rozejrzał się raz i drugi, zasiadł na wielkim fotelu, włosiennicą krytym, i roześmiał się na całe gardło — a roześmiał się do myśli, że na tym samym fotelu, na którym on siedzi teraz, usiądzie nie długo on — cesarz, robaczek!
Na tym śmiechu przyłapał go głos ciotki Anny:
— Jędruniu! A ty co?! Ręce założyłeś, a choćbyś cokolwiek pomógł!
— Owszem, ale nie wdedzieć!
— De, choć zobacz! Sypialnia dla cesarza gotowa! Uf! Rąk nie czuję!
— A gdzie będzie sypialnia?
— De pytasz jeszcze?!... W zielonej komnatce, tu, na lewo!... Strach, jakiś ty nie skory!
Ciotka Anna strzepnęła z desperacją rękoma.
— Toż spojrzyj! Może czego brakniel?... Toż samemu głową nie nastarczysz!
Wachmistrz, tknięty słowami ciotki, ruszył do sypialni cesarskiej. Ciotka Anna podążyła za bratankiem.
— Chyba wszystko, jak się patrzy! Cztery poduszki — miękciejszych w calem mieście nie znajdzie. Kołderka puchowa, kilimek przed łóżkiem, świecznik, miedniczka, mydełko stolupiańskie! Obacz, jak pachnie! Posłałam na piernacie! A tu stoliczek, suknem obijany — by coniebądź drobiazgów położyć. Drewno do butów. Zasłonki nowiutkie w oknach. Prześcieradło wyprawne Filipinki... Wiesz — Mysztowt się ożenił! A co ja się nagadałam! Ot, i ma teraz dąsy!... Kwiatuszków ustawiłam kilka. To i chyba — co?
Wachmistrz, który z zadowoleniem rozglądał się po pięknie ozdobionej komnatce, mruknął coś. Ciotka się uraziła.
— Jędrusiu, de cóż ty chodzisz tak i bąkasz pod nosem?! Rzekłbyś coniebądź! Choć przekonałbyś się, czy mu nie będzie zatwardo... Także maniera przyjechała.
Wachmistrz próbował się usprawiedliwić — lecz ciotka Anna, obrażona, iż bratanek nawet ua jeden wyraz uznania się nie zdobył dla jej trudów, mignęła spódnicami i wybiegła.
Pan Andrzej, zostawszy sam, znówr zaczął rozpatrywać sypialnię.
Zdawało mu się zupełnie przystojną a godną oczekiwanego mieszkańca. Ciotka Anna o wszystkiem pamiętała, niczego nie pominęła. Każdy przedmiot bił czystością. Nawet kubeczek kryształowy postawiła. Toż jego własny kubeczek — dostał go na chrzciny od Sołohuba! Ot, i z jego kubeczka będzie pił cesarz. Ot, szczęście! Gdzie o takiem szczęściu można było marzyć! Jakby bajka! Żeby tak w szwadronie powiedzieć — nie uwierzą“.., 1 jak ciotka umiała to wyspekulować! Cicha, niepozorna niewiasta, a jak to ona wie, co trzeba cesarzowi!
Im dłużej wachmistrz rozpatrywał się w sypialni, tem więcej rósł jego zachwryt dla zapobiegliwości ciotki Anny.
Naraz, w pełni zachwytu, wzrok pana Andrzeja padł na ścianę, ponad łóżkiem. Ciarki przeszły wachmistrza — ściana była pustą.
Pan Andrzej potarł ręką czoło.
— Jakże bo tak! — myślał sobie. — Przecież coś by Irzeba. Wiadomo! A to nawet nie uchodzi. Łóżko, a nad łóżkiem goła ściana! Ot ciocia, a taką sprawę przeoczyła. Wierzyć się nie chce! Dopieroby powiedzieli“
Ta pusta ściana poruszyła pana Andrzeja do żywego. W pierwszym impecie chciał iść ciotki Anny szukać, lecz, zastanowiwszy się, zdecydował się sam rzecz załatwić.
W tym celu poszedł wachmistrz na górę, do komnatki bocznej, na pięterku, którą niegdy zajmował, a gdzie stało jego własne posłanie. I tu z ponad posłania swego, zdjął, zawieszony na ścianie, obrazik z Ostrobramską i, ukrywszy go w zanadrzu mundura, chyłkiem do sypialni cesarskiej powrócił.
Tu wyciągnął obrazik, ucałował go, rozśmiał się z ukontentowania i, namacawszy wolny gwoździk nad łóżkiem — zawiesił Ostrobramską. Zaczem spojrzał na ścianę i poczerwieniał.
Cha, toć to jego własny był obrazik, jego rodzony. Przed nim lata całe odmawiał pacierze, jemu pacholęce jeszcze zmartwienia powierzał. I przed tym obrazikiem dzisiaj, kiedy noc zapadnie, — cesarz — sam cesarz...
Wachmistrzowi w głowie się zakręciło, oczy mu mgłą zaszły, ugięły się kolana, twarz w kołdrę wtulił i beknął.
Panu Andrzejowi aż samemu dziwnem się zdało takie rozmazanie — lecz co głowę podniósł, co ku wysrebrzonej twarzyczce Ostrobramskiej spojrzał to mu znów łzy, jak grad padały na wąsiska.
Dwakroć się podnosił i dwakroć kolana same mu się gięty-
Długo pan Andrzej zostawał w sypialni, aż poza oknami rozległ się przeciągły, a dobrze mu znany, głos trąbki.
Wachmistrz na równe nogi się porwał i wybiegł na ganek. Na ganku stał Jerzmanowski, a w uliczce trzeci szwadron szwoleżerów zsiadał z koni.
Było południe. Czerwcowe słońce, dosięgnąwszy swego podniebnego szczytu, ważyło się, bijąc złotem ognistych warkoczy, wszystko wokół przenikając jasnością, wszystko żarem sycąc.
I aż drzewa schyliły swre konary przed potęgą majestatu słonecznego, aż kwietne kielichy opadły, zwarzone upałem. Znój ogarniał nawet wytrwałe mrówki, nawet rozbrzęcza-ne niedawno pszczoły chwiały ociężale skrzydełkami i chłodu szukały w łubinowych gąszczach. Pola stały zamarłe, wyginając zlekka swe puszyste grzbiety. Żaden podmuch zefiru nie ważył się niemi targnąć, żaden wietrzyk ziarnistemi kiśćmi zakołysać. Jeden motyl, piecuch nad piecuchy, rozpościerał swywolnie swe różnobarwne skrzydła, on jeden pełnią mocy słonecznej otulać się ważył.
Wylkowyszki zaległa cisza. Cisza osobliwa, nieznana dotąd ubogiemu miasteczku.
Ile ludu miały Wylkowyszki, ile dusz żywych, ile serc bijących, tyle ustawiły ich na wąskich swych uliczkach, wiodących do stołupiańskiego traktu, aż do progów dworku imć pana Babeckiego. Ustawiły, w dwa równoległe wyciągnęły pasy, środkiem zostawując równą, piaskiem i choinami usłaną, wstęgę drogi.
Droga ta dwa miała krańce, dwa uroczyste węzły, dwa punkty, ku którym raz po raz biegły spojrzenia.
Więc tam, na skraju miasteczka, kędy ubogie lepianki znaczyły granice stolicy dawnego niegrodowego starostwa, tam imć pan burmistrz Jeziorkowski, z ławnikami i gromadą magistrackich, stał z odkrytą głową a ku dali spoglądał.
Imć pan burmistrz srogą miał minę. Cha, bo też nie-darmo żupan a kontusz odświętny, wojewódzkiej barwy, wdział, niedarmo litym, słuckim pasem pękatą ściągnął figurkę, niedarmo wąsisków białych sobie nawosczył. Cha! Niedarmo marsa na ogorzałej twarzy postawił!
Ławnicy aż się zdumiewali. A żaden z nich ani pary z ust — bo i ich czegoś okrutna zdjęła tężyzna. Kontusz w kontusz, jak z igły, szerpentyny staruchy, na rapciach się kołyszą, czupryny buńczuczne, w oczach płomienie, na uścieeh pogoda, a w krtani coś, co dławi, co głosu dobyć nie pozwala, co raz za razem do sięgania po kraciaste chusty niewoli, a co jakąś drogą sercu zadaje mękę.
Za ławnikami wyświeżeni kanceliści, a między nimi pacholę z bombiastą poduchą, na której dwa zamaszyste klucze.
Słońce prażyło, perliło rozczerwienione oblicza municy-palności wyłkowyskiej, lecz ta ani drgnęła, jeno, od czasu do czasu, mocniej wpijała oczy w widnokrąg, silniej szarpała wąsiska, impetyczniej sapała.
Lecz cóż ta gromadka znaczyła wobec drugiego krańca ludzkiego pogłowia, wrobec widoku, który przedstawiał modrzewiowy dworek imć pana naddzierżawcy.
Hej tam, jak Wylkowyszki Wyłkowyszkami, podobnej nie było parady! Toż kiedy jaśnie oświecony Pac, starosta preński, fundator kościoła, na konsekrację zjechał a fetę słynną sprawiał, nie było ni ćwierci podobnego przystrojenia. At — ani równać!
Dworek pana Babeckiego girlandami się opasał, barw-nemi chorągiewkami swe szczyty najeżył, transparentami a cyframi ozdobił, ganeczek kobierczykami usłał — a z każdego kącika aż bił, błyszczał świeżością i porząd — kiem!
Dopieroż przed dworkiem.
Na lewo ośmiu trębaczów szwoleżerskich. Mundury, jak mleko, białe, amarantem znaczone. Czapy białe takoż. Od trąb łuna bije, mosiądz aż łyska lustrem, a haftowane płomienie chwieją się zlekka pod trąbami a drżą.
Z prawej strony ganku, w dwa szeregi, warta honoro wa. Szwadron spieszony Jerzmanowskiego. Pas granat! z amarantem. Białe kiły, złote blachy na czapach, jasne spojrzenia, mur szabel, rzemienie wypolerowane, piersi naprzód, baczność i ani mrum-mru.
Przed szwadronem Jerzmanowski. Chodzi, pałaszem wlecze po ziemi, ostrogami brząka, po szeregach troskli-wem okiem wodzi, a od czasu do czasu ku stopniom ganku podejdzie i parę słów zamieni z panem naddzierżawcą. Czasem żywszy weźmie udział w rozmowie, wszczynanej co i raz przez starego Danieleszczuka, a czasem zerknie w bok, kędy pod słupem stoi z gołą głową wachmistrz Babecki, i niedostrzegalny uśmiech prześlizgnie się po wo-jackiej twarzy szefa trzeciego szwadronu.
A pan Andrzej stoi pod słupem, pogląda rozognionym wzrokiem, to się rozśmieje w glos, to znów zafrasuje czegoś i zaczyna raptownie „Pod twoją Obronę“ szeptać, niby się urokowi nieczystemu broniąc, to znów za rękaw się chwyta i szczypie samego siebie, jakby mniemając, że czas mu z tego słodkiego snu się zbudzić.
Imć panu Andrzejowi zgoła widzi się, że go, przy obo-zowem ognisku, mara serdeczna naszła i kołysze a raduje dolę biedną, żołnierską.
Gdzież oczom dać wiarę! On, wachmistrz szwoleżerski, stoi sobie luzem i na swój rodzony szwadron pogląda. Stoi sobie, niby szef, albo i lepiej! A tuż rodzic w karmazynowych wylotach, a tu i pani matka czepiec wstążysty zawaliła — nie wiedziećl A tuż Filipinka, siosterka, w muślinie cala, buzia napudrowana, włoski skudlaczone i ubielone, dwa loczki przy uszach, jeden tylko czubek nosa czerwony, jako i na codzień! A Danieleszczuk mało nie tryśnie, czuprynę gładzi i krzyża swego wojskowego a zło lego co chwila dotyka.
Nikogo chyba nie braknie. Ot i ciotka Anna zielone, uroczyste swoje, rozpościera fałdy; ot i pięciu Giejszto-rów, braciaszków; ot i Lappów trzech, a każdy z jejmością i robaczkami, — i Mysztowt z Bazyliszek, i Sołohub z Duszkieli, i wuj Dobkiewicz, nawTet stary włodarz, Sta-lagajtys, i to odświętnie przyodziany!... Uciecha! Gapić się, a bodaj na śmierć oczy wypatrzeć!
I gapił się z całej duszy wachmistrz, i mrugał powie kami. Ten i ów z krewniaków a znajomków zagadywał do pana Andrzeja, ale ten ani coś rzec potrafił. Zęby jeno szczerzył, kiwał na wszystko głową i śmiał się.
Słońce tymczasem, napatrzywszy się do syta Wyłko-wyszkom, jęło zsuwać się nieznacznie. Zebranych przed dworkiem opanował lekki niepokój. Imć pan Babecki do Jerzmanowskiego się podsunął.
— Nie widać?
— Szmat drogi — skwar.
— Może... możeby posłać kogo?
Jerzmanowski potrząsnął głową.
— Bądź waszmość spokojny — rozstawiłem cały pluton, uprzedzą zawczasu.
Jakby naprzekór zapewnieniom szefa, hen, od krańca ŁWyłkowyszek, zerwał się nagle przeciągły pomruk.
Jerzmanowski szarpnął się.
— Jadą — jadąl zahuczały Wylkowyszki.
Przed domkiem powstał zamęt, który wnet przeistoczył się w gorączkę obaczenia tego, co się dzieje w oddali...
Imć naddzierżawca, mimo całej swej powagi, nie mógł się wstrzymać i, zatknąwszy za pas poły kontusza, ruszył, co sił w głąb ulicy, ku stolupiańskiemu traktowi. Za panem Babeckim pośpieszyła pani Babecka, a za nią panna Filipina, i wachmistrz, i ciotka Anna, i wuj Dobkiewicz, i Giejsztory, i Łappy, i Mysztowty, i Sołohuby, i Danielesz-czuki, nawet stary Stałgajtys.
Jerzmanowski, widząc takie ceremonjału pogwałcenie, chciał nawoływać, lecz napróżno. Gromada z przed dworku już zmieszała się z ośmielonem do nieładu pospólstwem i już dopadła placówki burmistrza, na skraju tWyłkowy-szek.
Tu dopiero zatrzymała się i stanęła, jak wryta, porażona nieznanym widokiem.
Hej, jak okiem sięgnąć, aż po las ossyjski, jak najdalsze łany ogarnąć, tak już piędzi ziemi nie dojrzeć, skrawka łąki nie obaczyć, jeno wielkie, równe pasma ludzi i koni, jeno lasy lanc, jeno czworogranne cielska potworów, błyszczących metalem, jarzących się barwami, skrzących się a przejmujących ciszę pól miarowym chrzęstem i tupotem.
Mieszkańcy Wylkowyszek stłumili oddech w piersiach i zdawali się upijać tym obrazem.
Aż naraz ktoś z magistrackich, stęknął:
— Jezu!
I na stęknięcie w wyłkowyszanach coś targnęło, coś ich poderwało, coś ich ku sobie pociągnęło, coś im ramiona do uścisków wyciągać zaczęło.
Zniknęły indygenaty, zgięły się urzędem wyprostowane karki, kontusze skoczyły do kubraków, sajety do drelichów, zgrzebne płótna do muślinów.
I ściskał imć pan Babecki Gierdziunasa, panna Filipina Stalgajsównę, burmistrz kancelistę, rejent kowala, pani Babecka stelmachową, Giejsztor szewczyka, szlachcic chama, cham mieszczucha, a co prędzej pan Jędrzej, to nawet Surze nie darował i z tymże zapałem ucałował i jej dziada Abramka i ospowatą Ryfcię.
Z tego dziwnego porywu wywiódł imć pana Babeckiego piorunujący głos Jerzmanowskiego:
— Na miejsca, do stu par djablów! Kareta cesarska nadjeżdża!
Pan naddzierżawca orzeźwiał i z tym samym impetem ją biec ku dworkowi, pociągając znów cale swe otoczenie.
Przed dworkiem tymczasem zaszła niespodziewana zmiana, bo oto, jak burza, spadł generał Wincenty Krasiński, ze sztabem pułku szwoleżerów.
Imć Babecki chciał witać generała, lecz Krasiński, rozgorączkowany, przejęty, ani zważa na gospodarza i jąl miejsca oficerom swoim wyznaczać a Jerzmanowskiemu w ładzie bruździć. Aż to i owo zmieniwszy, zagadnął o wachmistrza.
Pan Jędrzej pośpieszył na wezwanie. Krasiński skinął łaskawie wachmistrzowi.
— Acan jesteś Babecki? Trzymajże się a dzielnie — honor pułku dźwigasz dzisiaj!
— Generale!
— Tak, lak! Dzielnie się spisałeś, jak mi powiadano. Baczże teraz, abyś wytrwał w przytomności!
Wachmistrz spotniał z uciechy na te łaskawe słowa i już miał odrzec zamaszyście, gdy, w tejże chwili, na drodze swych ócz spotkał spojrzenie, które mu wszystką krew ścięło. Tuż za plecami Krasińskiego stał kapitan Załuski...
Pan Jędrzej mało nie zakrzyknął z alteracji, lecz na szczęście, coś go chwyciło za gardło tak, że ledwie bąknął — co znów generał poczytał za onieśmielenie.
— No-no, mości Babecki, ufam acaninej dworskości! Pięknie wykazałeś się dotąd — byłeś teraz mocno się trzymał. Hm... kto wie! Oficerskie epolety — a przytem łaskawość cesarska przyszłość nielada może ci otworzyć... Zaprezentujże mnie rodzinie!... Bardzom rad, bardzo!
Wachmistrz ani zrozumiał, czego odeń chciał generał — ale tu podsunął się w porę pan naddzierżawca i syna z kłopotu wybawił. Sztab, otaczający Krasińskiego, za przykładem swego dowódcy pułku, jął zawierać znajomość z Danieleszczukami, Giejsztorami, Łappami, Mysz-towtami i całą gromadą, zebraną pod gankiem. Przyczem major, papa regimentu szwoleżerskiego, Dautancourt, w zapale powitań, aż Stałgajtysa za rękę chwycił i uścisnął z przejęciem. A co adjutant-major, Delaroche, jak zadzwonił ostrogami przed panną Filipiną, tak ani kroku dalej — czem siosterkę wachmistrza niemało skonfundował, ile że, jak na złość, cała jej kunsztowna nauka francuskiego, którą przed laty od emigranta labusia powzięła, uciekła jej na taki koniec języka, że bodaj wyrazu wspomnieć.
Pan Jędrzej tymczasem, straciwszy z oczu Załuskiego i obaczywszy, jako stary Danieleszczuk już kulami postukuje i o Dubience opowiada — odetchnął lżej i ku tyłowi zrejterował. Lecz w tejże samej chwili przed ganek, jak wichura, spadł porucznik Niegolewski i Jerzmanowskiego doskoczył.
— Cesarz! — ostrzegł gromko szef.
— Cesarz! — powtórzono dokoła.
— Baczność! Oczy w prawoo! rozległa się komenda.
Krasiński ze sztabem cofnął się ku trębaczom. Goście pana Babeckiego i domownicy skupili się. Naddzierżawca uniósł drżącemi rękoma chleb i sól na srebrzonym półmisku..
Ledwie przed dworkiem zdołano przybrać siaka taka postawę, gdy już granic miasteczka dosięgnęła wielka, po-szóstna landara.
Burmistrz postąpił ku landarze, głowę pochylił, lecz landara, ani zważając na zamaszyste klucze na poduszce — sunęła w głąb uliczki.
Wyłkowyszanie tym wjazdem impetycznym tak się czegoś wystraszyli, że, mimo wszelkie przestrogi, co i jak hukać a wołać należy, — oniemieli zgoła, a nawet czap, kapeluszy i jarmułek zapomnieli uchylić.
Landara śród głębokiej ciszy a raczej śród własnego łomotania kół, przesunęła się przez miasteczko, ledwie pozwoliwszy rozpoznać swe zielone, złotem bramowane pudło i pstry zawój, siedzącego obok woźnicy, mameluka — i zatoczyła się pod stopy dworku pana Babeckiego.
Tu, niepojętym sposobem, zdołała wyprzedzić landa-rę taż sama głusza, tak, że mameluk zdążył z kozła zeskoczyć i drzwiczki otworzyć, a przed dworkiem jakby ludziom dech zamarł w piersiach.
Głusza ta trwała jedno oka mgnienie, wszystkim atoli zdała się nieznośnie długą, nielitościwie męczącą.
A szef Jerzmanowski pałaszem ku swemu spieszonemu szwadronowi skinął.
— Prezentuj broń! — Tuj broń!
Ta komenda nietylko szwoleżerów wydarła osłupieniu, usłyszał ją i stary płatnerz ustawiony na czatach przy wiwatowym moździerzyku, pojęły i tłumy wyłkowyszan i zebrana przed dworkiem szlachta.
— Vivat imperator! — ryknął Danieleszczuk.
— Niech żyje! — zagrzmiały tłumy.
— Wiwajt! — zapiszczały głosiki żydowskich bachur-ków.
— Vive lempereurl — zabasowali szwoleżerzy.
Na wtór tym okrzykom pośpieszyły trąby i zagrały marsza pod przewodem sumiastego Duvelta.
Cesarz wysiadł z karety, przystanął, obrzucił byslrem spojrzeniem zebranych i zmierzał ku gankowi. Naddzier żawca mu drogę zagrodził chlebem i solą. Cesarz się zatrzymał
Imć pan Babecki hamując głosu drżenie, zaczął z patosem:
— Cześć ci i chwała, najjaśniejszy imperatorze, który, jako on Aleksander... macedoński, na perską dążąc potrzebę, Hellenów zastępy złocistym...
Lecz w tem miejscu Napoleon przerwał mu raptownie.
— Tres bien — tres hien!
Naddzierżawca łypnął pracowicie białkami chcąc słowa cesarskie wymiarkować, lecz cesarz już go ominął i, postąpiwszy naprzód, dojrzał pana Jędrzeja.
— Eh bien, ćest votre fils celui-ci?
Imć pan Babecki mało półmiska nie upuścił z pomieszania, czując, że znów do niego słowa są zwrócone.
Krasiński pośpieszył z boku na ratunek. Było jednak już zapóźno. Cesarz wTstąpił na ganek i, zwróciwszy się do wachmistrza, zakonkludował krótko:
— Prowadź-że mnie!
Marszałek Berthier, który, wślad za cesarzem, wyszedł z karety, podążył za Napoleonem.
Zanim pan Babecki spostrzegł się, cesarz z marszałkiem znikli w głębi dworku.
Przytomni temu powitaniu ani próbowali ukryć gorzkiego zawodu.
Tam, w oddali, huczały okrzyki wyłkowyszan, którzy teraz lada sztabowczykowi nie żałowali wiwatów, trąby jeszcze grały zajadle marsza, płatnerz pukał raz przy razie z moździerzyka — a tu naddzierżawca ręce łamał, pani Babecka płakała, srożył się Danieleszczuk, panna Filipina prychała, a kto żyw, ten krzywą stroił minę, nawet sam Krasiński brwi ściągnął.
Przyjęcie się nie udało!
A cóż dopiero, gdy na dobitek przywlókł się burmistrz Jeziorkowski z poduchą i kluczami i urywanym głosem opowiedział niefortunne przywitanie. Wówczas już nie konfuzja, ale pasja desperacka zdjęła wszystkich. Stary Danieleszczuk aż kulami zaczął stukać a do odjazdu się zbierać. Giejsztory opadli naddzierżawcę z wymówkami,
Dobkiewicz fukał burmistrza, pani Babecka lamenfowala przed ciotką Anną, Mysztowt wspominał na swój rankor do Sołuhuba, „robaczki“ czuły się uprawnione do kociej muzyki.
Rozgardjasz ten i zamęt trwał krótko, bo niebawem za landarą cesarską zaczęły nadciągać do Wyłkowyszek pojazdy generalskie, furgony z dworskiemi bagażami, wa-sągi, pełne służby, i kawalkaty sztabowców. Za nimi waliło mrowie koni, ludzi, tłumoków, kufrów, skrzyń, sług; ordynansów, masztalerzy, pachołków.
Chwili czasu nie było do stracenia. Dwóch kwatermistrzów z tłumaczem wzięło burmistrza w obroty. Lokaje cesarscy co najpotrzebniejszych dobywali rzeczy. Gromada oficerów zalała ganek.
Państwo Babeccy ani się spostrzedz zdołali, gdy dworek ich przeistoczył się w cesarską kwaterę, gdy Jerzmanowski zaciągnął warty dokoła, gdy dziewka z kuchni zameldowała z przerażeniem, że jakiś czerwony drab porwał jej dwa kurczęta z rożna, gdy na koniec samemu naddzierżawcy chcącemu do dworku podążyć, wąsal szwole-żerski zagrodził pałaszem drogę.
Kto wie, jakiby obrót wzięła nieświadomość obyczajów kwatery cesarskiej dla wylkowyskiej gorącości, gdyby Krasiński, którego wezwano do cesarza, nie był powrócił 7, oświadczeniem, że cesarz rad bardzo zgotowanemu przyjęciu i że, nad wieczorem, życzy sobie jeszcze raz zobaczyć władze i szlachtę.
Skąpa i sucha to była zapowiedź tem przykrzejsza, iż wraz z nią przyszła nowina, że cesarz obiadować będzie sam, że kucharz cesarski sam wszystko przygotuje, że łóżko, tak pięknie zasłane przez ciotkę Annę, rozebrano i wyniesiono do ogrodu, a wzamian ustawiono polowe, żelazne, — że kwiaty w doniczkach usunięto z sypialni, i że jeden stoliczek, suknem zielonem obijany, doczekał się zaszczytu, bo już na nim mapy rozłożono i szpilek weń nawtykano.
Bolesne to były wiadomości, lecz czasu na ważenie ich nie było. Za radą Krasińskiego, stoły wyniesiono na folwark sąsiedni do stodół i tam gotować zaczęto. Martwi la się pani Babecka serdecznie, a nie kryła złego humoru, dowodząc, że, po takich racuszkach, nawet choć sobie i Napoljon a pałceby oblizał! Naddzierżawca niby zabiegał około wszystkiego, niby gęstą miał minę, a przecież wzdychał z cicha a postękiwał, osobliwie, gdy nikogo w pobliżu nie było. Humor taki bodaj że całe ogarnął miasteczko.
Gwaru, hałasu, rwetesu w każdym zakątku było co niemiara. Niby dziwili się ludzie mundurom, niby cieszyli ich widokiem, niby rozprawiali sobie o generałach, zawierali znajomość ze szwoleżerami, nawet ze strzelcami gwardji w mimiczną wchodzili zażyłość, ustępowali przybyłym izb, posłań, naczyń a każdym kęsem, każdą łyżką strawy się dzielili, a przecież było coś w ich obejściu, co znamionowało jakiś zawód, jakieś odczarowanie. Nado-miar ten stan umysłów był dla samych wyłkowyszan niepojętym — sami nie zdawali sobie sprawy, dlaczego jakiś cień zamroczył im jasność spojrzenia, dlaczego ciężar tłoczy im piersi.
Godziny upływały. Fala żołnierzy zalewała miasteczko, otaczała je, przepływała przezeń, Łany zbożne, łąki nie-ścięte nikły pod kopytami końskiemi, pod obozowiskami. Stogi siana topniały w oczach, ubogie przednówkowe zapasy ginęły. Porucznicy wydawali rozkazy w śpizaruiach, kaprale komenderowali garnkami wyłkowyszan. Tu i ówdzie rozlegały się wesołe pokrzykiwania raczących się żołnierzy, tu i ówdzie, u zamożniejszych mieszczan, oficerom sprawiano suty poczęstunek. Tu ówdzie zrywał się gorący wiwat i milkł raptownie wraz z ostatnią sylabą wyrazu 1’empereur.
A dworek pana naddzierżawcy stal tymczasem milczący, głuchy, na chwilę nie zmniejszając liczby wyczekujących na ganku oficerów, monotonny nawet w przyjmowaniu i wyprawianiu kurjerów, w całym swym dworsko-wojskowym ceremonjale, w nieustannych szeptach świty.
