Dyskusja indeksu:Old Surehand (May)

Treść strony nie jest dostępna w innych językach.
Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

Powtórzone strony[edytuj]

W indeksie są powtórzone 2 strony:

Trzeba by było je usunąć z pliku a potem przenumerować resztę stron. Electron  <Odpisz> 13:37, 15 maj 2019 (CEST)[odpowiedz]

TOM II[edytuj]

3. W kaktusowej pułapce.
— Ten wniosek to sofizmat, sir.
— Nie.
— Owszem! Mówiliście o dobroci, miłości i sprawiedliwości, a nie chcecie pomyśleć o wszechmądrości. Ja nie wiem, co się stało i nie chcę pytać o to, ale powiedzcie mi tylko jedno, mr. Surehandzie. Czy wy jesteście Bogiem?
— Nie.
— Ale uważacie się widocznie za niego.
— Jakto?
— Ponieważ ośmieliliście się z Bogiem prawować. To może być tylko między równymi sobie.
— Uff! — odezwał się z cicha. Słuszność mojej logiki przemawiała doń widocznie.
— Tak — mówiłem dalej — oskarżam was o pychę z tego powodu, że pociągnęliście Boga i jego rządy przed swój własny trybunał — wy, ta garść prochu — jego wszechmocnego stwórcę i pana nieba, ziemi i gwiazd! Zważcież tylko, co to jest: szaleństwo poczwarki, pociągającej z obłoków orła do odpowiedzialności przed swoją malutką jamkę! A porównanie to nie określa jeszcze dość trafnie odstępu między Bogiem a wami. Czy przed wami leżą otworem księgi wszechmocnego, że możecie krytykować jego postanowienia? Czyż nie leży to w jego mocy, żeby zamienił w dobrodziejstwo to, co wam dolega? Czyż nie może owych zdarzeń, wydających się nieszczęściem dla waszych krótkowzrocznych oczu, poprowadzić do kresu, który rzuci was w proch przed jego wszechmądrością? Czy dziecko, poczuwszy rózgę, może powiedzieć ojcu: Chodź tu i usprawiedliw się przede mną?
— Ja... ja nie zasłużyłem na tę rózgę — rzekł z ociąganiem się, jak człowiek, który byle co odpowiada.
— Nie zasłużyliście? Czy to wam o tem sądzić?
— Czy wam się zdaje, że jesteście jedynym człowiekiem, któremu stała się krzywda? Czyż tysiące i tysiące ludzi nie cierpiały.więcej od was. Czy sądzicie, że na przykład moje niebo pełne było tylko przyjemnych dźwięków? Przyszedłem na świat jako dziecko słabe i do szóstego roku jeszcze suwałem się po ziemi, nie mogąc stać ani chodzić. Czy na to zasłużyłem? Przypatrzcie się Old Shatterhandowi; czy poznać w nim teraz to dziecko? Czy nie jestem raczej żywym przykładem owej mądrości, z którą sprzeczaliście się? Ociemniałem trzy razy i trzy razy musiano mnie operować. Czy zasłużyłem na to? A kto, z wyjątkiem Winnetou, może się pochlubić tak bystremi oczyma, jak Old Shatterhand? Nie mruczałem i nie dąsałem się tak, jak wy, lecz śmiało powierzyłem się rządom Boga — a jak on to wszystko wspaniale poprowadził! Później, jako ubogi uczeń, jadłem całymi tygodniami tylko chleb ze solą, bo nie miałem nikogo, ktoby ml pomógł, a zbyt byłem dumny, ażeby żebrać. Musiałem się utrzymywać z lekcyi prywatnych, a kiedy drudzy koledzy, przepuszczali pieniądze ojców, razem ze swojrm zdrowiem, wychylałem się w zimie przez okno inoyn poddasza, ażeby dokończyć swojej lekcyi przy Awletlc księżyca, bo nie miałem pieniędzy na opał 1 światło. Czy na to zasłużyłem? A mimo to nie byłem nikomu winien ani feniga, i miałem tylko dwu wierzycieli: Iłoga i siebie. Boga, gdyż dał podstawę do rozwoju, a siebie, bo wymagałem od siebie surowo, by nie przepuścić ani godziny w życiu bez powiedzenia sobie, że wyzyskałem ją, jako byłem powinien i że mi ona przyniesie owoce. Bóg był dla mnie łaskaw, ale ja sam nie miałem nigdy takiego surowego władcy, jakim byłem sam dla siebie. A ileż razy potem, podczas moich podróży, wędrówek i wypraw myśliwskich, znajdowałem się w położeniach, w których mogłem także zapytać: Czy na to zasłużyłem? Ale wynik był zawsze taki dobry i szczęśliwy, że składałem ręce z wdzięczności i mówiłem: Nie, na to nie zasłużyłem!
Zrobiłem pauzę, a Old Surehand patrzył cicho przed siebie i nie rzekł ani słowa. Toteż zacząłem żywo mówić dalej:
h — Teraz będziecie się temu dziwili, że mówiłem z takim zapałem, ale ilekroć słyszę kogoś, mówiącego o tem, na co zasłużył lub nie zasłużył, lub mruczącego na swój los — tylekroć zmusza mnie cośj żeby temu co on o sobie myśli, przeciwstawić to, co sądzę o sobie. Wobec Boga nie mam ani praw ani zasług, tylko obowiązki, i muszę mu codziennie dziękować za to, że mnie stworzył, ażeby w tem.ziemskiem życiu, przygotować mnie do wyższego.
— Żebym i ja to potrafił! — westchnął. — Przebiliście się i jesteście mocni — mnie natomiast pędzi los z miejsca na miejsce, Więc i wewnątrz utraciłem kotwicę i ojczyznę a wraz z niemi i spokój.
— Znajdziecie ten spokój tam, gdzie jedynie można go znaleźć. Niech go wam wskaże ojciec Kościoła Augustyn z Tagasty, który powiada: Serce człowiecze nie zazna spokoju, aż „spocznie w Bogu.“ Lecz i o spokoju na ziemi, mówi pięknie jedna z naszych pieśni nabożnych:
„Kto się w opiekę podda Panu swemu 1 eałem sercem szczerze ufa Jeniu, Śmiele rzec może: mam obrońcę Boga Nie przyjdzie na mnie żadna straszna trwoga“.
Spokoju, którego szukacie, nie znajdziecie nigdzie prócz w Bogu i świętej religii. A jeśli przedtem Old Wabble powiedział w grzesznem zuchwalstwie, że niepotrzebuje ich nawet w godzinę śmierci, to spodziewam się, że nie będziecie go uważali za wzór, lecz za przykład odstraszający.
— Nie bójde się, mr. Shatterhandzie. Nie zaprzeczam istnieniu Boga ani nie bluźnię, lecz utraciłem go i wysilam się, by go odnaleźć.
— On wyjdzie naprzeciwko was i pozwoli się odnaleźć.
— Spodziewam się tego całem sercem, ale teraz pozwólcie mi odbiedz od tego tematu, bo byłoby to dla mnie za wiele naraz! Postąpiliście. przedtem ze mną surowo, przypominając mi moją nicość — ale jestem wam za to wdzięczny. Tak mi jest, jak gdybym powinien ucałować wam ręce z wdzięcznością. Od kwadransa budzi się coś w mojem sercu, coś, jakby zapowiedź, że nadzieja moja się spełni. Zapaliliście światło, klóre widzę wprawdzie w wielkiem oddaleniu — ale nie ruszajcie go teraz, żeby nie zgasło. Mam ufność, że będzie się do mnie coraz bardziej zbliżało.
Te słowa mnie uszczęśliwiły. Czyżbym rzeczywiście miał dojść tej radości, żebym duszę jego moją wskazówką nawrócił? 1 jeszcze taką duszę, jak Old Surehanda! Jakieś nadzwyczajne i smutne warunki musiały go pozbawić wiary. Trzymał je w tajemnicy i nie mówił o nich. Milczenie to nie było brakiem zaufania do mnie; nie chciał tylko dotykać ran, które w nim prawdopodobnie dotąd krwawiły. Gdyby był mówił! Mogłem, nie wiedząc wprawdzie ’o tem, ulżyć jego sercu i wprowadzić go na ślad, którego szukał oddawna, i nie mógł znaleźć.
Jazda odbywała się tak spokojnie i bez przeszkody, że niema o niej nic do powiedzenia. Nad ranem zatrzymaliśmy się, ażeby dać koniom wypocząć, a późno przed południem, natknęliśmy się na pierwszy palik i na trop Winnetou i jego Apaczów. O kilometr od tego miejsca, tkwił drugi palik, a idąc za nimi, dotarliśmy wkrótce do celu.
Cel ten, zwany, jak wspomniano, przez Apaczów Gutesnonlinkhai a przez Komanczów Suks-ma-lestawi, co znaczy Sto Drzew — leżał na skraju pustyni a wyglądał tak:
Granica pomiędzy Lianem a położoną na zachód zieloną równiną nie biegła prosto. Miejscami była ona bardzo wyraźna, ale przeważnie trudno ją było rozpoznać; tworzyła bądź to wklęsłości, bądź wypukłości, czasem małe a czasem wielkich rozmiarów. W takiej wklęsłości znajdowało się Sto Drzew. Miała ona kształt podkowy, której dość wysoka krawędź, opadała zboczem ku środkowi. W tyle wypływała woda, zbierająca się najpierw w łożysku o dwudziestu metrach szerokości, a potem odpływała na wschód i wsiąkała w piasekDzięki wilgoci znajdowała się tu soczysta trawa, która bardzo przydała się naszym koniom. Kształt podkowy odbijał dlatego od otoczenia, że wspomniane zbocze porosłe było gęsto zaroślami, z których sterczały w górę cienkie drzewa. One to dostarczyły materyału na paliki, zapomocą których starał się Sziba Bigh — wprawdzie napróżno — wytyczyć Komanczom drogę do oazy. Widać było wyraźniej gdzie wycinał tyki, a dokoła leżało pełno rozsypanych gałęzi, pociętych nożami jego wojowników.
Koło źródła zsiedliśmy z koni, napiliśmy się wody a potem napoiliśmy konie. Piły pożądliwie a potem porozchodziły się, żeby się napaść. Następnie pokładliśmy się nad wodą, ja zaś wysłałem dla ostrożności na wzorze Apacza, który miał czuwać, żeby nas Wupa. Umugi nie zaskoczył.
Chcieliśmy tu tylko kilka godzin wypocząć; dłużej nie mogliśmy zabawić. Po upływie tego czasu napoiliśmy znowu konie, poczem dosiedliśmy ich, aby pojechać tam, gdzie mieliśmy przenocować.
Miejsce to leżało mniej więcej o dwie mile angielskie na północ od Stu Drzew i tworzyło na równinie zagłębienie, podobne do Piaskowej Doliny, w której wzięliśmy do niewoli Sziba Bigha i jego ludzi.
Na tem miejscu nie było nic, tylko piasek i piasek — ani jednego źdźbła trawy — więc Komanczom nie mogło przyjść na myśl, żeby tu mógł kto spędzić całą noc, albo i dłużej. Oprócz tego było to zagłębienie doskonałą kryjówką, bo kto nie zbliżył się całkiem do brzegu, nie mógł nas tam absolutnie zobaczyć. Nie było zaś żadnego powodu, który mógłby skłonić któregoś z Komanczów do przyjścia tutaj. Przybywszy do tego wgłębienia, spętaliśmy konie i położyliśmy się na głębokim, miękkim piasku. Oczywiście, że postawiliśmy na straży człowieka, który położył się na górze i wypatrywał nadejścia Wupa Umugi i jego oddziału.
Wedle tego, co dowiedziałem się od Sziba Bihga,.
należało się spodziewać nadejścia dzisiaj wieczorem. Życzyłem sobie bardzo, żeby nie przybyli później, gdyż pobytu w smutnem bezwodnem miejscu nie można było nazwać przyjemnem. Szczęściem spełniło się to życzenie rychlej, aniżeli sądziłem, gdyż słońce było jeszcze daleko od horyzontu, kiedy postawiony na górze strażnik zawołałf»s
— Uff! Naini peinyil... Komancze idą!
Wziąłem dalekowidz i wyszedłem na górę z Old
Surehandem. Pomimo tak wielkiej odległości, że nas nie można było zobaczyć, przypatrywaliśmy się, leżąc a nie stojąc. Nadchodzili — i to w sposób, dowodzący, że czuli się całkiem pewni siebie. Oto nie jechali używanym przez nich szczególnie na wojnie sposobem, czyli t. zw. gęsiego, lecz w kilku oddziałach, obok siebie i za sobą, jak się komu podobało.
— Oni są pewni, że droga wolna i że żadnej wrogiej istoty niema przed nimi. Nawet nie wysłali nikogo na zwiady — rzekł Old Surehand. — To właściwie wielka nieostrożność z ich strony.
— Ja też tak sądzę — odpowiedziałem. — Ja na miejscu Wupa Umugi byłbym wysłał ludzi na zwiady, celem przeszukania Stu Drzew i ich otoczenia.
— Dobrze, że tego nie uczynił, bo ci wywiadowcy odkryliby prawdopodobnie trop nasz, który tu wiedzie.
I — Oczywiście. Żdałem się na jego*! beztroskę, bo nie bylibyśmy prosto tu przyjechali.
— Stąd niepodobna zobaczyć, czy tak jest rzeczywiście, ale prawdopodobnie idą prosto ku Stu Drzewom. Nie musieliby zbaczać za daleko na północ, ażeby nas tutaj znaleźć.
— Tego nie uczynią napewno. w — i Ale to przecież być może.
— Trudno!
— Czy sądzicie, że mogą jeszcze widzieć ślady Sziba Bigha i. idą nimi?
w~ Nie. Teraz widzą już prawdopodobnie zarośla przed sobą na widnokręgu? Gdyby nawet tak nie było, mogą się zdać na konie, które mają już w nożdrzach “woń wilgotci Stu Drzew i dają się nią prowadzić.
Czerwoni jeźdźcy mieli dla nas pozornie rozmiary małych psów, biegnących prosto na wschód, i malejących z kążdą chwilą. W końcu zniknęli nam z oczu w tym kierunku.
Teraz było dla nas istotnie ważnem pytanie, czy znajdą nasze ślady. Właściwie powinni je byli zobaczyć, i chodziło tylko o to, czy będą na nie zważali. W takim razie spodziewałem się, że wezmą je za ślady Sziba Bigha i dlatego to właśnie zamieniliśmy nasze buty na mokasyny.
Gdyby nabrali podejrzenia, musieliby jechać wprost do nas. Patrzyliśmy więc z wielkiem zaciekawieniem ku południowi, skąd w takim razie musieliby byli nadejść. Upłynęła godzina i więcej, ale nikogo nie było widać, kiedy zaś słońce zaszło i nastąpił krótki zmrok, zniknęły wszelkie powody obawy. Opuściliśmy wysoki br2feg i wróciliśmy na dół do naszych ludzi. Tam przyjął nas Old Wabble następującemi słowy:
— A więc są. Właściwie należałoby sobie zrobić żart, napaść na nich niespodzianie w nocy i wystrzelać do nogi.
— I dla was to jest żartem? — spytałem.
— Czemu nie? Czy pokonacie nieprzyjaciół uważacie za coś smutnego?
— Nie, ale niemniej nie uważam za żart zabicie stu pięćdziesięciu ludzi. Znacie moje zapatrywania pod tym względem. Pozwolimy im tak, jak to się ułożyło pójść teraz spokojnie dalej a potem ich zamkniemy. W ten sposób będą nasi bez rozlewu krwi.
— Pójść dalej, tak! Jeśli jednak jutro rano tego nie uczynią i zabawią przez cały dzień? Skąd weźmiemy wodę dla nas i dla koni?
— Nie zabawią, bądźcie o to spokojni. Ani im przez myśl nie przejdzie tracić tutaj cały dzień. A gdyby im nawet taka strata czasu była obojętną, io przecież musieliby jutro opuścić Sto Drzew, ażeby ustąpić miejsca wojsku.
— Ale czy ono nadejdzie?
— O tem dowiemy się wkrótce.
— Od kogo?
— Od Komanczów.
— Czy chcecie ich podsłucać?
— Tak.
— To wspaniałe. Idę także.
— Nie potrzeba.
— Chociaż nie potrzeba, idę także.
— W takiem położeniu, jak nasze, czyni się tylko to, co potrzebne, a reszty należy zaniechać. W przeciwnym razie naraża się człowiek na niebezpieczeństwa, których może uniknąć.
— Czy w tem niema niebezpieczeństwa, że idziecie na podsłuchy?
— W pewnych warunkach, rzeczywiście.
— A czy nie byłoby wskazane, żebyście wzięli ze’ sobą kogoś, ktoby wam pomógł?
— Pomógł? Hm! Wy chcielibyście mi pomódz?
— Yes.
— Dziękuję! Wolę zdać się na siebie, niżeli na was, mr. Cutterze.
— A więc idziecie naprawdę sam?
— Nie. Mr. Surehand będzie mi towarzyszył.
— A dlaczegóż, nie ja?
— Bo ja tak chcę. Niechaj sprawa będzie na tenr zakończona.
— A więc macie do niego więcej zaufania, niż do mnie?
— To obojętne; zabieram go ze sobą, a wy tu zostaniecie.
Widziałem, że miał na ustach jąkąś gniewną odpowiedź, lecz pohamował się i zmilczał. On *ze swoją nierozwagą byłby chyba ostatnim z tych, których wziąłbym ze sobą do Komanczów.
W przypuszczeniu, że nazajutrz wyruszą wczesnym rankiem można było przewidzieć, że dzisiaj wcześniej spać pójdą. Chcąc ich zatem podsłuchać i rzeczywiście dowiedzieć się czegoś, nie mogłem zwlekać. Toteż po nastaniu zupełnej ciemności nie czekałem już dłużej, niż godzinę i wyruszyłem z Old Surehandem. Później po zejściu księżyca byłoby trudniej ukryć się, aniżeli teraz.
Jako drogi użyliśmy własnego tropu, ażeby się dostać do Stu Drzew. Najpiew udaliśmy się na grzbiet podkowy, ażeby zbadać, czy tam są straże. Przeszukanie całego półkola trwało dość długo, ale nie znaleźliśmy na niem Komanczów. Wupa Umugi nie postawił tu nikogo na straży; musiał się czuć bardzo pewnym.
W dole nad^ wodą płonęło kilka ognisk podsycanych rozrzuconymi dokoła, umyślnie naciętymi, konarami i gałęźmi. Nad źródłem siedział wódz, widocznie z najwybitniejszymi wojownikami, a reszta rozłożyła się po obu brzegach strumyka tak daleko, że nie mogliśmy wzrokiem końca dosięgnąć. Koni nie widzieliśmy także, bo było na to jeszcze zbyt ciemno. Czy tam na dole ku Llanu stały posterunki, to usuwało się z przed naszych’oczu, ale mogło nam być obojętnem, gdyż nie mieliśmy iść w tę stronę.
Zadaniem naszem było dojść ^“ak najbliżej wodza, ażeby go w danym razie podsłuchać. Wleźliśmy zatem w krzaki i zaczęliśmy się, ja przodem a Old Surehand za mną, zsuwać po zboczu. Nie było to takie łatwe, gdyż każdej chwili mógł się nam z pod nóg wysunąć kawałek bardzo rozluźnionego gruntu i zdradzić nas szmerem staczania się na dół. Indyanie zachowywali się tak cicho, że szmer taki musieliby bezwarunkowo usłyszeć. Za każdym krzakiem dotykałem nogą ziemi na próbę, celem zbadania tego miejsca. Szło to więc bardzo powoli tak, że na schodzenie upłynęła pewnie godzina. Nareszcie położyliśmy się w gęstym krzaku, rosnącym tak blizko źródła, że mogliśmy dosłyszeć rozłożonych nad niem czerwonych, gdyby tylko mówili.
Lecz oni nie rozmawiali. Siedzieli niemi i nieruchomi obok siebie, wpatrując się w blask małego ogniska, nad którem, jak nam woń wskazywała, pieczono mięso. Zaczekaliśmy kwadrans, potem drugi — lecz wszystko było cicho jak dotąd. Gdyby jeden z Indyan nie podnosił chwilami ręki, ażeby dorzucić gałąź do ogniska, można było sądzić, że się ma do czynienia z figurami bez życia. Old Surehand potrącił mnie już, dając mi tak odczuć pytanie, czy nie byłoby lepiej wrócić, kiedy naraz zabrzmiał za obozem głośny okrzyk, po którym nastąpiło kilka innych. A więc po tamtej stronie stały jednak straże i zauważyły teraz coś niezwykłego. Wupa Umugi zerwał się, a sąsiedzi jego uczynili to samo. Zgiełk wzmagał się z każdą chwilą, a okrzyki odzywały się to tu, to tam. Brzmiało to zupełnie tak, jak gdyby kogoś ścigano i chciano schwytać. Zdjął mnie niepokój, którego mimowoli nie mogłem się pozbyć.
Co to być może? — spytał cicho Old Surehand.
To tuk, jakby kogoś pędzono tam i ówdzie — odpowlodzliikim również szeptem.
luk, kogoA tum chcą złapać; ja się nie mylę, mIymi; dobrzy. Ale kio mógłby to być? Czyżby...?
Nlo dokończył pylunlu.
Co chcieliście powiedzieć? — zapytałem.
Nic, sirt To byłoby zbyt szalone z jego strony.
— Z czyjej?
Z... ale nie, to niemożliwe!
No któż to?
— Old Wabble.
— Do Dyabła! wam to przyszło na myśl?
Tego można się po nim spodziewać.
Tak, on poprostu zawziął się na podchodzenie, ii że przedtem pragnął tak bardzo... ale słuchajcieno!
Wtej chwili zabrzmiał po lewej ręce za obozem okrzyk:
— Sus-taka — człowiek!
Zaraz potem doszedł nas z prawej strony zarośli drugi okrzyk:
— Sus-kawa — koń!
Potem ucichło, lecz zauważyliśmy więcej uszyma, aniżeli oczyma — jakiś ruch, zbliżający się ku nam. Z lewej i z prawej strony prowadzono kogoś czy coś, Kto to mógł być?
Nie długo czekaliśmy na dowiedzenie się o tem. Obawy nasze ziściły się ku naszemu przerażeniu. Kilku Komanczów prowadziło Old Wabble’a, rozbrojonego i mocno skrępowanego rzemieniami. W kilka chwil potem sprowadzono także jego konia. Udał się więc za nami i to na koniu. Co za nonsens! z, e można się było po nim spodziewać takich aktów samowoli, o tem wiedziałem z doświadczenia, ale żeby mu wpadło do głowy skradać się konno — takiej głupoty u niego nie przypuszczałem.
Tem błazeństwem wprowadził nas nietylko w wielki kłopot, lecz naraził nas najwyraźniej na niebezpieczeństwo. Komancze musieli przecież powiedzieć sobie, że sam tutaj być nie może i że musi mieć ze sobą towarzyszy. Troska o samych siebie wymagała właściwie, żebyśmy się natychmiast oddalili, ale czy mogliśmy to uczynić — czy nam to było wolno? Czy nie powinniśmy byli raczej zostać, by się dowiedzieć, co się stanie? Stary był, pomimo wielkiej nierozwagi, bardzo szczwany i mógł znaleźć jakąś wymówkę, która odwróciłaby podejrzenie czerwonych.
— Uff, Old Wabble! — zawołał Wupa Umugi na widok starca. — Gdzie pochwyciliście go?
Czerwony, do którego zwrócił się z tem zapytaniem, odpowiedział:
— Leżał w trawie na brzuchu i skradał się jak kujot, wychodzący na łup. Nasze konie zaczęły się niepokoić, bo zwietrzyły jego konia, którego przywiązał poza naszemi strażami.
— Czy się bronił?
— Pshaw! Uciekał, a my ścigaliśmy go, jak psa parszywego, na wszystkie strony, a kiedy pochwyciliśmy go potem, nie poważył się bronić.
— Czy widzieliście jeszcze jakich białych?
— Nie.
To idźcie i szukajcie ich śladów. Ta stara blada twarz nie może tutaj być sam jeden na skraju Liana I Irtllli uda.
Wojownik odszedł, ażeby zacząć szukać wedle tej włlui/ówki, a wódz usiadł ze swoimi ludźmi tak społui|nip, juk gdyby nic nie zaszło. Patrzył groźnym wzro-. M»>in nn Old Wabble’a, stojącego przed nim i trzymanego pi/cz dwu czerwonych — potem wydobył nóż, whil n<» przed sobą w ziemię i rzekł do niego:
I u wbity nóż przesłuchania. Może on ciebie f>tt’l<luli zostawić cię przy życiu. Masz to w twoim
łtui |i “t|odpowiesz prawdę, to możesz siebie ocalić.
Wmok „króla cowboyów„ pomknął ku zaroślom; mmi ii mii lecz, na szczęście, nie długo. Gdyby był i““l ty hi względem nic zapanował nad sobą, byłby Hits j u Iwo hh*h|I zdradzić.
(hl/iu innu/, towarzyszy? zapytał wódz. N|u niani żadnych odparł stary. JmIdI mini f Tflli,
lo kłamstwo I Nl«l To prawda I 1’imzukaniy ich I znajdziemy. Nip /najdziecie nikogo.
Jf4li sic; pokaże, że kłamiesz, będziesz winnym ilij/kltij śmierci, jaką poniesiecie.
No, to każ szukać; nie mam nic przeciwko
temu,
Więc powiedz ml, co tu masz do czynienia na I lam i listacado? Czy może zechcesz użyć wymówki, przybyłeś tu na polowanie?
Nie. Old Wabble nie taki głupi — ale mimo to
lulałbym to powiedzieć, bo tak jest rzeczywiście.
Ni co mógłbyś tutaj polować? Tu przecież IIUJIIIH zwierzyny.
jest — i to sporo.
Jakiego rodzaju? — rozespał się Wupa Umugi wzgardliwie.
Muy. Oki Surehand I. 22
— Czerwona zwierzyna.
— Uff!
— Tak, czerwona zwierzyna, Indyanie. Przybyłem tutaj, żeby na was polować.
To było śmiałe. Prawdopodobnie zdawał się na nas. Był, jak się zdaje, pewien, że siedzimy gdzieś blizko i słyszymy jego słowa. Przypuszczał też najprawdopodobniej, że nie zostawimy go w obecnem nieszczęśliwem położeniu. Łatwo jednak było przewidzieć, że mylił się pod tym względem. Skoro tak — mówiąc dosłownie — „wjechał“, musiał się teraz sam troszczyć o to, co się z nim stanie. My mieliśmy przedewszystkiem troskę o siebie i staranie się o to, żeby nas także nie pochwycono. Nie wolno nam było narażać życia dla jego uwolnienia i wystawiać na szwank całego pięknego planu tak lekkomyślnie, jak on to właśnie uczynił.
Śmiała odpowiedź starca wprawiła wodza w zdumienie. Ściągnął ponuro brwi i rzekł głosem groźnym:
— Niechaj Old Wabble unika wzbudzenia mojego gniewu.
— Naco ta groźba? Wszak powiedziałeś, że mam mówić prawdę!
— Takcie ty jej nie mówisz!
— Udowodnij to!
— Psie, jak możesz, jako nasz jeniec, żądać ode mnie dowodów? Twoja własna mowa jest przeciwko tobie. Powiadasz, że przybyłeś, ażeby na nas polować. Czy jeden człowiek może polować na stu pięćdziesięciu wojowników?
— Nie.
— A jednak twierdzisz, że sam tu jesteś.
— Tak jest naprawdę. Jestem tutaj tylko na zwiadach; reszta potem nadciągnie. Przestrzegam was! Jeśli mi cokolwiek złego zrobicie, pomszczą mnie krwawo.
— Pshaw! Cóż to za ludzie, którymi ośmielasz się nam grozić? — Nie powinienbym właściwie mówić o tem, bo ulu mado o tem pojęcia, że następują wam na pięty, hIm bawi mnie to, że już teraz otworzę wam oczy, co Mli będzie błędem z mojej strony, bo ujść im nie moftoclt,
Ułożył swoją starą pofałdowaną twarz w minę tryumfu i mówił dalej:
Czy znasz wodza Nale Masiuwa?
— Oczywiście, że znam go,
— On ośmielił się zaatakować białych jeźdźców I został pobity.
— Uff! — odparł Wupa Umugi.
— Potem był o tyle nieostrożny, że wysłał do was posłańców. Wojsko znalazło trop ich i poszło zu nim.
— Uff!
— Ślady zawiodły żołnierzy nad Błękitną Wodę, gdzie był wasz obóz. Opuściliśmy go już, ale oni poszli za wami, a mnie wysłali na zwiady, gdzie go dziś rozbijecie. Złapaliście mnie wprawdzie, lecz będziecie musieli mnie wydać, bo oni idą za mną i wygubią was do ostatniego.
— Dzięki Bogu! — zawołałem w duszy, gdyż to była najlepsza i jedyna wymówka. Tylko w ten sposób można było odwrócić od nas ich podejrzenie i wywołać w nich wiarę, że przybył rzeczywiście sam jeden.
Był to rzeczywiście szczwany, stary lis, co jednak bynajmniej nie ułagodziło gniewu, jaki wybuchnął we mnie przeciw niemu. Wupa Umugi machnął lekceważąco ręką i powiedział:
— Niech Old Wabble nie tryumfuje zanadto i zawcześnie. Nazywają go ludzie zabijaczem Indyan, i jeszcze nigdy czerwony wojownik nie zaznał łaski od jego kuli lub noża. Cieszymy się bardzo, że złowiliśmy go i nie wypuścimy go na wolność. Zginie on, przywiązany do pala i największemi, najwyszukańszemi mękami zapłaci za wszystkie popełnione morderstwa.
— Tak teraz mówisz, ale stanie się całkiem inaczej — odparł Cutter z wyższością.
— Psie! Nie bądź taki zuchwały! — huknął nań wódz — Czy sądzisz rzeczywiście, że mówisz nam coś nowego? Wiemy o tem już dawno, że biali żołnierze walczyli z Nale Masiuwem. Zwyciężyli, lecz tylko na krótki czas, gdyż wódz posłał do domu po stu nowych wojowników.
— Ach — zawołał Old Wabble, udając rozczarowanie.
— Tak — 4 mówił wódz dalej, tryumfując z kolei. — Tak samo dobrze wiemy też, że te białe psy dążą za nami. My sami chcieliśmy tego, gdyż wywabiliśmy ich za sobą, żeby ich zgubić.
— Otwierasz szeroko gębę i mówisz tak tylko, ażeby mnie przestraszyć, ale ci się to nie uda.
— Milcz! To wszystko prawda, co mówię. Chcecie nas zniszczyć — ale sami wyginiecie do ostatniego!
— Pshaw!
— Milcz! Powiadam ci, że zastawiliśmy na was pułapkę, z której niema ucieczki.
— Tak, może, gdybyśmy byli tacy głupi i wleźli w nią.
— Ty już wlazłeś i już w niej siedzisz.
— Tem ostrożniejsi i uważniejsi4będą żołnierze.
— Oni też wpadną, bo nie mogą inaczej.
*-Oho!
Ten lekcwważący okrzyk rozgniewał wodza jeszcze bardziej. Huknął też na starego:
Tr Jeśli powiesz jeszcze jedno takie słowo, każę ci gębę zatkać. Przybyliśmy z nad Błękitnej Wody tutaj tylko na to, ażeby żołnierze jechali za nami. Ten obóz opuścimy także i zaprowadzimy ich na pustynię, gdzie będą musieli nędznie wyginąć.
— Wyginą? Oni będą walczyli i zwyciężą was.
— Do żadnej walki nie dojdzie. Zwabimy ich daleko na piaski, gdzie niema wody. Tam wyginą z pragnienia i broń na nic im się nie przyda.
— Nie dadzą się wam wywieść w pole.
— Uczynią to, wiem na pewno. Czy ci się zdaje, że nie mamy uszu ani oczu? Obozują tej nocy tylko (i kilku godzin jazdy konnej za nami i zjawią się tu wkrótce po świcie. Nas już nie będzie, więc pójdą (lttleza nami. Za nimi idzie Nale Masiuw ze stu pięćdziesięciu wojownikami. W ten sposób dostaną się pomiędzy nas, między głód, pragnienie i nasze strzelby, tak, że nędznie wyginą.
Thunder-storm! — zawołał Old Wabble takim głosem, jak gdyby się przestraszył.
— A widzisz, teraź cię Strach oblatuje! — śmiał lię wódz z zajadłością. — Musisz przyznać, że jesteście zgubieni. Ale ja mam jeszcze o czemś innem z tobą pomówić. Gdzie są blade twarze, które znajdowały się z tobą nad Błękitną Wodą?
— Blade twarze? Kogo masz na myśli?
— Old Shatterhanda.
— Aha, jego!
— Tak — jego i Old Surehanda, któregoście nam wydarli, i tamtych resztę.
— Nie wiem tego, gdzie oni.
— Nie kłam!
— Nie kłamię. Skąd ja mam wiedzieć, gdźie oni?
— Przecież byli przy tobie!
— Tak, przez ten jeden dzień; potem rozdzieliliśmy się.
— W to nie uwierzę. Chcesz przede mną zataić, że znajdują się przy żołnierzach.
— Przy żołnierzach? Ani im się śni. Old Shatterhand nie stowarzyszałby się z takimi ludźmi, i nie pozbawiałby się samoistności. A może sądzisz, że zniżyłby się do tego, by grać rolę ich szpiega?
— Old Shatterhand jest dumny — przyznał Wupa Umugi.
— Nietylko to. On jest przyjacielem zarówno białych, jak i czerwonych. Czy mieszałby się do sporu wybuchłego między nimi?
— Uff! To brzmi prawdziwie.
— A czy nie zawarł z Wami pokoju nad Błękitną Wodą?
— I to słuszne. Ale gdzie on teraz?
— Pojechał w dół rzeki Pecos, ażeby w mieszkaniach Meskalerów spotkać się z Winnetou.
— Czy sam pojechał?
— Nie — tamci wszyscy mu towarzyszyli.
— A ty czemuż nie?
— Bo chciałem dostać się do żołnierzy, u których teraz jestem skutem.
— Czyżbyś rzeczywiście sam jechał? W to nie uwierzę. Twoje ostatnie słowa budzą na nowo mojapodejrzenia. Old Shatterhand jest z wami.
— Nie.
— Jestem tego pewien.
— Uważałem Wupę Umugi za rozumniejszego, aniżeli okazuje się teraz. Czyż on nie widzi, że tą nieufnością bardzo źle świadczy o sobie?
— Nie.
— To żal mi bardzo. Czy Old Shatterhand nie wart na wyprawie wojennej więcej, aniżeli stu wojowników? A czy Old Surehand nie dorównywa mu pod tym względem? Czy, gdyby tacy sławni ludzie znajdowali się z nami, nie powiedziałbym ci tego, ażeby ci strachu napędzić, i odwieść od zrobienia mi czegoś złego?
— Uff! — poświadczył wódz.
— Byłoby to dla mnie wielką korzyścią, gdybym mógł zagrtfzić ci temi dwiema blademi twarzami. Jeśli tego nie czynię, powinienbyś poznać, że ich z nami niema.
— Uff! — zabrzmiało ponowne potwierdzenie.
— A zatem, gdybym chciał wymyślić kłamstwo, wolałbym powiedzieć, że ci dwaj przyjdą mnie ocalić, aniżeli temu zaprzeczać. Jeśli Wupa Umugi tego nie pojmuje, to źle z jego rozumem.
— Co cię mój rozum obchodzi, psie! Wiem już, co mam sobie myśleć, i teraz zależy wszystko od tego, czy wojownicy, wysłani na przeszukanie okolicy, znajdą twoich towarzyszy czy nie. Ale ty w każdym razie jesteś
/gubiony. Nie myśl, że zabijemy cię zaraz! Tak łatwo nie pójdzie zabijaczowi Indyan. Zabierzemy cię ze sobą, bo cały nasz lud musi widzieć śmierć twoją i radować się twojemi męczarniami. Będziesz z nami, ażebyś przekonał się na własne oczy, że bladzi żołnierze zginą marnie na pustyni. No, cóż tam?
Z pytaniem tem zwrócił się do czerwonego, który właśnie nadjechał, zeskoczył z konia i odpowiedział:
— Okrążyliśmy całą okolicę i przeszukaliśmy ją dokładnie, ale nie znaleźliśmy nikogo. Ta blada twarz ośmieliła się zatem sama zbliżyć tak do nas.
— On tę śmiałość życiem przypłaci. Zwiążcie mu także nogi i skrępujcie go tak ciasno, żeby się nie mógł poruszać. Pięciu wojowników będzie go strzegło i odpowiadało głowami. Niechaj także straże obsadzą brzeg ten za nami, ażebyśmy się nie dopuścili żadnej nieostrożności.
Tę nieostrożność popełnił już właśnie i ułatwił nam tem potajemne zbliżenie się do obozu. Teraz należało oddalić się czemprędzej i nie czekać, aż straże ustawią się tu na górze, bo mogłyby nas zobaczyć. Wyleźliśmy więc czemprędzej, lecz jak można było najciszej, po zboczu na górę, przyczem jednak nie mogliśmy stracić tyle czasu, co przy złażeniu na dół.
Dostawszy się na górę, podążyliśmy najpierw szybkim krokiem tak daleko, że niepodobna było dojrzeć nas ani dosłyszeć, poczem mogliśmy już zwolnić kroku.
— A teraz, co wy na to, sir? zapytał mnie Old Surehand.
— To fatalne, to nawet gorzej niż fatalne — odpowiedziałem.
— Szkaradnego figla spłatał nam znowu ten stary.
— Szczęściem, gorszego dla siebie, niż dla nas.
— Tak. Skoro nieszczęście już się zdarzyło, zachował się niezgorzej.
— Szkoda go, wierutna szkoda! To wcale dzielny człowiek i gdyby nie miał zwyczaju postępować z taką bezmyślną samodzielnością, mógłby się bardzo przydać.
Tak jednak trzeba mieć się z nim więcej na baczności, aniżeli z greenhornem. To człowiek, któremu najlepiej samemu, bo dla każdego towarzystwa, do którego się przyłączy, musi się stać niebezpiecznym.
— On dufny zapewne w naszą pomoc.
— Oczywiście! Powinniśmy go wydobyć.
— Czy to się uda?
— Tak. Nie wolno nam go opuścić.
— Więc chcecie go uwolnić jeszcze tej nocy?
— Nie, to niemożliwe.
— Hm! Sądzę, że to dla was nie będzie zbyt trudne.
— Dziękuję za to zaufanie. Mówiąc o niemożliwości, nie miałem na myśli samego uwolnienia. Dlaczego nie mielibyśmy jeszcze tej nocy uwolnić go, gdybyśmy chcieli? Wy i ja! Zdaje mi się, że dokonywaliśmy nieraz już lepszych rzeczy. Trzebaby wprawdzie zaryzykować życie, jestem jednak pewien, że udałoby się doskonale. Ale czerwoni dowiedzieliby się, że jesteśmy tutaj, a tego im nie wolno. Mieliżbyśmy całe to dobrze i pięknie obmyślane przedsięwzięcie narażać na wątpliwy wynik przez człowieka, który je sam ustawicznie naraża na niebezpieczeństwo, popełniając coraz nowe głupstwa?
— Nie.
— Na razie jego życiu nic nie grozi; słyszeliśmy to sami. Nie śpi on wprawdzie na różach, ale musi to przyssać sam sobie i uważać za zasłużoną karę. Niechaj go czerwoni zabiorą ze sobą; my tego zmienić nie możemy. Później, kiedy wpadną w pułapkę, będą musieli go wydać.
— Jeśli nie zechcą uważać go za zakładnika.
— Pshaw! Na to nie zgodzimy się oczywiście.
— Nie mogę absolutnie pojąć, jak może człowiek i to w jego wieku popełniać takie sprawki. Wszak miał dość doświadczenia.
— Ono się go nie czepia, ponieważ on nie może poprostu podporządkować się pod coś.
Idzie za nami\ skrada się i jeszcze w dodatku konno. Tego nie można nazwać inaczej, tylko waryaclwem. Czy nie tak sądzicie, sir?
— Tak, ale jak w każdem nieszczęściu, zwykle bywa i szczęście. Tak było i tu. Dobrze bowiem, że miał konia ze sobą.
— Czemu?
— Bo Komancze szukaliby go pewnie i nie spoczęliby, dopóki nie wiedzieliby, jak rzeczy stoją.
— Aha! I byliby nas znaleźli.
— Na pewno. O ile trudno mi pojąć, żeby ktoś wpadł na waryacką myśl skradania się na koniu, o tyle cieszę się, że tak się stało. Wódz jest uspokojony i nie każe szukać dalej.
Hm! Miejmy nadzieję.
HU Jestem tego pewien. Żeby nawet jego podejrzenia wróciły, nie będzie miał czasu na długie poszukiwania. Słyszeliśmy przecież, że konnica nadejdzie wcześnie, a on tu już być nie może.
— To prawda. Na szczęście możemy sobie powiedzieć, że przynajmniej my dwaj osiągnęliśmy nasz cel. Z początku zdawało się, że nic nie usłyszymy i dopiero ukazanie się Wabble’a otworzyło usta wodzowi. A więc Cutterowi zawdzięczamy, że zdołaliśmy się czegoś dowiedzieć. Moglibyśmy uważać to za okoliczność łagodzącą, gdybyśmy mieli zamiar mu przeJbaczyć.
— Dziękuję! Przebaczyłem mu już nie raz, a teraz koniec. Tu niema okoliczności łagodzących. Tam, gdzie idzie o życie i wolność, byłoby prostem samobójstwem nie unikać takich niebezpieczeństw. Jedyną zaś ochroną w tym wypadku jest zapobieżenie powtarzania się takich sprawek.
— Ale w jaki sposób?
— W ten, że rozstaniemy się ze starym Wabblem. Wyrzekam się jego towarzystwa. Skoro odzyska wolność, niechaj sobie jedzie, gdzie mu się podoba. Cieszyłem się wprawdzie z początku jego znajomością, ale zaprawił mi tę uciechę żółcią. Teraz przestało jur być doprawdy przyjemnością mieć go przy sobie i patrzyć na jego głupstwa. Wolałbym najbardziej niedoświadczonego nowicyusza. Żółtodziób, greenhorn, słucha doświadczonego westmana w przekonaniu o swojem niedoświadczeniu, tu jednak mamy do czynienia z człowiekiem, dumnym z tego, że kiedyś nazywał się „królem cowboyów“. W dumie swej uważa on za rzecz niegodną siebie poddać się woli drugiego. Dobry cowboy może być dobrym pasterzem, jeźdźcem a nawet strzelcem, ale na tęgiego westmana potrzeba więcej, o wiele więcej.
Wpadłem w zapał i byłbym jeszcze dalej rezonował, gdybyśmy byli teraz nie dojechali do naszego obozu.
Gdy Apacze dowiedzieli się, że Old Wabble’a pochwycono, rzekł najstarszy z nich, który też miał przemawiać za drugich:
— Stara blada twarz odjechała, nie zapytawszy nas wcale; czy mogliśmy go zatrzymać?
— Nie — odpowiedziałem! On nie byłby was usłuchał. Ale czemu wsiadł na konia, zamiast iść pieszo?
— Wiemy to, ponieważ sam nam powiedział. To tylko jedno powiedział. Potrzebował szybkości konia, bo chciał być u Komanczów i powrócić jeszcze przed wami.
— Ażeby się potem chełpić przed nami. No, ale teraz ma wszelkie powody do chwały. Postaraj się o to, żeby straże dobrze uważały. Położymy się teraz spać^ ponieważ o wschodzie słońca musimy być już na nogach.
Ale nie mogłem zasnąć, bo złość na Cuttera nie dała mi przez długi czas zamknąć oczu, a kiedy zbudzono mnie o wschodzie słońca, byłem jeszcze niewyspany. Teraz należało obserwować odejście Komanczów. Widzieliśmy wprawdzie ciemny pas, utworzony przez ’ Sto Drzew na południowym horyzoncie, ale ich samych nie mogliśmy rozpoznać. To też wziąłem lunetę i wyszedłem z Old Surehandem z obozu, ażeby zmniejszyć oddalenie. W połowie drogi usiedliśmy, by zaczekać. Wkrótce wynurzyły się z za krzaków ich postacie. (hljeżdżali i to w tym samym porządku, co przedtem, l j. nie gęsiego. Czynili to, ażeby zostawić trop jak najszerszy, i w ten sposób wojsku ułatwić pościg. Drogowskazami były im tak, jak chcieliśmy, paliki, O których sądzili, że powbijał je Sziba Bigh. Nie przeczuwali nawet, jaka tymczasem zaszła zmiana.
Kiedy zniknęli daleko na południowym wschodzie, czekaliśmy jeszcze z godzinę w wielkiem zaciekawieniu. Wtem wynurzyło się na zachodzie sześciu jeźdźców, zmierzających widocznie do Stu Drzew.
— To dragoni — rzekł Old Surehand.
— Tak, — potwierdziłem. — To rekonesans, który komendant wysłał dla wyszukania Komanczów.
— W takim razie jest ostrożniejszy od Wupa Umugi, który nadciągnął zaraz z całym oddziałem, nie wysławszy naprzód nikogo.
— Tamten był pewny swego, gdy tymczasem komendant nie wie, czy Komancze są jeszcze, czy nie. Zresztą wysyłanie przedniej straży jest tak surowo wymaganym wojskowym zwyczajem, że oficer dopuściłby się najgorszego zaniedbania, gdyby zaniechał tego środka ostrożności.
— Co teraz uczynimy? Czy jedziemy tam?
— Nie.
— Czemu nie? Najkrócej byłoby powiedzieć tym forpocztom, że czerwoni odeszli. Nie potrzebowaliby ich długo szukać.
— To słuszne, ale zażartowałbym sobie chętnie.
— Jak?
— Komendant traktował mnie, kiedy byłem tam za Mistake-Canonem w jego obozie, lekceważąco i jak nowicyusza.
— Głupiec.
— Hm! Nie bardzo mógł inaczej, gdyż podałem się za przeszukiwacza mogił.
— Przeszukiwacza mogił? A to co?
— Powiedziałem, że bądam pochodzenie Indyan, a dla takiego uczonego mają wielkie znaczenie wykopaliska, zwłaszcza w starych grobach.
— Aha! 1 on terfiu uwierzył.
— Tak.
— W takim razie jest właśnie tem, co powiedziałem: głupcem.
— Być może, ale nawet Parker i ludzie, którzy z nim byli, wierzyli temu i dali mi się wywieść w pole.
— Ależ to prawie niemożebne! Kto was zobaczy, kto przypatrzy się waszej zewnętrznej postaci i osądzi wasze całe zachowanie, ten musi bezwarunkowo wpaść na to, że nie możecie być niczem innem jak tylko...
— Westmanem? — przerwałem mu.
— Yes.
— Udawałem wtenczas, a odzież moja wyglądała także całkiem inaczej, niż teraz. Istotnie, nie trudno było wziąć mnie za greenhorna. Bawiło mnie to bardzo i chciałbym teraz zobaczyć, jaką minę zrobi komendant, gdy zobaczy nas tu, na pustym Liano Estacado.
— A więc zabawimy się trochę w teatr?
— Tak.
— Więc udacie się do niego najpierw bez Apaczów?
— Tak.
— I beze mnie?
^ — Wy możecie pójść ze mną.
— To dobrze! Ciekawym, co on powie, kiedy się dowie, że domniemany poszukiwacz mogił to nikt inny, tylko Old Shatterhand. Będzie miał ogromnie mądrą minę.
’Widzieliśmy przez lunetę, że jeźdźcy rozbiegli się, by w ten sposób dostać się do Stu Drzew. Było to bardzo sprytne z ich strony, choć nie wiedzieli, że zbyteczne, bo Komanczów już tam nie było.
Po ich zniknięciu upłynęło tylko z dziesięć minut, kiedy ujrzeliśmy jednego z nich, jak wracał cwałem, nł.«by donieść komendantowi, że może iść naprzód,. li(ly>, nieprzyjaciel opuścił już Sto Drzew. W małą goił/, Inkę potem ujrzeliśmy nadciągających dragonów. Powróciliśmy do naszego obozu, by zabrać konie i polecić Apaczom, żeby za godzinę poszli za nami.
Jechaliśmy z początku prędko a potem, kiedy można było nas już od Stu Drzew zobaczyć, powolniej, tak powoli, jak ludzie, nie obawiający się spóźnić, bo cel Ich jazdy nie jest zbytnio ważny. W odległości mniej więcej tysiąca kroków od zarośli, zobaczyliśmy kilka straży. Reszty nie mogliśmy dojrzeć, bo rozłożyli się wewnątrz zagłębienia. Straże te spostrzegły nas, doniosły o nas i z za krzaków wyszło wielu żołnierzy, ażeby się nam przypatrzyć. Ponieważ było nas tylko dwu i to nie Indyan, czekano na nas spokojnie.
— Stać! — zawołał najbliższy strażnik. — Skąd?
— Stamtąd — odrzekłem wskazując za siebie.
— Dokąd?
— Tam.
Przy tem wskazałem obóz.
— Czego tam chcecie?
— Wypocząć.
— Kto jesteście?
— To was na razie nic nie obchodzi; to rzecz waszego oficera!
— Oho! Ja mam was wypytać, a wy macie mi odpowiadać.
— Tak, jeśli nam się spodoba; ale ponieważ nam się nie podoba, nie będziemy odpowiadali.
— To “strzelam!
— Spróbujcie! Zanim złożycie się z waszej pukawki, będziecie trupem.
Przy tych słowach wymierzyłem do niego ze sztućca i mówiłem dalej:
— Mamy tutaj te same prawa, co wy. My możemy także pytać, kto jesteście, skąd przybywacie, czego tu chcecie i kto wami dowodzi?
R
I
— Co? Wy grozicie warcie wojskowej strzelbą?
— Zaiste. Przecież widzicie.
— Tu idzie o wasze życie! Czy wiecie o tem?-
— — JNonsens! Nasze kule trafiają równie pewnie,
jak wasze. A teraz dajcie nam spokój! Chcemy się dostać do wody.
Skręciliśmy dokoła zarośli i pojechaliśmy do źródła, gdzie postawiono już namiot oficerskiStrażnik nie bronił nam tego, ale żołnierze, którzy słyszeli moje odpowiedzi, pobiegli naprzód, ażeby powiedzieć komendantowi, jak zachowaliśmy się i jacy krnąbrni jesteśmy. Stał przed namiotem, słuchał ich doniesień i patrzył ku nam z groźnie zmarszczonem czołem. Wtem, kiedy przystąpiliśmy doń dość blizko, poznał mnie i zawołał:
— Good laack! Toż to ten grabarz! No, po nim można się spodziewać takich głupstw. On nie rozumie się na tem. Co on wie o stanie wojennym, o obowiązkach warty, kiedy, jej kto nie usłucha?
Ody to mówił, dojechaliśmy do niego i zsiedliśmy z koni.
— Good morning, sir! — pozdrowiłem go swobodnie. — Pozwólcie nam tutaj usiąść! Potrzeba nam wody dla nas i dla koni.
Roześmiał się głośno i zwrócił się do oficerów, którzy wtórowali*jego śmiechowi:
— Przypatrzcie się temu człowiekowi, moi panowie! Prawdopodobnie poznajecie go jeszcze. To oryginał, mający myszki w głowie, jakich mało. Oczywiście nie przeczuwa nawet, że nasze straże mogły go właściwie zastrzelić. Z taką głupotą nawet bogowie walczyliby napróżno. Darujmy mu więc odrobinę życia. Znalazł towarzysza, który pewnie tyle wart, co on sam. Takich 4udzi możemy tu śmiało przyjąć i nie obawiać się o to, żeby nam zaszkodzili.
Zwracając się twarzą do mnie, zapytał:
— Tak, możecie tutaj zostać i pić tyle wody, ile zechcecie; ja wiem, że wam to bardzo potrzebne, bo wasz mózg nie składa się z niczego prócŁ wody.
Puściliśmy konie wolno i usiedliśmy obok źródła. Wydobyłem skórzany puharek, zaczerpnąłem powoli, wypiłem ją i odpowiedziałem dopiero potem: %
— Woda w mózgu? Hm! A czy wy nie piliście Mkżo, sir?
-Naturalnie, że tak. Co chcecie tem powiedzieć?
— Że w&m także było potrzeba wody.
— I-
— I że z tego można tak samo wnosić o waszym mózgu, jak o naszym.
— Ali thunders! Chcecie mnie obrazić?
— Nie.
— Ależ to była obraza!
— Dlaczego? Sądziłem tylko, że mogę być dla was tak samo uprzejmym, jak wy dla nas.
— Macie! Ten człowiek nie wie, co mówi. Włóczy się po kraju,.ażeby rozkopywać dawne mogiły i szukać pogniłych kości. Wobec tego każdy wie, że na to, co on powie, nie należy zbyt wiele albo wcale nie uważać.
Ilustrując te słowa, puknął wskazującym palcem w czoło i zapytał mnie potem:
— Czy znaleźliście dużo takich grobów, sir?
— Ani jednego — odrzekłem.
— To łatwo pojąć. Kto chce szukać mogił indyańskich, igie powinien chodzić po Lianie Estacado.
— Liano Estacado? — zapytałem z pozornem zdumieniem.
— Tak.
— Gdzie ono leży?
— Tego nie wiecie?
— Wiem tylko, że to ma być smutna okolica.
— O sancta simplicitas! A więc nie wiecie, gdzie się znajdujecie?
— Na preryi i nad tą piękną wodą.
— I A dokąd chcecie się stąd udać?
— Tam.
Wskazałem ręką na wschód.
r — Tam? To wejdziecie na Estacado!
— Jak? Co?
— Tak, na Estacado — śmiał się.; — Rzeczywiście?
— Tak. Podziękujcie Bogu, że spotkaliście nas tutaj. Nie macie o tem pojęcia, że jesteście tu na skraju pustyni. Jeśli pojedziecie dalej, będziecfe musieli nędznie zginąć.
— Hm! Wobec tego wrócimy.
— — Tak, musicie, sir, bo sępy was pożrą.
— A prawdopodobnie na Lianie także nie natrafilibyśmy na mogiły.
— Przynajmniej nie na takie, jakich szukacie. Chcecie być uczonym, a nie wiecie, że wszelkie wasze poszukiwania daremne.
— Daremne? Czemu?
— Powiedzieliście przecież, że wykopujecie dawne szczątki, by się dowiedzieć, skąd pochodzą czerwonoskórcy?
— Rzeczywiście.
ttA zatem tylko stare, prastare groby mogą się wam na coś przydać.
U] Tak.
— A mimo to jeździcie po. preryi i po dalekim Zachodzie, gdzie są wprawdzie mogiły, ale nowe.
— Hm! — mruknąłem w zamyśleniu.
— — Musicie przecież tam kopać, gdzie mieszkały
plemiona Indyan, które wyginęły już dawno. Czy to nie słuszne?
— Właściwie tak.
— W takim razie zabierajcie się z Zachodu! Mogiły, jakiej) szukacie, nie leżą na zachód, lecz na wschód od Missisipi. Przyjmijcie tę dobrą radę! Widzicie, jak się rzecz ma z waszą uczonością, skoro drudzy dopiero muszą wam wyszukiwać właściwych dróg.
— Weil! To przejdziemy znowu przez Missisipi.
— Radzę wam. Tam niema też tylu niebezpieczeństw, na które narażacie się tu tak niepotrzebnie.
|

— Niebezpieczeństw? Nie wiem o nich.
— Co? Nie wiecie nic o niebezpieczeństwach?
— Skądże może o tem wiedzieć taki, jak ja?
— A Indyanie?
— Oni mi nic nie zrobią!
Nic? Co za lekkomyślność, czy nieświadomość rzeczy. Nie macie, jak się zdaje, pojęcia, że Komancze wykopali topory wojenne. Mordują wszystko: białych i czerwonych.
— Mnie nie.
— Czemu was właśnie nie?
— Bo nie zrobiliśmy im nic złego.
— Słuchajcie, wasza naiwność jest przecież za wielka! Ci czerwoni nie oszczędzają nikogo spotkanego, nikogo!
Potrząsnąłem głową z niedowierzaniem, na co on wybuchnął gniewem:
— Jest tak, jak ja mówię, a wy winniście mi wielką wdzięczność, że was ostrzegam. Dokąd jechaliście właściwie po opuszczeniu tam w górze naszego obozu?
— Ciągle na wschód.
— A potem?
— Potem nad jezioro, zwane przez Indyan Błękitną Wodą.
— Nad Błękitną Wodę? — zawołał zdumiony, przerażony niemal. — Tam właśnie obozowała wielka gromada Indyan!
— Tak? — zapytałem, udając zupełną nieświadomość.
— Taaaak? — naśladował mnie. — Czyż nie zobaczyli was i nie schwytali?
— Zobaczyć mogli, ale nie schwytać. Zabawiliśmy się nawet pływaniem po jeziorze.
— I nie złowiono was?
— Nie. Jeśli dobrze rozważę całą sprawę, to zdaje mi się, że nie siedzielibyśmy teraz tutaj, gdyby nas byli złowili.
Na to roześmiał się znów głośno i zawołał:
Muy. Old Surehand I. 23
— To istotnie słuszne, nadzwyczaj słuszne! Byliby was zabili i oskalpowali.
— Sir, to nie tak łatwo, jak się wam zdaje.
— Jakto?
— Bylibyśmy się bronili.
— Przeciwko stu pięćdziesięciu czerwonym?
— Tak.
— Z temi strzelbami od niedzieli?
— Tak.
Powiedziałem to tak poważnie i z przekonaniem, że zerwał się znowu szalony śmiech. Old Surehand starał się zapanować nad rysami twarzy, lecz widziałem po nim, że w duchu bawił się doskonale. Kiedy śmiech ustał, mówił komendant dalej:
— To istotnie szalone. Więc bylibyście się bronili? Czy rzeczywiście?
— Naturalnie.
— W takim razie powiem wam, że ta myśl to czyste szaleństwo. Przedziurawiłoby was natychmiast sto pięćdziesiąt kul.
— Oh! Hm!
— Wierzcie, lub nie! To co wam mówię, to czysta prawda. Jak długo bawiliście nad Błękitną Wodą?
— Jeden dzień!
— A dokąd pojechaliście potem?
— Ciągle na wschód.
— Więc przez równinę?
— Tak.
— Prosto tutaj?
— Tak.
— To rzeczywiście cud, prawdziwy cud niebieski! Widzę przecież, że przybyliście tutaj cało i zupełnie bez szkody.
— Tak, jesteśmy cali i zdrowi. Cóż miałoby nam brakować?
— Co miałoby brakować? To wspaniałe, naprawdę wspaniałe. Komancze jechali także tutaj z nad Błękitnej Wodv. — Rzeczywiście?
— Tak, rzeczywiście! — odrzekł, rozwścieklony niemal moim spokojem. — Czyż te łotry was nie widziały?