Goście a krewniacy pana Babeckiego, napatrzywszy się do syta i sztabowi cesarskiemu i urzędnikom i sługom i uniformom rozmaitym, a nie mogąc doczekać się ukaza nia cesarza, nie dali sobie powtórzyć zaproszenia naddzierżawcy, który do stodół wzywał.
W, stodołach wnet zrobiło się rojno i gwarno. Oficerów różnej broni, jak nabił. Generał Krasiński, kogo mógł tylko z dostojników, wolnych od służby, sprosił i, wraz z panem Babeckim, honory im czynił. Mundury i aksel-banty zmieszały się z kontuszami, obsiadły ławy i ze wzrastającym humorem a komitywą do jadła i napoju się zabrały.
Ciężko szła rozmowa z początku, bo nikt prawie z miejscowych francuskiego nie znał. Ale Krasiński z Jerzmanowskim, zręcznie oficerów szwoleżerskich rozmieściw-: szy, niejako tłumaczów obustronnych ustanowili.
Kulawo się zaczęło, lecz już przy pieczystem de Sć-gur mówił „pane“, Mysztowt „mosie“; Rapp „fino“; So-łohub „łuj“, Flahaut przypomniał sobie „kleba nima“ jeszcze z pod Friedlandu, a Danieleszczuk, po trzecim kielichu klął na „nom de chien“ zamiast na „psia kość“.
Państwo Babeccy obchodzili stoły, sumitowali się ze skromności podania, a zachęcali do jadła i napoju, choć nikt się wzdragać ani droczyć nie myślał. Jedni może co młodsi oficerowie szwoleżerscy byli tu w konfuzji i opalach nielada, widząc dokoła takich potentatów, jak Mon-thion luh Rapp, a będąc zmuszeni do tłumaczenia im obcesowych komplimentów i stanowczych racyj braci szlachty. Ba, toż sam generał Krasiński znalazł się w nielada kłopocie, gdy stary Danieleszczuk rąbnął Monlhio-nowi, że Napoljon, choć wielki wojownik, ale niepolityczny, bo nosa zadziera i po kątach się chowa.
Monthion z ugrzecznieniem poprosił Krasińskiego o przekład. Generał szwoleżerów zmieszał się, lecz przytomny temu Chłapowski skręcił odpowiedź. Monthion trącił się łaskawie z Danieleszczukiem — ale stary w lot poznał kłamstwo, obruszył się i huknął:
— Nosa zadziera — opowiadam! To mu wytłumaczcie!
— Wytłumaczyłem! — zapewnił Chłapowski,
— Nie z takimi byłem w komitywie! Króla jegomości wybierałem! Ja wybierałem! Nas, samych Dameleszezu ków, było piętnaścioro! A waćpan, mości generale, czem się pieczętujesz?
— Quoi? — zagadnął Monthion, widząc, że stary znów się doń adresuje.
Danieleszczukowi zaszumiało w głowie.
— Kula? Hę?! No, takiego herbu, to i na świecie niema!
— Ależ, mości panie!
Stary uderzył pięścią w stół.
— Niema, nom de chien, i dosyć! Nie było żadnej „Kuly“, niema i nie będzie!
— Waćpan nie rozumiesz — przerwał pośpiesznie Krasiński.
— Hola, mości generale! Mleko waści po brodzie ciekło, kiedy w artylerji sługiwałem, gdzie Sapieha kapita-nił, a Widmont poruczniczył! A imć pan Kazimierz Puławski? Drewiczowego ołowiu wąchałeś? Hę?! Po sobie uszy! t — i Dobrze gada! Wiwat Danieleszczuk! — — podtrzymał rejent Noniewicz.
— Wiwat! — zawtórzyla szlachta.
— Co to?! Jakto?! Co?! — zaszemrali francuscy oficerowie.
Krasiński pobladł, Chłapowski zachłysnął się, lecz tu Jerzmanowski zawołał po francusku:
— Vwe Vempereurl Vive la grandę armeel — ozwali się gorąco oficerowie.
— Wiwat Dubienka! Niech żyje Danieleszczuk! — u-pierała się szlachta.
Okrzyki obustronne zagłuszyły różnice wiwatów. Oficerowie francuscy dali się porwać zapałowi szlachty — szlachta rozumiała znów, że właśnie dla swych sentymentów tali piękny znalazła odźwięk. Oficerowie szwoleżerów zaś instynktem kierowani, obu przyświadczali stronom.
Danieleszczuk tymczasem, którego ta owacja za serce chwyciła, zmiękł raptownie, nosem pociągnął i w ramiona generała Monthion chwycił.
— Pyska, generaliku, serdeiiko! Nie dam pardonu! Tyś generał, a jam konfederat! Miej sobie dwie „Kuły“ w herbie w szczypiorkowem polu, a dawaj gęby! Niech żyje „Kuła“!
— Wiwat! — przyświadczyła szlachta.
Monthion nadąsał się, lecz, objaśniony przez Krasińskiego, że taki tu obyczaj — poddał mu się.
Danieleszczuk się rozochocił i do Rappa przypadł. Rapp, słabszej głowy, czulej wylanie przyjął.
Mysztowty, Sołohuby, Giejsztory, Dobkiewicze i cała gromada szturm przypuściła do francuskich mundurów.
— Bodaj was! — Wiwat! — Psianogi! — Przylepne oficerki!
Dopieroż kiedy, śród zamętu, kapitan major szwoleżerów, Delaroehe, który pilnie pannie Filipinie asystował, bęcnął szerokim całusem po łapce panny naddzierżawian-ki. Dopieroż, jak gromada oficerska, za przykładem Dela-roohe’a rzuciła się ku pannie Filipinie. Aż ci hałas by? od pucania.
A panna Filipina oszołomiona, z napudrowanemi loczkami a umączoną, chudą buzią i szkarłatnym czubecz-i<iein noska, jeno się słaniała, oczka mrużyła a pokrzykiwała smętnie a śpiewnie. — Ach, pardon! Ach, nie wiedzieć! Ach, i jeszcze?!
Oficerów ogarnął zapał hołdowania nielicznym niewiastom, więc nie przepuścili ani Łappównom. ani Giej-sztorównom, ani Sołuhubiankom, ani ciotce Annie, ani łyżka uzbrojonej ręce pani Babeckiej.
Ba, ferwor młodszych oficerów już ku kraśnej a ba-rylastej Ewce nielada spojrzenia zaczął sypać, gdy nagle na ławie stanął szef szwadronu Kozietulski i kielichem potrząsnął.
— Kto tam?! Siadać! — pisnął jakiś głos z pośród szlachty.
— Polskiego! Muzyka! — zadecydował stary Danieleszczuk.
Kozietulski okiem łypnął.,
— MessienrsI Alłenlionl
Francuzi uciszyli się i zwrócili do mówcy, szlachta dalej huczała. Kozietulski pokraśniał.
— Milczeć lam do stu piorunów! Niech powiem tym zatraconym, morowym cholerom francuskim!
Szlachta, na to zawołanie Kozietulskiego, na dźwięk metalem bijącego głosu, jeno kiwnęła się i przyznała z sercem:
— Niech powie cholerom! Niech wiedzą!
— Ani pary terazl Myrgaj ślepiem, kiedy rozumem nie chwycisz! — ostrzegł szef drugiego szwadronu i rąbnął, w krótkich słowach, po francusku: — My, szwoleżerowie, dwojakie dzisiaj obchodzimy święto! Bo nietylko po raz pierwszy, od wymarszu, rodzinnej dosięgliśmy ziemi, nietylko sami gospodarzami się tu czujemy, lecz nadto gościmy was pod dachem rodzicielskim naszego wachmistrza i nadto my, cały pułk, sami jego jesteśmy gośćmi! Patrzcież, wy wędrował żołnierzyk z rodzinnej ziemi w zaświaty, wywędrował nie po zaszczyty... Wziął krzyżyk so-mosierski, wziął dwa pchnięcia i kulę, i wraca... I cóż przywiózł rodzonym, jakiż dźwiga podarek? Inni epoletami się wystroili, akselbantami a buljonami — a on, zamiast tych godności, ojcowiźnie swej miłowanej przywiódł w dom tego, który tu od lat był i mytem, i pragnieniem i wiarą, i nadzieją, i zbawieniem!... Tego więc szczerze żołnierzyka wnoszę zdrowie! Niech nam żyje wachmistrz trzeciej kompanji, trzeciego szwadronu szwoleżerów gwardji!
— Vive le mar&chal de logisl — zawołali Francuzi.
— Zdrowie pana Jędrzeja Babeckiego! — ktoś ostrzegł szlachtę.
— Wiwat Jędrzej Babecki! Wiwat trzeci szwadron! LWiwat szwoleżery!
— Dawać go tu!
— Gdzie pan Jędrzej? Gdzie wachmistrz? — zawołali biesiadnicy.
Kilku domowników rozbiegło się szukać wachmistrza, lecz nie było to łatwem zadaniem. Pan Jędrzej bowiem, wprowadziwszy cesarza do dworku, na znak, dany mu przez mameluka, wysunął się pośpiesznie bocznemi drzwiami do ogródka, a stąd, wspomniawszy na Załuskie go, chyłkiem, uad brzegiem.Wyłkowyży, do obozowiska szwoleżerów przypadł.
Tu zjawienie się Babeckiego powitano gorącymi okrzykami — a sam kapitan Hermelaus Jordan, służbę obozową sprawujący, w ramiona go wziął i ucałował. Po krótkich ekspliltacjach, pan Jędrzej się spostrzegł, że wypadało mu czemś kolegów uczęstować, i zabrał się, bez mitręgi do dzieła..Więc trzech zuchów do pomocy sobie wziął i dalej z nimi do loszku, pod górką, zaglądać, baryłeczłd toczyć, serki z suszarni matczynej wybierać, a powoli wszystkie, bez mała, zapasy gospodarskie do połowy zmniejszać.
Nie dość na tem. Kiedy już zapasów matczynych nie stawało, a podstarości, dojrzawszy rąbanek, alarmu narobił i żerujących szwoleżerów spłoszył, wachmistrz na miasteczko się puścił. Znał przecież każdą kamieniczkę, każdą chałupkę wyłkowyską! Iinć pan Jędrzej nie namyślał się długo, co i jak poczynać. Od proga do proga, od sieni do sieni, od drzwi do drzwi chodzi, kołatał, a co się dało, brał. Gospodynie wołkowyskie, na widok syna pana naddzierżawcy, z najciemniejszych kątów spiżarni i schowa-nek wyciągały garnuszki, miseczki, niecki, gąsiorki, a co i Abramko, i Mojsie, i Jojna, i sam rabin JNaitałi, to nietylko, że gorzałki i piwa nie odmówili, ale nawet tytuniu i korzeni zamorskich, z daleka kontrabandą patrzących, nie pożałowali. >V. obozowisku szwoleżerskiem okrutna zapanowała uciecha. Ba, toż byli tacy, którzy od lat pięciu kawałka uczciwej kiełbasy nie mieli w gębie, gomółki nie oglądali, a co o miodzie, zapomnieli, jak smakuje.
Wachmistrz słał a słał coraz to inny prowiant. Ale pułk szwoleżerów otchłanią był, przepaścią. Zapasy nikły w oczach, a choć je sprawiedliwie dzielono, nie starczyły! Go prawda, nie szwoleżerowie byli temu winni, lecz ich wyjątkowa sytuacja. Jak tylko bowiem między nimi pier-. wsze rozległy się wiwaty, z ubocza, z sąsiednich pułków jęły się ku nim skradać ciekawe gromadki grenadjerów, strzelców konnych, kirasjerów, mamełuków nawet,
Straż obozowa chciała usunąć natrętów, Hermelaus Jordan nie pozwolił i huknął na najbliższych żołnierzy:
— Samoluby, od morza do morzal Gości maciel Dalej, chłopcy — czem chata bogata! Niech żrą, niech piją! Niech wiedzą, smarkacze, od morza do morza!
Słowa Jordana padły na szwoleżerów, niby skry na zeschłą strzechę. Wzięto kamratów francuskich między siebie i hejże ich raczyć.
Gościnność szwoleżerska w mgnieniu rozeszła się między gwardją, obozującą wokół głównej kwatery. Żołnierze zewsząd napływali, zaglądali nawet niżsi oiicerowie. Wachmistrz Babecki stał się niemal drugim komisarzem generalnym.
Stąd, kiedy w stodołach rozległy się hasła: „dawać pana Jędrzeja!“ — „gdzie marechal de logisl“ — odrazu sto sprzecznych odpowiedzi padło: „w miasteczku!“ — w „kar-czmiel“ — „przy oboziel“ — „u Ąbramkal“ Z drugiej strony jednak osoba waclnnistrza stała się już tak popularną, że, w niespełna kwadrans, rozesłani szwoleżerowie ucapili pana Jędrzeja w bocznej uliczce, dźwigającego dwa połcie słoniny i kobiałkę jaj i kroczącego na czele nie mniej obładowanej gromadki towarzyszów.
Szwoleżerowie, wysiani z kategorycznym rozkazem Jerzmanowskiego, aby bodaj na rękach przynieśli wachmistrza, porwali pana Jędrzeja i z okrzykami radości ponieśli ku głównej kwaterze. t
Próżno się wachmistrz bronił a zaklinał a błagał o litość dla słoniny, dla jaj, które już chlebotać skorupami zaczęły — szwoleżerowie nie dali mu ioigi, aż go między biesiadującymi stawili.
Ukazanie się pana Jędrzeja w stodołach przyjęto wybuchem ukontentowania. Do wachmistrza wszystkie naraz wyciągnęły się ręce, wszystkie ku niemu zwróciły ramiona.
Monthion, Rapp, Flahaut, Sokolnicki, Drouot, Krasiński, Dautancourt, Cambronne, Ornano ściskali pana Jędrzeja, winszowali mu, zasypywali pytaniami a dzielnie strzymywali wiwatom szlachty.
Aż kiedy Kozietulski, który okrutnie szybko umiał kielichy osuszać, zagrzmiał piorunującym głosem:
— Kość z kości, krew z krwi, bebechy nasze amarantowe, somosierskie, zatracone... — to, choć papa regimentu, grosmajor Dautancourt, ani słówka nie zrozumiał, o co Kozietulskiemu chodziło, a przecież w głos beknął. Szlachta, jak jedna pierś, zalkala, a oficerowie, jeno pobrząki-wali pałaszami, a oczyma rozbłyszczonemi mrugali.
A imć pan Jędrzej głowę zwiesił i kapał łzami po połciach słoniny, po jajach, w miazgę zmienionych, i śmiał się śmiechem serdecznym. ~ Naraz, do stodół wpadł porucznik Niegolewski i ostrzegł groźnie:
— Uempereur — cesarz!
Zebrani ledwie zdołali się opamiętać, gdy Napoleon wszedł do stodół, mając za sobą Berthier’a i Duroc’a.
Cesarz spojrzał ku zebranym, dostrzegł generała Sokol-nickiego i skinął ku niemu.
— Gdzież ten wachmistrz? Gdzie Babecki?
Sokolnicki pociągnął za ramię pana Jędrzeja.
Napoleon uśmiechnął się łaskawie.
— Jesteś, zuchu! Jestem kontent z ciebie... A cóż to masz na sobie?
— C’est pour les camercides, sirel
— Bardzo dobrze! Gdzież twoi rodzice?
Państwo Babeccy wysunięci zostali przez Jerzmanowskiego z gromady.
Cesarz skinął, aby się zbliżyli.Sokolnicki stanął tuż za tłumacza.
— Dziękuję wam! Winszuję poczciwego, dzielnego syna!
Naddzierżawca pochylił się do nóg Napoleonowi.
— Imperatorze!... Zbawco nasz!... Nie opuszczaj!
Bonaparte, odebrawszy tłumaczenie z ust Sokolnickie go, skrzywił się z lekka.
— Hm! A któż tu więcej z okolicy?
Sokolnicki zaczął prezentować szlachtę. Gdy przyszła kolej na Danieleszczuka, Napoleon zwrócił uwagę na jego szczudła i krzyż zloly.
U’
— Dawny żołnierz?! — — Artylerzysta! — odrzekł ze wzruszeniem Danieleszczuk.
— Byłeś w kampanjach?
— Pod Puławskim, pod Kościuszką! — A — Kościuszko!... dobry żołnierz, ale zły polityk! Hm! Od tego czasu zmieniło się wiele w sposobie wojowania! Nieprawdaż?
— Odkąd Napoljon wszystkie zwycięstwa sobie zarekwirował!
— Che-che, myślisz! Miło mi was, starego żołnierza, poznać! Widzę, że zapału ci nie braknie! ^ To nie zapał, jeno cholera, najjaśniejszy panie!
— Jakto? co?
— Z uprzykrzenia, że nam tak długo kazałeś siedzieć na tym wykrawku Rzeczypospolitej.
— Sami sobie jesteście winni! Ofiar potrzeba, żołnierza, tysięcy rekruta! Poczciwie myślisz — ale nie wszyscy tacy u was! Wiem, mam dowody!
Danieleszczuk poczerwieniał.
— A czyja w tem wina? Deklaruj Rzeczpospolitą, na jjaśniejszy panie! Przemów sercem — z grobów wyliżą nieboszczycy, baby z pazurami pójdą!
Cesarz położył rękę na ramieniu Danieleszczuka.
— Żołnierz w tobie się ozwał! Dobre gniazda te Wył-kowyszki! Za Niemen idę, za Niemen — tem chętniej, Iż was takimi widzę...
Sokolnicki, ze drżeniem w głosie, przełożył bonapar-towe słowa.
Szlachta drgnęła. Danieleszczuk za rękę cesarza chwycił.
— Napoljonku — cesarzyku — serdeńko! * — pisnęła pani Babecka.
— Bierz — prowadź — morduj! — jęczał Danielesz czuk.
— Wiwrat imperator!
— Niech żyje on, nasz, rodzony!
Szwadron ochotnika, waćpanowie!
— I za nim!
— Vive i’empereurl
— Braciaszki, pozwólcie, niech się go tknęl r — Na ramiona gol
— Wiwat!.Wiwat!
Tu nastąpił taki zamęt okrzyków, wiwatów, zawołań i taki ścisk dokoła osoby cesarza, takie darcie się gwałtowne do rąk Bonapartego, że aż generałowie musieli otoczyć Napoleona, aby mu drogę utorować i uwolnić od nadto gorących objawów miłości.
Po oddaleniu się cesarza, w stodole uciszyło się nieco, lecz na krótko, bo rozogniony Danieleszczuk kulami stuknął i zadecydował raźno.
— Moćpanowie! Kiedy jużeśmy się de publicis rozgadali — to teraz hejże muzyka! Polskiego!!
Myśl przypadła wszystkim. Sprowadzono szwoleżer-skich trębaczów z Duveltem na czele — i dalejże!! iNoc zapadła.
Niebo roziskrzyło się, księżyc płynął śród szafirów firmamentu. Wylkowyszki drżały jeszcze od rozgwaru.
Światełka gasły. Muzyka w stodole ucichła. Towarzystwo rozpadło się, rozproszyło. Jenerałowie porozchodzi-li się prawie wszyscy. Sztabowcy tam i sam, przycupnąwszy, kartami się zabawiali. Szlachta częścią już chrapała pokotem na sianie, a częścią miodkiem się krzepiła a roiła o cudach dnia jutrzejszego.
Po ogródku pana naddzierżawcy snuły się cienie roz-śmiane, rozmarzone, zalegały podlipne ławeczki, docierały aż do miejsca, kędy kręta wstęga Wylkowyi z Szyr-wintą się hrata, w jedno srebrne pasmo ziewa.
A już najgwarniej, najmilej było tam, kędy panna Ei-lipina rozpostarła pod jaworem, na darninie, swe białe falbanki, i gdzie adjutant major Delaroche, sekundowany dzielnie przez szefa szwadronu, Seweryna Fredrę, porucznika Niegolewskiego, ciiirurga Uirardola i kapitana Hempla, kwieciste sypał komplementy. ł’u sześcioro serc biło przyśpieszonem tętnem, sześcioro serc odzewu szukało dla siebie, kołysało się tchnieniami nocy czerwcowej, poiło aromatem jaśminów i akacyj, okwitających a jeszcze mocnych, zawrotnych — i z ust rwało sobie wzajem słówka tęskliwe.
Naraz, w gęstwinie, słowik, maj wspomniawszy, uciąi tryl smętny, lecz, snać skonfundowany trzepotaniem się rozczmychanej swej jejmości, postrzegł, że czas narze-czeństwa minął, bo umilkł.
— Jaka szkoda! Quel dommagel — szepnęła panna Filipina.
— Pani nie śpiewa? — zagadnął Delaroche.
— Tres peul Dawniej... trochę przy gitarze.
— Niech pani nie odmówi! — Je vous’en prie, made-moisellel — Panno Filipino! — Nie godzi się odmawiać! — natarli oficerowie.
— Ależ, ma foi.., nawet nie umiem nic..: Dawniej, czasem sama z siebie coś układałam...
— Musi pani zaśpiewrać! — zawyrokował Hempel.
— Musi — nalegał Fredro.
— Panowde! Ach... nie wiedzieć!
— Gdzie gitara? — badał natarczywie Niegolewski.
— Na pięterku, na ścianie.. Ale doprawdy, panowie, ja nie mogę... nie potrafię..: kwinta się zerwTała;
— Szef Fredro zwiąże!
— Chrypkę miałam niedawno...
— So to kripka? — zagadnął łamanym językiem Delaroche, który, narówni z Girard o tem, pretendował do zna jomości polskiego języka.
— Fajka — la pipe. chrypka — la grippel — objaśnia la panna Filipina, rada, że znalazła sposobność zwrócę nia rozmowy.
Oficerowie jednak nie dali się zwieść, złamali opozycję, zaklęli pannę Filipinę i gitarę sprowadzili. Fredro kwintę sztucznie zwTiązal i nastroił instrument.
Panna Filipina ujęła gitarę, brząknęła po strunach
— Ach, panowie, nie wiedzieć co... bo ja dawniej sama z siebie — ale teraz! Och teraz...
Oficerowie ponowili prośby.
Panna Filipina znów becnęla i już usta w tulejkę wydłużyła a oczka przymknęła, gdy księżyc, niecnota, na czubeczek jej czerwonego nosa padł.
— Ach, proszę nie patrzeć! Wolej w cieniu! Pan kapitan się posunie!
— Jak waćpanna każe! Służę!
Raz jeszcze brząknęły struny, raz jeszcze rozległo się ciche „nie wiedzieć“ — aż naraz gitara sentymentalnym uderzyła akordem, a za akordem, w ciszy podjaworowej. ozwał się nieśmiały, drżący głosik:
Niema, niema kawalera Nad dzielnego szwoleżera,
Piękne słówka do cię mieni,
Lecz się pewno nie ożeni!...
— * Wybornie! Doskonale! — zakrzyknęli oficerowie.
— Choć niesprawiedliwie! — dodał Hempel.
Panna Filipina brząkała dalej.
Cóż z waćpanów sentymentu,
Cóż z całego regimentu!
Trąbka na koń was powoła —
I znów smętek dookoła!
Lepiej, lepiej, przestać kochać I nie tęsknić i nie szlochać.
Stłumić serca żwawe bicie!.,.
Podczas wojny gorzkie życie!
— Panna Filipina urwała. Oficerowie huknęli z zapałem na wiwat.
Do jaworu z różnych stron ogródka zacżyły się zbiegać cienie.
— Jeszcze prosimy — jeszcze!
— Ach, nie mogę! Teraz mości Fredro!
— A tak, waćpan obiecał!
Fredro drożył się, lecz uległ. Odebrał gitarę, uderzył wolno po strunach i pochylił się ku twarzyczce panny Filipiny.
Mazurek zabrzmiał całą pełnią zawadjactwa.
Panieneczko,!itwineczk’o, stójże, droga, stój!
Bez wymówek, cierpkich słówek, zważ los smutny mój! Myślisz — serca do kobierca Szwoleżerom brak?
Patrzże w dusze, na katusze,
Nie bierz rzeczy wspak!
My, ułani, mościa pani. wal czym za kraj nasz.
Więc nie zgrzeszysz, gdy pocieszysz i buziaka dasz!
Z zorzą ranną, waszmość panno.
Gość cię rzuci twój.
Poza Niemnem, w borze ciemnym Strzelcy poczną bój!
A gdy w męztwie i zwycięztw>e wrócim do tych rzek, Przy kominku, na spoczynku, prawić będziem wiek 0 kobiercu i o sercu
I o czasach złych, 1 o Litwie, i o bitwie,
I o oczkach twych!
— Wiwat szei! Niech żyje Fredro! — zakrzyknięto gorąco pod jaworem.
— Jeszcze, jeszcze! = — Hola, panowie! Teraz kolej na Delaroche’a!
— Racja! — Adjutant major! — Prosimy!
Delaroche się certował.
Monsieur adjutant... ach trzeha, il faut... ach ouil..*
— C’est uotre tourl — zachęcał Girardot.
Delaroche wziął nieśmiało gitarę i struny przykręcał.
— Parol, że nam romans utnie.
— Pssyt tam, panowie — prosimy o uciszenie się. Delaroche odchrząknął i zaczął patetycznie:
J’aime — * hm-hm, devinez quil Personne ne sait qui j’ai choisi!...
Mais.
Tu gitara, trącona przez popchniętego z tyłu Hempla, zabrzęczała fałszywie — a równocześnie pod jaworem rozległ się donośny głos generała Sokolnickiego.
— Panowie! Rozkaz cesarski! Rozkaz dzienny do ar-mji!
Oficerowie skupili się wokół Sokolnickiego.
— Światła dajcie! — Pochodni! — Rozkaz!
Szwadron służbowy ma pochodnie!
Do Jerzmanowskiego!
Kilku poruczników rzuciło się na prześcigi szukać pochodni. Równocześnie pod jaworem ze wszech krańców ogrodu jęto się kupić.
Krasiński, klóry tu także nadszedł, zagadnął Sokolnickiego:
— O czem rozkaz? O czem?!
Sokolnicki potrząsną! trzymanym w ręku papierem i szepnął:
— Rozkaz! Rozkaz dla nas — dla wszystkich!
— Są pochodnie! — Dawać! ** Bliżej! — zawołano z boku.
Dwóch szwoleżerów z pochodniami stanęło u ramion generała.
Pod jaworem cisza zaległa.
Sokolnicki podniósł papier do oczu i wpatrywał się weń, i przybliżał, i oddalał, i szeleściał papierem a głosu dobyć nie mógł.
Lekki poszmer zniecierpliwienia rozległ się dokoła.
Sokolnicki dźwignął głowę. Wyrazista, ostro ryta twarz generała, w krwawem świetle pochodni, jakimś oślepiającym biła blaskiem, jakąś nieznaną potęgą gorzała.
— Mości panowie! Rozkaz! — „SoldatsI La seconde guerre de PoLogne esł commencee,.,“
Sokolnicki urwał nagle. Łza wielka z pod powieki generała padła na papier. Zebranym oddech zamarł w piersiach.
LWtem ktoś w głębi stęknął:
— Boże, bądź miłościwi
I tuż, za tem stęknięciem, z piersi, skupionych pod ja worem, zerwał się okrzyk szalony, pijany szczęściem, łkaniem chroboczący, nieprzebrzmiały.
Sokolnicki dwakroć papier do oczu przysuwał, dwakroć zaczynał czytanie, śród niby to zapadającego uciszenia, i dwakroć, po pierwszych słowach, brakło mu tchu, brakło głosu na opanowanie burzy, która wokół niego wybuchała...
A burza to była istotna, burza zapamiętania, burza świadomości widzenia wszystkich nadziei ziszczonemi. burza, wyrywająca z korzeniami ostatnie zwątpienia, osta — tnie zimnego sądu perswazje, burza, która wiarę w Bo-napartego aż do mogił miaia wieść, która i wówczas miała jeszcze nic z mocy swej nie utracić, gdy on sam mial już wokół siebie jeno ocean, jeno toń niezmierzoną, gdy historja żywcem wyrwała go z dziejów swych i żywcem pochowała.
I szła ta burza gwiaździstej nocy czerwcowej, szła od strzechy do strzechy, od sioła do sioła, biegła z Wyłko-wyją ku Szejmenie, z Szejmeną do Szyrwinty i z Szyr« wintą ku Niemnowi. I szła borami, ślizgała się po przeźro* czach Wigierskiego jeziora, rwała traktami do osad, dc» grodów, do miast.
Rozkaz był, dzienny, napoleoński! Ha! Więc prawo* więc wyrok, więc coś, czego potęga żadna ani tknie, ani! wzruszy, więc taka siła, co morzem ołowiu, morzem ognia i krwi każdy opór zdławi, zniweczy, wypali, więc taka wola, że nie masz nad nią nikogo, krom Boga.
Rozkaz był dzienny, napoleoński! Dwa pierwsze jego zdania mówiły wszystko! Któż dociekać miał reszty rozkazu, gdy dwa pierwsze zdania zawierały więcej, niż pragnął! Wszak kto Stanisławskich chciał granic, miał i saskie; kto żądał saskich, znajdywał władysławowe; komu śniły się władysławowe, dostawał i batorowe; a kto roił o Batorym, temu się Chrobry jawił, a kto nareszcie bez chrobrowego dziedzictwa nie uznawał Rzeczypospolitej, ten miał w dodatku, na zaokrąglenie granic, jeszcze nowych obszarów bez liku.
Cudna była ta noc gwiazdzista, czerwcowa, wyłko-wyska. Cudna, jak sen rozszczepionego gromem dębu, co zamarzy o swych zazielenionych kiełkach, dobywających się z pod zczerniałego pnia; — cudna, jak baśń, rozpowiadana szelestem lilij; — cudna, jak pieśń, zaklęta w srebrnodźwięku górskiego potoku; — cudna, jak błękit, wyglądający z poza rozdartej uśmiechem słońca chmury; cudna, jak Bóg, bo majestatem swym sięgająca do ludzkich serc, bo w sercach tych rozpalająca modlitewne żary.
Cudna noc.
Cicha, niepozorna mieścina litewska, schronisko kilkuset rodzin ubogich, dusz prostaczych, pragnień niewymyślnych, zapatrzonych w ziemię czarną, żyjących bez ułudy, aby im wolno było czemś innem niż ofiarą, niż miazgą, niż piaskiem w morzu, iżby im kiedy mogło zabraknąć ciężaru, mozołu, potu krwawego, iżby pośród ich trosk małych, zabiegów niedalekich, mogło się stać coś wielkiego, doniosłego, potężnego, zdolnego przetrwać, — ta niepozorna mieścina litewska, nocy tej cudnej, czerwcowej, w dziejach ludów, na gwałtownym tych dziejów skręcie, wyryła swe imię.
Cudna noc — słowa hardego biuletynu cesarskiego przeistoczyła w odzew wyroczni, okryła w nich to wszystko, co nie było szczerem, prostem, jasnem, co wiało rachubą polityki — a dobyła z nich jeno to, co było maml-dłem, olśnieniem. i Cudna noc. Napróżno zimny skalpel dziejopisa wyrzucałby jej omamienie, napróżno gorzki uśmiech zawodu chciałby odjąć jej bodaj jeden rzut księżycowego cienia, napróżno czary mroków usiłowanoby mierzyć trzeźwemi blaskami rzeczywistości.
Na łożu śmiertelnem leży dziewica biała. Ostatni skurcz rozchylił jej usta, ostatnie krople krwi załomotały w jej pulsach, ostatnie tchnienie targnęło jej piersiami. Dziewica otwiera oczy i pogląda i śni i roi o życiu szczęsnem, o przyszłości promiennej. Tak śni, i śniąc, umiera... I jakiż zbrodzień, jakiż szyderca prawdy śmierci ważyłby się dowodzić konającej!
Ta noc wyłkowyska była marą, była tem, czem są wyciągnięte ramiona rusałki, kołyszącej się ponad legendową topielą, była fatamorganą, rysującą na chmurach zbłąkanym wędrowcom pustyni upragnioną oazę, była tęczową baśnią.
Dzieje ludów, historje narodów mają na swych kartach nietylko cierpkie, oschłe wyrazy prawdy, lecz i porywające rozdziały ułud. Górze ludom, które na ołtarzu wszech-ludzkości nie złożyły tych rojeń, tych nieśmiertelników! Górze ludom, których całym dorobkiem jest mądra rachuba, którym brakuje ożywczych krynic legendy, których ból miłości ojczyzny nie łamał, których dusze nie miały stopienia w jednem zawołaniu, które nigdy nie roiły, nie śniły.
I buletyn cesarski szedł z rąk do rąk, z ust do ust, szedł z kamieniczki do kamieniczki, z lepianki do lepianki, z regimentu do regimentu, szedł za góry, za lasy, szumiał w Niemnie, na podkarpaciu hukał, ku Odrze parł.
I wpółseime Wylkowyszki zadrżały od wiwatów, i obozowiska buchnęły zapamiętałemi okrzykami. i wrzały gwardje cesarskie od wróżb, zadufania pełnych, i szczękały orężem i rozbrzmiewały spodziewaniem bliskich zwycięztw7, i roiły o nowych zdobyczach, nowych awansach, nowych krzyżach.
Ukontentowanie gwardyj cesarskich z buletynu było niezmiernem, nie dało się atoli porównać z istnym szałem, który ogarnął pułk szwoleżerów! Dość powiedzieć, że tak zamaszysty oficer, jak kapitan Hermelaus Jordan, który tego dnia właśnie pełnił obozową służbę, rady sobie nie mógł dać z utrzymaniem ładu. Tembardziejj, że i jego samego do wiwatowania zrywało, a tu żołnierze, zapro-widowani znów przez Babeckiego, nie na żarty gorzałkę ciągnęli.
Jordan gromił, burczał, groził, lecz w ostatku, utrudzony daremnymi zabiegami, służbowego posterunku dopadł, gdzie porucznik Florjan Gotartowski wartę ze swoją kompan ją pełnił.
— Florek, od morza do morza, pilnuj mi lego Ba beckiego, bo nam chyba szkapy rozpije!
Gotartowski uśmiechnął się pobłażliwie.
— Generał pozwolił.
— Oszalałeś! Główna kwatera po nosem, niech który po pijanemu na sztabowczyka wlezie!
— Wzmocniłem warty.
— liy! Niech się dzieje, co chce!... Ci szczęście, służbę w takim dniu odbywać i oblizywać się smakiem!
— Jutro za to nasze!
— Co mi jutro! Mnie dziś, od morza do morza, gęba zaschła; A urwisz, Litwin, ani o nas wspomniał! Czekaj! Kto tu sam!... Babecki, do miljon! Jesteś acan — — mam cię nareszcie!
— Według rozkazul — odparł raźno wachmistrz, nie-zmieszany przyjęciem.
— Hę! Miną nadrabiasz?! Zdajno porachunek — iluś mi żołnierzy ululał?
— Właśnie chciałem prosić pana kapitana o pozwo-leństwo, aby jeszcze jedną baryłeczkę... ósma kompanja ani powąchała — a warta nie puszcza do obozu.
— I dobrze robił Dosyć, ani kropli!
— Panie kapitanie, toż przy takiem święcie...
— Skończone! Stój, czekaj, od morza do morza! Będziesz miał przepustkę, ale dasz, braciszku, myto — gasi orek węgrzyna dla służbowego posterunku!
Wachmistrz zafrasował się. Kapitan nastroszył wąsy.
— Phi — takiś duszka!
— Bo, panie kapitanie, choć kogo rznąć, niema...
— Co to? jakto? Będziesz mi powiadał, że w Wyłko-wyszkach kwarty rzetelnego picia nie znajdzie?!
— Dalibóg, panie...
— Ani słowa — marsz!
Jordan nasrożył się tak, że Babecki, znając porywczość porucznika, umknął coprędzej.
Ta niespodziewana odprawa zasmuciła wachmistrza, ile że porucznik Dobiecki, rontami dowodzący a obwodzący obozowe straże, zapowiedział stanowczo Babeckiemu, że bez zezwolenia kapitana, ani kubka gorzałki nie wpuści. Więcej zaś bodaj zasmuciła wachmistrza niemożność zadowolenia Jordana. Komu jak komu, ale kapitanowi Hermelausowi Jordanowi z całej duszy radby hył wygodzie, a tu ani weź.
Piwniczka rodzicowa praw!ie że wyschła, w mieście brakło już nawet chleba, licho wie gdzie miód był jeszcze albo gorzałka, a dopieroż węgrzyn. Toż burmistrz Jeziorkowski jeszcze z wieczora dwie bryki do Marjampola z pieniędzmi wyprawił, aby tam choć kilka baryłek byle napitku zakupiono.
Żeby choć kapitan przed buletynem wspomniał! Ale teraz, kiedy sam sztab cesarski wysączył resztki. I kto się przymawia — Jordan! Szczęście! Jordanowi nie wy-godzić — strach, jaka fatalność!
I wachmistrz powlókł się ociężale za obóz, ku brzegowi Żejmeny, gdzie w sitowiu pozostawił był pomaga jących mu w przewożeniu szwoleżerów, Kuliga i Tomka [Wysockiego.
Tomek na widok wachmistrza, wysunął się z sitowia.
— Można, panie wachmistrzu?
Babecki machnął desperacko ręką.
— Nie puszczają. Baryłka musi zostać do jutral
Poczem westchnął płaczliwie i rzecz z kapitanem Jordanem wyłożył.
Szeregowcy stracili rezon.
— Gie. zachciało mu się po północku! — bąknął niechętnie Kulig.
— I jeszcze węgrzyna!
— Możeby u żydków?
— De, Tomek. Gdzie tobie w głowie — miodu prę-dzejby...
— A na burmistrzówce, panie wachmistrzu?
— Tomek! Powiadam przecież — sami do Marjam-pola posłali! Ot prawda! A człowiekowi żutko, bo komu, ale Jordanowi!
— Szczery kapitan!
— I mocny, za pas ściągnąć z konia potrafi!
— Wydziwiasz — ledwie huknął, już zapomniał gniewu!
— Tedy cóż, panie wachmistrzu, z pustego nie naleje! — zauważył filozoficznie Kulig. — Żeby to gdzie na obczyźnie, to aby ze trzy „fałdy“ w kącie nacisnąć, a mar-cepanyby się znalazły!
— Kulig!
— Nic — to się wie, aby tak sobie powiadam.
— A gdyby zajrzeć gdzie do oficerskiego furgonu?
Babecki szarpnął się.
— Ot ci rada!
Żołnierze umilkli potulnie. Babecki na murawie przysiadł i znów się zaczął frasować.
— Et — szczęście! Komubym rad bodaj wszystko — juści Jordanowi! Pod Wagram! Żutko wspomnieć! Gorzałki, mówi, nie puszczę, aż mi tu węgrzyna przystawisz! No i fuknął! Juści z dobrego serca, kochanieńki.
U rodzicielów beczułka została, lecz nie uchodzi — ce-sarskal
— Możnaby utoczyć kruszynę.
— Ani nawet, nie można! Po szarży musi iść! Cesarska beczułka — nie przystoi nawet generałowi dywizji.
— Osobliwe miasto, panie wachmistrzu! — zauważył Wysocki. — Luda sporo, dobytku na oko nie pomału, szlachty gromada spora, a z węgrzynem bieda!
— Bajdurzysz, kochanieńki! U nas miodna strona. Jest miód, więc jest trunek. A wina to aby dobrodziejowi do Mszy świętej starczyło!
Wysocki uderzył się pięścią w czoło.
— Panie wachmistrzu, toż nie byliśmy jeszcze na pro-bostwiel
— Hęl Na probostwie, a tam popatrzysz! — bąknął wymijająco Babecki.
— Sprawiedliwie nie byliśmy! — przyświadczył Kulig.
— A juści, probostwo na starostwie niegrodowem musi tęgie!
Babecki trzasnął niecierpliwie palcami.
— Tomekl De u nas Kociełł proboszczuje! Rozumiesz?
— Rozumiem panie wachmistrzu, ale chyba „kocioł“ z krwi i ciała, więc loszek musi mieć.
— Głupiś kochanieńki! Nie ma co. Wracajcie do domu — ja do stodół.
— Według rozkazu — chociaż, dałbym szyję, że byłby węgrzyn.
— Bo go nie znasz, cobądź pleciesz. Kociełł jest u nas proboszczem! Słyszysz, Kociełł!
— Niechby sobie było trzech „Kotłów“.
— Zachciałeś! Wracajcie! Beczułkę z gorzałą zostawcie w sitowiu! Ale, Tomek, masz tu polski odpis buletynu cesarskiego — oddasz go porucznikowi Fiutowskiemu.
— Uważam, panie wachmislrzul Tylko, ot, szkoda!
Babecki obruszył się.
— Wypluńże głupią myśl! Powtarzam ci, Kociełł proboszczuje. Nie wiesz? Nawet strach rzec, ma swoje widzenie... nawet zgoła nam tu wszystkim niechętny.,,
— Proboszcz! — ksiądz?!!...
— Pssytl Aby komu, uchowaj Boże, nie powiedzcie! Stary człek, zawzięty! Bullę mu papieską nadesłali, bullę z przekleństwem na cesarza! Zaryglował się na moc. Ani słyszeć chce o czeml
— Że też pan wachmistrz pozwolił na takie grymasy księże!
— Nie ma co, żutko i mnie i całym Wyłkowyszkom, ale stary człek i w dodatku Kociełłl Sto koni zaprzęgaj a Kociełła, jak się uprze, z miejsca nie ruszysz! — Nie znam żadnego Napoijona — powiada — i koniecl A tali to wcale sobie sercowy. Tu osiwiał, tu się zrósł, ani słowa złego o nim — jeno, ot, dziwadlo, bulla mu uwięzia.
— A loszek pewno ma!
— I ładowny — tylko nie przystoi. On sobie i my sobie, bez łaski. Prosić, sumitować się...
— Bez tego mogłoby się obejść.
— Kulig! Mszalnego wina nie szcnujesz!
— Póki na legarach stoi — takie dobre, jak każde inne.
Babecki zmiękł raptownie.
— Wam się zdaje? Gdyby można nieznacznie...
— Panie wachmistrzu, klnę się, że ani pies nie warknie! A co to będzie za uciecha! Bo choć kapitan nie z naszego szwadronu, ale bodaj że każdemu najserdeczniejszy!
— Pan wachmistrz zna drogę?
— Hm! Nie sztuka znać, tylko że nie uchodzi, tak i nie uchodzi, — bronił się nie szczerze Babecki, którego złe kusić zaczęło.
Kulig z Wysockim umieli atoli wyzyskać poufałość, do której doszli z wachmistrzem, podczas pomagania mu w zbieraniu prowiantów, i tyle dokazaii, iż Babecki zdecydował sę pokazać im zbliska plebanję i tem samem przekonać ich naocznie, że wszelki zamach na księży loszek był niepodobieństwem.
Jeżeli jednak Babecki ruszył w stronę probostwa z przedświadczeniem, że spełnia obowiązek przekonania niewiernych Tomaszów, Wysocki myślał o natoczeniu nieznacznem odrobiny wina, zaś Kulig żywił chęć bacznego rozejrzenia się w zawartości loszku...
Gdy się to działo, plebanja tymczasem w gluchem;wała milczeniu, i to od stanowczej między księdzem i panem naddzierżawca rozmowy. Wprawrdzie o zachodzie słońca, jak zazwyczaj, ozwala się sygnaturka na Anioł Pański, lecz tak cicho, tak nieśmiało, tak zresztą smutnie, wobec rozgwaru i wesela, którem brzmiały Wył-kowygzki, że ślepiec-dziad, od lat piętnastu pod kościołem siadujący, dźwięku sygnaturki nie usłyszał i ledwie na noc szczerą do legowiska sw^go się docłapał.
Zresztą zarówno kościołek, jak i dworek proboszczowy i całe, dość rozległe, księże obejście, zalegała głęboka cisza. I gdyby nie pokwik wieprzków w zawartym chlewku, a czasem senne kur gdakanie w komórkach, zdawaćby się mogło, że plebanja pustkami stoi. bo nawet parobcza-ków proboszczowych widać nie było.
O ile przecież plebanja zachowywała zewnętrzne pozory martwoty, o tyle wewnątrz, do późnego wieczora, wrzała niebywałym zgiełkiem. Ksiądz bowiem, choć trwał w postanowieniu usunięcia się od wszystkiego, co miało łączność z wyklętym cesarzem, wiedzieć chciał, jak daleko zajdzie zapamiętanie wyłkowyszan i na ten koniec zaimprowizował sobie obserwatorjum.
Ile dymników liczyły zabudowania plebanji, ile otworów miały w szczytach, tyle stanowisk strażniczych uformował proboszcz i ze stanowisk tych, za pośrednictwem starej Brukalskiej, odbierał przez dzień cały wiadomości.
Była tych wiadomości liczba nieprzebrana i dość dziwacznych, lecz nie mniej przekonywujących, że Napoleon z całem mrowiem siepaczów nad Szyrwintą zapadł i żeruje sobie, nikczemnie sekundowany przez naddzierżawcę i burmistrza. Pod wieczór juści strażnice na plebanji zaniechały posterunków. Nawet sam organista z dzwonnicy zlazł i do proboszcza po instrukcje przyszedł.
Ksiądz, na widok organisty, jeno brwi mocniej ściągnął.
— Zawrzeć wszystko, zaryglować i ani krokiem stądl
— De, proszu dobrodzieja, żołmirze, mówią, pukali do czeladnej.

  • — Nic — precz! Ani mi powiadaj! Ani się który ozwij! is* 275

Kubka wody, kęsa c.hleba nie godzi się. Pod przekleństwem są i on i wszyscy z nim! Do dnia cichą mszę odprawię, — i ani się kto pokaż!
Organista wysunął się pocichu z księżej komnatki.
Proboszcz przeszedł się kilka razy, mruknął coś groźnie pod nosem a wreszcie padł na kolana przed Ostrobramską i modlił się długo a żarliwie. Poczem wstał, przeżegnał się i do sypialni podreptał.
Snać niepokój jakiś musiał doskwierać proboszczowi, bo sen nań nie przychodził. W dodatku zasypiające, milknące miasteczko raptem zawrzało, zahuczało.
Proboszcz podniósł się z posiania, wTdział rewerendę i, skrzesiwszy ognia, zapalił świecę i do gościnnej komnaty przeszedł. Tu na fotel się osunął i próbował drzemać a bodaj siakiej takiej senności się doczekać. Daremnie. Rozgwar, idący tuż z poza okiennic, burzył morfeuszowe intencje księdza a nawet go podniecał, rozczmychywał, zaciekawiał.
Cóż to znaczyć mogły te nocne hałasy? Czyżby przeklęty już wyciągał z Wyłkowyszek? Czyżby drugie podobne mu licho na miasteczko spadło?
Proboszcz westchnął i uśmiechnął się gorzko.
Ot, jeszcze miesiąc, temu, bodaj by życie własne gotów był ryzykować na świadectwo zbożności swych pa-rafjan! — Dobrze było tu żyć, dobrze błogosławieństwem Ostrobramskiej się cieszyć i dychać sobie poczciwie! Cha! Bywały czasy ciężkie, utrapione, bywały bole nie łada do przebolenia, smutki do smucenia, biedy do biedowania — ale przecież po Bożemu szło wszystko, po Bożemu nawet marniało i przepadało. Aż ci ten Bonapart wyrósł! Powiadali, światłość sama! Zdobywca i benefactor, czyli wspaniałomyślny mocarz! Lecz lucyferus sam nań się chyba zaczaił! Bo go opętało! — Głowie Kościoła zagroził, Rzym sponiewierał, Ojca świętego wywiózł, uwięził, do cughauzu zgoła zasadził i anatemy się doigrał! Sprawiedliwie! I cóż, szkoda, żal! Djablu się zaprzedał, na zbrodnie się ważył takie! Strach pomyśleć. Sam pod klątwą i drugich mami do siebie i drugich wlecze na pomstę Bożą. A tak i szkoda, tali i żal! Nie dość mu było swego francuskiego luda marnować — jeszcze mu się zachciało sarmackich nieszczęśników! Kusy wiedział kogo ucapić, aby piekłu wesela nagotować. Zgroza jedna! Durem im nieczystym patrzenie zamroczył, zcyganił, nic nie przyrzekł i wiedzie luda polskiego, zaślepionego na zgubę, na urąganie Kościołowi! Tfy! A przecież mógł był. A przecież, kto żyw, krzyczał — Napoljon! Jak tu było nie wierzyć w poczciwość takiego, jak nie ufać. jak się nie modlić! Bezbożnik i szacher! Może pół piekła ma na zawołanie! Gdybyż był z Bogiem był szedł, gdybyż przy Nim trwał — ileż by mógł, co by mógł!... Żeby choć się upamiętał, żeby choć się nawrócił, żeby bodaj klątwa nie zmiażdżyła biedaków, których wiedzie, którzy mu służą!
Proboszcz westchnął w tem miejscu i sięgnął po leżący na stoliku różaniec, gdy nagle, wspomniawszy, że mu się nie godzi za wyklętym instancji wnosić, — głowę zwiesił i znów się zadumał.
Tymczasem rozgwar cichł poza okiennicami, aż umilkł. W komnacie skwierczenie nieobjaśnionej świecy się ozwało.
Proboszcz się ocknął. Powiódł zamglonemi oczyma dokoła i podniósł się ociężale, chcąc zawrócić znów do sypialni. Naraz, gdy sięgał po świecę, w pobliżu, jakby za ścianą, rozległ się przytłumiony stukot.
Ksiądz Kociełł zatrzymał się, i mimowoli zaczął nadsłuchiwać. Stukot nie tylko nie ustawał, lecz wzmagał się tak, że nie trzeba było dociekać, skąd pochodził, bo drzwiczki małe, wiodące, wprost z gościnnej komnaty do loszku, — odpowiadały raz po raz na stukotanie.
Proboszcz stropił się. Jużci ani wątpić nie mógł, że ktoś dobierał mu się do piwnicy od strony podwórza, gdzie, dla dogodności wtaczania i wytaczania baryłek, były drugie drzwi, — lecz ani snać nie zgadywał nawet, kto by to mógł być i czego chciał. Służba księża spała. Hm, a w Wył-kowyszkach, choć nie jeden nicpoń przyczajony siedział, przecież nie taki, aby się do cudzego dobierać i rygle po nocy łamać.
Przez chwilę proboszcz nadsłuchiwał jeszcze. Lecz gdy, po ustaniu raptownem stukania, głowę ku drzwiom gi wniczki przysunął — rozróżnił najwyraźniej nie tylko stąpanie ludzi, ale i przyciszoną rozmowę!
Ksiądz Kociełł zatrząsł się ze zgrozy, bo już teraz wątpić nie mógł, że mu jacyś łotrzykowie w miodach a winach bobrują i, nie namyślając się długo, porwał za świecę, odsunął zasuwę u drzwi, wiodących do loszku i, jak kula, stoczył się po schodach.
Okrzyk przerażenia, z kilku naraz piersi, powitał proboszcza.
— Go tu?! — Kto tu?! — huknął surowo ksiądz.
Śmiertelna głusza piwniczna nawet echem nie odpowiedziała na zapytanie księdza.
— Kto tu!? — Gadaj! — rozkazał z większym jeszcze impetem. — Ozwij się jeden z drugim, pókim cierpliwi
W tem miejscu proboszcz, uniósłszy nieco świecy ku górze, — spojrzał w stronę lewego kąta loszku i zdrętwiał.
O kilka kroków przed nim rysowały się w mrokach trzy wysmukłe postacie żołnierskie w czapach szwoleżerskich.
— To wy!? Wy tu, do mnie!? Na grabież, na rabunek, na łupiestwo? To wy? — Nawet sługi Bożego nie uszanować, bodaj księdza, bodaj plebanję obrać? Takie wasze żołnierskie wojowanie? Takiego obyczaju uczy was ten, ten... Napoljon! Skoble wyrywać, zamki skręcać, byle było się czem spić? — Hę — co!? No! Czego stoicie!? Bierzcie! Księdza palką i dalej! Wasze zbójeckie prawo, jedna zbrodnia więcej na sumieniu, jedna mniej! Ty z brzega! Chwyćże mnie za gardło — dalej — już ci nie od parady krzyżem na mundurze świecisz!,..
Na ten potok słów księdza, czapy kiwnęły się czegoś a sylwetki żołnierzów skuliły. Proboszcza to potulne milczenie bynajmniej nie uspokoiło.
— Oczajdusze! Hultaje! Bezbożnicy! Filistyni! Heljo-tropy zamorskie, oszelmowanel
— Dobrodziejaszku! — stęknął żałośnie cichy glos z kąta, snać nie mogąc przenieść ogromu ostatniej obelgi.
Ksiądz, na dźwięk tego głosu, rozwarł szeroko powieki i, unosząc świecę w górę, postąpił naprzód tak, że światło padło na twarze winowajców. Równocześnie prawie świeca zadrżała w ręku proboszcza i opuściła się ku ziemi.
Przez chwilę słychać było jeno gwałtowne sapanie księdza, — zaczem dopiero pierś proboszcza wezbrała jakimś ponurym chrobotem.
— Acan! Acan tu, u mnie!.Tak łotrzyk, jak włóczęga, jak nicpoń na rabunku!? Syn Babeckiego? Acan!
— Dobrodziejaszku, daruj, aby dla kapitana chciałem!...
Proboszcz potrząsnął smutnie głową.
— Tak to szanujesz poczciwe imię rodzicowe! Do tego cię przywiodło! Takich cnót nauczył cię Napoljon! Takie poszanowanie masz dla tego, który cię na łono Kościoła Bożego przyjął?! — Cha — cóż, bierz, zabieraj, bobruj z kompanami, coś ich zmówił i naprowadził... Drzwi na-ściężaj otworem!
Proboszcz zawrócił z mocą ku schodom, wiodącym do komnatki. Babecki, przejęty do głębi, sunął za księdzem. Wysocki z Kuligiem poszli za przykładem wachmistrza.
— Przebacz, dobrodziejuniu! Nie sobie chciałem! Kapitan Hermelaus Jordan powiedział! Nie było skąd! Noc późna. A kapitan człek, serce! Co nie bądź myśleliśmy utoczyć! Dwa gąsiorki aby! Już mi daruj!
— Daruj, dobrodzieju! — zawtórzyli szwoleżerowie.
Ksiądz spojrzał zamglonym, matowym wzrokiem po żołnierzach.
— Nie mam nic do przebaczenia! Nie mnie krzywda dosięga, lecz was samych, — waszych imion, waszych mundurów! Przekleństwo nad wami ciąży, ściga was, na pokuszenie, na niegodziwości wodzi!...
— Nie było skąd! — bełkotał wachmistrz. — Aby parę kubeczków chcieliśmy utoczyć! A tu taki dzień, taki wielki dzień!
Proboszcz szarpnął się.
— Dosyć! Z Bogiem, jeżeli wam się jeszcze majaczy w sercach! Wielki dzień! Stawcie sobie bramy triumfalne samemu Belzebubowi — ale odemnie zdaleka! Nie znam żadnego Napoljona! Słyszeć nie chcę, wiedzieć o niczem! Precz! Nie mnie cyganićl — Fora!
— Dobrodziejuniu! — stęknął błagalnie wachmistrz. — Taki dzień! De bo nie wiesz...
Ksiądz Kociełł ręką w stronę drzwi, wiodących na podwórze, wskazał.
— Mości Babecki! Chyba nie myślisz mnie niewolić, abym na pachołków zawołał!?...
Na tę groźbę pan Jędrzej głowę wtulił w ramiona i zawrócił ociężale ku wyjściu, pociągając za sobą towarzyszów.
Proboszcz wyczekał aż póki kroki oddalające się umilkły w głębi podwórza, — przywarł, na poły rozbite, drzwi wewnętrzne, otarł zimnym potem zroszone czoło i na beczułce przysiadł.
Zmarszczkami okryta, martwa, żółta zazwyczaj twarz proboszcza, grała kolorami, wargi drżały mu, pulsa, na skroniach wzdymały raz po raz skórę.