— Nie wiem; oni muszą to wiedzieć.
— Tak, oni to muszą wiedzieć! — śmiał się ze złością. — A ja wiem także. Nie widzieli was, bo jużbyście nie żyli. Trudno rzeczywiście uwierzyć czemuś podobnemu. Oto ci dwaj ludzie jadą sobie tam, gdzie siKomancze, kręcą im się ciągle po drodze przed oczyma i nie wpadają im w ręce. Tęgiemu westmanowi lub żołnierzowi nie udałoby się coś takiego. Co zu szczęście! A przytem ci ludzie nie przeczuwają nawet, w jukiem niebezpieczeństwie się znajdują. To przecież prawda, co mówi dawne przysłowie: „Głupi mają MCS^ŚClfl“ I
Słuchajcie, sir, nie nazywajcie nas głupimi. W mojej ojczyźnie jest przysłowie, wyrażające to o wielu przyzwoicie]. Jakie?
Mówlitam, że najgłupsi chłopi zbierają największe kartofle.
Kiedy powiedziałem to ze spokojnym całkiem uAmlechem, zaczął przecież uważać. Przypatrzył mi się illnjjo I badawczo, a potem rzekł:
Słuchajcie-110! Czy wy nie udajecie przypadkiem takich, którzy chowają coś w zanadrzu? Nie wyobrażajcie sobie, że jesteście od nas mądrzejsi.
Niema obuwy, sir. Nie mamy wcale zamiaru porównywać się z wami. To byłoby głupie.
Ja też tak myślę 1 — przyznał z zadowoleniem, nie roxumlejąc treści moich słów. — Nie mam powodu być /, wami szczerym, ale mi was tak żal w waszej ittupocle, że powiem wam, jak rzeczy stoją. Oto zabukowaliśmy i zwyciężyliśmy Komanczów, oni uciekli pi/ml nami nad Błękitną Wodę, a my puściliśmy się nimi. Stamtąd znowu uciekli tutaj, a my ścigamy ich I zapędzimy nu puste Liano Estacado, gdzie zginą albo z pragnienia, albo od naszych kul, jeśli się nie poddadzą. To chciałem wam powiedzieć, bo nie macie
0 tern pojęcia.
— Nie mamy pojęcia? Czy wam się zdaje rzeczywiście, że nic o tem nie wifemy? — spytałem teraz całkiem innym tonem.
— Co wy możecie wiedzieć! — odparł wzgardliwie.
— Najpierw wiemy, że jeśli wszystko pójdzie całkiem wedle waszego planu, nie dostaniecie Komanczów pod żadnym warunkiem.
— Ejże! — rzekł ironicznie.
— Tak. Dodam nawet, że to nie ich, lecz was czeka los wyginięcia w pustem Liano Estacado.
— Rrzeczywiście? Jacyście wy naraz rozumni! Czemu tam mamy wyginąć?
— Czy na Lianie jest woda?
— Nie.
— A macie worki na wodę?
— Nie.
Czy możecie ją zabrać ze sobą?
— Nie. Ale do dyabła, nie pytajcie tak głupio!
— To pytanie wcale nie głupie! W pustyni potrzeba wody, a ta odrobina, którą, jak powiedzieliście przedtem, ma się w mózgu, nie wystarczy, ażeby konie
1 ludzi uchronić od śmierci z pragnienia. Czy wiecie, jak daleko musicie wjechać w pustynię, ażeby się spotkać z Komanczami? Czy wiecie, jak długo wasze konie zdołają znosić spiekę na Lianie?
— Wiemy, że nie musimy dążyć daleko, bo czerwoni nie mają także wody.
—: Czy wiecie to dokładnie?
— Bardzo dokładnie!
— W takim razie żal mi was teraz tak samo, jak wy przedtem litowaliście się nad naszą głupotą. Oto Komancze znają miejsce na pustyni, gdzie znajdą dla siebie dość wody.-
— Ach, więc tam jest takie miejsce? — Tak.
— To niemożliwy!
— Czemu nie? Czy nie słyszeliście jeszcze nigdy, że na pustyniach bywają oazy?
— Ale nie na Liano Estacado.
— Tam właśnie znajduje się woda, której tysiąc koni nie zdołałoby wypić.
— Nonsens! Nie mieliście nawet pojęcia o tem, że znajdujecie się na skraju Liana, więc co możecie wiedzieć o wodzie?
— Ej, nie mówcież o tem, czy mamy pojęcie czy nie! Wy to właśnie nie macie pojęcia o tem, co my wiemy; ja i mój towarzysz.
— Dwaj grabarze! No, więc cóż wiecie, he?
— Że razem ze wszystkiem, co myślicie i zamierzacie, jesteście w olbrzymim błędzie, i że pojechalibyście na pewną zgubę, gdyby nie było ludzi, którzy postanowili was ocalić.
— Na pewną zgubę! To szalone, ale Po was można się czegoś takiego spodziewać. Któżto ci zacni ludzie, sir?
— Jest ich trzech, a mianowicie Winnetou, Old Surehand i Old Shatterhand.
Nato podniósł brwi i zapytał:
— Winnetou, wódz Apaczów?
— Tak.
— Old Shatterhand, ten biały myśliwiec, jego przyjaciel?
— Tak.
— ’I Old Surehand, o którym tyle opowiadają?
— Tak, ci trzej.
— Oni się chcą nami zająć?
— Muszą, nie chcąc spokojnie patrzeć na to, jak wpadniecie w pułapkę, zastawioną na was przez Komanczów.
— Pułapkę? Na nas? Czy mówicie w gorączce?
— Nie, mam zmysły w kupie, sir!
— Tego nie widać; sądzę raczej, że cierpicie na halucynacye.
— Jeżeli kto opanowany jest złudzeniem, to nie my, lecz wy. Czy znacie wodza Komanczów, z którym stoczyliście walkę?
— Nie wiemy, jak się nazywa. Nie mamy skuta, który dowiedziałby się o tem.
— Ten wódz nazywa się Nale Masiuw, co znaczy „cztery palce“. A jak się nazywa wódz Komanczów, którzy obozowali nad Błękitną Wodą?
— To był właśnie ów Nale Masiuw, jeśli dobrze podaliście jego imię.
— Nie, to był Wupa Umugi, Wielki Grzmot.
— A zatem inny?
— Tak.
— To nie może być inny, lecz ten sam, gdyż pędziliśmy go przed sobą, aż nad Błękitną Wodę.
— Aha! Oto są halucynacye, o których mówiliście przedtem. Byliście przedtem tak uprzejmym, że wyjaśniliście nam stan rzeczy, chociaż nie uważaliście tego za potrzebne. Za to teraz my wam powiemy, jak się właściwie rzeczy mają. Oto Nale Masiuw połączył się z Wupą Umugi na waszą zgubę. On nie udał się nad Błękitną Wodę, lecz posłał do domu, ażeby czemprędzej sprowadzić stu wojowników. Kiedy wam się zdawało, że go ścigacie, był za wami i właśnie was ścigał. Zwabiono was nad Błękitną Wodę, gdzie na was czekał Wupa Umugi, wódz Nainich, a potem zwrócił się ku temu miejscu, gdzie teraz jesteśmy, zwanemu Suks-malestawi, czyli „Sto Drzew“. Przybył tu wczoraj wieczorem, a dzisiaj, zanim zjawiliście się tutaj, ruszył na pustynię, ażeby was powlec za sobą. Wam się zdaje, że go ścigacie i zdołacie go zniszczyć, a on tymczasem was wabi w pułapkę. Jedzie on naprzód ze swoimi Naini, a za wami Nale Masiuw z przeszło stu wojownikami. Znajdujecie się między tymi dwoma oddziałami nieprzyjaciół. Tak przedstawiają się stosunki, sir, tak, a nie inaczej.
Oficerowie jęli spoglądać to na mnie, to na niego, on sam zaś wytrzeszczył na mnie oczy ze zdumieniem, jak gdybym był dla niego czemś niepojętem i zapytał mnie:
— Ależ, sir, co to za urojenia?
— Nie działa tutaj wcale moja wyobraźnia; mówię o rzeczach rzeczywistych.
— Znacie wszystkie imiona; skąd?
— Mówię językiem Komanczów.
— Wy, przeszukiwacz grobów?
— Przeszukiwacz grobów, pshaw! Czy wciąż jeszcze nie poznajecie, że znajdowaliście się co do mnie w grubym błędzie?
— W błędzie? Czyż nie jesteście tym, za kogo was miałem?
— Nie.
— A kimże?
— Teraz pokaże się, kto ma wodę w głowie: ja — czy wy. Czy rzeczywiście uważaliście za możebne to, żeby uczony włóczył się, jak głupiec, po Dzikim Zachodzie tylko w celu szukania mogił?
— Ali devils!
— I że tak plącze się indyanom po drodze, a oni nie mogą go zobaczyć?
— Jestem zdumiony, sir!
— Zdumiewajcie się nad sobą, a nie nade mną. Wymieniłem wam przedtem imiona trzech ludzi, o których słyszeliście pewnie. Czy wiecie może przypadkiem, na jakim koniu jeździ zazwyczaj Winnetou?
— Na karym ogierze, który ma się nazywać Wiatr.
— Tak, Wiatr, a nazwa Apaczów liczi. Czy słyszeliście także o koniu Old Shatterhanda?
— Tak, to także kary ogier, zwany Błyskawica.
— Słusznie! Słowo Apaczów na to jest „hatatitla“. Teraz popatrzcie tam na mego konia.
Kary pasł się o jakie siedmdziesiąt kroków ode mnie. Zwróciłem się ku niemu i zawołałem: „Hatatitla“! Koń przybiegł natychmiast i zaczął pieszczotliwie pocierać pyskiem o moje plecy.
— Zounds! — zawołał komendant. — Byłby...
— Tak, byłby...! — roześmiałem się. — Jesteście kawalerzystą i widzieliście już raz tego ogiera a uważaliście go za konia dorożkarskiego. Przypatrzcie mu się dokładniej! Czy widzieliście już kiedy takie szlachetne zwierzę? Czy grabarz może mieć takiego niezrównanego konia?
Dusił się i dusił, ażeby coś powiedzieć, ale z zakłopotania nic nie wydobył ze siebie; wreszcie zawołał:
— Gdzież ja miałem oczy!
— Tak, gdzieście je mieli. I té nietylko co do konia, lecz i co do jeźdźca! Czy wiecie, jaką broń ma Winnetou!
— Ma słynną rusznicę srebrzystą.
— A Old Shatterhand?
— Niedźwiedziówkę i sztuciec Henryego.
— Czyż już tam w waszym obozie za MistakeCanon nie widzieliście, że miałem dwie strzelby?
— Tak, ale były owinięte; jedna przynajmniej.
— No, teraz nie są owinięte. Popatrzcie!
Podałem mu je, a oficerowie zwrócili spojrzenia
ha strzelby z wielkiem zaciekawieniem.
— Do wszystkich piorunów, sir — wybuchnął. — Czyżby ta ciężka stara rusznica była niedźwiedziówką?
— Tak jest.
— A ta strzelba z osobliwym zamkiem?
— To sztuciec Henry’ego.
— A więc wy... wy...
Nie dokończył pytania i jąkał się niemal z zakłopotania.
— Old Shatterhand — wtrąciłem. — Tak, ja nim jestem istotnie.
— A wasz towarzysz?
— Nazywa się Old Surehand.
Oficerowie powtórzyli w najwyższem zdumieniu oba nazwiska, które natychmiast pobiegły z ust do ust po obozie. Komendant zerwał się, zaczął wodzić wzrokiem po nas obydwu i zapytał, jakby tylko do połowy na jawie:
— Old Shatterhand i Old Surehand! Czy to prawdopodobne?
— Nie wierzycie? — spytałem.
— I owszem, ale... ale...
Przerwano mu, gdyż stamtąd, gdzie stały straże zabrzmiał teraz głośny okrzyk:
— Indsmani idą, Indsmani!
— Skąd? — zapytał komendant donośnym głosem.
— Stamtąd, z północy, — brzmiała odpowiedź, przyczem strażnicy wskazywali w podanym kierunku. Oficer chciał dać znak alarmowy, lecz przeszkodziłem mu w tem:
—: Bądźcie spokojni, sir! To nic nie znaczy. Jeśli jeszcze nie wierzycie, że jesteśmy tymi, za których podaliśmy się, to nadejdą świadkowie, którzy wam to potwierdzą.
— Macie czerwonych na myśli?
— Tak.
— Ależ to nieprzyjaciel! Muszę natychmiast...
— ^ Nic nie musicie, nic. To przyjaciele, a nawet zbawcy. To Apacze, których sprowadziłem, ażeby dopomódz wam przeciw Komanczom.
— Apacze? W takim razie wprowadzacie mnie w położenie, sir, bardzo poważne. Czerwoni są czerwonymi, nie można ufać nikomu, a przytem ja nie wiem jeszcze, czy wy naprawdę jesteście Old Shatterhand.
— Weil!Więc zarządźcie, co uważacie za odpowiednie, lecz unikajcie kroków nieprzyjacielskich. Ja wam wszystko wyjaśnię, lecz przedtem dam znak Apaczom, żeby nie zbliżali się do obozu na odległość strzału, dopóki nie nabierzecie zaufania.
— Ja pójdę im powiedzieć — poprosił Old Surehand.
— Tak, uczyńcie to, sir! Powiedzcie im także, żeby kilku z nich ustawiło się na wzgórzu przed zaroślami.
— Tam w górze? Naco? — spytał komendant ciągle jeszcze z nieufnością. — Naco posterunków za moimi plecami?
— Ażeby wypatrywać nadejścia Nale Masiuwa. On może nadejść każdej chwili.
— Mógłbym przecież postawić moich ludzi na straży.
— Moi Apacze mają lepsze oczy.
— Do pioruna! Gdybyście wy... wy...
— No, co dalej, sir! Chcecie powiedzieć; gdybyście byli nieprzyjaciółmi i oszustami?
— Tak — przyznał się.
— Czy rzeczywiście wam się wydaje, że dwaj biali mogliby być tacy zuchwali i źli zarazem?
— Hm! Ja nie wiem, czy nadchodzący czerwoni są istotnie Apaczami.
— Więc nie umiecie odróżnić Apaczów od Komanczów?
— Nie.
— I prowadzicie wojnę z Indyanami? Wobec tego możecie popełniać najgrubsze błędy! Zresztą popatrzcie, tam nadchodzą. Jest ich pięćdziesięciu, a wy macie, jak oceniam, około stu dobrze wyszkolonych jeźdźców. Czy możecie się obawiać czerwonych?
— Nie. Chcę wam zaufać, sir, tylko niechaj Indsmani zatrzymają się zdała od obozu, dopóki nie pozwolę im przyjść tu. Moja powinność nakazuje mi to zarządzić.
— Uznaję to, a wy widzicie teraz, że możecie być spokojni. Mr. Surehand już doszedł do nich; zatrzymali się i zsiadają z koni. Tylko trzej odjeżdżają na wiórze; to straże, mające czuwać nad naszem bezpieczeństwem.
— Ładnie! Jestem zadowolony, sir. Mimo to nie mogę zaniedbać tego, co nakazuje mi troska o nasze bezpieczeństwo.
Wydał kilka rozkazów, po których żołnierze zajęli ze strzelbami, gotowemi do strzału, takie stanowisko, że na wypadek ataku Apaczów mogli go z łatwością odeprzeć.
— Niechaj was to nie gniewa — tłómaczył się.
— Ani myślę brać wam tego za złe — odrzekłem. — Gdy wysłuchacie mnie do końca, nabierzecie zaufania. Oto powraca mr. Surehand. Usiądźmy razem ^ a ja wam opowiem i dam dowody, że powiedziałem prawdę i że bez nas bylibyście zgubieni.
Usiedliśmy znów nad wodą tak, jak przedtem, a ja opowiedziałem mu tyle, ile musiał wiedzieć. W naszym interesie leżało pominąć to, co nie było dla niego ważne. Opowiadanie wywarło znaczne wrażenie na nim i na drugich oficerach. Twarz jego poważniała coraz to bardziej, a gdy skończyłem, siedział jeszcze przez pewien czas bez ruchu i w zamyśleniu, nie rzekłszy ani słowa. Oficerowie nabrali także przekonania, żebez naszej pomocy byliby się dostali w ciasną pułapkę. Wreszcie podniósł na mnie spuszczone dotąd oczy i rzekł:
— Przedewszystkiem jedno pytanie, mr. Shatterhandzie: Czy przebaczycie mi, że tak... tak... taki byłem wobec was?
— Chętnie! A więc teraz wierzycie już, że jestem Old Shatterhand?
— Byłbym idyotą, gdybym nie wierzył!
— Tak samo możecie być pewni tego, że położenie wasze jest zupełnie takie, jak wam opisałem, sir..
— Nie potrzeba już wcale takiego zapewnienia. Taki westman, jak wy, przewyższa nawet najtęższego oficera. Przy najlepszej woli, chytrości i męstwie nie możemy nic zrobić, jeżeli nie mamy ze sobą przewodników, znających nietylko okolicę, lecz także czerwonych, ich narzecza i zwyczaje.. Podsłuchaliście Komanczów i dlatego dowiedzieliście się o wszystkich ich planach. Czyśmy to mogli?
— Nie.
— Nie. Nie moglibyśmy i nie wiedząc o niczem, bylibyśmy dostali się do młyna, który pewnie zmiażdżyłby był nas wszystkich. Ale za to te psy porządnie mi krwią odpowiedzą. Ani jeden nie ujdzie z pod naszego krzyżowego ognia.
— Za pozwoleniem, sir! Oto jest punkt, co do którego musimy się umówić, zanim przyrzeknę wam pomoc obiecaną.
— Czemu?
— Ja nie jestem mordercą!
— Ja także nie!
— Ale wy chcecie mordować!
— Mordować? Nie. Wysłano mnie, żebym walczył z Indsmanami, dopóki ich nie pokonam, dopóki się nie poddadzą.
— A jeśli się poddadzą bez walki?
— I wtedy musi być kara.
— Jak to rozumiecie?
— Każę rozstrzelać co dziesiątego, dwudziestego a choćby co trzydziestego człowieka.
— Więc spróbujcie tego dokazać, ale naszej pomocy musicie się przytem wyrzec.
— A wam co znowu? Ja was się wyrzec nie mogę, bo właśnie was potrzebuję.
Ja też tak myślę i dlatego zdaje mi się, że los czerwonych nie spoczywa w waszem lecz w naszem ręku.
Zupełnie w waszem?
— Tak.
— To chyba nie, mr. Shatterhandzie.
— Przecież!
— Nie. Jestem na tyle sprawiedliwy, że uznaję wszystko, co uczyniliście i zamierzacie uczynić, ale wolno mi żądać, żebyście tak samo uznali moje prawa.
— Zapewne, jeśli tylko macie jakie. Ale powiedzcie mi, jakie to prawa sobie przyznajecie?
— Wy i ja jesteśmy sprzymierzeńcami przeciw Komanczom. Jeśli zwyciężymy, należy nam się równe prawo postanowienia, co się ma stać z czerwonymi. Musicie przyznać, że nie może obejść się bez kary.
— Nie, tego właśnie nie przyznam. — W takim razie mamy odmienne zapatrywania, ale sądzę, że się pogodzimy. Wy coś ustąpicie, ja postąpię i zejdziemy się we środku, a każdy z nas będzie mógł powiedzieć, że do połowy miał własną wolę.
— Dla mnie tu niema środka. Gdyby się Komancze bronili, użyjemy oczywiście broni, ale jeśli się poddadzą, nie wolno nikomu z nich nic złego uczynić. Takie moje zdanie, od którego nie odstąpię bezwarunkowo.
— Ależ, sir, kara być musi!
— Za co?
— Za to, że się zbuntowali.
— Co wy nazywacie buntem? Czy to, że ktoś broni praw Swoich? Czy to, że Indyanin nie daje się przemocą wypędzać ze swoich siedzib? Czy to, że od rządu domaga się dotrzymania przyrzeczeń, któremf go się niesumiennie wyzyskuje?
— Hm! Przekonywam się, że to prawda, co o was mówią, mr. Shatterhandzie.
— Cóż takiego?
— Że stajecie chętniej po stronie czerwonych, aniżeli białych.
i^i*Staję zawsze po stronie człowieka dobrego, a jestem wrogiem złego.
-j^^iAleż czerwoni są źli!
— Pshaw! Nie sprzeczajmy się o to! Wy jesteście Jankes, a oprócż tego oficer. Nie nawrócę was na moje zapatrywanie. Zresztą nie idzie tu o nie, lecz o całkiem inne a fałszywe.
— A więc prawdopodobnie o moje?
— Tak.
— Jakie?
/, ^-« Że macie rozstrzygać o losie Komanczów, jeśli się nam poddadzą.
— I to ma być fałszywe?
— Tak, nawet bardzo.
— Jakto?
— Bo wy nie będziecie zwycięzcą.
— Aha! Nie? A któż?
— My.
— Do pioruna! Znowu nie mogę was pojąć.
— A przecież to rzecz bardzo jasna. Przyznaliście sami, że bylibyście się dostali w paskudną pułapkę.
— To i teraz przyznaję.
— I żeśmy’was ocalili.
— Tak.
— Dobrze! W ten sposób wyjaśnia się cały nasz stosunek i do tego niema już co dodać. Ocaliliśmy was od śmierci, i winniście nam wdzięczność.
— Wdzięczność? No tak, do dyabła! Ale co to ma wspólnego z ukaraniem Komanczów?
— To, że was to ukaranie nic nie obchodzi.
— Wytłómaczcie mi to. -»
— Nie potrzeba tłómaczenia. Jest nas kilku białych myśliwców, którzy porywają się na całą gromadę Komanczów, i mamy ze sobą trzystu Apaczów, daleko lepiej uzbrojonych i wyćwiczonych, aniżeli Komancze. Oprócz tego sprzyja nam teren, nie licząc wszelkich Innych korzyści. Czy sądzicie, że zwyciężymy Komanczów?
— Tak.
— I bez waszej pomocy?
— No... hm... hm!
Zaczął kiwać głową z powątpiewaniem.
— Powiedzcie śmiało, że tak. Nie potrzebujemy was rzeczywiście do tego. Daję wam słowo na to, że nie ujdzie nam ani jeden z Komanczów, jeśli się nawet całkiem wyrzekniemy waszej pomocy. Dlatego sądzę, że los zwyciężonych zależy całkiem od naszej woli, a stanowczo nie od waszej.
— Czy chcecie może przez to powiedzieć, że nas wam nie potrzeba?
— Ja to już powiedziałem.
— Thunder! To szczere, sir, bardzo szczere!
— Szczerość jest cnotą, którą powinien odznaczać się każdy gentleman.
— A więc dajecie nam pozwolenie odejścia? Odsyłacie nas? — Nie. Powiadam wprawdzie, że was nie potrzebujemy, przyznaję jednak, że ułatwiłoby to nam wykonanie planu, gdybyśmy mogli liczyć na waszą pomoc.
— Dobrze, lecz kto pomaga, ten chce także razem postanawiać.
— W takim razie dziękujemy. Jeśli nam dopomożecie, to niechaj się stanie z wdzięczności, ale nie w celu niepotrzebnej rzezi. Nie mamy czasu, bo Komancze mogą nadejść każdej chwili. Tak albo tak!
— Co się stanie, jeśli powiem „tak“?
— Cofniemy się stąd i puścimy tutaj Komanczów, a potem, skoro się rozłożą obozem, otoczymy ich.
M l sądzicie, że się poddadzą?
— Tak. V; ą
— Bez oporu?
— Tak.
— Nie może być!
— Mnie to zostawcie! Weźmiemy ich do niewoli i pojedziemy potem za Wupą Umugi, ażeby zamknąć za nim pułapkę.
— Weil!’A CO będzie, gdy powiem „nie“?
— W takim razie poproszę was, żebyście czemprędzej zwinęli obóz i oddalili się, dopóki Nale Masiuw tu nie nadciągnie i nie pojedzie za Wupą Umugi.
— A potem możemy tu powrócić?
— Tak.
— I nie dostanie nam się nic?
— Nic.
— Słuchajcie, mr. Shatterhandzie, szczególny z was człowiek. Stawiacie wasze warunki tak krótko, wyraźnie i stanowczo, że człowiek wydaje się sobie jak uczeń, nie mający ani zdania, ani woli.
— Nie mam zaiste powodu tracić słów. Ocaliliśmy was od śmierci i zamierzamy wziąć do niewoli trzystu Komanczów. Dokonamy tego bez żadnej pomocy, ale jeśli chcecie nam w tem z wdzięczności dopomódz, to przyjmiemy to, lecz pod warunkiem, że nie będzie żadnych żądań.
— Ależ nasz obowiązek! Mamy ukarać zbuntowanych, Komanczów!
. — Zróbcie to kiedyindziej, ale nie w tym wypadku. Ci Komancze należą do nas, nie do was, a wy bylibyście należeli do nich, gdyby nas tu nie było.
— Ale jak usprawiedliwię się z tego, że pomogę ich schwytać a potem puszczę bezkarnie?
— Wobec ludzkości, wobec mnie i wobec własnego serca — to łatwo usprawiedliwić. Zresztą nikt wam tu włoska z głowy nie strącił, więc jestem pewien, że wasza przełożona władza nie będzie się od was domagała rzezi. A więc, decydujcie się!
— Hm! Nie mogę wam istotnie dać rady. Dajcie mi pięć minut czasu na pomówienie z oficerami!
— Macie je, ale nie dłużej. Wasze ociąganie się może wszystko na szwank narazić.
Wstałem i odszedłem na oznaczony czas. Powróciwszy, otrzymałem odpowiedź:
— Co mamy zrobić, sir? Chcecie mieć swoją wolę. Byłoby to nikczemnością z naszej strony, gdybyśmy, pozwoliwszy się wam ocalić, odjechali i nie pomogli wam. A zatem zostajemy z pomocą.
— Ale los Komanczów do nas należy.
— Yes!
— W takim razie zgoda i cieszę się, że znalazłem w was takiego dzielnego i humanitarnego sprzymierzeńca.
— Weil! Powiedzcie nam zatem, co teraz ma się stać?
: — Napójcie porządnie konie i zwińcie namiot. Potem pojedziecie za Wupą Umugi, a tyki wskażą wam drogę.
— A wy tu zostaniecie?
— Tylko tak długo, dopóki nie zobaczymy nadchodzących Komanczów.
— Jak daleko się oddalimy?
— Mniej więcej poza doniosłość wzroku, nie dalej.
— Skoro nie będziecie już mogli rozpoznać tych zarośli, zatrzymacie się. My szybko podążymy za wami.
A
— A czemu nie jedziecie razem z nami?
— Ponieważ chcę zobaczyć nadejście Nale Masiuwa, II nasi Apacze muszą także pójść nad wodę, zanim puszczą końskie kopyta na wyschłą pustynię.
— Weil, niechże się zaczyna.
Wydał odpowiednie rozkazy i po upływie pół godziny odjechał ze swoimi dragonami. Teraz mogli sli; zbliżyć Apacze, ażeby napoić konie i wory napełnić wodą. Tymczasem wyszedłem na wzgórze, ażeby zapomogi lunety wypatrywać nieprzyjaciół. Ponieważ musieli iść tropem dragonów, znałem dokładnie punkt nit widnokręgu, w którym musieli się pojawić. Byłem /, urazem pewien, że niedługo będę musiał czekać, gdyż spodziewali się pewnie, że wojsko tylko przez krótki czas zabawi pod Stu Drzewami i szybko ruszy za Wupą llmiini, ażeby mu ciągle następować na pięty.
Przypuszczenie to okazało się całkiem słusznem, Uily/ po krótkiej chwili daleko na wschodnim horyzoncie doalizouhim ciemny punkt, zbliżający się do nas wldoanle.
Uli|l rzekłem do Old Surehunda, towarzyftzi|ccuo ml na stanowisku.
— Już?
Czy spodziewaliście się ich później?
To nie. Pożyczcie-no mi na kilka sekund dalekowidza.
Podałem mu go. Popatrzywszy przezeń przez kilka sekund, zapytał:
— Czy macie na myśli ten ciemny punkt tam na wschodzie?
— Tak.
— Teraz się dzieli.
— Tak?
— Tak jest. Robi się z niego sześć, ośm małych punktów, oddalających się od siebie w półkolu.
— To wysłani na zwiady,
— Z pewnością! Nie mogą tutaj wprost jechać, bo pokazaliby się wojsku, gdyby się jeszcze tu znajdowało. Czy sądzicie, że tak nie jest?
May. Old Surehand I. 24
— Pewnie, że tak. Czerwoni się rozdzielą. Nieprawdaż?
— Zdaje się; czterej jadą w prawo a czterej w lewo.
— Objeżdżają Sto Drzew, ażeby nie nadejść tutaj z tyłu, lecz z boków, dopóki nie dostaną się na równinę i nie będą mogli zaglądnąć za krzaki. To jedyny sposób dowiedzenia się bez niebezpieczeństwa odkrycia, czy dragoni są jeszcze tutaj. Dajcie mi szkła!
Spojrzawszy powtórnie, zobaczyłem oba oddziały wywiadowców. Mieli widocznie taki zamiar, jaki przewidziałem. Byli jeszcze tak daleko, że tylko przez perspektywę można ich było rozpoznać. Na doniosłość wzroku nie mogliśmy ich przypuścić, bo zobaczyliby nas tak, jak my ich. Zeszliśmy więc czemprędzej nad wodę, i dałem Apaczom rozkaz wyruszenia. W minutę potem pędziliśmy za wielkim tropem, wiodącym wzdłuż palików ku południowemu wschodowi. W dziesięć minut potem dojechaliśmy do dragonów, którzy czekali na nas, leżąc obok koni.
Z tego miejsca, na którem znajdowaliśmy się teraz, nie mogliśmy gołem okiem rozpoznać Stu Drzew, lecz próba przekonała mnie, że przez lunetę widać ją było tak, że musiałem Komanczów po nadejściu zobaczyć.
Po niedługiem czekaniu zobaczyłem istotnie wywiadowców, zbliżających się powoli z dwu stron, z nadzwyczajną ostrożnością. Skoro tylko przekonali się, że tam niema nikogo, podjechali prędko. Przeszukawszy zarośla i nie znalazłszy w nich nikogo, położyło się siedmiu na ziemi, a ósmy wrócił. Miał on donieść Nale Masiuwowi, że może przybyć.
Od tej chwili upłynęła cała godzina, zanim dostrzegłem ruch w obozowisku. To nadeszli Komancze. Kiedy powiedziałem Old Surehandowi, rzekł:
— Teraz zacznie się pierwszy akt sztuki, którą mamy zainscenizować, czyli wzięcie do niewoli Nale Masiuwa. Sądzę, że nie możemy czekać zbyt długo. Nieprawdaż? Tak. Zabawią tam pewnie tylko tyle czasu, ile potrzeba, ażeby napoić konie i ludzi. A zatem naprzód.
— Wszyscy naraz?
— Nie. Musimy ich otoczyć najpierw z daleka, tak, żeby nąs nie dostrzegli, a potem nagle ścieśnimy pierścień. Ci z nas, którzy mają jechać najdalej, muszą ruszyć natychmiast.
— A więc kto?
— Wy z Apaczami, których oddaję pod wasze dowództwo, mr. Surehandzie.
— Bardzo mnie to cieszy. Dziękuję, sir!
— Objedziecie na doniosłość wzroku Sto Drzew i obsadzicie brzeg jej na krawędzi zarośli tak, że utworzycie z Apaczów półkole. Ludzie wasi pozsiadają z koni i ułożą się w zaroślach w ten sposób, że obóz nieprzyjacielski, leżący nad wodą, będzie wystawiony na ogień ich strzelb.
— Czy mamy strzelać?
— Dopiero wtedy, gdy Komancze zaczną się bronić, albo zechcą się przebić przez waszą linię. Ile, jak wam się zdaje, czasu potrzeba na to, ażeby zająć im tyły?
— Chcecie czas wiedzieć dokładnie, ażeby się zastosować do tego?
— Pewnie.
— To oświadczam, że możecie przyjść za pół godziny od tej chwili. Czy macie jeszcze coś do zarządzenia?
— Zdaję się na waszą bystrość i mogę wogóle tylko tyle powiedzieć, że chwycimy za broń dopiero w razie potrzeby. Ja nadjadę z dragonami w ten sposób, że utworzymy półkole, którego obydwa końce złączą się ściśle z waszem półkolem. Tak będziemy mieli Komanczów w środku. W pierwszej chwili nas tylko zobaczą — i zechcą umknąć wstecz, gdzie wy będziecie. Ażeby im pokazać, że są i z tamtej strony zamknięci, każecie Apaczom wznieść wycie wojenne, skoro tylko nieprzyjaciel zetknie się z wami.
— A potem zaczekamy?
— Tak.
— Na co?
— Na wynik mojej narady z Nale Masiuwem,
— Aha! Będziecie z nim rokowali?
— Oczywiście! W jakiż inny sposób mógłbym go skłonić do poddania się nam dobrowolnie?
— To dla was niebezpieczne, sir!
— Nie obawiajcie się o mnie!
— Nale Masiuw jest znany, jako człowiek sprytny i podstępny. Nie ufajcie mu zanadto, mr. Shatterhandzie!
— Podstępem nic u mnie nie wskóra, lecz zaszkodzi tylko samemu sobie, możecie mi wierzyć.
— To ładnie! A zatem niech się zaczyna. Na razie bądźcie zdrowi!
Poszedł do Apaczów, wydał im krótkie rozkazy i odjechał razem z nimi. Zwróciłem się do komendanta i zapytałem:
— Kto będzie teraz dowodził waszymi ludźmi, sir? Taniec już się zaczyna.
— Oczywiście, że ja.
— Dobrze, ale nie strzelcie mi jakiego bąka.
— To prawda, że dałem się otumanić czerwonym, ale teraz możecie być pewni, że żadnych bąków nie będzie.
— Wjęc posłuchajcie, co wam powiem. Pojedziemy cwałem wprost do Stu Drzew i utworzym stąd zaraz półkole, którego końce będą w jednej linii z krzakami na zewnątrz.
— Ja rozumiem. Za tymi krzakami siedzą Apacze.
— Tak. Wasi ludzie mają się z prawej i z lewej strony ściśle z nimi połączyć.
— A skoro się to stanie, co potem?
— Naszym najbliższym celem jest otoczenie Komanczów. Od ich zachowania się będzie zależało, co się potem stanie. Jeżeli zaczną strzelać, to i my to zrobimy; jeśli zaś zachowają się wyczekująco, to broni nie użyjemy. W tym drugim wypadku skłonię wodza do rozmowy, a od jej wyniku zawiśnie, co będzie dalej.
— Czy ja będę przy tej rozmowie obecny?
— Nie.
— Czemu nie?
— Niema żadnego powodu.
— Powód jest dostateczny! Jako komendant wojskowy jestem chyba osobistością, której Nale Masiuw przedewszystkiem ma słuchać.
— On was całkiem słuchać nie będzie.
— A kogóż?
— Mnie.
— Hm! Ja wiem, że dzielny z was człowiek, mr. Shatterhandzie, ale czy się w tem nie mylicie?
— Nie.
— Ależ zważcie różnicę!
—.Jaką?
— Wy macie tylko pięćdziesięciu Apaczów, a ja stu dragonów.
— W walce z Indyanami znaczy pięćdziesiąt Apaczów przynajmniej tyle, co stu żołnierzy.
— Skoro wy tak mówicie to musi to być prawda, ale w takich sprawach idzie przedewszystkiem o wrażenie.
— Zapewne!
— W takim razie jesteście przecież tylko westmanem, a ja komendantem wojskowym.
— Aha! — roześmiałem mu się w twarz.
— Tak, sam mundur robi wrażenie.
— No, a co jeszcze?
— Ton, w którym my zwykliśmy rozmawiać.
— Więc to wy chcecie mówić z Nale Masiuwem?
— Tak.
— Czy mówicie językiem Komanczów?
— Nie.
— A jakżeż się porozumiecie?
— Przez was, jako tłómacza.
— Tak! Więc wy jesteście komendantem, który ma prawo postanawiać, a ja tylko waszym tłómaczem?
Słuhajcie-no mój najszanowniejszy. Źle oceniacie Old Shatterhanda. Jako tłómacz — muszę j a mówić z Nale Masiuwern i naco mi was do tego? Co pomoże wasz „ton“, skoro będę musiał tłómaczyć słowa? A wasz mundur? Powiadam wam, że Nale Masiuw ma stokroć więcej respektu dla mojej skórzanej bluzy myśliwskiej i mego sztućca, aniżeli dla waszego munduru i pałasza. Nie sprzeczajmy się o różnicę rangi. Ja powiem wam, co się ma stać, a wy zakomenderujecie w tym duchu waszym podwładnym, ale ja podwładnym nie jestem. A czy pomyśleliście o niebezpieczeństwie, na jakie narazilibyście się, rokując z Komanczem.
— Niebezpieczeństwo?
— Tak.
— Jakieżby mogło być niebezpieczeństwo? Osoba parlamentarza uchodzi przecież za świętą.
— Ale nie dla tego Indyanina. To człowiek bardzo zdradziecki.
— Przeciw takim można się zabezpieczyć.
— W jaki sposób?. —.Hm!
— On się zjawi i wy się zjawicie, obaj bez broni. Usiądziecie naprzeciw siebie i zaczniecie układy. Naraz ten drab wyciągnie ukryty nóż i zakłuje was na śmierć.
— Tego mu przecież nie wolno.
— On dużo będzie o to pytał, czy mu wolno. Zechce zabić dowódcę, ażeby potem wpaść na zmięszanych nieprzyjaciół.
— Dziękuję, bardzo dziękuję.
— Czy chcecie jeszcze mówić z Nale Masiuwern?
— Chciałbym, ale nie chcę was uprzedzać. Macie słuszność. Ponieważ nie rozumiem języka, utrudniłoby to tylko porozumienie. Będzie więc lepiej, jeśli wam to poruczę.
— To dobrze! A więc ruszajmy™
— Zaraz; zawiadomię tylko oficerów.
Temu panu komendantowi zdawało się istotnie, że zaimponuje Komanczom mundurem. A ten „ton!a
Nie miał pojęcia o tonie, jakim należy mówić z nieprzyjacielskimi Indyanami. Kto podczas takiej ważnej narady chciałby takiego wodza, jak Nale Masiuw, poczęstować tonem, jak rekruta, byłby zgubiony. Szczęściem wzmianka o podstępie nie zawiodła mojego oczekiwania. Dać się zakłuć znienacka — do tego nie miał oficer ochoty, dlatego przyznał, że lepiej mnie zostawić rozmowę.
Teraz już był najwyższy czas wyruszyć w drogę, bo Old Surehand zniknął nam już z Apaczami z oczu. Dragoni utworzyli linię, mającą się wygiąć podczas jazdy w półkole. Ustawiłem się na czele i ruszyliśmy cwałem naprzód po szerokim tropie ku Stu Drzewom.
Należało jechać tak szybko, żeby całkiem niespodziewanie zaskoczyć czerwonych. Lecieliśmy przez równinę jak burza, cicho, bez gwaru; słychać było tylko tętent kopyt, z pod których uciekała nam ziemia. Linia się zaokrągliła, końce rwały szybciej naprzód, niż środek, i tak zbliżaliśmy się do obozu z błyskawiczną szybkością. Stamtąd dostrzeżono nas, lecz nie wiedziano z początku, cośmy za jedni. Dopiero, kiedy Komancze zobaczyli, że mają do czynienia z blademi twarzami, wydali rozdzierający uszy ryk, pochwycili za broń i popędzili do koni, ale za późno, bo nasz pierścień już się zamknął. Chcieli więc rzucić się w tył, lecz w tej chwili rozległ się daleko przez cały obóz, aż na pustynię, okrzyk wojenny Apaczów. Brzmi on, jak wydane wysoką fistułą i przeciągłe „hiiiiiiiii“, podczas którego tremoluje się ręką przy ustach. Usłyszawszy ten okrzyk, cofnęli się Komancze czemprędzej od zarośli, bo poznali, że i z tej strony mają drogę zamkniętą.
Zatrzymaliśmy się na odległość strzału i widzieliśmy wywołane wśród nich zamieszanie. Biegali tędy i owędy, pokrzykiwali, ale widząc, że nic im się znikąd nie dzieje, uspokoili się i stanęli zwartą gromadą nad wodą. Wobec tego zsiadłem z konia i poszedłem zwolna ku obozowi. Na mój widok zdjęła ich ciekawość, co zamferzam uczynić. Zbliżyłem się do nich na odległość dwustu kroków i zawołałem:
— Niechaj mnie wysłuchają wojownicy Komanczów. Tu stoi biały myśliwiec Old Shatterhand i chce pomówić z Nale Masiuwem. Jeśli wódz ma odwagę, niechaj mi się pokaże.
Nastąpił ruch między nimi, a mimo oddalenia i cichości rozmowy wydało mi się, że słyszałem okrzyki trwogi. Po chwili wystąpił jeden z nich, mający pióra W czuprynie, wywinął tomahawkiem i zawołał:
— Tu stoi wódz Komanczów Nale Masiuw. Jeśli Old Shatterhand chce mu dać skalp swój, niechaj tu przyjdzie; wezmę go sobie!
— To mają być słowa walecznego wodza? — odrzekłem. — Czy Nale Masiuw jest tak tchórzliwy, że skalp trzeba mu zanieść? Kto ma odwagę, sam go sobie zabiera!
— To niech Old Shatterhand przyjdzie i dowie się, czy mój dostanie!
— Old Shatterhand nie wychodzi po skalpy; on jest przyjacielem czerwonych mężów i życzy sobie uchronić ich od śmierci. Wojownicy Komanczów są dokoła otoczeni. Życie ich równe wiciom dzikiego wina, które każdy podmuch wiatru unosi. Ale Old Shatterhand chciałby ich ocalić. Niech Nale Masiuw przyjdzie do mnie na naradę!
— Nale Masiuw niema czasu! — zabrzmiało. J
— Jeśli niema czasu na naradę, to będzie miał czas zginąć. Daję mu termin pięciu minut. Jeśli nie zgodzi się do tego czasu, to przemówią nasze strzelby. Howgh!
Tem indyańskiem słowem potwierdzenia wyraziłem to, że postanowiłem mocno wykonać moją groźbę i że mi w tem nic nie przeszkodzi. Wódz cofnął się do swoich ludzi i jął się z nimi naradzać. Po upływie pięciu minut zawołałem:
— Termin już minął. Co Nale Masiuw postanowił?
Wystąpił znów o kilka kroków i zapytał:.
— Czy Old Shatterhand ma w tej sprawie rozmowy rzetelne zamiary?
— Old Shatterhand postępuje zawsze rzetelnie.
— Gdzie ona ma się odbyć?
— W samym środku między wami a nami.
— Kto ma w niej wziąć udział?
— Tylko ty i ja.
— I każdy wróci wolno do swoich?
— Tak.
— Dopóki nie wrócimy, nie wolno wojownikom żadnej strony dopuszczać się kroków nieprzyjacielskich.
— To rozumie się samo przez się!
— I będziemy bez broni?
— Bez!
— To niech Old Shatterhand pójdzie i złoży broń; ja zaraz przyjdę.
Wróciłem do naszej linii, zdjąłem ze siebie wszystką broń i położyłem ją obok konia. Odwróciwszy się, ujrzałem już Nale Masiuwa nadchodzącego pośpiesznymi krokami, a nie wolno i poważnie, jak przystało wodzowi. Chciał widocznie być prędzej na miejscu aniżeli ja. Naco? To musiało bezwarunkowo mieć jakiś powód. Idąc do niego miarowym krokiem, obserwowałem go bystro. Tam, gdzie mógł być środek, stanął i usiadł. Podczas tego trzymał prawą rękę za sobą dłużej, aniżeli potrzeba do podparcia się przy siadaniu na ziemi. Czy i to miało powód? A jeśli tak, to jaki? Czyżby położył za sobą coś, czego nie miałem widzieć? Czy dlatego przyszedł tak szybko i usiadł prędzej ode mnie, żeby to ukryć? Jeśli na to pytanie należało odpowiedzieć „tak“, to nie mogło to być nic innego, tylko broń jakaś.
Doszedłem do»niego i zatrzymałem się o dwa kroki. Czy miałem jeszcze o te dwa postąpić naprzód, żeby zobaczyćco miał za plecy ma? Nie; to byłoby niegodne Old Shatterhanda. Usiadłem zwolna na ziemi. Następnie wświdrowaliśmy formalnie w siebie oczy; każdy chciał ocenić przeciwnika — i to ocenić słusznie.
Nale Masiuw był długim, wysmukłym ale silnokościstym i ścięgnistym mężczyzną. Kości policzkowe wystawały mu daleko z twarzy, a orli nos, wązkie zaciśnięte wargi, w połączeniu z małemi bezrzęsnemi oczyma kazały się domyślać człowieka z silną wolą, energią, fałszem i przewrotnością. Przypatrzył mi się: od stóp do głowy, rozpiął bluzę myśliwską i rzekł:
— Niech się Old Shatterhand popatrzy!
— Dlaczego?
— Ażeby się przekonać, że nie mam broni.
Wobec tego nabrałem właśnie przekonania, że
wbił w ziemię albo położył za sobą nóż lub coś podobnego.
— Dlaczego Nale Masiuw wypowiedział te słowa? — odrzekłem. — One zbyteczne.
— Nie. Zobacz, że jestem uczciwy.
— Nale Masiuw jest wodzem Komanczów, zaś Old Shatterhand jest nietylko białym myśliwcem, lecz został zamianowany wodzem Meskalerów. Słowa wodzów muszątyle znaczyć, co przysięgi. Przykłem nie brać ze sobą broni i nie mam powodu pokazywać ani dowodzić tego.
Powiedziawszy to, podgiąłem prawą nogę pod lewą, ażeby módz zerwać się szybko. Nie zważał na to, ale wyczuł ukłucie, zadane mu w moich słowach i odrzekł:
— Old Shatterhand przemawia bardzo dumnie.. Przyjdzie czas, kiedy będzie mówił pokornie.
— Kiedy to będzię?
— Kiedy weźmiemy go do niewoli.
— W takim razie Nale Masiuw zaczeka, dopóki nie umrze. Ty będziesz moim jeńcem, a nie ja twoim.
. — Uff! Jak może się Nale Masiuw dostać do niewoli?
— Ty w niej już jesteś!
— Teraz?
— Tak.
— Old Shatterhand wygłasza rzeczy, których nie może udowodnić.
— Dowód masz przed oczyma. Oglądnij się.
— Pshaw! Widzę blade twarze — rzekł z giestem nieskończonego lekceważenia.
— Te blade twarze — to wyćwiczeni^ żołnierze, którym twoi żołnierze nie stawią czoła.
— To psy, którym skórę zdejmiemy żywcem przez uszy. Ani jedna taka blada twarz nie dotrzyma pola czerwonemu mężowi.
— To powiedz-no, czy Apacze są wojownikami.
— Są nimi.
— Dowiedz się zatem, że tyły waszego obozu zamknięte są przez Apaczów.
— Old Shatterhand kłamie.
Nie kłamię, a ty sam wiesz, że mówię prawdę. A może będziesz twierdził, że nie słyszałeś okrzyku wojennego Apaczów? Czy jesteś głuchy?
— Ilu ich jest?
Nie byłem oczywiście tak szczerym, by mu powiedzieć, że było ich tylko pięćdziesięciu, więc odrzekłem:
— Tylu, że sami wystarczą do zniszczenia was.
— Niech się pokażą.
— Zobaczysz ich, kiedy mnie się spodoba.
— Z jakiego szczepu?
— Z Meskalerów, do którego należymy, Winnetou i ja.
Na to imię podniósł głowę i spytał:
— Gdzie Winnetou?
— Na Liano Estacado.
— Niech się pokaże, jeśli mam temu wierzyć.
— Zobaczysz go. On jedzie z pięćdziesięciu Apaczarni przed Wupą Umugi.
— Uff, uff!
— I wbija w ziemię paliki, które Komanczów zaprowadzą do zguby.
— Uff, uff!x — zawołał znowu.
— Winnetou wykonuje tę pracę zamiast młodego wodza Sziba Bigha, który nie może jej wykonać, gdyż wzięliśmy go do niewoli. Teraz obłąka Winnetou
Komanczów swoimi palikami, tak, jak Sziba Bigh chciał białych jeźdźców zaprowadzić na śmierć z pragnienia *i głodu.
Każde z wymówionych przeze mnie słów było dla Nale Masiuwa ciosem. Próbował zapanować nad sobą, ale nie zdołał zupełnie ukryć rozdrażnienia. Głos drżał mu, kiedy pytał w lekkim na pozór tonie.
— Nie rozumiem, co Old Shatterhand mówi; niechaj powie wyraźniej!
— Wiesz dobrze, co mam na myśli.
— Nie.
— Nie kłam. Czy sądzisz naprawdę, że zdołasz zwieść Old Schatterhanda? Nie udałoby ci się to nawet wtedy, gdyby w twojej głowie była mądrość wszystkich wodzów Komanczów, chociaż tak nie jest. Wszak od ciebie pochodzi ten plan, który mieliście wykonać.
— Jaki plan?
— Wyprowadzenia białych jeźdźców w pole zapomocą fałszywie wbitych palików.
— Old Shatterhand śni widocznie!
— Nie zaprzeczaj! Ty kłamiesz, ale ja mówię z tobą zupełnie szczerze. Kiedy zostałeś pobity, posłałeś po nowych stu wojowników. Równocześnie wysłałeś dwu łudzi nad Błękitną Wodę do Wupy Umugi, żeby mu donieśli o twoim planie. Podsłuchałem ich, zanim przeszli przez Rio Pecos.
—; Uff! Wyrzucę ich z szeregu wojowników!
— Uczyń to! Tacy nieostrożni i gadatliwi nie są godni nazwy wojowników. Podsłuchałem także samego Wupę Umugi i dowiedziałem się o wszystkiem, tak, że nie domyślał się tego.
Na to nic nie odpowiedział, lecz oko jego wbiło się potem we mnie badawczo; przytem zdawało się, że mu coś drży pod powiekami, jak gdyby z hamowanej trwogi. Mówiłem dalej:
— Podsłuchałem także owych sześciu ludzi, wysłanych przez Wupę Umugi na zwiady. Musieli zginąć w Alczeze-czi. — Uff! Dlatego nie wrócili i dlatego nie zastaliśmy ich tutaj!
— Wyjaśni ci się jeszcze niejedno. Winnetou pojechał czemprędzej na Liano Estacado, ażeby ostrzedzr Bloody Foxa a przedtem posłał po tylu wojowników, ilu potrzeba do udaremnienia waszego zamachu. Z tymi Apaczami pośpieszyłem naprzód i wziąłem do niewoli Sziba Bigha z pięćdziesięciu wojownikami, kiedy wtykali pale, mające poprowadzić za nimi Wupę Umugi.
— Czy mówisz prawdę? — wykrztusił z trudem.
— Tak, mówię prawdę. Potem tak, jak wy chcieliście uczynić białym jeźdźcom, powtykaliśmy fałszywie paliki. Postarał się o to Winnetou z pięćdziesięciu Apaczami, których ślady miał Wupa Umugi uważać za ślady będących z Sziba Bighem Komanczów.
— Uff! To podsunął wam zły Manitou.
— Dobry Manitou. Zły jest waszym doradcą, nie naszym. Teraz jedzie Wupa Umugi za Apaczami i sądzi, że ma przed sobą Sziba Bigha. Zajdzie na bezwodną pustynię, gdzie go tak otoczą kaktusy, że będzie się musiał poddać, jeśli nie zechce zginąć z głodu i z pragnienia.
— Old Shatterhand jest najzłośliwszą i najgorszą bladą twarzą! — syknął z wściekłością.
— Sam w to nie wierzysz i wiesz, że mam względem wszystkich czerwonych mężów tylko dobre zamiary. Teraz chcę was także sprowadzić na dobrą drogę i doprowadzić do zawarcia pokoju z nieprzyjaciółmi.
— My nie chcemy pokoju!
— To zbierzecie krew; jak chcecie. Gdy dziś nadjechali biali jeźdźcy, ostrzegłem ich i powiedziałem im, że zdążasz za nimi z twoimi wojownikami. Wobec tego połączyli się z moimi Apaczami i zaczaili się tutaj na was. Teraz jesteście tak osaczeni, że nikt z was ujść nie zdoła.
“’-rtf Będziemy walczyli!
— No — spróbujcie!
— Próbować? To się musi udać!
— Pshaw! Sto strzałów bladych twarzy, które tu widzisz — do tego moja strzelba czarodziejska i strzelba Old Surehanda, która nigdy nie chybia.
— Old Surehand jest tutaj?
— Tak.
— Gdzie?
— Znajduje się tam na górze z Apaczami, których kule także coś znaczą. Nie podobna wam umknąć.
— Zwodzisz mnie, ażeby mnie skłonić do poddania.
— Powiadam prawdę.
— Sziba Bigh nie jest w niewoli.
— Jest w niewoli a dowiodę ci tego, skoro ci powiem, że miał ze sobą trzydziestu Nainich i dwudziestu Komanczów ze swojego szczepu.
— A Wupa Umugi nie zabłądzi.
— Jest na drodze do pułapki, w której chcemy go złapać. Powiem ci nawet, że, kiedy on obozował nad Błękitną Wodą, udałem się na Kaan Kulano, gdzie mieszka jego plemię i zabrałem stamtąd jego wszystkie “worki z gusłami.
— Uff! Ukradłeś je?
— Zdjąłem je z włóczni, wbitych przed namiotem.
— W takim razie zgubiony, zgubiony!
— Pewnie, jeśli z nami nie zawrze pokoju, a uczyni to choćby jedynie dlatego, żeby odzyskać gusła, nie licząc już śmierci w męczarniach pragnienia.
Nale Masiuw schylił głowę i nic nie odrzekł.
— Zrozumiesz teraz — mówiłem dalej — że nie możesz liczyć ani na Sziba Bigha, ani na Wupę Umugi. 1 tobie nie pozostaje nic innego, jak tylko się poddać.
Milczał przez długą chwilę. O czem myślał, co się w nim działo? Miał minę wielkiego przygnębienia, ale ponieważ pokazywał ją, nie dowierzałem mu właśnie. Spojrzał w górę i spytał:
— Co się stanie z Sziba Bighem i jego rfidźmi?
— Puścimy ich na wolność, ponieważ między nami krew jeszcze nie popłynęła.
— A co zrobicie z Wupą Umugi?
— I on pójdzie wolno z wojownikami, jeśli będzie miał rozum i nie zechce się bronić.
— A co czekałoby mnie i wojowników, gdybyśmy się wam teraz poddali?
— Także wolność.
— Kiedy?
— Skoro tylko postanowilibyśmy.
— A łupy?
— My nie pragniemy łupów; tylko Apacze zażądają waszych koni.
— Czy dasz im je?
— Tak.
— Przecież one do nas należą.
— Rozpoczęliście walkę i musicie ponosić skutki. Sprawiedliwość wymaga odszkodowania dla tych, których zaatakowaliście i chcieliście zabić. Cieszcie się, jeśli z życiem ujdziecie.
— Ależ nam koni potrzeba.
— Tak, do wypraw rozbójniczych. Nie mając ich, będziecie musieli zachować spokój.
— Byliśmy zawsze przyjaciółmi pokoju i zgody.
— Nie mów takich śmieszności! To Komancze wszczynali zawsze niezgodę i walki; wiesz to sam tak dobrze, jak ja.
— Ale broń nam zostanie? — pytał dalej.
— Ja nie wiem.
— Musisz wiedzieć!
Przy tych słowach zabłysnęły mu oczy a prawa ręka wsunęła się zwolna za plecy. Wiedziałem, że teraz prawdopodobnie nastąpi zamach na mnie — odpowiedziałem jednak całkiem spokojnie i swobodnie:
— Ja nie mogę teraz nic wiedzieć, ponieważ muszę naradzić się z Winnetou i Old Surehandem.
— Czy zażądasz, żeby nam ją zostawiono?
— Strzały, łuki, noże i tomahawki będziecie mogli zatrzymać. Potrzeba wam ich do polowania, z którego żyjecie.
— Ale strzelby?
— Te wam odbierzemy, gdyż bez nich właśnie nie moglibyście prowadzić wojen i musicie się zachować spokojnie.
Mogłem mu odpowiedzieć inaczej i dać mu przyrzeczenie, którego się spodziewał, a może byłby zaniechał podstępnego zamachu, ale z jednej strony byłaby mnie raziła choćby najmniejsza koncesya dla tego człowieka, a z drugiej zdawało mi się, że dzięki jego podstępowi łatwiej dostanę go w ręce.
— Zachować się spokojnie? — spytał. — — Nie chcemy tego, lecz walki. Oto ja masz!
Ostatnie trzy słowa wymówił głosem podniesionym. Oczy mu się zaiskrzyły, korpus nachylił się ku mnie z błyskawiczną szybkością a w prawej ręce zabłysnął nóż. To szczególne! Stało się zupełnie tak, jak przepowiedziałem komendantowi. Miałem się na baczności i na jego szybkość odpowiedziałem szybkością. Jednym chwytem lewej ręki ująłem jego prawicę z nożem, poczem, wstając, uderzyłem go tak mocno dwa razy w skroń, że padł, jak lalka, bez życia.
Z nożem w ręku zerwałem się całkiem i zawołałem do patrzących z napięciem Komanczów:
— To zdrada! Nale Masiuw chciał mnie przebić! Macie tu jego nóż!
Odrzuciłem go daleko ku nim — potem chwyciłem ogłuszonego wodza za pas, podniosłem, zarzuciłem sobie na plecy i pobiegłem z nim ku naszym pozycyom.
Na ten widok zerwało się za mną ogromne wycie, a niektórzy z Komanczów puścillsię za mną w pogoń. Wtem huknęło z góry kilka ślepych strzałów. To Old Surehand dał rozkaz nastraszenia Komanczów i cel swój tem osiągnął. Zaniechali ścigania mnie, tylko wycia biadania trwały w dalszym ciągu.
Wodza związano, poczem wziąłem sztuciec dc^ręki
I ruszyłem znowu ku wodzie. Przyszedłszy na doniosłość głosu, dałem znak, żeby milczeli, a gdy umilkli, zawołałem:
Niechaj wojownicy Komanczów wysłuchają uważnie tego, co im powie Old Shatterhand. Oni wiedzą, że wódz ich wziął nóż na naradę, chociaż postanowiono przyjść na nią bez broni. Nale Masiuw chciał mnie przebić, poczem ludzie jego mieli na nas uderzyć. Myłem ostrożny i udaremniłem to. Pięść Old Shatterhanda grzmotnęła nim o ziemię, lecz nie zabiła go, tylko ogłuszyła. Skoro przyjdzie do siebie, pomówię z nim jeszcze. Aż do tej chwili nic wam się nie stanie, jeśli zachowacie się spokojnie. Gdybyście jednak próbowali umknąć, lub gdybyśmy usłyszeli jeden wystrzał, spadną na was w tej chwili setki kul. Powiedziałem. Ilowgh!