— Toż i odwiedziny! Toż i na tę chudobę się pokusili! I kto — Jędrek Babecki! Jędrek, którego za syna miał, za rodzonego, którego do stołu pańskiego sposobił a w którego sumienie, niby w toń źródlaną, przez tyle lat poglądał. Doczekał się imć pan Franciszek synala, doczekał pociechy i podpory. — Wstyd — hańba! Bodajby byli zabrali wszystko, wynieśli, bodajby ich na gorącem nie zeszedł. Bodajby nie wiedział nigdy, kto rabował!... Dopuszczenie boskie — okrutne dopuszczenie! Jak Wylkowyszki Wyłkowyszkami, — takiej nikczemności nie bywało!
Kraść na probostwie, dobierać się! Cóż to nie ma drzwi rozwartych, nie ma poczciwego słow7a! Czyż on. pleban, odmówił kiedy, odprawił z niczem proszącego?! Hm, jużci dzisiaj się zamknął, bo zgorszeniu nie chciał sekundować, bo taki przykaz odebrał, — bo bullę musiał uszanować! A bulla, nie przelewki — albo mores kanoniczny znaj — albo w grzech najsroższy się zapadnij. Cha! I przecież ostrzegał i przecież się sprawdziło. Któżto przywiódł tych smarkaczów do występku, kto opętał, kto swem odszcze-pieństwem rozzuchwalił? Toż on, Bonapart! On — Napoljon!
W oczach proboszcza skry ogniem zabłysły.
— Bodaj by się nie narodził, bodaj się pod ziemię był zapadł, zanim tu zstąpił, zanim tyła ludu usidlił! Boże,
Panie, Stwórco niebieskil Małoż tędy przepłynęło niedoli, małoż zawodów gorzkich, małoż tu wdów i sierot narosło dla sprawy publicznejl Jeszcze tego Antychrysta było trzebal Co zacz, co za prawo jego w poczciwym kraju katolickim się rządzić? Co za przywilej piekielny człeka za światy wlec? Skąd ci taka ufność obłąkana, że taki durzyciel, przeklęciuch, potępieniec, bodaj raz pomyślał, aby coś dla tych zaślepieńców polskich uczynić! Strach rozumem braćl Lecą za nim w otchłań, na zgubę, na ogień wieczny — lecą, nie pytając nawet, dokąd ich wiedzie! Okrutna, śmiertelna musiała być wina tej ziemi! Bądź wola Twoja! Bądź Twoja...
Proboszcz podniósł się, ramionami dźwignął i ujął za świecę. .Wtem coś mu zaszeleściało około nóg.
Ksiądz pochylił się i, dostrzegłszy jakiś papier, podniósł go i do światła przysunął.
— Buletyn! — rzucił przez zęby i zmiął papier w ręku. Lecz, po przestanku, snać nową myślą tknięty, — rozłożył go, wyprostował zgięcia i załamy i do oczu przybliżył.
Nie łatwe atoli musiało być to zadanie. Bo, czy pisanie była nadto niewyraźne, czy światło niedostateczne, — bo proboszcz wpatrywał się weń tak długo, tak martwo, jakby i wzrok jego i myśl za mgły, za światy uleciała.
Aż nagle twarz plebana okryła się szkarłatem, oczy wilgotnym płomieniem buchnęły — papier wypadł z rąk księdza.
Proboszcz stał jeszcze — a już cała jego postać grała jakimś ruchem gorączkowym, jakąś siłą wewnętrzną, co zdawała się w nim łamać coś, burzyć, kruszyć.
Nogi ugięły się pod plebanem. Na kolana padł i ręce wzniósł i na ustach zawisły mu słowa modlitwy. Moc jednak, szarpiąca proboszczem, musiała być od modlitwy silniejszą — bo ledwie poruszył wargami, znów nim targnęła, poderwała i ku schodom wywlekła i dalej, do al-kierzyka, rzuciła, kędy mrugała rzewliwie lampka przed Ostrobramską.
Ksiądz Kociełł kiście rąk zacisnął, głowę pochylił i po raz drugi osunął się na kolana,
Lampka przed Ostrobramską mrugała coraz rzewliwiej, coraz smutniej.
Proboszcz się modlił. I chylił głowę do ziemi i oczy ku srebrzystej twarzy Ostrobramskiej podnosił i znów opuszczał powieki i bił się w piersi a jęczał, jakby nie znajdując dla się ani ukojenia, ani ostoi, ani przytulenia.
Poprzez przysłonięte okiennice do alkierzyka jęły się skradać pierwsze smugi rozbrzasku.
Proboszcz podniósł się, jak człek od proga odprawiony
Nie znalazł u stóp Ostrobramskiej myśli jasnej, pogodnego widzenia, po raz pierwszy, w cichem jego życiu, modlitwa nie dała mu świetlanych blasków, nie wzięła zeń rozterki.
Ksiądz cisnął swą głowę kościstemi palcami i chwiał nią, niby burzę, szalejącą mu pod czaszką, chcąc ukołysać, ból stłumić.
Ból!? Tak, bo nigdy goręcej, żarliwiej nie pragnął, nie żebrał Bożego miłosierdzia, nigdy w cięższem nie korzył się zwątpieniu, nigdy z tak rozdarłem nie garnął się sercem! I oto coś mu plątało modlitwę, coś nie pozwalało się oderwać myślom przyziemnym, coś tłoczyło, coś sku-wało mu duszę. I oto zmiłowania dlań nie było i oto woli mu zbrakło, by w głąb własnego serca spojrzeć się ważył! Nie miał posłuchu u Ostrobramskiej, nie miał!
Zapadła pierś plebana wezbrała żałością i buntem. Rozejrzał się desperacko w mrokach alkierza. Wzrok jego spoczął na kluczach od kościolka, wiszących na ścianie, pod palmą.
Proboszcz nie namyślał się. Chwycił klucze i wybiegł do sieni a stąd, poprzez ogródek, do kościoła, przed wielki ołtarz, przed Ukrzyżowanego! I tu runął krzyżem i serdeczną swoją apelację jął wnosić...
I znów dzień nasłał w Wyłkowyszkach jasny, może mniej gorączkowy, nie tak upamiętniony, nie tak w duszę się wżerający, lecz za to spokojny w rozradowaniu, błękitami niebios pogodzie serc ludzkich sekundujący, lecz za to dzień statecznego w7esela, dzień wiary w owocność trudów i ofiar.
Zamęt nawet i krętanina ustały. Wprawdzie dość było na szczyt strzechy się dostać, na lipę wejść, aby przekonać się, że, tuż około miasteczka, płynęła bez przestanku wstęga armji francuskiej, że tuż wlokły cię całe łańcuchy furgonów i wozów amunicyjnych, że tuż artylerja, podzielona na dzwona bateryj, ciągnęła z zachodu na wschód swe śpiżowe cielska — lecz te tysiące ludzi, koni, nie groziły Wylkowyszanom. W Wylkowyszkach bowiem była główna kwatera a więc wara mrowiu linjowemu do arystokracji, wara tym, których obowiązkiem było ginąć, marnieć i umierać co dnia, co chwila, od tych, którzy mieli prawo czynić to w obliczu Napoleona.
Wylkowyszanie nad tą różnicą się nie zastanawiali, ani nie myśleli narzekać, że ich miazga wielkiej armji ominęła. Mieli dosyć kłopotów z gwardją, za wiele nawet na ubogi dobytek.
Najlepiej zaś o tem wiedział sam imć pan naddzierżawca. Toż ledwie słońce weszło, już ekonomi z fol-warczków jęli słać wiadomości o stratowanem zbożu, zarekwirowanych stogach siana uprowadzonych koniach, o gospodarce nielitościwej, uczynionej w dworkach szlachty, przebywającej w Wylkowyszkach. Nadomiar, jakby na wtór tym skargom na swywolę i bezprawia, zbiegać się zaczęły mieszczki z lamentami. Jednej loszek obrano, drugiej krowy przepadły, trzecią na godności skrzywdzono. Tu oficerek podchmielony figla dotkliwego splatał ówdzie pachołek szkodę bezmyślną wyrządził, gdzieindziej żyda poturbowano a komuś trzosik porwano.
Imć pan naddzierżawca pocieszał, uspokajał, wystawiał całą takich przejść pospolitość, ręczył sprawiedliwość znaleźć, każdemu rację świadczył a w ostatku sam się do nagrodzenia strat przyczynić deklarował.
Gorzej atoli było ze szlachtą, ho, pomimo zabiegliwo-ści imć pana Babeckiego, ten i ów ze sprawniejszych wysłańców umiał swego dziedzica odszukać i wieść o spustoszeniu, dokonanem przez ciągnącą armję, mu zwiastować.
I wrzał oburzeniem Sołohub i zgrzytał zębami Giej-sztor, a co stary Danieleszczuk, to się wprost do Napoljona darł instancję wnosić. I kto wie, jakiby obrót wzięła owa instancja, gdyby nie szef szwadronu Jerzmanowski, który wpadł między hałasującą i odgrażającą się szlacntę i taki jej morał palnął, że starszy Danieleszczuk rzucił się w ramiona szefowi.
— Bierzcie, wszystko bierzcie, do ostatniego łacha, do ostatniego kęsa chleba!
Po tem załagodzeniu burzy, nic już nie zakłócało ogólnej harmonji. Gwarzono szczerzej tylko, wiwatowano zapamiętałej a tak szybko postępowano w deklaracjach braterstwa, amicycyj, że nawet mamelucy nabrali smaku i odwagi do rozmawiania się na migi ze szczerzącemi zęby Maryśkami i Kundami.
Punkt zaś ciężkości wesela i ochoty stanowczo zakwaterował się w stodołach, podczas gdy dworek imć pana naddzierżawcy odstręczał najciekawszych swoją mono-tonją. Cesarz bowiem ani na próg od rana nie wyjrzał a ruch przybywających i odjeżdżających adjutantów, ku-rjerów i ordynansów nic nowego nie przedstawiał.
Dopiero przed samym słońca zachodem, nastąpiło pierwsze zakłócenie ucztowania, oto ktoś ze sztabu dał znać, że część gwardii już na noc ruszy niechybnie, bo treny cesarskie gotują się do drogi.
Wylkowyszanie posmutnieli nieco, — nowina przy pomniała im, że lada rozkaz i cicha mieścina nad Szyr-wintą znów w głuszę zapadnie, w zapomnienie, Posmutnieli czegoś nawet ci z wyłkowyszan, dla których pobyt cesarski był jednem urwaniem głowy, pracą bez wytchnienia. A co już w kole najbliższem państwa Ba-beckich, to nawet aż rozgoryczenie powstało, osobliwie, gdy doniesiono, iż na świt kazano szwoleżerom do wymarszu stanąć.
— De gdzie im, robaczkom! — dąsała się pani Babecka — Francuzi niech sobie, ale przecież naszym mógłby cesarz dać wytchnąć. Franuleczku, de powiedz że ISa-poljonowi, de idźże do niego, de cóż on sobiel
— Achl nie wiedzieć! — gniewała się panna Filipina. — Także! Ledwie przyszli... A... a... kapitana Deia-roche’a to nawet... głowa dziś boli... a pan Fredro dał mi chustkę do wyszycia cyfry a ja rąk sobie nie urobię, ani w „trymiga“ nie skończę!
— i o war jaty! — burczał Danieleszczuk — ani ludziom, ani koniom spocząć! Łapu capu lecieć, hycać, jakby się paliło, ot nowomodne wojowanie!
Na te kwasy atoli czasu me hyio, lieże ci właśnie, o których tak bardzo się kłopotano, najmniej się martwili, a co więcej, na wzgórzu ponad Szyrwintą, gotowali wył-kowyszanom niespodziankę. Niespodzianka ta była tajemnicą pułku a w szczególności wachmistrza Babeckiego i kapitana Hermelausa Jordana.
Dopiero, kiedy mrok zapadł a na wzgórzu łysnął snop ognia i tuż za nim rozległy się dźwięki krakowiaka, dopieroż wyłkowyszanie wspomnieli na dzień wigilji świętego Jana, na zbliżanie się nocy kupalnej, na szwole-żerslcą czujność. Dopieroż, kto żyw, ruszył na wzgórze a szwoleżerowie dopiero jęli na poczęstunek zapraszać, dziewki w tany brać, nad płomieniami ogni przeskakiwać.
Uciecha była nielada. Wszystkie furgony oficerów szwoleżerskich złożyły się na ugoszczenie a co wino i miód były takie zawiesiste, iż aż imć pan naddzierżawca z po-dziwienia wyjść me mógł i, z całą atencją, do gospodarzącego po beczułkach kapitana Jordana podszedł i kompli menty mu zaczął prawić. Kapitan parsknął dobrodusznie.
— Łaskawco, od morza do morza! A cóż ty mnie dzię-kujeszl Toż ja tyle, że sączę, delektuję się. Wszak ci to twój synal rodzony tę piwnicę fundował.
— Jędrulek?
— „l)rulek“ czy nie „drulek“, zuch chłop, setny żołnierz, że niech go pioruny od morza do morza!
Imć Babecki zdziwił się jeszcze bardziej.
— Dobrodziejaszku kapitanie de nie możesz być! De jakże — de skądże!?
Jordan splunął z impetem i ku towarzyszom się zwrócił.
— Mości panowie do mnie z kusztyczkami! Zdrowie pana Babeckiego imci! Oby się takie ojce naszym wachmistrzom na kamieniu rodzili!...
— Wiwat! Podtrzymała gromadka najbliżej stojących oficerów.
Hermelaus Jordan się rozochocił.
— Z fanfarą od morza do morza! Gdzie Duvelt? Dawać trąbę — Francuza! Florek, lejże Babeckiemu! Czekaj, z tej butli brzuchatej! Czekaj, niech mlasnę. U!! A bodaj cię Babesiu!
— Dobrodziejaszku! — suinitował się pan naddzierżawca, wystraszony rozmiarami wetkniętej mu w ręce szklanicy. — Toć się chyba zwalę!
— W nasze ramiona! — huknął Dobiecki.
— Milczeć jeden z drugim ryczał basem Jordan. —
Mam nominację dla imć Babeckiego!
— Jaką, jaką? — zawołano wokół.
— Zważcie, moi panowie, od morza do morza! Skoro do jednego należymy regimentu, skoro w grossmajorze honorujemy pułkowego papę, tandem, jesteśmy sobie niby jedną szwoleżerską familją! Ergo, skoro, tu przytomny, nasz gospodarz wypada wachmistrzowi naszemu, somo-sierskiemu, rodzicem, tedy ipso ratio, jest wujaszkiem całego regimentu!
— Niech żyje wujaszekl
— Wiwat! Do dna!
— Na ręce wujaszka!
— Do sobótek z nim!
— Na Kupałę, od morza do morza!
Trzech najbliższych poruczników porwało imć pana naddzierżawcę i poniosło w stronę ognisk, gorejących na pagórku, i tam, pod przewodem Jordana, jęło obwieszczać nominację pana Babeckiego.
Śmiechu, żartów i wesela było przytem tyle, że sam sztab, krojący na statek i powagę, rozsunął marsy i do wiwatujących się przyłączył. Nadomiar zamętu i uciechy, pani Babecka, postrzegłszy męża, kołyszącego się na rękach oficerów, pośpieszyła mu z pomocą.
— Dobrodzieje, panowie! Utrzęsiecie mi Franuleczka.
Lecz wmieszanie się pani naddzierżawczyni, miast u mitygować, podnieciło pomysłowość Jordana.
— Baczność, od morza do morza! Cóż wam się zdaje, że małżonka wujaszka jest nam obcą? Zdrowie wujny czyli ciotki! Dalej, brać z estymą! W górę!!
— Co wy, szaleńce! Utrapieńce! — broniła się pani Babecka.
— Nic, ciotko! — Zdrowie! Ściągnąć trzewiki! Po naszemu, po staremu, jako dziadowie opowiadali!
W jednej chwili pani Babecka stała się z kolei przedmiotem owacji.
Imć naddzierżawca tymczasem zdołał wysunąć się z ramion, trzymających go oficerów i wpadł między tłum.
Jakież atoli było przerażenie pana Franciszka, gdy naraz uczuł, że nogi uginają się pod nim, że odmawiają mu posłuszeństwa.
— Franusiu, a ty co, udziundziałeś się, brateńku! — rozległ się tuż obok głos Danieleszczuka,
Imć pnn naddzierżawca spojrzał i rozśmiał się serdecznie, bo Jut i przerażenie minęło i w głowie mu pojaśniało.
— De ja — ja się udziundzialem! Ot tobie! Co nie-bądź po głowie chodzi! Ja, uważasz, szukam Jędrulka!
— Nie widzisz? Przecież stoi sam przed tobą.
Pan Babecki przetarł oczy. Wachmistrz zbliżył się do rodzica.
— Acan tu! Szukam acana! Bo, uważasz, strach jakie wino... Okrutne wino!
Wino! proszę jegomości?
— Wino! — kiwnął melancholijnie głową pan nad-dzierżawrca. — Rzetelny człek ten kapitan! De chodź, Jędrusiu, niech cię uściskam! Wujaszlciem mianowali, trzpioty serdeczne, zawad jaki!
Pan naddzierżawca zawisł na szyi syna i beknął. Wachmistrzowi również oczy wilgocią zaszły.
Imć pan Franciszek sapał, bełkolal jakieś błogosławieństwa dla cesarza dla całego pułku, dla Jordana, dla syna, aż nagle wspomniał znów wino, otrząsnął się, zmarszczył i chwycił syna za guzik od mundura.
— Czekaj bo, acan — wino!? Więc ten, niby skąd ten..;’ skądżeś tego... wina?
Pan Andrzej zmieszał się.
— Nie wiedzieć, proszę jegomości! Wczoraj szukaliśmy daremnie! Aż dziś rano ksiądz proboszcz...
— Tak, proszę jegomości, ksiądz, przez organistę, całą baryłkę przysłał i mnie kazał...
Pan Babecki potarł czoło.
— Czekaj acan! Toż ksiądz!? De nie może być! De bulla, kochanieńki, de wyklął!
— Wachmistrzowi krwawe wypieki na twarz wystą piiy t — Pewnie, że wyklął — ale tak i przysłał.
— Nie może być, nie może być! Bajdurzysz, serdeńko, nie może być!
— Co nie może być, wujaszku!? — podchwycił z boku Jordan, który, na dobre podpiwszy sobie, już od kilku chwil szukał pana naddzierżawcy.
Imć pan Babecki nie dał się prosić i, z calem przekonaniem rzecz o proboszczu wyłkowyskim wyprowadził. Hermelaus Jordan aż posiniał z oburzenia.
— Wyklął cesarza, powiadasz! Hę! Co?
— Uważ, kapitanku dobrodzieju — tłumaczył łagodnie naddzierżawca — bulla stolupiańska, dziekańska!
— Nie znam bulli! Rozkaz cesarski, od morza do morza! Nie ma zgody na bullę! Ja go nauczę!
— Brateńku!
— Sąd połowy! Wyklął, zdradził sprawę. Kula na zdrajcę! Ołowianka dla klechy! Dawać mi go. Ja mu powiem, co bulla...
Pan Babecki uląkł się groźnego wyroku. s — De nie może być! De on sobie — ot niewiedzieć. Kanonik! Zważcie, kanonik ze Stołupian! A kanonik to niby grossmajorl
— Kanonik — hę?
— Go mi tam! r — wrzasnął niespodzianie starszy Danieleszczuk, który podchwycił wątek. — A ja widziałem, jak biskup wisiał...
Jordan zmierzył hardo Danieleszczuka. zaczem za rękę go chwycił.
— Jordan jestem, od morza do morzal Więc ten, musi wisieć!
— Hę, jak? — co?...Arcymiło, ale kto?
— Kociełł, powiadam! Bulla! Sąd połowy na zdrajcę.
Uniesienie kapitana w okamgnieniu skupiło dokoła nie-: go gromadę szlachty, oficerów a nawet żołnierzy i zna-; lazło ognistą rację i niemniej gorący wyrok.
Sąd polowyl Precz ze zdrajcą!
Panowie. Toć Kociełł! Dziwadlo. Ale ot, dusza.
— Dusza pójdzie sobie, gdzie jej sądzono! — Niech dobrodzieje. Tak i nie uchodzi! Niech sobie co niebądź, krzywdy mu nie uczynisz! Kociełła nie przy--stoL
— Nie ma pardonul Dawać go tu!
— Dalej na probostwol Z dymem klechę! Za mną! Acan prowadź...
— Wujaszek prowadź!..,
— Ubij, Jordanku, nie pójdę! Dziwadło sobie! Kanonik zawinił!... A nie on, nieboraczek!..: De nie mogę, sprawiedliwie... — *
Kapitan trzymał za ramię pana naddzierżawcę,
— Musisz acan — rozkaz.
— Musisz! — potwierdza gromada.
Naddzierżawca jęknął, daremnie szukając wokół pomocy. Gdy naraz, w oddali, rozległo się donośne zawołanie s-s „cesarz“!
— Niech żyje cesarz! — wrzasnęła gromada, zakoły-sała się i runęła ku ogniskom kędy już raz za razem okrzy. kami witano Napoleona.
Pan Babecki, widząc wolny przed sobą przestwór, wyślizgnął się Jordanowi i za innymi pomknął.
Noc świętojańska rozsnuwała swe tajemnicze zasłony. Na wzgórzu nad Szyrwintą, gasły sobótkowe ognie. Wył-kowyszki majaczyły jeszcze. Tu i ówdzie gromadki żołnierzy podchmielonych nuciły chropowate piosenki; tu i ówdzie, na przyzbie, ostatnie wypowiadano argumenty, wpółsennego przeciwnika nie mogąc pobudzić do nowej dyskusji; tu i ówdzie, z poza uchylonych okien kwater sztabowych, wyrwał się silniejszy brzęk złota, tłumiona wrzawa i bezładne wykrzykniki zdziwienia; gniewu, lekceważenia, triumfu; tu i ówdzie, rozległo się monotonne zaspane „qui vive“ szyldwacha. Czasem koń pianą okryty wpadł z przeraźliwym łopotem w ulice miasteczka, czasem, z oddali, dźwięk trąbek nadpływał na skrzydłach zefiru, czasem, z pod lasu osyjskiego, przyciągnęła fala miarowego szczęku i z groźnym jękiem, co, zda się, mówił „idą“ — biegła hen, ku mgłom widnokręgu.
Wylkowyszki jeszcze majaczyły resztkami nocy a już do dziennego zabierały się kłopotarstwa. Niestrudzona pani Babecka dreptała po izbie czeladnej a usiłowała wzmocnić nadwątlone więzy karności. Gdziel Na tuzin dziewuch dworskich, jedna kulawa Jewka dotrzymywała placu, ona jedna na stanowisku, przy kominie wytrwała. A reszta rozbiegła się, przepadła. Ledwie po północy dwie, co starsze, wemknęły się cichaczem i niby to się kręciły, lecz robota im z rąk leciała.
Pani naddzierżawczyni jeno głową chwiała a skarżyła się ciotce Annie.
— Nie wiedzieć, co ich opętało. A tu Franulek zaklął barszcz na rano dla oficerów. I jeszcze z pierogiem!
Ciotka Anna, która, walcząc z utrudzeniem, przysiadła na skrzyni z mąką, bęcnęla filozoficznie nogami i odparła.
— Nie dasz pieroga i koniec.
— Anulku! Przeżegnaj się!.Sakże bez pieroga!
— I któż ci ciasta namięsi na tyle osób?
Na tę prostą uwagę pani Babecks: aż ręce rozkrzyżo-wała.
— Trzydzieści samego sztabu! A tam i szwoleżerom robaczkom trzeba i Jędrulkowi dla kamratów! A tu... tu.:, tu... tete ospaluchy, włóczydróżki, szargule! JewkaJ Będziesz ty mi kręcić nareszcie!
Jewka pociągnęła obojętnie nosem i mlasnęła kopyścią. Pani Babecka przypadła z kolei do dwóch innych dziewek, stukających leniwie talerzami.
— Ot zamyśliły robotę! Ot się trudzą gołąbeczki, kocz-kodany! Dalej do misek! Jaja bić — Czekajl — Jewka! — Leć na folwark — wołaj!
— Albo i je tam kto! — mruknęła dzie^-^yna.
— Kasakajtysiak niech tu zaraz!
— De on! — Jeszcze wczora do żołnierzów przystał!
— Co, i on!? — wybuchnęła pani naddzierżawczyni. — Toż nie może być!... Toż trzeba cesarzowi powiedzieć! A to sobie dobre!
— Starszy pan już wczora, na południe, nie miał już nikogo do koni napędzić! — objaśniała Jewka. — Zaraza padła a co kupalne święto do żywego omroczyło. Komu paproć a komu buty z ostrogami.
Jewka zerknęła znacząco ku dwóm swoim towarzyszkom i wyszczerzyła zęby.
Pani Babecka pokiwała głową domyślnie i do ciotki Anny podeszła.
— I nie wiedzieć. Wszystko się rozbiegło, stłomosiło, ręce sobie zarób, nie wydołasz! A Franulek tak i prosił... i jemu biedaczkowi, zaczmerało... Komu nie chodziło po głowie! Toż burmistrz, przecież i leciwy i stateczny i trojaki wdowiec i dzieci pod wąsem i sześciorakie wnuki a toż on Sołohubiance afekt deklarował!
— Et i dałabyś sobie spokój z pierogiem. Toż i chłop bodaj mięsa samego i to usiekać nie zdąży.
— Choćby dla sztabu! I dla szwoleżerów-robaczków! Na rękach nosili, trzpioty! Nawet sam major! Grzeczny kawalerl Nie pierwszej młodości — a dworski i posuwisty! Dwudziestolatka by zakasował. Po francusku do mnie... i „puc“ mnie w rękę, potem znów „puc“..; Bardzo miły — lun!
— No, niepowiem. Major! Hm — może i major, ale co rzetelniejszy z nich to Jordan! Mina okrutna, wąsy srogie, a oczy... Koroniarz taki. Aż medytuję, skąd o mnie wiedział... Parol — powiada — mościa dobrodziejko, od morza do morza sentyment wolny ze sobą włóczę, lecz co stąd go całym nie wyniosę! Strach jaki ognisty, aż ciarki...
— Świszczypała!
— Lucyś! De wolej niż taki major ciepła woda — odgrzewany!
— Bardzo przepraszam! Major ma godność, majorowi nie przystoi hukać, jako lada kapitankowi! I jeszcze kiedy jest gros-majorem gwardji!
— Jak Jordan będzie w tych latach, to nie majorem ale marszałkiem zostanie.
— Patrzcie! Nie wiedzieć! Marszałkiem! Ot, mieliby kogo.
Ciotka Anna pobladła z oburzenia i już miała odpowiedzieć potokiem dowodów, że major nie wart jest kapitanowi sprzączki od bandoleta zapiąć, — gdy, na progu izby, na tle mroków poranku, zarysowała się ciemna sylwetka wielkiego draba.
— Co to — Kto?l
— Pokornie kłaniam — odrzekł mocny głos. — Nie odmawiajcie, pani gospodyni, choć co sprzedać! Całą noc chleba kawałka nie kupić! Mnie nic — ale jej wielmożność w wózku. Pokornie upraszam.
— Chleba?! Mój człowieku — idż do zajazdu, do pie-karzów.
— Właśnie, pani gospodyni, jeden pan pułkownik raczyli mnie za drzwi wypchnąć! U was świeci, tedy przychodzę i pokornie upraszam dobrem słowem chrześcijań-skiem!
— Co ja wam! Toż tu cesarz kwateruje. Napoljon! Dla sztabu nie nadążę.
Drab skłonił się nisko.
— Właśnie, pani gospodyni! Nasza sprawa, gwardyj-ska sprawa, niepoliońska sprawa! My tu z miasta przybyli warszawskiego, Niepoljonu się pokłonić. Poratujcie, wasza wielmożność...
Pani Babecka nie wiedziała, co począć z tą dziwną figurą, kłaniającą się jej raz po raz do ziemi i postępującą ku środkowi izby.
— Trzeba gdzieindziej. Widzicie, tu robota!...
— Iz Bogiem niech wam idzie, pani gospodyni. Chwała, jest z czego.
— Ale nie ma komu! Rozumiesz acan! Co było to zjedli — nie ma komu gotować ani piec.