Groźba ta wywarła zamierzony skutek. Komancze utworzyli zbitą, ruchliwą kupę, lecz zachowali się spokojnie. Gdy powróciłem i ukląkłem obok Nale Masiuwa, rzekł komendant:
— Czy rzeczywiście chciał was przebić?
— Tak.
— A wy ufaliście mu?
— Nie, domyśliłem się natychmiast, że nóż za sobą położył.
— Dobrze, że ja nie byłem na waszem miejscu!
— Ja też tak myślę.
t — Nie posiadam bystrości waszych oczu. Mnie byłby prawdopodobnie przebił.
— Hm 1 Kto wie, czy uważałby to za godne wysiłku.
— Godne wysiłku? Czy to ma znaczyć, że nie jestem godzien pchnięcia ani naboju?
— Chciałem tylko powiedzieć, że czerwony ośmiela się na taki zuchwały czyn tylko wtedy, jeśli mu idzie o usunięcie z drogi człowieka, niezwykle dlań niebezpiecznego.
— Aha! Co uczynimy z tym zdrajcą i łotrem? Proponuję... hm, hm!
May. Old Surehand I. 25
— Co?
— Żeby go haniebnie powiesić. Łotr, który podczas takiej narady łamie słowo, musi dyndać, bezwarunkowo dyndać!
— Choćby i nie to, zrobię z nim jednak krótki proces. To dobrze, że swego worka z gusłami nie zostawił w obozie, lecz ma na szyi.
— Czemu?
— To zrobi go przystępniejszym. Zaczekajmy, dopóki się nie zbudzi, co niebawem nastąpi.
— Hm! W takim razie mogę was tymczasem o coś zapytać.
— O co?
— Podczas waszej rozmowy z tym łotrem, rozważyłem sobie jeszcze raz dokładnie to, o czem mówiliśmy przedtem.
— I rozmyśliliście się?
— Tak.
— O ile?
— — Sprzeciwia się to wszelkim wojskowym tradycyom i zwyczajom, żeby zwyciężać takich rabusiów, i nie karać ich potem. Czy wam się zdaje, że uporacie się z Komanczami beze mnie?
— Tak; nie potrzeba mi was do tego.
— To wolałbym nie iść na Liano. Jak daleko musiałbym się posunąć?
— O dwa dobre dni drogi.
— Do stu piorunów! To daleko. Nie mamy z sobą tyle zapasów żywności. Nie weźmiecie mi za złe, jeśli...
Wstydził się trochę dokończyć zdania, ale, mówiąc szczerze, było mi to na rękę, że mogłem się pozbyć jego ludzi. Poco mieli się dowiadywać o oazie i o innych tajemnicach? Odpowiedziałem zatem z gotowością:
— Jeśli wrócicie? O, nie mam nic przeciwko 4emu.
— Rzeczywiście nie?
— Nie, ani trochę. — To mnie cieszy, bardzo cieszy; dałem się tu zwabić na Liano. Moje właściwe zadanie leży tam, na równinie za Mistake Canonern, a z tym Nale Masitiwein zderzyłem się tylko dlatego, że sam zabiegł mi drogę. Powrócę, zaczekawszy tu tylko, dopóki nie załatwicie się z tymi Komanczami.
— A zatem nie powrócicie bez korzyści.
— Jakto?
— Będziecie mieli zdobycz. Cóżbym zrobił z tymi czerwonymi? Wlec ich ze sobą przez Liano, karmić, poić i czuwać nad nimi, jako jeńcami? Mogę sobię w tem ulżyć. Wam ich zostawię.
— Mnie? Oh!
Tak. Musicie mi przyrzec, że darujecie im życie.
— Daję wam na to słowo.
— I rękę?
luk. Oto macie. Topp!
Weil! Zabierzcie tych drabów aż za Rio Pecos, nżeby nie mogli tutaj powrócić i narobić mi jakich głupstw, lam odbierzecie im broń i konie i puścicie Ich wolno.
A to, co im odbierzemy, mamy sobie zatrzymać?
Naturalnie.
To zabiorę ich dalej, jeszcze dalej, ażeby wam lutuj nie przeszkadzali. Przecież oni pochodzą z dalszych stron. Nieprawdaż?
Tak. A więc zgoda między nami?
Zupełna zgoda. Daję wam jeszcze raz rękę na to, że im nic nie uczynię. Czy jesteście teraz zadowoleni?
— Zupełnie.
— Ja także. Ale patrzcie, ten drab się rusza i otwiera oczy. To było takie uderzenie, jakie tylko Old Shatterhand umie zadać. Nie bardzo chciałbym je dostać.
Wódz przyszedł do siebie. W pierwszej chwili nie wiedział widocznie, co się z nim stało, ale potem sobie przypomniał.
— Widzisz, że dotrzymałem słowa? — rzekłem do niego. — Jesteś moim jeńcem. Przy tych słowach zdjąłem mu z szyi worek z gusłami i wydobyłem z kieszeni zapałki. Na ten widok zawołał z przestrachem:
— Co chcesz zrobić z gusłami?
— Spalę je.
— Uff, uff! Moja dusza ma zginąć?
— Tak, zasłużyłeś sobie na to. Złamałeś słowo i chciałeś mnie zabić. Poniesiesz za to karę trzykrotną. Powieszą cię, zabiorę ci kosmyk skalpowy i spalę twój worek z gusłami.
Powieszenie jest dla Indyanina najhaniebniejszym rodzajem śmierci. Woli umrzeć śmiercią powolną, pełną bolu, ale honorową śmiercią, męczeńską, A dalsze dwie groźby były także okropne. Miałem mu zabrać kosmyk skalpowy, bez którego niema życia za grobem i spalić gusła; tem gubiłem jego i duszę jego na wieki! Spróbował rozerwać mocne więzy i krzyknął w przerażeniu: )
— Tego nie uczynisz, nie uczynisz!
— Uczynię!
Potarłem zapałkę i podsunąłem mały płomyk pod worek z gusłami tak, że zaczął dymić natychmiast.
— Stój, stój! — zaryczał. — Oszczędź mnie! Zabierz mi życie, ale zostaw mi duszę. Co mam uczynić, co mam uczynić, żeby cię skłonić do spełnienia mojej prośby?
Odjąłem zapałkę i odrzekłem:
— Jest tylko jedna droga ocalenia dla ciebie i twojej duszy, jedna jedyna.
— Jaka? Mów prędko!
Oczy wylazły mu z głowy pod wpływem przerażenia, gdyż w ręku miałem już drugą zapałkę.
— Każ twoim ludziom się poddać i złożyć broń!
— Nie mogę!
— To giń i bądź zgubiony.
Zapałka zapłonęła a worek znów zaczął dymić. Nato zaczął wódz wrzeszczeć tak, że słychać go było daleko.
— Stój, stój! Ja to uczynię! Ja dam ten rozkaz!
Dobrze! Ale nie próbuj zyskać na czasie lub
mnie oszukać. Daję ci silne i niezłomne słowo, że jeśli na chwilę zechcesz się ociągać z daniem rozkazu, nie będę czekał na żadne dalsze prośby i spalę gusła. Przyrzekłem i słowa mego dotrzymam.
— Uczynię to pewnie, całkiem pewnie. Niech całe plemię pójdzie do niewoli, byłem ja miał moje gusła. Co postanowiliście uczynić z jeńcami?
— Puści się ich na wolność a ciebie także.
— I zatrzymamy worki z gusłami?
— Tak.
— — To niech przyjdzie Senanda Khasii), który jest drugim wodzem. Dam mu rozkaz, a on go wykona.
Wróciłem do Komanczów. Widząc, że wymieniony usłuchał wezwania i przyszedł rzeczywiście,, rzekł do mTiie komendant:
— Jaką wy macie władzę nad tymi ludźmi, sir! Mnie nie przyszłoby na myśl zapalać guseł.
— To właśnie wam powiedziałem. Należy znać zwyczaje i zapatrywania czerwonych, wtedy można się zabezpieczyć przeciwko wielu rzeczom, wobec których laik jest bezbronny.
Senanda Khasi poszedł, nie patrząc na nas, do wodza i usiadfiobok niego. Rozmawiali po cichu, ale z widocznem wielkiem rozdrażnieniem. Potem podniósł się niższy dowódca, zwrócił się do mnie i powiedział:
— Old Shatterhand zwyciężył nas tym razem jednem uderzeniem pięści i podstępem, ale nadejdzie lepszy dzień, kiedy wielki Manitou będzie dla nas łaskawszy. Jesteśmy gotowi dać się wziąć do niewoli i wydać wam broń naszą. Gdzie ją mamy złożyć?
— „Niechaj przychodzi po dziesięciu i składa ją tu, koło wodza. Ale zapamiętaj sobie, że kto jedną sztukę ukryje, będzie zastrzelony.
’) Grzechotnik.
Odszedł, a wkrótce potem zaczęli nadchodzić Komancze grupami po dziesięć osób i wydawać strzelby, noże, tomahawki, strzały, łuki, włócznie, proch i kule. Ody się to stało, rzekłem do komendanta:
— Oddaję wam tych jeńców, a teraz do was jut należy postarać się o ich zabezpieczenie. Nie pozwólcie uciec któremu!
— Nie obawiajcie się, sir! Cieszę się, że ich mam. Wezmę ich najpierw pomiędzy nas i każę powiązać ich własnymi rzemieniami.
Kiedy żołnierze wykonywali ten rozkaz, poszedłem znowu naprzód, złożyłem dłonie w tubę przy ustach i zawołałem do Old Surehanda:
— Sis inteh peniyil! — Niech przyjdą Apacze!
Okrzyk ten zrozumiano, i w kilka minut potem
przyjechał Old Surehand cwałem na czele Apaczów. Wyszedłem naprzeciw niego, on zaś zeskoczył z konia i zapytał:
— Widzieliśmy, że wódz chciał was przebić, ale daliście mu za to porządnie. Jaki skutek? Oto leży wszystka broń, Indyanie otoczeni przez dragonów. Czy musieli się poddać?
— Tak.
— Jak zabraliście się do tego?
— Zagroziłem, że spalę worek z gusłami Nale Masiuwa.
— To dobre. Głupcy, żeby być tak zabobonnymi!; Ale co my z nimi poczniemy? To niewygoda wlec ich wszystkich ze sobą. Przytem musieliby zobaczyć oazę.
— Nie. Komendant wpadł na dobrą myśl, żeby nie jechać z nami, lecz zawrócić. Oddałem ich jemu. Weźmie sobie za to ich broń i konie a wypuści ich dopiero po tamtej stronie rzeki Pecos.
— Weil! To najlepsze ze wszystkiego. Pojedziemy więc bez dragonów za WUpą Umugi?.,.»:, <<».
— Tak.
— Kiedy? £
— Nie mamy tu już nic do czynięnja. Konie już napojone i woda we worach. Możemy zaraz wyruszać.
— To nie bawmy za długo. Im rychlej nastąpimy na Nainich, tem lepiej.
— Tak, ale najpierw pożegnajmy się serdecznie z kochanym komendantem.
Wsiadłem na konia i pojechałem do niego z Old Surehandem.
— Odjeżdżacie już panowie? — zapytał. — Żal mi istotnie, że nie możemy razem dłużej pozostać.
— Nam także — odpowiedziałem. — Mielibyście dłużej sposobność poznania głupich grabarzy.
— Oh... oh...! — bąkał przeciągle.
— Może teraz już wiecie, jaka odzież więcej znaczy: czy bluza westmana, czy też mundur oficera dragonów. Weźcie to sobie do serca i bądźcie zdrowi.
— Bądźcie zdrowi! — powtórzył, jak echo, z jeszcze większem zakłopotaniem, niż przedtem.
Odjechaliśmy na czele Apaczów. W kilka minut potem straciliśmy już Sto Drzew z oczu. Jechaliśmy od tyki do tyki, szeroko wydeptanym tropem Nainich. Im dalej posuwaliśmy się naprzód, tem ciaśniej zamykaliśmy kaktusową pułapkę, do której pędziliśmy ich przed sobą. „Pan generał“.
Porównywając czas, w którym Wupa Umugi porzucił Sto Drzew, z czasem, kiedy odjeżdżaliśmy stamtąd, i przypuściwszy, że z powodu spiekoty dziennej nie natężał koni zanadto, mogliśmy z łatwością obliczyć sobie odległość, jaką zyskał przed nami. Ponieważ jechaliśmy prędko, spodziewaliśmy się, że najpóźniej we dwie godziny po południu będziemy tak blizko niego, że dojrzymy jego Komanczów.
Ale tak się nie stało. Kiedy poznaliśmy po stanie słońca, że już minęła trzecia godzina, wysilaliśmy napróżno wzrok, ażeby dostrzedz czerwonych. Tylko trop ich był taki świeży, że nie mogli być od nas dalej, jak o trzy mile angielskie. Podpędziliśmy konie, i niebawem dostrzegłem przez lunetę na południowo-wschodnim widnokręgu mały oddział jeźdźców, kierujących się widocznie wbitemi w ziemię tykami i dążących w tę samą stronę, co my.
— Byliżby to Naini? — zapytał z powątpiewaniem Old Surehand.
— Z pewnością — odpowiedziałem.
— Hm! Nie przysiągłbym się na to.
— Czemu? Czy sądzicie, że oprócz nich i nas są jeszcze ludzie, jadący teraz przez Liano?
— Czy byłoby to takie nieprawdopodobne?
— Nie’, lecz ci trzymają się tyk.
— To niczego nie dowodzi.
— O, i owszem! Jadg na południowy wschód, więc musieli przybyć z północnego zachodu, a zatem stamtąd, skąd my także jedziemy. Bylibyśmy musieli ich widzieć. — Może nadeszli z północy i zboczyli podług palików.
Nie; to są Komancze.
— Ależ ich jest półtora setki.
— To nic! To jest tylna straż.
— Czy sądzicie, że Wupa Umugi odgrodził się od nas tylną strażą?
— Tak.
— Czemu?
— Tak. Oni mają uważać i donieść mu o naszem nadejściu. Mówiąc „naszem“, nie mam oczywiście ną myśli nas, lecz dragonów, o których sądzi, że idą za nim. O nas i o naszych Apaczów nie ma wcale obawy.
— To zdanie ma pewną słuszność.
— Nietylko pewną, lecz zupełną, jest bez’wątpienia słuszne. Zobaczycie to zaraz, skoro tylko zbliżymy się do nich tak, że rozpoznają nas gołem okiem.
— Weil, spróbujmy.
Ruszyliśmy szybciej, niż dotychczas, i pokazało się wkrótce, że miałem słuszność, gdyż, skoro tylko dosięgliśmy ich oczyma, zatrzymali się na kilka chwil. Zobaczyli nas także, poczem puścili konie cwałem i rychło zniknęli nam z oczu. Chcieli w tej chwili donieść Wupie Umugi, że dragoni nadciągają. Uważali nas za nich, bo z takiego oddalenia nie mogli nas rozpoznać ani policzyć.
Nam był na rękę ten pośpiech, ponieważ z nastaniem nocy musieliśmy dojechać do punktu, skąd było najbliżej do oazy. Przybyliśmy też tam w nocy. Dalej nie mogliśmy się posuwać, gdyż Komancze musieli teraz rozbić obóz, nam zaś nie mogło zależeć na zderzeniu się z nimi już teraz. Stąd aż do pola kaktusowego mieliśmy jeszcze dzień drogi. Zostawiłem więc tu na straży pięciu Apaczów, a z resztą pojechałem do oazy, gdzie dostaliśmy się w godzinę. Winnetou nie wrócił tam oczywiście jeszcze ze swoimi Apaczami, a Bloody Foxa, który był ich przewodnikiem, także jeszcze w domu nie było. Parker j Hawley byli niezadowoleni z tego, że tak długo nie mieli nic do roboty, ale pocieszyłem ich nadzieją jutra, bo mieli się do nas przyłączyć. Ujrzawszy, że Old Wabble’a nie było, zapytał Parker:
— Gdzież ten stary cowboy, sir? Czemu się niepokazuje?
— Niestety, niema go z nami.
— Czy zostawiliście go przy strażach?
— Nie. Znajduje się u Wupy Umugi i Komanczów Naini.
— U nich? Czy pojechał za nimi na zwiady?
— To także nie. Nie znajduje się za nimi, lecz. u nich.
— U nich? Jak to należy rozumieć?
— Zrozumiecie zaraz, skoro wam powiem, że jest u nich w niewoli.
— W niewoli? A do wszystkich dyabłów! Czy to prawda?
— Niestety, tak!
— Czy znów-popełnił jakie głupstwo?
— Jeszcze jakie! Mógł nam popsuć całą sprawę — i nie jemu zawdzięczamy, że udało się nam nasz plan uskutecznić.
— To słuszne! Ale dobrze wam tak, mr. Shatterhandzie.
— Jakto? Was to cieszy, jak się zdaje!
— Pewnie. 1 złoszczę się i cieszę. Naco wzięliście go ze sobą? Jesteście tacy zakochani w tym starcu, że może robić głupstwa jedno za drugiem, a wam ani na myśl nie przyjdzie zrobić to, co byłoby najwłaściwsze.
— Co?
— Napędzić go do dyabła.
— To właśnie teraz uczynię.
— Już nie potrzeba.
— Czemu?
— Bo już go niema.
— Ale on wróci.
— — Chcecie go wyswobodzić?
— To się samo przez się rozumie.
— Hm, tak! Zostawić go tam wprawdzie nie można, lecz daję wam rzeczywiście i na seryo dobrą radę: wypędzić go zaraz po uwolnieniu. On gotów jeszcze na nas sprowadzić nieszczęście, z którego się nie wywiniemy.. Ale wam też ciągle chodziło o niego i zawsze musiał być przy was, chociaż wiedzieliście, że na niego zdać się nie można. Tymczasem mnie i Hawleya wciąż się. na bok usuwa; musimy tutaj siedzieć i nudzić się, a wy tymczasem jeździcie to tu, to ówdzie, bierzecie wszystko na siebie i przeżywacie najpiękniejsze przygody. Wyobrazicie sobie, że nas to gniewa; zasługujemy przynajmniej na tyle zaufania, co Old Wabble.
— Ńo, no, to brzmi, jak wyrzut,, mr. Parkerze!
— I jest nim, i ma nim być! My przecież także żyjemy i jesteśmy na dzikim Zachodzie nie na to, by muchy łapać lub polować na glisty. Przyznać musicie, że nas ustawicznie usuwano w kąt.
— Cieszcie się, że nie żądam od was udziału w czemś, co narażałoby na szwank wasze życie.
— Nasze życie! Czyż ono więcej warte od waszego? A może uważacie nas za ludzi trwożliwych? Wypraszamy to sobie!
Byłby rezonował jeszcze dłużej, gdyby nie był nadszedł Bob. Ujrzawszy nas, zawołał z radością:
— Oh, oh, massa Shatterhand i massa Surehand znowu tu! Masser Bob zaraz wiedzieć, co zrobić: buty przynieść?
— Tak, pozbądźmy się mokasynów.
,, Pobiegł i przyniósł buty, które wdzialiśmy zamiast indyańskich. Następnie spytałem Boba:
— Co tam z Sziba Bighem? Jest jeszcze.
Zrobił minę nie do opisania i odrzekł:
— Już go niema.
— Co? Nie?
— Nie. Sziba Bigh pójść precz!
Roześmiał się przytem całą twarzą i otworzył usta tak szeroko, że można mu było pomiędzj dwa rzędy wspaniałych zębów zaglądnąć aż do gardła. Chciał sobie ze mnie trochę zażartować, ja zaś przystałem na to, pytając z udanym strachem:
— Precz? Przecież chyba nie umknął.
— Tak, umknąć.
— Słuchaj, Bobie, przypłaciłbyś to życiem, gdyby on umknął rzeczywiście. Ręczyłeś mi własną głową za niego!
— A więc massa Shatterhand zastrzelić Boba. Sziba Bigh precz, całkiem precz. Massa Shatterhand wejść i przekonać się.
— Tak jest, ja się przekonam. Tu siedzi kula, którą ci wpakuję w głowę, jeśli jeńca niema w izbie.
Wyjąłem rewolwer i wymierzyłem w niego, poczerń udaliśmy się do domu. Otworzył drzwi, wskazał do środka i rzekł:
— Tu zobaczyć. Nikt nie być.
Widok, jaki mi się teraz przedstawił, omal nie pobudził mnie do śmiechu. Młody wódz stał oparty
0 ścianę i patrzył ku nam roziskrzonemi z wściekłości oczyma. Właściwie nie opierał się wprost o ścianę, bo między nim a nią znajdowało się coś jeszcze. Było to ośm długich tyk, złożonych przez Murzyna w gwiazdę, związanych rzemieniem i przymocowanych czerwonemu do grzbietu. Gwiazda była tak wielka, że wystawała poza ciało wodza w górę i na boki. Z tą gwiazdą na plecach nie mógł Sziba Bigh wyjść drzwiami. Czy to stojąc, czy leżąc, czy też w jakiej innej pozycyi, musiał się zawsze zaczepić. Wygodne mu to nie było,
1 to prawdopodobnie był powód gniewu, z jakim na nas patrzył.
— Przecież on jest; tam stoi! — rzekłem do Boba, udając zdziwienie.
— Tak, on być! — roześmiał się z przyjaznym wyrazem twarzy.
— A więc nie uciekł.
— Nie.
— A przecież tak powiedziałeś.
— Bob tylko żartować, pięknie żartować! Przecież Bob nie dać uciec Indyaninowi, skoro ma na niego uważać!
— Ale cóżeś mu przywiązał do pleców?
— Przecież massa Shatterhand widzieć. Indyanina nie bić, nie zakłuć, nie zastrzelić i nie wypuścić. Masser Bob być mądry i przebiegły — i przywiązać ośm długich tyk na plecach.
— Hm! Czy on na to pozwolił?
— Nie chcieć, ale masser Bob powiedzieć, że dać mu dużo policzków, a on potem dać sobie to całkiem spokojnie zrobić. Czy masser Bob nie być mądry i przebiegły, jak mucha na nosie?
Nie mogłem mu odpowiedzieć na to pełne ufności w siebie pytanie, bo Sziba Bigh zawołał z gniewem:
— Uff! Niech mnie biały brat uwolni zaraz od tych tyk.
— Czemu? — zapytałem spokojnie.
— Czy to się godzi dręczyć wodza w ten sposób?
— Ty nie jesteś tu wodzem, lecz jeńcem.
— Nie mogę usiąść ani leżeć.
-rNo, to musisz stać.
— Zdawało mi się, że Old Shatterhand traktuje nieprzyjaciół tak samo, jak przyjaciół!
— Jestem twoim przyjacielem. Tego nie zmieniają tyki na twoich plecach.
— Ależ to męka!
— Sądzę, że o ból nie dbasz.
— Pshaw! Nie ból mnie męczy. Czemu dałeś nigrowi rozkaz, żeby ze mną to zrobił?
— Ja mu tego nie nakazałem.
— A więc zrobił to z własnej woli?
— Tak.
— To zabiję go, skoro tylko odzyskam wolność.
— Tego nie zrobisz.
— Zrobię. — W takim razie już nigdy nie będziesz wolny. Kazałem mu rozkrępować cię i dobrze się z tobą obchodzić. Czy byłeś głodny?
— Nie.
— Albo spragniony?
— Nie.
— Więc miałeś wszystko, czego ci było potrzeba. Na co się uskarżasz?
— Na to, że przywiązał mi do pleców te tyki. Takich rzeczy nie robi się z wodzem Komanczów!
— Gdzie to napisane, albo kto to powiedział? Czy mówią o tem stare wampum, albo podania Komanczów? Nie! Że to się robi, doświadczyłeś teraz na sobie samym. A kto temu winien, że to się stało? Ty sam!
— Nie.
— Owszem! Powiedziałeś, że umkniesz, skoro tylko nadarzy ci się sposobność do tego. Murzyn musiał ciebie pilnować i zabrał ci tę sposobność zapomocą tej gwiazdy. Musisz przyznać, że spełnił tylko swoją powinność.
— Ależ on mnie tem ośmieszył. Wolę najgorsze bole od noszenia tego drzewa.
— Tego nie mógł się sam domyśleć; miał dobre zamiary. Gdybyś mi dał słowo, że nie umkniesz, byłbyś mógł siedzieć na wolnem powietrzu i doznawać wszelakiej czci,, należącej się wodzom.
— Mnie nie wolno dać tego słowa.
— Wolno!
— Nie!
— Wolno ci to uczynić, gdyż opór twój nie przydałby się na nic.
— Odszukałbym naszych wojowników i ostrzegłbym ich rychło.
— Nie znalazłbyś ich!
— Ja ich odnajdę!
— Nie. Nie wiesz, gdzie, się znajdują.
— Wiem.
— Nie, bo nie masz pojęcia o tem, co się dzisiaj stało.
— Czy mogę się dowiedzieć?
— Właściwie nie, ale mimo to powiem ci o tem. Z tej szczerości powinieneś poznać, że jesteśmy pewni swojej sprawy i że ucieczka twoja nie przydałaby się na nic.
— Więc mów!
— A więc najpierw — czy wierzysz, że przejrzeliśmy wasze plany?
— Wiem, że je znacie.
— Chcieliście wywieść w pole białych jeźdźców i przy tej sposobności opanować oazę. Jechałeś przodem, ażeby pokazać drogę Wupie Umugi. Potem chcieliście tyki powbijać kędy indziej i zwabić za sobą blade twarze. Za nimi miał przyjść Nale Masiuw, by Ich otoczyć i odciąć odwrót. Czy tak jest?
Mój biały brat to odgadł.
Tak, muszę to dobrze wiedzieć, bo inaczej nie przygnałbyś ml racyl. Następnie sam wiesz najlepiej, juk wzięliśmy cię do niewoli, zanim zdołałeś Wupie Umugi pokazać drogę tutaj.
Wiem to.
Widziałeś także, iż Winnetou odjechał z pięćdziesięciu wojownikami, ażeby powyjmować paliki i powtykać je we fałszywym kierunku.
— Widziałem.
Weil. Odjechaliśmy potem stąd, ażeby obserwować Komanczów. Przybywszy do Stu Drzew, zobaczyliśmy, że Winnetou dobrze zrobił swoją rzecz. Paliki szły w kierunku, który Wupę Umugi razem z jego ludźmi zawiedzie na pustkowie, gdzie niema wody.
— Uff!
— Tak, powiem ci nawet jeszcze otwarciej, że zastawiliśmy na niego daleko niebezpieczniejszą pułapkę, aniżeli sobie wyobrażasz. Paliki zawiodą go jutro w sam środek wielkiego, nieprzebytego pola kaktusowego, z którego niema wyjścia. Droga zawiedzie go do środka, ale już nią nie wróci.
— Uff!
— Pojedzie przeszło godzinę, zanim dojedzie do środka pola kaktusowego. Ponieważ tyki wiodą go w pułapkę, będzie sądził, że to ty je tam powbijałeś i pójdzie za niemi. Będzie sądził, że tą drogą wyjdzie znowu na wolne pole.’ Tymczasem droga się skończy, 1 wasi wojownicy nie będą mogli ani iść dalej ani na boki. Nie pozostanie im nic innego, jak zawrócić, ale skoro tylko to uczynią, zobaczą za sobą nas z trzystu Apaczami. Obsadzimy tę drogę i nie wypuścimy ich stamtąd.
— Uff!
Już po raz trzeci wybuchnął tem słowem, bo ze strachu nie mógł nic innegę powiedzieć.
— Powiedz mi teraz, co uczynią wasi wojownicy? — mówiłem dalej.
— Będą się bronić.
— Jak się do tego zabiorą?
— Będą strzelali do was.
— Tak ci się zdaje?
— Tak. To wojownicy waleczni, którym ani przez myśl nie przejdzie poddać się bez oporu.
— Mówisz tak, bo znajdujesz się tutaj, w domu, a nie w tamtej pułapce. Droga, wiodąca w kaktusy, jest bardzo wązka, i tylko niewielu jeźdźców może nią jechać obok siebie. Jsśli się wasi wojownicy odwrócą i zechcą do nas strzelać, nie będą mogli’ stanąć do nas frontem, lecz zatrzymają się długą, wązką linią, jeden za drugim, tak, że tylko pierwsze szeregi będą mogły strzelać. A gdyby to nawet uczynili, nie dosięgłyby nas ich kule.
— Czy sądzisz, że tak licho strzelają?
— Nie. Ale, jak wiesz, mamy strzelby sięgające jdalej od ich strzelb. W ten sposób możemy ich zatrzymać w takiem oddaleniu, że nie zdołaliby nas dosięgnąć. immu
-401 Wmrn^1 mt
— Uff!
— Będą więc siedzieli w kaktusach i nic nam nie zdołają uczynić.
— A wy? Co wy uczynicie?
— My zaczekamy poprostu, dopóki się nie poddadzą. My mamy wodę, a oni jej nie mają.
— A jeśli się nie poddadzą?
— To zginą z pragnienia.
— Na to przemknął mu po twarzy lekki uśmiech a potem rzekł:
— Old Shatterhand jest człowiek mądry, ale wszystkiego przecież przewidzieć nie może.
Tak ci się zdaje? Czy znasz drogę, którą Komancze zdołaliby nam się wymknąć?
— Tak.
Drogę, której ja nie znam?
Tak. Gdybyś był o niej pomyślał, mówiłbyś citlklinn In/H“/, ej. Ilowghl
Kyrty jego twarzy nabrały wyrazu ufności. Miał boxwł)iplenla jakiś pomysł, w jaki sposób mogliby Komancze wymknąć się nam z pułapki. Pomysł ten uważał za doskonały, jak tego dowodziło słowo „howgh“, znaczące (utaj tyle, co zapewnienie.
Ilowgh? — zapytałem. — Czy jesteś taki pewny swojej sprawy?
— Tak.
— Jakąż to masz drogę na myśli?
— Czy Old Shatterhand uważa mnie za takiego niemądrego, że mu to powiem?
— Nie. Niema potrzeby, żebyś mi mówił, bo ja to już wiem. Jeśli sądzisz, że Old Shatterhand nie pomyślał o wszystkiem, to mylisz się bardzo. Sądzę, że powinienbyś mnie znać pod tym względem.
— A więc powiedz, co mam na myśli.
— Zaczekaj jeszcze! Gdybyś nawet wiedział o jakimś sposobie ocalenia swoich wojowników, o którym nie pomyślałbym, musiałbyś siebie zapytać, czy oni też wpadną na myśl, która wydaje ci się taką doskonałą.
May. Old Surehand I. 26
— Wpadną z pewnością.
— Pięknie! W takim razie weźmiemy ich nietylko z przodu, lecz także z tyłu.
— Uff!
Okrzyk te zabrzmiał, jak głos przerażenia.
— No? — spytałem, śmiejąc się. — Czy Old Shatterhand nie myślał rzeczywiście o wszystkiem?
— Ja... nie wiem tego — odpowiedział z wahaniem.
— Ale ja wiem. Znam tę drogę ocalenia, istniejącą tylko w twojej wyobraźni. Pomyślałeś skrycie: Jeśli Komancze wpakują się w kaktusy, to nie muszą jeszcze tracić nadziei; mają noże ze sobą i mogą sobie utorować drogę z zasadzki. Mam słuszność, czy nie mam?
— Uff, uff! — rzekł przygnębiony.
— Tak, uważałeś teraz siebie za bardzo mądrego, ale zważ, jak długoby to trwało, zanimby wycięli taką drogę przez kaktusy. Byłaby wązka i tylko kilku mogłoby nad nią pracować. Upłynęłoby kilka dni na tem. A czy sądzisz, że patrzylibyśmy na to spokojnie?
Milczał.
— Podzieliłbym naszych ludzi i posłałbym jedną połowę na drugą stronę kaktusów, ażeby w ten sposób wziąć waszych wojowników między siebie. Ale moglibyśmy uporać się jeszcze prędzej i zniszczyć wszystkich Komanczów za kilka minut tak, że nie kosztowałoby to nas ani jednego wystrzału.
— Jak?
— Podpalilibyśmy kaktusy.
— Uff! W takim razie musieliby spalić się wszyscy nasi wojownicy!
— Zaiste!
— Old Shatterhand nie uczyni czegoś takiego.
— Nie ufaj tak w moją dobroć!
— Nie, nie uczyni.
— Być może! Chciałem ci w ten sposób powiedzieć tylko, że dla waszych wojowników niema ocalenia; już nam nie ujdą. — Jeśli ich zanikniecie w ten sposób, to będą musieli się poddać, ale wy nie zdołacie ich tak trzymać w zamknięciu.
— Rzeczywiście?
— Będziecie musieli opuścić zasadzkę.
— Czemu?
— Czyż zapomniałeś, że nadejdzie Nale Masiuw? Zapomniałeś już o nim?
— O, nie zapomniałem bynajmniej.
— W takim razie wiesz, że dąży za wami. Mając jego za sobą, a Wupę Umugi przed sobą, wpadniecie w taką samą pułapkę, w jaką chcecie zwabić Wupę Umugi. Old Shatterhand przyzna mi słuszność?
Twarz jego nabrała pewniejszego wyrazu, lecz ja odrzekłem:
— Nie mogę ci niestety zrobić tej przyjemności. Tymczasem nastąpiło coś, o czem nie dowiedziałeś się jeszcze. A nawet, gdyby położenie było takie, jak sobie myślisz, przeliczyłbyś się, bo za nami nie przybyłby Nale Masiuw.
— I owszem!
— Nie. Przed nim idzie konnica białych, a o niej zapomniałeś.
— Uff! — zabrzmiał wyraz rozczarowania.
— Widzisz teraz, że wszystkie twoje myśli są fałszywe, zaś Old Shatterhand myśli całkiem słusznie. Nawet gdyby nie już nie zaszło, moglibyśmy Wupę Umugi trzymać w zamknięciu, zupełnie spokojni o Nale Masiuwa. On nie mógłby nam w niczem przeszkodzić, bo dragoni wzięliby go na siebie.
— Uff, Uff!
— Ale do tego już wcale nie dojdzie. Mój młody brat przerwał mi przedtem, kiedy mówiłem o Stu Drzewach. Leżeliśmy ukryci całkiem blizko i widzieliśmy, jak nadszedł Wupa Umugi. Nie miał pojęcia o naszej obecności i środki ostrożności uważał za zbyteczne. Dlatego tęż udało się mnie i Old Surehandowi podejść pod jego obóz i znowu go podsłuchać.
Usłyszawszy dość, oddaliliśmy się, niedostrzeżeni przez nikogo. Nazajutrz rano odszedł z Komanczami wzdłuż palików, wetkniętych przez Winnetou.
— W jakim kierunku?
— Mój młody brat pyta się bardzo przebiegle, lecz Old Shatterhand będzie niemniej rozumny i nic mu nie odpowie.
— Gdybyś nawet powiedział, nie mogłoby to przydać się nam na nic.
— O przeciwnie! Gdyby ci się udało uciec dziś jeszcze, wiedziałbyś, w których stronach masz szukać waszych wojowników. Nie dowiesz się więc o tem. Cieszy mnie to zresztą, że wytężasz całą swoją bystrość, ażeby mimo beznadziejności wywieść mnie w pole. Mówię dalej: Gdy Wupa Umugi odszedł, przybyli do Stu Drzew biali żołnierze. Jak sądzisz, co tam zrobiłem?
— Mówiłeś z nimi?
— Tak.
— I ostrzegłeś ich?
— Oczywiście!
— Uff!
— Nietylko ich ostrzegłem, lecz połączyłem z nimi Apaczów na przyjęcie Nale Masiuwa.
— Uff! Czy walczyliście z nim?
— Nie.
— Nie przyszedł wcale? Wysłał może ludzi na zwiady, którzy was zobaczyli i nabrali podejrzenia?
— Nie; wy, Komancze, nie jesteście tacy rozumni. Wysłał wprawdzie ludzi na zwiady, lecz oni nie dostrzegli nas, bośmy się ukryli. Potem nadszedł on sam z całym oddziałem i rozłożył się nad wodą. Widząc ślady białych jeźdźców, sądził, że odeszli za Wupą Umugi. Dlatego nie uważał za potrzebne być ostrożnym, a nam udało się go otoczyć,
— Uff, uff! Otoczono go! Przecież mówisz, że z wami nie walczył.
— Był na to zbyt tchórzliwy i zgodził się na układy ze mną. Siedziałem przy nim sam, a żaden z nas nie miał przynieść broni ze sobą. Ale tak, jak przedtem był tchórzem, tak teraz okazał się podstępnym. Podczas rozmowy dobył nagle noża i chciał mnie przebić.
— Uff! Czy rzeczywiście to zrobił?
— Tak.
— To niegodne wojownika!
— Zwłaszcza, jeśli ten wojownik jest wodzem.
— Czy cię nożem ugodził?
— Nie. Pomylił się też co do mnie, bo uważałem dobrze na niego i miałem się tia baczności. Kiedy podniósł nóż, powaliłem go na ziemię.
— Pięścią?
— A czemżeby innem. Nie miałem broni ze sobą.
— Uff, uff! Znowu pięścią! Czy zginął?
— Nie, bo nie chciałem go zabić. Wziąłem go szybko na barki i zaniosłem do Apaczów i do białych wojowników.
— A Komancze nie zdołali ci przeszkodzić?
— Nie mogli, bo stało się to tak szybko, że nie mieli na to czasu. A potem nie mogli zbliżyć się do nas, bo zabilibyśmy ich wodza. Ody przyszedł do przytomności, zagroziłem mu odebraniem kosmyka skalpowego, spaleniem worka z gusłami i powieszeniem.
— Chciałeś zabić jego duszę?
. — Tak.
— A on nie dopuścił do tego, nie dopuścił napewno — wiem to. Ja sam w to wprawdzie nie wierzę, lecz on ma takie zdanie, jak wszyscy czerwoni ludzie, i sądzi, że przez to gubi się ducha wojownika.
— Czy sądzisz, że nie dopuścił? Cóż mógłby poradzić, gdybym miał zamiar to uczynić?
— Wolał pójść do niewoli.
— On sam?
On... uff, uff! Chyba nie razem z wojownikami.
— Tak, ze wszystkimi.
— Czy on sam nie wystarczał?
— Nie. Musiałem mieć wszystkich; sam to zrozumieszi
— I dostałeś ićh wszystkich?
— Tak.
Na to spuścił głowę i rzekł głosem stłumionym.
— A więc zniknęła wszelka moja nadzieja! Gdyby mi się nawet dzisiaj udało umknąć, nie zdołałbym ocalić Wupa Umugi ani jego wojowników.
— Nie. Najpierw nie wiedziałbyś, gdzie go szukać, a póWtóre nie mógłby ci Nale Masiuw dopomódz.
Gdzie macie ^o i wojowników?
— Mógłbym cię oszukać, bo niema powodu mówić ci tego, ale mimo to nie zataję ci niczego. Odszedł ze swoimi ludźmi do swojej wsi.
— Uff! Więc byłeś taki dobry, że zwróciłeś mu zaraz wolność.
Nie, taki dobry nie byłem. Zrozumiesz, że taka dobroć byłaby największem głupstwem, jakiego mógłbym się dopuścić.
Czemu?
— Musiałbym wziąć od tych ludzi przyrzeczenie, żeby natychmiast odjechali z powrotem do domu.
— Oni byliby dali.
— Ale nie dotrzymaliby słowa.
— Ty im nie ufasz?
— Nie ufam nikomu z Komanczów.
— Mnie także nie?
— Tobie tylko mógłbym uwierzyć, bo znasz wielkiego i dobrego Manitou, karzącego każdą nieprawdę i zdradę.
— Więc nie puściłeś ich wolno a mówisz, że wrócili do domu.
— Jako jeńcy.
— Czyi?
— Białych Dragonów. RuSżyli oni z powrotem i zabrali iclł ze sobą.
— Związanych?
— Tak.
— Więc ich zabiją!
— Nie. Dowódca bladych twarzy dał mi słowo, że daruje im życie.
— Gzy go dotrzyma?
— Tak, jestem tego pewien.
— To ich przynajmniej ograbi.
— Ograbi? Co nazywasz ograbieniem? Czyż zwyciężony nie należy ze wszystkiem, co ma, do zwycięzcy?
— U chrześcijan także?
— U nas także, bo zmuszacie nas, żebyśmy postępowali z wami tak samo, jak wy z nami. Jako zwycięzcy zabralibyście nam nietylko całe nasze mienie, lecz także życie. Jeśli my wam je darujemy, będzie to taką dobrocią, że więcej żądać nie możecie.
— A więc biali żołnierze zabiorą Komanczom wszystko, co mają przy sobie?
— Tak, broń i konie.
— Więc jak mają czerwoni wojownicy żyć bez koni i bez broni?
— To już ich rzeczą. Wy to wykopaliście topór wojeny, a nie byłoby się to stało, gdybyście nie byli mieli koni i broni palnej. Odbierając wam jedno i drugie, nie popełnimy grabieży, bo to nasza sprawiedliwa zdobycz. Zarazem postaramy się w ten sposób, żebyście nie mogli tak rychło zakłócić pokoju.
— W takim razie odbierzecie także wojownikom Wupy Umugi ich broń i konie?
— Prawdopodobnie.
Uff! Tć bardzo źle!
Pewnie, że dla was źle, lecz nie zasłużyliście na nic innego. Pomyśl tylko o sobie. Kto z drugim pali fajkę pokoju i przyrzeknie mu nie zdradzić przed nikim jego wigwamu, a potem nadciąga mimo to z gromadą wojowników, ażeby zabrać mu wigwam i życie, ten zasłużył na więcej, aniżeli na odebranie mu konia i strzelby. Czy to przyznajesz?
Przyznał widocznie i westchnął smutnie:
— A więc także mój koń i strzelba!
— Nie, to nie. Lubię cię i pomimo twego wrogiego usposobienia uważam cię wciąż jeszcze za mego przyjaciela. Zatrzymasz wszystko, co posiadasz, — co zaś do wojowników Wupy Umugi, to zobaczę, czy będzie można kierować się dobrocią. Zależy to całkiem od ich zachowania się względem nas.
— Jak się mają zachować? Wojownicy będą się bronili.
— Wolelibyśmy, żeby tego nie było. Jeśli my, niechcący przelewać krwi, mielibyśmy jej stracić choć trochę, to nie spodziewajcie się pobłażania. Mam jednakowoż nadzieję, że uda mi się wodza przekonać, iż opór byłby szaleństwem, i sądzę, że on uzna moje powody za rozumniejsze, aniżeli ty.
— Aniżeli ja? — spytał zdziwiony.
— Tak. Chciałem ci ulżyć niewolę jak najwięcej, i żądałem od ciebie tylko przyrzeczenia, że nie uciekniesz. Odmówiłeś mi, nie rozumiejąc tego, że ucieczka twoja zaszkodziłaby wam tylko, a nie pomogła. W ten sposób zmusiłeś mnie do surowości.
— Nie dałem przyrzeczenia, bo nie wiedziałem jeszcze o tem, co wiem teraz.
— A więc uznajesz, że nie pomógłbyś swoim?
— Tak.
— W takim razie jeszcze czas na przyrzeczenie.
— Daję je.
— Dobrze! Ale pamiętaj o tem, że twojem zachowaniem się możesz nietylko sobie, lecz także wszystkim swoim pomódz, albo zaszkodzić. Co uczynisz dobrego, czy złego, to odwetuje się także na nich. Jeślibyś złamał słowo, to kara spadnie nie tylko na ciebie, lecz także na nich.
— Ja go.nie złamię!
— Dobrze! Ale czem mi za to zaręczysz?
Spojrzał na mnie z wyrazem zapytania w oczach,
więc oświadczyłem mu:
— Słowu chrześcijanina mogę zaufać, lecz przyrzeczeniu czerwonego — rnigdy.
j — A Winnetou zaufałbyś?
/ — We wszystkiem, ale on jest wyjątkiem, a wewnątrz chrześcijaninem.
— Jeśli czerwonemu odbierzesz gusła, jako zastaw, musi on dotrzymać przyrzeczenia.
— Tego z tobą uczynić nie mogę, bo nie wierzysz w potęgę guseł.
«.V — Wypalę z tobą fajkę przysięgi!
— I to nie może być dla mnie zastawem. Wypaliłeś ją z Bloody Foxem i mimo to złamałeś słowo.
Spuścił oczy i rzekł cicho i smutnie:
— Kara, jaką otrzymuję od Old Shatterhanda jest ciężka; nie zwraca się ona przeciw memu ciału, lecz napełnia bólem moją duszę.
Poznałem, że ból ten był rzeczywisty a smutek szczery, więc odpowiedziałem:
— Słyszałeś, że wciąż jeszcze uważam się za twego przyjaciela i brata, więc zaniecham teraz wyjątkowo zwykłej ostrożności, obdarzając cię zaufaniem i wiarą. Ale serce moje zasmuciłoby się bardzo, gdybym się powtórnie zawiódł na tobie. Czy uciekniesz, jeżeli teraz puszczę cię wolno?
— Nie.
— Czy nie opuścisz oazy bez mojego pozwolenia?
— Nie.
— Nie życzę sobie także, iżbyś drogą przez kaktusy próbował wyjść do swoich Komanczów i mówić z nimi!
— Nie uczynię tego. Nawet gdyby tu przyszli, milczałbym, dopóki nie otrzymałbym od ciebie pozwolenia.
— Więc podaj mi na to rękę, jako czynią mężowie i wojownicy, zbyt dumni, by mieli starać się o coś, co można tylko kłamstwem uzyskać.
— Oto masz rękę! Możesz mi wierzyć — znaczy to tyle, co gdybym ci się sam oddał w ręce.
Spojrzał przytem na mnie wzrokiem tak szczerym, iż byłem pewien, że mnie nie zawiedzie. Dla pewności i. ze względu na murzyna dodałem:
— Rozgniewałeś się na Boba?
— Bardzo.
— Czy się zemścisz?
— Nie. Czerwony wojownik jest za dumny, ażeby się mścić na czarnym mężu. Ten Murzyn nie Wiedział, co czynił. Nie domyślał się, że przywiązywanie takich tyk do pleców wodza nie zgadza się z jego godnością.
— Ja^jffwolnię cię od nich.
Zdjąłem.je z niego. Wyprostował zesztywniałe członki ciała i wyszedł ze mną na dwór, gdzie wieczorem znowu konie pojono. Matka Sanna przyniosła nam jedzenie, a kiedy skończyliśmy jeść i nad wodą zapanował spokój, położyliśmy się spać, gdyż nazajutrz: musieliśmy wyruszyć o świcie. Sziba Bihg położył się między mną a Old Surehandem, chociaż nie żądaliśmy tego. Poddawał się dobrowolnie pod nasz nadzór, chcąc w ten sposób dowieść, że uczciwie bierze swoje przyrzeczenie.
Wstawszy nazajutrz wczesnym rankiem, napełniliśmy wszystkie wory wodą, zaopatrzyliśmy się w żywność i odjechaliśmy po pożegnaniu się z Sziba Bighem. Bob stał na drodze i zapytał:
— Czy massa Shatterhand powiedzieć, żeby Bob pilnować młodego wodza Indyan?
— Nie; to nie potrzebne.
— I nie wiązać tyk na plecach?
— Wcale nie. On przyrzekł, że nie ucieknie i dotrzyma tego przyrzeczenia.
j
Pomimo, że powiedziałem to z pełnem przekonaniem, ani myślałem zaniechać odpowiednich środków ostrożności. Poza pasem kaktusowym zostawało tylu Apaczów, ilu potrzeba było do pilnowania pięćdziesięciu wziętych do niewoli Komanczów. Dowódcy tych straży dałem rozkaz uważania także na Sziba Bigha i nie wypuszczenia pod żadnym warunkiem. Potem odjechaliśmy w dwieście ludzi, czyli w liczbie, wy^ starczającej aż rfadto do uporania się z KomąnczamL
Tym razem wzięliśmy oczywiście ze sobą Parkera i Hawleya.
Najpierw udaliśmy się na miejsce, gdzie wczoraj zostawiłem na straży pięciu Apaczów. Byli oni na tyle sprytni, że zaraz o świcie poszli na zwiady za Komanczami i po krótkiej jeździe znaleźli ich obozowisko. Naini wyruszyli już byli dalej; było im dzisiaj także tak pilno. Ruszyliśmy za nimi tak samo szybko i to> w ten sposób, że czasami dosięgałem ich dalekowidzem. Nie zbliżaliśmy się jednak nigdy tak, żeby mogli poznać, czy za nimi są czerwoni, czy biali, bo mieli nas. uważać za dragonów.
Upłynął cały dzień i nie zdarzyło się nic godnego wzmianki. Tylko wieczorem zerwał się mocny wiatr,, jaki dość często wieje przez Liano Estacado. Wiejąc od północy, przebiegł już wielką część pustyni i był bardzo gorący. Mieliśmy go wprawdzie na pół za plecyma, lecz mimo to nam dokuczał, nie tyle przez swoją temperaturę, ile przez to, że podnosił tumany piasku i zasypywał nam nim oczy, uszy i nosy.
— Głupi wiatr! — mruknął Parker z niechęcią. — Musiał przecież wiać teraz, zamiast zaczekać, aż będziemy nad wodą? Nie podobna prawie patrzyć ani oddechać.
— Nie rezonujcie, mr. Parkerze! — odrzekłem. — — Ja się cieszę i powiadam wam, że ten wiatr bardzo mi teraz na rękę.
— Na rękę, powiadacie? Istotnie, nie rozumiem,, z jakiego powodu.
— Mam na myśli Winnetou. jego? Czemużto?
— Czyż nie widzicie, że ten wiatr, pędząc piasek w górę, zaciera ślady Komanczów? Nie moglibyśmy iść za nimi, gdyby nie tyczki.
— Tak, zapewne, że widzę — ale co to ma wspólnego z Winnetou?
— Bardzo wiele, bo jego ślady zatrą się także.
— Hm! Czy to dla nas nie obojętne?
— Bynajmniej. Przecież Winnetou musi powbijać tyczki aż do pułapki, nieprawdaż?
— Yes.
— Musi zatem kawałek wjechać w kaktusy, w których chcemy wziąć do niewoli Komanczów, ale nie może tam pozostać, lecz musi zawrócić.
— To się przecież rozumie samo przez się, bo gdyby tego nie uczynił, byłby sam pojmany. To i ja pojmuję, sir.
— Ale skutków nie pojmujecie widocznie.
— Jakich skutków?
— Że czerwoni spostrzegliby jego ślady i dowiedzieliby się, że zawrócił. Czy nie obudziłoby to w nich podejrzenia?
— Być może!
— To nie tylko może być, lecz stałoby się niewątpliwie. Ci czerwoni to doświadczeni i przebiegli hultaje, a wy, jako westman powinnibyśeie odgadnąć zaraz myśli, jakieby im przyszły i przyjść musiały z tego powodu.
— No, spróbuję odgadnąć! Uważają ślady Winnetou i jego Apaczów za trop Komanczów Sziba Bigha. Wiedzie on w kaktusy i zaraz potem prowadzi w bok. Cóż innego mogliby pomyśleć, jak to, że Sziba Bigh zajechał za daleko, że zabłądził, i że droga właściwa nie prowadzi w kaktusy, lecz w tym kierunku, w którym on ruszył. Czy to słuszne, mr. Shatterhandzie?
— Tak.
— Nie pójdą zatem w kaktusy, czyli w pułapkę, lecz pojadą nowym tropem. Widzicie, sir, że nie jestem taki głupi, jak wam się zdawało, i że umiem coś odgadnąć.
— Nie masz wcale powodu być zarozumiałym, stary Samie! — zawołał Joz Hawley.
— Tak sądzisz? A to czemu?
— Bo sam nie wpadłeś na tę myśl. Dopiero mr. Shatterhand naprowadził cię na nią.
— Tak? Niech tak będzie. Mimo to niekoniecznie musisz zabierać się do mentorowania i upominania mnie.
. — Chciałem cię tylko uchronić od przechwałek.
— Mogłeś sobie tego oszczędzić, bo przecież sam nie jesteś...
— Bez kłótni, moi panowie! — wtrąciłem. — Myśl jest, a czy ona pochodzi ode mnie, czy też od mr. Parkera, to wszystko jedno. Nie stawajmy jednak zaraz, na niej, lecz myślmy dalej! Komancze ruszyliby więc za nowym tropem Winnetou — a dokąd on ich zaprowadzi, mr. Parkerze?
— Naturalnie, że tutaj, do nas.
— Zapewne. Winnetou nie zostanie tam, lecz ruszy ku nam. Zwróci się najpierw w bok a potem odwróci się znów do tyczek. Idąc za nim, musieliby to zauważyć — i pomyślcie sobie, jaką nieufność mogłoby to w nich wzbudzić! Udanie się całego planu byłoby na szwank wystawione. Tymczasem przychodzi wiatr i niszczy wszelakie ślady. Może nam to nie być przyjemnem? Powiadam wam, że cieszę się tem nadzwyczajnie. Przychodzi właśnie w sam czas, jak gdyby był istotą rozumną i zamierzał nam dopomagać. Winnetou ucieszy się tem tak samo, jak ja.
— Hm, tak — mruknął Parker szukając sposobności do pokazania, że nie potrzebuje mojej pomocy i że sam może wpadać na podobne myśli. — To wcale dobre, co mówicie, mr. Shatterhandzie, ale tylko w takim razie, jeżeli Winnetou dotarł do pola kaktusowego, zanim zaczął wiać ten piękny wiatr.
— Tak jest z pewnością.
— Tak?
— Tak. Śmiem nawet twierdzić, że jest już dawno gotów z wtykaniem palików i że wkrótce już spotka się z nami.
— Jeśli się tylko spotka!
— Niema obawy! Wódz Apaczów wie, co ma czynić. Chyba cudem mógłby nas minąć. Zresztą nazwałbym także prawie cudem to, żeby Komancze mieli tak stale
i pełni ufności jechać za nimi. Mnie na miejscu Wupy Umugi wydałaby się ta sprawa już dawno wysoce podejrzaną. A wam nie, mr. Parkerze?
— Dlaczego podejrzaną, sir?
— Sziba Bigh znał drogę od Stu Drzew do oazy Bloody Foxa i musiał powiedzieć Wupie Umugi, jak to daleko. Tymczasem oni jadą i jadą, a oazy jak niema tak niema. Powinni byli wczoraj wieczorem dostać się do njej, a tymczasem jechali dziś jeszcze przez cały dzień i nie dotarli do celu. Jeśli to nie jest podejrzane, to chyba niema nic bardziej podejrzanego na świecie.
— To słuszne, zaiste. Powinni byli zatrzymać się już dawno i rozważyć całą sprawę. Prawdopodobnie przypuszczają, że Sziba Bigh pomylił się, mówiąc o dro-dze i oddaleniu, albo, że go nie zrozumieli.
— Tak będzie prawdopodobnie, ale do tego należy dodąć jeszcze coś, co musi pędzić ich naprzód, a mianowicie pragnienie. Od wczoraj zrana nie mieli wody dla siebie ani dla koni. Jeśli zawrócą, będą musieli jechać dwa dni, zanim ją znajdą w Stu Drzewach. Wolą jechać dalej, gdyż paliki wiodą ich do oazy, która każdej chwili może się przed nimi wynurzyć. Że to przypuszczenie moje jest słuszne, tego dowodzi ich pośpiech.
w Jadą szybko i...
Utknął w pół zdania, zatrzymał konia, wskazał ręką przed siebie i mówił dalej pospiesznie:
— Zawrócili! Naprawdę nabrali podejrzenia i zawrócili. O, tam nadchodzą, tam nadchodzą!
Ten okrzyk strachu zwrócił naszą uwagę na widnokrąg przed nami, na który nie zważałem z powodu rozmowy. Tam rzeczywiście znajdowali się ludzie. Nie mogliśmy gołem okiem rozpoznać, czy się ruszają. Wziąłem do rąk perspektywę i zwróciłem ją na nich. Już w kilka chwil mogłem wszystkich uspokoić, mówiąc:
.4-r Nie mamy powodu lękać się, bo to nie-są Komancze, lecz Winnetou. Widzicie, że miałem słuszność, twierdząc, że niebawem spotka się z nami.
— Czy możecie go poznać, sir? — zapytał mnie Old Surehand.
— Teraz jeszcze nie.
— Więc musimy być ostrożni!
— To zbyteczne. Jedziemy dalej!
— A gdyby to była tylna straż Komanczów?
— Byłaby w ruchu, a ci tam pokładli się na ziemi.
— Czyż nieprzyjaciele nie mogliby także tego uczynić?
— Tak, lecz Winnetou pokazuje mi, że to on.
— Jakto?
— Macie tu znów sposobność podziwiać bystrość i rozwagę tego wodza Apaczów, Objechał Komanczów łukiem a potem zatrzymał się za nimi, ażeby na nas zaczekać. Domyśla się oczywiście, że moglibyśmy jego ludzi uważać za Nainich, więc w ten sposób usadowił swój oddział, że potem możemy poznać na pewno, iż to on właśnie. Macie tu mój dalekowidz i popatrzcie sami, mr. Surehandzie!
Uczynił to i rzekł przychylnie:
— To rzeczywiście sprytne, bardzo sprytne z jego strony!
— No?
— Ci ludzie tam nie leżą tuż przy sobie, lecz tak, że tworzą rysunek strzały.
— A dokąd zwraca się ostrze?
— Nie ku nam, lecz ku południowemu wschodowi, a zatem od nas.
— Tą strzała ma nam wskazać kierunek, w którym mamy jechać spokojnie, a więc Winnetou daje nam znać, że możemy bez obawy jechać dalej.’Powiedzcie mi szczerzę, mr. Surehandzie, czy na jego miejscu wpadlibyście na ten pomysł?
— Chyba nie. A wy, mr. Shatterhandzie?
— Jeśli może nie na ten, 1o w każdym razie na podobny, Rozumie się samo przez się, że tu był potrzebny znak, dający nam jakieś wyjaśnienie. Ale ta szczególna pozycya Apaczów powiada nam nietylko, że mamy przed sobą Winnetou, lecz zarazem daje nam pewność, że sprawa stoi tak, jak sobie tego życzymy.
— Ja też tak myślę, gdyż Winnetou nie rozkładałby się tak spokojnie, gdyby się stało coś przeciwnego naszym zamiarom. Wszystko zatem jest dobrze. Poza tem jednak mam pewną wątpliwość, której nie ukrywałbym przed wami, gdybym wiedział, że nie weźmiecie mi jej za złe.
— Wziąć za złe? Ani mi przez myśl nie przejdzie. Wśród towarzyszy, jakimi przecież jesteśmy, ma każdy prawo a nawet obowiązek wypowiedzieć swoje zdanie. A jeśli zwrócicie moją uwagę na jakiś błąd, lub zaniedbanie, to mogę wam być tylko wdzięcznym za to.
— Moja wątpliwość nazywa się — woda.
— Tak, więc woda?
— Tak; czy mogę wam to wyjaśnić.
— To zbyteczne, bo wiem, co macie na myśli. Jeśli chcemy Komanczów pokonać zapomocą pragnienia, to musimy się postarać o to, żebyśmy go sami nie cierpieli.
— Tak jest. Na dziś jesteśmy wprawdzie zaopatrzeni w wodę, ale może upłynąć cały dzień jutrzejszy, zanim załatwimy się z Wupą Umugi, a potem znów dzień nam zejdzie, zanim dostaniemy się do oazy. Na dwa dni nie mamy niestety wody. W dodatku Komanczom będzie jej jeszcze bardziej potrzeba, aniżeli nam.
— Tak, tyle wody rzeczywiście nie mamy, lecz: mogę was uspokoić, że mimo to nie będziemy cierpieli pragnienia.
“ — Rzeczywiście nie?
— Nie. Tę waszą wątpliwość usunąłem po cichu już dawno.
— Ach! Pomyśleliście już nad tem?
— Pewnie! Byłbym najlekkomyślniejszym człowiekiem na świecie, gdybym był ułożył plan, wedle którego przeszło trzysta ludzi i koni ma zajść na Liano Estacado, i gdybym był przytem zapomniał o wodzie. Czy rzeczywiście uważaliście mnie za takiego nierozważnego?
— Nie, ale tej wody można dostać tylko w oazie. A może jest jeszcze gdzieś jakieś znane wam źródło?
— Nie. Sprowadzimy ją z oazy.
— W jaki sposób? Oddalona stąd o dzień drogi więc muszą upłynąć przynajmniej dwa dni, zanim ludzie, wysłani po nią, zdołają wrócić. To nie dobre.
— Mylicie się. Tym posłańcom wystarczyłaby noc na jazdę tam, a jutro wieczorem byliby już z powrotem.
— Ale ich konie nie wytrzymają.
— To też zbyteczne, bo wracać wcale nie muszą.
— Hm! Nie mam pojęcia, jak sobie z tem poczniecie.
— To bardzo proste, sir, zrobimy to zapomocą koni rozstawnych.
— Ach! To istotnie najprostsze i najlepsze. Że też sam na to nie wpadłem.
— Nasi Apacze mają mnóstwo worów na wodę, a do tego dołączy się wory Bloody Foxa. Poślemy je do oazy, a na to nie potrzeba wielu ludzi, lecz koni. Ci ludzie ustawią się w pewnych odstępach na linii, wiodącej do oazy. Nikt więc z ludzi, ani żaden z koni, nie będzie odbywał całej drogi; będzie chodził tylko od jednego posterunku do drugiego. Tak to rozumiem.
— W takim razie muszę was prosić o przebaczenie, sir! Wy myślicie o wszystkiem. Czy umówiliście się o to z Winnetou?
— Nie. O tem nie padło między nami ani słowo, ale znamy się wzajemnie i wiemy, że żaden z nas nie zaniedba potrzebnego zarządzenia. Ale co to jest? Apacze nie mają koni, oprócz Winnetou. Ach! Czy wyobrażacie sobie, dlaczego mr. Surehandzie?^
— Nie — odpowiedział.
Podczas tej rozmowy nie zatrzymywaliśmy się oczywiście, lecz jechaliśmy dalej i zbliżyliśmy się tak do Apaczów, że już widzieliśmy ich dokładnie. Porzucili
May. Old Surehand I. 27 już rysunek strzały i stali obok siebie, patrząc na nas. Koni przy nich nie było, prócz karego Winnetou.
— Poznacie teraz znowu, że wasze obawy były płonne — oświadczyłem Old Surehandowi. — Winnetou troszczył się tak samo i uprzedził mnie nawet. My zazwyczaj spotykamy się w naszych postanowieniach.
— Czy sądzicie, że swoje konie i wory na wodę posłał już do oazy?
— Tak. Widzicie przecież, że ma przy sobie najwyżej z trzydzięstu ludzi, a Blody Foxa także już niema. Pojechał pewnie z resztą do oazy po wodę.
— To byłoby rzeczywiście zdumiewające, gdyby Winnetou miał tę samą myśl, co i wy.
— Miał ją; mogę was o tem zapewnić.
Gdy w kilka minut potem dojechaliśmy do Winnetou i jego ludzi, przystąpił do mnie i powiedział:
— Mój brat Charley zrozumiał mnie,; ujrzawszy — naszą pozycyę. Chciałem mu powiedzieć, że to nie Komancze.
— Jak daleko oni przed nami? — spytałem.
— jechali bardzo szybko, bo mają pragnienie, lecz będą się musieli wkrótce zatrzymać, bo słońce już nad horyzontem.
— Tak, za kwadrans będzie już ciemno. Jak daleko jeszcze stąd do pola kaktusowego?
— Dwie godziny.
t — To nie dostaną się tam już dzisiaj, gdyż będziemy ich jutro za dnia mieli w pułapce, a nie dzisiaj wieczorem. Wojownicy mego czerwonego brata nie mają przy sobie koni. Czy Winnetou posłał ich z worami do oazy po wodę?
— Tak. Bloody Fox, który zna prostą drogę, wziął ich ze sobą, żeby ich porozstawiać w odstępach i drogę wyznaczyć pozostałemi nam tykami. Ale wory, które mieli ze sobą, nie wystarczą.
— To poślemy nasze za nimi, skoro tylko obóz rozbijemy. Musiałeś cnyba liczyć na to. — Tak. Wiatr się zerwał i zawiał moje ślady; nasz plan uda się znakomicie. Teraz jedźmy dalej, żeby być jak najbliżej Komanczów. Gdy jutro wjadą w kaktusy, musimy tak szybko podążyć za nimi, żeby, skoro tylko powstanie w nich podejrzenie, nie mieli już miejsca do odwrotu ani do ujścia bokiem.
Dosiadł konia i ruszyliśmy dalej. Jego ludzie musieli wprawdzie iść pieszo, lecz dotrzymywali nam kroku tak dobrze, że zachowaliśmy potrzebną nam szybkość. Nawet po nastaniu ciemności jechaliśmy jeszcze od tyczki do tyczki, dopóki nie zrozumieliśmy, że musimy stanąć, nie chcąc teraz jeszcze zetknąć się z nieprzyjacielem.
Wiatr tymczasem już osłabł a niebawem ustał zupełnie. Ciemno było tylko, dopóki sierp księżycowy nic wyszedł na niebo. Przedtem jeszcze wpakowaliśmy próżne wory na konie, a gdy zrobiło się jaśniej, ruszyła z niemi część Apaczów. Winnetou pojechał odprowadzić ich do pierwszej stacyi, której miejsca nie znali. W ten sposób postarano się o wszystko, co potrzebne, i mogliśmy paść w objęcia snu, który nam się bardzo przydał. Skoro Winnetou wrócił, położył się obok mnie, nie budząc mnie. Drugi na jego miejscu byłby mnie pewnie obudził, ażeby donieść mi o tem, co uważałby za stosowne — on jednak wiedział, że między nami tego nie było potrzeba-.
Chociaż położył się spać później od nas, zbudził się nazajutrz przed nami. Na śniadanie nie traciliśmy czasu, gdyż mogliśmy jeść po drodze. Napiliśmy się tylko wody a resztę daliśmy koniom, którym jej było za mało. W ten sposób wypróżniła śię reszta worów a Winnetou posłał je przez kilku swoich ludzi zaraz na rozstawy. Nie potrzebował jechać z nimi, bo za dnia wystarczyło im dokładne pokazanie kierunku.
Ruszyliśmy znowu dalej i to w tempie tak szybkiem, że piechurowie zostali w tyle; mogli przybyć później. Spoglądałem pilnie przez lunetę i przekonałem się, że wczoraj wieczorem zbliżyliśmy się bardzo do
Komanczów, w kwadrans bowiem później dotarliśmy już do miejsca, na którem obozowali i zobaczyliśmy, że na krótki czas przedtem wyruszyli.
Niebawem dostrzegłem już ich samych. Winnetou wziął także dalekowidz do ręki, patrzył przez chwilę i rzekł z zadowoleniem:
— Jadą bardzo powoli. Czy mój brat widzi?
— Tak. Konie znużone dwudniową drogą bez wódy.
— A oni sami cierpią z powodu pragnienia. Mimo to będą się długo wzbraniali poddać.
— Dla Wupy Umugi jest pewien większy przymus, aniżeli pragnienie.
— Mój brat ma na myśli gusła wodza Komanczów. To bardzo dobrze, że brat zabrał je z. Doliny Zajęczej. Zwycięstwo będzie nietrudne a powrót wygodny, bo Old Shatterhand wziął do niewoli Komanczów Nale Masiuwa i oddał ich dragonom.
To było pierwsze słowo, jakie padło między nami w tej sprawie. To, że nie było Nale Masiuwa ani konnicy, musiało być wbrew jego oczekiwaniom a mimo to nie zapytał mnie wcale. Ktoś inny nie byłby spoczął, nie dowiedziawszy się czegoś o tem ode mnie, on zaś nie rzucił ani jednego pytania i w swej nieporównanej bystrości odgadł wszystko, jak dowodziły jego słowa. To dało mi sposobność do opowiedzenia mu, w jaki sposób Nale Masiuw dostał się nam w ręce i jak pozbyliśmy się tego balastu. Na końcu opowiadania wydał pełne zadowolenia „uff!“ i dodał:
— Mój brat postąpił całkiem właściwie. Czerwoni byliby dla nas ciężarem już ze względu na samą wodę, a także biali jeźdźcy, których nie potrzebujemy do pochwycenia Wupy Umugi. Nale Masiuw jest dostatecznie ukarany utratą koni, a oprócz tego postradał strzelby swoich wojowników. Winnetou dowie się, czy komendant dotrzyma słowa i czy daruje im życie. Jeśliby je złamał lub porwał się choćby na jednego, to zapłaci mi za to życiem. Howgh!
Na tem skończyliśmy sprawę a co do jego groźby końcowej, nie miałem potrzeby tracić słów; brał ją poważnie i wykonałby pewnie, gdyby się później okazało, że komendant nie dotrzymał przyrzeczenia.
Odległość od kaktusów ocenił Winnetou na dwie godziny drogi, lecz upłynęło aż trzy, tak powoli jechali Naini dzięki znużeniu koni. Byliśmy stale za nimi w takiem oddaleniu, że nie mogli nas dostrzedz, gdy tymczasem my widzieliśmy ich przez lunety. Nie tworzyli jednego szeregu, lecz jechali szeroko obok siebie i za sobą. Po upływie wspomnianych trzech godzin ścisnęli się i zaczęli tworzyć wązką linię.
— Aha, otóż i chwila rozstrzygająca! — rzekłem do Winnetou. — Nie zatrzymują się; widocznie nic nie podejrzywają.
— Tak — potwierdził — przybyli do wązkiego otworu wiodącego w kaktusy. Nie mogą tego pola objąć wzrokiem i zdaje im się, że nie będzie bardzo szerokie, skoro je Sziba Bigh przejechał. Oprócz tej ufności pędzi ich tam jeszcze pragnienie. Tam, gdzie rosną kaktusy, musi być wilgoć, która wydobyła z ziemi te rośliny, więc przypuszczają, że za niemi musi się znajdować oaza. Nie widzą tego, że ta wilgoć jest tylko podziemna, i że jej bardzo mało.
Wkrótce ujrzeliśmy także kaktusy, które tysiącami pokrywały przestrzeń nie do objęcia okiem ani na szerokość ani na długość. Wązki jasny pas wiódł do środka i tworzył rodzaj drogi o tak nieurodzajnym gruncie, że ani jeden korzonek nie znalazł w nim pożywienia dla siebie. W tem miejscu właśnie, kazał Winnetou wbić w ziemię tyczkę, żeby Komanczów upewnić, że tu mają wejść między kaktusy.
Uczynili to istotnie bez namysłu i weszli już w głąb tak daleko, że kiedy dojechaliśmy do skraju kolczastej gęstwiny, zniknęli nam z oczu w oddali. Tu zatrzymaliśmy się oczywiście i pozsiadaliśmy z koni. Przywiązaliśmy konie do palików poza doniosłością strzału, ażeby, w razie nieoczekiwanego zresztą oporu nie doznały jakiego szwanku, a sami zajęliśmy pozycyę, panującą nad drogą od wejścia daleko w głąb, niezdobytą dla powracających Komanczów.
Ta droga miała z początku szerokość dwudziestu może kroków, lecz już na odległość strzału od nas zwężała się tak bardzo, że mogła pomieścić zaledwie czterech albo pięciu jeźdźców obok siebie. Gdyby Komanczom przyszła była szalona myśl zaatakowania, mielibyśmy przed sobą kolumnę ich szeroką co najwyżej na pięciu a głęboką na trzydziestu jeźdźców. Szósta lub piąta część nas wystarczyłaby do odparcia takiego ataku. Kule nasze powaliłyby tylko pierwsze szeregi, a one utworzyłyby wał, przez który reszta nie mogłaby się przedostać, zwłaszcza, że z powodu kaktusów nie mogliby go obejść ani prawą ani lewą stroną.
W ten sposób udało nam się nareszcie zwabić nieprzyjaciela w znakomitą pułafpkę, i mogliśmy już spokojnie czekać na to, co teraz pocznie. Co pocznie? Musi wrócić, skoro dojdzie do miejsca, gdzie droga się kończy i gdzie już dalej iść nie można — musi wrócić.
Czekaliśmy jedną godzinę, dwie a nawet dłużej, ale Komancze nie nadchodzili. Prawdopodobnie nie zawrócili zaraz z końca drogi, lecz zatrzymali się, by się naradzić — ale przyjść musieli niewątpliwie. Staliśmy więc z natężonym wzrokiem, zwróconym tam, skąd mieli nadejść.
— Uff! — zawołał nareszcie Winnetou, wzkazując ręką przed siebie.
Bystrym wzrokiem dojrzał ich, zbliżających się ku nam; nadciągali zwolna, znużeni i rozczarowani. Nie dostrzegli nas jeszcze, ponieważ siedzieliśmy na ziemi a konie stały daleko na pustyni. Wnet jednak utknął długi i wązki korowód; zobaczyli nas, a my wstaliśmy, by się pokazać.
Jeśli sądzili, że mieli za sobą dragonów, to poznali teraz, że się mylili. Byli tak blizko, że musieli zrozumieć, iż nie mają przed sobą białych, lecz Indyan.
— A to strach dla nich! — rzekł stojący obok mnie Old Surehand.
\ — Strach? Jeszcze nie — odrzekłem.
Ależ z pewnością!
— Nie. To jeszcze nie strach, lecz zdumienie.
— Czemu?
— Przecież mogą nas jeszcze uważać za Komanczów Nale Masiuwa.
— To prawda.
— Ale choćby i tak, musi ich dziwić nasza obecność, bo byli pewni, że Nale Masiuw pędzi za nimi dragonów.
— To słuszne! Ciekawym, co też uczynią.
— Wiem, co uczynią. Wyślą jednego lub dwu wojowników naprzód, ażeby się dowiedzieć, kto jesteśmy.
0 widzicie, już jadą!
Zobaczyliśmy, że dwaj oddzielili się od reszty
1 zbliżali się do nas powoli, nie na koniach, lecz pieszo.
— Czy mój brat pójdzie ze mną naprzeciwko nich! — zapytałem Winnetou.
— Tak, chodźmy — odrzekł.
Szliśmy tak samo powoli, jak oni, naprzeciw nich, między kaktusy. Ujrzawszy, że “Jeden z nas jest czerwony a drugi biały, stropili się i stanęli. Skinęliśmy na nich, aby się zbliżyli, a sami szliśmy dalej. Na to podeszli bliżej z wahaniem, ale wkrótce znowu stanęli.
— Niech brat Shatterhand mówi! — rzekł Winnetou.
Kiedy trzeba było mówić, pozostawiał mi zazwyczaj pierwszeństwo. Zawołałem więc do Nainich.
— Niechaj wojownicy Komanczów zbliżą się śmiało! Chcemy z nimi pomówić — i nic im się nie stanie, jeśli nie spróbują użyć przeciwko nam broni.
Na te słowa przyszli. Zawołałem ich, bo nie chciałem pójść do nich, gdyż w ten sposób byłbym się dostał w doniosłość strzału Komanczów. Spotkaliśmy się mniej więcej w połowie drogi, lecz oni nie chcieli zbliżyć się do nas zanadto.
— Wódz Komanczów, Wupa Umugi, wysłał was, by się dowiedzieć, kto jesteśmy — rzekłem. — Czy mnię poznajecie?
. — Nie — odrzekł starszy z nich, przyczem oczy obydwu spoczywały z trwożnem uszanowaniem na Winnetou.
— A tego czerwonego wojownika, który stoi tu przy mnie, także nie?
— Uff! To Winnetou, Wódz Apaczów.
— A ja jestem Old Shatterhand, jego biały brat i przyjaciel.
— Uff, uff! — zawołali obydwaj i zaczęli mi się przypatrywać dokładnie. O ile zatrwożył ich już widok Apacza, o tyle wzmogła się ta trwoga na dźwięk mego nazwiska. Starali się ją jednak ukryć.
— Sądziliście, że macie za sobą białych jeźdźców? — mówiłem dalej.
Nie otrzymałem na to odpowiedzi.
— A za nimi, miał przyjść Nale Masiuw?
— Skąd Old Shatterhand wie o tem? — zapytał starszy.
— Ja wiem jeszcze więcej — wiem wszystko. Chcieliście białych jeźdźców wciągnąć w pułapkę, a teraz sami w niej siedzicie. Popatrzcie przed siebie! Tam stoi trzystu wojowników Meskalerów gotowych wystrzelać was do nogi, jeśli zechcecie się bronić.
— Uff, uff!
— Nie możecie bezwarukowo powrócić i przejść tędy; musicie się poddać. Jeśli tego nie uczynicie, to albo was wystrzelamy albo będziecie musieli w tej kaktusowej puszczy zginąć nędznie z pragnienia.
Spojrzeli po sobie, a chociaż z ogromnym wysiłkiem, starali się ukryć wrażenie słów moich, widać było, że zdjęło ich wielkie przerażenie. Następnie zapytał ten, który odpowiadał dotychczas:
— Gdzie są biali jeźdźcy?
— Czy myślisz, że ci to powiem?
— A gdzie Nale Masiuw?
— I tego ci nie powiemy. Natomiast spytam się ciebie, gdzie jest Sziba Bigh i jego pięćdziesięciu Komanczów.
— Uff! Sziba Bigh? Tego nie wiemy!
— Ale my wiemy.
— Gdzie?
— W każdym razie nie tu przed wami. Wam się zdawało, że idziecie za nim, a tymczasem on wcale nie jechał przed wami.
— Dlaczego nie?
— Jesteście zwykłymi wojownikami, a myśmy obaj wodzowie.; zwykle rozmawiamy tylko z wodzami. Nie myślimy więc odpowiadać wam na pytania. Powiem wam tylko jedno, co doniesiecie Wupie Umugi.
— Powiemy mu o tem.
— Szliście przez dwa dni wzdłuż palików, bo sądziliście, że to Sziba Bigh pokazuje wam nimi drogę. Tymczasem nie on, lecz Winnetou powtykał je w ziemię, ażeby was w błąd wprowadzić.
— Uff! Czy to prawda?
— Old Shatterhand zawsze mówi prawdę. Sziba Bigh nie mógł wam pokazać drogi, bo wzięliśmy go do niewoli. Tak samo w niewoli jest Nale Masiuw ze wszystkimi wojownikami. Dostał się w ręce nam i białym jeźdźcom, których ostrzegliśmy przed nim i przed wami. To macie powiedzieć Wupie Umugi.
Wypatrzył się na mnie z przerażeniem i zawołał:
— Wupa Umugi nie uwierzy temu!
— Nam obojętne, czy on uwierzy, czy nie, ale to prawda.
— Wiemy, że Old Shatterhand miłuje prawdę, ale to, co teraz mówi, nie chce nam się pomieścić w uszach. Czy byłby gotów sam powiedzieć to naszemu wodzowi?
— Dobrze!
— To wrócimy do Wupy Umugi i doniesiemy mu o tem.
— Tak — a my zaczekamy tutaj na niego.
Poszli, a my usiedliśmy na ziemi. Gdy doszli do towarzyszy, poznaliśmy po ich ruchach, jakie wrażenie wywarła na nich wiadomość. Wszyscy pozsiadali z koni,, na których dotąd siedzieli. Po chwili podszedł jeden z nich ku nam; nie był to Wupa Umugi, lecz ten sam człowiek, z którym mówiliśmy przedtem. Przyszedłszy do nas, powiedział:
— Wódz Komanczów słyszał nasze słowa, ale nie chce im uwierzyć. Chciałby je usłyszeć z ust waszych.
— Dobrze — czemu go niema?
— Tu jest Old Shatterhand i tu jest Winnetou, wódz Apaczów, więc Wupa Umugi nie chce sam przybyć tutaj.
— Dobrze, dwu na dwu. Niechaj kogoś weźmie ze sobą.
— Będzie z nim Apanaczka, drugi wódz Nainich.
— Nie mamfsnic przeciw temu.
— Old Shatterhand i Winnetou mają broń przy sobie, więc Wupa Umugi i Apanaczka mogą także przyjść |bronią?
— Na to zgadzamy się także, jjjyfe-1 nic im nie grozi?
— Nic.
— A potem będą mogli wolno powrócić, gdy rozmówią się z wami?
— Tak.
— Uwierzymy temu, jeśli Winnetou i Old Shatterhand przyrzekną to pod słowem.
— Przyrzekam. Howgh! — odrzekł Winnetou.
— Ja już raz powiedziałem, więc nie potrzebuję powtarzać — oświadczyłem. — Co Old Shatterhand powie, to jest jako przysięga. Zresztą muszą Wupa Umugi i Apanaczka być bardzo tchórzliwymi wojownikami.
— Są najodważniejsi i najwaleczniejsi z całego szczepu. Dlaczego Old Shatterhand obraża ich, uważając ich za tchórzów?
— Ponieważ pytasz, czy wolni powrócą.
— To pytanie zadaje się zawsze, ilekroć nieprzyjacielscy wojownicy schodzą się na naradę między swoimi oddziałami.
— Czy my zadaliśmy to pytanie?
— Nie — przyznał z zakłopotaniem.
— Spojrzyj za siebie i spojrzyj przed siebie. Tam stoją Apacze, tam Komancze a my znajdujemy się tu, w samym środku. Żadna ze stron, które się tu schodzą, nie ma nic więcej od drugiej. Jeśli Wupa Umugi i Apanaczka żywią przeciw nam jaki podstęp, to niebezpieczeństwo jest dla nas takie samo, jak dla nich, gdybyśmy ich chcieli oszukać. Dlatego nie pytaliśmy o nasze bezpieczeństwo — ty zaś żądałeś przyrzeczenia, że wrócą wolni. Kto tu jest odważny — a kto tchórzliwy? Czy Wupa Umugi kazał ci się pytać w ten sposób?
— Tak.
— To powiedz mu, żeby nabrał odwagi i przyszedł do nas! My dotrzymujemy słowa i jesteśmy zbyt dumni, żeby się porywać na Komancza, który takiemi, pytaniami dowodzi, że nie posiada odwagi.
Odszedł.
— Mój brat powiedział to bardzo dobrze — pochwalił mnie Winnetou, który zresztą na mojem miejscu byłby mówił tak samo.
Byłem ciekawy poznać Apanaczkę, który, sądząc po nazwie, musiał być znakomitym wojownikiem, gdyż w języku Komanczów oznacza ten wyraz człowieka pod każdym względem dobrego i dzielnego.
Niebawem przyszli Qbaj, wyprostowani i dumni, jak ludzie, wiedzący o swej korzystniejszej sytuacyi. Chcieli nam zaimponować tą postawą, co im się jednak nie mogło udać. Nie rzekłszy słowa, usiedli naprzeciw nas, ze strzelbami położonemi wpoprzek na kolanach, kierując na nas chłodne spojrzenie. Nie daliśmy się tem złudzić, wiedząc, że wewnątrz u nich było całkiem inaczej, aniżeli na zamaskowanych pewnością twarzach.
W Apanaczce spodziewałem się ujrzeć człowieka starszego; tymczasem był jeszcze młody — i przyznać muszę, że prócz Winnetou nie widziałem jeszcze nigdy takiego zajmującego Indyanina.
Nie był zbyt wysoki, lecz nadzwyczaj silnie zbudowany. Daremnie też szukałem w jego twarzy typu Indyanina. Nie było w niej ani trochę skośnych oczu ani wystających kości policzkowych. Miał długie ciemne włosy, związane na szczycie głowy. Wyglądały przytem niemal na kędzierzawe i tylko dzięki pielęgnacyi trzymały się sztywnie i prosto. Mimo ciemnego zabarwienia twarzy, wydało mi się, że nad górną wargą, na brodzie i policzkach leży ów szczególny niebieskoczarny cień, jaki widzi się po ogoleniu u ludzi z czarnym zarostem. Czyżby ten Apanaczka, wbrew fizyologicznym właściwościom Indyan, posiadał tak gęstą brodę, że musiał się aż golić? Skądby miał mydło? Jak wiadomo, Indyanie nie golą się, lecz wyrywają sobie skąpy zarost, dopóki nie przestanie się wykłówać. Ten Indyanin był bardzo sympatyczny. Twarz jego zrobiła na mnie takie wrażenie, że nazwałbym je uczuciem swojości. Czyżbym go widział już kiedy? Nie — z pewnością nie. Ale w takim razie musiała gdzieś wśród obecnych lub dawniejszych moich znajomych znajdować się twarz, podobna do niego. Z szybkością błyskawicy wynurzyło się w mojej pamięci setki i tysiące takich twarzy, ale odpowiedniej między Kiemi nie było. To szczególne, że to, co najbliżej człowieka, jest częstokroć równocześnie najdalej!
Ilekroć nieprzyjacielscy wodzowie schodzą się na naradę, zwykle nie ten jest najdostojniejszy, kto pierwszy zabiera głos. Im wyżej się ceni, tem dłużej otacza się milczeniem. Uchodzi to za przyjęte, iż ten czuje potrzebę mówienia, kto ma szczególny powód sypania grzecznych słówek. Wupa Umugi chciał widocznie udawać, jakoby mu nic nie zależało na porozumieniu; milczeli więc, a twarz jego świadczyła, że nie przemówi, zanim nie zostanie zagadnięty. Mogłem się na to zgodzić, bo mieliśmy sporo czasu, o wiele więcej od niego.
Spojrzałem na Winnetou, a krótkie mgnienie oka wystarczyło mi, by nabrać przekonania, że nie chciał rozpoczynać rozmowy. Zaczekałem więc jeszcze przez chwilę, a gdy nikt nie przerwał milczenia, rozciągnąłem się na ziemi, jak długi, i wsunąłem rękę pod głowę,, jak człowiek, chcący wypocząć albo usnąć. To zachowanie się osiągnęło zamierzony skutek, chociaż na razie tylko w połowie, bo Wupa Umugi rzucił okiem na Apanaczkę, który dzięki temu odezwał się:
Old Shatterhand i wódz Apaczów, Winnetou, chcieli z nami pomówić.
Leżałem dalej, nie odpowiadając, a Winnetou milczał także. Wtem Apanaczka powtórzył swoje słowa:
— Old Shatterhand i wódz Apaczów Winnetou chcieli z nami pomówić.
1 teraz jeszcze nie otrzymał odpowiedzi. Powiedział to samo jeszcze raz — a wtedy dopiero podniosłem się powoli i rzekłem:
— To, co tu słyszę, dziwi mnie bardzo. Nie my to chcieliśmy mówić z wami, lecz zapytano nas, czy chcielibyśmy powiedzieć Wupie Umugi to, co jego wojownikowi wydało się niemożebnem. Pozwoliliśmy mu przyjść tutaj, a on siedzi teraz, jak gdyby zupełnie nie był ciekaw, co się stało. Czemu milczy i każe Apanaczce mówić za siebie? Czy nie uważa się za dość mądrego? On chciał z nami pomówić, nie Apanaczka, ale skoro ust nie otwiera, to zgadzamy się na to. Mamy tyle wody i mięsa, ile nam potrzeba i jeśli on ma także tyle czasu co my, to niech milczy dalej!
Udałem, że chcę się znowu położyć. To pomogło, bo Wupa Umugi rzekł:
— Niechaj Old Shatterhand siedzi i wysłucha słów moich.
— Słucham — odparłem krótko.
— Old Shatterhand twierdził, że Nale Masiuw pojmany razem z wojownikami?
— Powiedziałem tak, bo to prawda.
— Gdzie dostał się do niewoli?
— Pod Stu Drzewami.
— Do czyjej’?
— Mojej, Apaczów i białych jeźdźców, którzy połączyli się z nami.
— Sziba Bigh ma być także w niewoli?
— Tak jest.
— U kogo?
— U mnie i Winnetou.
— Odzie się to stało?
— W drodze od Stu Drzew, gdy wtykał paliki, ażeby ci wskazać drogę do Bloody Foxa.,
— Nie mogę temu uwierzyć!
— To nie wierz sobie!
— Udowodnij to!
— Wupie Umugi trudno żądać dowodów od Old Shatterhanda.
— Jak mogłeś się tak raz za razem zetknąć z Sziba Bighem, z białymi jeźdźcami i z Nale Masiu“wem?
— To nie był przypadek, lecz obliczenie.
— Obliczenie? W takim razie musiabyś był wiedzieć, co wojownicy Komanczów postanowili uczynić!
— Ja też wiedziałem to doskonale.
— Od kogo?
— Od ciebie.
— Uff! Czyż ja ci to powiedziałem?
— Tak.
— Kiedy i gdzie?
— Nad Błękitną Wodą.
— Uff! Wielką łatwowierność przypuszczasz u Wupy Umugi.
— Tego nie. Przypuszczam raczej u ciebie ogromną nieostrożność. Byłeś poprostu ślepy i głuchy i zaniedbałeś niemal wszystko, co należało do takiego przedsięwzięcia, jak wasze.
— Jakiego przedsięwzięcia?
— Śmieszne pytanie! Winnetou podsłuchał był już bardzo dawno dwu wojowników Komanczów, którzy mówili o tem, że macie się udać na Liano Estacado, ażeby napaść na Bloody Foxa;. natychmiast tedy pojechał prosto do] niego, aby go ostrzedz, a do domu posłał po trzystu ludzi Foxowi ku pomocy. Ci to ludzie stoją teraz tam za kaktusami.
— Uff!.. To to zrobił Winnetou — ale coś ty wiedział?
— Dowiedziałem się o tem od niego. On pojechał do Foxa, a ja wziąłem się ku Błękitnej Wodzie, aby was podpatrzeć i uwolnić Old Surehanda. 1 jedno i drugie poszło mi gładziej, niż się spodziewałem — i wtedy, kiedyś ty w otoczeniu swoich najlepszych wojowników siedział na brzegu przy ognisku, ja leżałem w trzcinie w wodzie i słyszałem każde słowo.
Wydzierał mu się krzyk wściekłości E — ale zdusił go w sobie, wyrzucając z warg coś w rodzaju syku.
— Potem na jeziorze schwytałem cię — mówiłem dalej — a drugiego dnia wypuściłem. Sądziłeś wtenczas, że odjechałem na zachód — tymczasem zwiodłem was i wróciłem napowrót nad Rio Pecos. Tam zastałem dwu wojowników, co czekali na Nale Masiuwa, aby mu pokazać bród. Obserwujemy ich z Old Surehandem, a tymczasem nadchodzą dwaj posłańcy Nale Masiuwa, którzy mieli ci donieść, że ich wódz nie może tak prędko nadejść, ponieważ został napadnięty i pobity przez jazdę białych i że dopiero musi wysyłać do domu po stu nowych wojowników.
— Uff, Uff! — “
— Kiedy ci dwaj posłańcy rozmawiali z twoimi dwoma wojownikami i kiedy im objaśnili cały plan, my leżeliśmy za najbliższym krzakiem i słyszeliśmy każde słowo.
— Old Shatterhand musi być ulubieńcem złego Ducha; ten mu wskazuje ścieżki, wiodące do tajemnicy — i broni go, gdy po niej kroczy.
— Pshaw!... Potem wysłałeś sześciu ludzi na zwiady. Podsłuchaliśmy ich nad wodą w Alczeze-czi; tam ich potem zabito.
— Uff! Zabito!... Dlategośmy już ich więcej nie oglądali!... Przepłacicie życiem to morderswo!
— Nie chełp się. Jak można być tak głupim i grozić nam, znajdując się w takim, jak ty, położeniu?,:! Nadszedł Sziba Bigh z dwudziestu ludźmi, aby ci wytyczyć drogę do Bloody Foxa. Dodałeś mu jeszcze trzydziestu Nainich; miał z nimi w Stu Drzewach naciąć tyk i poznaczyć wam drogę. Ja o tem wiedziałem — znalazłem się na Liano jeszcze przed nim; opasałem go naszymi trzystu Apaczami i wziąłem do niewoli.
— Uff!... Stawiał opór?
— Tak samo nie, jak ty go nie będziesz stawiał*
— Milcz! My będziemy walczyli.
— Czekaj. Kiedy już był w naszych rękach, pojechaliśmy znów do Stu Drzew. Pousuwaliśmy pale, które powtykał Sziba Bigh, a Winnetou pozakładał je tak, jak są teraz, aby was wciągnąć w to wielkie kaktusowe pole. Jego to mieliście przed sobą, nie Sziba Bigha^
— Uff!
— Zatrzymałem się przy Stu Drzewach, by zaczekać na ciebie. Przybyłeś wieczorem a rano poszedłeś dalej.
— Aie ty nie wiesz, jaki dobry połów mieliśmy
tam!
— Pshaw! Kiedy przyprowadzono ci starego Wabble^ z koniem, ja siedziałem tylko o cztery kroki od ciebie, ukryty w krzakach i słyszałem znów każde słowo. Czy teraz wiesz już, skąd wiem o wszystkiem? Od ciebie samego! Rano jechaliście dalej — na swoją zgubę, ponieważ wierzyliście palikom, które wam podstawił Winnetou. My jednak zostaliśmy na miejscu i zaczekaliśmy na białych jeźdźców. Kiedy przybyli, ostrzegliśmy ich, a oni — skoro tylko dowiedzieli się, że zamiast ścigać, sami byli ścigani — okazali natychmiast gotowość do połączenia się z nami przeciw Nale Masiuwowi. Ukryliśmy się, a kiedy Nale Masiuw nadciągnął do Stu Drzew, został przez nas otoczony.

— Czy bronił się?
— Nie.
— Uff! On musiał walczyć, bo to nie tchórz!
— Ale podstępny. Kazałem go wezwać na naradę, na którą mieliśmy przybyć bez broni. Przyszedł z ukrytym nożem. Podczas rozmowy wydobył go, by mnie przebić, lecz powaliłem go pięścią i zabrałem do niewoli. Zrozumiał, że był zgubiony. Nadto odebrałem mu worek z gusłami i zagroziłem mu, że go spalę, że zabiorę mu kosmyk skalpowy a jego samego powieszę. Wtedy zaczął prosić o łaskę, a ja mu jej użyczyłem; wojowników jego wzięto do niewoli i związano.
— Gdzie on teraz?
— Biali jrfśdżcy ruszyli z nim za Rio Pecos, gdzie też puszczą go wolno, gdyż darowałem życie jemu i jego wojownikom. Lecz muszą oddać broń i konie.
— Uff, uff!... To dlatego, że zabrałeś mu gusła, bo inaczej nie byłby się poddał!
— Ty poddasz się tak samo, jak on!
— Nie!
— Bo także zabiorę ci gusła.
— Nie możesz mi ich zabrać.
— Dlaczego?
— Bo ich nie mam przy sobie. Wupa Umugi ma nie jeden worek z gusłami, ale kilka — lecz jest na tyle rozumnym, że nie bierze ich ze sobą do walki, gdzie mógłby je łatwo utracić. Nie dostaniesz ich!
— Powiedziałem, że ci je zabiorę, a co powie Old Shatterhand, to zawsze prawda. Sam się przekonasz. A teraz dalej. Mieliśmy już tylko z tobą do czynienia; napełniliśmy wory wodą i ruszyliśmy za tobą. Masz się za rozumnego, a mimo to byłeś tak głupi, że przyszedłeś aż tu za Winnetou, nie zauważywszy, iż nie masz przed sobą Sziba Bigha. Teraz siedzicie otoczeia z trzech stron kaktusami a z czwartej przez Apaczów. Czy wobec tego chcesz walczyć?
— Tak.
— To spróbuj. Wiem jednak, że tego nie zrobisz.
May. 0!d Surehand I. 28
Gdybyście nawet zwyciężyli, musielibyście zginąć z pragnienia, bo nie macie wody. Ale zwycięstwo wasze jest także niepodobieństwem. Oglądnij się! Nie macie gdzie rozwinąć się i jesteście tacy stłoczeni, że każda nasza kula musi trafić kilku waszych wojowników. My mamy wodę — a wy jej nie macie. My i konie nasze nie czujemy znużenia, wy zaś macie pragnienie i jesteście śmiertelnie zmęczeni. Rozważ to dobrze!
— Będziemy mimo to walczyć.
— Nie. Jesteś wprawdzie nieostrożny, a!e chyba nie zwaryowałeś.
Spuścił głowę i milczał. Upłynęło sporo czasu bez słowa z jego strony — potertdopiero spytał głosem stłumionym:
— Co postanowilibyście o nas, gdybyśmy się wam poddali?
— Darowalibyśmy wam życie.
— Nic więcej?
— Nie.
— Bez koni i bez strzelb nie jesteśmy niczem; nie możemy ich oddać.
— A przecież je oddacie, jeśli tego zażądamy. Jeśli darujemy wam życie, będzie w; tem aż nadto łaski. Gdybyście wy zwyciężyli, nie byłoby dla nas łaski, lecz musielibyśmy zginąć u słupa męczeńskiego.
Ścisnął pięści ze złością i zawołał:
Że też zły duch zaprowadził cię nad Błękitną Wodę! Gdyby nie to, plan nasz musiałby się udać!
— To prawda — i dlatego sądzę, że to nie zły duch lecz dobry zaprowadził mnie nad Błękitną Wodę. Wy nie macie nadziei ujść nam i jeśli się nie poddacie, zginiecie. To chyba musisz zrozumieć.
— Nie, tego nie rozumiem.
— W takim razie opuściła cię dusza.
— Mam ją jeszcze. Pamiętaj o tem, że w naszym ręku znajduje się zabójca Indyan, którego nazywacie Old Wabble’m.
— A cóż on nas obchodzi? — Może nic?
— Wcale nic.
— On jest zakładnikiem w naszym ręku.
— Pshaw!
— I musi zginąć, jeśli któremuś z naszych stanie się coś złego.
— To niech ginie! Wpadł wam w ręce, ponieważ był mi nieposłusznym, a kto mnie nie słucha, z tym nie współczuję; on się mnie wyparł.
— Więc godzisz się na to, żeby zginął?
— Nie.
— Powiedziałeś to właśnie!
— W takim razie zrozumiałeś mnie fałszywie. Rozumiem to tak*że dla jego ocalenia nie poniosę żadnej ofiary, ale gdybyście go zabili, to pomszczę go na was krwawo; możecie mi wierzyć. Teraz już jestem gotów i nie mam ci nic do powiedzenia.
Wstałem, a Winnetou poszedł za moim przykładem. Komancze też się podnieśli. Apanaczka spojrzał na nas szczególnym wzrokiem. W jego oczach nie było gniewu, złości ani nienawiści ku nam; nazwałbym to niemal przychylnością i czcią, mimo, że starał się ukryć swoje uczucia i myśli. Tem lepiej widzieliśmy, że w Wupie Umugi gotowało się od złości i nienawiści. Szalał i walczył z sobą — nareszcie wybuchnął:
— A myśmy także gotowi!
— I już nie macie nam nic do powiedzenia?
— Teraz już nie!
— Ale później!
— Ja pomówię z moimi wojownikami.
— Zrób to zaraz i nie trać czasu, bo nasza cierpliwość mogłaby się wyczerpać!
— Pshaw! Są jeszcze inne drogi ocalenia!
— Ani jednej!
— Nawet kilka!
— A gdyby nawet sto było, nie przydałoby wam się to na nic. Jeśli nie będzie można inaczej, podpalimy kaktusy.
— Uff! — zawołał przerażony.
— Tak, uczynilibyśmy to, gdyby nie było innego środka do zniewolenia was do poddania.
— Czy Old Shatterhand i Winnetou chcieliby zostać podpalaczami?
— Daj spokój takim pytaniom. W porównaniu z wami podpalacz jest jeszcze dobrym człowiekiem. A zatem pomów ze swoimi ludźmi i donieś nam rychło,, co postanowicie.
— Dowiesz się o tem.
Z temi słowy na ustach odwrócił się i odszedł z Apanaczką, ale już nie w tej dumnej postawie, w jakiej przybył. My także wróciliśmy do naszych ludzi, ciekawych usłyszeć, cośmy zyskali na rozmowie z wodzami.
Oczywiście, że od tej chwili nie spuszczaliśmy Komanczów z oka. Chociaż atak z ich strony nie miałby sensu, musieliśmy jednak liczyć się także z tą możliwością i stać w pogotowiu do walki. Widzieliśmy tylko tych, którzy byli na przedzie, ale co się działo w tyle, to było dla nas ukryte. Dosiadłem przeto konia i jechałem krajem kaktusów tak długo, aż miałem przed sobą nietylko ich czoło, lecz bok. Zobaczyłem, że było tu co najwyżej trzydziestu Komanczów, a reszta odjechała głęboko w kaktusy. Wróciłem i zawiadomiłem o tem Winnetou.
— Chcą się przebić nożami przez kaktusy — powiedział. t
— Ja także jestem tego zdania. Ale to im się nie uda.
— Nie. Zeschły kaktus jest twardy, jak krzemień, tak, że noże im prędko stępieją.
— Mimo to nie należy zaniedbywać niczego. Pojadę jeszcze raz, by ich obserwować.
— Mój brat może to uczynić, ale to niepotrzebne.
— Czy mogę pojechać razem? — zapytał Parker.
— Dobrze.
— A ja także? — dodał Hawley.
— Tak, ale nikt więcej. Sprowadźcie sobie konie!:
Pojechaliśmy ku południowi, gdzie pole kaktusowe tworzyło ku wschodowi załom. Objechaliśmy go, pędziliśmy z godzinę skrajem pola i przybyliśmy do zatoki piasku, wrzynającej się głęboko w kaktusy. Ruszyliśmy nią i jechaliśmy aż do końca. Tu wydobyłem lunetę i zacząłem szukać Komanczów. Zobaczyłem ich na północy jako małe punkciki. Co robili, tego nie mogłem rozpoznać, lecz w każdym razie starali się nożami utorować drogę, drogę przez tę nieprzejrzaną kolczastą gęstwinę. To było niepodobieństwem. Wróciliśmy oczywiście tą samą drogą.
Kiedy wyjeżdżaliśmy z owej piaszczystej zatoki i chcieliśmy już skręcać na zachód, wydało mi się, jak gdyby daleko na południowej stronie Liana poruszało się coś powoli. Zwróciłem tam dalekowidz i przekonałem się, że się nie mylę. Byli to jeźdźcy. Na razie nie mogłem ich jeszcze policzyć, lecz wkrótce zobaczyłem, że było ich ośmiu i że mieli ze sobą cztery juczne konie lub muły. Jechali ku północnemu wschodowi, musieli więc przejeżdżać tylnym skrajem kaktusów, na których froncie stali Apacze. Gdyby tak zauważyli Komanczów i pomogli im przy przebiciu się przez kaktusy? Uważałem to wprawdzie za niepodobieństwo, ale zbyt często przekonywałem się, że dzięki małemu przypadkowi niepodobieństwo stawało się czemś możebnem. Nie mogłem puścić ich dalej w dotychczasowym kierunku, lecz musiałem ich nakłonić do obrania drogi na drugą stronępola kaktusowego, zwłaszcza gdy zauważyłem, że czterej z jeźdźców byli Indyanami.
Do którego szczepu należeli? Musiałem się tego dowiedzieć, więc pojechaliśmy tak daleko na południe, że znaleźliśmy się na ich drodze i zaczekaliśmy tam. Zobaczyli nas także, zatrzymali się na chwilę, ażeby się umówić, i podjechali ku nam.
Tylko dwu z nich wpadło mi w oko: jeden biały i jeden czerwony. Indyanin miał orle pióro w czuprynie, co dowodziło w nim wodza. Biały był to człowiek
długi, chudy, między pięćdziesiątką a sześćdziesiątką. Odzież jego była bardzo fantastycznie złożona, napół cywilna a napół wojskowa. U lewego boku miał długą szablę. Gdy przybliżyli się do nas, doszedłem do przekonania, że twarz białego nie mogła budzić zaufania.
Zatrzymali się w pewnem oddaleniu, a biały wykonał łaskawy, niedbały niemal ruch ręką do kresy kapelusza i powiedział:
— Good day, boys! Czego włóczycie się tu po / tej przeklętej pustyni, he?
— Wyjechaliśmy się „przewietrzyć — odrzekłem.
— Przewietrzyć? To osobliwa przyjemność. Gdybym nie musiał jechać przez Liano, niktby mnie tu nie zaprowadził. Kimże wy właściwie jesteście?
— Jesteśmy boye.
— Odpowiadajcie porządnie i nie żartujcie!
— Nazwaliście nas boyami, więc jesteśmy nimi prawdopodobnie.
— Nonsens! Niemam czasu bawić się w takie figle. Jeśli w dzikim Lianie spotka się kogo, trzeba bezwarunkowo dowiedzieć się, kto to.
— To bardzo słuszne.
— Pięknie! Spotkałem was, a zatem... no...?
— My spotkaliśmy was, a zatem... no...?
— Słuchajcie! Wyglądacie na szczególnego oryginała! Nie jestem zwykle taki zgodliwy, ale chcę raz zrobić wyjątek. Widzicie chyba to, że jestem oficerem?
— Być może.
— Czy słyszeliście kiedy o sławnym Douglasie, o generale Douglasie?
— Nie.
— Co? Nie?
— Nie.
— A więc jesteście zupełnie nieobeznani z historyą Stanów Zjednoczonych.
— Możliwe. ,
— Otóż ja właśnie jestem tym generałem Douglasem.
Przy tych słowach przybrał nagle nadzwyczajną postawę, czego nie uczyniłby chyba prawdziwy generał.
— To ładnie! Bardzo mnie to cieszy, sir!
— Walczyłem pod Buli Rum.
— To wam zaszczyt przynosi.
— Pod Gettysburgiem, pod Harpers Ferry, w górach Chattanoo i!’w dwudziestu innych bitwacfii Byłem zawsze zwycięzcą. Czy temu uwierzycie, sir?
— Czemu nie? — odpowiedziałem.
— Weil!.Radziłbym wam! Teraz jadę przez Liano. Ci biali to moi służący, a ci czerwoni to przewodnicy. Ich dowódca Mbai) jest wodzem Szikazawów.
Jeden palec tego wodza był więcej wart, aniżeli cały tak zwany generał. Po chwili zapytałem go:
— Czy wojownicy Szikazawów wykopali topór wojenny przeciwko innemu szczepowi?
— Nie — odpowiedział.
— Ani przeciw Apaczom, ani przeciw Komanczom?
— Nie.
— W takim razie czeka wodza tego spokojnego szczepu, Mbę, wielka niespodzianka. Oto tam po drugiej stronie kaktusów stoi wódz Apaczów, Winnetou, z wielu wojownikami, którzy zamknęli wodza Komanczów, Wupę Umugi, i jego wojowników i chcą go wziąć do niewoli. Czy chcesz się temu przypatrzyć?
— Pojadę tam — rzekł z zaiskrzonemi oczyma.
— Winnetou? — zapytał „generał“. — Ja go muszę zobaczyć. Oczywiście, że tam pojedziemy. A wy kto jesteście, sir?
— Ja należę do oddziału Winnetouila nazywają mnie Old Shatterhand.
Na to zrobił wielkie oczy, spojrzał na mnie całkiem innym wzrokiem, niż przedtem, i rzekł:
— Wiele o was słyszałem, sir. Bardzo mnie to cieszy, że was poznałem. Oto moja ręka, ręka zwycięskiego generała!
i) Wilk.
Podałem mu moją, bardzo zadowolony z tego, że dobrowolnie zgodzili się z nami jechać. Mba nie rzekł ani słowa, lecz widać było po nim, iż spotkanie się z nami uważał sobie za zaszczyt. Tem rozmowniejszy był Douglas. Chciał się dowiedzieć o wszystkiem z obecnego starcia się Apaczów z Komanczami, ja zaś powiedziałem tyle, ile było nieodzownie potrzeba, gdyż nie podobał mi się; miał twarz zupełnie łotrowską. Usłyszawszy nazwisko Old Surehanda stropił się tak widocznie, że zrozumiałem, iż między nim a wymienionym musiało coś zajść bezwarunkowo. Postanowiłem sobie mieć go ciągle na oku.
Gdy przybyliśmy do Apaczów, zdziwili się niepomiernie, że — wróciłem w towarzystwie, znalezionem w pustyni i przygotowanem do takiej podróży, gdyż konie juczne wiozły wory pełne wody. Wymieniłem nazwiska, a Winnetou pozdrowił Mbę z poważną sympatyą, — generała zaś przywitał z wielką rezerwą. Old Surehand przypatrzył mu się ze zdziwieniem. Zdumiał się jego wyglądem, ale nie znał go widocznie ani trochę. Natomiast oko rzekomego oficera było na niego zwrócone niemal z trwogą a badawczo, a niepokój ustąpił dopiero wtedy, gdy zobaczył, że Old Surehand zachowywał się wobec niego, jak wobec zupełnie nieznajomego. To utwierdziło we mnie przekonanie, że przed tym człowiekiem należy się mieć na baczności. Skorzystałem z najbliższej sposobności, ażeby zapytać Old Surehanda:
— Czy znacie tego niby generała, sir?
— Nie — odpowiedział.
— Nie spotkaliście się z nim jeszcze nigdy?
— Nie. Widzę go dziś po raz pierwszy.
— Przypomnijcie sobie, czy tak jest rzeczywiście.
— Nie mam powodu sobie przypominać, bo tak jest istotnie. Ale dlaczego dopytujecie się w ten sposób, sir?
— Bo on musi być w jakimś stosunku do was.
— Jakto?
— Zląkł się, gdy wymieniłem mu wasze nazwisko.
— Pewnie złudzenie!
— Nie; widziałem to wyraźnie. A teraz przed ♦chwilą patrzał na was wprost trwożnie.
Hf Rzeczywiście P
, — 4-’Tak. Widać było całkiem wyraźnie, że czekał na to z nadzwyczajnem napięciem, czy przypomnicie go sobie.
— Hm! Ja znam bystrość waszych oczu, mr. Shatterhandzie, ale w tym wypadku was zwiodły. Nie mam nic wspólnego z tym Douglasem.
— Lecz tem więcej on z wami, jak się zdaje. Będę mu się dalej przypatrywał.
— Czyńcie to, sir! Zobaczycie, że mam słuszność.
Słońce rzucało na ziemię rozpalone promienie
światła i przeszło już południe, a od Komanczów nie nadchodziła odpowiedź. Później dopiero zauważyliśmy wśród nich ruch, który nas przekonał, że byli znów wszyscy razem. Wupa Umugi przekonał się, że niepodobna było wyciąć drogi przez kaktusy i wrócił. Nie pozostało mu nic innego, jak wdrożyć nowe układy. Rzeczywiście ujrzeliśmy też niebawem zbliżającego się Komancza, który z daleka wołał do nas, że obaj wodzowie jeszcze raz chcą z nami mówić. W odpowiedzi zgodziliśmy się na to i poszliśmy na miejsce, gdzie odbyła się pierwsza narada. Przedtem jednak wyjąłem z torby u siodła gusła, zabrane z Doliny Zajęczej. Schowałem je pod bluzę myśliwską tak, że nie było ich widać.
Zaledwie usiedliśmy, nadszedł Wupa Umugi z Apanaczką. Zajęli naprzeciw nas poprzednie miejsca, a chociaż starali się, jak mogli, wyglądać swobodnie, nie mogli ukryć niepokoju. Mimo to oko Apanaczki nie miało w sobie wyrazu nieprzyjaźni, gdy tymczasem w oczach Wupy Umugi płonął ogień nienawiści.
Tym razem nie kazał nam Wupa Umugi czekać.zbyt długo. Skoro tylko usiadł, zaczął:
— Czy Old Shatterhand jest jeszcze tego samego zdania, co przedtem?
— Tak — odpowiedziałem.
— Mówiłem z moimi wojownikami i przychodzędo niego z wnioskiem.
— Wysłucham go.
— Zakopiemy wojenne topory i zapalimy z wami fajkę pokoju.
— To pięknie. Widzę, że zaczynasz nabierać rozumu. Ten rozum jednak powinien ci powiedzieć, że twoją propozycyę możemy przyjąć tylko pod pewnymi warunkami.
— Uff! Chcecie stawiać warunki?
— Naturalnie!
— Tu niema żadnych!
— Owszem, są! Czy sądzisz może, że po wszystkiem, co się stało i co było waszym zamiarem, wystarczy ci tylko powiedzieć, że chcesz z nami pokoju, a my puścimy cię, jak zwycięzcę? To zachcianka taka zuchwała, że najchętniej kazałbym naszym wojownikom wystrzelać was wszystkich; I uczynię to, jeśli raz jeszcze przyjdziesz mi z podobnym głupstwem. Uważaj!
Powiedziałem to tak podniesionym i surowym głosem, że spuścił oczy t zakłopotaniem. Potem spytał z mniejszą pewnością siebie:
— Czego żądacie za to, żebyśmy mogli odejść?
— Tego, co już powiedziałem. Darujemy wam wolność i życie, lecz zabierzemy konie i strzelby. Resztę broni możecie zachować.
— Na to nie mogę się zgodzić.
— Dobrze, to jesteśmy gotowi i niech się walka zaczyna.
Udałem, że się podnoszę, więc zażądał czemprędżef?
— Stój, zostań tu jeszcze! Czy jesteś rzeczywiście pewien, że ulegniemy?
— Zupełnie pewien.
— Będziemy się bronili!
— To wam nic nie pomoże. Wiemy, co się stanie, a ty nie możesz się także łudzić co do tego, że w razie walki nikt z was nie zostanie przy życiu.
— Ale z was padnie też wielu.
— To trudno! Sama moja strzelba czarodziejska wystarczy, aby was wszystkich trzymać z daleka od nas. Niesie ona kule tak daleko, że wasze nie zdołają nas. wcale dosięgnąć.
— Pomyśl o Old Wabble’u, którego mamy u siebie.
— Myślę o nim.
— On umrze najpierwszy.
— Lecz nie ostatni, bo wy pójdziecie za nim. Jeślr krew jego popłynie, to nie możecie się spodziewać łaskiL
— Uff! Old Shatterhandowi zdaje się, że może z Wupą Umugi zrobić tak, jak z Nale Masiuwem.
ij|, «^; Tak, ja tak sądzę.
— Miałeś jego worek z gusłami, więc mogłeś go sobie zdobyć.
— Czy ci nie powiedziałem, że zabiorę i twoje gusła?
— Powiedziałeś, ale ich nie dostaniesz.
— Pshaw! Nic łatwiejszego od zabrania ich. Ja wiem, gdzie je zostawiłeś.
— Gdzie?
— W Kaam Kulano.
— Uff!
— Wiszą przed twym namiotem, a w pobliżu jego znajduje się namiot, gdzie przywiązany jest Murzyn, wzięty do niewoli.
— Uff! Od kogo dowiedział się o tem Old Shatterhand?
— Nietylko dowiedziałem się, lecz widziałem temi mojemi oczyma. Patrz, co teraz uczynię!
Wstałem, wyjąłem nóż i nadąłem nim chrustu kaktusowego, poczem zwróciłem się znowu do Wupy Umugi:
— Pojechałem z Alczeze-czi na Kaan Kulano.
— Uff!
^ przywiozłem stamtąd trojakie rzeczy.
— Co?
— Murzyna... — To nieprawda!
— Twego ulubionego młodego konia...
— Nie wierzę temu!
— I twoje gusła.
— To kłamstwo, to wielkie kłamstwo!
— Old Shatterhand nie kłamie.
Rozpiąłem bluzę, wyciągnąłem z pod niej worki z gusłami i położyłem je na kupce chrustu. Na ten “widok zdawało się, że wodzowi oczy wyjdą z oprawy. Mięśnie napięły mu się i widziałem, że za chwilę zerwie się, ażeby pochwycić gusła. Dobyłem prędko rewolweru, wymierzyłem doń z niego i zagroziłem:
— Zostań na miejscu! Przyrzekłem ci bezpieczeństwo i wolny powrót i słowa mego dotrzymam, ale te worki do mnie teraz należą i jeśli zechciałbyś porwać się na nie, zastrzelę cię!
— Opadł bezsilnie na ziemię i jęknął:
— To... są... moje... gusła... rzeczywiście... moje... gusła!
— Tak, to one — i poznajesz teraz znowu, że Old Shatterhand wie zawsze, co mówi. Dałem ci słowo; że obejdę się z tobą tak samo, jak z Nale Masiuwem. Odpowiedz prędko, czy poddacie się pod tymi warunkami, o których ci powiedziałem?
— Nie... Tego... nie uczynimy!
— W takim razie spalę teraz najpierw twoje czary, potem zabiorę ci kosmyk skalpowy a ciebie każę powiesić. Howgh!
Wyjąłem z kieszeni zapałkę, potarłem ją i przyłożyłem do zeschłych kaktusów, które zaraz zączęły się palić.
— Zatrzymaj się! Moje gusła, moje gusła! — ryczał wódz w najwyższem przerażeniu. — Poddajemy się, poddajemy!
Ponieważ wciąż jeszcze mierzyłem doń z rewolweru, nie ośmielił się wódz opuścić swojego miejsca. Zgasiłem ogień i powiedziałem głosem największej powagi, wyjmując drugą zapałkę:
— Słuchaj, co ci teraz powiem. Zgasiłem ogień,, bo przyrzekasz się poddać. Niech ci nie przyjdzie na myśl nie dotrzymać tego przyrzeczenia. Za najlżejszym oporem z twojej strony zapalę ogień na nowo i nie zgaszę go dopóki worki się nie spalą. Słowa te mają. takie znaczenie, jak gdybym je potwierdził fajką przysięgi!
— Poddajemy się, poddajemy! — zapewniał, trzęsąc się niemal z trwogi. — Czy w takim razie otrzymam, napowrót moje gusła?
— Tak.
— Kiedy?