— Mała bieda, pani gospodyni, kiedy jest z czego. Pozwólcie, aby trochę do komina a już nie zmarudzę.
— Umiesz acan gotować?
— Zwyczajnie — dużo po świecie chodzisz, dużo znasz!
Pogodna, szeroka twarz draba przypadła czegoś pani naddzierżawczyni.
Umiesz?! — Więc chcesz czego dostać, to się bierz do roboty. Innej zapłaty nie wezmę. Pomóżcie mi w kuchni do południa i kwit!
— Rad się postarać, pani gospodyni. Nam i tak trzeba do rana czekać! Jej wielmożność zdrzemie się w wózku — a ja cóż, łapy są i na codzień i na święto... Tylko aby tymczasem jej wielmożności na pokrzepienie...
Pani Babecka, rada takiemu robotnikowi niespodziewanemu, zakrzątnęła się, wygotowała spory koszyczek jedzenia i do wózka, o którym wspominał drab, że stoi na podwórzu w karczmie Aronka, wysłała przez dziewkę — zaczem wskazała drabowi kopyść i nieckę.
— Czekaj acan, jak na cię wołać?
— Starykoń jestem — odparł krótko drab.
Dziewki parsknęły w kącie izby. Pani Babecka pokręciła głową na takie miano, lecz nie myślała się nad tem zastanawiać.
— Niech sobie stary koń byle się młodo zwijał. Bierz się acan, będziesz ciasto zarabiał.
Drab zawinął rękawy i plunął w garście.
— Nie bójcie się, zakręcę z Bogiem! Nie takim drągiem wywijałem. Rzucajcie co trzeba.
Pani Babecka ledwie na dziewki skinąć zdążyła, aby jaja rozbite do niecki wrzuciły a roztopione masło wlały, gdy, pod kopyścią draba, ciasto w okamgnieniu zaczęło mlaskać.
— A uważaj, acan, bo to na pieróg!
Starykoń odrzucił nagle kopyść i głową pokręcił.
— Nu, kiedy pieróg, to gorzałka musi byćl U nas, pani gospodyni, taki obyczaj!
— Co wami?
— Musi być gorzałka! Inaczej chłopu do babskiego dzieła się nie brać.
Naddzierżawczyni, choć niechętnie, ale nasączyła drabowi pólkwaterek okowity. Drab pociągnął, białkami łypnął, plunął w garście i z całym zapałem jął miesić ciasto a dogadywać ochoczo.
— Nie ma obrazy! Ot, tobie i sztyk kucharski. A Sidor tam patrzy i zębami łyska, a z carstwa swego niebieskiego pogląda a przymawia. Cóż, jemu tam teraz pieróg i na święto i na post. Musi porucznikiem ostał. Eh! Pani gospodyni, nie bójcie się, po sercu wam mąkę waszą skleję. Widzicie, robota czelowiku nie wróg. Nu, bo, wiadomo, pani gospodyni nie ukrzywdzi a kapię dla poszczrenja do-bawi.
Pani Babecka, widząc, że istotnie kopyść jeno trzeszczy w rękach draba — ozwała się łaskawie.
— Dobrze, dobrze, aby się jeno uwijajciel Musieliście chyba sługiwać przy kuchni.
— Rozmaicie, pani gospodyni. Służba — drużba. Zaczniesz z nią raz to już chwyci i wodzi, gdzie zechce, po świecie. Do preobrażeńskiegć wzięli sami. Ciężko było z rodzonego sioła wędrować. A potem już poniosło. Gdzie ja był? W frydenlandzkim, w austrjackim, w trzecim woltyżerskim! Szturm to szturm, stać to stać. Ech, pani gospodyni! Panny nawet w kapucyńskim dobywaliśmy z monastyru! Pan porucznik każe — Wańka, jesteś Stary koń i Beltowicz Żmujdzki. Jej wielmożności pilnuj! Tak i postąpił w starykonie beltowickie. Służba!
— Więc byliście w wojsku francuskiem?
— Fchrancuskiem? Nu wy, pani gospodyni, złem słowem nie dokuczajcie! Ludziom dobrym służę, panom bła-horodnym a nie tam żadnym „musjom“, Niemcom za-kamienialym.
Ciotka Anna trąciła znacząco panią Babeckę.
— To wy... wy nie z Napoljonem służycie?
Drab strzyknął pogardliwie, ja z Sidorem, z Żubrem starym, z Żubrową, oficerską babą, z Józiu, porucznikiem moim, a Niepoljon, to on u mnie nie ważny. We fryde-landzkim to myśmy takich bijali, na sztyki szli z nim.
Pani Babecka, na to niespodziewane zakończenie, oburzyła się i chciała coś odpowiedzieć, lecz ciotka Ar.ia odciągnęła ją prawie przemn™ na stronę i szepnęła ze zgrozą.
— Musi szpieg!
— Anulko!
— Szpieg! — powtórzyła ciotka.
— W imię Ojca i Syna...
— Trzeba dać znać do wartyl
— De cóż ty!
— De nic — rozstrzelają — wiadomo.
— De, niechże, niechże, choć przedtem ciasta namiesi! Pieróg przecie!
Na ten słuszny argument, ciotka Anna zawahała się, lecz równocześnie drab, czy posłyszał coś z szeptów, czy uraził się naprawdę, dość, że splunął z impetem i rzucił kopyść.
— Bierz czort, pani gospodyni, i pieróg! Niech go wam Fchrancuz kręci, kiedy wola, a ja waszego pieroga i znać nie chcę!
— Jakto? co?
— Nu tak i nie chcę. Niewola? Wy dla mnie tyle, co ten „kukisz“! Żubrowej, wolno, bo ona baba oficerska, krzyż ma wojskowy, sławna starucha — ale innym nie pozwolę! Nie pożałowaliście jedzenia — to ja wam płacę! Srebrem szczerem płacę! Znacie Józiu!? Oni by wam po wiedzieli, co psia mać, co Niepoljon a co Poljonl U nas carramba była i będzie. A na mnie oczu nie stawiajciel — Ech wy baby zakamieniałel,„
W lem miejscu drab szurgnąl nogami lekceważąco i, pomrukując sobie jakąś piosenkę, wyszedł z izby.
Panią Babecką aż zatknęło z alteracji na te oczywiste obelgi.
— Cóż ten sobie! Co on! Toż choć...
— Przecież mówiłam, po wartę! De szpieg, szpieg! Trzeba wołać! Cesarzowi groził!! — wybuchnęla ciotka Anna.
Pani Babecka, na to wezwanie, wybiegła przed dwór, prosto ku miejscu, gdzie w pobliżu, rozlegały się miarowe kroki szyldwachów. Ciotka Anna wionęła spódnicami za naddzierżawczymą. Szyldwach atoli tak groźne zgotował przyjęcie pani Babeckiej, że aż ją ogień ogarnął.
— De, cóż ty mi ciągniesz — „Kto idzie“... Babecka jestem!...
— Ani kroku dalej! — warknął szwoleżer — kto idzie!?
— Człowieku! De widzisz przecież, nie licho żadne, jeno niewiasta, szlachciankal Lucyna Babecka Dobkie-wiczankal... Szpiega trza chwytać. De rusz się acan.
— Ani kroku — ustąpić! — groził żołnierz, ujmując w pół karabinek.
— liany boskie! przeraziła się ciotka Anna.
— Acan chyba pomieszany! Hasło?!... No... no... Ba-bec-ka!.;. Possesorka...
— Precz do miljon!
Naddzierżawczyni, wystraszona tą zapowiedzią, zawróciła w przeciwną stronę, do innego szyldwacha, lecz i tu równie stanowcza spotkała ją odprawa. Pani Babecka nie posiadała się z irytacji.
— De warjaty, szaleni! De my...
— Szpiega widziałyśmy! — dopomagała z boku ciotka Anna.
— Pomocy trzeba! Pogoni! Umkniel
— Zameldować na odwachu! — objaśnił żołnierz. — A do mnie ani kroku, bo kula!
— Mnie, mnie?! De tego to już zanadto! Dalibóg cesarzowi powieml
— Lucyśl
— Tak powiem! Żeby, żeby mnie, mnie, we własnym domu., taki, taki...
— Dalej stąd!
JV pani Babeckiej krew zakipiala.
— To że niesłychane!
— De Lucyś, najlepiej do kapitana Jordana!
— Jeszcze do kogo! Ot mi twego ancymonka brakło! Taki nie pójdę. Niech sobie szpieg najgorszy, i niech sobie zabije, kogo chce! Niech przepadnie! — Niech wszystko przepadnie.
Hałaśliwa sprzeczka z drugim szyldwachem zwabiła tymczasem oficera obchodowego.
Pani Babecka pośpieszyła wyrazić mu nadewszystko swoje oburzenie.
— Pani dobrodziejko, służba, rozkaz! Cesarska kwatera.
— De co mi pan, kawaler! De, mówię, szpieg! Łapać trzeba, chwytać, a oni stoją nie wiedzieć! Wiatru pilnują!
Oficer nie podzielając oburzenia pani Babeckiej, wypytał ją szczegółowo, zaczem dopiero udał się na odwach, obchód wart powierzył koledze a sam z plutonem szwoleżerów ruszył do karczmy Aronka, kędy dziewka pani nad-dzierżawczyni koszyczek z jadłem nosiła. W drodze, szwoleżerzy spotkali się z patrolem żandarmerji polowej. Patrol potwierdził, że istotnie widział dopiero co przechodzącego draba. Oficer dał rozkaz, aby żandarmi przyłączyli się do plutonu, poprowadził tak wzmocniony oddział ku karczmie, na rynek. Tu otoczył karczmę a sam z dwoma szwoleżerami udał się wprost do izby szynkownianej.
Izba przecież tak była szczelnie wypełnioną posłaniami, na których wylegiwali się oficerowie trenów wojskowych, które były nadciągnęły już do Wyłkowyszek, że oficer z niemałym trudem i, po stoczeniu kilkunastu słownych utarczek z dąsającymi się gośćmi karczmy, dotarł wreszcie do szynkwasu i samego Aronka.
Lecz Aronek, na zadane mu pytanie o domniemanym szpiegu, jeno skulił się, jarmułką do ziemi się skłonił i wetschnął płaczliwie.
— Wielmożny pułkowniku! Cy jo wim? Cy jo tu przykazuje? Cy był duży chłop? Gdzie tu nie ma duże chłopy? Cy jo wim?!
— Nie pytam się o wojskowych! Miał tu przyjechać jeden nie wojskowy, od waszecia, wózkiem?
— Nie woskowy? U mnie wszystko woskowe! Mój Jojne także się już woskowym zrobił! Ojej! Cy jo miślał?
— Com ja się gom naprosiłam! — jęknęła z kąta Gitla. — Co jemu z te wosko! Ci un je jaki „Napejlon“, ci może syn od jaśnie pana naddzierżawcy? Oj, oj!...
Oficer, pomimo tej niepożądanej dywersji, uśmiechnął się przyjaźnie.
— Syn wasz się zaciągnął?
— Wielmożny pułkowniku jemu nikt ani miślał pociągnąć! Co prawda to prawda. I owszem wszistkie kapi-teny bardzo dobre. Un sam poszedł. Taki chłopiec, takie malowanie, latoś jus mu ślicna żona miała się stręczyć. Mozie piatset dukaty by wziun. Ojej. Cemu nie miałby wziąć? Takie malowanie! I skąd mu się zachciało strzy-lać? i jeszcze z czego?! Wczoraj powiada do mnie — ja muszę strzylać z najgrubszą harmatą. Owej! Już sobie nie mógł wybrać mniejszy pistolet! Takie nieszczęście, takie nieszczęście!...
— Nic — nic, moja karczmarko! Na człowieka wyjdzie, żołnierzem zostanie!
— Ja wim! Ale, co jemu po tem. Jego dziadek po mojej babce to buł rabin — wielka persona. — W całej naszej rodzinie nie było harmaty! Och, to jest boleść. Żeby wielmożny generał, choć kazał, żeby go wzieni choć w spokojne miejsce!...
— Dobrze, dobrze! Gdzież tu jeszcze macie gości?
— Chyba na podwyżu. Cy jo wim? Skąd mogę wiedzieć?
— Ny, przecie jeden psijechał na noc — wtrącił z boku Szmul, parobek.
— Może być, dlaczego nie może być, wielmożny rotmistrzu! Takiego porządku u nas jeszcze za oświeconego amtu nie było! Kto chce, jedzie, kto chce, gada tak, że nie wiadomo, czy będzie dukat, czy bon! Ojej! Ślicne rewersy! Było cicho, aż się zrobiła radość, bardzo duża radość. Kwarty okowity nie zostało! — A obok, u Nuchima, już jego Sura tak po francusku się nauczyła, — że Nuchim chce się drugi raz żenić!
— Bez bałamuctwa! Gdzież ten przybysz?
— Prowadź Szmuł, wielmożnego generała, prowadź!...
Oficer z żołnierzami, za przewodem parobka, ruszył przez sień na podwórze karczmy, aż ku miejscu, gdzie mu Szmuł wskazał na wtłoczony między bryki i furgony mały wózek, obciągnięty płótnem.
— To un jest właśnie! — szepnął parobek do oficera — niech tylko wielmożny pan wachmistrz będzie ostrożnym, bo un jest cham!
Oficer podszedł śmiało do wózka i zawołał groźnie.
— Hej! Czyj wózek!? Sam tu.
Na to wezwanie, z pod płótna wychyliła się wielka głowa w wyszarzanej furażerce.
— Nu tam. zawaliłeś gardło drzeć, kiedy ludzie śpią!
— Wyłaź, żywo!
— A cóż, wyłaź sobie sam a mnie tu nie wrzeszcz, bo nie wy wrzeszczysz!
— Patrol, do kroćset! — Dalej do tłumaczenia, coś za jeden! Zbieraj się, bo bez pardonu w łańcuszki pójdziesz!
Na tę odpowiedź, głowa znikła pod płachtą, a wzamian z wózka jął gramolić się wielki drab.
— Ot masz pardon! Mnie co? Pardonem nie ustraszysz. Nie takich pardonów we fryndelandzkiem bijał. Ach i naród tutaj! — Nic, proszę waszej wielmożności, wszystko w porządku, tylko ot, przystaje! Tyrr! Malutki — stój! Bo i ciebie do pardońskiego patrolu wezmą!
Przy tych ostatnich słowach, zwróconych do spłoszonego konika, drab wydostał się nareszcie z pod płachty, wyprostował się i, bez pośpiechu, z rękami w kieszeniach, podszedł do oficera.
— Coś ty za jeden? Skąd przybywasz? Co tu robisz? — zawołał surowo oficer.
Drab w odpowiedzi jął się coraz baczniej przyglądać oficerowi a machinalnie przybierać służbową postawę.
— Odpowiadaj! Byłeś na folwarku! Odgrażałeś się, wygadywałeś? M
— Rad się starać, proszę waszej wielmożności! — huknął z ukontentowaniem drab.
Oficer, na dźwięk tego głosu, poruszył się, a nie mogąc, dla mroku ustępującej ledwie nocy, rozeznać twarzy mówiącego, podsunął się bliżej.
— Coś ty za jeden? Skąd?
— Starykoń Beltowicz, do usług... A dawniej Wańka, proszę waszej...
— Wańkal — zakrzyknął z radosnem zdumieniem oficer — tutaj!?
Wańka schylił się do ręki oficera.
— Rad się starać...
— Może i porucznik Stadnicki?
— Nie, proszę waszej wielmożności. Nie ma ichl Józiu zostali. My tylko z panią! Pani srogo przykazała do szwo-leżerji gwardyjskiej, gdzie sam Niepeljon! Tak przyjechali. Do waszej wielmożności przyjechali.
— Do mnie!?
— Taki przykaz. S„woleżerji gwardyjskiej, pierwszego eskadronu, porucznik-, pana Gotarlowskiego Florjana znaleźć i raport zdać.
— Co wygadujesz, Wańka. Cóż to za pani przyjechała z tobą.
— Kto ich wie. Musi żona Józiu... Józiu srogo przykazali. Z oka nie spuszczaj — dzień i noc pilnuj — gdzie ona, tam i ty. Tak przykazali Józiu...
Porucznik Florjan Gotartowski połapać się nie mógł w tych zagmatwanych wyjaśnieniach.
— Więc porucznik Stadnicki się ożenił?
Wańka łysnął z natężeniem białkami.
— Nie śmiem wiedzieć...
— Jakże do licha, nie wiesz? Wesele było?
Wańka wyszczerzył swe białe zęby.
— Mało jakiego wesela nie było, proszę waszej wielmożności. Toż Józiu..,
— Go ty mi o jakimś Józiu powiadasz! Pana swego tak szanujesz!
— Według przykazu — jego wielmożność kazali się Józiem — a mnie Starymkoniem Beltowiczem. Raczyli szlachcicem mianować.
Florjan się zniecierpliwił.
— Do kaduka, pleciesz trzy po trzy, ani zrozumieć!
Sprawiedliwie każę, proszę waszej...
— Osioł jesteś.
— Rad się starać!
— Gdzież więc twoja pani?
— Raczą spać na wózku, pod płótnem.
Gotartowski postąpił naprzód do wózka, chcąc czem prędzej rozstrzygnąć zagadkę, gdy naraz, z pod budy płóciennej, wyciągnęło się ku niemu, dwoje ramion, dwoje rąk szyję mu oplotło a szept cichy, drżący, rozległ się tuż przy jego ustach.
— Rico miol Tyżeś to!... Lata całe cię szukałam, lata za całunkiem twym tęskniłam — za tobą jedyny, za tobą!
Florjan zatrząsł się z przerażenia, ze wzruszenia. W oczach stanęły mu chwile, przeżyte w Saragossie, cała okropność dni oblężenia, cała niedola własna, całe wojny rozpaczliwej okrucieństwo, a wraz z niem, wraz z tem widmem, ukazała mu się smagła postać Hiszpanki, córki potężnego Roggiera, postać, wiejąca czarem miłosnej tęsknoty, postać upajająca, kusząca krasą, postać, która mu wówczas twarzyczkę serdecznej Zośki przesłoniła, postać, która go takiemi pętami skuła, że gdyby nie zdarzenie, że gdyby Zośka mniejszą miała ku niemu desperację — toż on dziś może byłby mężem córki nieubłaganego Bog-giera.
— Rico, Florianol Nie poznajesz-że mnie? — skarżyły się ze słodką wymówką drobne usteczka, ledwie rozchylone po całunku palącym. — Nie poznajesz swej Dolores.
Porucznikowi serce się ścisnęło. Płomienie wstydu na twarzy mu trysnęły.
I jakże bo z nią postąpił? Jakąż niewdzięcznością odpłacił jej za poświęcenie, za troskliwość, za przywiązanie. Wszak gdyby nie ona, nie Dolores, sam Palafox nie zdo łałby go ocalić tam, w murach Saragossy! Ona wyrzekła się dlań wszystkiego, dzieliła ostatniemi okruchami chleba podczas głodu, wyrzekła się dlań nawet ojca, nie zawahała stłumić najświętszych porywów Hiszpanki. Tak, ona, córka potentata chunty saragoskiej, ona córka nieugiętego Boggiera, — miast nienawidzieć najezdnika, miast pogardzać tym, co na swobodę ziemi jej ojczystej godził, co był sługą ciemięzcy, co był skuszonym nagrodą siepaczem, co, w obłąkaniu, chciał własną wolność uciemiężeniem dobywać! Prawda, nie zabiegał o budzenie sentymentu, nie starał się go rozpłomieniać, podniecać... Tak, prawda, prawda, lecz mu się poddawał, lecz rad był szukać w jej spojrzeniu zapomnienia o Zośce, którą za umarłą poczytywał!... Przecież nie opierał się urokowi, przecież nie miał odwagi być szczerym — a bodaj ulegał świadomie, dobrowolnemu czarowi! — A potem, — potem nadszedł ten straszny dzień ostatniego szturmu i rozprawa z ojcem Dolores i potem wiadomość o Zośce. I potargał nielitościwie więzy i nawet nie starał się złagodzić ciosu. Dolores ledwie śmierci wydarła jego jednego miała na świecie — a on odszedł ją. porzucił, nawet dziwił się, że tak uporczywie doń się garnęła, że tak potulnie żebrała zmiłowania. Jego wlokło za Zośką, za szczęściem, lecz czy powinien był iść za niem, depcząc nadzieje Dolores, byłże w sumieniu swem doprawdy tak czystym, aby z podniesionym czołem stawać przed Zośką, byłże on sam bez winy?!
Te myśli piorunem przeniknęły duszę Florjana i poraziły go i odjęły pewność siebie i rozkołatały sercem porucznika szwoleżerów.
A Dolores tymczasem tuliła główkę do piersi Florjana i muskała go jedwabiami swych włosów po twarzy i z rzewną tkliwością skarżyła mu się z trzyletniej tęsknoty, z wieki całe trwa jącego bólu.
Aż porucznik otrząsnął się, uściskał nerwowo ręce Dolores i z mocą odjął je ze swej szyji.
— I pani — pani tutaj? Razem z mężem? Razem z Nie-wodowskim?
Dolores potrząsnęła dumnie główką.
— Nie, z nim skończone. Rozstaliśmy się, rozeszli.
— — Jakto? jakto? — zagadnął Florjan, czując, że ta odpowiedź wytrąca go z odzyskanej ledwie równowagi.
Kapitanowa jęła rozpowiadać gorączkowo dzieje swego małżeństwa.
Florjan przysiadł na krawędzi wózka.
Gdy Dolores skończyła, porucznik spróbował ująć się za Niewodowskim, lecz tem kapitanową rozdrażnił.
— Nie, nie mów mi o nim! Dobry, dobry, szlachetny — nie mogę, nie miałam sił. Przezwyciężyć się nie mogłam. Tak Floriano, powiem ci szczerze, pragnęłam sama nakłonić się, stłumić w sobie miłość dla ciebie, ujść piekłu, które mi piersi rozsadzało — nie mogłam... Niewodowski przekonywał mnie, błagał, jęczał — znieść go było trudno! Kropli cieplejszej krwi w niem nie ma!
— Żołnierz bardzo odważny.
Dolores wykrzywiła pogardliwie usteczka.
— Ja go mam za tchórza, za niedołęgę, ślamazarę! Co tam, Bóg z nim! Jam twoja, Floriano, tylko, tylko twoja! Takiego drugiego niema na świecie, niema...
— Ależ, przebóg, zastanów się pani. Wytlumacz-że mi, skąd ty, tutaj — w głównej kwaterze!?...
— Szukałam cię, znalazłam...
Porucznik rozejrzał się niespokojnie dokoła, ileże gromadka ciekawych, zwabiona zjawieniem się oficera służbowego z wartą, jęła cisnąć się i kupić przy wózku.
— Pozwól, jestem na służbie, muszę wracać.
— Idę z tobą?
— Dokąd? ~~ Tam, gdzie ty idziesz.
— Dyżuruję na odwachu!
— Pójdę więc na odwach!
Florjan uląkł się tej rezolucji i zaczął przekładać niedorzeczność podobnego zachowania.
— Niech się dzieje, co chce. nie na tom trzy lata się dręczyła, by cię puścić — upierała się Dolores.
— Ależ pomyśl, pani, zastanów się! Obóz, mrowie żołnierzy. Co powiedzą, za kogo cię poczytają.
— Wszystko mi jedno!
Porucznik tłumaczył długo, przekładał, jak umiał naj łagodniej, ani zważając, że oczy Hiszpanki z pewnem rozczarowaniem, ślizgają się po jego mocno posiwiałych skroniach a niemal, że liczą zmarszczki, wyryte na ogorzałej twarzy Florjana latami twardej służby.
— Ach, cedzisz — przerwała niechętnie Dolores — jakbyś od Niewodowskiego się uczyłl O cóż więc idzie, kiedy kończysz służbę?
— Na południe będę wolnym.
— Lecz przecież ja, w tym wózku, nie mogę wyglądać na cię do popołudnia! Musisz znaleźć dla mnie kwaterę!
— Miasteczko wypełnione po brzegi! Ruszyć się nie ma gdzie!
—.Więc tak się o mnie troszczysz! Chcesz mnie zbyć? Chcesz mnie...
— Pani, błagam, uspokój się! — sumitował się Florjan — chyba, chyba nie wątpisz, że.... że jeno dobrego ci życzę, że rad jestem, rad...
Niewodowska żachnęła s:ę.
— Nie chcę dobrego! Dobre schowaj dla swej ciotki! Ciebie chcę! Rozumiesz biorę cię sobie...
Florjan do reszty natarczywością Hiszpanki zmieszany, wił się, klął, perswadował, tłumaczył, aż tyle dokazał, że urlop na godzin kilka otrzymał — lecz pod warunkiem, że najpierw kwaterę dla Dolores znajdzie.
Warunek był trudny, lecz porucznikowi z sukursem przybył wachmistrz Babecki, którego Gotartowski zdybał na rynku. Pan Andrzej do serca sprawę Florjana wziął, pogadał na prawo i lewo z żydkami i do Nuchima, do drugiego karczmarza go zaprowadził.
Nuchim, choć od lamentów nad zniknięciem Sary zaczął, przecież na wstawiennictwo syna pana naddzierżaw-cy, poparte złotym napoleonem — głuchym nie pozostał i, w wypełnionej po brzegi karczmie, znalazł izdebkę cale przestronną i wygodną a w stajni miejsce na wózek.
Gotartowski pomógł dokonać przenosin pani Niewo-dowskiej — i, zakręciwszy się, niby, żeby sprawdzić, czyli Wańka dobrze się w stajniach ulokował, wysunął się z karczmy i umknął do obozu.
Kapitanowa Niewodowska, suponując, że Florjan lada moment nadejdzie, roztasowała się szybko w izdebce, włosów przygładziła, wdziała zgrabny, atłasowy, czarny staniczek, wdzięcznie odkrywający karczek a i na rozfa-lowaną pierś, dający niejaki widok. Poczem odświeżyła wodą twarzyczkę i pulchne rączki, bęcnęła po buzi pudrem, zwilżonemi paluszkami przeciągnęła brwi i oczy i. wyjąwszy małe, weneckie zwierciadełko,, ęła w niem uważnie się przeglądać, kręcąc główką a przygryzając wargi białemi, ostremi ząbkami.
Zwierciadełko snać podpowiedziało to i owo pani Nie-wodowskiej, bo chwyciła za grzebyk i, musnąwszy nim zwinnie, oddzieliła przy uszkach dwa promienie w7łosów, — a dalej zakręciła je paluszkami, wygięła i przyklepała. Dwa figlarne kruczki włosów wystrzeliły od uszek.
Teraz dopiero kapitanowa wpięła kolczyki złote, wisiorkami dzwoniące, i zabrała się do nakładania czarnych, okrągłych muszek. Więc jedną między kącikiem ust a do-łeczkiem w buzi, drugą chytrzej jeszcze, bo na szyi, a trzecią tak, że jeno mrugała z za stanika a kołysała się na łonie, niby zwodnica. Aż dopiero natrzepawszy na się pachnących wódek z flaszeczek przeróżnych — spojrzała pytająco ku drzwiom.
Florjan nie wracał.
Kapitanowa ujęła znów za zwierciadło, jakby go pytać chciała o rację. Zwierciadło odbiło z calem zapałem piękną jej twarzyczkę.
Dolores potrzykroć radziła się zwierciadła i potrzykroć tą samą odebrała odpowiedź.
Była piękną, była taką, jaką nie była ani za czasów, gdy don Fernando szala? za nią, gdy cała Saragossa witała ją i żegnała kornym szeptem „hermosa“L. ani wówczas, Floriano! — A przecież i wówczas młodzież słała jej pod nogi swe płaszcze.,. A przecież nie miała ani tych bujnych kształtów, a przecież była nierozwiniętym ledwie pączkiem, gdy teraz istotnie może o sobie powiedzieć, że jest piękną, że nie widziała piękniejszej!... Gdybyż przenieść się mogła nad brzegi Ebra!... Sto bandurji co wieczór brząkałoby pod jej oknami, dla niej szpady matadorów uderzałyby grzbiety byków, dla niej sypałyby się kwiaty, dla niej biłyby serca.. A tu, w tym kraju, pustka, głusza... Mąż rozmazany, wyrzekający, ckliwy, nie mający nic impetu z kawalerskości. z rycerskości hildaga! Mąż, który póty nudził ją morałami, kazaniami aż uszy stulił i poszedł w świat, nie mając i tyle odwagi, aby jej w oczy się przyznać, że ją do klasztoru po cichu zaprzedał!... Cha a kochanek!... Żak, żak, przyłapany na gorącem! Kropli mężczyzny, śladu nawet. Przypada doń stęskniona, drżąca, spragniona całunku, miłowania a on, on... Latami go ścigała wszystkiemi myślami, latami, snami goniła: I cóż!?... I stanęła przed nim z rozwartemi ramionami, stanęła stokroć piękniejsza, niż była!... Hiszpan, obcy, nieznany, dla takiej, jak ona, rzuciłby dom, rodzinę, podpaliłby sto miast, głowę brata własnego rzuciłby jej pod nogi, za chwilę przy niej dalby życie, — tak uczyniłby Hiszpan nie dla tej, któraby go miłowała, lecz dla obcej, dla spotkanej pięknej kobiety... A ten, ten... po latach niewidzenia, opuszcza ją dla służby i Więcej u niego skrzywienie pułkownika, niż te oczy jej, niż te usta...
Do stancyjki wpadł, jak burza, rozczerwieniony, spocony Wańka.
— Wasza wielmożność, pan porucznik! Są! Melduję pokornie! Bo pan porucznik kazał zobaczyć, czy wasza wielmożność mogą przyjąć...
Dolores podniosła się z ożywieniem.
— Proś, proś porucznika, czekam.
Wańka rozwarł na ściężaj drzwi.
Pani Niewodowska aż zachwiała się ze zdumienia. We drzwiach ukazała się wyniosła postać Stadnickiego.
— To pan, pan tułaj, myślałam...
— Ja, kap i’.a nowo dobrodziejko, we własnej osobie — airuczał z zadowoleniem porucznik, całując hałaśliwie łapki Dolores. — A co! A co?! — Uciekła mi przepióreczka w proso a ja za nią samotrzeć.., Okrutnie się udręczyłem, ale, cc tam psia... w zdrowiu widzę, więc ten...
— Bardzo się cieszę! — odrzekła obojętnie pani Niewodowska. — Nie spodziewałam się w tym zamęcie. — Siadaj proszę! — A, zwracając się do stojącego przy drzwiach Wańki, rzuciła niecierpliwie.
— Gdzie pan porucznik Gotartowski?
— Pan porucznik Gotartowski — a to proszę waszej wielmożności — nie ma go i dosyć!...
Kapitanowa zapłoniła się.
— Jakto!?
— Nie ma go i dosyć! — powtórzył uroczyście Wańka.
— Ależ, ależ to nie może być.
— Mów psia, wyraźnie!
Wańka zachłysnął się.
— A bo było tak, proszę waszej wielmożności... proszę Józiu... Było tak...
— Mów!
— Było tak, pan porucznik do wózka raczyli i do mnie, co Józiu, a co pani kapitanowa. a kiedy, a jak... W.ęc ja sprawiedliwie wszystko, jak pan porucznik raczył mnie w Starykonie Beltowicze, jak w szlachcice się d istałem i jak pan porucznik kazał mi Józiu sobie...
— Go wygadujesz!?
— Sprawiedliwie. Potem powiedziałem, jak pani kapitanowa spała u nas, u pana porucznika...
Dolores rzuciła się jakby ją żmija ukąsiła.
— Ależ to przechodzi pojęcie! A to mi pan dałeś opiekuna!
Stadnicki zębami zgrzytnął, choć nic dotąd zrozumieć nie mógł, o co ma gniewać się na Wańkę.
— Całą prawdę mów!
— Ja całą prawdę — stęknął Wańka — powiedziałem, jako pani kapitanowa, aby raz tylko, jak potem biliśmy się z generałami i jak w nocy przyszedł patrol i jak go spodyni domu, nieczysta, pani kapitanowej naszej wymówiła... Pan porucznik Gotartowski, mnie za ramię. Dobry chłop z ciebie, Wańka — powiada — ot wziąłbym cię ze sobą na ordynansal — Ja — rad się starać wasza wielmożność, — cóż, byłem w preobrażeńskim, w austrjackim, w trzecim woltyżerskim, we frydenladzkim, kapucyńskim, — toże mogę w szwoleżerskim! — Tylko, że Józiu srogo przykazali... że ja rad w szwoleżerji gwardyjskiej, tylko przykazali... I potem...
— Cóż potem, psial...
— I potem, pan porucznik Gotartowski znów wzięli mnie za ramię i powiada. — Słuchaj Wańka, jakby ta, wiesz, kapitanowa pytała się o mnie, powiesz poprostu — nie ma go i dosyć! — I pan porucznik tak machnął ręką... I jeszcze wspomniał o Żubrach, o Żubrowej, oficerskiej babie... że syna panu porucznikowi... I to wszystko, sprawiedliwie...
— Precz mi z oczu!
Wańka znikł za drzwiami Stadnicki zwrócił się do kapitanowej Niewodowskiej.
— Daruj, mościa pani, ale nic nie rozumiem.
Dolores roześmiała się sucho.
— Cha — cha! Że umknął, że pozór chwycił z głupstw tego... tego ciemnego draba, że uspokoił się w sumieniu...
— Lecz kto?
— Ou — Florjan — Gotartowski — wy wszyscy — obłudnicy — kłamcy — bez duszy, bez scca, bez krwi żywej!
Kapitanowa wpadła w pasję. Darła chustkę, tupała nóżkami, złorzeczyła, groziła całemu światu, aż w ostatku się rozpłakała.
Stadnicki przetrwał dzielnie wybuch gniewu i oburzenia, zniósł i przymówki i słowa pomsty, ale gdy łzy jęły rzęsami ciec a rosić piękne lice Hiszpanki, — porucznikowi serce roztajało. Przypadł do łapek kapitanowej i zaczął je glośnem całowaniem od oczu odrywać.
— Moja dobrodziejko! Aby zaniechaj, aby nie umartwiaj się! — Nie lubię, psia... Niech jego, psia!... I nie wart... takich słodkich poduszeczek na rączynach, takich, marcepanów... Oj, psia, psia, i ten, chyba mnie już za-tchnie!... Srebro moje...
Oczy kapitanowej strzeliły bystro ku wielkiej, bokobrodami rozszerzonej cudacznie, głowie Stadnickiego, i, w ślad za tym strzałem oczu, rączki jej wyrwały się z ujęcia niezgrabnych łap porucznika.
— Kłójesz waćpan.
— Kłć... kłóję?l...
— Brodą.
— Brodąl — powtórzył machinalnie porucznik, gładząc swój szorstki, nieogolony, od dni kilku, podbródek a czując jedynie, że coś jakby nim grzmotnęło raptem, niby z bani karmelickiej na kupę piasku. i — Wiem, żeś mi pan życzliwy, — więc pomówmy.
— Pomówmy.
— Tego, tego, co uczynił, iiigdy mu nie przebaczę. Rozumiesz pan, nigdy 1 — żebym miała, żeby najgorsze...
— Święta racjal — przyznał gorącu oiaunicki, odzyskawszy pewność siebie. — Gdyby taki Gotartowszczyk na mnie trafił, — nie spojrzałbym nawetl Cóż on takiego, psia, osobliwego. Całą armję podobnego trykasu można mieć. Przytem, — jakże bo, pani kapitanowo, żeby choć kawaler, nie mówię, lecz żonaty i dzietnyl Dzietny! — powtórzył z naciskiem porucznik, ślubując sobie w duchu, że gdy jeno z izdebki się wyrwie, pójdzie się ogolić, aby ne kłóło
Dolores wydęła hardo buzię.
— Przysiągł mi zanim tamtą poślubił.
— Nie neguję! Ale znów tamtej przysiągł także, zanim pani kapitanowej się deklarował.
— Mnie do tamtej nic.
— Hm — a no zapewne — bąknął pan Józef, któremu jedna z trzech czarnych muszek pani Niewodowskiej zaczęła odbierać rezon.
— Jakże pan byś myślał...
— Niby ja? — Hm, cóż!... żeby na mnie, dotrzymałbym święcie przysięgi i cale, cale by mi to trudnem nie było, bo gdzież znaleźć, gdzież ten psia...
Oczy kapitanowej znów baczniej łysnęły ku Stadni ckiemu, lecz wnet skryły się za rozmruganemi powiekami.
— Nie o to pytam, — Jak mam z Florjanem postąpić.
Porucznik zerwał się na równe nogi ze stołka.
— Z nim!? Z Gotartowszczykiem!? I cóż jeszcze! Przepędzić na cztery wiatry! Do siebie nie dopuszczać! Żadnych ceregieli. Precz, fora ze dwora, dosyć psia, łgarstwa — nie lubię i basta! Za się mu do pani kapitanowej! Na drzazgi, posiekę, zuchwalca!
— Wyzwij go na pojedynek!
— Na ten...
— Tak, za to, że śmiał, że ważył się...
— Mości kapitanowę napastować amorami! — Wyzywam! — Niech wie, żonaty, dzietny, baby własnej powinien pilnować.
Dolores szarpnęła się niecierpliwie.
— Nie fatyguj się waćpan. Cale mi niepotrzebne twoje wstawiennictwo...
— Ależ, pani kapitanowo, toć pragnąłbym...
— Odłóżmy to na stronę! — Jeżeli zaś chcesz pan istotnie dowieść mi jeszcze swych dobrych intencyj — idź odszuka j Flor jana i sprowadź go tu, do mnie!
— Florjana?
— Tak, bo, bo... tak się zbyć nie pozwolę!!... Muszę mu powiedzieć do oczu, — muszę się z nim rozmówić! Postąpił ze mną nikczemnie, niegodnie, haniebnie! — Znać go nie chcę, pogardzam, brzydzę się, — nienawidzę! Nienawidzę za tchórzostwo, za kłamstwo, za fałsz! Żeby, żeby on jeden był na świecie, jeszcze... jeszcze... bym mu nie darowała. Żadnemu nie daruję z was, ludzi bez wiary, bez... bez kropli krwi!... Ale muszę się z nim rozmówić! Słyszysz pan!?...
Stadnicki, przerażony groźnem spojrzeniem Hiszpanki, skinął twierdząco głową.
— Więc idź pan — zmuś go, — przyprowadź! Uczyń to dla mnie! — Idź, zaklinam cię, błagam.
Porucznik zawrócił ku drzwiom, lecz żelazo skobla, za który ujął, ziąbem go przejęło.
Pan Józef zatrzymał się i tarł czoło zafrasowany, ileże w niem ani rusz nie mógł zmieścić myśli, aby sprowadzenie Florjana do kapitanowej mogło być dla Gotar-towszczyka karą.
— Ociągasz się pan, wahasz!?
Stadnicki odsapnął, szurgnął nogą i wyszedł. Przed karczmą przystanął, rozejrzał się i, niepostrzegłszy nawet, że kłusem szarżujący przez uliczkę oficer kwatermistrzow-stwa, w polskim mundurze, na widok porucznika, aż konia zdarł, powlókł się leniwie w stronę obozu, za miasto.
Tymczasem, zakwaterowanie się u Nuchima pani kapitanowej Niewodowskiej nie uszło baczności, goszczących tu, oficerów sztabowych a szczególnie zamaszystego adjutanta, co był do karczmy zjechał z trzema wierzchowcami, bryką ładowną i czterema służącymi. Adjutant, który dla przepychu i stołu sutego, jaki w izbie gościnnej zastawił, całą czeredę towarzyszów przygodnych znalazł, nie tracił z oka stancyjki, zajmowanej przez Dolores. Póki atoli wiedział, że drzwi te kryją dwóch nielada drabów, jeno półgębkiem zwierzał się kompanom z wykrycia tuż istnej bogini. Gdy jednakże najpierw Wańka a potem Stadnicki kapitanowę opuścili, — adjutanta ferwor ogarnął. Mrugnął na dwóch młodych sztabowców, poszeptał z nimi i z Nuchimem, karczmarzem, wszedł w komitywę.
Nuchim, niemiecką mową adjutanta ujęty a datkiem przekonany, dał się bez trudu wciągnąć do spisku. Układ duchem stanął a rezultatem jego było, że karczmarz wsunął się z ukłonem do stancyjki Dolores.
— Może jasna pani czego potrzeba? — zagadnął grzecznie. — Może jasna pani życzy śniadać?
Pani Niewodowska zdziwiła się nieco.
— śniadać? — A cóż w7y macie na śniadanie?
— Wszystko, co jasna pani każe! Stół zastawiony! Ryby jest, wTino, wędzone, pieczone, czego nie może być dla takiej ślicznej osoby...
Kapitanowej przyszło na myśl, że to Stadnicki za-krzątnął się dla niej. A że, pragnienie szczególnie jej dokuczało a samotność dręczyła, więc, dla odpędzenia myśli, dla dystrakcji, przyjęła zaproszenie.
— Mówicie, że macie wszystko! Ciekawam bardzo! Przed dwoma godzinami kubka wody nie można było dostać... A gdzież ten stół?
Nuchim rozwarł naoścież drzwi.
— Jasna pani pozwoli tu, zaraz, od alkierza... Tędy, lędy...
Kapitanowa weszła i zdumiała się. W brudnym, zakopconym alkierzu stał stół białym, adamaszkowym obrusem nakryty, kryształowemi zastawiony kielichami, butlami, półmiskami srebrnemi, pełnemi jadła, przysmaków, we! ów.
— Ależ mój gospodarzu, a to skąd wszystko?...
— Skąd ma być? — Dlaczego nie ma być! — Dla takiej osoby! dla takiej jasnej pani. Che — chel...
— I to pewno ten pan!
Nuchim mrugnął znacząco.
— I jaki pan, duży pan! Może, może wojewoda.
Kapitanowa, pomimo smętku i żalu, które ją gnębiły — czuła się olśnioną, zdała się, po tylu dniach trudów, męki w przepełnionych zajazdach, braków rozmaitych, być nagle przeniesioną do zaczarowanego pałacu.
Bez namysłu teraz wsunęła się za stół, w kącik, w rogu ściany i usadowiła.
Karczmarz z całą atencją zaczął jej usługiwać.
Pani Niewodowska wzdragała się nieco jeszcze, lecz gdy z kryształowego kubka zagrało ku niej rubinami czerwone wino, usteczka jej, bezwiednie, w tulejkę się wyciągnęły i do kubeczka przylgły.
Czerwone wino! Lata, lata nie smakowała go, nie próbowała, i takiego, co jakby wiało ku niej otchłanią piwnic rodu Boggierów...
Jeszcze nie zdołała kapitanowa nasycić się widokiem napoju ojczystego, gdy, z zastawy, wyjrzał ku niej bukiet jaśminów.
Dolores wzruszenie ogarnęło. Przysunęła bukiet, ogarnęła go chrapkami i westchnęła rzewnie.
— Dios miol Gdyby Floriano był takim, jak Stadnicki, gdyby on taki — Gdyby choć Stadnicki miał oblicze Niewodowskiegol — Ach, gdyby!.., Tyle delikatności, tyle ognia, tyle rycerskości. Wszak ta jedna niespodzianka warta jest kastylijskiego granda! On jeden, jeden Stadnicki, — cha, — w potrzebie, — dalby za nią życie! — Całej armji gotów byłby w jej obronie stawić czoło! Już tam, w Saragossie, sechł, przymierał, czułościami ją ścigał. Ale, ale, gdyby chociaż był z urody, jak NiewTodow-ski... jeno bez zajęczej duszy sławetnego małżonka! — Ale cóż...
— Natrętny chytry uśmiech Nuchima przerwał pani kapitanowej chwilę zamyślenia.
— Jasna pani się nie gniewa...
— Co, czego?...
— Tu jest właśnie jeden bardzo wielki pan oficer, co on chciałby troszkę śniadać. Jasna pani się nie gniewa, — nie ma gdzie siedzieć to un sobie trochę usiądzie! — Taki tłum, taki ściski
Zaledwie kapitanowa zdobyła się na obojętny znak przyzwolenia, gdy, tuż przed nią, skłonił się dworsko zamaszysty adjutant w błękitnym mundurze i zaprezentował się po francusku.
— Baron von Freyberg-Eisenberg-Allmandingen, — adjutant sztabu jego królewskiej mości, króla wirtemberg-skiego! — Racz pani darować śmiałości...
Pani Niewodowska bąknęła coś złą francuszczyzną.
Baron skłonił się ponownie, zadzwonił ostrogami i przysiadł się do stołu tak, że przeciął odwrót Dolores, poczem rzucił jednym i drugim komplementem.
Pani Niewodowska zapłoniła się na taką uprzejmość — i podziękowała, jak umiała, najwdzięczniej. Baron jeszcze zgrabniej odparował grzeczność. Lecz nim kapitanowa na odpowiedź się zdobyła, — już cały stół obsiadła gromadka sztabowców.
Dolores lęk zdjął. Baron atoli ozwał się ochoczo.
— Panowie! Nakładam haracz! Za prawo zbliżenia się do najpiękniejszego ze zjawisk — każdy z was musi do dna wychylić jej zdrowie! Hans — nalewaj!
— A la bonheurl a la votre, madame! Vive Yamourl — zawołano dokoła.
Kapitanowa nie wiedziała, czy gniewać się, czy dzię kować. Baron tymczasem, sekundowany przez kompanów, coraz nalarczywszemi komplementami sypał.
— Królowo moja, do dna, do dna trzeba! Za pomyślność spotkania! — Kląłem na czem świat misję do głównej kwatery a teraz ją błogosławię! — Czyż mogłem roić, aby tu, w tym na pół dzikim kraju, taki cud się znalazł! — I cud taki ciemnooki, czarnowłosy! Niech żyje najponętniejsza z Polek!
Wiwat!
— Jestem Hiszpanką.
— Co — co?!... Pani! Usted espanolal?...
— Buenas nochesl — Mia ąuerida muchachal Los lotos! — Bebe muchio! — Ole! Senorita — carrambal — wrzeszczał teraz młody sztabowczyk, chyląc się przez stół do pani Niewodowskiej i recytując cały swój hiszpański słownik.
A gruby kapitan piechoty zawtórował basem żołnierską piosenkę.
En Espagne — pas d’ champagne Mais les filles — sont gentillesM...
— Wobec tego panowie, — wychylam ten kielich na cześć donny Los Amuros... i na podziękowanie wyciskam, gdzie mogę, buziaka! — krzyknął rozochocony baron i mlasnął szerokim całusem po twarzyczce Dolores.
Kapitanowa porwała się z za stołu.
— Jak pan śmiesz, jak się ważysz!! Jestem żoną oficera!!
— Wiwat! — zarechotała kompanja.
— Usuń się pan, puść mnie, daj odejść!...
Baron, który zagradzał drogę kapitanowej, chwycił ją za rękę i podśpiewywał.
— Pójdziesz, skarbie, ze mną razem!
— Z nami razem! — poprawił z boku ospowaty porucznik.
— Panowie! To niegodne! Bezbronną kobietę...
— A ząbeczki a pazurki a ślepki twoje — małoż ci jeszcze broni!
— Caballerosl Mariana por la mananal Carmencita! — popisywał się dalej młody sztabowczyk.
Tymczasem, wszczęty stąd tumult i coraz energiczniejsze protesty Dolores ściągnęły do alkierza gromadkę oficerów i ciekawych, która, widząc, co się dzieje, wybuchem śmiechu, zawtórowała napastnikom kapitanowej. Lecz leciwy, w podszarzanym mundurze, major piechoty, — inaczej rzecz pojął, bo wysunął się ku baronowi i zagadnął cierpko.
— Co tu za napaść! — Jakże to!?... Kobietę samotną?
— Baron, na widok mizernego munduru linjowego, nawet na epolety spojrzeć nie raczył.
— A cóż panu do tego! Nikt jej tu przemocą nie prosił! Sama się przysiadła!
— Obrońca się znalazł!
— Zdrowie obrońcy!
— Wiwat!
Major rzucił okiem na zestrojoną, utrefioną postać kapitanowej i cofnął się do izby sąsiednie j.
Baron teraz obces przystawał do pani Niewodowskiej.
— Kwiatku andaluzyjski, — w niewolę mi serce zabrałaś! Nie chmurz się. nie marszcz brewek!... Pij, kochanie moje! Pij dzieweczko!
Kapitanowa odtrąciła podany jej kubek tak impetycz-nie, że wino bluznęło w twarz baronowi.
— Dobrze ci tak, baronku! — pisnął z boku ospowaty porucznik.
Baron runął ku pani Niewodowskiej i porwał ją wpół.
Dolores wydała okrzyk przerażenia.
Kompanja skupiła się z pijackim rechotem dokoła szamoczącej się z baronem kapitanowej.
Naraz, oficer, w mundurze polskiego sztabu, który w sąsiedniej izbie najspokojniej się posilał, na krzyk pani Niewodowskiej, wpadł do alkierza rozstrącając, stojącą we drzwiach, gromadkę.
Gromadka nie zdążyła oburzyć się na grubianina, gdy ten, ledwie okiem łysnąwszy w stronę Dolores, — spadł jak piorun na barona, porwał za bary, targnął, zdarł nim całą zastawę, stół na kompanów wywrócił i uderzył nim, niby taranem, w skotłowane półmiski, złomy szkła, resztki jadła.
Powstał zamęt, tumult, zgiełk piekielny. Poturbowani sztabowcy rzucili się rxa śmiałka — lecz ten już, panią Niewodowską osłaniając, dobył szpady.
— Rozbójnikl — Łotrl — Pałaszy dawać! — Rozsiekać go!! — Szpady! — ryczeli sztabowcy.
Dwóch, z gromadki widzów wysunęło się ku pogromcy sztabu.
— Coś za jeden!? Jak śmiesz!? Poddaj się!...
— Precz! Bo strzelać będę! — zagroził obrońca kapitanowej macając lewą ręką pistoleta. ~~ — Sprobój! — wrzasnął z wściekłością baron, który już zdążył nietylko dźwignąć się z ziemi ale i szpadę swoją dobyć z kąta. ^ — Sprobój! — ryczał — ale najpierw dasz gardłol
Szpady skrzyżowały się i zgrzytnęły żelazcami.
Sztabowcy chcieli z boku natrzeć,: — lecz baron zawołał butnie,
— Z drogi, panowie, najpierw ja się z tym szelmą porachuję! Broń się!
— Pilnuj gęby!
Rozpoczął się pojedynek wściekły, zajadły.
Kapitanowa podczas, wtulona w róg stancyjki od zmysłów odchodziła...
— Mógłżebyć to on... on tutaj..; ten jej zbawrca, ten rycerz groźny, co całą gromadę rozbił, co tuż, teraz, co ją broni własną piersią!... To sen, sen chyba!
Koniec szpady barona już podwakroć ukazał się Dolores nad ramieniem obrońcy.
Pani Niewodowska przymknęła oczy, pobielałe jej usta drżały szeptem bezładnej modlitwy.
W tem, baron syknął z bólu. Ręka mu zwisła.
Lecz pchnięcie, które baron wziął w ramię, rozsierdziło jego kompanów.
— Ze mną teraz sprawa! — pisnął ospowaty porucznik i natarł na oficera.
— Oberwiesz i tył
W dyby go braćl — irytował się baron, — Co wy panowie z takim! Na postronek rozbójnika.
— Na szable go! — wrzaśnięto chórem. I jednocześnie sześć ostrzy stalowych zagrodziło szpadzie.
Oficer bronił się zajadle. Lecz, pomimo dobrej pozycji, w rogu stancyjki, pomimo, że napastujący go mieli dość trudny dostęp, pomimo, że skrwawił ospowatego porucznika, nie mógł nastarczyć cięciom trzech pałaszy, pod razami których, szpada drżała mu, skręcała się.
Już dwakroć ledwie uniknął rozpłatania czaszki, już coraz słabiej młynkował szpadą...
— Poddaj się! — drwili zeń nacierający, czując swą przewagę. — Poddaj się! Weźmiesz dwa razy w gębę i pójdziesz luzem!
— Hołocie się nie poddam!
— Razem panowie! — Ciąć po łbie!...
Żelazca runęły na oficera. — Gdy, naraz major piechoty linjowej wpadł między walczących z dobytym pałaszem.
Baczność! Do nogi broń! Warta!
— Warta! — Ani kroku nikt! — zahuczał tuż ponury bas. ^
I do stancyjki z brzękiem, szczękiem, wszedł kapitan szwoleżerów gwardji z plutonem żołnierzy,
Przeciwnicy opuścili broń.
Kapitan rozejrzał się groźnie, białą kitą u czapki po pułapie zawinął i krzyknął po francusku.
— Co tu się dzieje? Co tu panowie!. Służba... Główna kwatera!
Baron wysunął się hardo ku przodowi.
— Jestem baron von Freyberg-Eisenberg-Allmendin-gen, adjutan sztabu jego królewskiej mości króla wirtem-berskiego...
— Hm!
— Ten oto, tutaj, napadł nas, gdyśmy zabawiali się z tą oto damą, zelżył.,. Świadkowie potwierdzą...
— Potwierdzamy! Napadł znienacka, bez powodu, jak szelma ostatni.
— Żądam uwięzienia go, oddania pod sąd, skargę wnoszę, jako mnie, adjutanta jego królewskiej...
Kapitan szwoleżerów brwi ściągnął i zwrócił się do oskarżonego.
— Hm! Proszę do meldunku! Jak się pan nazywasz? Skąd przybywasz?...
Ale, nim kapitan zdążył wyrzucić te zapytania, źrenice jego rozszerzyły się, twarz pojaśniała a z ust zerwał się okrzyk po polsku.
— Niewodowski!
— Hermelaus Jordan! ucieszył się serdecznie oficer.
A ty cóżeś tu nabełtał, od morza do morza?!
— Przyjechałem z ordynansem piątego korpusu, od księcia Józefa... Tu przybyłem dla posilenia się. Siedzę, słyszę krzyk, głos wydał mi się nie obcym... Wpadam i zastaję tę panią, broniącą się i wydzierającą gromadzie tych pijaków... Domyślasz się reszty! — ta... ta.u pani jest... jest moją żoną..:
Jordan odchrząknął, salutował lcapitanowę i odwrócił się do barona.
— Hm! Ten pan bronił napastowanej! Sami panowie wywołaliście... więc ten, proszę ustąpić..-.
Zapozwoleniem! — odparł dumnie baron, którego uwagi nie uszło polskie rozmawianie się Jordana z Nie-wodowskim a który widział znaczące spojrzenia swych kompanów — tak nie może być! Mam świadków, — ten oto napadł nas, zelżył, domagam się aresztowania go, domagam się, jako baron von Freyberg-Eisenberg-Allmen-dingen, adjutant sztabu jego królewskiej...
— Co mi tu pan królewską mością!
— Panie kapitanie, mam prawo...
— Napastowałeś pan niewiastę!
— Jako adjutant...
— Napastowałeś!
— Panowie, biorę was wszystkich na świadków, że mnie, sztabu wirtembergskiej mości...
— Co mi pan swoją mością wirtembergską. Cesarz, kawalerze, do stu par szwadronów! Rozumiesz. Twoja mość wirtembergską razem z tobą do dymisji pójdzie!...
Baron posiniał.
— Zapamiętam to sobie, — polskim sądem chcesz rozstrzygać.
— Chciałbyś niemieckim, wirtembergskim!
— Jestem!
— A wiesz ty, kto ja jestem!? Hermelaus Jordan, vom d’un chien, de la mer jusqu’a la mer!
— Wiem tylko, że pan, miast aresztować tego tu...
— Kapitana sztabu, — wirtembergski adjutancie! — poprawił ostro Jordan.
— Co nas tu napadł., w obronie tej damy DulcyneiL. pienił się baron.
— Coś powiedział!? — huknął Jordan.
Baron poruszył wargami, lecz Jordan nie dał mu głosu dobyć. Porwał nieszczęsnego adjutanta za bary, dźwignął, i mrucząc strasznie, wyniósł do sąsiedniej izby, stąd do sieni i przed karczmę. Tu odsapnął, zakołysał baronem i rzucił nim w kałużę błota.