— W chwili, kiedy wrócimy wam wolność, ale nie prędzej. Aż do tego czasu schowamy je dobrze, lecz zniszczylibyśmy je natychmiast, gdybyście spróbowali wydobycia się z niewoli. Żądam od ciebie rzeczy następujących: Ty zostaniesz zaraz tu z nami, wydasz broń i dasz się związać. Godzisz się na to?
— Muszę, muszę, bo masz moje gusła.
— Apanaczka wróci do waszych wojowników i doniesie im, co postanowisz, a oni złożą tam, gdzie stoją, wszelką broń, zostawią ją tam i przyjdą potem do nas pojedynczo, ażebyśmy ich skrępowali tak, jak ciebie. Czy to uczynią?
— — Uczynią, bo gusła wodza są dla nich taką samą świętością, jak własne.
. — To dobrze! Będą spragnieni, więc dostaną wody, a potem zwolna napoimy konie i udamy się tam, gdzie jest więcej wody. Jeśli będziecie posłuszni i zachowacie się dobrze, to może być, żć odstąpimy nieco od naszej surowości i pewnej liczbie Waszych ludzi zostawimy konie i strzelby. Słyszysz, że jestem względem ciebie dobrotliwszy, aniżeli byłem względem Nale Masiuwa, Godzisz się na to?
— Tak.“ Przecież muszę się zgodzi % chcąc ocalić gusła a z niemi życie.
— Więc^niech jtii’ Apanaczka idzie. Daję mu czas jednej ćwierci’godziny, a jeśli potem Komancze nie zjawią się u nas jeden po drugim bez broni, gusła twoje pójdą z dymem.
Młody wódz powstał, przystąpił do mnie o krok bliżej i rzekł:
— Słyszałem wiele o Old Shatterhandzie. On jest największy ze wszystkich bladych twarzy i nikt nie oprze się jego sile i roztropności. Tego doznaliśmy dzisiaj także. Apanaczka był jego wrogiem, ale cieszy się, że go poznał i jeśli dalej żyć będzie, zachowa dla niego odtąd przyjaźń i miłość braterską.
— Jeśli żyć będzie? Przecież darowano ci życie!
Na to wyprostował się dumnie i odparł:
— Apanaczka nie jest ani dzieckiem, ani starą babą, lecz wojownikiem; on nie przyjmuje darowanego życia!
— Co rozumiesz przez te słowa? Co ty zamierzasz? Co chcesz uczynić?
— O tem nie dowiesz się teraz, lecz później.
— Czy chcesz stawie nam opór?
— Nie. Jestem jeńcem tak, jak wszyscy wojownicy Komanczów i nie będę się opierał ani też spróbuję uciekać — ale Old Shatterhand i Winnetou nie śmią nigdy powiedzieć, że zawdzięczam^życie trwodze o gusła innego wodza. Apanaczka wie, co^winien sobie i swojemu imieniu!
Odwrócił się i poszedł dumnie.
— Uff! — zabrzmiało z ust Winnetou.
Był to okrzyk uznania, nayet podziwu. Ilekroć milczący Apacz dał się unieść czemuś takiemu, to przyczyna była zawsze niezwykła. Oczy moje podążyły mimowoli za młodym wojownikiem, który pociągnął mnie do siebie na pierwszy rzut oka, a teraz dowiódł swem postępowaniem, że pod względem charakteru stał wysoko ponad równymi sobie. Przeczuwałem bowiem, co zamierzał, a Winnetou domyślał się tego także.
Teraz podniósł się także Wupa Umugi, lecz powoli i z trudem, jak gdyby jakiś ciężar przytłaczał go do ziemi. Wyrzuty, jakie musiał sobie czynić z tego powodu, że jako najwyższy wojenny wódz Nainich poddawał się całkiem bez oporu nieprzyjacielowi, którego chciał zniszczyć, były mu ciężarem tak wielkim, że kto wie, czy zdołał go się pozbyć kiedy w całem życiu. Poszedł z nami, chwiejąc się niemal, do naszego obozu i przybywszy tam, pozwolił się związać i położyć na ziemi.
Oczywiście, że Old Surehanda zawiadomiliśmy najpierw o wyniku układów. Potem zabrał się do mnie „generał“, który, usłyszawszy, co mówiłem do Old Surehanda, chciał mnie obsypać pochwałami, które jednak chłodno przyjąłem. Podczas tego spoczywały oczy jego pożądliwie na moich strzelbach, na co nie zważałem na razie, co mi się jednak niezbyt przyjemnie później przypomniało. Potem rzekł głosem przytłumionym:
— Zajmujecie mnie bardzo, zarówno wy, jakoteż wszyscy, którzy się z wami znajdują, a więc i Old Surehand. Czy to prawdziwe nazwisko?
— Zdaje mi się, że nie — odrzekłem.
— A jak on się właściwie nazywa?
— Tego nie wiem.
— Ale, czy znacie jego stosunki?
— Nie.
— I nie wiecie też, skąd pochodzi?
— Także nie. Jeśli chcecie wiedzieć o tem wszystkiem, to dam wam dobrą radę.
— No?
— Zapytajcie jego samego. Może wam powie. Mnie nie powiedział, a ja nie byłem taki ciekawy, żeby się dowiadywać.
Z tem odwróciłem się i odszedłem od niego.
Teraz czekaliśmy, czy Komancze się stawią. Pierwszym, który przybył, nie był czerwony, lecz biały, a mianowicie Old Wabble. Nie przyszedł pieszo, lecz przyjechał na koniu; nie mógł sobie tego odmówić. Stanął przede mną, zeskoczył z konia, podał mi rękę na powitanie i zawołał wesoło i swobodnie, jak gdyby sobie nie miał nic do zarzucenia.
— Wellkome, sir! Muszę wam rękę uścisnąć ża to,, że przyszliście. Ale teraz już znów wszystko dobrze; th’is elear!
j*’ Nie, to bynajmniej nie takie elear! — odrzekłem, nie przyjmując jego ręki. — Ja nie mam z wami jui nic więcej do czynienia!
— Tak? A, to czemu?
— Ponieważ mimo waszego spóźnionego wieku jesteście głupim, niepożytecznym boyem, którego powinien się strzedz każdy człowiek rozumny i rozważny. Idźcie mi z oczu!
Zostawiłem go tak samo, jak generała, więc udał się do Old Surehanda, potem do Parkera i Hawleya, lecz wszyscy, nie odpowiadając mu, odwrócili się od niego tak samo, jak ja. Stał sam, dopóki nie przystąpił doń generał.
Teraz zaczęli przychodzić za nim Komancze jeden po drugim. Albo sami przyszli do przekonania, że niema dla nich innego ocalenia, albo Apanaczka posiadał taki wpływ, że nie stawili oporu jego przedstawieniom i rozkazom. Każdego nadchodzącego rewidowano, czy niema broni, i wiązano. U nikogo Z nich nic nie znaleziono; wszystko, co możnaby nazywać bronią, złożyli obok koni. Dopiero kiedy tak leżało tych stu pięćdziesięciu zuchwałych i niesumiennych Indyan, którzy wyruszyli grabić i mordować, nie oszczędzając nikogo, stanęło nam przed oczyma niebezpieczeństwo, któremu uszliśmy szczęśliwie.
Jeśli powiedziałem, że wszyscy Komancze leżeli, to należy zrobić wyjątek dla jednego, a mianowicie dla Apanaczki, który nadszedł ostatni, a ńa moje skinienie nie został związany. Kiedy Apacze skrępowali ostatniego z Komanczów, przystąpił młody wódz do mnie i rzekł:
— Teraz Old Shatterhand każe i mnie skrępować?
— Nie — odpowiedziałem. — Dla ciebie zrobiłbym chętnie wyjątek.
— Dlaczego dla mnie? Pw3


— Ponieważ mam zaufanie do ciebie, gdyż nie jesteś jako inni synowie Komanczów, którym ufać nie można.
— Czy ty mnie znasz? Przecież widzisz mnie po raz pierwszy!
— To prawda, ale mimo to znam cię. Twarz twoja i oczy nie mogą kłamać. Wolno ci nosić broń i jechać z nami bez więzów, jeśli mi dasz przyrzeczenie, że nie uciekniesz.
Winnetou i Old Surehand stali przy mnie. Po twarzy przebiegł mu słoneczny błysk radości, lecz nic nie odpowiedział.
— Czy dasz mi to przyrzeczenie?
— Nie — odpowiedział.
— A więc masz zamiar uciekać?
— Nie.
— Więc dlaczego wzbraniasz się przyrzec, czego żądam?
Bo nie potrzebuję ucieczki, gdyż albo zginę, albo będę wolny, jeśli Old Shatterhand i Winnetou są rzeczywiście prawdziwymi i dumnymi wojownikami, za jakich ich uważam.
— Odgaduję, co masz na myśli, ale mimo to proszę cię, żebyś mówił wyraźniej.
— Uczynię to. Apanaczka nie jest tchórzem, który idzie do niewoli, nie podniósłszy ręki na swoją obronę. Wupa Umugi mógł ze strachu o swoje gusła wyrzec się wszelkiego oporu, ale o mnie nikt nie powie, że się boję. Zgodziłem się ze względu na niego i na naszych wojowników, że wam się poddali, ale siebie skrycie wyłączyłem. Apanaczka nie przyjmuje darowanego życia ani wolności; tego, co ma, nie chce zawdzięczać łasce, lecz samemu sobie. Ja pragnę walki.
Odgadliśmy to obydwaj z Winnetou. Był to człowiek młody, lecz zasługujący na nasz szacunek. SpojI rzał na nas pytająco, a kiedy, nie daliśmy mu zaraz 1 odpowiedzi, dodał:
— Gdyby te moje słowa usłyszeli tchórze, odpra-
May. Old Surehand I. 29
wiliby mnie z niczem, ale ja mam do czynienia z ludźmi walecznymi, którzy mnie zrozumieją.
— Tak, rozumiemy i pojmujemy ciebie — odrzekłem.
— Więc dacie pozwolenie?
— Tak.
— Ale rozważcie, że to pozwolenie będzie prawdopodobnie jednego z was kosztowało życie!
HHCzy sądzisz, że mamy mniej odwagi od ciebie?
— Nie, 1 lecz ja musiałem być uczciwym i zwrócić na to waszą uwagę.
— W tem dowód, że nie zawiedliśmy się na Apanaczce. Niechaj nam powie, jak sobie wyobraża tę walkę o życie i o wolnóść? Z kim chce się zmierzyć?
— Z tym, kogo mi wyznaczycie.
— Nie chcemy być mniej uczciwi od ciebie. Wybierz sobie kogoś na przeciwnika. Jaką bronią będziecie walczyli?
— Jaką mi wyznaczycie.
— I to pozostawiamy tobie.
— Old Shatterhand jest Wspaniałomyślny.
— Nie. To, co czynię i postanawiam, rozumie się samo przez się. Jesteśmy zwycięzcami i znamy się dobrze między sobą. Nie możemy Wybierać przeciwnika dla ciebie, wiedząc, że cię przewyższa.
— Przewyższa? Apanaczka nie znalazł dotychczas wrogaf’przed którymby ustąpił.
Tem lepiej dla ciebie. Także rodzaj walki zostawiamy tobie. Wybieraj!
— W takim razie wybieram nóż. Obu przeciwnikom zwiąże się razem lewe ręce, a w prawe włoży się noże. Idzie o życie. Czy Old Shatterhand godzi się na to?
— Tak. Kogo sobie wybierasz?
— Czy zgodziłbyś, się, gdybym wybrał ciebie?
— Tak.
.< — A Winnetou — I ja — odrzekł Apacz.
Twarz Komancza przybrała wyraz wielkiego zadowolenia?; i powiedział:
— Apanaczka jest bardzo dumny z tego powodu, że dwaj najsłynniejsi wojownicy Zachodu gotowi są z nim walczyć. Czy uważaliby go za tchórza, gdyby żadnego z nich nie wybrał?
— Nie — odpowiedziałem. — Miałbyś pewnie całkiem słuszny powód.
— Dziękuję ci. Winnetou i Old Shatterhanda uważają wszyscy za niepokonanych i jeśli ich nie wybiorę, może się zdawać, że mi brak odwagi. Ale ci dwaj mężowie są dla mnie święci i nietykalni, są przyjaciółmi wszystkich czerwonych i białych wojowników i żyją, jako. wzór dla wszystkich mieszkańców dzikiego Zachodu — więc nie mogę ich ranić. Gdyby który padł pod moim nożem, byłaby to strata, której ani ja, ani nikt Inny nie zdołałby powetować. Oto powód, dla którego nie wybieram ani białego ani czerwonego wodza Apaczów Mescalero.
— To wyszukaj sobie innego!
Powiódł okiem po gromadzie Apaczów, spojrzał na Old Wabble’a, Parkerera, Hawleya i zatrzymał wzrok na Old Surehandzie.
— Apanaczka jest wodzem i nie chciałby walczyć ze zwykłym wojownikem — rzekł następnie. — Kto jest ta blada twarz, która stoi tam przy was?
— Nazywa się Old Surehand — odrzekłem.
— Old Surehand? Często o nim słyszałem. On silny, zręczny i waleczny — mogę go więc wybrać sobie na przeciwnika i nie wzbudzić podejrzenia, że myślę o własnej korzyści. Czy on przyjmie mój wybór, czy też odrzuci?
— Przyjmuję — odpowiedział Old Surehand, nie namyślając się ani chwili.
— Lecz Apanaczka powtarza słowa poprzednie, że tu idzie o życie.
— Tych słów nie potrzeba. Ja wiem, że czegoś takiego nie traktuje się jako zabawki. Niech Apanaczka powie, kiedy się walka ma odbyć?
— Życzę sobie, żeby się zaraz zaczęła. Czy Old Shatterhand godzi się na to?
— Tak — odpowiedziałem.
— W takim razie mam prośbę.
— Jaką?
— Dotychczas poszło wszystko według mojego wyboru — zato muszę dać przeciwnikowi także pewną korzyść.
— Jaką?
— Niechaj ma pierwsze pchnięcie. Nie poczuje mojego noża, dopóki ja nie poczuję jego na sobie.
Na to wtrącił Old Surehand:
— Ja tego nie przyjmuję. Nie jestem chłopcem, którego należałoby oszczędzać. Niechaj nikt nie ma prawa ataku i pierwszego pchnięcia. Old Shatterhand da znak, kiedy ma się zacząć pojedynek, a potem zacznie ten z nas, który zechce.
— To słuszne — potwierdziłem. — Żaden nie ma lepszych warunków od drugiego. Niech Apanaczka pójdzie po nóż swój.
Złożył był broń swoją także tam, gdzie reszta Komanczów, więc teraz poszedł.
— Dzielny chłopak — rzekł Old Surehand. — Musi się go poważać, a przyznam się nawet, że mógłbym go polubić. Szkoda go, rzeczywiście wielka szkoda.
— Jakto?
— Gdyby mnie zmusił do tego, żebym go przebił.
— Hm! Czy jesteście tak pewni siebie?
— Tak sądzę, chociaż wiem dorze, iż przypadek przynosi często coś innego, niż się przypuszcza.
— Całkiem słusznie, i proszę was, żebyście nie spuszczali tego z uwagi. On z pewnością posiada znaczną siłę fizyczną!
— Co do tego, to sądzę, że mogę mu sprostaćMoże nie?
— Tak, wy macie przecież sławę dzięki sile muszkułów, ale widzicie go? Każdy członek w nim, jak sprężyna; musi być nadzwyczaj zręczny.
— Być może. Mimo to sądzę, że mogę się z nim mierzyć. Nie napróżno uczyło się dobrze gimnastyki i szermierki, ćwiczyło się całemi latami, a potem uganiało wśród tysiąca niebezpieczeństw po „bloody grounds“. Szczerze mówiąc, sądzę, że mam nad nim przewagę tak, że postanawiam go sobie oszczędzać.
— Co do tego, to sami musicie wiedzieć najlepiej, jak stoicie. Wyznaję otwarcie, że żałowałbym go, gdyby poległ.
— A mnie nie? — rzekł z uśmiechem.
— To pytanie oczywiście zbyteczne. A może mam wam osobno oświadczyć moją miłość i powiedzieć w długiej natchnionej mowie, że bez was żyć nie mogę?
— Nie, to niepotrzebne, sir. Miłuję was serdecznie, bardzo serdecznie i wiem, że wy mi także jesteście przychylni. Gdyby mi się w tym pojedynku nie poszczęściło, to proszę was, żebyście nie zapomnieli o mnie zbyt rychło, mr. Shatterhandzie. Czy dacie mi na to rękę?
— Macie ją, choć nie potrzeba tego, mr. Surehandzie.
— A następnie mam jeszcze jedną prośbę.
— Powiedzcie. Jeśli będę mógł, to ją wam spełnię.
— Gdybym poległ, to udajcie się do. JeffersonCity nad Missouri. Znacie to miasto?
— Tak.
— Tam znajdziecie przy Fire street dom bankowy Wallace et Comp. — powiecie mr. Wallace’owi swoje nazwisko, w jaki sposób skończyłem tu moją drogę żywota i poprosicie go o wyjaśnienie, co mnie tak ciągle pędziło na dziki Zachód.
— Czy mi to powie?
— Tak, jeśli już żyć nie będę, a wy zapewnicie go, że jesteście pod tym względem moim spadkobiercą. Dopóki żyję, nie powie z pewnością o tem nikomu.
— A jeśli się dowiem, to co mam uczynić?
— To, co zechcecie.
— Wolałbym otrzymać od was dokładniejsze wskazówki.
— Ja ich wam nie dam, sir. Sprawa jest bardzo niezwykła, a gdybyście chcieli wstąpić w moje ślady, to czekałyby was wielkie trudy i niebezpieczeństwa.
— Czy sądzicie, że obawiałbym się tego?
— Nie, przecież znam was — ale nie mogę od was żądać, żebyście wystawiali na szwank życie dla zupełnie obcej wam sprawy, która nawet w razie powodzenia, nie przyniosłaby wam żadnego pożytku.
— Kto pyta o pożytek, kiedy chodzi o przysługę dla przyjaciela?
— Wy nie, wiem o tem — lecz mimo to nie żądam od was niczego. Każcie więc mr. Wallace’owi opowiedzieć sobie, o co idzie, i uczyńcie potem to, co nakaże wam serce i pamięć o mnie. O nic więcej prosić nie mogę i niech na tem sprawa się skończy.
Kiedy Old Surehand kończył to zdanie, wrócił Apanaczka z nożem w ręku. Pojedynek mógł się więc zacząć.
Łatwo sobie wyobrazić, jakie wzruszenie opanowało wszystkich, gdy się dowiedziano, że między Old Surehandem i Apanaczką ma się odbyć walka na noże, o życie. Apacze utworzyli natychmiast półkole w ten sposób, że leżący na ziemi Komancze mogli się także walce przypatrywać.
Old Surehand odłożył broń, zostawiając sobie tylko nóż, a potem podał rękę Apanaczce i rzekł do niego przyjaźnie i
— Jestem przeciwnikiem młodego wodza Komanczów, ponieważ chciał tego. Idzie życie o życie i śmierć o śmierć — chcę mu jednak, zanim nóż przeciw niemu podniosę, powiedzieć, że cieszyłem się, iż zostanę jego przyjacielem i bratem. Niech wynik będzie, jaki chce — nastąpi on między ludźmi, którzy, gdyby ich śmierć nie rozdzieliła, byliby się nawzajem poważali i kochali.
— Old Surehand jest sławną bladą twarzą — odrzekł Apanaczka. — Dusza moja odczuwa pociąg do niego, a gdyby poległ, imię jego mieszkać będzie zawsze w mojem sercu.
Mam nadzieję. A teraz jeszcie jedno. Gdyby któremuś z nas wypadł nóż podczas walki, czy należy mu go podać?
— Nie. To będzie jego wina, że go dobrze nie trzymał; potem będzie się mógł bronić tylko ręką. Howgh!
Ręce ich spoczywały jeszcze. Kiedy teraz oko w oko zatopili w sobie wzrok, przyszło mi nagle na myśl, dlaczego rysy Komancza wydały mi się podczas narady takie znane. Były one, jeśli nie uderzająco, to przecież tak podobne do rysów Old Surehanda, że zdziwiłem się, iż nie poznałem tego od razu. Szczególny przypadek — albowiem nie mogło to być nic innego tylko przypadek.
Wtem wydobył Winnetou z kieszeni rzemień i rzekł:
— Niech moi bracia podadzą mi lewe ręce, żebym je związał!
Owinął poczwórnie rzemieniem oba przeguby, ażeby złączyć je mocno, lecz tak, żeby została pewna swoboda ruchów. Potem odstąpiliśmy, ażeby mieli dość wolnego miejsca do walki. Siedmset oczu zwróciło się na nich z najwyższem zaciekawieniem — obaj jednak patrzyli na mnie, oczekując znaku walki.
— Teraz... go on! — powiedziałem.
Ich spojrzenia odwróciły się natychmiast ode mnie i zwróciły się wzajem na siebie. Gdybym ja był stał naprzeciw Apanaczki, byłbym na pewno spokojny i nie utraciłbym zimnej krwi — teraz jednak biło mi serce tak mocno, że zdawało mi się, iż słyszę jego uderzenia. Polubiłem bardzo Old Surehanda, a los Apanaczki nie był mi także obojętny. Kto z nich miał być zwycięzcą, a kto uledz?
Stali przez kilka minut cicho i bez ruchu, ze spuszczonemi prawemi rękami. Kto pierwszy podniesie nóż do błyskawicznego pchnięcia? Ten krótki czas wydał mi się wiekiem. Wtem Old Surehand podniósł rękę, a w tej samej chwili poruszyła się ręka Komancza z taką szybkością, że nie zdołaliśmy za nią podążyć oczyma. Ostrza zgrzytnęły, dało się słyszeć głuche uderzenie dwu pięści o siebie i oba noże wyleciały w powietrze, a obie ręce opadły. Żaden z nich nie był zraniony.
Było to szermiercze arcydzieło Old Surehanda. Chciał oszczędzić Apanaczkę i nie zabić go. Podniesienie ręki było fintą, którą skusił przeciwnika do pchnięcia.
— Uff, uff, uff, uff! — zawołano w półkolu Apaczów i Komanczów.
— To nic nie jest. Podajcie im noże! — krzyknął Old Wabble. — Krew, krew być musi!
Walczący nie spuścili z siebie oka ani na chwilę, a potem rzekł Apanaczka:
— Czy Old Surehand życzy sobie, żeby nam noże podano?
— Nie — odrzekł zapjtany. — To byłoby przeciw umowie.
— Mówiłem, że gdy jednemu z nas nóż wypadnie, ale straciliśmy je obydwaj.
— To wszystko jedno. Dalej na pięści!
— Tak, dalej!
Znowu stali przez chwilę cicho, poczem zadał Komancz przeciwnikowi uderzenie w głowę, że zdawało się, iż zatrzeszczała, a w tej chwili otrzymał takie same. Żaden z nich się nie zachwiał.
— Uff! — rzekł Winnetou przyciszonym głosem. — Żaden z nich nie jest Old Shatterhandem.
Obaj poznali, że w ten sposób nic nie wskórają i chwycili się czemprędzej za gardła. Byłem już świadkiem niejednego pojedynku, lecz na takie mocowanie nie patrzyłem dotychczas. Od miejsca, na którem stali, nie oddalili się ani na cal — ich silne, muskularni postacie wystawały nad ziemią, jak kolumny lub spiżowe posągi — potężne nogi, jakby wrosły w ziemię — związane ręce były spuszczone, a podniesionemi prawemi trzymali sobie gardła, jak w kleszczach. Stali tak nieruchomo, że, gdyby fotograf zwrócił na nich aparat, obraz nie doznałby najlżejszego drgnienia.
Każdy z nich miał zamiar pozbawić przeciwnika oddechu; było to straszliwe, bo sztywne i nieruchome dławienie, w którem zależało od tego, które gardło, ęzyja krtań była silniej rozwinięta. Twarz Old Surehanda stawała się coraz czerwieńszą, aż w końcu zaczęła sinieć. U Komancza była ciemniej zabarwiona, mimo to było widać, że nabierała tonów coraz to głębszych. Potem doszło nas stękanie, ale nie wiedzieliśmy, od kogo ono pochodziło — potem jęk i podwójne charczenie. Wreszcie zaczęli obydwaj chwiać się równocześnie — stopy podniosły się i zaczęły deptać piasek, nogi rozstawiły się dla uzyskania pewnej podstawy, a sztywne ciała jęły się pochylać w prawo i w lewo, w tył i naprzód. Usłyszeliśmy gulgotanie, jak gdyby się krztusili, aż obydwaj padli ha piasek sztywnie, jak figury bez życia. I leżeli, nie odjąwszy rąk od siebie.
Milczeliśmy z zapartym oddechem. Nikt nie wyrzekł ani słowa, nie wydał okrzyku. Ta milcząca walka, to dławienie się wzajemne oddziałało nawet na tych dzikich ludzi. Uklękliśmy z Winnetou obok zapaśników; musieliśmy użyć wszystkich sił, ażeby ręce zaciśnięte, jak szpony, odjąć od nabiegłych krwią krtani. Następnie sięgnęliśmy obydwom pod bluzy, ażeby zbadać bicie serca.
— Uff! — rzekł Winnetou. — Apanaczka jeszcze iyje, jeszcze nie» zaduszony.
— Ja także czuję, słabe, co prawda, tętno — odrzekłem. — — Są nieprzytomni, ale żyją. Zaczekajmy, dopóki nie przyjdą do siebie.
Uwolniliśmy ich ręce z rzemienia. Wtem przystąpił Old Wabble i zapytał:
— Żyją? Obaj żyją?
Nie odpowiedzieliśmy na to.
— Jeśli żaden nie zginął, to walka oczywiście nieskończona i musi się zacząć na nowo, z nożami w ręku, th’ is elear!
Na to wstał Winnetou, wyciągnął rękę i powiedział tylko jedno słowo:
— Precz!
W takich momentach stawał się cały wodzemczłowiekiem, przeciwko woli którego nie było opozycyi. Jego oczom, twarzy i postawie nie podobna, było się oprzeć. Tak też stało się teraz ze starym cowboym. Nie ośmielił się powiedzieć ani słowa; odwrócił się i odszedł, mrucząc pod nosem.
Po chwili zaczęli się nieprzytomni poruszać, a mianowicie sięgnęli obaj’rękami do szyi. Old Surehand najpierw otworzył oczy. Przypatrywał nam się przez jakiś czas, jak nieobecny duchem, potem opamiętał się i zataczając się powstał.
— To... to... to było — wyjąkał.
Ująłem go za rękę, by go podtrzymać,;, i powiedziałem:
— Straszliwe dławienie! Nieprawdaż?
— Taaaak... taaaak! S bełkotał. — e-*;Moje gardło jeszcze... napół...
— To nie mówcie jeszcze teraz! Czy stoicie już. mocno?
Zaczerpnął głęboko oddechu, wysilił się, ażeby przemódz osłabienie i odrzekł:
— Tak, mogę. Jak... tam... z Apanaczką... Czy jeszcze... żyje?
— Tak, zaraz przyjdzie do siebie. O, patrzcie, ma już oczy otwarte!
Musieliśmy Komanczowi pomódz także podnieść, się z ziemi, gdyż kręciła mu się głowa tak samo, jak przeciwnikowi. Minęła długa chwila, zanim obydwaj zapanowali nad zmysłami i członkami ciała. Kiedy to nastąpiło, zapytał Apanaczka:
— Kto zwyciężył?
— Nikt — odpowiedziałem.
— Kto najpierw upadł?
— Także nikt. Runęliście równocześnie.
— Więc musimy zacząć na nowo. Dajcie nam noże i zwiążcie nam ręce.
Chciał odejść po nóż, leżący tam, gdzie upadł, lecz zatrzymałem go za rękę i oświadczyłem głosem stanowczym:
— Stać! Walka już skończona, i niema potrzeby poczynać jej na nowo. Dosyć już tego!
— Żaden z nas nie zginął!
— Czy umówiono się, że bezwarunkowo musi jeden z was zginąć?
— Nie, lecz jeden z nas musi być przecież zwycięzcą.
— Bierz to sobie, jak chcesz! Jesteście albo obydwaj zwycięzcami, albo zwyciężonymi. W każdym razie jednak stawiłeś życie na kartę i dowiodłeś tem, że nie przyjmujesz darowanego życia.
— Uff! Czy to twoje rzeczywiste zapatrywanie?
— Tak.
— A jak sądzi Winnetou?
— Tak samo, jak brat Shatterhand — odrzekł Apacz. — Młody Wódz Nainich, Apanaczka, nie wpadł nam w ręce bez walki.
— Czy wszyscy są tego przekonania?
— Skoro Winnetou tak mówi, to wystarczy. Żaden z wojowników Apaczów nie będzie innego zdania!
— W takim razie godzę się. Jestem waszym jeńcem bez wyrzutu wobec samego siebie. Oto moje ręce; zwiążcie mnie, jak wszystkich innych Komanczów.
Spojrzałem na Winnetou pytająco. Jedno spojrzenie wystarczyło, bym się dowiedział o tem, co myślał. Odsunąłem więc wyciągnięte ręce Apanaczki i rzekłem:
— Powiedziałem już przedtempże ciebie nie zwiążemy i broń ci nawet zwrócimy, jeśli nam przyrzekniesz nie umknąć. Czy dasz nam to przyrzeczenie?
— Daję.
— To idź po swoją strzelbę i po konia.
Już miał zamiar odejść w tym celu, ’ lecz nie uczynił tego. Stanął i rzekł:
— Mam nawet mieć moją strzelbę? A jeśli wam słowa nie dotrzymam, lecz oszukam was i uwolnię moich wojowników?
— Tego nie uczynisz, bo nie jesteś oszustem.
— Uff! Old Shatterhand i Winnetou zobaczą, że Apanaczka zasługuje na zaufanie, jakie w nim pokładają.
— Nie potrzebujemy przekonywać się o tem. Zaufanie nasze jest nawet większe, aniżeli sądzisz. Słuchaj, co ci teraz powiem.
— Co?
— Weź sobie strzelbę i wszystko, co miałeś przy sobie i odjedź!
— Odjechać? — spytał zdumiony.
— Tak.
— Dokąd?
— Dokąd zechcesz.
— Dokąd zechcę? Tego nie chcę i nie mogę.
— Czemu nie?
— Bo jestem waszym jeńcem.
— Mylisz się. Jesteś wolny.
— Wolny? — powtórzył, jak echo.
— Tak. Nie mamy prawa ci nic mówić ani nakazywać, jesteś swoim własnym panem i możesz czynić, co ci się podoba.
— Ależ... ależ... dlaczego? — spytał, odstępując o kilka kroków i patrząc na nas szeroko rozwartemi oczyma.
— Ponieważ wiemy, że niema w tobie obłudy ani fałszu, i ponieważ jesteśmy przyjaciółmi i braćmi wszystkich prawych i dobrych ludzi.
— Ale jeśli jestem innym?
— Nie jesteś.
— Jeśli odjadę i sprowadzę wojowników, ażeby jeńców uwolnić?
— Tegoby nikt nie dokazał — i jeńców jesteśmy pewni. Skąd miałbyś dostać takich wojowników? Odzie masz wodą? A gdybyś nawet mógł, nie ruszyłbyś ręką ani nogą dla uwolnienia Wupy Umugi, gdyż brałeś udział w naradzie, która oddała go nam w ręce. Dałeś sam przyzwolenie i nie cofniesz go, otrzymawszy wolność.
Na to pokraśniała mu twarz z radości i zachwytu, i zapewnił nas głosem, w którym brzmiała nuta serdeczności.
— Niechaj Old Shatterhand i Winnetou posłuchają teraz, co im powie wódz Komanczów, Apanaczka 1 Jestem z tego dumny, że ufają mi tacy sławni mężowie i że mi wierzą. Nie zapomnę im tego nigdy, że uważali mnie za człowieka bez obłudy i fałszu. Jestem wolny i mogę iść gdzie zechcę, ale zostanę z wami i zamiast poza waszemi plecyma znosić się potajemnie z jeńcami, będę bystro uważał na to, żeby żaden z nich. nie uciekł. Uczynię to, choć należą do mojego szczepu.
— Jesteśmy tego pewni, a teraz usiądziemy z tobą i wypalimy razem kalumet przyjaźni i braterstwa.
— Co... to... chcielibyście uczynić?
— Tak. A może nie masz do tego ochoty!
— Uff, uff! Nie mam ochoty! Gdzie tylko żyją czerwoni mężowie, niema prawego wojownika, który nie uważałby za najwyższe odznaczenie w swojem życiu pozwolenia na zapalenie z wami kalumetu.
— Ale co powie na to Wupa Umugi i reszta jeńców?
— Wupa Umugi? Czyż nie jestem tak samo wodzem, jak on? Albo, czy mam pytać zwyczajnych wojowników, co mi uczynić wolno, a czego nie? Kto z nich ma prawo dawać mi rozkazy lub żądać ode mnie tłómaczenia się? Nie spytam nawet Kolakekho.
Słowo to znaczy „mój ojciec“.
— Twego ojca? Czy on jest tutaj?
— Tak.
— Gdzie? — Leży tam obok Wupy Umugi.
— Aha! Jego odzież i czupryna wskazują na to, że to guślarz Komanczów.
— Tak jest.
— Czy on ma żonę?
— Tak, moją matkę.
— Będziesz moim przyjacielem i bratem, więc nie zdziwisz się, że zapytam się o matkę. U nas, chrześcijan, panuje zwyczaj, że mówiąc z synem, myśli się równocześnie o tej, która nosiła go pod sercem. Czy matka twoja ma się dobrze?
— Ciało jej zdrowe, ale duszy w niej już niema, gdyż odeszła do Wielkiego Manitou.
Chiał w ten sposób powiedzieć, że ’ matka jest obłąkana. Byłbym chętnie dowiedział się o niej czegoś więcej, ale nie mogłem dalej badać tego tematu, nie chcąc zwrócić na siebie uwagi. Nie byłbym też miał teraz czasu na to, gdyż od północy ujrzeliśmy nadjeżdżających jeźdźców z końmi jucznymi. Byli to pierwsi Apacze, wiozący wodę. Połączenie z oazą zostało zatem dokonane szczęśliwie, i od tej chwili mogliśmy liczyć na nieustanny dowóz wody.
Byliśmy wprawdzie także spragnieni, ale jeńcy oczywiście daleko więcej, więc uwzględniliśmy ich najpierw. Wprawdzie zawartość worów nie wystarczyła na wielu, ale ponieważ posterunki rozstawne wciąż były czynne, przybywały ciągle dalsze posyłki. W ten sposób mogliśmy wkońcu nawet konie zaspokoić o tyle, że zdołały wytrzymać drogę powrotną.!
Po rozdziale wody odbyła się ceremonia kalumetu, którą Apanaczka zobowiązał się nam do wiecznotrwałej przyjaźni, ja zaś miałem do niego pełne zaufanie, że nie uczyni tak, jak Sziba Bigh, który mi się raz sprzeniewierzył.
Musieliśmy oczywiście wracać do oazy już choćby tylko dla wody, której potrzebowało tylu ludzi i koni. O dostatecznem napojeniu nie było mowy, zwłaszcza zwierząt, i to też nagliło nas do powrotu. Postanowiliśmy zatem jechać wieczorem i nocą, co było także lepsze, dlatego, że w ten sposób unikało się nużącej spiekoty dziennej.
Broń Komanczów rozdzieliło się między Apaczów, poczem wsadziliśmy jeńców na konie. Dzięki ich znużeniu, niestety, odbywała się jazda bardzo powoli. Szczęściem, spotykaliśmy posterunki z wodą, i biedne zwierzęta dostały przynajmniej tyle, że wystarczyło im na dojście do oazy.
Oczywiście, że każdy ze spotkanych posterunków przyłączał się zaraz do nas, a zarazem wyjmowano z ziemi każdy palik, bo pozostawione w ziemi mogłyby ewentualnie służyć drugim za drogowskazy do Bloody Foxa.
„Generał“ przyłączył się do nas ze swoimi białymi i czerwonymi towarzyszami, czemu nie mogliśmy przeszkodzić, chociaż nam ich obecność wcale nie była na rękę. Co do pilnowania jeńców, to nie było ono zbyt trudne wobec zarządzenia, że każdy z Komanczów jechał pomiędzy dwoma Apaczami. Umożliwił to stosunek liczebny.
Jazda nocą szła bardzo dobrze i przerywała się tylko na krótki czas, ilekroć natknęliśmy się na posterunek z wodą. Wtedy zatrzymywano się i rozdzielano natychmiast wodę.
Jeszcze wówczas, zaraz po spotkaniu się mojem z obłąkaną w Kaam Kulano, postanowiłem w razie wpadnięcia nam w ręce jej męża, spróbować nieznacznie, czy nie dowiem się o niej czegoś więcej. Teraz mając go już, mogłem wykonać to postanowienie. Po drodze zwróciłem konia w tę stronę i zapytałem:
— — Czy mój czerwony brat jest guślarzem Komanczów?
— Tak — odpowiedział strapiony.
— Wszyscy czerwoni mają zwyczaj, zanim wyruszą na wyprawę wojenną, pytać gusła o wynik. Czy nie uczyniliście tego?
— Uczyniliśmy. — A co powiedziały?
— Powiedziały, że zwyciężymy.
— A więc skłamały.
— Gusła nigdy nie kłamią, gdyż przez nie mówi Wielki Manitou. Ale chociażby zapowiedziały największe szczęście, jeśli wojownicy tak, jak teraz, popełniają błąd za błędem, musi się to szczęście zamienić w nieszczęście.
— Czy mój brat jest rodowitym Nainim?
— Tak.
— Słyszałem, że jest ojcem młodego wodza Apanaczki.
— Apanaczka jest moim synem.
— Czy masz jeszcze innych synów?
— Nie.
— A córki?
— Nie.
— Czy towarzyszka twojego wigwamu jeszcze żyje?
— Żyje.
— Czy mogę wiedzieć, jak się nazywa?
Stropił się, zawahał przez chwilę i odrzekł:
— Old Shatterhand jest wielkim wodzem. Czy wodzowie zwykli się troszczyć skwawami drugich?
— Czemu nie?
— Blade twarze mogą sobie myśleć inaczej, ale czerwonemu wojownikowi, a tem mniej wodzowi, nie przystoi pamiętać o cudzych kobietach!
Nie dałem się tą naganą zbić z tropu i pytałem w dalszym ciągu.
— Ja właśnie nie jestem czerwonym, lecz białym wojownikiem i paliłem z Apanaczką fajkę braterstwa. Wiesz o tem?
— Widziałem to — rzekł z gniewem. — Apanaczka mógł coś lepszego uczynić.
— Czy nie godzisz się z tem?
— Nie.
— On myśli o tem inaczej, niż ty, a ponieważ został moim bratem, współczuję oczywiście ze wszystkimi jego blizkimi, a więc z tobą, jako4 ojcem Bi z tą, którą matką nazywa. Teraz nie wyda ci się dziwnem, że chciałbym usłyszeć jej imię.
— Ode mnie się nie dowiesz.
— Czemu nie?
— Bo nie powiem. Howgh!
Słowo to przekonało mnie, że istotnie nie otrzymałbym żadnej odpowiedzi. Byłbyż to rzeczywiście tylko zwyczaj indyański nie brania na język imienia cudzej żony, czy też milczał o swej obłąkanej żonie dla jakichś innych powodów? Czy i ja miałem milczeć? Nie! Przypatrywałem się jego twarzy tak ostro, jak na to pozwalało słabe światło księżyca, i rzekłem zwolna ale z naciskiem:
— Ty jesteś tibo-taka?
Poderwał się na siodle, jakby go osa ukłuła, lecz nic nie odpowiedział.
— A ona jest tibo-wete?
Nie odpowiedział, lecz zwrócił ku mnie twarz z wyrazem wielkiego zaciekawienia.
— Czy znałeś mego wawa Derrik? — mówiłem dalej, powtarzając pytanie, zadane mi wówczas przez tę kobietę.
— Uff! — zawołał.
— To jest mój myrtle-wreath! — powtarzałem dalej jej słowa.
— Uff, uff! — powtórzył, paląc mnie formalnie oczyma. — Co to za pytania?
— Znasz je tak dobrze, jak ja.
— Gdzie je słyszałeś?
— Pshaw!
— Od kogo?
— Pshaw!
— Czemu mi nie odpowiadasz?
— Bo mi się nie chce.
— Czy Old Shatterhand boi się dać mi odpowiedź?
— Nie mów głupstw!
May. Old Surehand I. 30
— To nie głupstwo! Ja mogę żądać odpowiedzi!
— A sam żadnej nie dajesz.
— O ile?
— Czy odpowiedziałeś mi’} kiedy poprzednio pytałem cię o kobietę?
— Ta skwaw do mnie należy, a nie do ciebie; mogę o niej mówić lub milczeć, jak zechcę.
— Więc nie wymagaj także, iżby drudzy mówili. Jeśli mówisz o trwodze, to chyba ty możesz się obawiać odpowiedzieć mi.
Ale chcę wiedzieć, kto ci powiedział te szczególne słowa!
— Tego się nie dowiesz. / ’ V,
— Czy słyszałeś je może od Apanaczki?
— Nie.
— A od kogóż?
— Pshaw!
Na to wybuchnął.
— Gdybym nie był w niewoli i skrępowany, zmusiłbym cię do odpowiedzi.
— Pshaw! Ty mnie zmusić? Starftguśl-arz, oszukujący zapomocą hokus-pokus kobiety i dzieci swojego szczepu, i prowadzący swoją komedyą trzystu wojowników na zgubę, chce Old Shatterhanda zmusić do czegoś! Gdybyś nie był właśnie moim jeńcem, nad którym muszę mieć litość, pomówiłbym z tobą całkiem inaczej.
— Ty szydzisz ze mnie i nazywasz moje czary komedyą. Miej się na baczności przede mną!
— Pshaw!
— I nie poważ się roznosić dalej tych słów, które teraz słyszałem!
— Bo mogłoby to być niebezpieczne dla ciebie.
— Szydź sobie. Przyjdzie czas, kiedy szyderstwo stanie się skargą i płaczem.
Syknął formalnie te słowa między zębami i przekonał mnie tem rozdrażnieniem, że to, co słyszałem od jego żony, miało wielkie znaczenie. — Nędzny robaku! ^ odrzekłemjt-. Jak śmiesz mi grozić! Jeśli tylko zechcę, zduszę cię między palcami. Ale jedź dalej! Powiem cipóźniej, — od kiedy jesteś tibo-taka.
Zatrzymałem konia i pozwoliłem Ł korowodowi przejść obok siebie. Podczas tego dojechali do mnie Old Wabble i „generał“, pogrążeni w zajmującej rozmowie. Ujrzawszy mnie, zwrócił stary cowboy swego konia ku memu i rzekł:
— Czy jesteście na mnie wciąż jeszcze tacy źli, jak po południu, czy też namyśliliście się inaczej?
— Myślę jeszcze tak samo.
— Co?
— Że jesteście lekkomyślnym starcem, którego nie mogę znosić dłużej przy sobie.
— Znosić? Ali devils! Tego mi jeszcze nikt nie powiedział. Czy wiecie, co znaczy — znosić?
— Tak.
— Więc trzymaliście mnie przy sobie, chociaż nie byłem godzien tego?
— Tak, podobnie.
— O, to grubo, to bardzo grubo, sir! Nie wolno wam zapominać, kim i czem jestem!
— Król cowboyów, pshaw!
— Czyż to nić nie jest?
— Nie jest to zbyt dużo, zwłaszcza, jeśli się z tego powodu za wiele myśli o sobie. Odkąd jesteście przy mnie, nie robiliście nic, tylko same głupstwa. Ostrzegałem was kilkakrotnie, lecz to zupełnie nie skutkowało. Jeszcze pod Stu Drzewami powiedziałem wam, że nas dalsze głupstwo rozdzieli; mimo to zabieracie się w kwadrans do nowego, jeszcze większego od wszystkich poprzednich. Teraz dotrzymuję słowa. Strzelajcie sobie w przyszłości bąki gdzie 8 z kim chcecie, ale nie przy mnie i nie ze mną. Myśmy się już rozstali.
— Zounds! Czy to na seryo?
— Ani myślę z wami żartować.
— Ale, chcąc podsłuchać Wupę Umugi, miałem dobre zamiary!
— Jakie były wasze samiary, to mi wszystko jedno; nie byliście mi posłusznym.
— Posłusznym? Czy byliśmy ze sobą w takim stosunku, że jeden miał rozkazywać a drugi słuchać?
— Tak.
— O tem nie słyszałem ani słowa. Sami mówiliście nieraz, że mamy Wszyscy równe prawa.
— To słuszne, ale jeśli zajdzie taki wypadek, że ma się wykonać pewien plan określony, to nie wolno nikomu działać przeciw temu planowi.
— Niechaj będzie, jak chce; nie byliście naszym dowódcą i nie mieliście prawa wyłączać mnie od podchodzenia.
— Na to zdanie nie powinienbym wcale odpowiadać; ale mimo to uczynię tó, bo gotowiście myśleć, że zrobiliście coś niesłychanie mądrego. Czy Winnetou oddał mi komendę nad Apaczami?
— Tak.
— Więc ja byłem dowódcą?
— Tak.
— I miałem prawo rozkazu?
— Nad Apaczami, lecz nie nade mną!
— Co za nonsens! Byliście z nami i mieliście słuchać tak samo, jak Apacze.
— Nie!
— Ależ powiedzcie, czy nie macie już żadnej rozwagi? Coby się stało, gdyby każdy robił, co zechce, i to w sprawach, gdzie idzie o życie? Zresztą nie chciałem brać was ze sobą, ale wy przyrzekaliście święcie.ś
— Hm!
— r A zgodziłem się dopiero wtedy, kiedy przyrzekliście stosować się do nas. Tem uznaliście mnie przecież za tego, którego wola miała znaczenie.
— Tak mówicie teraz i odwracacie sprawę!
— Weil 1 Widzę, że każde słowo daremne. Kto przyznaje się do swoich błędów, z tym można mówić.
ale kto je upiększa i to w taki sposób, jak wy teraz, na tego już niema rady.
— Czy żądałem może waszej pomocy?
— Czy wam może nie była potrzebna?
— Teraz już nie. %
— Dobrze! Jesteśmy zatem gotowi!
— Tak, gotowi. Na zawsze?
— Tak.
— To znaczy, że nie chcecie już ze mną mieć nic do czynienia?
— Tak.
— Weil! Bądźcie zdrowi!
Odjechał, ale wrócił się jeszcze, pochylił się ku mnie z konia i rzekł:
— Wiecie, czemu mi każecie odejść?
— Oczywiście!
— Ja wiem także. To nie z powodu tak zwanych przez was głupstw, lecz dla czegoś całkiem innego.
— Dlaczegóż?
— I wy jeszcze pytacie? Ja was przejrzałem. Nie przypadam wam do smaku, bo nie chcę pójść między nabożnisiów. Chcieliście zostać moim pasterzem, a ja miałem być owieczką. Nie ’zrobiłem tego i dlatego wyjeżdżacie na mnie. Znacie moje zapatrywania na religię i pobożność. Najpobożniejsi najgorsi! Old Wabble to nie baranek, pasący się waszą trawką. Jeśli się wam jagniąt zachciewa, to wyszukajcie sobie gdzie indziej nawet całej trzody. Dla takich baranów możecie być odpowiednim owczarzem, ale król cowboyów nie pozwoli się wam ani paść ani strzydz. To dla was moje ostatnie słowa!
Odjechał. Ja załatwiłem się z nim przedtem, a teraz on załatwił się ze mną. A jednak żal mi go było.
Przyłączyłem się do Winnetou i Old Surehanda, jadących na samym końcu orszaku. Apanaczka jechał sam, to tu, to tam i uważał się widocznie bardziej za dozorcę, aniżeli za wodza Komanczów. Nad ranem zbliżył się do nas, dał mi znak, żebym się zbliżył do niego, a gdy zostaliśmy nieco w tyle, tak, że nikt nie mógł nas słyszeć, powiedział z cicha:
— Jeździłem do guślarza,.mojego ojca. Old Shatterhand z nim rozmawiał.
— Czy ci o tem powiedz^ł?
— Powiedział. Pytałeś go o żonę.
— Tak.
— A on rozgniewał się na to bardzo.
— Na to nic nie poradzę.
— Wiedziałeś, że jego żona nazywa go tibo-taka a siebie tibo-wete.
— Nazywa siebie w całości tibo-wete-elen.
— Wiem o tem. Wiedziałeś także o wawa Derrik i o myrtle-wreath. Guślarz omal ze skóry nie wyskoczył z tego powodu.
— Czemu? Czy nikt nie ma o tem wiedzieć?
— Nie.
— A ty wiesz także.
— Ja nie jestem białym, lecz Indyaninem,
— Aha! Tylko biali nie mają o tem wiedzieć?
— Tak.
— Czemuż to?
— Bo to są słowa czarodziejskie. One należą do tajemnic guślarskich.
— Rzeczywiście?
— Tak.
— Czy wiesz o ich znaczeniu?
— Nie.
— Przecież jesteś synem guślarza!
— On i mnie nie udziela tajemnic. Pytał, skąd mógłbyś znać te słowa; nie mogłem mu dać wyjaśnienia, lecz powiedziałem, że byłeś w Kaam Kulano i zabrałeś stamtąd worki z gusłami wodza. Może tam widziałeś moją matkę?
— Tak jest.
— I mówiłeś z nią?
— Tak.
I ona powiedziała ci te Słowa? — Tak.
— Uff! Guślarz nie śmie o tem wiedzieć.
— Dlaczego?
— Bo obije matkę.
— Ah!
— On ją bije. Dzielny wojownik jest za dumny na to, żeby się porwać na kobietę, on jednak bije ją, ilekroć usłyszy te słowa. Nie mogę mu więc powiedzieć, że znasz je od niej.
— A od kogóż miałbym je słyszeć?
— Od którego z naszych wojowników; wszyscy oni znają te słowa, bo słyszeli je często.
— Hm! To szczególne! — rzekłem w zamyśleniu. — Paliłeś ze mną fajkę braterstwa; czy wierzysz mi, że mam względem ciebie dobre zamiary?
— Tak.
— Czy będziesz wobec mnie szczerym, ale tak naprawdę szczerym?
— Będę.
— Czy kochasz tego guślarza, swego ojca?
— Nie.
— Ale miłujesz jego żonę, a swoją matkę?
— Bardzo.
— Czy ona go miłuje?
— Tego nie wiem. Ucieka przed nim, bo jej dusza z niej wyszła.
— Czy widziałeś ją jeszcze z duszą?
— Nie — utraciła ją, kiedy byłem jeszcze małym chłopcem.
— Czy guślarz jest Nainim?
— Nie.
— Więc mnie okłamał.
— Czy powiedział ci, że jest Nainim?
— Tak.
— To nieprawda. On przybył do Nainich z innego szczepu.
— Z którego?
— Tego nie wiem, bo nikomu tego nie mówi.
— Czy obcuje z białymi mężami?
— Tylko, jeśli ich spotka przypadkiem.
— Czy ma przyjaciół między nimi?
— Nie.
— Uważaj na to, o co terąz cię spytam. Czy on unika może bladych twarzy?
— Tak.
— Mam na myśli to, czy wystrzega się spotkania z nimi bardziej, aniżeli mężowie czerwoni?
— Nie wiem, czy bardziej.
— To pomyśl nad tem!
— Szczególnie nie obawia się białych.
— Tak? Sądziłem, że przeciwnie.
— Czemu?
— Jesteś jego synem i proszę ciebie, żebym mógł milczeć o tem na razie. Może nadejdzie czas, kiedy ci powiem.
— Jak Old Shatterhand chce. Czy wolno mi teraz wypowiedzieć pewną prośbę?
— Uczyń to! »
— Czy matka moja nie powiedziała ci, żebyś nie mówił jej słów?
— Tak, prosiła o to..
— A mimo to powiedziałeś je ojcu!
— Bo sądziłem, że zna te słowa. Nikomu innemu nie zdradziłbym tego.
— Więc milcz teraz wobec wszystkich! One są tajemnicą guślarską.
— Hm! Mówię wprawdzie waszym językiem, ale ty musisz go znać lepiej ode mnie. Wiem, co znaczy „taka„ i „wete“, ale co należy rozumieć pod słowem „tibo“?
— Tego ci powiedzieć nie mogę.
— Czy rzeczywiście nie znasz tego słowa?
— Słyszałem je często od matki, lecz nie wiem, co ono znaczy.
— A słowo „elen“?
— I tego nie wiem.
— To szczególne! Niema języka czerwonych mężów, w którym znajdowałyby się te słowa. Muszę jednak dowiedzieć się bezwarunkowo, jakie mają znaczenie.
— Chcesz wniknąć w tajemnicę gusł?
— Tak, jeśli to są gusła, czego jednak nie sądzę.
Potrząsnął głową i odrzekł:
— Ja nie wiem, dlaczego dusza Old Shatterhanda zajmuje się w ten sposób moim ojcem i matką — przestrzegam go jednak, żeby się miał na baczności przed guślarzem, ponieważ nie lubi, żeby się nim zajmowano. On ma wielkie doświadczenie we wszelkich czarach i może wszystkich swoich nieprzyjaciół zniszczyć na wielką odległość, nie widząc ich, ani słysząc.
— Pshaw.
— Nie wierzysz temu?
— Nie.
. — Skoro ja mówię, to możesz wierzyć. Strzeż się go, a weź do serca moją prośbę i nie mów o tych słowach nikomu!
— Zastosuję się do twego życzenia. A teraz powiedzno mi, czy rzeczywiście żyjecie w zgodzie z wojownikami Szikasawów?
— Tak.
— Czy wiesz, gdzie oni mają pastwiska?
— Tam, w górze, nad Red River.
— To długa rzeka. Czy możesz mi to bliżej oznaczyć,?
— Tam, gdzie rzeka Peace uchodzi do Red River.
— Przypuszczam, że to szczep mały.
— Mają kilkuset wojowników i jednego wodza.
— Czy to ten Mba, który teraz jest u nas?
. — Tak.
— Co to za człowiek?
— Jak wszyscy wojownicy; ani większy, ani mniejszy.
— Masz na myśli to, że jest waleczny, ale nie nazbyt sławny?
— Tak.
— A ja inaczej rozumiałem moje pytanie; chodziło mi o jego charakter.
— To człowiek spokojny, czemu nie należy się dziwić, gdyż ma niewielu wojowników. Nie słyszałem nigdy o grabieży, mordowaniu lub wiarołomstwie z jego strony.
— Na mnie robi także dobre wrażenie. Czy znasz go osobiście? Widziałeś go już kiedy? mfty&Nie.
— Pomów z nim teraz! Chciałbym wiedzieć, kto to ten generał, co robi, dokąd dąży i jak się spotkał z Mbą.
— Chętnie to zrobię.
— Zrób to jednak w ten sposób, żeby to nie zwróciło uwagi. Niech nie przypuszcza, że nam na tem zależy.
Odjechał i po upływie pół godziny powrócił.
— No, i dowiedziałeś się czego? — spytałem.
— Tak. Czem jest i co robi generał, tego Mba nie wie. Spotkał się z nim i trzema jeszcze blademi twarzami nad Wild Cherry i obiecał im, że ich zaprowadzi przez Liano Estacado nad rzekę Peace, gdzie Szikasawi chcą wypocząć po drodze przez pustynię i ruszyć dalej.
— A dokąd?
— Tego już nie wiem, bo i on nie mógł mi tego powiedzieć. Tamto powiedział mi bez pytania z mojej strony.
— Oczywiście, że generał przyrzekł mu wynagrodzenie.
— Trzy strzelby, ołów i proch.
— Więcej nic się nie dowiedziałeś?
— Nie chciałem się dopytywać, żeby mu to w oko nie wpadło.
— Postąpiłeś bardzo słusznie.
— Czy brat Shatterhand ma powód dowiadywać się o generała? — Właściwie nie, ale on mi się nie podoba, ilekroć zaś mam przy sobie ludzi, którym nie ufam, mam zwyczaj dowiadywać się o ich stosunkach i zamiarach. Przydało mi się to już nieraz. Radzę ci także tak czynić.
Zasadzie tej zawdzięczałem istotnie niejedną korzyść. Ten tak zwany generał nic mnie nie obchodził, i mogłem się nie troszczyć o to, skąd przybywa i dokąd dąży, ale jego łotrowska twarz nie pozwoliła mi być obojętnym względem niego, i dlatego to zarządziłem te pozornie bezcelowe wywiady. Jak dobrze zrobiłem, to miało się niebawem pokazać.
Zaczęło szarzeć i w kilka minut zrobiło się całkiem jasno. Jechałemz Winnetou na końcu pochodu, a przed nami Old Surehand z Apanaczką. Właśnie ukazało się słońce, a blask jego padł na tych dwu jeźdźców.
— Uff! — rzekł Winnetou półgłosem, zwracając na nich moją uwagę.
Nie pytałem, co miał na myśli, bo sam zauważyłem również uderzające podobieństwo obydwu. Taka sama postać, sposób siedzenia, i ruchy! Możnaby sądzić, że to bracia.
Wkrótce potem spotkaliśmy znów Apaczów z wodą. Był to przedostatni posterunek. Zatrzymaliśmy się tu nieco dłużej, ażeby wodę rozdzielić i dać koniom odpoczynek. Następnie ruszyliśmy dalej do ostatniego posterunku, skąd mieliśmy jeszcze godzinę drogi.
Teraz rozchodziło się o to, kogo dopuścić do trzymanej w tajemnicy oazy. Podjechałem do generałaznajdującego się znowu obok starego Wabble’a, i rzekłem:
— Zbliżamy się do celu, mr. Douglasie...
— Generale, generale! Jestem generałem, sir! — przerwał mi zdanie.
— Weil! Ale co mnie to obchodzi?
— Oczywiście, że was mniej ode mnie, ale każdemu daje się zwykle tytuł, jaki mu się należy. Musicie wiedzieć, że byłem w bitwie pod Bullkum, a następnie walczyłem zwycięsko...
— Dobrze, już dobrze! — wtrąciłem. — Powiedzieliście mi lo raz, a co raz słyszałem, to mam zwyczaj pamiętać bez powtarzania. Daruję wam chętnie „generała“, jeśli tylko mnie dacie nim spokój. A więc zbliżamy się do celu, mr. Douglasie, i będziemy chyba musieli się pożegnać.
— Pożegnać? Czemu?
— Bo drogi nasze rozłączą się prawdopodobnie.
— Bynajmniej. Zmierzam do Stu Drzew a słyszałem od mr. Cuttera, że wy także macie tam zdążać. Może nie?
— Tak.
Chciał się dostać nad Peace River do Szikasawów, a teraz wymieniał Sto Drzew, jako cel drogi. Czemuż nie miałby zmienić planu pierwotnego?
— Widzicie zatem, że mamy tę samą drogę — mówił dalej. — A gdyby i tak nie było, musiałbym udać się z wami do oazy.
— Dlaczego?
— Bo nie mam już wody.
— Wszak mieliście wczoraj pełne wory.
— Ale dziś już są próżne. Czy sądzicie, że my nie mamy także ludzkich uczuć? Rozdzieliliśmy wodę pomiędzy Komanczów.
Później zrozumiałem, że był to podstęp wojenny, ażeby się dostać do oazy. Teraz miałem mu jeszcze podziękować za humanitarność! Zauważyłem jednak przynajmniej:
— Oaza nie jest miejscem zgromadzeń dla wszystkich, a jej właściciel zwykł przyjmować u siebie tylko tych, których zaprosił.
— Jestem też zaproszony.
— Zaproszony?
— Yes.
— Przez kogo?
— Przez mr. Cuttera, który, jak przyznacie, jest gościem Bloody Foxa.
— To pytanie, czy teraz jeszcze ma prawo uważać się za niego. Zresztą, wiedział dobrze o tem, że tam nie każdy ma przystęp.
— Aha, z powodu wązkiej ścieżki, która tam wiedzie! W takim razie nie macie powodu mnie wykluczać; ta droga nie jest już dla mnie tajemnicą. Mr. Cutter opisał mi dokładnie i drogę i oazę. Wszystkim białym, których tu widzę, wolno tam wejść, i nie znam istotnie powodu, dla którego mielibyście mnie właśnie odmówić pozwolenia.
To było słuszne i, skoro Old Wabble popełnił znowu to głupstwo, że dał mu dokładny opis oazy i wejście do niej, to było to już tak samo, jak gdyby sam tam już był, i opór mój wywołałby tylko to, czego chciałem uniknąć. Dlatego też rzekłem z niechęcią i przymusem:
— W takim razie nie mam nic przeciw temu, żebyście tam napełnili wodą swoje wory; ale ludzi waszych trzymajcie z daleka!
Od zasadzki, w którą zwabiliśmy Komanczów, do oazy był dobry dzień drogi, ale ponieważ z powodu osłabienia koni posuwaliśmy się bardzo powoli naprzód, dostaliśmy się do zielonej wyspy pustynnej dopiero w dwie godziny po południu.
Po przybyciu musieliśmy się najpierw postarać
0 zabezpieczenie jeńców. Musieliśmy się rozłożyć tam, gdzie znajdowali się już ludzie Sziba Bigha — Apacze zaś otoczyli ich kręgiem nieprzebitym. Potem zaopatrzono przedewszystkiem konie. Zajął się tem Enczarko, który odkomenderował pewną liczbę wojowników do prowadzenia zwierząt partyami przez wązkie wejście
1 pojenia ich w jeziorku. Na tem upłynęły oczywiście całe godziny.
Ponieważ Komancze zaopatrzyli się w jedzenie bardzo niedostatecznie, musieli im Apacze dopomódz. swoimi zapasami. Z tego powodu nie starczyło ich na tak długo, i należało skrócić pobyt pod oazą; postanowiono zatem już nazajutrz ruszyć z powrotem do Stu Drzew.
To wszystko nie odbyło się oczywiście tak gładko, jak opowiadam. Trzeba było zaopatrzyć trzystu Apaczów i dwustu Komanczów. Każdy miał tu do robienia jakąś uwagę, jakieś życzenie, a do nikogo nie zwracano się z tem, tylko do mnie albo do Winnetou. Nie mogliśmy złapać oddechu, a kiedy nareszcie zaspokoiliśmy wszystkich wedle sił naszych i mogliśmy pomyśleć o sobie, nadszedł już wieczór, i dopiero teraz przyszło mi na myśl, że od wczoraj nie wypiłem ani kropli wody. Starałem się o drugich, a zapomniałem o sobie. Kiedy to powiedziałem Winnetou, odrzekł z uśmiechem:
— To niech mój brat napije się prędko i mnie trochę zostawi, bo mam także pragnienie.
— Ty także? Kiedy piłeś po raz ostatni?
— Wczoraj z tobą. Naszym koniom lepiej się powodziło; napoił ich Bloody Fox.
Kiedy weszliśmy do oazy, zastaliśmy tam dwa ognie, oświetlające domek, plac przed nim i jeziorko. Na ławkach siedzieli Parker, Hawley, Fox, Old Surehand, Apanaczka, Sziba Bigh, Old Wabble, a obok niego generał. Ci dwaj nie rozłączali się widocznie. Wszyscy już jedli, a teraz zajęli się nami Bob i Sanna. Rozmawiano, a generał mówił widocznie ostatni, gdyż skoro tyko usiedliśmy,:ciągnął dalej:
— Tak, to spotkane przez nas towarzystwo było wesołe. Usadowili się tam onegdaj jeszcze, ażeby wypocząć po polowaniu, a jak słyszałem, mieli jeszcze przez pewien czas pozostać na miejscu. Było ich razem piętnastu a między nimi niektórzy bardzo zajmujący. Ale najbardziej zajął mnie jeden z nich, który musiał przebyć bardzo wiele i ciągle coś opowiadał. Nie męczył się przytem i zaledwie skończył jedną przygodę, miał już drugą na języku. Jeśli się nie mylę, nazywał się Saddler, ale jeden z jego towarzyszy powiedział mi, że właściwie nazywa się Etters, Dan Etters, i że przybierał już rozmaite nazwiska. Ale to było mi obojętne, gdyż niejeden już syn człowieczy miał powód zmieniać nazwiska. Jeśli ten westman nazywał siebie Saddlerem, a właściwie nazywał się Etters, to...
Przerwano mu. Na pierwszy dźwięk nazwiska „Etters“, powstał Old Surehand i zapytał, przechylając się przez stół:
— Etters, rzeczywiście Etters?
— Yes, sir.
— Czy słyszeliście dobrze?
— Pochlebiam sobie, że mam niezłe uszy!
— I zapamiętaliście dobrze?
— Mam właśnie doskonałą pamięć, jeśli chodzi o nazwiska.
— A Dan, Daniel było mu na imię?
— Nazywał się Dan Etters, nie inaczej!
Czy zdawało mi się to w migotliwem świetle, czy też tak było — generał zwrócił przytem wzrok z wielkiem natężeniem na Old Surehanda, który widocznie wpadł w rozdrażnienie i chciał je opanować, lecz nie mógł.
— A zatem naprawdę Daniel Etters — rzekłzgłębokiem westchnieniem. — Czy przypatrywaliście się dobrze temu człowiekowi?
— Doskonale — odparł Douglas.
— Opiszcie mi go!
— Hm! Opisać? Czy znacie może tego Ettersa? Czy macie z nim jakie stosunki?
— Tak. Chciałbym wiedzieć, czy ten człowiek, o którym mówicie, jest tym samym, któr»ego ja mam na myśli. Dlatego chciałbym opisu.
— Dałbym go wam chętnie, tylko nie wiem, jakby to zrobić.
— Czemu?
— Bo to trudno opisać człowieka, nie mającego w sobie nic szczególnego i wyglądającego tak samo, jak stu innych.
— Czy on był długi, czy krótki, cienki czy gruby?
— Jeśli mam powiedzieć, to miał mniej więcej moją figurę i może ten sam wiek. Zresztą wyglądał jak inni ludzie, tak, że istotnie nie wiem, co mam na nim opisać.
— Czy nie miał w sobie nic, nic uderzającego?
— Wcale nic.
— Żadnego szczególnego znaku?
— Nie.
— Czy przypominacie sobie jego zęby?
— Jego zę... ach, prawda, zęby! To nadawałoby się do opisu.
t$#*tCo, co? Nie każcież mi tak długo czekael
— Thunder! Wam widać pilno, mr. Surehandzie. Oto miał dwie luki w zębach.
— Gdzie?
— Jedną z prawej a drugą z lewej strony.
— Na górze, czy na dole?
— Oczywiście, że na górze, bo wiecie pewnie, że luki na dole nie widać tak łatwo. Brakowało mu po jednej i po drugiej stronie jednego zęba, a to nadawało mu szczególny wyraz i wpływało-na wymowę; szeplenił, wymawiając literę „s“.
— To on, to on, to ten, którego szukam! — zawołał Old Surehand niemal radośnie.
— Co? Szukaliście tego człowieka?
— Jeszcze jak! Od wielu, długich lat! We wszystkich stanach, na sawannie, w puszczy, po kenionach i w przesmykach Gór Skalistych! Ścigałem go w lekkiem i wątłem kanoe i po głębokich polach śniegowych nad Missouri...
— Ścigaliście go? Więc to wasz wróg?
— Wróg, jakiego nie mam drugiego.
— Wybaczcie moje zdumienie. Ten Etters wyglądał tak niewinnie, jak dziecko.
— To demon, to dyabeł, szatan, że i w piekle nie ma większego. On przed wielu laty moje...
— Stopp, mr. Surehandzie! — wpadłem mu w słowo. — Jesteście rozdrażnieni. Czy nie możecie się mylić co do osoby?
Nie, i jeszcze raz nie! On jest...
Nie zrozumiał słów moich i mówił dalej, więc rzuciłem mu ostrzegawcze spojrzenie, które przypro wadziło go do równowagi. Zatrzymał się, spróbował zapanować nad sobą i rzekł już spokojniej:
— Ale to stare dzieje i nie należy ich poruszać.
— Poruszcie je, mr. Surehandzie! — rzekł generał. — Może to historya, której warto posłuchać. Opowiedzcie ją.
— Byłaby tylko nudną. A zatem, gdzie spotkaliście tego Ettersa. Na dole w forcie Terzel?
— Yes, w forcie Terzel, jak powiedziałem.
— I chce tam zostać?
— Sądzę; tak przynajmniej powiedział.
— Jak długo?
— Tydzień, jeśli dobrze słyszałem.
— A dawno temu, jak mówiliście z nim?
— Przed czterema dniami.
— Czterema! A więc tylko trzy pozostają!
— Mówicie to tak szczególnie! Czy chcielibyście tam jechać?
— Tak, pojadę tam, muszę!
— A może on już odjechał?
— To ruszę za nim. Podążę jego śladem, żeby nie wiem dokąd prowadził!
Podchwycił znów moje ostrzegawcze spojrzenie, usiadł, przesunął ręką po twarzy i zakończył słowami:
— Pshaw! Albo pozwolę mu uciec! Wprawdzie bardzo mnie udręczył, ale co mu zrobię, jeśli go nawet pochwycę? Sprawa przedawniona, i niema już sędziego, który wziąłby ją W rękę. Nie mówmy już więcej o tem.
W pewien czas potem poszedłem do domu a on za mną. Kiedy byliśmy sami, spytał:
—.Chcieliście, żebym szedł z wami, ’ sir?
— Zaiste.
— Czemu dawaliście mi znaki?*-;.
— Nie chciałem, żebyście się tak wygadali. Nie dowierzam temu niby-generałowi.
— Ja także nie, ale to nie wpływa na sprawę.
31
— A przecież może. Przypatrywał się wam z takiem napięciem i tak akcentował nazwisko Etters, jak gdyby wymieniał je tylko ze względu na was.
May. Old Surehand I.
— To, że je wymienił, jest tylko prostym przypadkiem; jestem tego pewien.
— Ja nie. Zamiar można było wyczuć całkiem wyraźnie.
— Jaki zamiar mógłby kierować tym, nie znającym mnie wcale człowiekiem?
— On was zna, sir; zna całkiem pewnie!
Wtem nadszedł także Apanaczka. Rozglądnął się
ostrożnie dokoła a widząc nas samych, zapytał:
— Czy moi bracia mówili o człowieku, którego wymienił ten generał?
— Tak — odpowiedziałem.
— Ja widziałem człowieka, mającego dwie agatani)-
— Ah! Gdzie?
— W Kaam Kulano.
— Kiedy?
— Przed wielu laty, kiedy byłem jeszcze małym chłopcem.
— To bardzo, bardzo dawno już temu — rzekłem rozczarowany.
— Nazywano go Etters.
— Rzeczywiście? Pamiętasz to jeszcze?
— Zapamiętałem to sobie, ponieważ go nienawidziłem.
— Za co?
— Śmiał się z matki, którą kochałem.
— Czego chciał u was?
— Tego nie wiem. Mieszkał w namiocie guślarza, a ile razy tam był, miała matka moja w sobie złego ducha, który trząsł wszystkimi jej członkami.
W ten sposób chciał pewnie określić kurcze.
— Czy możesz sobie przypomnieć, i jak wówczas wyglądała twoja matka?
— Była młoda i piękna.
— Czy barwa jej skóry była wtedy jaśniejsza aniżeli teraz?
’) Szpary w zębach w języku Komanczów. — Była czerwona, jak u wszystkich czerwonych kobiet.
— W takim razie fałszywy jest domysł, który we mnie powstawał. Ale ten drugi będzie trafny. Ten Etters wypędził was z cywilizacyi na dziki Zachód, mr. Surehandzie? On jest w związku z owemi nieszczęśliwemi zdarzeniami, które odebrały wam wiarę w Boga i^ufność?
— Tak — odpowiedział. — Odgadliście to.
— A czy sądzicie rzeczywiście, że on znajduje się teraz w forcie Terzel?
— Jestem tego pewien.
— I chcecie się tam udać rzeczywiście?
— Muszę, muszę!
— Kiedy?
— Jeszcze dzisiaj wieczorem! Nie mogę stracić dnia, ani godziny, ani chwili. Ścigałem już tego łotra sto razy, często całymi tygodniami, ale nie mogłem go schwytać. Znałem tylko jego nazwisko i czyny. Teraz dowiaduję się tak nagle i niespodzianie, gdzie go można znaleźć, że zrozumiecie, iż nie będę miał ani minuty spokoju. Ja muszę jechać!
— Miejmy nadzieję, że generał was nie okłamał; ja mu nie ufam.
— Ależ rozważcie całą sprawę, sir! Jakiż zamiar mógłby mieć w tem kłamstwie?
— Żeby wywieść was w pole.
— Nie. Ja wierzę jego słowom i jadę do fortu Terzel.
— Sam?
— Sam; przecież nie mam towarzyszy.
— Jednego będziecie mieli.
— Kogo?
— Mnie.
— Co? Was? — spytał z radosnem zdumieniem. — Chcielibyście jechać ze mną?
— Tak, jeśli mnie z sobą weźmiecie.
— Czy was wezmę? Co za pytanie! Chciałbym ciągle a ciągle być z wami, nawet w zwyczajnych
sytuacyach, bo nie uwierzycie, jak bardzo was polubiłem. A tu, gdzie idzie o coś tak ważnego, o polowanie na drapieżcę, którego nigdy nie mogłem schwytać, daje mi towarzystwo wasze tę pewność, że mi Etters tym razem nie ujdzie! Gdy Old Shatterhand raz puści się tropem, to zwierzyna zgubiona. A więc naprawdę chcecie jechać ze mną?
— Pewnie!
— To dla mnie poprostu rozkosz, to... to... to... Nie chce mi się w to wierzyć. Ale was i tu także potrzeba.
— Trudno! Winnetou zarządzi wszystkiem.
— I chcecie się z nim dla mnie rozstać?
— Rozłąka będzie niedługa, i odszukamy go zaraz potem. A więc bierzecie mnie z sobą?
— Co za pytanie! Wszak o, pozwoleniu z mojej strony niema mowy. Przeciwnie, prosiłbym was na klęczkach, żebyście mi dopomogli waszą głową i ręką. %
Wtem położył mu Apanaczka rękę na ramieniu i rzekł:
— I jeszcze jeden pojedzie.
— Kto taki?
— Apanaczka, wódz Komanczów Naini. Kocham ciebie i jadę z tobą. Mówię językiem bladych twarzy, ’ nauczyłem się odszukiwać ukryty trop ludzki i nie lękam się żadnego wroga. Czyż nie mogę ci się przydać? Wypaliłem kalumet z Winnetou, Iz Old Shatterhandem i z tobą i jestem twoim bratem. Szukasz śmiertelnego wroga i narażasz się na niebezpieczeństwo; czy brat nie powinien być przy tobie? Czy byłbym ci przyjacielem i bratem, gdybym.pozwolił ci jechać samemu?
Nadzwyczajnie rzewne oddanie się przemawiało, z jego słów, głosu i z jego rysów. Old Surehand nie odpowiedział, lecz spojrzał na mnie pytająco. Dlatego zadecydowałem:
— Nasz czerwony brat Apanaczka chce coś uczynić, czego nie pochwaliłby cały szczep jego. — Co mnie obchodzi cały szczep mój, skoro idzie o brata Surehanda! Synowie Komanczów znają tylko nienawiść i zniszczenie, a tu znajdują miłość i łagodność. Czerwoni mężowie zwyciężają tomahawkiem — wy zaś jesteście silni i niezwyciężeni i pokonujecie wrogów przebaczeniem i pojednaniem. Gdzie lepiej: u miłości czy nienawiści? Jestem wam bratem i jadę z wami!
— Dobrze, możesz nam towarzyszyć, lecz nie pojedziemy dziś wieczór, tylko jutro rano. Tych kilka godzin nam nie przepadnie, bo konie muszą wypocząć; potem będą zato o wiele szybsze.
— Ale jeśli Ettersa już nie będzie? — wtrącił Old Surehand zaniepokojony.
— To zostawi nam trop swój, którym podążymy. Nie obawiajcie się! Musimy przedewszystkiem mieć dobre konie. Ja mogę się zdać na mego karego, a koń Apanaczki jest także rączy i wytrwały — przypatrzyłem mu się. Ale jak tam wasz, mr. Surehandzie?
— To doskonałe zwierzę, chociaż niema porównania z waszym ogierem, Ale w ostatnich dniach musiałem go bardzo wysilić, więc wobec wymagań najbliższych dni gotów mi odmówić służby.
— Weil, to pojedziecie na koniu Wupy Umugi, którego sprowadziłem z Kaam Kulano.
— Chcielibyście mi go pożyczyć?
— Nie pożyczyć, lecz darować.
— Nawet darować takie cenne zwierzę?
— Weźcie go sobie. Cóż z nim zrobię? Wupie Umugi go nie zwrócę, a sam go nie potrzebuję.
Uścisnął mi rękę i zawołał w zachwycie:
— Przyjmuję go, tak, przyjmuję! Wam nie odmówię przyjęcia nawet tak wielkiego daru, gdyż sądzę, że kiedyś pozwolicie mi zrewanżować się za to. A więc jedziemy dopiero jutro. A teraz chodźmy; muszę pójść do mego nowego konia.
— Ale nie dajcie nic poznać po sobie! Najlepiej będzie, jeżeli nie będziecie rozmawiali z generałem.
Wyszedłszy, zauważyłem, że Winnetou nie było;
poszedł zobaczyć, czy jeńców dobrze pilnują. Zostawił swoją strzelbę srebrzystą tak samo, jak ja moją, na stole. Teraz miał je wszystkie w ręce generał i’ próbował właśnie mego sztućca, ażeby zbadać jego konstrukcyę. Miał przytem w twarzy wyraz nadzwyczajnej pożądliwości.
— Nieprawdaż, sir, że to wasza niedźwiedziówka?
— zapytał, widząc mnie nadchodzącego.
— Tak — odrzekłem krótko.
— A to ten słynny sztuciec Henryego, o którym tyle słyszałem?
— Tak, ale co was to obchodzi?
— Chciałem otworzyć zamek, lecz nie zdołałem. Czy powiecie mi, jak...
— Tak, powiem wam — wpadłem mu w słowo
— powiem, że musicie ręce trzymać zdała od lego. To nie są zabawki dla generała, który nigdy w życiu nie widział Buli Rum. %
— Co? Nie widział? Powiadam wam, że...
— Cicho! Mnie nie blagujcie. Dajcie to!
Zabrałem mu obie strzelby, a w tej chwili nadszedł Winnetou, którego rusznicę trzymał jeszcze generał. Apacz odgadł natychmiast sytuacyę, odebrał mu strzelbę i rzekł z gniewem, wbrew zwykłemu swemu spokojowi:
— Jak śmie kłamliwa blada twarz zabierać się do strzelby wodza Apaczów? Tej strzelby nie dotknęły jeszcze brudne palce białego łotra!
— Łotra? — wybuchnął generał. — Niech Winnetou cofnie to słowo, bo...
— Bo co? — huknął nań Apacz.
Na to cofnął się Douglas i odpowiedział pokornie:
— Chyba strzelbę można oglądnąć.
— Lecz nie dotykać! Winnetou nie położy ręki tam, gdzie była jego ręka.
Otarł rogiem opończy rusznicę, jak gdyby się była zbrukała, podał mi ją potem i powiedział:
Niech brat Shatterhand zaniesie nasze strzelby do izby i powiesi tam na ścianie, ażeby ich znów pie splamiły takie ręce.
Z tem odwrócił się i poszedł do swego konia. Zobaczyłem jeszcze, że generał zamienił z Old Wabblem nie całkiem zrozumiałe dla mnie spojrzeniei zaniosłem strzelby do domku, gdzie zawisły bezpiecznie, bo tam nikt niepowołany nie wchodził. Tak przynajmniej sądziłem ja i Winnetou.
Udałem się potem do niego, by mu powiedzieć, co ułożyłem z Old Surehandem. Zgodził się z tem zupełnie i powiedział:
— Mój brat czyni bardzo dobrze. Czy ten generał powiedział prawdę, czy nie — dobrze będzie, że pojedziesz z Old Surehandem. Cieszę się także, iż Apanaczka chce wam towarzyszyć. On wam nie będzie ciężarem, lecz pomocą. Mnie zastaniecie potem w mieszkaniach Meskalerów, dokąd zabiorę także konia, na którym dotychczas jeździł Old Surehand. Tam go sobie odbierze.
Następnie widzieliśmy, że generał napełnił wodą wory, przyczem dopomagał mu Old Wabble. Wynieśli je natychmiast do Szikasawów. Nie troszczyliśmy się o to, lecz uważaliśmy za pewne, że generał zamierzał jutro wcześnie wyruszyć, co było nam tylko na rękę.
Przygotowawszy nam łoża, poszedł Bob do izby, gdzie spał ze Sanną. Położyliśmy się. Bloody Fox spał zwykle w domku, ale z powodu zaduchu wolał dzisiaj przespać się na wolnem powietrzu. Ogniska, nie podsycane, pogasły wkrótce — i zasnęliśmy.
Rano byłem pierwszy na nogach i pobudziłem towarzyszy. Nie uderzył nas brak generała z Old Wabblem; poszedłem z Winnetou zobaczyć jeńców. Zastaliśmy wszystko w porządku, co się odnosiło do Komanczów i do Apaczów, ale Szikasawów nie było. Enczarko, który tutaj dowodził, spytany o nich, odpowiedział:
— Czy moi bracia nie wiedzą, że odjechali?
— Nie. — Biały, nazywający się generałem, powiedział, że dłużej tu nie zostanie, ponieważ Winnetou i Old Shatterhand obrazili go, i odjechał z Sztkasawami i z blademi twarzami.
«A Old Wabble?
— Pojechał z nimi.
— To przyjaźń między nimi dość prędko się zawiązała. Niech sobie jadą razem z Old Wabblem. Nie szkoda ich. Ale musieli jeszcze w ciemności wyruszyć, gdyż dzień dopiero od pół godziny.
— W ciemności? — spytał Enczarko. — Księżyc świecił jeszcze.
— Co? Księżyc? Dzisiaj rano?
— Dzisiaj rano? To było wczoraj wieczorem!
— Ach, oddalili się jeszcze wczoraj? Pilno im było.
— Ponieważ obraziłem generała — rzekł Winnetou. — Gniew wygnał go wkrótce potem.
Wróciliśmy nad wodę, zjedliśmy śniadanie i napoić liśmy konie. Tymczasem zapakował Bob żywność dla mnie, dla Old Surehanda i dla Apanaczki i napełnił wodą kilka worów. Gdy był z tem gotów, kazałem mu przynieść moje strzelby. ’
— Strzelby? — zapytał. — Gdzie być strzelby?
— W izbie. Wiszą na ścianie przy drzwiach.
Wszedł do środka, lecz wrócił zaraz z próżnemi
rękami i doniósł:
— Strzelb tam nie być; masser Bob nie widzieć.
— Mylisz się. Czyż wczoraj wieczorem nie widziałeś ich, kładąc się spać?
— Masser Bob tam nie popatrzeć. Teraz nie być, rzeczywiście nie być.
To było przecież szczególne! Wszedłem do środka a Winnetou czem prędzej za mną. Strzelb nie było. Z początku zakłopotaliśmy się tylko, lecz zakłopotanie zamieniło się w przestrach, gdy dowiedzieliśmy się, że nikt z naszych nie był w domku. Przypuszczaliśmy jeszcze tylko, że ktoś zdjął dla nas strzelby i położył je gdzieś na dworze.
— Czyżby...? — zapytał Winnetou.
Z wewnętrznego rozdrażnienia nie dokończył myśli. Pomimo bronzowego zabarwienia jego twarzy ujrzałem, że mu krew uciekła z policzków.
— Czy masz na myśli generała? — spytałem.
Skinął tylko głową.
— O, to łotr! To nikt inny, tylko on! Jak po^ iądliwie przypatrywał się strzelbom! Zaraz nam się to wyjaśni! Bobie, czy był kto w domku, kiedy się spać położyłeś?
— Był massa generał.
— Aha! Czyż drzwi nie zaryglowałeś?
— Masśer Bob nigdy drzwi nie ryglować; tutaj nie być opryszków.
— Czego tam chciał generał?
— Wejść po cichu i wołać Boba, ażeby mu dać dolara napiwku za wieczerzę i za obsługę.
— Czy świeca paliła się jeszcze?
— Nie — bo masser Bob i Sanna chcieć spać.
— Jak długo był generał w izbie?
— Massa generał wejść, zawołać masser Bob i dać mu dolara, a potem nie zaraz wyjść, bo nie znaleźć zaraź drzwi.
— AhaJ§przecież wiedział, gdzie były! Udawał tylko, że szukał, a przytem macał po ścianach za strzelbami. Co mówi mój brat Winnetou? Czy jest tego samego zdania?
Nie widziałem jeszcze nigdy, żeby tego Apacza wyprowadziło coś z równowagi. Znajdowaliśmy się “w położeniach i w niebezpieczeństwach, które byłyby każdego innego wprawiły w największe rozdrażnienie, a on zawsze zachowywał zupełny spokój. Były, co najwyżej, małe wątpliwości i niespodzianki, które jednak zauważyłem tylko ja, ponieważ go znałem. Teraz widziałem go po raz pierwszy tak podnieconym wewnętrznie, że wysilał się, ażeby na zewnątrz zachować spokój. Zaznaczyło się to tem, że na moje pytanie odpowiedział cicho i połykając słowa.
— Mój brat ma słuszność. Generał... ukradł... nasze strzelby!
— Twoją wspaniałą srebrzystą rusznicę, drogie dziedzictwo po ojcu!
— On je... on je...
Nie mógł dalej mówić; widziałem, że hamowany gniew ściskał mu pięści.
— On będzie je musiał zwrócić — uzupełniłem niedokończone przezeń zdanie. — Musimy ścigać złodziei i to natychmiast.
— Tak... Natychmiast, natychmiast!
Można sobie wyobrazić, że utrata strzelb dotknęła nietylko nas dwu poszkodowanych. Przyjaciele, stojący przy nas, byli jeszcze bardziej rozdrażnieni. Old Surehand rzekł drżącym od gniewu głosem:
— Ta kradzież dotyka także i mnie bardzo ciężko, mr. Shatterhandzie. Musicie oczywiście ścigać łotrów i nie możecie jechać ze mną do fortu Terzel.
— Tak, nie mogę.
— A ja nie mogę ani wam towarzyszyć, ani czekać tu na was, gdyż muszę jechać i nie mogę tracić ani godziny.
— Boję siętylko, że nadaremnie odbędziecie tę drogę.
— Być może, ale nie chcę mieć potem wyrzutów; to zrozumiecie z pewnością.
— Pewnie, że rozumiem i nie namawiam was do zaniechania tej jazdy. Nie będziecie sam, bo Apanaczka będzie wam towarzyszył.
— Tak — oświadczył młody wódz Komanczów. — Jadę z bratem Surehandem, gdyż przyrzekłem to i słowa dotrzymam. Muszę dotrzymać tembardziej, że Old Shatterhand nie może jechać.
— W takim razie życzę wam, żebyście tam znaleźli to, czego szukacie, mr. Surehandzie.
— A ja wam życzę — odrzekł — żeby wam generał nie umknął. Do wszystkich dyabłów!Jeśli sobie tak pomyślę — te trzy drogocenne, niedoścignione strzelby stracone!
— Nie uważam ich bynajmniej za stracone!
— Nie? Spodziewacie się złodzieja odszukać?
— Nie tylko sądzę, lecz jestem pewien.
— Tak, znajdziemy go, żywym lub martwym, żeby nie wiem dokąd umknął, albo w ziemię się zapadł. On nam nie ujdzie! — mówił Winnetou, zgrzytając zębami.
— To pewne — dodałem. — Dostaniemy strzelbytylko pytanie, w jakim stanie.
— Tak. Ten biały pies nie umie obchodzić się z niemi, więc może je łatwo uszkodzić, albo nawet uczynić nie do użytku, szczególnie sztuciec.
— Musiałby za to odpokutować ciężko, bardzo ciężko. Kogo chce brat Winnetou zabrać ze sobą?
— Nikogo.
— Pojedziemy sami?
— Tak. Każdy inny przeszkadzałby nam.
— Ja także? — zapytał Parker.
— Tak.
— I ja? — spytał Hawley.
— I ty.
— Ale my pojechalibyśmy tak chętnie!
— To nie może być. Wasze konie nie są takie rącze, jak nasze, i nie wytrzymałyby tej jazdy.
Obaj prosili jeszcze, żeby ich zabrać, lecz Winnetou odmówił stanowczo a ja przyznałem mu słuszność. Wobec tego ofiarowali swoje usługi Old Surehandowi i Apanaćzce, ale tym także nie mogli się na nic przydać. Nie pozostało im nic innego, jak przyłączyć się do transportu pojmanych Komanczów.
Miał go prowadzić Winnetou, ale teraz to było niemożebne. Ponieważ jednak zostać tu także nie mogliumówiliśmy się krótko, że dziś jeszcze zabiorą ich stąd Apacze pod dowództwem Bloody Foxa i Enczarko. Byłbym chętnie wstawił się za nimi, żeby otrzymali strzelby, lecz zaniechałem tego wobec twierdzenia Winnetou, że byłoby to niebezpiecznem. Mogłoby im po uwolnieniu wpaść na myśl zaatakować zaraz Apaczów, albo pójść za nimi potajemnie i spróbować napadu. Było to tem bliższe prawdy, że nie było Winnetou, Old Surehanda i mnie, których bali się najbardziej.
Mogliśmy się zaopatrzyć w rusznice, których Bloody Fox miał kilka i ofiarował nam, albo mogliśmy sobie “wyszukać dwie ze zdobycznych, lecz zaniechaliśmy tego, będąc pewni, że odzyskamy nasze strzelby. Poco mieliśmy się wlec z innemi? Mieliśmy noże, ’ rewolwery, lassa i tomahawki, a to Wystarczało na razie.
Wyjechaliśmy za pole kaktusowe, gdyż chodziło o znalezienie śladów generała. Dowiedzieliśrriy się przytem, że mówił do jednego ze strażników, iż pojedzie ku Stu Drzewom.
i To nieprawda, to fortel dla zmylenia was — rzekł Parker. — Generał nie zna wcale tej drogi, j
— Ale jest z nim Old Wabble, który ją zna.
— Więc sądzicie, że pofechał tam istotnie?
— Nie, właśnie dlatego, że to powiedział, pojechał w innym kierunku.
— Ale dokąd?
— Przypuszczam, że ku Peace River. Dowiedziałem się, że tam zmierza, a on nie domyśla się, że wiemo tem. Chce wypocząć u Szikasawów.
— To powinniście zaraz tam jechać.
— Tak, lecz nie mogę zaniedbać żadnej ostrożności. Mogło mu coś innego przyjść na myśl, więc musimy iść tropem.
— To trudna sprawa, bardzo trudna!
— Czemu?
— Bo droga stąd do Stu Drzew roi się teraz od śladów. Kto znalazłby ich trop, musiałby mieć ostre oczy, musiałby być niemal wszystkowiedzącym.
— Zapominacie, że wiatr zawiał zupełnie te ślady. Będziemy więc widzieli bardzo wyraźnie trop pięciu białych i czterech Szikasawów.
— Ach, to prawda! A zatem ruszacie zaraz?
— Tak.
— To prędko i niespodzianie. Mam nadzieję, że
zobaczymy was wkrótce, mr. Shatterhandzie. Pozwólcie, że podam wam rękę.
Joz Hawley podał mi także i rzekł tonem serdecznego zasmucenia:
— Czy przypominacie sobie jeszcze historyę, którą opowiadaliście nam tam, za Mistake Canon, sir?
— Tak.
— Ulżyliście nią mojemu sercu. Przyszedłem, do przekonania, że z powodu śmierci owego Indyanina. nie mam sobie nic do wyrzucenia. Wy to daliście mi to uspokojenie. Dziękuję wam, mr. Shatterhandzie, i cieszyłbym się, gdyby nasze tropy skrzyżowały się kiedyś znowu!
Zaczęły się pożegnania. Old Surehand wziął mnie za rękę, odciągnął mnie od drugich, ażeby słów jego nie słyszeli i rzekł:
— Wczoraj wieczorćm byłem uszczęśliwiony, że“ mieliście jechać ze mną do fortu Terzel — dziś wszystko zmieniło się tak niespodzianie. Wyobrazicie sobie, jak mnie to smuci. Wiecie, że chciałbym ciągle być z wamL Teraz musimy się rozstać tak nagle i to z takiego powodu! Ale czy rzeczywiście jesteście pewni, że odzyskacie te strzelby?
— Tak.
— Życzę wam tego z całego serca, a równie serdecznie życzę sobie, żebyśmy się rychło zobaczyli!
— Wierzcie, że to i moje życzenie, mr. Surehandzie..
— Czy nie oznaczylibyście mi miejsca?
— Nie.
. — Czemu nie?
— Bo obydwaj nie wiemy, co się stanie i na jakie idziemy wypadki. Wy jedziecie na południe szukać tego Dana Ettersa. Kto wie, jak długo będziecie go ścigali i dokąd zaprowadzą was jego ślady. Ja jadę na północ i także nie mogę powiedzieć, kiedy i gdzie dopędzimy generała.
— Więc tu wcale nie powrócicie?
— Chciałbym, ale nie mogę powiedzieć, czy to będzie możliwe. Nie mogę wam więc z góry wyznaczyć schadzki, a wy prawdopodobnie także nie możecie.
— Nie.
— A więc musimy czas i miejsce przyszłego spotkania pozostawić przypadkowi.
— Hm, tak! Ale nie potrzeba znowu zdawać się tak całkiem na przypadek. ’Czy mogę wam dać pewną wskazówkę?
— Proszę o to.
— Jeszcze przed pojedynkiem z Apanaczką podałem wam adres. Pamiętacie go?
— Naturalnie.
— To weźcie go sobie za podstawę spotkania się ze mną. Gdybyście kiedy przybyli do Jefferson City nad Missouri, to idźcie do banku Wallace et Comp. a tam dowiecie się, gdzie znajduję się w danej chwili.
— Weil, uczynię tak. 4
— Dziękuję! Ale mam jeszcze prośbę.
— Jaką?
— Nie starajcie się badać moich stosunków.
— Nie. Czyż uważacie mnie za człowieka niedyskretnego, nietaktownego i natrętnego?
— Wcale a wcale nie, ale moglibyście postąpić wedle wskazówki, danej wam przed pojedynkiem.
— Przecież daliście mi ją tylko na wypadek śmierci, a dotychczas żyjecie. Nie spróbuję nawet wciskać się w wasze tajemnice.
— Dziękuję wam, sir, dziękuję. A teraz bądźcie zdrowi. Życzę wam rychłego doścignięcia generała.
— A ja ucieszyłbym się potem nadzwyczajnie, gdybym się dowiedział, że pochwyciliście szczęśliwie waszego Ettersa.
Uścisnęliśmy sobie serdecznie ręce. Żałowaliśmy obydwaj szczerze, że musieliśmy rozstać się tak nagle i to na czas zupełnie nieograniczony.
Pożegnałem się także z Bloody Foxem. Winnetou dał jemu i Enczarowi Ko odpowiednie wskazówki, pożegnał wszystkich na swój sposób w krótkich słowach, i opuściliśmy oazę, będącą miejscem takich groźnych wypadków, które jednak skończyły się dla nas tak dobrze.
Koniom było dziś ciężej, niż zazwyczaj, gdyż niosły wory z wodą na dwa dni. Jeśli bowiem było prawdą to, co przypuszczaliśmy — generał nie pojechał do Stu Drzew, lecz do Szikasawów, mieszkających na północ od Liana Estacada, i mieliśmy przed sobą dwa dni jazdy pustynią. Drogę znaliśmy dobrze. Wiodła przez Helmers Home, osadę, położoną na północnym skraju Liana a nazwaną tak od nazwiska właściciela Helmersa. Był to nasz dobry znajomy, nawet przyjaciel. Było do przewidzenia, że ci, których ścigaliśmy, tam zajadą.
Musieliśmy śpieszyć się bardzo, ponieważ jeszcze wczoraj wieczorem“ wyjechali z oazy, więc byli przed nami o pół dnia drogi. Mimo to musieliśmy doścignąć ich jeszcze gdzieś na pustyni, bo pościg byłby potem trudniejszy. Później zaczynały się trawy, zarośla, nawet lasy, potoki i rzeki, dostarczające wszędzie kryjówek, które dałyby generałowi sposobność do umknięcia.
Trop było łatwo rozpoznać. Prowadził on wprawdzie ku zachodowi, a więc w kierunku Stu Drzew, ale już w pół godziny, skręcał pod kątem prostym na północ. Nasze domysły zatem były widocznie słuszne.
Jechaliśmy ciągle cwałem i puszczaliśmy konie tylko czasem w tempo wolniejsze, ażeby odsapnęły. W południe, podczas największej spiekoty, zatrzymaliśmy się, daliśmy koniom wody i godzinę spoczynku. Potem ruszyliśmy dalej z takim samym pośpiechem, dopóki nie musieliśmy się zatrzymać z nastaniem ciemności. To było dla nas niekorzystne ze względu na to, że ścigani mogli także nocą jechać, gdy my tymczasem musieliśmy czekać, bo nie widzieliśmy tropu.
Mogliśmy mimo to jechać dalej, ponieważ znaliśmy cel prawdopodobny — ale byłoby to zbytnią śmiałością, gdyż nagle mogło zajść coś, co zmusiłoby ich do zmiany kierunku; to też zatrzymaliśmy się o zmierzchu. Zaledwie jednak ukazał się księżycruszyliśmy w dalszą drogę. Sierp jego dawał mało światła, i innym westmanom byłoby trudno jechać za tropem przy tak skąpem oświetleniu i do tego cwałem, ale nasze oczy były dość ostre i, gdybym ja się nawet pomylił, to u Winnetou było to zupełnie wykluczone. Dopiero po północy zatrzymaliśmy się znowu, bo dzielne nasze zwierzęta musiały wypocząć. Potem dostały niedostateczną, co prawda, porcyę wody i zostały przywiązane do wbitych w ziemię palików, a my owinęliśmy się kocami i położyliśmy się spać. Zaledwie dzień zaszarzał, wsiedliśmy znpwu na koń i w dwie godziny potem przybyliśmy na miejsce obozowania zbiegów. Spojrzeliśmy na siebie z zadowoleniemgdyż odległość między nimi a nami zmniejszyła się z pół dnia na dwie godziny drogi, jeśli także rano wyruszyli.
Powiedziałem, że spojrzeliśmy na siebie, gdyż nie rzekliśmy do siebie ani słowa. Winnetou był wogóle człowiekiem milczącym, a w tak ważnej chwili, jak obecna, tracił jeszcze mniej słów.
Zaledwie ujechaliśmy z gół godziny drogi od obozowiska dziewięciu jeźdźców, musieliśmy się znowu zatrzymać, gdyż w tem miejscu przerwali jazdę, a odciski kopyt przekonały nas, że musiała się tu odbyć narada. Zarazem musiała ona być bardzo ożywionagdyż jeźdźcy nie stali na miejscu, lecz ruszali się bardzo razem z końmi. To skłoniło nas do przypuszczenia, że przyszło między nimi do sporu. Ale o co? Prawdopodobnie o dalszy kierunek jazdy na dzisiaj.
Na ten domysł naprowadził nas fakt, że ślady dzieliły się w miejscu, co nam było bardzo nie na rękę. Ani jeden trop ani drugi nie prowadził dalej w prostym kierunku, lecz jeden ’zbaczał w prawo, a drugi w lewo, tak, że tworzyły kąt ostry.
— Uff! — rzekł Winnetou z niechęcią. — To źle.
Pewnie, że źle — potwierdziłem. — Czerwoni rozłączyli się tu prawdopodobnie z białymi. Ale który trop jest Indyan, a który białych?
— Zobaczymy.
Zsiadł z konia, ażeby zbadać odciski.
Wątpię bardzo, czy to rozróżnimy — oświadczy Inn, zeskakując z siodła. — Zauważyłem, że konie białych nie mają także podków, lecz idą boso. Niepodobna więc prawie odróżnić ich od indyańskich.
Słowa moje sprawdziły się niestety; odciski kopyt nie dały nam najmniejszych wskazówek. Byliśmy zdani na niepewne domysły, które raczej szkodzić nam mogły, aniżeli przydać się na coś.
— Jedźmy czas jakiś obydwoma tropami — rzekł Winnetou. — Może przecież coś zobaczymy. Niech mój brat weźmie téft prawy, a ja pojadę lewym.
Zrobiliśmy tak, ale jedynym rezultatem było to, że stwierdziłem ilość jeźdźców; Winnetou osiągnął ten sam niedostateczny wynik. Nie mogliśmy nawet z tego wnosić o liczbie jeźdźców, ponieważ były tam także konie juczne. Staliśmy, spoglądając na siebie.
— Uff! — rzekł Winnetou, i mimo rozczarowania przemknęło mu po twarzy coś, jakby uśmiech. — Czy mój brat widział mnie kiedy stojącego w ten sposób?
— Nie.
— Ja ciebie także nie. Uff!
— Jeszcze nigdy nie zdarzyło się nam, żebyśmy tak całkiem nic nie wiedzieli.
— Nie, jeszcze nigdy! Ale namyślmy się. Czy byłoby to możliwe, żeby ani Winnetou ani Old Shatterhand nie wpadli na myśl właściwą?
— Zaiste, wstydziłbym się. Więc pomyślmy!’ Najbliższy skraj pustyni leży na północy tam, gdzie jest Hclmers-Home. Wódz Szikasawów, Mba, wie o tem napewno. Czy pojechałby na prawo czy na lewo, potrzebowałby o pół dnia drogi więcej, ażeby wydostać się z Liana. O tem wie także, i nie przypuszczam, żeby chciał tak okrążać. A-może sądzisz inaczej?
May, Old Surehand I. 32
— Nie.
— Jeśli odłączył się od białych, to pewnie po kłótni z nimi. Pojechał sam, lecz wiedział pewnie, dokąd oni pojadą. Zwiódł ich przytem co do swego kierunku, zbaczając z właściwego, lecz powrócił nań pewnie, skoro tylko zniknął im z oczu. Jeśli więc nie pojedziemy ani jednym ani drugim tropem, lecz prosto, to natkniemy się bezwarunkowo na jego trop.
— Uff! To słuszne!
— W takim razie drugi trop będzie tym, którym mamy podążyć. Odszukamy go i będziemy pewni, że mamy przed sobą generała. Sądzę, że brat Winnetou przyzna mi słuszność.
— Jest tak, jak mówisz. Nie pojedziemy więc teraz ani jednym ani drugim tropem.
Dosiedliśmy koni i ruszyliśmy prosto przed siebie tak, że prawy i lewy trop wkrótce zniknęły nam z oczu. Zdawało mi się, że mogę być pewnym swego, lecz byłem ciekaw, czy moje przypuszczenie się sprawdzi. I rzeczywiście zobaczyłem po upływie pół godziny, że prawy trop zbliżył się do nas i zwrócił się potem na północ.
— Uff! — odezwał się Winnetou wesoło. — Więc to jest trop Szikasawów, wiodący wprost do Helmers Home.
— Musimy zatem odnaleźć tamten drugi — oświadczyłem — który będzie bezwątpienia tropem białych.
— Tak, jedźmy teraz na lewo aż do drugiego! Skoro tak uczynimy, nie będziemy mogli się pomylić i potem...
Zatrzymał się wśród zdania. Mówiąc, powiódł okiem po linii horyzontu i coś zobaczył widocznie, bo wydobył lunetę i zwrócił ją ku północy. Uczyniłem czemprędzej to samo i zobaczyłem przez szkła kilku ludzi i koni, leżących na piasku.
; — Kto to być może?
— Szikasawi — odpowiedział.
— Czemu nie pojechali dalej? Z jakiego powodu tam siedzą? — Uff! Czekają na nas.
Bardzo być może — przyznałem. — Mba wyglądał na uczciwego człowieka. Zauważył dopiero po drodze, że generał nas okradł, i ma tyle przenikliwości, żeby domyślić się, iż będziemy go ścigać. Wobec tego rozstał się z nim. Gdyby mu tego nie nakazywała uczciwość, musiałby to uczynić ze względu na własne niebezpieczeństwo. Musiał się starać o to, żebyśmy nie uważali go za człowieka, mającego konszachty ze złodziejami i użyczającego im osłony. Tak pewnie będzie.
— Tak jest. Jedźmy tam.
Puściliśmy konie cwałem i zbliżyliśmy się wkrótce do tych ludzi tak, że mogliśmy ich rozpoznać. Tak, był to Mba, ale tylko z dwu Indyanami. Mieli ze sobą dwa konie juczne. Gdzie był czwarty Szikasaw? Poznawszy nas, wstali czerwoni, złożyli broń na piasku i podeszli ku nam. Tem dali dowód, że zbliżają się w zamiarach przyjaznych, ale ja mimo to wziąłem w-rękę rewolwer. Kiedy dojechaliśmy do nich i osadziliśmy konie przed nimi, rzekł Mba:
— Niech Old Shatterhand schowa za pas swój pistolet, bo jesteśmy jego przyjaciółmi. Wiedzieliśmy, że przybędziecie i czekaliśmy na was tutaj.
— Aha, wiedzieliście o tem?
— Tak, czyż może Winnetou i Old Shatterhand są wojownikami, którzy pozwalają sobie kraść strzelby i nie odbierają ich potem?
— To słuszne. Kiedy wódz Szikasawów, Mba, dowiedział się, że nas okradziono?
— Dopiero dzisiaj rano o świcie.
— Rzeczywiście nie pierwej?
— Nie. Mówię prawdę. Czy czekałbym na was, gdybym was chciał okłamać albo sam kradł razem z nimi?
— Nie. Zaraz na pierwszy rzut oka uważałem cię za uczciwego człowieka. Opowiadaj!
— Spotkaliśmy się z temi blademi twarzami na południu Liana, a ja przyrzekłem im przeprowadzić ich przez pustynię. Wtem spotkaliśmy się z wami. Ucieszyłem się widokiem Old Shatterhanda, Winnetou i Old Surehanda, nie przeczuwając, że generał ma względem was złe zamiary. Pojechaliśmy z wami aż do Krwawego Lisa i chcieliśmy tam pozostać przez całą noc dla wypoczynku. Wtem nadszedł generał i powiedział, że musimy jechać czemprędzej, ponieważ poróżnił się z wami. Uczyniliśmy to, czego chciał, i jechaliśmy przez całą noc i cały dzień...
— A w tobie nie powstała nieufność? — wtrąciłem pytanie. — Nie zbudziło się podejrzenie?
— Zbudziło się zaraz na początku drogi, bo generał ruszył najpierw na zachód, dokąd nie mieliśmy wcale jechać. Potem za dnia zauważyłem paczkę, której przedtem nie miał i z którą obchodził się bardzo troskliwie. Uderzyło mnie także to, że się śpieszył. Kiedy wczoraj wieczorem rozłożyliśmy się obozem, postarałem się o to, żeby ta paczka wpadła mi w ręce. Wyrwał mi ją natychmiast, lecz mimo to poznałem, że była ciężka i że zawierała strzelby.
— Jak wyglądała ta paczka?
— Był tor koc, w który owinięte były strzelby i związane rzemieniami. Chciałem wiedzieć, jakie to strzelby, lecz blade twarze zasnęły dopiero nad ranem tak mocno, że mogłem wziąć je niepostrzeżenie i rozwinąć. Ujrzawszy, co tam było, przestraszyłem się, bo wiedziałem, że będziecie nas ścigali.
— Czemu nie zatrzymałeś tego pakunku, ażeby nam go zwrócić?
— Bo nas było czterech czerwonych przeciwko pięciu białym i ponieważ nie bylibyście potem pochwycili złodzieja, bo byłby uciekł.
— Hm, tak, gdybyś mu uciec pozwolił.
— Miałem plan lepszy.
-Jaki? .
— Kiedy dziś ujechaliśmy kawałek drogi, zatrzymałem się i powiedziałem bladym twarzom, że widziałem strzelby |i że nie mogę z nimi jechać dalej„ bo pewnie wkrótce nadjedziecie. Rozgniewali się i zaczęli się z nami kłócić. Gdy jednak uparłem się przy mojem postanowieniu, poprosili mnie, żebym zostawił im przynajmniej jednego wojownika, któryby ich poprowadził, bo nie znają drogi przez Liano. Uczyniłem, co chcieli, ale przedtem już powiedziałem temu wojownikowi, jak się ma zachować. On przyprowadzi wam pod rękę złodziei.
— W jaki sposób?
— Pojechałem tylko trochę dalej i zatrzymałem się, ażeby na was zaczekać, gdyż chcę was tam zaprowadzić, gdzie ich złowicie.
— Gdzie to jest?
— Tam na północy leży na skraju Liana mieszkanie białego męża...
— Które się nazywa Helmers Home — wtrąciłem.
— Uff! Old Shatterhand zna to miejsce?
— Znamy je; Helmers to nasz przyjaciel.
— To dobrze, to bardzo dobrze, gdyż mój wojownik zaprowadzi tam białych.
— Czemu nie jedzie prosto, lecz krąży?
— Żebyśmy tam przybyli przed nimi i mogli ich pochwycić bez walki.
— Ładnie! Widzę, że wódz Szikasawów, Mba, jest mądrym wojownikiem. Ale czy zważyłeś to, że możemy mieć powody do nieufności względem ciebie?
— Czy są istotnie?
— Tak. Twój wojownik może nam uprowadzić złodziei tak, że ich nie zobaczymy!
— Jeśli tak myślisz, to możemy ci wydać broń i nas samych dać w zakład.
— Nie potrzeba. Ufamy wam. Ale czy biali nie namyślą się i nie udadzą się inną drogą?
— Nie. Mój wojownik napędzi im tyle strachu przed innemi drogami, że pójdą za nim z pewnością.
— Dobrze. Czy wasze konie bardzo zmęczone?
— Wytrzymają do Helmers Home nawet szybką jazdę.
— No, to nie traćmy czasu. Jeśli się nie mylę, możemy tam być już po południu. Kiedy przybędą tam biali?
— Nakazałem przewodnikowi tak się urządzićżeby wieczorem przybyli do Helmers Home.
— To było przezornie zrobione, ale zapytam o jedno jeszcze.Co uczyniłbyś, gdybyśmy teraz nie byli nadjechali?
— Bylibyście nadjechali z pewnością, jeśli nie teraz, to później. Pojechałbym był sam do Helmersa, opowiedziałbym mu o wszystkiem i poprosiłbym go, żeby dopomógł nam odebrać złodziejom strzelby. Po waszem przybyciu bylibyśmy wam je oddali. Czy Old Shatterhand wierzy tym słowom?
— Wierzę i pochwalam cię za to. Twoja uczciwość nie zostanie bez nagrody. To co jeszcze jest do powiedzenia, można omówić także w drodze.
Szikasawi dosiedli koni i ruszyli z nami w dalszą drogę. Ponieważ nie mogli dotrzymać nam kroku, jechaliśmy wolniej, niż przedtem; mimo to, zaledwie przeszło południe, ujrzeliśmy pierwsze oznaki, że zbliżamy się do końca Liana. Ponad wnętrzem pustyni krąży tylko ptactwo drapieżne, a teraz widać było ptaki ziarnożerne. Tu i ówdzie ukazywała się szałwia, której do życia wystarcza rosa. Potem zaczęły się z piasku wychylać koniuszki trawy, »łączące się z początku w zielone plastry, a potem tworzące złączoife razem trawniki. Wkońcu ukazały się krzaki, zarośla, a nawet drzewa, a kiedy ujrzeliśmy przed sobą pierwsze pole kukurudzy, wiedzieliśmy, że Liano jest już przed nami.
Helmers Home odwiedzano częściej od innych osad w samotniach dzikiego Zachodu. Kto udawał się na Liano Estaccado lub wracał stamtąd, zajeżdżał zwykle tu i odpoczywał. Toteż Helmers miał zawsze zapas rzeczy, potrzebnych westmanowi albo podróżnemu. Był to nietylko farmer, lecz zarazem kupiec i oberżysta. Piłem u niego już nieraz teksańskie piwo, uwarzone na sposób europejski.
Wązki strumyk zaprowadził nas do domu, obok którego przepływał. Dom był zbudowany z kamienia — bo kamień był tu, pomimo blizkości piaszczystej pustyni — i składał się tylko z parteru. Przed drzwiami stało w cieniu drzew kilka stołów i ławek. Za domem znajdowała się zagroda na bydło, “stajnia i szopa gospodarcza. Kiedy okrążyliśmy róg domu, ujrzeliśmy przed drzwiami Murzyna. Na nasz widok stropił się na chwilę, potem podskoczył z radości i ryknął głośno przez drzwi do wnętrza domu:
— Massa Helmers wyjść, zaraz, szybko, zaraz! Massa Winnetou i massa Shatterhand przyjść!
Potem przybiegł do nas w dalekich podskokach, pochwycił mnie za rękę i za nogę i omal nie ściągnął mnie z konia.
— Tylko zwolna, zwolna, poczciwy Herkulesie! — powiedziałem. — Słyszę, że mr. Helmers jest w domu.
— Massa być i missus także — odparł. — O, tam biegną już oboje.
Tak, we drzwiach ukazała się wysoka, silna postać Helmersa, a za nim jego żona z promieniejącemi oczyma. Oboje kochali się nadzwyczajnie, a on nie nazywał jej inaczej, tylko „moja kochana Basieńko!“
Zapanowała wielka radość z powodu naszego przybycia. Uściskom dłoni nie było końca, a okrzyki brzmiały daleko poza obejście, gdyż wszyscy jego mieszkańcy przybyli, by “nas powitać. To też musiałem zwrócić ich uwagę:
— Nie tak głośno, gents! Nasza obecność musi na razie pozostać w tajemnicy.
— W tajemnicy? Dlaczego? — spytał Helmers.
— Ponieważ chcemy złowić kilku opryszków, którzy nie powinni wiedzieć, że tu jesteśmy. Spodziewam się, że pomożecie nam, mr. Helmersie.
— To się rozumie. Tu, nad dzikiem Lianem, mam przedewszystkiem obowiązek trzymać taką hołotę zdała od mego domu. Kto to jest, mr. Shatterhandzie?
— Powiem wam w domu. Musimy wejść do izby, ażeby nas nie widziano. Niech Herkules zaprowadzi nasze konie do stajni i da im przedewszystkiem wody, a potem sporo paszy. Następnie musi zamknąć stajnię, bo i koni nie można pokazać.
— Zaciekawiacie mnie w wysokim stopniu, sir! Ale co to? Nie macie strzelb ze sobą?
— W tem właśnie rzecz! Ukradziono je nam, a złodzieje tu przyjdą.
— Thunder-stormill To jest...
— Proszę, nie tutaj! W domu lepiej będziemy mogli o tem pomówić.
— Tak, wejdźcie, wejdźcie! A ty, moja kochana Basieńko, zabierz się czemprędzej do kuchni i podaj wszystko, co masz; słyszysz — wszystko, żeby aż stoły trzeszczały!
Powiedziałem jeszcze jego ludziom, jak się mają zachować, i weszliśmy do izby. Mama Basia uczyniła, co mogła, żeby „stoły trzeszczały“, a podczas jedzenia i picia opowiedziałem Helmersowi o tem, co się stało. Ledwie skończyłem, zerwał się i wyszedł. Wróciwszy, powiedział nam, w jakim celu był wybiegł z z izby.
— Wysłałem zaraz moją najlepszą rękęi), ażeby wypatrywał tych łotrów. Niechaj ich obserwuje, żeby nie przesmyknęli się bokiem.
Znał Bloody Foxa, jak ojciec syna, i ucieszył się bardzo na wieść, że złe zamiary Komanczów udało nam się tak zręcznie zniweczyć. By załatwić się szybko, skróciłem był moje sprawozdanie, jak tylko mogłem, i teraz dopiero jąłem opowiadać obszerniej. Trzej Szikasawi siedzieli oczywiście także przytem. Usadowiliśmy się tak, że ze dworu nie było nas widać, nawet gdyby się kto był zbliżył do małego zasuwanego okienka.
Nie skończyłem jeszcze, kiedy posłyszeliśmy tętent. Przed domem zsiadło z koni sześciu jeźdźców; byli to oczekiwani. Helmers wyszedł.
— Good day, sir! — pozdrowił go generał. — Czy macie tu jakich gości, sir?
Parobek, pomocnik, robotnik.
— Gości? — odpowiedział Helmers. — Skąd wzięliby się w tem pustkowiu?
— Weil! Dajcie naszym koniom wody i paszy, a nam coś posilnego do jedzenia, oraz odpowiednią flaszkę wody ognistej.
— Dostaniecie wszystko, sir. Czy zostaniecie dziś tutaj?
— Czemu o to pytacie?
— Nie bierzcie mi za złe ciekawości. Muszę to wiedzieć, gdyż, jako gospodarz, muszę się odpowiednio urządzić.
— Tak? Zjemy, wypijemy i pojedziemy w dalszą drogę.
— O tej porze? Wnet noc zapadnie!
— To nam wszystko jedno.
— Czy przybywacie z Estaccada?
— Nie dopytujcie się tyle, lecz czyńcie, co wam kazałem!
— Słuchajcie! Wyglądacie mi na bardzo wielkiego pana! Na moim własnym gruncie wolno mi chyba spytać! A rozkazujecie? Ja tego nie rozumiem.
— Ale zaraz zrozumiecie. Jestem mianowicie generałem, sir, generałem! Walczyłem pod Buli Rum, pod fortem Hatteras, pod Harpers Ferry, pod Getysburgiem i w wielu innych bitwach, a zawsze byłem zwycięzcą!