— Masz czego chciałeśl
Kompani barona próbowali się dąsać, — lecz kapitan tak szybko się z nimi dogadał, że, w kilkanaście minut, śladu u Nuchima nie było nawet po baronie, który wymknął się cichaczem z bryką, końmi i służbą.
Jeden major piechoty linjowej odważył się przymó-wić nieco Jordanowi.
— Tak, była racja, była! Ale za gorąco! — Nie wiem, jakby nazwać taką sprawiedliwość...
— Szwoleżerską! — — Może, wcale nieźle! Panowie gwardja! Naturalnie — i to ujdzie i tamto ujdzie! Lecz, zważ, kapitanie, gdyby on naprawdę znalazł drogę do króla wirtemberg-skiego? Hę?
Jordan ujął się pod boki i parsknął serdecznym śmiechem.
— Cha — cha! Majoruniu, od morza do morza, a cóż-by mnie, kapitanowi szwoleżerów gwardji, mógłby król zrobić... Cha — cha!
Gdy się to działo, porucznik Stadnicki nareszcie, po długich spieraniach się ze strażami i kołowaniach, dotarł do obozowiska szwadronu Gotartowskiego.
Florjan, na widok dawnego towarzysza broni a przyjaciela serdecznego, aż zakrzyknął z uciechy i porwał go w objęcia.
— Józefie! Jak się masz! Kopę lat! Bywaj — bywaj mi!...
Stadnicki, który przez całą drogę układał sobie, jak odrazu i mocno sobie pocznie z Florjanem, czegoś zmiękł raptem. r — Florek psia! — Widzisz! — I ten, dajże pyska!
— A toż uciecha będzie, jak cię zobaczą! — Powiadał mi o tobie Marcelil
— Świderek! I cóż on?.
— Siadajże, stary! Źle z nim! — Biedaczysko. Amory nań przysziy okrutne a tu ani zdrowia, ani... ech, ciężko powiadać! Rzetelny żołnierz, serce złote. Byle wyszumiał, od baby się odczepił. — A tobie co? — Czekaj, mam tu lampeczkę miodu...
Stadnicki do reszty się zachmurzył.
— Nie! Nie chcę.

  • — » Widzę, że ci coś dolega! Et, bo rzuciłbyś tę kaca-baję! Nie udawał fałdy — wrócił między nas. Z otwarte-mi rękoma... A może z tem przybywasz...

— Przybywam, aby się z tobą rozprawić! Zbieraj się, dałem parol, idziemy...
— Dokąd, co, jak?! — wykrzyknął Florjan, uderzony wyrazem twarzy pana Józefa.
— Do tej, psia! — Salwowałeś się ucieczką, niepocz-ciwie! — Chcę się z tobą rozmówić.
Gotartowski zasmucił się szczerze.
— Ze mną! — Józefie, a toż na cóż jeszcze!? — Znasz sprawę! — Żal mi jej bardzo! — Lecz widzenie nowe...
— Musisz — dałem paroli — Chce ci powiedzieć, co należy i basta, psia, =» skończone.
—. Ale na cóż widzenie się. Umknąłem! Prawda, lecz zastanów się cobyś począł? Mamże ją oszukiwać? Dać się unieść chwilowemu szałowi! A piękna jest, djablo urocza. Q zapomnienie, odurzenie nie trudno! I potem? —
Patrz, wczoraj pisanie od Zośki odebrałem... Nie, nie, mój Józefie, nie nastawaj... Jutro ruszamy! Oszczędź mi tego spotkania...
— A cóż ty myślisz, że ono mnie potrzebne, że ja psia... że ja?!... = warknął opryskliwie Stadnicki
Florjan ujął go łagodnie za rękę.
— I dlatego właśnie uwolnisz mnie..,
— Dałem paroli
— Uwolnisz mnie, przez wzgląd i na mnie i na nią i na Nie wodo wskiego.
Niewodowski już się nie liczy!
— Więc, mój stary, i na ciebie.
Stadnicki otarł pot z czoła i bąknął.
— Jeżeli na mnie... to pójdziesz.
— Jakto!
— A no, bo ten! — Bo skończy się z tobą psia., i ten...
Florjan spojrzał uważnie na dawnego towarzysza broni,
— Cha, kiedy tali mniemasz, pójdę, ale dasz słowo, że... że ani na chwilę nie pozostawisz mnie z nią sam na sam, że będziesz obecnym przy naszej rozmowie?
— Dobrze.
W półgodziny po zawarciu tego układu, Stadnicki z Gotartowskim stanęli nareszcie przed drzwiami stancyjki, zajmowanej przez kapitanową, w karczmie Nu-chima.
Pan Józef zawahał się nieco, poprawił odzież i ujął za skobel.
— Pamiętaj, że masz być świadkiem — upomniał go Florjan.
— To się wiel — mruknął Stadnicki i rozwarł drzwi i osłupiał... — i
W głębi stancyjki, Dolores tuliła swą główkę do piersi kapitana Niewodowskiego.
I znów dzień jasny zaświlat i znów słońce zaczęło toczyć swą kulę ognistą i znów Wylkowyszki napełniły się gwarem i życiem, lecz życiem, które, na lata całe miało, lada moment, zamilknąć, na wieki szczeznąć.
Już około dziesiątej rano od dworku naddzierżawcy gruchnęła nowina, że cesarz wyjeżdża.
Miasteczko na tę wiadomość, przycichło na moment, zaczem mocniejszem zakolatało tętnem.
Rozkazów jeszcze nie było, lecz już sztab zbierał swoje manatki, już pachołcy uwijali się przy brykach i wozach, oficerowie już pożegnalne spełniali wiwaty na cześć wyłkowyszan.
Aż, około południa, trąbki zagrały długo, smętnie. Chmura ordynansów rozbiegła się z pod głównej kwatery. Miasteczko zahuczało takim szczękiem, brzękiem, łomotem tarabanów, dudnieniem, jakby się zapaść miało, runąć.
Przed dworkiem imć pana Babeckiego stanęła poszós-tna landara cesarska a za nią szwadron szwoleżerów Jerzmanowskiego wyciągnięty w równą wstęgę trójek. U schodów ganku, skupiła się gromadka szlachty z rodziną pana Babeckiego, burmistrzem Jeziorkowskim i wachmistrzem, panem Jędrzejem. A dalej, poza landara cisnął a kołysał się zwarty tłum wyłkowyszan z trudnością trzymany w ładzie przez strzelców konnych gwardji.
Tam, poza landara, tłum huczał, wiwatował, falował a tu, przed dworkiem, głęboka panowała cisza, skupienie.
Bo ot, ani pan naddzierżawca, ani burmistrz, ani stary Danieluszczuk, ani Mysztowtt, ani wuj Dobkiewicz, ani żaden Sołohub, sami nie wiedzieli, czemu im żałość serce ściska, czemu żal im i tych trosk przebytych i tej mordęgi i tej bieganiny trzydniowej i tego zamętu i tego dzielenia się całym dobytkiem, całą chudobą. A czyż doprawdy żal im było? Czy może, sami nie wiedząc, doznawali uczucia, jak człowiek, co piękny sen prześniwszy, już się budzi, już szarzyznę dnia postrzega a jeszcze nie wie, czyli śnił tylko, czyli jawę przeżywał.
I stała cicho ta gromadka przed gankiem i poglądała w rozwarte naścieżaj drzwi dworku, kędy mameluk stał z płaszczem cesarskim na ręku.
Upłynęła długa, nużąca chwila. Aż zniecierpliwienie powoli dosięgnęło gromadkę. Lecz hasło do objawienia go wyszło dopiero od panny Filipiny, która już nie na żarty napudrowanym noskiem jęła kręcić a dąsać się.
— De i cóż on!? I cóż my tu? A tam panowie ze sztabu czekają.
— Filipinko! — upominała półgłosem ciotka Anna. — Daj mu przecież, toć cesarz!
— I nie przystoi, żeby tak łapu-capu! — przyświadczyła pani Babecka.
— Uch — — także! A pan Delaroche ma sam...
— Co to?! Kto?! — Jakto?!! — zaszemrano raptem w głos na tyle gromadki, stojącej przed gankiem.
Naddzierżawca, a za nim Danieleszczuk, odwrócili się pośpiesznie, aby uciszyć szmer.
— Mości panowie, pozwólcie! — Czego tam?!
Szmer atoli, miast przycichnąć, przeszedł w rozgwar.
Naddzierżawca skoczył żywo na tyły gromadki, aby położyć kres zamieszaniu w tak ważnej a uroczystej chwili, lecz, zaledwie przedostał się przez szlachtę i spojrzał ku falującemu w pobliżu tłumowi, zdumiał się widokowi, który się oczom jego przedstawił.
Óto z pośród ciżby wyłkowyszan — nadchodził jakiś korowód w bieli ze światłem. Więc, przodem, pacholę w komeżce z kropielnieą, za niem dziad z kropidłem; dalej, dwa rzędy zapalonych gromnic a ponad niemi krzyż, chwiejący się w rękach księdza proboszcza.
Naddzierżawca aż zakrzyknął ze zdziwienia i chciał powitać księdza, ale gdy doń się zbliżył, gdy nań spojrzał, zdjął pana Babeckiego jakiś lęk zabobonny, jakieś onieśmielenie, że ustąpił na bok i przeżegnał się pobożnie.
LWrażenie, któremu uległ naddzierżawca, udzieliło się i reszcie zebranych, nawet stary Danieleszczuk, który już mruczał pod nosem a kulami postukiwał, umilkł i zapatrzył się na korowód. 1 naraz cisza zaległa. Poglądała szlachta, poglądał tłum, zezowali z ubocza strzelcy gwardji z pod bermyc, pochylali się zlekka na siodłach szwoleżerzy, nawet apatyczny mameluk wyłupiaste oczy ku krzyżowi zwrócił.
A proboszcz Kociełł szedł a biała jego czupryna lśniła srebrem rozwianych włosów, a chuda, pomarszczona, zczerniała na słońcu, twarz, bila jasnością, wolą, mocą nieznaną. Toż ci, co w Boże Ciało baldachim trzymali, a proboszcza, niosącego Sakrament Najświętszy pod ramiona wiedli, nigdy go takim nie widzieli.
Jeżeli atoli twarz i postawa księdza budziła uszano-wienie, to równocześnie strój jego osobliwy zgoła po<lziw siał. Proboszcz bowiem miał komeżkę krótką, nie sięgającą kolan a przecież ledwie rąbek sutanny wychylającą, ponad hajdawerami i długiemi, palonemi butami. A dalej, na komeżce, przez ramię, na rzemieniu przewieszoną, dźwigał wielką, płócienną torbę. 1 gdyby nie krzyż szero-koramienny, gdyby nie fioletowa stuła, gdyby nie różaniec wpół go przepasujący, snadnie można było proboszcza ze stroju za wędrownego jałmużnika wziąć. Nado-miar, za księdzem szedł stary Maciej organista, równie w komży, ale już tak torbami obwieszony, że ledwie się wlókł.
Pan naddzierżawca, zagadnięty z boku przez syna, co znaczy ten pochód, — ochłonął i ku proboszczowi się zbliżył, gdy, równocześnie prawie, na ganku ukazał się Napoleon, mając przy sobie marszałka Berthier i generała Sokolnickiego.
Tłum zakołysał się i wybuchnął okrzykami. Szlachta napłynęła ku schodom, strzelcy zwarli się dokoła landaryr.
Napoleon zeszedł powoli i skinął łaskawie panu Babeckiemu. Sokolnicki podsunął się na tłumacza.
— Dziękuję wami
— Niech cię Bóg najjaśniejszy panie...
— Madame Babeka? — Merci, mercil — A, gdzież to wasz syn! — Jesteś, zuchu! Słyszałem o twej gościnnościl Rad z ciebie jestem. Cóż! Wolisz do szwadronu, czy z Ru-stanem na kozioł? Co?!...
Pan Jędrzej poczerwieniał na taką łaskawość cesarza i, nie bacząc na znaki, jakie mu dawał generał Sokolnicki, odparł bez namysłu.
— Do szwadronu, najjaśniejszy panie.
Napoleon uśmiechnął się pobłażliwie.
— Wolisz niż przy nmie! Hem! Wracaj do szwadronu. Nie zapomnę przy pierwszej okazji... Dziękuję wam panowie — wszystkim dziękuję!
Szlachta huknęła na wiwat. Tłum znów okrzykami zagrzmiał.
Cesarz zmierzał wolno ku drzwiczkom landary. Naraz, gdy miał już na stopniu nogę postawić, drgnął i odwrócił się. O kilka kroków od drzwiczek stal proboszcz I, szepcząc słowa modlitwy, żegnał cesarza krzyżem, kropidłem siał ku niemu wodę święconą a błogosławił mu.
Napoleon zagryzł wargi i spojrzał ku Sokolnickie-mu.
— Czego chce ten?
— Sire! Obyczaj prastary...
— A — czy może ten sam, co tu, podobno bullę odczytywał w kościele? =-= wtrącił się ironicznie Berthier.
Napoleon skinął na księdza, który, skończywszy właśnie modlitwę, oddał pacholęciu kropidło, a sam na krzyżu się wsparł i głowę ku ziemi zwiesił.
Sokolnicki, postrzegłszy, że ksiądz nie idzie na wezwanie, zbliżył się doń.
— Księże, do najjaśniejszego pana.
Ksiądz postąpił naprzód z głową pochyloną.
— Ogłaszałeś bullę w kościele? — zapytał Napoleon.
— Tak,
— Dlaczegóż mi dziś błogosławisz?
— Bo nie mam siły cię kląć, cesarzu... bo już nie jestem proboszczem!
Sokolnicki zachłysnął się przy tłumaczeniu, pragnąc złagodzić odpowiedź księdza, lecz Napoleon zmarszczył się.
— Co do słowa, generale.
Sokolnicki był posłusznym.
— Jakto nie jesteś proboszczem? Dlaczego?
— Nie jestem!... Pogwałciłem kanony — modliłem się za ciebie.
— Masz jaką prośbę — może chcesz do Warszawy! Jesteś już kanonikiem?
— Nie!
— Więc będziesz nim!
Ksiądz potrząsnął przecząco głową.
Mów prędko — chcesz czego?
— Tak, cesarzu!
— Mówże nareszcie!
— Chcę z wojskiem, chcę do pułku, kapelanów, podobno. brak a taki, jak ja, lepszy niż żaden.
— Hem! Zamelduj się do sztabu, na najbliższej głównej kwaterze!
Tego samego dnia jeszcze, zanim zachód rozpalił czerwoną pochodnię przed nadciągającym zmrokiem, z Wyłkowyszek ostatnie już furgony sztabowe i gwardyj-skie ruszyły, ostatnie wiwaty i okrzyki przebrzmiały, ostatnie wyciągnęły pułki.
Jeden jedyny szwadron szwoleżerów Kozietulskiego a przy nim gromadka szwołeżerskich maruderów bałamuciła jeszcze, jeszcze żegnała się, jeszcze ociągała. Duszą tych maruderów był teraz kapitan Załuski, który tuż, po od jeździe cesarza, imć pana Jędrzeja w ramiona wziął.
Wachmistrz skonfundował się tej dobroci. Załuski nie dał mu się sumitować.
— Nie, mości wachmistrzu, ściskam cię, boś honor pułku utrzymał, boś odpowiedział należycie, boś nie wahał się wyrzec nie lada może kar jery...
Pan Jędrzej z całego serca chciał protestować, bo jako żywo, w swojem rozumieniu, juścić milej mu było w szwadronie niż z mamelukiem, czortem-cudakiem w sąsiedztwie. Ale Załuski i do protestu nie dopuścił.
— Tak, mości panowie! W naszym wachmistrzu duch pułku, poryw całego narodu zagadał! Nic sobie a jej, ukochanej ojczyźnie wszystko. Naszem prawem w szeregu stać, walczyć a nie wysługiwać się!
Kozietulski, Jordan, Gotartowski przyświadczyli Załuskiemu. Co znów tego tak rozochociło, że ze strzemien-nem się nastręczył. A gdy ochota się zaczęła, dla rozweselenia chmurniejących państwa Babeckich i szlachty a i towarzyszów ucieszenia, rozpowiedział dzieje pamiętnego swego pojedynku ze Stadnickim.
Śmiano się z tej awantury do rozpuku. A że i Jordan i Kozietulski jedno i drugie o Stadnickim, z dawnych jego przygód, dorzucili, — tedy wraz z wypomnieniem, że pan Józef jest w Wylkowyszkach, strzeliła myśl, żeby go obces do pułku namówić. Florjan się ofiarował doń iść, sam Załuski postanowił mu towarzyszyć.
Stadnicki, tymczasem, był bodaj jedynym człowiekiem w Wylkowyszkach, który pozostał obojętnym na wyjazd cesarskiej landary, na wymarsz gwardji, na wiwaty, okrzyki, pożegnania. Bo oto, jak od proga stancyjki pani Niewodowskiej rzucił się na tapczan, w izdebce zajmowanej, tak leżał bez ruchu, głuchy na raporty Wańki, na przypominanie mu o posiłku, na perswazje Florjana, na odwiedziny kapitana Niewodowskiego.
Lecz przybycie ponowne Gotartowskiego z Załuskim pana Józefa nieco orzeźwiło, bo wstał na przywitanie, uścisnął gorąco dłoń kapitana, uśmiechnął się nawet, na przypomnienie mu maszkary pojedynkowej, jeno, kiedy mu wspomniano o pułku, zaciął się.
— Nie, psia! Wojować to na swoich śmieciach!
— Więc nie wiesz o biuletynie!
— I nie chcę wiedzieć! Nie lubię!
— Jednakże, mości poruczniku — zważ — instrument oficerski bez trudu uzyskasz! Kampanja, więc, przy twych talentach, wykażesz się... Bacz, że w nielada jesteś estymie, jeżeli szwadron się adresuje cały!
— Bóg zapłać, — nie, nie chcę...
— Wziąłbyś Wańkę za ordynansa — a jemu aż się ślepie skrzą do munduru.
— Wańka jest wolnym, bierz go sobie.
Załuski, widząc, że uporu Stadnickiego nie zmoże, pożegnał go i odszedi, Florjan paktować chciał jeszcze.
— Józefie! Zawierz doświadczeniu... Trudy, służba.wojskowa, obowiązek, najlepszem bywają uciszeniem* ukojeniem...
Nie trzeba mi żadnego!
Żałość cię porze, szarpie.*
Stadnicki targnął się.
Niema żałości! Rozumiesz psia!... Nic, nic niema! Dosyć tego! Nie lubię! Bierz sobie.Wańkę, — nic mi do niego, nic do w’as wszystkichl
Po wyjściu Gotarlowskiego, pan Józef odsapnął raz i drugi, wody się napił i zabrał się do pakowania swego tłumoczka. Lecz i tego mu nie danem było dokonać, bo, naraz, drzwi izdebki skrzypnęły przeciągle. Na progu stanęła kapitanowa Niewodowska.
Porucznik rzucił się w tył, jakby widmo zobaczył. Kapitanowa atoli me zauważyła nawet tego ruchu, bo zagadnęła z wdzięcznym uśmiechem.
— Nie przeszkadzam panu?. — Nie! — Pragnęłam podziękować mu za tyle dowodów przyjaźni! — Los inaczej zrządził... Jednak, jednak zawsze wdzięczną będę.,;
Stadnickiemu zachrobotało coś w gardle. Pani Niewodowska w lot pojęła znaczenie.
A nie, nie przecz, poruczniku. Tyś jeden okazał mi, — tyś jeden! — Wyjeżdżamyl — Mąż będzie mi towarzyszył... Jeno, proszę, nie dworuj sobie ze mniel... Musiałam się zdecydować, — i powiem, nie żałuję, — bo kapitan jest me do poznania. — Ale, jeszcze słówko — mam zgubę pańską...
Niewodowska wyciągnęła rączkę. Stadnicki machinalnie wyciągnął swoją prawicę.
— tWięc ci ją zwracam i życzę z całego serca dobra i szczęścia
Kapitanowa rzekła jeszcze kilka uprzejmych wyrazów, prosiła, by pan Józef o domu jej nie zapominał, za powrrotem do.Warszawy i, podawszy mu rączkę do pocałowania, wysunęła się z izdebki.
Porucznik stał przez chwiię wpatrzony w odrzwia, kté re się za panią Niewodowską zamknęły, aż westchnął ciężko, spojrzał na rozwartą swą dłoń i rzucił się, jakby go gadzina ukąsiła. — Na dłoni jego pstrzyła się różowa.wstążeczka, medalik i promień włosów paimy Urszuli...
Stadnicki smyrgnął z wściekłością talizmanem,
JY, izdebce ukazał się Wańka. i — Czego, — trutniu, nicponiu?,,,
— Wasza wielmożność — rzekł uroczyście przybyły, bywał we irydenladzkim, bywał...
— Do rzeczy psia, mów królkol
— Szwoleżerji gwardji porucznik Gotartowski raczyli —.więc jak wasza wielmożność... srogo przykazali...
— Do pułku chceszl Idż do wszystkich djablów.
— Rad się starać — tylko, że wasza...
— Co wasza I? Zbierz te mana Lid i przynieść mi do izby gościnnej!
— Uważam.
— A potem, rób co ci się podoba!
— A wasza wielmożność? — bąknął cicho Wańka.
— Ja?! Nie lubię psia! — i ten, — weź soiiie moją kobyłę, innie nie potrzebna — i tu masz jeszcze na ten — i wędruj, gdzie cię oczy poniosą!
Tu porucznik strzyknął pogardliwie śliną i wybiegi z izdebki. i dworek imć pana 13abeckit’go znów spotulnial i, po dawnemu, zcichł i znów wracał do powszedniej sukienki, do powszedniej troski a nawet jakby coraz krzywiej po-glądał na kupy zeschniętych girland i płacili różnobarw nych.
AVi kancelarji, pan naddzierżawca z wujem Dobkie-wiczem i burmistrzem wypominali już, co i jak było, a debatowali nad załataniem poniesionych szkód i ubytków.
W. kuchni, pam iiabecka z ciotką Armą jeszcze łzy po rozstaniu z synem a siostrzanem osuszając, już odbierały relacje gospodarskie, już się kłopotały a, jako niewiasty nieświadome glęńi zasziycii politycznych zmian, już, z drobiazgów swoich gospodarskich, respekt dla zaznanego zaszczytu traciły.
Cha, bo tych drobiazgów było istotnie co niemiara! —
Cztery kury, na siedzenie na jajach co najchytrzejsze i kogutka czarnego, strach jakiego czupurnego, ciotka Anna własnoręcznie, z pod noża prawie wyrwała i, pod kojcem, w lamusie zamknęła, aby ocalić ród, słynnych na okolicę, kur pana naddzierżawcyl — I cóż? — Kury z kogutkiem, jak kamień w wodę! — Lis nie lis — kuna nie kuna, — bo skobel u lamusa wyrwany! — Albo słonina! Pani Babecka rodzonemu synowi odmówiła, boć miara musi być. Jakże ostatnią kruszynę tym wilkom gwardyj-skiin oddawać. No, i była słonina, tu w kuchni, na kołku wisiała, rano widzieli ją wszyscy, ciotka Anna sama ją widziała. — no — i niema słoninyl
Jagna, w izbie „ludzkiej“, miała skrzynię malowaną a w niej dwa wełniaki, gorset, fartuch, chuścinę, co ją dostała na kolendę, i sznur korali. Są wełniaki, jest gorset, fartuch, chuścina a korale, niby się pod ziemię zapadły! Ciotka Anna, w tym razie, uczyniła przytyk do dzikiego mameluka cesarskiego, co zęby do niej szczerzył, ale Jagna się pobożyła, że on wcale nie dziki, jeno taki sam, jak Krauczunasiuk lub Wialnisiuk. A korale tak i nie wiedzieć!
I czyż tylko korale? — Buty żółte, safianowe, co je pan naddzierżawca. zaraz po odjeździe cesarza, zzuł, — przepadły. W ogrodzie co było czereśni to oberwane, — strą-czka na grządkach ani jednego, naw-et kartofle zryte, choć wczas na podbieranie. I czyż koniec na tem! Gęś chwycili, kaczkę, serków wybrali, prosię — dobrze — ale krowę i to z cielęciem!
Pani Babecka, w miarę rozglądania się po gospodarstwie, co rusz wykrywała nową stratę, nową szkodę. Aż wreszcie ledwie nie płakała z rozżalenia.
Niechby! Niechby po człowieczemu przyszli, — powiedzieli. — Pani gospodyni, daj tego lub tamtego! — Przecież bodaj ta uwaga się należała! — A nie skoble łamać. deski odrywać. Tfy! — A co dwa kroki żołnierz z karabinem, bagnetem łyskał i przechodu ludziom spokojnym bronił a nicponiów to przepuszczał! A może sam pilnował i sam się dobierał. Rozumie się, że to Francuzi a najgorzej ci póldjabli, mamelucy. Kradli! Złe słowo, przykre słowo — a iak i nakradłi! — A kto skradł ten złodziej! — Samej żutko, lecz tak się nazywa!... A kto winien? — oni wszyscy winni — co do jednego.
— Pan major LucyśL.
— I on winien i sam Napoljon! Jego rzecz pilnować! — a on nic!
— Ue, Lucyś, toże cesarz!
Pani Babecka wzruszyła ramionami i, w odpowiedzi, jęła po raz dziesiąty powtarzać swoją przygodę z grena-djerem gwardji i cesarzem.
A niezwykła to była przygoda.
Pani naddzierżawczyni, po rozprawie ż owym szpiegiem i wydaniu dyspozycyj w izbie czeladnej, — układła się w komórce za kuchnią, gdzie, na czas pobytu cesarza, miała swoje posłanie.
Układła się i usnęła. Gdy, naraz, śni się jej, że leci w przepaść. Leci — leci — aż, wtem, z przelęknienia wielkiego otwTiera oczy... i widzi nad sobą dwie miotły okrutnych wąsów... i czuje, że jej ktoś poduszkę z pod głowy wyciąga... Panią naddzierżawczynię tak zatchnęło, że się ózwać nie śmiała. Dopiero, kiedy rabuś z poduszką chlusnął do okna i w ogród umknął — pani Babecka porwała się i za nim... Był to grenadjer! Może największy w wojsku, okrutnie wielki chłop! Juści jak nogi wyciągnął, jak hycnął przez opłotki, tak pani Babecka z krzykiem swoim w tyle została. Lecz tu. niespodziewanie, z poza malin, wyszedł cesarz z tym swoim polskim generałem. Pani naddzierżawczyni, choć w stroju była nie bardzo, — do cesarza.
— Grenadjer poduszkę mi z pod główmy wyciągnął, zakradł się jak ostatni jaki, i uciekł! Tu, prosto, uciekł tędy!...
— Co za jeden, jak wyglądał? — zagadnął cesarz, śmiejąc się. A generał znów po ludzku przepowiedział.
Panią Babecką coś kolnęło. Spojrzała na cesarza, a i ón akurat miał granatowy mundur.
— Jak wyglądał?
— Wyglądał, jak najjaśniejszy cesarz!
Generał po francusku — a cesarz tryk nosem, Se aż nieprzyzwoicie. Pani Babecka się uraziła, boć krzywda nie do śmiechu.
— Puchowa byłal W Stołupianach, na jarmarku, między ejdredońskiemi lepszej, przytulniejszej, nie znaj-dzieszl... Miała rozporek wysiapany..:
Napoljon zażył tabaki, machnął ręką i odszedł. Lecz pani Babecka za cesarzem i precz swoje aż generał powiada.
— Usuń się pani — dosyć głupstwa!
— Głupstwa! Puchowa poduszka to są głupstwa!
Generał poszedł za cesarzem, lecz pani Babecka nie darowała — wszystko powiedziała,
— Ot porządek! — Ot ci mi gwardja! Puchową poduszkę z pod głowy wyciągać! I to ma z tego być Rzeczpospolita!
I tak jeszcze długo mówiła z cesarzem.
Ta przygoda, mimo, że po raz dziesiąty z równie wielkim ferworem, rozpowiedziana, jak i za pierwszym razem, nie sprawiła w kuchni wrażenia, co panią Babecką aż na-dąsało. Pani naddzierżawczyni nawet gotowała się do przytyku dla ciotki Anny. lecz ta, wspomniała o wieczerzy i niehumor siostry odwróciła ku najbliższym turbacjom.