— Good lack! W takim razie muszę rzeczywiście śpieszyć się z wykonaniem waszych rozkazów. Zaraz was obsłużę, jak przystoi tak wielkim panom, jak wy.
Dwuznaczność słów tych nie zwróciła ich uwagi. Usiedli przy stole, nie przeczuwając, jakiego rodzaju „Wykonanie rozkazów“ na nich czekało. Helmers wszedł znów do izby i rzekł ciszej:
— Teraz chodźcie, moi panowie! Przeprowadzę was tylnemi drzwiami. Wasze strzelby leżą zawinięte na stole, a ich broń zabierzemy im natychmiast. To trzeba zrobić od razu, ażeby nie mogli się bronić.
— To zbyteczne, mr. Helmersie — odrzekłem. — Nie poważą się za broń pochwycić.
Poszliśmy z nim przez kuchnię za dom, do rogu szczytowej ściany, gdzie stali już także jego ludzie, uzbrojeni i gotowi do skoku. Potem wrócił do nich przez dom. Słyszeliśmy wyraźnie, o czem mówiono, gdyż stół, przy którym siedzieli, stał niedaleko za węgłem.
— Nic nie przynosicie? — spytał generał. — Gdzież jest brandy? A kto zajął się końmi?
— Cierpliwości, moi panowie. Postarano się już o wszystko!
— Ale wy, jak się zdaje, nic nie robicie!
— To zbyteczne; mam na to ludzi.
— Ale my nie możemy czekać! — wtrącił Old Wabble. — Jesteśmy przyzwyczajeni do szybkiej obsługi.
— Niema obawy, sir! Obsłuży się was szybko; szybciej, aniżeli sądzicie. Czy wolno wiedziećpdokąd stąd pojedziecie?
— Czy was to co obchodzi?
— Właściwie nie.
— Więc nie pytajcie! Jeżeli kogo coś nie obchodzi, to, naturalnie, nie powinno go obchodzić; th’ is elear!
— Nie pytam z ciekawości, ale, żeby was przestrzedz.
— Przed kim? — spytał generał.
— Przed kilku białymi opryszkami, którzy włóczą się tu w pobliżu.
— Opryszkami? Co to za draby?
— Draby, krórzy zawzięli się głównie na cudze strzelby.
— Jak...? Co...?
— Tak, strzelbokrady.
— To... to byłoby osobliwe!
— Ale tak jest. Dopiero przed dwoma dniami dokonali takiej kradzieży.
— Przed dwoma dniami? Gdzie?
— Na Lianie. Ukradli tam trzy najsłynniejsze strzelby, jakie tylko są.
Wydobyłem oba rewolwery, gdyż nadeszła chwila stanowcza. Winnetou odwiódł też kurki u swoich. Nie widzieliśmy hultajów, ale musiało im się zrobić nieswojo^ bo generał zapytał głosem przytłumionym:
— Jakież to strzelby?
— Srebrzysta rusznica Winnetou, oraz niedźwiedziówka i sztuciec Old Shatterhanda.
— Do wszystkich dyabłów! To prawda?
— Wielka prawda.
— Skąd o tem wiecie?
— Od okradzionych.
— A więc... od... od Winnetou?
— Yes!
— I od... od... Old... Shatterhanda...?
— Yes!
— W takim razie... musieliście... musieliście... chyba... mówić z tymi ludźmi.
Jednym krokiem z poza rogu i w trzech dalszych skokach stanęliśmy przed nimi. W tej samej chwili znaleźli się obok nas także ludzie Helmersa.
— Oczywiście, że mr. Helmers mówił z nami — powiedziałem. — Nie ruszajcie się z miejsca! Wszystka broń zwrócona do was; wypalimy za najlżejszem waszem poruszeniem!
Przestrach tych ludzi był nieopisany. Wpatrzyli się w nas, jak w widma, i nie mieli odwagi się poruszyć.
— Herkulesie, powiedziałem ci, żebyś przyniósł sznury albo rzemienie. Czy masz je? — zapytałem Murzyna.
, — Rzemienie być, cała masa — odpowiedział. —
Mieć je tu w rękach.
— Zwiąż tych opryszków!
— Co? Związać? — zawołał Douglas. — Wiązać generała, który w licznych bitwach...
— Milczcie! — przerwałem mu. — Jesteście pierwszym, którego się zwiąże, a jeśli się zechcecie opierać, zastrzelę was na miejscu! Dajcie natychmiast ręce!
Nie śmiał się już dłużej opieracHskrępowano go, a resztę po nim. Zwróciłem się do Old Wabble’a.
— Wybraliście sobie ładne towarzystwo! Właściwie nie powinienem mówić do was ani słowa, lecz przezwyciężę się tym razem i zapytam was: Czy braliście udział w tej kradzieży?
— Nie — odpowiedział, zwróciwszy na mnie parę oczu, w których iskrzył się gniew i nienawiść do mnie.
— Czy nie byliście w domku, kiedy zabierano stamtąd strzelby?
— Nie.
— Czy to prawa? — spytałem generała.
— Nie odpowiem wam ani słowa! — oświadczył — Kto ośmiela się tu przesłuchiwać generała?
— Weil, w takim razie skończyliśmy z wami, ale tylko na razie. Nie będziemy was wcale przesłuchiwali, gdyż wasza wina jest dowiedziona. Pozostaje nam tylko karę dla was wyznaczyć.
— Karę? Odważycie się na mnie porwać? Zemściłbym się krwawo, tak krwawo...
Nie słuchałem dalszych słów jego, gdyż skinąłem na Winnetou, Helmersa i wodza Szikasawów, by poszli ze mną. Udaliśmy się za dom, by się naradzić co do ukarania. Zgodziliśmy się rychło i powróciliśmy do jeńców, których tymczasem pilnowali ludzie Helmersa i Szikasawi. Ani Winnetou ani ja nie chcieliśmy mieć nic wspólnego z wykonaniem wyroku i przekazaliśmy to na właściciela osady, który zapowiedział im nasze postanowienie w następujących słowach:
— Zostaliście schwytani na moim gruncie, więc ja powiem wam, co postanowiliśmy o was. Zostaniecie tu wszyscy do jutra rana, a potem przetransportuje się was przez moją granicę. Kto się tu znów pokaże, zginie od kuli. Szlachetny gentleman, podający się za generała, to złodziej. Wedle ustaw dzikiego Zachodu karze się śmiercią za taką kradzież, my jednak byliśmy na tyle łaskawi, że zmieniamy tę karę na pięćdziesiąt batów. Zdaje się bowiem, że... — Batów! — ryknął Douglas. — Będę...
— Nic nie będziesz, łotrze! — huknął Helmers tak, że drab zamilkł. — Właśnie dlatego, że udajesz oficera, dostaniesz baty! Ponieważ zaś oprócz wasznajdują się tu sami gentlemani i żaden z nich nie objąłby tego urzędu, to wyliczy ci tych pięćdziesiąt; batów Old Wabble.
— Tego... tego... nie zrobię! — wybuchnął były „król cowboyów“.
— Zrobisz, stary boyu, bo myśmy tak postanowili. Jeśli będziesz się wzbraniał bić na moją komendę,, albo nie będziesz bił z całej siły, to najpierw sam dostaniesz pięćdziesiąt batów, a potem kulą w łeb. Pamiętaj o tem, że ja nie żartuję.
— On, on ma mnie bić? — zawołał Douglas. — Przecież on był sam przytem, bo ja domku nie znałem; on mnie wprowadził!
Choć było mi żal Old Wabble’a, wierzyłem, że generał mówił prawdę. A więc to była wdzięczność za. współczucie, sympatyę i pobłażliwość, jaką darzyłem tego starca. Ze złości i nizkiej chciwości został złodziejem. Mimoto postanowił Helmers:
— To nas już nic nie obchodzi. Mogłeś to przedtem powiedzieć. Ale nie chciałeś się dać przesłuchać,, a teraz już za późno. Należy mi jeszcze dodać, że z resztą nie mamy nic do czynienia. Nic im się zatem, nie stanie; zatrzymamy ich tylko do jutra rana. Za dnia będziemy mogli się przekonać, czy się rzeczywiście oddalą. Przysługę, jaką wam wyświadczyli Szikasawi, opłacimy z tego, co przy was znajdziemy. Teraz przywiążcie czcigodnego generała tu pod ten postoaki),. rozwiążcie Old Wabble’owi ręce, żeby mógł bić i wy-
% tnijcie tam z leszczyny kilka dobrych hasel-switches2), silnych i giętkich. Generał dostanie ordery, ale nie umieścimy mu ich na piersiach!
Odszedłem z Winnetou, by nie być świadkiem.
0 Słup, dąb w bramie. 2) Rózgi leszczynowe. wykonania wyroku. Nie każdemu w smak widok bicia obrazu i podobieństwa boskiego. Niestety, są jednak ludzie, którym nie pomaga nawet ten rodzaj kary, i gdybym teraz był wiedział to, o czem dowiedziałem się później, to i sto batów byłoby za mało dla tego bezbożnego i niesumiennego łajdaka. Usłyszeliśmy, że Old Wabble opierał się z początku,;’ale wobec grożącego mu rewolweru zaczął bić, co miał siły. Potem zamknięto wszystkich razem tak bezpiecznie,; że nam umknąć nie mogli.
Kiedy nazajutrz wydobyto ich ż zamknięcia, mieli Old Wabble i generał twarze pokrwawione. Mimo więzów starli się więc ze sobą. Douglasa opanowała nieopisana wściekłość z tego powodu, że starzec dał się zmusić do wyliczenia mu pięćdziesięciu batów. Gdy rozwiązaliśmy go teraz, chciał się znowu rzucić na niego, a kiedy udało nam się go wstrzymać, krzyknął doń:
— Miej się przede mną na baczności, psie jeden! Jeśli cię spotkam, zapłacisz mi życiem za te razy. Przysięgam ci to na wszystkie świętości, jakie tylko są!
Było to powiedziane bardzo poważnie. Old Wabble zrozumiał to i poprosił Helmersa, żeby go wypuścił przed generałem. Nie miał odwagi zwrócić, się z tą prośbą do mnie, ani do Winnetou, bo trzymaliśmy się zdała od niego. Spełniono mu tę prośbę. Murzyn Herkules, wyprowadził go, i dopiero po upływie godziny zabrano Douglasa i jego towarzyszy i przeprawiono przez granicę. Zbyteczne mówić, w jaki sposób pożegnał się z nami! Rozpływał się formalnie w groźbach i przekleństwach, a gniew jego wzmogło do najwyższego stopnia to, że zabraliśmy im wszystkim broń i amunicyę i daliśmy ją Szik§sawom, jako wynagrodzenie. Co do mnie i Winnetou, to byliśmy zadowoleni z wyniku naszej drogi. Odzyskaliśmy strzelby i to w tym samym, nienaruszonym stanie, w] jakim znajdowały się przedtem. Kiedy przed południem siedzieliśmy przed domem, opowiadając sobie o niedawnych zdarzeniach, wstał Helmers nagle, poszedł do drzewa, do którego był przywiązany wczoraj generał, podniósł tam coś z ziemi i rzekł:
— Coś tam błyszczało. To złoty pierścień, ślubny, jak się zdaje. Przypatrzcie mu się!
Pierścień poszedł z ręki do ręki. Tak, była to ślubna obrączka, a na wewnętrznej jej stronie były wyryte dwie litery i data.
— Skąd tam wziął się ten pierścień? — spytała pani Barbara. — Kto mógł go zgubić?
— Generał — odrzekł Helmers. — Rękę miał związaną, a gdy razy ból mu sprawiały, wił się tak mocno pod rzemieniami, że zsunął pierścień. Inaczej chyba nie mogło się stać.
Przyznaliśmy mu słuszność i twierdziliśmy, że powinien zatrzymać sobie ten pierścień na pamiątkę wykonania kary. On jednak włożył mi go w rękę i rzekł:
— Co mi z niego? On nie mój. Ja się stąd nie ruszę i nie zobaczę chyba generała. Wy zaś, mr. Shatterhandzie, możecie się łatwiej z nim spotkać. Schowajcie go!
Nie miałem powodu opierać się i włożyłem pierścień na palec, gdzie mu było bezpieczniej, aniżeli w kieszeni. Przedtem jednak przypatrzyłem mu się dokładnie i przeczytałem: E. B. 5. VIII. 1842. Jak ważnym miał się ten pierścień stać dla mnie i dla Old Surehanda, tego nie przeczuwałem na razie.
KONIEC TOMU WERWSZEOO.’“ Treść tomu pierwszego.
Str„
Old Wabble !
Na oazie 116
W kaktusowej pułapce 261
„Pan generał“ 392
Spis rycin w tomie pierwszym.
Ryc. kolor.: p. t Domek Bloody Foxa w Liano Bsta- Ma być ’
ccado, ma być umieszczona frontem do JjJJ1’^edzy“
drugiego tytułu, podpisem do grzbietu stronami
Ryc. czar.: p. t. Pod odwiecznym dębem 8 — 9 ’
„ „ „ Fukając głośno i gniewnie, pędził łoś na górę 24 — 25 ’
„ „ „ To był Mistake-Canon 32 — 33 —
„ „ „ Pod wiązką sitowia 80 — 81.
„ „ „ Woda roiła się poprostu od głów czerwonych 104 — 105
„ „ „ Podniósłszy nóż do góry, zawołał:. 112 — 113’
„ „ „ Te psy Komancze zabiją mnie.. 168^-169
„ „ „ Koń runął na ziemię 224 — 225
„ „ „ To był Winnetou, wódz Apaczów!. 256 — 257
„ „ „ Strach przed zaczarowaną strzelbą był tensam, co dawniej 288 — 289
„ „ „ Usiadłem powoli na ziemi.... 376 — 377
„ „ „...zarzuciłem go sobie przez ramię i uciekłem do «woich...... 384 — 385
„ „ „ Oddział Winnetou ustawiony w kształcie strzały 416 — 417
„ „ „ Apanaczka i Wupa Umugi.... 432 — 433
„ „ „ Położyłem torebki z lekami na kupce chróstu... 448 — 449
„ „ „ Pojedynek 464 — 465

TOM III[edytuj]

W gospodzie pani Thick.
Jefferson-City, stolica stanu Missouri, a zarazem hrabstwa Cole, leży na prawym brzegu Missouri, na uroczem wzgórzu, skąd roztacza się zajmujący widok na rzekę i panujące nad nią ruchliwe życie. To miasto liczyło podówczas o wiele mniej mieszkańców, aniżeli dzisiaj, ale mimo to miało pewne znaczenie, które zawdzięczało swemu położeniu i tej okoliczności, że tu odbywały się regularne posiedzenia sądu okręgowego. W kilku większych hotelach można było za dobre pieniądze nieźle mieszkać i wcale nieźle jadać, lecz ja wyrzekłem się tych wygód, raz dlatego, że nie lubię życia hotelowego i chętniej idę tam, gdzie mogę obserwować ludzi w ich pierwotności, powtóre dlatego, że znałem w tem mieście inny zajazd, w którym za mniejsze pieniądze dawali bardzo dobre mieszkanie i utrzymanie. Było to u pani Thick na Firestreet, w boardinghouse, sławnem od Pięciu Jezior aż do Zatoki Meksykańskiej i od Bostonu aż do San Francisco. Jeśli kto przejeżdżał przez Jefferson-City, a chciał uchodzić za prawdziwego westmana, musiał tam wstąpić na mniejszy lub większy „drink“ i przysłuchać się opowiadaniom obecnych w oberży myśliwców, traperów i skwaterów. Lokal pani Thick słynął z tego, że w nim można było poznać Dziki Zachód, nie udając się osobiście na „dark and bloody grounds
Wieczór już był zapadł, kiedy wszedłem do tej gospody, w której nigdy przedtem nie byłem. Konia i strzelby zostawiłem w farmie, położonej nięco wyżej nad rzeką, gdzie miał na mnie czekać Winnetou, który
May. Old Surehand II. 1 nie lubił mieszkać w mieście i włóczyć się po ulicach i dlutego zatrzymał się na tych kilka dni na wsi. Ja miałem w mieście porobić pewne zakupy, a zarazem dać do naprawy mocno nadszargane ubranie. Zwłaszcza potrzebowały tego wysokie buty, bo już wtedy w przystępie niezwykłej „otwartości“ nie zakrywały dostatecznie moich nóg i tak dalece oduczyły się posłuszeństwa, że cholewy, choć je niezliczone razy podsuwałem aż do brzucha, spadały zawsze aż do kostek.
Równocześnie chciałem skorzystać z pobytu w mieście i dowiedzieć się czegoś o Old Surehandzie. Gdy go w chwili pożegnania pytałem, kiedy i gdzie możnaby się z nim zobaczyć, nie mógł mi dać dokładnie określonej odpowiedzi, lecz rzekł:
— Gdybyście się przypadkiem znaleźli w JeffersonCity, w Missouri, to udajcie się do kantoru bankowego Wallace et Comp., a tam wam wskażą miejsce mego pobytu.
Będąc tedy w Jefferson-City, postanowiłem poszukać Wallace’a et Comp.
Jak już wyżej wspomniałem, przyszedłem do pani Thick wieczorem. W długiej i dość szerokiej izbie, oświetlonej jasno kilku lampami, stało ze dwadzieścia stołów, z których połowę zajęło bardzo mieszane towarzystwo, co odrazu zauważyłem pomimo gęstego dymu. Kilku elegancko ubranych gentlemanów w papierowych mankietach, wystających daleko z rękawów, w cylindrach zesuniętych na karki, położyło wygodnie na stole swe nogi, obute w skórzane trzewiki. Obok tych i pomiędzy nimi siedzieli traperzy i skwaterzy wszelkich form i barw, odziani w kostyumy, które się wprost nie dadzą opisać, ludzie o barwach od ciemnej czerni do jasnej szarości, o włosie wełnistym, krętym lub prostym, wargach grubych lub wązkich, z nosami zadartymi, jak u murzynów lub skrojonymi bardziej na sposób kaukazki. Wi<Ł»»ło się tam flisaków, parobków okrętowych z wysoko podciągniętemi cholewami, z błyszczącymi nożami i rewolwerami za pasem, Indyan półkrwi, oraz innych mieszańców rozmaitych gatunków i odcieni.
Wśród nich uwijała się zażywna, zacna pani Thick, troszcząc się z całą gorliwością o to, żeby nikomu z gości niczego nie zabrakło. Znała wszystkich, mówiła do każdego po nazwisku, obdarzała tego i owego uprzejmem spojrzeniem, a groziła palcem innemu, który okazywał widocznie ochotę do kłótni. Podeszła także do mnie i spytała, czego sobie życzę.
— Czy mogę dostać szklankę piwa, pani Thick?
— Yes — odpowiedziała ze skinieniem głowy — mam nawet bardzo dobre piwo. Wolę, gdy moi goście piją piwo, bo lepsze jest, zdrowsze i przyzwoitsze od brandy, która często głowy zawraca. Wy z Europy, sir?
— Yes.
— Domyśliłam się sama tego, bo żądacie piwa. Ludzie tamtejsi piją przeważnie piwo i mądrze czynią. Nie byliście jeszcze nigdy u mnie?
— Nigdy; ale dziś chciałbym skorzystać z waszej gościnnościCzy macie jakie dobre łóżko?
— Wszystkie moje łóżka są dobre!
Zmierzyła mnie badawczem spojrzeniem. Twarz
moja podobała się jej widocznie więcej niż reszta postaci, bo dodała:
— Zapewne dawno już nie zmienialiście bielizny, ale dobrze wam z oczu patrzy. Czy chcecie tanio zamieszkać?
„Mieszkać tanio“ znaczy dzielić nocleg z drugimi.
— Nie. — odrzekłem. — Wolałbym dostać osobny pokój, niż spać we wspólnej sali. Wprawdzie ubranie moje jest liche, ale mam z czego zapłacić.
— Wierzę wam, sir, wierzę! Dostaniecie dla siebie pokój, a jeśli jesteście głodni, to rozejrzyjcie się w spisie potraw.
Podała mi papier i odeszła po piwo. Ta zacna osobistość robiła wrażenie rozumnej, uprzejmej i skrzętnej gospodyni, która szczęśliwą się czuła, gdy widziała dokoła siebje zadowolenie, Także urządzenie lokalu podobnlejsze było raczej do europejskiego, niż do amerykańskiego.
Wybrałem sobie miejsce przy wolnym stole, nieopodal większego, zajętego zupełnie prżez gości. Siedziało tam kilku panów, w których na pierwszy rzut oka poznałem prawdziwych gentlemanów, prawdopodobnie mieszkańców miasta i stałych gości pani Thick. Obok nich zabawiali się opisani dopiero co ludzie, a gdy mnie zobaczyli, przerwali ożywioną widocznie rozmowę i skierowali swój wzrok na mnie. Trwało to jednak tylko przez tę chwilę rozmowy mojej z panią Thick. Potem uznali mię za przedmiot, niegodny ich uwagi, a ten, który mówił na końcu, podjął na nowo temat rozmowy:
:^Ś#:Tak jest, jak mówię: W Stanach Zjednoczonych nie było nigdy większego łotra nad Kanada-Billa. Ktoby mnie nie wierzył, temu mogę to zaraz udowodnić wbiciem mu kilku cali zimnego żelaza w brzuch. Czy kto z panów żąda tego dowodu?
— Nie; wierzymy święcie, sami to przecież wiemy — odpowiedział jeden ze wspomnianych gentlemanów.
— Lepiej odemnie nie możecie wiedzieć!
— Mieliście może z nim jaki rachunek?
— Rachunek? Pshaw! Wielką, do ostatniej kartki zapisaną księgę długów. To był człowiek tak osławiony, że nawet w starym kraju pisano o nim w gazetach, jak się potem dowiedziałem, ale nikomu tak nie dojechał, jak mnie. Opowiadający był tu widocznie po raz pierwszy, podobnie jak ja, bo, gdy wymówił te słowa, zaczęli mu się obecni w szczególny sposób przypatrywać. Był to mężczyzna wysoki i chudy, odziany w bluzę ze skóry bawolej, tak wysłużoną, że składała się tylko z łat i plam. Legginy miał za krótkie, niedochodzące do mokassynów, naprawianyc^faielu ściegami z kiszki jeleniej, a na głowie nosił czapkę, niegdyś może futrzaną, ale wtedy tak już z włosia odartą, że wyglądała na nim, jak przewrócony żołądek niedźwiedzi. Za pasem, obwieszonym różnorodnymi przyborami, tkwiły: nóż, rewolwery i tomahawk. Lasso zarzucone miał w pętlach z pod lewej pachy na prawe ramię, okok niego zaś stała stara rusznica, pokryta od kolby aż do końca lufy karbami i wcięciami, niezrozumiałemi dla obcych.
— Zaciekawiacie nas, sir — rzekł gentleman. — r Czy możnaby się od was dowiedzieć, w jaki sposób on wam dojechał?
— Hm! Najlepiej nie dotykać takich krwawych dziejów, ale skoro się już raz zaczęło przy stole o tem opowiadać, to słuchajcie. Wiadomo wam, panowie, że Stany to osobliwy kraj przeciwieństwRzeczy małej wagi zdarzają się równolegle z największemi, dobre obok złych. Trzy razy spotkałem się z tym, najbardziej osławionym w kraju, człowiekiem, a za każdym razem był przytem najsławniejszy ze wszystkich naszych ludzi,
— Kto?
— Lincoln, Abraham Lincoln, sir!
— Lincoln i Kanada-Bill? Opowiedzcie o tem, master! To są ciekawe rzeczy!
— Tak, chcielibyśmy coś o tem usłyszeć! — zawołano dokoła. — A jak się nazywacie?
— Nazwisko moje krótkie i łatwe do zapamiętania, może nawet Słyszeliście je tu lub ówdzie. Jestem Tim Kroner.
— Tim Kroner? Do pioruna! Tim Kroner z Colorado? Witajcie, sir! Jesteście najlepszym myśliwcem na świecie. Pijcie, pijcie, prosimy!
Ilu było gości, wszyscy podnieśli szklanki i podsunęli ku niemu, lecz on powstrzymał ich ruchem ręki.
— A więc wy mnie znacie? Tak, jestem z Colorado — odrzekł spokojnie, popijając z każdej szklanki.
A potem usiadłszy wygodniej, zaczął:
— Pochodzę właściwie z Kentucky. Gdy byłem jeszcze chłopcem, umiejącym zaledwie trzymać rusznicę w reku, przybyłem do Arkanzas, ażeby się przekonać, czy to rzeczywiście taki dobry kraj, jak nam opowiadano. Mówię: nam, bo mam na myśli siebie, moich rodziców i sąsiada Freda Hammera z jego córkami Iktty i Mary. Ten na kilka lat przedtem przyjechał był z Ifuropy i niech mię skąpią w mazi, a potem oskubią, jeśli w całych Stanach znajdzie się ładniejsza i lepsza od tych dwu ladies. Wzrośliśmy razem, wyrządzaliśmy sobie nawzajem przysługi, a pewnego dnia przyszedłem po namyśle do przekonania, że Mary stworzona jest wyłącznie na moją żonę. Możecie sobie wyobrazić, że tej myśli nie schowałem pod korzec, lecz wytrąbiłem na cały świat... no i wszystko dobrze się złożyło. Mary ani przez myśl nie przeszło, żebym mógł być czemś innem niż jej mężem. Rodzice zgodzili się oczywiście i postarali się o uporządkowanie naszych stosunków. Żyłem odtąd jak w niebie, moi panowie. Każdemu życzę, żeby miał dni takie. Oby tylko dłużej trwały, niż moje!
Pewnego dnia poszedłem był do lasu, ażeby wyznaczyć pewną ilość tyk do ścięcia. Wtem nadjechał z pomiędzy jodeł jeździec i zatrzymał konia obok mnie.
— Good dąy, boy! Czy jest tu gdzie farma? — zapytał.
— Nawet dwie i każdy w nich znajdzie schronienie — odpowiedziałem.
— Gdzie jest najbliższa?
— Chodźcie; zaprowadzę was!
— To zbyteczne. Jesteście tu zajęci, a mnie wystarczy, gdy będę znał kierunek. Spodziewam się, że nie zabłądzę.
— Skończyłem już swą robotę. Mogę z wami pójść.
Był to jeszcze młody człowiek, starszy może o dwa lub trzy lata odemnie, miał prawfe; całkiem nowe myśliwskie ubranie z jeleniej skóry, znakbmitą broń i konia tak rzeźwego, jakby go przed chwilą wyprowadzono z zagrody. Sądziłem, że jeździec nie przebył wielkich trudów, bo ani on, ani koń nie byliby wyglądali tak świeżo. Nie pytałem go o nazwisko, ani o inne okoliczności, gdyż byłoby to wykroczeniem przeciwko gościnności, lecz szedłem w milczeniu obok jego konia, dopóki on sam nie rozpoczął rozmowy.
— Jak daleko od was do najbliższego waszego sąsiada, boy? — zapytał mnie.
— Ku górom pięć mil, a za rzeką ośm.
— Gzy długo tu już jesteście?
— Nie. Robimy dopiero w pierwszem polu.
— A jak się nazywacie, boy?
Dziwiło mię to, że sobie pozwalał mówić do mnie: boy, przecież nie byłem chłopcem w krótkich spodenkach! Zniecierpliwiony zbyłem go jak najkrótszą odpowiedzią:
— Kroner.
— Kroner? To ładnie. Ja nazywam się Wiliam Jones i pochodzę z Kanady. Kto jest właścicielem drugiej farmy, o której mówicie?
— Niejaki Fred Hammer.
— Ma synów, boy?
— Dwie córki.
— A ładne?
— Nie wiem, boy. Sami się im przypatrzcie!
Rozgniewało go to, że go nazwałem: boy, bo
nagle ucichł i nie rzekł ani słowa, dopóki nie dojechaliśmy do wrót farmy.
— Kogo sprowadzasz, Timie? — zapytał ojciec, który stał na dziedzińcu i karmił indyki.
— Nie wiem właściwie. Jakiś master Wiliam Jones z Kanady.
— Welcome, sir! Zsiądźcie i wejdźcie!
Podał mu rękę i zaprowadził go do izby, a mnie kazał zająć się koniem. Gdy się z tem uporałem i udałem się za nimi, stał obcy przed Mary, która przyszła była w odwiedziny, i uszczypnął ją w policzek, mówiąc:
— Damn! To z was milutka miss!
Ona pokraśniała na tę obelgę, ale wnet znalazła słowa odpowiednie:
— Czy nie wypiliście za dużo whiskey, sir?
— Chyba nie, bo na preryi niema tego pokrzepienia.
Chciał ją objąć ramieniem, lecz ona pchnęła go tak, że zatoczył się i omal nie przewrócił krzesła, na którem chciał się oprzeć.
— Zounds! A to z was rezolutna dziewczyna! Może drugim razem będziecie łagodniejsza i więcej oswojona!
To żółć we mnie wzburzyło. Przystąpiłem doń i pokazałem mu moją pięść.
— Ta miss, to moja narzeczona. Kto jej dotknie bez mojego pozwolenia, ten może łatwo dostać kilka cali noża w brzuch. Tu święte jest prawo gościny, a kto przeciw niemu wykroczy, z tym należy się odpowiednio obejść, boy!
— Do stu piorunów! Umiecie dobrze przemawiać, chłopcze! Macie więc już narzeczoną? Weil, w takim razie ustępuję!
Powiesił rusznicę na ścianie i rozgościł się tak, jak gdyby należał do rodziny. Nie podobał się ani mnie, ani ojcu, a matka także nie zważała wcale na niego. Ten zimny stosunek widocznie go nie martwił, bo zachowywał się tak, jak gdyby nic nie miał na sumieniu, a gdy wieczorem przyszedł Fred Hammer z Betty, rozpuścił gębę i opowiadał o przygodach, które podobno przeżył na preryi
Założę się o dziesięć wiązek skór bobrowych za jedną króliczą, że ten człowiek nie dotknął nogą sawanny, gdyż odzież jego była na to zbyt czysta. Daliśmy mu to do poznania, a on, aby wybrnąć z kłopotu i na inny przejść temat, sięgnął do kieszeni i wydobył talię kart do gry. *
— Czy grywacie, panoufe? — zapytał.
— Czasami — odrzekł ojciec. — Mój sąsiad Fred zna ładną grę, zwaną skat. My nauczyliśmy się jej od niego i czasem spędzamy ha tem długie wieczory, jeśli’ nic lepszego nie mamy do czynienia.
— Czy słyszeliście także o grze, którą w starym kraju nazywają koniczynką, mr. Hammer? — spytał Jones.
— Nie.
— Tu nazywa się ona „ three carde monte“ i jest bezwątpienia najpiękniejszą ze wszystkich gier. Widziałem wprawdzie tylko raz, jak się ją gra, dopiero się jej uczę, ale spróbuję także wam pokazać.
Three carde monte podobało nam się bardzo i niebawem zatopiliśmy się wszyscy w tej grze. Nawet kobiety odważyły się postawić kilka centów. Zdawało się rzeczywiście, że Jones dobrze grać nie umiał, bo my wygrywaliśmy, a on musiał nawet sięgnąć do złotówek, których miał mnóstwo. To dodało nam odwagi, zaczęliśmy stawiać więcej, ale równocześnie zmieniło się szczęście, my przegraliśmy całą wygraną i musieliśmy rzucić do kasy z własnych pięniędzy. Poszczególne wygrane nęciły coraz bardziej. Kobiety przestały grać już dawno, a ja wycofałem się także. Ojciec i Fred Hammer chcieli się odegrać, w tym celu stawiali sumy coraz większe, niebezpieczeństwo utraty całej gotówki zbliżało się coraz bardziej mimo moich napomnień, żeby byli ostrożni.
Nagle spostrzegłem osobliwy ruch Jonesa. Wobec tego pochwyciłem go za rękę i wyciągnąłem mu z rękawa kartę treflową. Okazało się tedy, że grał czterema kartami i był oszustem. On zerwał się z miejsca w tej chwili i krzyknął z gniewem:
— Co was moja karta obchodzi, boy?
— Tyle co nas nasze pieniądze! — odparł ojciec i zgarnął natychmiast ku sobie całą wygraną, leżącą przed Jonesem.
— Proszę oddać dolary! One do mnie należą, a kto się ich dotknie, ten złodziej!
— Przepraszam, sir! Kto fałszywie gra, ten jest oszust i musi zwrócić wszystko, co zabrał. Idźcie teraz spać, a jutro rano zgubcie się stąd! Prawa gościnności nie pozwalają mi niestety na to, żebym wam pokazał, jak się gra w ihree carde monte.
— Ja miałbym waszym gościem być? Ani chwili dłużej nie zostanę! Dom wasz opuszczę, skoro tylko otrzymam porwane pieniądze!
— Weil! Nie zagradzam wam drogi. Idźcie sobie tam, skądeście przyszli. Ale że nie wrócicie na preryę, to pewne. Oddamy wam waszą kasę, ale z naszych pieniędzy ani jednego penny. Timie, przyprowadź mu konia przed wrota!
— Damn! Tak rzecz załatwiacie? To poznacie Kanada-Billa!
Porwał za nóż, ale równocześnie podniósł się także Fred Hammer i położył mu ciężką rękę na ramieniu. Był to olbrzym, zazwyczaj milczący, ale ilekroć wymówił słowo, to się wiedziało dokładnie, co ma na myśli.
— Odłóżcie ten gnyp, człowieku, bo rozduszę was tu między dziesięcioma palcami, jak piernik — upomniał go. — Zabierzcie sobie to, co było wasze, wynoście się i nie pokazujcie się nam więcej na oczy! Jesteśmy ludzie uczciwi i potrafimy panom waszego pokroju pokazać, kędy droga do raju.
Jones poznał, co się święci, i zrozumiał, że w każdym razie wyszedłby na tem źle, gdyby nie ustąpił.
— Dobrze — rzekł ze złością — oddajcie mi, co było moje, ale zapamiętajcie sobie three carde monte. Jeszcze mi kiedyś zapłacicie moją wygraną!
— Wasza groźba znaczy dla nas tyle, co nić pajęcza w powietrzu. Wyliczcie mu, sąsiedzie, a potem niech się wynosi!
Otrzymawszy, co mu się należało, odszedł. Pod drzwiami odwrócił się raz jeszcze i rzekł:
— Pamiętajcie więc dobrze! Przyjdę po swoje pieniądze i pomówię«^rtą piękną miss!
Jaka szkoda, że nie poczęstowaliśmy go zaraz kulą!
W pewien czas potem musiałem udać się do LittleRock, by zakupić różne rzeczy na wesele. Pilno mi było z powrotem, dlatego nawet nocą jechałem i nad ranem przybyłem do farmy. Znalazłem ją zamkniętą, a nigdzie nie zauważyłem ani konia, ani innego bydlęcia. Zaniepokojony tem, pospieszyłem do Freda Hammera, ale tam zastałem to samo. Zdjęło mnie okropne przerażenie, ścisnąwszy więc konia ostrogami, popędziłem do sąsiada Holborna, który, jak to Kanada-Billowi powiedziałem, mieszkał o pięć mil od nas. Drogę tę odbyłem wtedy w niespełna godzinie. Kiedy zsiadłem we wrotach, wybiegły naprzeciw mnie matka i Betty.
— Na miłość Boga, wy płaczecie! Co się z wami dzieje? — spytałem.
Wśród płaczu i szlochania powiedziały, co się stało.
Betty zrywała z ojcem kukurydzę, a Mary została w domu sama jedna. Pole leżało dość daleko od domu, ale mimo to wydało im się, jak gdyby usłyszeli stłumiony okrzyk niewieści. Przybiegłszy czemprędzej, zobaczyli oddział jeźdźców, pędzący precz, a jeden z nich trzymał przerzuconą na poprzek siodła skrępowaną dziewczynę. Teraz było mi wszystko jasnem. Owi rozbójnicy wpadli w biały dzień i uprowadzili moją narzeczoną. W domu było wszystko poprzewracane. Pieniądze, odzież, broń i amunicya, wszystko zniknęło, a konie wypędzono z zagrody, aby uniemożliwić natychmiastowy pościg.
Fred Hammer pobiegł do ojca, ’ lecz tu także koni nie było. Złowiwszy dwa z wielkim trudem, uzbroili się obydwaj, matka i Betty musiały dosiąść koni, farmy zamknięto, a wszystko bydło i inne zwierzęta popędzono [ do Holborna. Ten sąsiad wziął także w rękę swoją kentucką rusznicę i wszyscy trzej wyruszyli zaraz w pogoń za rozbójnikami, zostawiwszy polecenie, żebym ja zaraz po powrocie ruszył za nimi.
— W którym kierunku pojechali? — zapytałem matkę.
— W górę rzeki. Zostawią ci wyraźne znaki, ażebyś ich nie minął. Wziąwszy świeżego konia, popędziłem we wskazanym kierunku. Nieraz opowiadano nam o bandzie opryszków, grasującej od środkowego Arkanzasu aż do Missouri, my jednak nie obawialiśmy się ich, gdyż nie pokazywali się nigdy blizko nas. Czyżby Kanada-Bill wezwał ich na pomoc w tej wyprawie? Opanowała mię taka zawziętość, że byłbym rzucił się na nich, żeby ich nawet stu było.
Obiecane znaki znalazłem. Od czasu do czasu widziałem obłamane gałązki i nacięcia na korze drzew, mogłem więc bez zatrzymywania się dążyć pośpiesznie naprzód. Tak jechałem aż do wieczora i dopiero ciemność zmusiła mnie do postoju. Wbiłem kołek do ziemi, przywiązałem doń konia i owinąłem się kocem. Korony drzew szumiały nade mną, a we mnie wrzała burza. Spokój mnie odleciał, nie mogłem usnąć. O świcie ruszyłem dalej, a przed południem byłem już na miejscu, gdzie ojciec obozował z sąsiadami. Popiół z ogniska był wilgotny od rosy, co było dowodem,, że oni także wyruszyli dopiero rano.
Tak gnałem aż do ujścia Kanadianu. Las był tu gęstszy, a znaki coraz wyraźniejsze i świeższe. Nie ustawałem w pośpiechu, a mój poczciwy koń nie okazywał znużenia pomimo wytężającej jazdy.
Wtem doszedł mnie silny, głęboki głos mężczyzny, mówiącego donośnie w lesie. Słowa były angielskie, przypuszczałem więc, że to jakiś biały tak nieostrożnie się odzywał. Zwróciłem konia w tę stronę. Jak myślicie, co ujrzałem?
Na starym pniu ściętego drzewa w samym środkumałej polany stał człowiek, wywijając rękami i przemawiając do pni drzew leśnych tak, że lepiej i piękniej: nie każdyby potrafił przemówić na publicznym mityngu. W innych okolicznościach byłby mnie może śmiech pusty porwał na widok człowieka, wygłaszającego kazanie do moskitów i chrabąszczy, ale ten człowiek, mówił głosem tak niezwykłym, a wyrażał się tak osobliwie, że mi się śmiać odechciało. Już zdaleka rozpoznałem jego twarz. Był to mężczyzna długi, silny i żylasty, prawdziwy Jankes z wystającym nosem, niebieskiemi oczyma bez cienia fałszu, z szerokiemi ustami, silną dolną szczęką. Mimo swej dobroduszności mógł jednak być przebiegłym, gdyby tego okoliczności wymagały.
Pod pniem leżała olbrzymia siekiera, dobra rusznica i kilka innych rzeczy, niezbędnych w tych stronach. Zdawało się, że ten człowiek ćwiczył się w przemawianiu i wyglądał na self-mana, zdolnego przebić się przez nędzę, walkę i pracę do lepszego stanowiska, niż je Zachód dać może.
Słyszałem jego każde słowo. Mówił zaś tak:
— Sądzicie, że niewolnictwo jest rzeczą świętą
i konieczną, której nie można usunąć ani przemocą, ani argumentami? Czyż ucisk człowieka, pogarda i dręczenie całej rasy mogą być rzeczą świętą? Czy jest to konieczne, żeby na siły ludzkie nakładać prawo własności, skoro za wynagrodzenie pracowałyby o wiele lepiej i wierniej? Nie chcecie ani dowodów słyszeć, ani uznać przemocy? Dobrze, ja wam mimo to wyłuszczę argumenty, a choć wy ich nie uznacie, to przecież podniesie się nieodparta siła, która złamie wasz kij, którym okładacie murzyna, wyrwie z serca zachłanność i zmiażdży, zniszczy wszystko, coby się odważyło stanąć jej w drodze. Ja wam powiadam, że przyjdzie czas, kiedy...
Przerwał, ponieważ zauważył mnie. W następnej chwili zeskoczył z pnia, podniósł strzelbę do strzału i zawołał:
— Stójcie, człowieku, ani kroku dalej! Kto wy?
— Pshaw! — odpowiedziałem. — Odłóżcie spokojnie pukawkę! Nie mam chęci was pożreć, ani dostać w brzuch okrągłego kawałka ołowiu!
Następne spojrzenie widocznie upewniło go o mojem pokojowem usposobieniu, bo spuścił strzelbę i skinąwszy głową, rzekł:
— Weil! To’chodźcie tu i powiedzcie, kto jesteście!
— Nazywam się Tim Kroner. Od wczoraj pędzę  w górę rzeki, ścigając bandę bushheaderów, którzy porwali mi narzeczoną.
A moje nazwisko: Lincoln, Abraham Lincoln. Przybywam z gór i tutaj chcę sobie zbudować tratwę, ażeby drzewo sprzedać na południu. Dopiero od godziny jestem tutaj. Banda bushheaderów porwała wam narzeczoną, powiadacie? Ilu ich może być?
— Dziesięć do dwunastu głów.
— Na koniach?
— Tak.
— Bounce! Przed bardzo krótkim czasem widziałem trop tylu właśnie koni, przejechałem Wpoprzek i znalazłem tutaj podobny. Jednakże wyrłSfa mi się, że ten drugi liczył z tuzin nowych kopyt.
— To mój ojciec z dwoma sąsiadami, którzy już przede mną wyruszyli za nimi.
— To się zgadza. Jest was zatem czterech przeciwko dwunastu. Czy przydałyby wam się i moje ręce?
— Owszem. Obyście tylko zechcieli je ofiarować’
— Dobrze! Come on!
Zabrawszy swoje rzeczy, przewiesił strzelbę przez jedno ramię, a topór zarzucił na drugie i ruszył przodem, jak gdyby się to samo przez się rozumiało, że mam za nim podążyć.
— Dokąd idziemy, sir? — spytałem, widząc, że poszedł w kierunku, przecinającym pod kątem moją drogę.
— Za tymi ludźmi. Gdzieżby zresztą? Nieco dalej zwrócili się rozbójnicy na północ od rzeki, a my skrócimy sobie drogę, czyniąc to samo.
rr*
Mówił tak stanowczo, że nawet nie próbowałem mu się sprzeciwiać, lecz puściłem go przodem, a sam trzymałem konia tuż za nim. Lincoln miał krok długi i wydatny, jak rzadko. Gdybym nie był na koniu, byłbym musiał dobrze się natężać, by mu dotrzymać kroku. Wreszcie zatrzymał się mój przewodnik i wskazał na ziemię.
— Tu jest znowu trop. Dwa, sześć, dziewięć, dwa-
\
naście, piętnaście koni! Przechodząc przez ten trop przedtem, widziałem tylko dwanaście. To dowód, że i wasi tędy przejechali i to zaledwie przed kwadransem, bo zgięte źdźbła trawy nie podniosły się jeszcze. Podpędźcie trochę konia, żebyśmy ich czemprędzej doścignęli!
Pośpieszył naprzód tak potężnymi krokami, że musiałem konia puścić kłusem, ażeby nie zostać w tyle.
Las już się dawno był skończył i przeszedł w nizkie zarośla. Teraz wydostaliśmy się na wolną polanę, wchodzącą z preryi w las, jak zatoka. W oddali zauważyliśmy znowu pas grubych drzew, a między nimi a nami podążali trcej jeźdźcy sposobem indyańskim jeden za drugim. Słońce zniknęło i zmrok już zaczął zapadać, lecz mimo to rozpoznaliśmy ich dokładnie. Lincoln podniósł rękę.
— Oto oni. Go on!
Rzucił się naprzód w długich podskokach, przenosząc punkt ciężkości w miarę zmęczenia z jednej nogi na drugą. To jest jedyny sposób na to, żeby wytrzymać długi bieg. Wkrótce zmniejszyła się odległość między nami a nimi, a gdy nas zauważyli i stanęli, już byliśmy przy nich.
— Nareszcie, Timie! — zawołał ku nam ojciec. — Kto jest ten człowiek?
Mister Abraham Lincoln, którego spotkałem nad rzeką. Chce nam dopomóc. Teraz nie opowiadajcie mi nic. Wiem już o.wszystkiem. Jedźmy, żeby jak najprędzej dopędzić zbójów!
— Są już niedaleko i z pewnością rozbiją obóz w lesie. Naprzód, zanim się ściemni, bo potem stracimy ich ślady!
Ruszyliśmy dalej w milczeniu, rozluźniliśmy noże i wzięliśmy strzelby do rąk. Koło pierwszych drzew pod lasem Lincoln się schylił, ażeby trop dobrze zbadać, a po chwili rzekł:
— Zobaczmy tu jeszcze raz, jak sprawa stoi, bo w ciemnym lesie nie da się to rozpoznać. Te odciski kopyt s<i najgłębsze; widocznie dźwigał ten koń większy ciężar, niż inne, a zatem zapewne niesie jeźdźca 1 dziewczynę. Widzicie, że kuleje? Lewa tylna noga stąpa tylko przodem kopyta. Będzie musiał wypocząć, dlatego Wszyscy jeźdźcy się zatrzymają.
— Weil, sir, przyznaję wam słuszność — zauważył ojciec. — Prędzej, naprzód!
— Czekajcie, mister! To byłby straszny błąd. Wyobrażam sobie, że są od nas nie dalej, jak o kwadrans drogi i rozłożyli się już może obozem. Czy chcecie się zdradzić przez konie i zniweczyć cały plan?
— To prawda. Musimy konie zostawić! Ale gdzie?
— Po drugiej stronie widzicie krzak dzikiej czereśni. Tam spętane nie uciekną pewnie.!
Tak się stało. Dalej ruszyliśmy już pieszo. Lincoln szedł przodem, a my z konieczności musieliśmy uznać go za przewodnika. Domysł jego okazał się słusznym, gdyż już niezbyt głęboko w lesie poczuliśmy woń spalenizny, a potem ujrzeliśmy jasny dym, szukający sobie drogi pomiędzy koronami drzew.
Teraz należało unikać wszelkiego szmeru. Szukając osłony za każdem drzewem i przeskakując błyskawicznie odstępy, skradaliśmy się coraz bliżej, aż wreszcie zobaczyliśmy ognisko, a dokoła jedenastu ludzi.: Między nimi siedziała Mary, blada jak trup i z głową, zwieszoną ku ziemi. /
Nie mogłem znieść tego widoku i, nie pytając drugich o zdanie, podniosłem strzelbę.
— Stać! — upomniał Lincoln. — Jednego z nich brakuje...
W tej chwili huknął mój strzał. Człowiek, do którego wymierzyłem, dostał kulą w sam środek czoła. Równocześnie zerwali się tamci na nogi i pochwycili za broń.
— Ognia i na nich! — rozkazał Lincoln.
Do mnie nie odnosił się już ten okrzyk, gdyż odrzuciwszy strzelbę, przyskoczyłem do Mary i ukląkłem
przy niej, by jej poprzecinać rzemienie, ściskające jej ręce. /

— Timie, czy to być może? — zawołała i uszczęśliwiona objęła mnie wolnemi rękoma tak silnie, że się prawie poruszyć nie mogłem.
— Puść, Mary, teraz inny obowiązek mnie wzywa! — poprosiłem narzeczoną i dobywszy noża, zerwałem się do walki.
Tuż przede inną uderzył Lincoln zbója w głowę toporem tak, ie runął bez jęku. Był to ostatni z jedenastu. 7. <>!>u stron wystrzelono tylko raz i chwycono zaraz za broń białą.
Umie, na miłość Boga! — zawołała w tej chwili Mury i wskazawszy na drzewo, rzuciła mi się mi plewi,
Spojrzawszy w ową stronę, zobaczyłem wylot lufy, wymierzonej wprost do nas. Strzelec stał ukryty za drzewem.
To za three car de monte! — oz wał się jakiś
aioi.
Zanim zdołałem się poruszyć, błysnęło, coś szarpih In mitza ramię, a Mary krzyknęła i obsunęła się mh ilemlę. Kula przebiła mi ramię i poszła jej w serce.
W niego! — zgrzytnął ktoś obok mnie.
Myl to ojciec. Podniósłszy rusznicę kolbą do góry, mu iku owemu drzewu, a ja za nim. W tem błysnęło / drugiej lufy, jakaś postać, której poznać nie muliłem, pobiegła w las, a ojciec padł pod moje nogi l»Mi»Mizeloną piersią. Oszalały z wściekłości puściłem <iii w ponoń za uciekającym. Nie widziałem go, ale #HŃlem kierunek, w którym znikł. Po kilku skokach lnainlem sic; na miejsce, gdzie stały konie rozbójnikom I cc z zwierząt już nie było, tylko końce poprze. itumyi h lass wisiały na kołkach, wbitych w ziemię, /fofiimlnłum, że nie dopędzę już tego człowieka, bo.ni mini konia, a ja nie.
Wróciwszy na pobojowisko, zastałem oba trupy liliijniic obok siebie, a Lincolna zajętego ich badaniem.
Już nie żyją — rzekł — niema już w nich ani tiiiilii £ydul
M*y Olu Surehand U. 2
Nie mogłem ani słowa z siebie wydobyć, a tak samo Fred Hammer. Są cierpienia, które zwęglają serce, a na zewnątrz nie wydobędzie się ani jeden dźwięk. Lincoln podniósł się z ziemi, a widząc, że już wróciłem, rzekł gniewnie:
— Byłoby do tego nie przyszło, gdybyście byli ze strzałem zaczekali na odpowiednią chwilę. Odrobinę prochu i małą kulę zapłaciliście życiem narzeczonej i ojca. Radzę wam, abyście drugim razem byli ostrożniejsi!
— Czy potraficie to udowodnić, sir, że powinienbym był wstrzymać się ze strzałem? — spytałem.
— Udowodnić? Pshaw! Po śmierci nie trzeba dowodu! Należało ich otoczyć i wypalić na jeden znak ze wszystkich strzelb. Każdy z nas miał dwururkę, bylibyśmy więc odrazu sprzątnęli dziesięciu ludzi, zanimby byli zdołali pomyśleć o oporze. A waszego „three carde monte“ bylibyśmy pewnies^SChwytali podczas obchodzenia obozu, byłby więc wogóle nie znalazł sposobności do strzału!
To była stosowna nauczka, dana w stosownej chwili, moi gentlemani. Ani tej nauczki, ani tej chwili nigdy nie zapomnę. Możecie mi wierzyć!
Opowiadający westchnął głęboko, przerwał opowiadanie i przesunął dłonią po twarzy, jak gdyby chciał zetrzeć smutne wspomnienie. Potem dopił resztę ze szklanki i zaczął na nowo:
— Gdy zwierzę skrada się przez sawannę albo przez krzaki, to najmniejsze i najlżejsze kopyto zostawia ślady, którymi podążyć może myśliwiec. Wszyscy to wiecie, gentlemani. A kiedy dni, miesiące i lata jak burza przelecą nad człowiekiem, albo powoli, skrycie i podstępnie przejdą przez jego życie duchowe, pozostawiają ślady na twarzy i ślady w sercu. Wystarczy pójść tymi śladami, aby natknąć się na zdarzenia, które zrobiły człowieka tem, czem jest.
Chciałem być i pozostać pilnym farmerem, ale
łódź mojego żywota popłynęła w innym kierunku. **  Mary nie żyła, ojciec nie żył, a matka tak sobie to wzięła do serca, że niebawem zaczęła chorzeć, aż wreszcie zapadła w sen wieczny. Nie mogłem wytrzymać tam, gdzie dawniej byłem tak szczęśliwy, sprzedałem farmę Fredowi Hammerowi, zarzuciłem strzelbę na ramię i udałem się na Zachód tydzień przed weselem Betty Hammerównej, która wyszła za mulata, bardzo ładnego i zacniejszego, niż są zwykle kolorowi.:
W dark and bloody grounds wrzało wówczas żwawe, ruchliwe życie, lepsze, o wiele lepsze, niż: teraz. Czerwonoskórzy zachodzili o wiele dalej w głąb kraju, aniżeli dzisiaj, musiało się mieć oczy otwarte, jeśli się liiichciało położyć spać wieczorem, a rano obudzić licz skalpu w wiecznych ostępach. Nie było jednak tak źle, bo czterech, a choćby i pięciu Indyan można jeszcze utrzymać w przyzwoitej odległości od siebie; ale obok czerwonych uwijało się wtedy mnóstwo białej hołoty różnego rodzaju, którą na Wschodzie nazywają „runners„ i „loafers“ albo „trampsCi złośliwi i szczwani ludzie dają w nowszych czasach porządnym i spokojnym obywatelom wiele do czynienia. Obawiano ich się bardziej, aniżeli Indyan, wziętych wszystkich razem od Mississipi aż do Oceanu Wielkiego.
O jednym szczególnie bardzo wiele mówiono, jako
0 tak zuchwałym szatanie, że sława jego dostała się aż nu kontynent europejski. Zgadniecie chyba, że mam na myśli Kanada-Billa. Ale czy także wiecie o tem, że on z pochodzenia nie jest niczem więcej, jak tylko angielskim cyganem? Przybył najpierw do Kanady i han-’ dlował końmi, dopóki się nie przekonał, że kartami można więcej zarobić. Oddał się three carde monte
J
\
\
1 niepokoił tem najpierw kolonie brytańskie, dopóki nie doszedł w tem do takiego mistrzowstwa, że mógł się puścić przez granicę do Jankesów z otwartemi głowami. Najpierw zatem grasował na Północy i Wschodzie, wypróżniał najsprytniejszym gentlemanom sakiewki do ostatniego penny, poczem udał się na Zachód, gdzie oprócz gry w karty uprawiał jeszcze inne
rzemiosła. Byłby na tej drodze prędko doszedł do stryczka, gdyby nie był na tyle przebiegłym, że zawsze umiał obalić dowód winy. Ze mną postąpił tak samo. Wiedziałem, kto był mordercą Mary i ojca, mogłem na to przysiąc tysiąc razy, ale czy widziałem, że on strzelał? Nie; dlatego nie można było złożyć nad nim prawdziwego jury. Ale nie darowano mu nic; możecie mi wierzyć, bo dobra strzelba to najlepsze jury. Czekałem tylko, żeby się nasze drogi spotkały.
Oddawna nie byłem żółtodzióbem w swoim zawodzie, miałem dobrą pięść, jasne, otwarte oko, zdrowe ciało i kilka lat za sobą, pełnych trudów i doświadczenia. Byłem raz nad górnym biegiem Kanzasu i polowałem na bobry. Po dobrym połowie sprzedałem skórki kilku ludziom z kompanii futrzanej, których spotkałem, i czekałem na sposobność dostania się nad Missisipi, gdyż chciałem zobaczyć Teksas, o którym tyle podówczas mówiono, że miałem tego pełne uszy.
Oczywiście napotkałem przytem na niemałe trudności, gdyż okolite, przez które musiałem przejeżdżać, dyabelnie były niepewne. Kreekowie, S^minole, Choktawi i Komancze wodzili się ciągle za łby, zwalczali się wzajem krwawo i uważali każdego białego za wspólnego wroga. Należało więc ciągle trzymać oczy i uszy otwarte. Droga moja wiodła przez sam środek terenu walk, a ponieważ byłem sam jeden, przeto musiałem się zdać na własńą ostrożnosć i wytrwałość. Nawet konia nie miałem, bo mi go kupcy przeszachrowali, trzeba było jechać na starych mokassynach. Szedłem tedy mniej więcej ku Smoky-Hill i obliczałem sobie, że już znajduję się niedaleko od Arkanzasu. Coraz to więcej wód, płynących do tej rzeki, zagradzało mi drogę, coraz więcej ukazywało się zwierząt takich, które żyją tylko nad brzegami wielkich rzek.
Idąc przez las, natknąłem się niespodzianie na ślady stóp człowieka białego, jak na to wskazywała ta okoJtafeność, że części stopy przy palcach rozchodziły się, a nie zwracały ku środkowi, jakby to było u Indyanina. Poszedłem za tym śladem z największą ostrożnością i po chwili stanąłem zdziwiony, bo usłyszałem donośny ludzki głos, a ze słów wywnioskowałem, że głos ten miał wielu słuchaczy.
— Tak oświadczył przedtem prokurator, gentlemani i ladies, którzy zgromadziliście się przed trybunałem, ażeby zobaczyć i usłyszeć, jak się zachowuje człowiek, oskarżony o morderstwo. Wreszcie przyszła kolej na mnie, obrońcę tego człowieka, a ja dowiodę, że jest zupełnie niewinny. Muszę wam bowiem powiedzieć, że nazywam się Abraham Lincoln, a czcigodny sir, do którego to nazwisko należy, tylko wówczas przyjmuje mandat obrońcy, jeśli nabrał przekonania, że nie podejmuje się obrony łotra...
— Lincoln, Abraham Lincoln — pomyślałem sobie. Wobec tego nie mam powodu się wahać, lecz idę wprost do tych gents i ladies, do których on przemawia!.
Poszedłem dalej naprzód. Istotnie, Naprzeciw mnie błyszczała jasna powierzchnia rzeki pomiędzy drzewami, a na wodzie zauważyłem pierwszą warstwę pni rozpoczętej tratwy. Na tratwie stał Abraham Lincoln, jednak nie z gentlemanami i ladies, lecz sam, sam jeden, trzymał otwartą książkę w lewej ręce, a prawą dla dodania nacisku swej mowie wymachiwał w powietrzu, jak gdyby łowił komary i jętki, igrające nad wodą.
Zauważył mnie, gdy stanąłem nad brzegiem, ale nie przerwał sobie.
— Good day, master Lincoln! Czy wolno do was na chwilę pójść?
— Kto to? By good, to master Kroner, który przedwczesnym wystrzałem pozbawił się własnej narzeczonej! Zostańcie jeszcze dwie minuty na brzegu, bo chcę dokończyć mowy. Zależy mi bardzo na tem, żeby ją wygłosić, gdyż mam ocalić niewinnego, któremu zarzucają, że popełnił morderstwo!
— To mówcie! Ja tymczasem tutaj usiądę. Zapewniam was, panowie, że mowa była znakomita. Gdyby się była odnosiła do wypadku rzeczywistego, byłby oskarżony z pewnością został uwolniony od winy i kary. Lincoln w roli obrońcy nie wydał mi się wcale śmiesznym, gdyż zauważyłem, że w tej puszczy przygotowywał się do zawodu lawyera. Gdy skończył, poskoczyłem do niego, a on podał mi rękę.