Przed samą wieczerzą, spadła na panią Babecką nowa troska. Oto panna Filipina, jak poszła do swej komnatki, na pięterku, po odjeździe ostatnich zapóźnionych szwoleżerów, tak ani rusz zejść nie chciała na wieczerzę.
Pani Babecka, zaniepokojona, podreptała sama na górę do córki. Zastała ją w okienku, zapatrzoną w dal ciemną, rysującą się poza lśniącą wstęgą Śzyrwinty.
— De, Filipinko, tak i cóż ty nie schodzisz?
— De nic, mateńko, de tak sobiel — odrzekła cicho panna Filipina.
— Toże polewka stygniel
— Niech sobie.
— Możeś ty, czego Boże broń, chora, może co nie bądź się przyplątało?
— Nic — mi — nic! — szeptała panna Filipina, mocniej ku krawędzi okna się wychylając.
Pani Babecka ujęła oburącz głowę panny Filipiny s i aż wzdrygnęła się — głowa bila żarem.
— Dziecko mojel Tobie coś jest. Masz gorączkę!
— Nic mi, nici — powtórzyła znów panna Filipina i jakby, że dutknięcie rąk matczynych ulgę jej sprawiło, bo mocniej głowę oparła.
— Dziecko! dziecko! Ot krętanina, ot bieganina! Tego by nam jeszcze trzeba było! lego... A wczoraj do późnej nocy po rosie... S wy wola! Kupalne święto! I masz, z kwiatu paproci choroba. Boże uchowaj, przyczepić się gotowa!
Tu pani Babecka, musnąwszy mimowoli twarzyczki córki, uczuła, że twarzyczka ta była zwilżoną.
— De ty płaczesz, robaczku?
Panna Filipina pociągnęła żałośnie noskiem i chlip-nęła.
— De ni... nic... mate... teńko, de tak, choć sobie.-
Pani Babecka pokiwała smutnie głową.
— Oj, wiem ci ja, wiem! Ot wartogłów jaki wojskowy! Mało im było miasto całe objeść. De wypluń z serca! De wypluń, robaczku! Szałaputa, oficerzyna, poruczniczy-na sobie jakiś...
— De, adjutant major! — wybuchnęła panna Filipina. to I cóż stąd! Jak kula zechce to i samego generała bodaj ustrzeli!
— De, nie może być! De, powiedział, że wróci!
Pani Babecka mocniej przycisnęła główkę panny Filipiny.
— Ot tobie nieboże! Ot ci pociecha! Ot Kupała! Ot tego brakłol
— De, mamo! Mama jeszcze... to Nic — nic! Niech wraca! Licho przyniosło, licho zabrało. Nie wiedzieć, takich czasów nie bywało! Nie przymawiam. Ksiądz Kociełł a jego się uczepiło. 1 jemu nie darowało! Czekaj, dziecko. Macierzanki ci sparzę! Wypijeszl
— Mama także wymyśliła!
— Malin suszonych.
— Ot — jeszcze czego!
— Choćby tysiąchścóa!
— Nie chcę — nic nie chcę! Nic mi!
Pani Babecka i tu nie dała za wygranę. Jeszcze proponowała rozmaite ziółka, z własnego doświadczenia, sądząc, że coś z apteczki domowej trzeba przecież uszczknąć — aż, natrafiwszy na bezwzględny opór córki, zaklęła ją, aby choć do snu się ułożyła a sama podreptała do ciotki Anny użalić się a nowej goryczy dać upust.
I noc księżycowa, jasna, czerwcowa noc spłynęła i pogrążyła Wylkowyszki w śnie cichym, miarowym, spokojnym. A tak cichym, tak spokojnym, że martwym, prawie trupim śnie. Nigdzie ani odzewu, ani szmeru, ani głębszego westchnienia.
I płynął księżyc, poglądał w toń Szyrwinty i daremnie blademi oczyma szukał życia, szukał dźwięku.
Prawda, toż w tem potulnem miasteczku nigdy zadość nie było wrzawy, nigdy zadość, o tej porze, ruchu, lecz przecież bodaj w karczmie Abramka migotało do późna światełko, bodaj tam, jakiś głos zachrypnięty rozdarł niekiedy ciszę nocną, bodaj pies mu skowytem zawtórował.
I płynął księżyc i poglądał na żółtą, bruzdami zoraną twarz starej Gitli karczmarki i dziwił się, że barłóg Jojny pusty i szedł dalej, na probostwo i daremnie szukał srebrnowłosej głowy w izdebce i daremnie wrciskał się szparami okiennic do plebanji, nikogo wśród czarnych sprzętów i bielonych ścian.
I księżyc się zdumiał. Czyżby z tego miasteczka serce wyszło i hen za borami przepadło?
Księżyc atoli miał tu, w Wylkowyszkach, oblubienicę sw7oją serdeczną, przyjaciółkę blizką, kochankę niezawodną. Wspiął się więc wyżej i rzucił snopem promieni ku okienku, pod dachem dworku pana naddzierżawcy. Okienko było naścieżaj otwarte. Księżyc tem śmielej się wdarł — lecz, nagle, jakby ustał w drodze — toż i tu, znane mu dobrze, śnieżno-białe łóżeczko świeciło pustką.
Księżyc się zawstydził i aż za obłoczek się schował i ani rozumiał, co do niego gwiazdy domyślnie mrugały.
Wszak tu od lat zaglądał, wszak lata już do komnatki tej, za byle sposobnością, wpadał i zawsze tę samą główkę znajdywał, zawsze te same westchnienia senne sły szal! — Więc już i ta nawet go zawiodła i ona nawet zdradziła!
Aż, naraz, księżyc, snać chcąc sprawdzić, iżali go wzrok nie myli, wyjrzał z za obłoczka i na krawędzi okna się wsparł — i oto postrzegł tę samą główkę, namotanemi loczkami nastroszoną, ten sam nosek napudrzony mocno z czerwonym czubeczkiem, co ani rusz bielidła strzymać nie chciał, tę samą buzię ściągłą, te same usta melancholijnie załamane, jeno oczka czegoś opuchłe a powieki drgające.
I ruszył księżyc z poza obłoku i uderzył całem swem srebrem w postać na krawędzi okienka. A uderzenie to było tak silne, że aż pierś postaci drgnęła, aż oczka jej rozgorzały, aż drobne, chude paluszki bęcnęły po strunach gitary, a łzawy głosik jął zawodzić smętnie.
Niema, niema kawalera,
Nad dzielnego szwoleżera. —
Piękne słówka do cię mieni,
Lecz się pewno nie ożeni!...
Ledwie przysiągł — już odjechał.
Może nawet już zaniechał!...
Próżno serce woła — wróci!...
Twej tęsknoty nie ukróci...
I słuchał księżyc i gładził drobne, clmde paluszki, drżące na strunach i wsłuchiwał się w dalekie echo, brzmiące hen, poza Szyrwintą.
Lecz, zanim piosnka na pięterku przebrzmiała, zanim struny brząknęły w ostatnim akordzie — już od strony traktu wierzbołowskiego jął się skradać ponury szmer. Szmer ten stawał się coraz wyraźniejszym, coraz groźniejszym, aż przeszedł zwolna w szczęk głuchy, w zgrzyt, skrzyp i zgiełk chropowatych, tępych głosów.
Księżyc spojrzał ciekawie ku traktowi, nie rozumiejąc tego niezwykłego w tych stronach hałasu i postrzegł ciemne, długie a mięsiste pasmo, sunące wprost do miasteczka. Pasmo, składające się z jakichś białych, pękatych przęseł, połączonych ze sobą ostrzami bagnetów, pasmo dźwi gające się ociężale, lecz postępujące z nieubłaganą równością jak czas.
Miasteczko spało i, mimo wrzawy i hałasu, jakie wkroczenie pasma sprawiało, nie myślało się budzić, — ledwie, że główka z nastroszonemi zwitkami loczków w okienku, pod dachem dworku pana naddzierżawcy, wychyliła się ciekawie.
Lecz, ci co szli, ani myśleli uszanować snu miasteczka. Setki rąk ujęło za zaparte skoble i ramy okienne, setki pięści uderzyło w nie, setki głosów zaczęło kląć po francusku i grozić a targać zaworami. Żaden domek, żadna kamieniczka nie uniknęła nocnego najścia — < ńawel dworek imć pana Babeckiego.
Naddzierżawca, na dobijanie się gwałtowne, na równe nogi się porwał i przed wystraszoną służbę się wysunął.
— Co to? Kto?
— Ouvres — doncl sacre Russe! r — huczał jakiś ochrypły głos.
Czego chcecie? Co wy za jedni!? — dopomogła rodzicowi po francusku panna Filipina.
Lecz za całą odpowiedź, drzwi, wsparte barami kilkunastu ludzi, — pękły z trzaskiem i rozwarły się.
Pan Babecki znalazł się oko w oko z gromadą zbrojną, rozpasaną, która, zanim zdołał pomyśleć o jakimś oporze, tłumaczeniu, już zaczęła mu kąty dworku przezierać, rozkładać swe cuchnące łachy i gałgany po komnatach, zaglądać do skrzyń i szaf i zgoła, niby u siebie, gospodarować.
Naddzierżawcę i gniew i oburzenie opanowało. Wołał na drabów, przekładał temu i owemu kim jest, groził skargami, lecz tyle wskórał, że mu jakiś smoluch pięść pokazał.
Aż wśród wynikłego stąd zamętu, krzyku wystraszonych kobiet — do dworku wszedł barczysty, przysadzisty oficer w wyszarzanym uniformie, rozejrzał się po komnatach, smagnął po podłodze trzymanym w ręku kor-baczem i rozsiadł się w izbie gościnnej na fotelu. Drabi otoczyli potulnie swego zwierzchnika.
— Tu mi posłać! — rozkazał oficer. — Co tam macie do jedzenia! Żywo!
Banda rozproszyła się po dworku.
Oficer tymczasem smagał korbaczem, sapał, ocierał spoconą twarz i poglądał obojętnie w róg komnaty, kędy, dokoła pana Babeckiego, cisnęła się rodzina i domownicy.
Żołnierze jęli znosić z łóżek sienniki, kołdry, poduszki i układać z nich potwornie wielkie posłanie, inni równocześnie ustawiali na stole miski, talerze i garnki, zawierające szczątki zapasów spiżarnianych pani Babeckiej.
Oficer zabierał już się do jedzenia, — gdy jeden z żołnierzy zaraportował mu z boku.
— Wina niema, kapitanie!
Oficer rzucił się na fotelu.
— Co to niema! Musi być, do czarta!
— W piwnicy same puste beczki.
— Musi być! Gdzie gospodarz tej budy! Dawać go tu do mnie! Ja go nauczę rozumu!
Żołnierz wysunął się ku panu Babeckiemu, za ramię go chwycił i pociągnął ku oficerowi.
— Ty tu jesteś gospodarzem? — rzucił przez zęby kapitan po francusku.
Pan Babecki skinął na pannę Filipinę.
— Nie rozumiesz, ośle, uczciwego języka?!
— A jeszcze mniej tego napadu, panie oficerze! — ozwała się rezolutnie panna Filipina.
— Zrozumiecie go tu wszyscy, jak wam każę go na skórze wypisać!
— Panie oficerze, nie wiesz z kim masz do czynienia! Tu cesarz wczoraj jeszcze... dziś rano był.
— Był!... Był jeden — jest drugi!
Panna Filipina, za podpowiadaniem pana Babeckiego, jęła bliżej rozpowiadać oficerowi, w czyim znajdował się domu, lecz ten smagnął jeno korbaczem i przerwa! niecierpliwie.
— Dosyć! Nie nudź mnie, panna, pókim dobry! Ten stary tu rządzi — doskonale! Obroków i siana na trzysta konil Natychmiast! liuszaj!!
— Ależ, panie oficerze, skąd wziąć?
— Z pola naciąć, co jest zgolić! Widziałem owies i żyto w polu!
— * Niedojrzałe — zielone!
— Ściąć, do kroćset!... > — Panie oficerze, to nie może być, my na skargę pójdziemy! My do cesarza?!... — jąkała panna Filipina.
Kapitan z fotela się zerwał.
— Wy, mnie, grozić!? Do cesarza?! Chcecie, żebym was z dymem wszystkich puścił?!
— Panie! nie rozumiemy, skąd, za co!...?
— Czego jeszcze! Zdaje się wam, że ja tu na gawędę, w odwiedziny przybyłem? Wojna do miljon djabłów! Słyszysz, stary psie? Wojna! Precz mi z oczu hołoto, pókim dobry, do stu piorunów.
Był koniec grudnia 1812 roku. Warszawa, po dniach cichego smętku za swoimi, za rodzonymi, za tymi, co odeszli, co dla niej wojowali, po dniach pojenia się har-demi, zadufanemi oświadczeniami francuzkiego rezydenta, — znów stanęła na progu nowej niedoli, nowej żałoby, nowych z losem zapasów.
W ślad za pędzącymi z pod Moskwy saniami Napoleona szedł tym razem od wschodu nowy huragan dziejowy. szedł znów na Wisłę, na Warszawę i w straszniejszym, mż dotąd ordynku. Bo tym razem klęski, które szlakami wojny winne były dążyć, wyprzedziły ją, one jej drogę torowały. Tym razem za nędzą, głodem, chorobami i śmiercią nadchodziła wojna...
Warszawa, zbudzona do strasznej rzeczywistości, — nie opuściła rąk. Uderzyła na alarm i zabrała się do czynu.
I w Warszawie praca zawrzała gorączkowa, spazmatyczna.
Zbierano, ile tchu, pospolite ruszenie, formowano nowe oddziały wojska, łatano zdziesiątkowane pułki, ratowano nadciągających nędzarzów, wydzierano chorobom rozbitków wielkiej armji, zbywano się dla nich chleba, odzieży, resztek broni, amunicji.
A przecież, w chwili, gdy cała ludność Warszawy, od dygnitarzów księstwa do ubogich majsterków i za-robników, od kupców możnych do kramarzów, na prze-ścigi, w zawody, turbowała się o przyczynienie się do wsparcia, zaopatrzenia wojska, ulżenia doli rannym, wzmocnienia szeregów, gdy całe miasto aż drżało od porywów serdecznych a obywatelskiego poświęcenia dokumentów, — był człowiek, który zdawał się być na wszystko, co wypowiadano o pogromie i zniszczeniu wielkiej armji, o ty siącach poległych, zmarzniętych, o kozakach pod Grodnem, obojętnym, głuchym.
A rzecz tem była osobliwsza, że człowiekiem tym był imć pan Józei Stadnicki, dawny porucznik, szwoleżer gwardji, somosierczyk a słynny ze swej iantazji kawaler. Sama pani Dobrska, wdowa po kapitanie siódmego regimentu, u której porucznik na komornem siedział, nadziwić się temu nie mogła, bo i wogóle nie mogła wyrozumieć pana Józefa od czasu powrotu jego z wyprawy za tą... tą, co jej drabanty, wstyd przypomnieć, szukali.
Porucznik niby ten sam był a niby me ten. Dawniej i żartu u niego me kupić i swywoli i rozmachu do wypitki i wybitki a, od czasu powrotu, po komnatkach łazi cały dzień z kąta w kąt, buciskami stuka i, żeby nie pani Dobrska, to czasem kropli mleka, kęsa chleba by nie tknął. Ileż razy pani Dobrska się nadręczyła, utrudziła, żeby porucznika rozruszać, zająć, rozweselić. Bywało, że się uśmiechnie, że już zagada, już zaklnie po swojemu z impetem — i tak, że pani Dobrskiej serce picumpacum zakołacze pod gorsecikiem — aż raptem, ni z tego ni z owego — mruknie coś o liście do brata i trzy dni znów wałęsa się po kątach. Czasem znów, kiedy pani Dobrska z po-rucznikowym węgrzynkiem, — bo z tego draba rosoha-tego, co jej wodą schody zalewał a gębę puczył, dymu i popiołu nie zostało — kiedy więc z porucznikowym węgrzynkiem się zmówi a przy święcie nastawi w komnatkach pana Józefa i kwiatuszków świeżych i bigosu faskę i miodu gąsiorek i pierogów ze śmietaną, a potem, tale przypadkiem furknie porucznikowi spódniczkami i przy-mówi się niby niechcący... pan Józef grzeczniej spojrzy i łabas do rączki pani Dobrskiej się przypnie. Pani Dobrska jużci nie żadna koza, aby się droczyć z porucznikiem. Kamieniczkę ma, trzy lata była raptem za mężem a wdowieństwa ledwie drugi rok minął, — więc, kiedy pan Józef za jedną rączkę, ona mu i drugą, — on za obie, ona mu i dołka w brodzie. I kiedy pani Dobrskiej się wydaje, że przecież, że nareszcie porucznik a ozwie się poczciwie, — on właśnie, aby jak wujeczny z pod Miechowa, i nic, odwróci się i po wszystkiem.
Kiedy do Warszawy pierwsze echa napoleonowej przegranej doszły, pani Dobrskiej imaginowało się, że porucznika melankolja pozbadła z kretesem. Przez trzy dni imć pan Stadnicki był, jakby po dawnemu. Hukał, iukał, broń opatrywał, rozprawiał, że pani Dobrskiej serce rosło. Aż czwartego dnia wybrał się do winiarni — i wrócił znów dziwadłem i odludkiem.
Tego pani Dobrskiej było zawielel Wszak ci i ona cierpliwości na ulicy nie znajdywała. A zresztą cóż, na załogę z magistratu dostała trębacza z dwunastego pułku. Chude nieboże, wycieńczone, ranami okryte, — ale młode i rzetelnie wdzięczne. Więc pani Dobrska nim się zajęła, boć milej było poglądać, jak się trębaczowi co dnia żwawiej pyski malowały a oczy do niej śmiały, niż patrzeć porucznikowej melankolji.
Trwało tak. Aż pewnego wieczora, kiedy pani Dobrska wsłuchiwała z rozrzewnieniem, jak trębacz polewkę z apetytem chłeptał, — wpadł do niej pan Józef i wrzasnął od proga.
— Mościa panil Na Boga — medyka, cyrulika. — Ludzi wołaj!... Bo mi zamrzell...
Pani Dobrska, wystraszona, zakrzyknęła na służebną, na sąsiadów, komorników i wionęła do izdebek za porucznikiem.
Na schodach, pod drzwiami imć Stadnickiego, leżał dziad obrośnięty, łachmanami spowity.
Pani Dobrska użaliła się biedocie schorzałej, lecz na-razie pojąć nie mogła porucznikowego poruszenia. Dopiero, kiedy dziada omyto, oczyszczono z robactwa, ułożono na posłaniu a rozgrzano i napojono — pani Dobrska poznała w dziadzie draba, co jej schody zalewał wodą a gębę puczył.
Trzy dni i trzy noce trwał imć pan Stadnicki u wezgłowia dawnego swego ordynansa, przez trzy dni i trzy noce czuwał, hołubił, krzepił lekami. A i po trzech dniach, jeszcze pielęgnował i kłopotał się dlań.
A drab leżał, łypał białkami, mrugał i jakby nie pojmował. Nawet, gdy coś, po tygodniu, porucznik cały węzełek odzienia mu przyniósł i zawołał uań raźno:
— Masz tu, co trzeba, gdy się wzmożesz.
Drab ledwie westchnął.
Zeszło znów dwa dni. Porucznik już zgoła przestał się niemównością Wańki frasować, — kiedy, dźwignąwszy się rano ze swego posłania tymczasowego, bo własne był choremu odstąpił, ku nie małemu zdumieniu, postrzegł dokoła niebywale znamiona ładu i porządku. Pan Józef zastanowił się na tą niesłychaną, niebywałą sprawnością leniucha-niezdary węgrzynka i otwarł drzwi na kuryta-rzyk, aby pachołka zagadnąć, gdy tuż do nóg padł mu Wańka.
— Wasza wielmożność — ojcze serdeczny — Bogiem cię pozdrawiam!
Porucznik cofnął się, lecz Wańka do nóg, do rąk mu się darł a beczał.
— Mnie sierotę zakamieniałego! dajcie za was zamrzeć!
— No, no, cóż, nic psia — dobrze ci, no to ten!
— Proga waszego się modliłem...
— No — no, — dosyć, nie lubię psia! Wstawaj!
— Pozwólcie tak!
— Wstawaj, bo... Służba, psia!
Wańka dźwignął się pośpiesznie i wyprężył.
— I cóż, odeszło cię!
— Rad się starać!
— Zagrzejesz piwa.
— Zagrzane, proszę waszej... stoi!
Stadnicki ujął za garnuszek, nalał piwa w kubek i dał Wańce.
Wańka skłonił się i jął dmuchać w nie, usta parzyć, łzami, co mu kapały precz, studzić piwo, a popijać.
Gdy skończył, porucznik sobie piwa nalał i, przysiadłszy na krawędzi stołu. — zakonkludował krótko.
— A teraz melduj wszystko, psia, od początku.
I Wańka meldował, jako w ordynansowej służbie porucznika Gotartowskiego dobrze mu się działo; jako pan Chłapowskij, co szwadronem dowodził, sprawiedliwie kazał; jako wędrowali precz, precz, a szarżowali kozaków, a dobywali Smoleńska i jak szli dalej, dalej... I jak, raptem, na Wańkę przyszła męka, bo szwadron gromadę opołczeńców-bratuszków, pod Wiazmą, zagarnął i jako między nimi był jego rodzony Nikita, co, przez ciotkę Eudokję, lepiej mu wypada niż kumoter. — I jak z nim się rozgadał i jak potem ni jeść ni pić, bo mu powiedzieli, że Niepoljon idzie na sioło jego, na Znamienskoje! że i szczapki z czterdziestu chat nie zostanie! I jak pan porucznik Gotartowski do duszy mu zajrzał, wszystko z niej dobył i kazał mu wracać do swoich, bo mówił: tobie swoich nie wolno, my musimy tak, bo to nasze prawo, ale nie twoje! — I jak go opatrzył i wywiódł za straże, aby go za dezertera nie wzięli. I jak, potem, dwa dni tułał się w lasach i radował, bo czuł już sioło rodzone. I jak go kupa bratuszków napadła, ściągnęła z konia, spętała i powlekła, ani słuchać nie chcąc, że on swojak, że ze Znamienskiego jest sioła. I jak, po czterech dniach głodu i chłodu, wzięto go do starszego oficera, jak ten zezwał go od szpiegów i Polaków. Jak on się pobożył, że żadnym takim nieczystym nie był, że służył sprawiedliwie, służył w preobrażeńskim, we fryndenlandzkim, w austrjackim, w trzecim woltyżerskim, kapucyńskim a w ostatku w szwoleżerji gwardji i jak oficer huknął, — łżesz, gdybyś ze Znamienskiego był, tobyś po znamieńskiemu mówił, a u ciebie z każdego słowa szlachticz zęby szczerzy! — Jak on na to przyznał, że Starykoniem Bełtowiczem pan porucznik raczyli go, lecz nie pomogło. I jak potem z niewolnikami „fchrancuzami“, czyli Niemcami, szedł i jak umknął raz nocą. I jak polem, potem, skradał się borami, tułał, błąkał, pędzany i przez piki kozackie i przez fran-cuzkie bagnety, przez wilki i przez ludzi, przez gospodarskie brytany i przez pałki zbójeckie. I jak potem już aby się modlił, by pod progiem porucznikowym móc zamrzeć i tak zanieść mu, oddać to, co był znalazł a co poruczni-kowe było...
Przy tych słowach, Wańka podał Stadnickiemu sakiewkę z pieniędzmi.
— Patrzaj. Przecież ci ją dałem w Wylkowyszkach!
— Nie, wasza wielmożność, dostałem jedną — a tę, po waszym odjeździe, znalazłem w izbie, na podłodze! I nie ją tylko..,
— Hm! Cóż, psia, tedy się dręczyłeś, trzeba było szkapę kupić...
— Nie moje były!
— Ot tam, banialuki! Są twoje! Bierz sobie!
— Pokornie dziękuję, tylko tam we środku jest jeszcze coś...
— Et no bierz...
— Niech wasza wielmożność raczą zajrzeć, bo sprawiedliwie nie uchodzi...
Porucznik rozsunął obrączki sakiewki, wysypał na dłoń napoleodory... z pomiędzy złotych pieniędzy mrugnęła doń wyblakła różowa wstążeczka, medalik i promień włosów panny Urszuli...
Stadnicki odwrócił się ku oknu...
Nie pomału uradowali się mieszkańcy Gortatowickiego dworu, gdy. na Trzy Króle, w momencie, gdy ich wieści okrutne, ścinające krpw w żyłach, doszły, spadł jak zawierucha porucznik Stadnicki.
Pani Gotartowska, pani Florjanowa, Żubrowie, Fabianek wybiegli witać gościa a zasypywać go pytaniami a dowiadywać sie o szwoleżerach, o cesarzu, o wojnie. Porucznik odpowiadał, bąkał o tem i owem, przytakiwał Żubrowej, która groziła do szeregu wrócić, wtórował i pani Gotartowskiej i pani Florjanowej a zgoła był niby bez rezonu zwykłego. I nietylko z humoru, lecz i z powierzchowności innym się przedstawiał. Pan Józef, którego znano tu z męskiej prostoty, z rozwichrzenia, z zaniedbania stroju, on, któremu było wszystko jedno, czyli mu czub się zjeży czyli fontaź niezręcznie zasupła, — jawił się raptem wygolonym, wygładzonym, zestrojonym...
W dodatku, z początku, jakoś mowniejszym był, lecz, gdy do komnaty weszła panna Urszula i przywitała go, jak przystało na dzieweczkę, która z poczwarki w motylka skrzydlatego się przedzierżgnęła, porucznika, jakby zat-chnęło. Ani do rozmowy ani do jadła. Patrzy przed się i nie widzi nawet, że ku niemu różne spojrzenia się sypią. że pięcioro z nich zgadu je a szóste piecze go na ogniu.
Aż pani Gotartowska skinęła na synowę, aby swego wpływu zażyła a sama zawróciła, niby to do świetlicy Lecz porucznik na to porwał się, chlust we drzwi za panią Gofartowską i odrzwia za sobą przywarł.
Pani Florjanowa pobladła, spochmurnieli Żubrowie, panna Urszula posmutniała. Juści nic dobrego to rozmawianie się porucznika z panią Gotartowską nie wróżyło.
Trwało tak długo, długo, aż raptem drzwi się z trzaskiem rozwarły, porucznik wybiegł czerwony, jak burak, chwycił pannę Urszulę, zawinął nią i przed panią Gotartowską postawił. I nim panna Urszula zdołała go skarcić, nim domowi zorjentować — huknął basem.
— Matuś, błogosław!
— Co waćpan, — co waćpan! — wylękła się panna Urszula.
— Pozwól — wmieszała się łagodnie pani Gotartowska — z serca rada ci jestem, lecz zapytać muszę córki...
— Cale zbyteczne! — Wziąłem parol i dałem parol...
— Waćpan, co waćpan! — trzepotały usteczka.
— Jakto ten... więc się waćpanna chcesz zapierać a talizman. a ten tu wiechelek, co mnie trzy kwartały męczył...
— Prawda, lecz waćpan, lecz z waćpanem po wojnie... była umowa...
— Otóż rozsądne słowo, — dziękuję ci za nie, Urszul-ko. Tak, poruczniku, — rada ci jestem i jeżeli to nieboże skłania się ku tobie — dziej się wola Nieba... Jeno, jeno czasy ciężkie, czasy ponure, żałobne czasy! — Trzeba z weselem poczekać!... Ufam, znam cię, że tak samo myślisz?... Bo nie przeszkadzać chcę, jeno, według waszej intencji rozstrzygnąć...
Porucznik spojrzał na pannę Urszulę tak smętnie, tak żałośnie, że dzieweczce krew uderzyła do głowy.
— Tak. mateńko — ozwała się rezolutnie — i my z panem porucznikiem tak samo... z weselem można poczekać... lecz ślub... to...’ to.’.* może być zaraz!
KONIEC.