— Welcome, master Kroner! Skąd wzięliście się nad starym Kanzasem?
— Byłem przez pewien czas w Colorado, gdzie nałowiłem nieco bobrów, a teraz dążę do Mississipi, aby pójść trochę do Teksas.
— Dlaczego właściwie udajecie się na Zachód, a nie zostaliście w farmie, gdzie mnie pomimo tych dwojga zmarłych było przez kilka dni tak dobrze?
Przedstawiłem mu w krótkości powody mego kroku, a on uścisnął moją rękę i rzekł:
— To słuszne! Boleść serca, to zły towarzysz. Nie należy mu się poddawać i łączyć z nim na jednem miejscu, trzeba go zabrać z sobą w daleki świat, tam porzucić i wrócić wolnym człowiekiem. Ja ciągle jeszcze jestem tem, czem byłem wówczas: ścinam drzewo tam, gdzie mnie ono nic nie kosztuje, a ^zawożę tam, gdzie mi za nie dają dobre dolary. Ale to indzie moja ostatnia tratwa. Potem idę na Wschód, żeby się przekonać, czy potrafię coś lepszego robić. Gdybym tu był już skończył robotę, bylibyście mogli pojechać ze mną. Niestety muszę tu jeszcze ze czternaście dni zabawić.
— To nic, sir! Jeśli wam to na rękę, zostanę z wami. Westman nie aba o to, czy tydzień czasu więcej lub mniej na jednem miejscu posiedzi. Jeśli przyjmiecie moją pomoc, to skończymy pracę w połowie tego czasu. To pewnie nie narazi was na żadną stratę.
— Dla mnie będzie to bardzo korzystne, jeśli zostaniecie i pomożecie mi trochę, bo to przyda się jeszcze z innego względu. Oto od pewnego czasu krążą tu Indyanie jak komary, a w takich wypadkach dwaj ludzie znacząwięcej niż jeden człowiek. To chyba jasne. A może wy Wciąż jeszcze chwytacie strzelbę o pięć minut za prędko?
— Bądźcie spokojni, sir! Tim Kroner poprawił się i nie zrobi wam wstydu.
— Weil, spodziewam się tego! Ale niema drugiej siekiery, gdybyście chcieli zabrać się do roboty. Trzebaby pójść po nią do Smoky-Hill, a przy tej sposobności możnaby przynieść trochę amunicyi, która mi się już wyczerpuje.
— Daleko to stąd?
— Dobre dwa dni drogi. Rzecz dałaby się jednak załatwić prędzej. Możnaby przyczepić do tratwy jeszcze jedno pole, aby była odporniejsza i żeby lepiej było nią kierować, a potem popłynąć z prądem, co wymaga tylko jednego dnia czasu. Pnie zostawi się tam na kotwicy, a potem przyczepi się je z tyłu.
— To ja pojadę po te potrzebne nam rzeczy.
— Wy? A potraficie kierować tratwą?
— Jeśli ją będę miał, to potrafię, w przeciwnym razie nie. Tratwa będzie dośq mała, przeto jeden człowiek da sobie radę.
— Ale powrót będzie niebezpieczny, jeśli Indyanie nie pójdą gdzieś indziej. Dziwi mnie to, że dotychczas nie odwiedzili mnie jeszcze.
— Ja sądzę, że dobrze wykonam swoje zadanie.
— W takim razie zgoda. Wypocznijcie z podróży, a ja zabiorę się zaraz do roboty, bo tratwa musi być jutro gotowa.
— Nie jestem zmęczony i mogę wam pomóc.
— Bounce! Widzę, żeście się stali pożytecznym człowiekiem. Come one zatem, do dzieła!
Nazajutrz rano płynąłem już z wodą. Rzeka była zawsze wolna i miała spad tak dobry, że już wieczorem ujrzałem przed sobą fort. Skręciłem ku brzegowi, przymocowałem pnie do brzegu i poszedłem ku ogrodzeniu, otaczającemu domy drewniane, zwane tutaj fortecą.
U wejścia stał żołnierz na Straży. Pozwolił mi przejść, gdy mu wyjawiłem cel mego przybycia. W pierwszym domu zażądałem bliższych wiadomości.
— Musicie o to zapytać kolonela Butlera, który tutaj dowodzi — odpowiedziano mi. — On jest tam w domu oficerskim.
— Kto mnie oznajmi?
— Oznajmi? Człowieku, nie znajdujecie się przecież przed białym domem w Waszyngtonie, lecz w ostatnim posterunku przed indyańską granicą! Tutaj nikt na takie drobnostki nie zważa. Kto przejdzie przez palisadępmoże wetknąć nos tam, gdzie były już inne nosy.
Skierowałem się ku wskazanemu mi budynkowi i wstąpiłem przez drzwi do izby, w której nie zastałem nikogo. Tylko z sąsiedniego pokoju dochodziło kilka głosów, oraz dźwięk złotówek i srebrników.’
Drzwi były tylko przymknięte. Zanim wszedłem, chciałem zobaczyć, z kim mam do czynienia i rzuciłem okiem przez szpai«ę. Na środku iżby stał z gruba ciosany stół, przy którym siedziało może dziesięciu oficerów rozmaitych stopni i grało w karty przy świetle świecy z łoju jeleniego. Wprost naprzeciwkrakkolonela siedział... nikt inny, tylko Kanada-Bill przed ogromną kupą pieniędzy, piasku złotego i grudek i przerzucał na swój sposób trzy karty.
Grali w three carde monte.
Nikt z nich nie mógł mnie widzieć. Wahałem się, czy wejść i namyślałem się właśnie nad sposobem powitania Billa, kiedy zauważyłem, jak on wykonał ten sam ruch błyskawiczny, którym wówczas wrzucił sobie czwartą kartę do rękawa. W jednej chwili ja stanąłem za nim i pochwyciłem go za rękę.
— Za pozwoleniem, gentlemani, ten człowiek gra fałszywie! — powiedziałem.
Bill chciał powstać, lecz mu się to nie udało, gdyż lewą ręką trzymałem go za ramię, a prawą ścisnąłem za szyję tak mocno, że mu zatamowało oddech i odebrało zdolność d^wszelkiego ruchu.
— Gra fałszywie? — wybuchnął pułkownik. —
Udowodnijcie to! Kto wy jesteście i czego tu chcecie? Jak weszliście tutaj?
— Jestem traperem, sir, i przybyłem do waszego storę po pewne rzeczy. Znam tego człowieka bardzo dobrze, nazywa się Wiliam Jones, albo (jeśli zrozumialsze będzie dla was inne jego nazwisko) Kanada-Bill.
— Kanada-Bill? Prawda to? On nazwał się tu Fred Fletcher. No, puśćcie go już!
— Nie zrobię tego, dopóki się nie przekonacie, że mówię prawdę. On gra nie trzema, lecz czterema kartami.
— Gdzie jest czwarta?
— Wyjmijcie mu ją z jego rękawa!
Jeden z poruczników sięgnął do rękawa i wyciągnął kartę.
— Zounds, macie słuszność, człowieku. Winniśmy wam wdzięczność, bo ten łotr wyssał nas prawie do ostatniego penny. Puśćcie go! Teraz będzie miał z nami do czynienia.
— A trochę także ze mną, gentlemani. On zastrzelił mi dwie osoby, które kochałem nadewszystko, a teraz musi się na to zgodzić, że się z nim policzę.
— Tak sprawy stoją? Jeśli zdołacie udowodnić swoje twierdzenie, to już po nim!
Odjąłem odeń rękę. Był już prawie zaduszony i zaczął teraz wciągać powietrze w pośpiesznym krótkim oddechu,, zanim wróciła mu świadomość położenia. Potem zerwał się na równe nogi.
— Czego chcecie...?
Utknął w połowie pytania, gdyż teraz dopiero zobaczył mnie i poznał natychmiast.
— Czego ten człowiek chce od was, to jeszcze usłyszycie ’ rzekł pułkownik. — Czyjesteście Wiliam Jones, Kanada Bill?
— Dam.nl Dajcie nji pokój ze swoim KanadaBillem! Nie znam go i nazywam się Fred Fletcheą jak wam to już dawno powiedziałem.
— Dobrze! Nazwisko nam obojętne, bo nie sądzi się nazwiska, lecz czyn. Graliście z nami fałszywie |i — Ani mi przez myśl nie przeszło, sir! Czy uważacie może siebie i tych gentlemanów za ludzi, wobec których można się odważyć na takie sztuczki?
Przywykliśmy do gry rzetelnej. Nie podejrzewaliśmy was, że jesteście opryszek, dlatego nie patrzyliśmy wam na palce. Gdybyśmy byli wiedzieli, kogo mamy przed sobą, byłby się wam ten figiel nie udał.
— Tu o żadnym figlu niema mowy. Grałem uczciwie.
— A karta, znaleziona w waszym rękawie?
— To mnie nic nie obchodzi! Ja tam jej nie wsadziłem. Czy widzieliście to może, kolonelu?
— Sama więc tam wpadła?
— Albo ją tam włożono. Kto mnie trzymał za rękę, ten będzie chyba wiedział, jak ona się tam dostała!
Te słowa oburzyły mię do żywego. Nie mogłem się już dłużej powstrzymać i uderzyłem go pięścią w głowę tak, że upadł na krzesło.
— Macie dobre uderzenie, master — rzekł śmiejąc się pułkownik — ale dajcie temu raczej pokój, bo to nie należy do rzeczy. My go potem sami weźmiemy w obroty i nie pożałujemy rąk.
— Mam prawo żądać, żebyście mnie bronili przed takiemi napaściami, sir — zawołał Jones, usiłując się podnieść. — Oskarżam tego człowieka o to, że umyślnie rzucił mi kartę do rękawa!
— Tak, tę samą kartę, którą pokazywaliście nam przed kilku sekundami. Nie narażajcie się przynajmniej na śmiech! Towarzysze, czy uznajecie tego mr. Jonesa, czy Fletchera, winnym?
— Grał fałszywie; o tem niema co wątpić! — zabrzmiało dokoła.
— W takim razie wydajmy nań wyrok i to zaraz na miejscu!
Odeszli na bok, by się porozumieć. Kanada-Bill zdradził się sam. Spojrzał na leżącą jeszcze przed nim kupę pieniędzy, a potem do otwartego okna. Szybkim chwytem zabrał tyle monet, ile w tym pośpiechu zdołał i poskoczył ku oknu. Lecz równocześnie ja podniosłem rusznicę do twarzy i zawołałem:
— Stop, master Jones! Jeszcze krok, a będzie po was!
Oglądnął się, poznał, że to prawda i zatrzymał się natychmiast.’
— Liczę do trzech; jeśli do tego czasu pieniądze nie będą na swojem miejscu, to strzelam. Raz...
Wrócił powoli do stołu.
— Dwa...!
Położył pieniądze obok reszty.
— Tak, teraz usiądźcie i czekajcie spokojnie, zanim się los wasz rozstrzygnie!
Teraz dopiero opuściłem lufę. Oficerowie skończyli naradę, a podczas narady widzieli oczywiście, co było zaszło. Teraz przystąpili znów do nas, a pułkownik, podawszy mi powtórnie rękę, rzekł z uśmiechem:
— Dzielny z was zuch, master... Jakże się właściwie nazywacie?
— Tim Kroner, sir!
— A zatem, mr. Kroner, jesteście zuch. Szkoda, że nie służycie w moim pułku, lub coś podobnego! — Zwracając się zaś do Jonesa, dodał: — Za swój figiel dostaniecie pięćdziesiąt dobrych batów na gołą skórę. Sądzę, że wam to wyjdzie na korzyść!
— Pięćdziesiąt batów? Jestem niewinny; przeto nie uznaję tego wyroku!
— Weil, mylord, to dostaniecie je niewinnie, a gdy już przylgną do waszej skóry, będziecie je musieli przyjąć. Gdybyście potem chcieli apelować przeciw temu u prezydenta, to wystawię wam asygnatę na nowych pięćdziesiąt, albo na sto. Poruczniku Welhurst,. weźcie tego człowieka na dwór i postarajcie się, żeby otrzymał wszystko, co mu się należy!
— Możecie się na mnie zdać w zupełności, kolonelu! — rzekł młody oficer, przystępując do Jonesa. — Go on, człowieku. Baty was czekają na dworze! F ’ ’
— 28 —
— Ja się nie ruszę z miejsca. Domagam się praw moich! — zawołał Jones.
Na to wykręcił się pułkownik na pięcie i rzekł:
— On niezadowolony, poruczniku. Wyliczcie mu o dziesięć więcej, czyli razem sześćdziesiąt! Rozporządzam tak, bo odpowiedzialność biorę na siebie. A jeżeli i teraz nie pójdzie, to dostanie za każdą dalszą minutę o dziesięć więcej!
— No? — zapytał porucznik z groźnem spojrzeniem.
— Pójść muszę; ale wy może nigdy nie zapomniecie, three carde monte, bo ja zwrócę się do tego sędziego, o którym teraz nikt z was nie myśli!
Wyszedł pierwszy, a porucznik za nim z odwiedzionym rewolwerem. Pułkownik zwrócił się teraz do mnie:
— Jak się przedstawia sprawa tego morderstwa, sir? Jeśli wasze dowody są silne, to na miejscu złożymy jury i weźmiemy go na stryczek. Wiecie, na jakiem znajdujemy się terytoryum, a wiecie także i to, że mam prawo załatwiania wszelkich spraw na krótkiej drodze.
Opowiedziałem dokładnie całe zdarzenie.
— W takim razie sprawa wasza źle stoi — rzekł oficer. — Tu jest konieczne: albo jego przyznanie się do winy, albo przynajmniej jeden świadek, któremuby można zaufać. Ręczę wam, że podczas przesłuchania nazwie się Fred Fletcher i będzie udawał, że was nie zna. Nadto nie widzieliście wcale, że Kanada-Bill był tym, który wystrzelił. Co więcej, nie możecie nawet twierdzić, że był między rozbójnikami. Uczynię, co będę mógł; to wam przyrzekam, ale wiem dobrze, że będziemy go musieli wypuścić. Reszta to już wasza rzecz. Gdy obaj stracicie fort z oczu, wtedy będziecie mogli pomówić Z nim na swój sposób.
Po chwili wprowadzono napowrót Kanada-Billa. Wyglądał okropnie. Nabiegłemi krwią oczyma patrzył sztywnie dokoła, jak gdyby usiłował wryć sobie w pamięci rysy każdego z osobna. Pułkownik rozpoczął
k
przesłuchiwanie, które doprowadziło tylko do przewidzianego przezeń wyniku.
— Oddajcie temu człowiekowi wszystko, co miał przy sobie, i odstawcie go pod pewną osłoną w dół rzeki o pięć mil od fortu! Czy się nazywa Fred Fletcher, czy Wiliam Jones, to w żaden sposób nie może dłużej zabawić w obrębie naszych granic!
Tak brzmiało ostateczne postanowienie pułkownika.
— Jesteście naszym gościem — zwrócił się terazi do mnie — dopóki wam się spodoba, mr. Kroner, a z magazynu naszego dostaniecie bezpłatnie wszystkiego, czego wam potrzeba. A może chcecie zaraz puścić się w pościg za tym człowiekiem?
— Byłbym to zrobił, gdybyście go byli wysłali w innym kierunku. O dwa dni drogi wyżej czeka na mnie nad rzeką towarzysz, do którego muszę wrócić. Wobec tego, że sprawy moje nie ułożyły się inaczej, wyruszę dopiero wtedy, gdy będę miał dobrą siekierę i trochę amunicyi. Droga Kanada-Billa zejdzie się jeszcze kiedyś z moją!
— Weil, sir, niech teraz ucieka! Takie plugastwo, zawsze przyjdzie na strzał. Siekierę i amunicyę dostaniecie, a za ocalenie nam pieniędzy pożyczę wam kanoe z sześciu wioślarzami, którzy do jutra rana przewiozą was poza połowę drogi. Dla was to będzie wygoda, a dla nich ćwiczenie, które im przyniesie korzyść: w lenlwem życiu tutejszem. Ale miejcie się na baczności przed Indyanami! Moje daleko wysunięte posterunki donoszą ml, że nasi bracia czerwoni wykopali topór wojenny.
Pułkownik miał już o tem wiadomości, przeto nie:: potrzebowałem go ostrzegać. W kwadrans potem, zaopatrzony we wszystko, czego mi było potrzeba, siedziałem w pirogue, a sześciu ludzi wiosłowało w możliwie: szybkiem tempie przeciw prądowi starego Kanzasu. Kanada-Billa straciłem równie prędko, jak go znalazłem. Teraz jednak chodziło mi o zacnego Lincolna. Spodziewałem się zresztą zobaczyć jeszcze kiedyś mordercę, moich najdroższych istot.
Spragniony spoczynku spałem w łodzi aż do późnego ranka, a zbudziwszy się, przekonałem się, że przebyłem już więcej niż połowę drogi. Pomimo iż tego się domagałem, nie wysadzili mnie wioślarze na brzeg wprzód, zanim się nie upewnili, że dziś jeszcze dotrę do mego obozowiska. Potem oni wrócili, ja zaś ciężko objuczony puściłem się w dalszą drogę.
Późnym wieczorem dostałem się do Lincolna, dla którego mój szybki powrót był niespodzianką. Z wielkiem też zaciekawieniem wysłuchał sprawozdania o moim pobycie i zdarzeniu w forcie.
— Dobrzeście postąpili, Timie Kroner, puszczając wolno tego Jonesa. — rzekł. — Spotkacie się z nim jeszcze przy lepszej sposobności. Dla mnie byłoby to rzeczą dziwną, co prawda, gdyby przyjął baty, nie spróbowawszy przynajmniej zemsty. Robi mi się tu duszno. Zabierzmy się porządnie do pracy, ażeby odejść stąd jak najrychlej!
Zaczęliśmy pracować jak niedźwiedzie, waląc pień za pniem. Po upływie tygodnia mieliśmy tylko zakończyć tratwę.
Ja poszedłem był dość daleko w głąb lasu, ażeby naciąć dobrych prętów do wiązania, a uzbierawszy dostateczną wiązkę, rozciągnąłem się na ziemi, aby trochę wypocząć. Dokoła panowała taka cisza, że słyszałem, jak liście z drzew spadały.
Wtem doleciał mnie z pewnego oddalenia cichy, całkiem cichy szelest. Po chwili nadsłuchiwania przekonałem się, że nie pochodził z gałęzi, lecz z ziemi. Czy to wąż, czy jaki inny płaz? A może człowiek? Z temi pytaniami w myśli poczołgałem się bez szmeru na palcach rąk i nóg>\$*odpowiednim kierunku. Jak myślicie, gentlemani, co zobaczyłem? Indyanina w pełnym wojennym rynsztunku. Był to Choktaw, młody jeszcze, bo wiecie, że niektóre szczepy używają do zwiadów młodych ludzi, by wypróbować ich odwagę i chytrość. Widocznie polecono mu przeszukać brzeg rzeki. Nie znalazł był jeszcze dotąd naszych śladów i dość zręcznie przeciskał się przez zarośla. Nieraz już w życiu drasnąłem czerwoną skórę i wiedziałem, że nie powinienem pozwolić mu umknąć, jeśli miałem nie wystawić na szwank naszego życia. Nie można było wahać się długo w tem położeniu. Dobyłem noża, on odwrócił się ku mnie, odkrył przez to swoją pierś, a równocześnie utkwił mój nóż w jego sercu.
Żałowałem biednego chłopca, bo zginął bez walki na pierwszej ścieżce wojennej. Ale prerya, to pani sroga i nieubłagana, nie znająca innych względów prócz własnych. Trafiłem go tak dobrze, iż nie mógł wydać głosu z siebie. Zostawiłem go na tem samem miejscu i zabrawszy wiązkę, pośpieszyłem do Lincolna.
— Czy macie trochę czasu, sir? — spytałem.
— Na co?
— Żeby zanieść Indyanina do wody. Spotkałem go niedaleko stąd na zwiadach i pchnąłem nożem.
W milczeniu pochwycił Lincoln strzelbę i pobiegł za mną, a przyszedłszy do trupa, schylił się nad nim.
, < ( Timie Kroner, macie wspaniałe pchnięcie. Gdybyście byli tego szpiega nie zabil|bylibyśmy zgubieni. Widzę teraz, żeście się już stali całkowitym mężczyzną. Macie moją rękę. Od dziś mówimy sobie „ty“!
— Zgoda! Za ten zaszczyt nie dbam nawet o Kanada-Billa. Ale co teraz?
— Co teraz? Wyjaw swoje zdanie, Timie. Chciałbym wiedzieć, czy trafisz w sedno.
— Dokończymy tratwy, o ile jest już gotowa. To będzie wymagało zaledwie pół godziny, a potem rozglądniemy się za Indyanami, ażeby wiedzieć, co się dokoła nas dzieje. Może chcą napaść na fort, a w takim razie musimy ostrzec pułkownika.
— Słusznie! Weźmy się więc do roboty! Broń Indyanina zakryliśmy mchem i liśćmi, a trupa przymocowaliśmy pod wodą tak, żeby nie mógł wypłynąć i nas nie zdradził. Potem zabraliśmy się do tratwy. Pnie końcowe, które leżały już przygotowane, dostały narazie tymczasowe wiązania, bo później mogliśmy je zmienić na mocniejsze. Następnie przybiliśmy gotowe już wiosła, umieściliśmy na tratwie zwierzynę, zastrzeloną na zapas, chróst i smolaki. Po tej robocie byliśmy gotowi do szybkiego odjazdu, gdyby tego wymagała jakaś nagła potrzeba.
Teraz udaliśmy się na to miejsce, gdzie spotkałem Choktawa, stamtąd ruszyliśmy dalej jego tropem. Trop był zupełnie wyraźny, co u starszego wojownika byłoby wykluczone. Posuwaliśmy się tedy szybko, naprzód ze wzrokiem, spuszczonym ku ziemi.
Szliśmy tak przez las z godzinę. Już się zaczęło było ściemniać, co nas nieco zaniepokoiło, bo obawialiśmy się, że nie zdołamy później rozpoznawać śladów, gdy wtem zauważyliśmy nagle, że nie znajdujemy się już w głębi puszczy, lecz na wązkim leśnym półwyspie, wysuwającym się daleko na trawiastą równinę, która była albo polaną, albo szeroką zatoką sawanny.
Na polanie leżeli jedni Indyanie na trawie, a inni ujeżdżali swoje żwawe mustangi. Naliczyliśmy ze trzystu wojowników. Ponieważ byli to tylko Choktawi, przeto łatwo nasuwał się domysł, że sprzymierzeni z nimi Komancze znajdują się w pobliżu. Stojąc Wśród wysokich paproci, mogliśmy objąć okiem cały obóz, w którym płonęło już kilka ognisk. Ognia nie podsycano, jakby to nieostrożni biali uczynili, którzy zazwyczaj piętrzą polano na polanie, uzyskają pt;zez to wprawdzie wiele ciepła, ale zarazem powodują wysoki płomień zdradziecki i gęsty dym. Ci wojownicy palą ogień na sposób indyański, polegający na tem, że tylko końce polan wkłada się w ogień i posuwa je do środka, regulując dym i płomień. w
Nadleciał sęp ponad lasem i jął zataczać kręgi nad polaną, wietrząc już zdobycz. Jeden z Indyan podniósł strzelbę, wypalił i trafił tak dobrze, że ptak w coraz to węższej linii ślimaczej spadł na ziemię. Kto był tym strzelcem, o tem się zaraz dowiedzieliśmy.
— Uff! — zabrzmiało tuż obok naszego stanowiska. — Syn Czarnej Pantery, to wielki wojownik. Kula jego ściąga z chmur jaskółkę!
Słowa te wymówiono w owej dziwacznej mfeszaninie angielszczyzny i języka indyańskiego, której czerwonoskórcy używają w rozmowie z białymi. Ktoś więc siedział obok nas w krzakach i to nie jedna, lecz dwie osoby, bo zaraz potem usłyszeliśmy odpowiedź drugiego, daną w tym samym żargonie:
— Ale nieostrożny. Wywiadowca jeszcze nie wrócił. Nie wiemy wcale, czy w pobliżu nie znajdują się nieprzyjaciele, których uwagę mógł wystrzał zwrócić na czerwonych mężów.
— Biały! — szepnął Lincoln. — Ten łotr jest tak samo ostrożny, jak syn Czarnej Pantery. Gada tak głośno, że możnaby go w San Francisco usłyszeć. By god. Gdyby nie to: „uff“, bylibyśmy ładnie wpadli obydwom w ręce!
— Czy się mój biały brat boi? — zapytał Indyanin z dumą. — Przyszedł do nas, by nam otworzyć dom wodza białych, a dobry Manitou zesłał nam pomyślne gusła, które zaostrzają nasze tomahawki i noże. Spalimy dom białych, ich samych oskalpujemy, a proch sobie zabierzemy!
— A każdy oficer dostanie wpierw sto batów. To przyrzekł mi brat czerwony!
— Czarna Pantera tak powiedział i słowa swego nie złamie. Twoi biali wrogowie dostaną baty, howgh! Ale czcęwony mąż walczy tylko bronią i nie bije rózgą nieprzyjaciela. Sam będziesz musiał ukarać ich batami!
— Tem lepiej. Wojownicy Komanczów nadejdą jeszcze tej nocy, będziemy więc dość silni. Gdy słońce raz jeszcze zniknie na zachodzie, fort już będzie zniszczony I
— Zounds, to Kanada-Bill! — rzekłem cicho.
Lincoln skinął głową i wziął mnie za rękę.
— Nazad i precz stąd! Moglibyśmy zakłuć obydwu, lecz na tem nicbyśmy nie zyskali, tylko stracili. Musimy natychmiast odpłynąć i ostrzec pułkownika.
May, i Mil Surehand II. 3
Znamy termin napadu, a to rzecz główna. Śmierć tych dwu drabów wywołałaby zmianę planu, a to nie byłobynam na rękę.
Cofnęliśmy się natychmiast cicho i ostrożnie, a wydostawszy się poza doniosłość słuchu, podążyliśmy szybkimi krokami na miejsce wylądowania. Indyanie wysłali tylko jednego człowieka na zwiady, a ponieważ ten poległ, przeto nie baliśmy się wrogiego spotkania.
Upłynęła zaledwie godzina, a my już płynęliśmy do fortu. Tratwa była większa od tej, którą ja tam jechałem, a kierowanie nią, zwłaszcza w nocy, zajęło wszystkie nasze siły i uwagę. Podróż odbyliśmy dość szczęśliwie i jeszcze przed południem znaleźliśmy się w Smoky-Hill.
Pluton piechoty ćwiczył się nad rzeką w strzelaniu, a pułkownik sam przyglądał się ćwiczeniom. Poznał mnie, zanim na ląd wysiadłem.
— Ach, master Kroner! Czy znów potrzebujecie siekiery i prochu?
— Dzisiaj nie, sir. Przybywamy w tem przypuszczeniu, że my wam będziemy potrzebni.
— Wy nam? A to na co?
Wyskoczyliśmy z Lincolnem na brzeg.
— Choktawi i Komancze chcą napaść na fort dziś w nocy.
— Do wszystkich dyabłów! Naprawdę? Wiedziałem, że uwijają się w pobliżu, sądziłem jednak, że dość będą mieli do czynienia z Kreekami i Seminolami, z którymi dopiero przed trzema dniami stoczyli ładną potyczkę, jak mi donieśli moi ludzie.
— Kanada-Bill poszczuł ich na was.
— Czy wiecie to napewno? W takim razie poszedł znów w górę rzeki, gdy go eskorta opuściła. Żałuję, że nie kazałem temu człowiekowi wpakować w łeb kuli! Jakież przynosicie wieści?
— Przypatrzcie się wpierw mojemu towarzyszowi! Nazywa się Abraham Lincoln i jest zuch, który potrafi jeszcze do czegoś doprowadzić! — Weil, master Lincoln, życzę wam tego! Ale teraz powiedzcie wreszcie, co nam grozi!
Opisaliśmy mu wczorajszą przygodę.
— Pięknie, dobrze! — rzekł z uśmiechem, gdyśmy skończyli. — Dziękuję wam, panowie, za tę wiadomość i skorzystam z niej odpowiednio. Czy macie ochotę przypatrzeć się temu spotkaniu, czy też wolicie popłynąć dalej?
— Zostaniemy tu, jeśli pozwolicie, sir. Nie należy wyrzekać się rzadkich przyjemności.
— To wejdźcie i rozgośćcie się swobodnie!
— Później! — rzekł Lincoln. — Przywiążemy nasz;) tratwę o pół godziny drogi dalej, ażeby nie wpadła w oko czerwonym. Oni z pewnością przeszukają najpierw otoczenie fortu, a nie powinni się dowiedzieć, że ktoś z góry nadpłynął. Łatwo mogliby nabrać podejrzenia, zwłaszcza że wywiadowca im zginął.
Postąpiliśmy tedy, jak nam ostrożność nakazywała, poczem wróciliśmy do fortu, gdzie przygotowywano się już na przyjęcie dzikich. Pościągano straże, wysunięte dalej od fortu, ażeby indyanom ułatwić podejście, cztery armaty nabito kartaczami, a każdy żołnierz otrzymał oprócz rusznicy lub karabinu z dwoma lufami, pistolet i ostry nóż. Oficerowie mieli wszyscy przynajmniej po dwa rewolwery. Chodziło o to, żeby zaraz przy pierwszym ataku powitać dzikich jak największą liczbą strzałów.
Wieczorem siedzieliśmy przy stole oficerskim. W rozmowie, która się rozwinęła, okazał Lincoln zdumiewające wprost wiadomości. Pomimo swej skromności pobijał w dyspucie jednego gentlemana po drugim, a gdy rozmowa zeszła na napad, zauważył:
— Główna rzecz w tem, żeby ich nietylko przyjąć, lecz także wpaść pomiędzy nich w pierwszem zamieszaniu. Sądzę, że gdybyśmy mogli się dowiedzieć, gdzie zostawią konie, byliby napewno zgubieni. Rozporządzacie oddziałem dragonów, colonelu. Każcie im po pierwszej salwie dosiąść koni i zabrać wierzchowce
Indyanom, albo... bounce, świta mi pewna myśli Czy macie rakiety, albo inne ognie sztuczne?
— O to nie trudno, sir. Co z tem poczniecie?
— Rozpędzimy konie. Timie, pójdziesz ze mną?
— Oczywiście! — odrzekłem.
— W takim razie nie potrzebuję nikogo więcej, colonelu. Postarajcie się o ognie i wypuśćcie nas potem!
— Jak możecie się na coś podobnego odważyć!
— Pshaw! Na inne rzeczy musi się człowiek nieraz odważyć. Potrzebujemy także kilku lontów, ażeby się nie zdradzić krzesaniem ognia.
Ze względu na nasze bezpieczeństwo chciano nie dopuścić do naszej wyprawy, lecz Lincoln rozwiał wszelkie wątpliwości i niebawem zaczęliśmy się skradać w las, uzbrojeni w lonty i ognie sztuczne.
Zadanie nasze było trudne i niebezpieczne, ale przy pewnej ostrożności mogło się udać. Przypuszczaliśmy, że Indyanie koni nie zostawią spętanych w lesie, lecz przywiążą je do kołków pod nadzorem kilku ludzi, to też zwróciliśmy się zaraz na prawo, gdzie szereg polanek ciągnął się w las, jakby małe jeziorka.
Kiedyśmy się czołgali skrajem jednej z nich, pochwycił mnie idący przodem Lincoln nagle za rękę i wciągnął w zarośla. Zapewne zauważył coś, co zasłaniała mi jego postać. To Indyanin przemykał się w cieniu drzew, a obok niego szedł biały.
— Kanada-Bill z Czarną Panterą! — szepnął Lincoln.
Było tak ciemno, że nie mogliśmy dokładnie poznać Jonesa, lecz rozumiało się samo przez się, że nie był to nikt inny. Spotkani szli przodem na zwiady, a w pewnej odległości za nimi poruszał się nieprzejrzanie długi wąż Indyan, idących jeden za drugim. Długo musieliśmy czekać, zanim nas minął ostatni.
— Ładny pochód, Timie! Na przedzie Choktawi, a za nimi Komancze, razem przynajmniej sześćset czerwonych skórek. Położenie pułkownika będzie trudne, a nasze również. Ale sądzę, że nasze ognie zrobią swoje!
Ruszyliśmy dalej swoją drogą i już na skraju drugiej polany ujrzeliśmy w półmroku gwiaździstej nocy cel naszej wyprawy. Na środku wolnego miejsca leżała jakaś ciemna masa: to były konie Indyan.
— Tylko jednego szczepu — rzekł Lincoln. — Drugi z pewnością zostawił swoje dalej. Chodź!
Znów podążyliśmy naprzód, aż do ciemnego rogu, zasłaniającego drugą polanę.
— Weil, tam są drugie, a przy nich dozorcy. Tu trzech, tam czterech ludzi. Czy sądzisz, że dostaniemy się do nich?
— Czemu nie? Trawa wysoka. Jeśli nadto skorzystamy z wiatru, żeby nas konie nie zdradziły, to nam się uda.
— Indyanin napada na nieprzyjaciela nad ranem; ale ci uważają siebie za tak silnych, że wezmą się do swego zbrodniczego dzieła już teraz. Przypuszczam, że zbliżyli się już do fortu, możemy więc zacząć. Ale Timie, tylko tomahawka i noża można używać; żadnej broni głośnejl
Położył się na ziemi i zaczął pełzać, jak wąż po trawie. Ja sunąłem się tuż za nim. Zbliżyliśmy się do siedzących na ziemi trzech Indyan na tyle, że słyszeliśmy niemal ich oddech. W samą porę zaczęły konie bić się kopytami i spowodowały szmer, który nam umożliwił zbliżenie się na odległość chwytu do nieprzeczuwających niczego czerwonych. Zobaczywszy błysk noża Lincolna, wyjąłem swój z między zębów i pchnąłem także. Dwaj już nie żyli.
— Ugh! — zawołał trzeci, zrywając się, ale ugodzony tomahawkiem Lincolna padł napowrót na ziemię.
— Wszyscy trzej już martwi! Timie, sprawa idzie nieźle! No, a teraz do tamtych czterech! A może ich za wielu?
— Nie dla mnie, ani dla ciebie! Dalej do dzieła!
Tym razem nie poszło nam już tak gładko. Ażeby wiatr mieć przeciwko sobie, musieliśmy okrążać, nadto jeden z ludzi stał wyprostowany i mógł nas łatwo zobaczyć. Korzystając ze wszystkich właściwości terenu, zbliżaliśmy się jednak do nich coraz bardziej, gdy wtem zabrzmiało w oddali szatańskie wycie, poczem nastąpiła straszna salwa strzałów. To Indyanie rozpoćzęli atak na fort.
— Teraz już wszystko jedno, Timie. — szepnął Lincoln. — Weź rewolwer! Żaden z nich nie powinien umknąć. Go on!
W następnej chwili był już między nimi, a ja obok niego. Po czterech lekkich trzaskach, kilku pomocniczych uderzeniach i pchnięciach, byliśmy także tutaj panami placu.
— Timie! Teraz nie potrzebujemy ani lontu, ani ogni sztucznych do wykonania arcydzieła, o którem będą tu jeszcze długo sobie opowiadali. To konie indyańskie, przyzwyczajone do chodzenia jeden za drugim. Czemprędzej wiązać rzemienie do ogonów!
Był to istotnie pomysł, na który mógł wpaść tylko Lincoln, ale niestety nie dał się wykonać, gdyż w tej chwili doszedł nas głuchy odgłos strzałów armatnich, a zaraz potem niezliczone wrzaski, które pouczyły nas o stanie rzeczy.
— Niema na to czasu. Czerwoni uciekają i zaraz tu będą. Ognie w ruch! Ty skocz zaraz do tamtej trzody. Nie potrzeba zwierząt odwiązy wać; zerwą się same. Spotkamy się po tamtej stronie przy drzewach orzechowych.
Pobiegłem do pierwszej gromady koni, wydobyłem rakiety i lont, zapaliłem i rzuciłem między zwierzęta. Gdy wróciłem na umówione miejsce, Lincoln czekał już na mnie.
— Uważaj Timie, zaraz się zacznie! — rzekł, śmiejąc się do mnie.
Obie trzody odezwały się podejrzanem parskaniem. Zwierzęta poznały węchem niebezpieczeństwo. Wtem zaczęło strzelać, trzaskać i sypać iskrami najpierw z tej, a potem z tamtej strony. W tym blasku ujrzeliśmy rozgorzałe oczy, nozdrza parskające i podniesione grzywy zwierząt, szarpiących się na lassach...
Wreszcie wytężywszy wszystkie siły, wyrwały się z uwięzi i zaczęły błąkać się bezradnie w różnych kierunkach, aż wkońcu ruszyły zwartą masą prosto w kierunku fortu.
— Wspaniale, świetnie, Timie! Poprzewracają i stratują własnych panów, z których pewnie ani jeden nie odzyska swego wierzchowca. Założę się, że wpadną do rzeki, a potem pochwytają je łatwo ludzie z fortu!
Nic lepszego nie mogliśmy na razie zrobić, jak ukryć się w zaroślach. Oczy i uszy mieliśmy otwarte, a chociaż nic nie widzieliśmy z powodu ciemnoćci, to za to słyszeliśmy tem więcej. Wściekłe wycia rozczarowanych Indyan, którzy zamiast koni zastali tylko trupy dozorców, tętent cwału dragonów, pędzących za uciekającymi, trzask karabinów i pistoletów, cichnący zwolna w oddali, od czasu do czasu zaś cichy szelest kroków zbiega, chroniącego się w gąszczu — oto nasze wrażenie.
Dopiero gdy dzień zaszarzał, opuściliśmy naszą kryjówkę i wyszliśmy na polanę^ gdzie leżały trupy poległych. Otoczenie fortu wyglądało jak pobojowisko. Indyanie leżeli obok siebie pokotem, ugodzeni kulami żołnierzy, z których każdy z poza palisady brał dwu lub trzech na oko. Przed bramą spiętrzyła się okropna kupa trupów i poszarpanych członków ciała ludzkiego. Tu były czynne kartacze.
Pułkownik przyjął nas z promieniejącem spojrzeniem.
Chodźcie na dziedziniec, jeśli chcecie zobaczyć swoje dzieło! Wracacie tak późno, że uważałem was już za zgubionych. Widzicie tę wieżę trupów? To dzieło Kanada-Billa, gdyż nikt inny tylko on zwiódł czerwonych, namawiając ich do zwartego ataku po tak znakomitem odparciu pierwszego napadu.
— Czy on jest między poległymi?
— Tu go niema. Może jest gdzieś dalej.
Na dziedzińcu stało całe stado schwytanych koni.
— Patrzcie, panowie, oto jest wasza własność, którą od was odkupię, jeśli nie zabierzecie koni na tratwę. Spodziewam się, że drugi raz nie przyjdzie czerwonym myśl napadu na Smoky-Hill, a zawdzięczamy to wam. Bez waszej pomocy bylibyśmy może zgubieni. Wejdźmy do środka i zobaczmy, ile wynosi wygrana w „three carde monte
Mówca zrobił w tem miejscu przerwę, wypróżnił szklankę, którą mu tymczasem napełniono, spojrzał na swoich słuchaczy, chcąc się przekonać, jakie zrobił na nich wrażenie, potem skinął z zadowoleniem głową i mówił dalej:
— Czy wiecie, gentlemani, co znaczy dobry, szybki i wytrwały koń dla mieszkańca preryi? Weźcie aeronaucie balon, a żeglarzowi okręt, a obydwaj przestaną istnieć. Tak samo na sawannie niepodobna pomyśleć sobie myśliwca bez konia. A co za różnica zarówno między statkami jak między końmi! Pshaw! Nie będę
0 tem się długo rozwodził, ale jeśli wam powiem, że miałem najlepszego stepowego konia między legginami to zrozumiecie, co mam na myśli. Pielęgnowałem go jak siebie samego, a nawet lepiej; nie raz, ani kilka razy uratowaliśmy sobie nawzajem życie, a kiedy wreszcie padł od kuli czerwonego draba, pochowałem go
1 zakopałem z nim razem skalp jego mordercy, jak na westmana przystało.
Może zapytacie, kiedy i od kogo dostałem tego rumaka? Od kogóżby innego, jeśli nie od Czarnej Pantery, wtedy pod Smoky-Hill! Znajdował się między złowionymi końmi, miał na grzbiecie ciemną skórę pantery, a grzywę pełną orlich piór, na dowód, że należał do wodza. Dosiadłem go i przekonałem się, że był doskonale po indyańsku wytresowany. Nic dziwnego, że wobec tego nie mogłem się z nim już rozstać, lecz zabrałem go na tratwę, gdzie mu urządziłem porządne i suche stanowisko. Gdy zaś, dostawszy się do Mississipi, pożegnałem Lincolna, wziąłem konia pod siodło. „Arrow“ — tak nazwałem ogiera — okazał się tak doskonałym, że cały świat mi go zazdrościł, nigdy też nie miałem powodu uskarżać się na niego.  Byłem potem w Teksas, włóczyłem się przez kilka lat po nowym Meksyku, Colorado i po Nebrasce, zabłądziłem nawet do Dakoty, gdzie pobiłem się trochę z Siouksami, od których nawet najprzebieglejszy traper może się nauczyć rozumu.
Tam spotkałem pod Black-Hills kilku myśliwców, od których otrzymałem bardzo dziwną wiadomość. Podówczas opanowała była wszystkich gorączka naftowa; źródła same tryskały z ziemi, a gdzie nie było nafty, tam było przynajmniej wiele krzyku. To prawda, że całe okolice ociekały tym olejem, a kto miał szczęście i zapewnił sobie prawo sprzedaży, mógł w jednym roku zgromadzić miliony..
Mówiliśmy właśnie o temj leżąc przy ognisku i piekąc nad niem soczystą polędwicę bawolą, gdy wtem zapytał jeden z ludzi:
— Czy znacie płaskowzgórze, ciągnące się od Yankton nad Missouri po prawej stronie rzeki prosto na północ i opadające potem stromo ku krajom nad zatoką Hudsonu? Nazywają je Coteau du Missouri.
— Dlaczego mielibyśmy nie znać Coteau? Prawdą jest jednak, że nie każdy zapuszcza się na górę pomiędzy strome ściany parowów i rozpadlin, gdzie władną czerwonoskórzy, niedźwiedź i ryś, a gdzie nic nie można upolować prócz nędznego skunksa, albo dzikiego kota, nie przynoszącego żadnej korzyści.
— A ja mimo to byłem tam i znalazłem coś, czego nigdy nie byłbym szukał, a mianowicie największego w Stanach Zjednoczonych nafciarza.
— Nafciarza? Tam na górze? Jak mogła nafta wydostać się na Coteau?
J
— Nafta jest tam i to wystarczy; a jak się na górę dostała, to mnie nic nie obchodzi. Byłem trzy dni u niego, bo musicie wiedzieć, że człowiek ten przestrzega praw gościnności, jak mało kto. Trzymał mnie u siebie, jak samego prezydenta. Nafta płynie mu z ziemi, a on mimo to sprowadził z Chicago świder ziemny, ażeby ją wydobywać z większej głębokości.
Są tam setki beczek i kadzi tak wielkich, że możnaby w nich na koniu harcować. A pieniądze! Nie widziałem u niego pieniędzy, ale on ich ma z pewnością pełne wory.
— Jakże on się nazywa?
— Guy Wilmers. Prawda, że wcale dziwne nazwisko? Ale za to właściciel jego jest piękniejszy, mulat wprawdzie, ale chłop jak obraz. Jego żona, którą nazywa Betty, pochodzi z Europy. Jej ojciec mr. Hammer, mieszkał w Arkanzas i dużo tam wycierpiał. Bushheaderzy zamordowali mu córkę...
Zerwałem się na równe nogi.
— Guy Wilmers? Mulat? Fred Hammer, Fred Hammer nazywał się ten człowiek?
— Tak, Fred Hammer, wysoka postać o szerokich plecach z białymi włosami i brodą. Ale czemu o niego pytacie? Czy znaliście tych ludzi?
— Czy ich znałem? Lepiej niźli was wszystkich. Fred Hammer mieszkał koło nas, a jego starsza córka„ Mary, była moją narzeczoną. Porwali mi ją rozbójnicy, a gdyśmy doścignęli bandę, zabił Kanada-Bill ją i mojego ojca.
— Macie słuszność. Mówimy o tych samych ludziach 1 Wy więc jesteście Tim Kroner, o którym król naftowy opowiadał tyle dobrego?
— Ja! Po tem nieszczęściu udałem się na preryę,. a gdy po latach raz wróciłem, zastałem tam obcych ludzi.
— Fred Hammer sprzedał farmę dobrze, założył potem sklep w St. Louis. Guy Wilmers jeździł w jego interesach i przybył raz nad Coteau, gdzie odkrył naftę.. Rozumie się, że wszyscy się tam przenieśli i wiedzieli, po co. Musicie ich odwiedzić, mr. Kroner. Sprawicie im bardzo wielką radość. O tem mogę was zapewnić!
— Zounds, niech mnie wezmą na rożen i upieką, jak tę polędwicę bawolą, jeśli zaraz jutro nie wyruszęZnudziło mi się już Black-Hills, pójdę teraz do czerwonych, do rysiów i do niedźwiedzi. Może mi się uda
wynaleźć także jaką dziurę, z której będzie wypływała nafta w takiej ilości, jak całe jezioro Michigan.
— Ale przedtem opowiecie nam o tem zdarzeniu z rozbójnikami. Kanada-Bill był podobno niedawno w Des Moines i wygrał tam dwanaście tysięcy dolarów w three carde monte. To dyabelska gra i jak mi się zdaje, o wiele gorsza od monte, którą uprawiają w Meksyku i okolicy.
— Mnie kosztuje ona więcej, aniżeli całą górę dolarów, a jak się to stało, zaraz usłyszycie. Weil!
Opowiedziałem o tym strasznym wypadku, potem owinęliśmy się kocami, postawiliśmy pierwszą straż i zamknęliśmy oczy. Ale ja nie mogłem zasnąć. Myśl
0 Fredzie Hammerze, o Betty i Guy Wilmersie nie dawała mi spokoju, dawne obrazy odżyły nową świeżością, a gdy się wreszcie zdrzemnąłem, śniłem o Kanzasie, o obu farmach, o ojcu, matce i o Mary, która stanęła przede mną w całej swej piękności i dobroci, w jakiej ją za życia widywałem. Kanada-Bill chciał mię zadusić, a gdy mię schwycił, przebudziłem się.
— Timie Kroner, macie ostatnią straż. Już czas, jak mi się zdaje!
To stary zastawiacz sideł ujął był mnie za rękę. Powiadam, że byłbym wiele dał za to, gdybym był zobaczył Wiliama Jonesa!
Umyślnie wybrałem sobie ostatnią wartę, ażeby się wcześnie przygotować do wyjazdu. Pobudziwszy ludzi w oznaczonym czasie, zapytałem trapera, którą drogą mam jechać.
— Pojedziecie prosto na wschód do Missouri, przeprawicie się tam, gdzie doń uchodzi Green — ork
1 podążycie potem prawym brzegiem w górę rzeki, Coteau wysuwa do doliny rzeki wysokie odnogi, wyglądające jak ambony, które łatwo policzyć. Między czwartą a piątą zaczniecie piąć się do góry i wjedziecie najpierw w puszczę, ciągnącą się przez dwa dni drog|f Przetniecie ją wprost na północ, potem nastąpi szeroka prerya, pokryta trawą bawolą. Po tej preryi
pojedziecie w tym samym kierunku ze cztery dni, zanim dostaniecie się nad rzeczkę, nad którą mieszka Wilmers.
— Jacy czerwoni żyją w tamtych stronach?
— Siouksi, przeważnie ze szczepu Ogellallajów, najgorszy lud, jaki znam. Ale ci wychodzą na górę tylko w porze wiosennych i jesiennych wędrówek bawolich. Teraz jest lato w pełni, będziecie więc może przed nimi bezpieczni. Niewątpliwie cofnęli się teraz między Platte a Niobraza.
— Dziękuję wam. Jeśli się kiedy spotkamy, opowiem wam, jak tę podróż odbyłem.
Pożegnałem się z towarzystwem, dosiadłem Arrowa i zwróciłem się ku wschodowi, ciągle trzymając się wskazówek, danych mi przez tego człowieka. Koło Green — orku przepłynąłem przez rzekę Missouri i zobaczyłem poszczególne, okrągłe masy gór wysokich, między któremi wiodły w górę głęboko rozwarte doliny. Poza czwartym olbrzymem skręciłem w prawo. Parów był tak zarzucony głazami, rumowiskiem skalnem i pniami, pokrytymi różnorodną, wijącą się roślinnością, że z wielkim trudem posuwałem sięrazem z koniem naprzód i tylko tomahawkowi to zawdzięczam, że wydostałem się na równinę.
Tu znalazłem się od razu we wspaniałej puszczy, bez żadnego podszycia, dzięki czemu dość szybko odbywałem dalszę podróż. Dzielny Arrow w niecałych dwóch dniach przeniósł mnie już na preryę, przed którą się zatrzymałem, by się zaopatrzyć w suszone mięso, wiedziałem bowiem, że na sawannie nic nie upoluję.
Potem ruszyłem żwawo na północ. Pierwszy dzień przeszedł bez nadzwyczajnego wypadku, drugi tak samo. Trzeciego ranka nie wylazłem z koca zbyt wcześnie, miałem właśnie zamiar włożyć siodło na Arrowa, kiedy w oddali ukazał się jeździec na moim tropie.
Co to za człowiek mógł być i z jakich powodów jechał po tej odległej sawannie? Na jego widok rozluźniłem nóż i rewolwery, z przyzwyczajenia raczej, UBLJOTElł „8CHR0H18U*
45 DRZĘDHICZEŁ POCZT.
aniżeli z ostrożności i tak przygotowany na wszelki wypadek, czekałem na siodle.
Im bliżej był, tem łatwiej rozróżniałem szczegóły jego długiej i szerokiej postaci. Jechał na wysokim koniu, o nadzwyczaj dużej głowie, a małym, skąpo uwłosionym ogonie. Za to miała szkapa krok, budzący wprost szacunek. Na głowie miał jeździec pilśniowy kapelusz z nieskończenie szerokiemi kresami, a ubrany był w bluzę skórzaną, która prostym swym krojem nie krępowała żadnego ruchu, nogi zaś tkwiły w butach z cholewami, sięgającemi aż do brzucha. Na plecach wisiała dwururka, u pasa zaś worki z prochem, kulami i mąką. Z za pasa wyzierał nóż, rewolwer i jakieś dwa osobliwsze przedmioty, które zblizka okazały się kajdankami na ręce.
Twarzy nie mogłem rozpoznać z powodu szerokich kres kapelusza. Dopuściłem jeźdźca na odległość strzału i podniosłem rusznicę.
— Stop, master! Co robicie w tych stronach?
On zaś zatrzymał konia i roześmiał się.
— Heigh day, a to mi się udał figiel! Timie.Kroner, stary niedźwiedziu, czy chcesz mnie zastrzelić?
— Do stu piorunów! Znam ten głos — odrzekłem — ale mi ten przeklęty kapelusz zawadza. Abrahamie Lincoln, czy to ty naprawdę jedziesz na tym koźle?
— Oczywiście, że ja, jeśli nie masz nic przeciw temu! Czy mogę się teraz zbliżyć?
, >771?. Chodź i powiedz, co tu robisz?
— Muszę wpierw usłyszeć, co ciebie zawiodło na Arrowie w te piękne strony!
— Jadę do twego i mego znajomego.
— Naszego znajomego? Któż to taki?
— Zgadnij!
— Powiedz najpierw, gdzie?
— W jakiejś tam szczelinie, w której nafta płynie podobno, jak woda.
— Guy Wilmersa, króla naftowego?
— Good lack. Ty go znasz?
’ — Osobiście nie, ale sam przecież powiedziałeś mi w Smoky-Hill nazwisko zięcia Hammera.
— Wiedziałeś więc, że Fred Hammer przeniósł się na Coteau du Missouri?
— Nie. Wiem tylko, że tu mieszka Fred Hammer. A że on jest nasz Hammer, tego domyśliłem się z tego, że wspomniałeś o naszym znajomym, gdyż wtedy dopiero przyszło mi na myśl nazwisko Guy Wilmersa.
— Weil. Do nich jadę. A ty?
— Także do nich.
— Co? Także? Po co? #
— To tajemnica, ale tobie mogę ją powierzyć. Weź cugle i ruszaj naprzód! Przypatrz się mnie trochę! Za kogo mnie uważasz,?
— Hm, za największego zucha między Nową Szkocyą a Kalifornią.
— Ta odpowiedź całkiem zbyteczna. Zgadnij, czem się trudnię, bo o to mi chodzi!
— Każ sobie zgadywać, komu chcesz, tylko nie mnie. Wolę powalić bawołu, niż rozwiązać zagadkę.
— Czy nie widzisz na mnie czegoś, co nie należy do uzbrojenia trapera?
— Owszem, widzę dwie łapki na myszy. Gotów jestem pomyśleć, że zostałeś policyantem!’
— To nie, ale jeśli ci się podoba, to możesz mię uważać za lawyera, który się już nieco wsławił. Widziałeś mię, jak z kodeksem w ręku mowę wygłaszałem nad starym Kanzasem. To był mój uniwersytet. Dziś patrz, nie daremnie nań uczęszczałem!
— A więc lawyerl Wiedziałem, że się wybijesz na tej dobrej drodze, spodziewam się także, że nie długo pozostaniesz na punkcie teraźniejszym. Ale co ma wspólnego twoja podróż z powołaniem lawyera?
— Bardzo wiele! W lawyerze siedzi jeszcze westman ze swoim zaostrzonym węchem. Kilka razy już udało mi się popsuć robotę szczególnie wyrafinowanym zbrodniarzom, którzy sprytem dorównywali najlepszym detektywom. W Illinois i w Jowie pozwolił sobie teraz pewien szczwany włóczęga wodzić za nos rozmaite pieniężne i administracyjne wielkości, a ponieważ nikt z detektywów nie zdołał go pochwycić, przeto dano mnie piękne zlecenie wyszukania go i oddania w ręce sprawiedliwości, o ile możności żywcem. To zastrzeżenie „o ile możności“ upoważnia mię naturalnie w miarę potrzeby używać broni.
— Jak się ten drab nazywa?
— On ma kilka tuzinów nazwisk, a nie wiadomo, czy choć jedno jest prawdziwe. Ostatnią jego sprawką było sfałszowanie weksli na wysoką sumę. Zrobił to w Des Moines, a stamtąd prowadzi trop jego prawdopodobnie na Coteau. Każdy zbrodniarz ma słabą stronę, która go odznacza i prędzej czy później przed sędziego prowadzi. Słabą stroną tego jest przywiązanie do nafciarzy. Zdaje się, że jest obeznany z tym zawodem, dlatego przypuszczam, że udał się do Guy Wilmersa.
rr^tHeigh-ho, toby mu nie wyszło na dobre! Spodziewam się, że pomówię z nim parę słów, jeśli go będzie można tam znaleźć. To chyba nie Kanada-Bill?
— Nie? Czemu?
— Bo ten był ostatnimi czasy w Des Moines, gdzie podobno wygrał. dwanaście tysięcy dolarów.
— Wiem o tem. Zniknął stamtąd bez śladu i wynurzy się, jak zwykle, tam, gdzie go się najmniej spodziewają. To bardzo niebezpieczny człowiek, bo gry nie można mu zakazać, a inne występki tak popełnia, że niema wyraźnego powodu do zaczepienia go. Dziwiłbym się, gdybyśmy go tam nie zastali, bo ilekroć my się spotkamy, zawsze z nim mamy do czynienia.
Dalej jechaliśmy oczywiście razem. Mieliśmy jeszcze jedną noc przepędzić w drodze, a potem spodziewaliśmy się już blizkości rzeki, której nie można było zobaczyć zdaleka. Pilnie szukaliśmy śladówjglecz nie zauważyliśmy nic godnego wzmianki, tylko po jakimś czasie uderzyła nas szczególna woń, cO pewien czas silniejsza. — Lack-a-day! A to co za perfuma, Abrahamie? — spytałem. — Mam wrażenie, jak gdyby mnie dwa razy śmierdziel obryzgał. To ani zapach pieczonego indyka, ani pudingu, a tem mniej kammas-odeur. Nie wiem doprawdy, co mam począć wobec tego zapachu fiołków!
— Mógłbym ci powiedzieć, jaki to zapach. Ale czy istotnie trzeba dopiero pouczać o tem tak doświadczonego westmana? Roztwórz tylko trochę nos, a nie pomylisz się w rozpoznaniu zapachu!
Wciągnąłem mocniej powietrze, ale napróżno.
— Nie potrafię, Abrahamie.’.To jakiś zapach trupa, żywicy, smoły, pokostu, czy lakieru.
— Nie byłeś jeszcze nigdy w Venango-County, albo w Oil-Kanawha?
— Nie. Oil-Kanawha? Teraz już wiem. To zapach nafty. Spodziewam się wobec tego, że wkrótce pokaże się rzeka.
Przed sobą nie widzieliśmy nic, prócz dalekiej, równej preryi. Dopiero po pewnym czasie zauważyliśmy pas oparów, ciągnący się ze wschodu na zachód przez sawannę. To był znak, że tam biegnie rzeka. Nad jej brzegami stały budowle, jakich wymaga wydobywanie oleju skalnego. O kilkaset długości konia od rzeki wznosił się na górze obok zabudowań fabrycznych wspaniały dom mieszkalny. W dole, tuż nad wodą, pracował świder ziemny, a w bok od niego ciągnął się szereg małych domków; to były mieszkania dla robotników. Jak okiem sięgnąć, widziało się tylko klepki, dna, obręcze i gotowe beczki, częścią puste, a częścią napełnione cennym materyałem palnym.
— Good lack, to tutaj! — rzekłem. — Chciałbym jednak wiedzieć, jak ten Guy Wilmers dostarcza nafty ludziom. Przecież Coteau niema dróg, ani ścieżek dla potrzebnych do tego ciężkich wozów!
— Czyż nie widzisz ciężkich czółen na wodzie? Na nich to przewozi beczki na Missouri, a stamtąd ma
już wolną drogę. igm — *


Lincoln odpiął kajdanki od pasa i mówił dalej: irSchowam te branzoletki, bo nie chcę się zdradzać, z czem przybywam!
Gdyśmy doszli do domu, stanął w drzwiach robotnik,
Oood day, człowieku! Czy tutaj mieszka manier Wllmers? — zapytał Lincoln.
Yes, master! Wejdźcie! Gents i ladies siedzą wtrtilnlc przy stole.
Przywiązawszy konie, weszliśmy do środka. W jaditliil iledzlell Fred Hammer, Guy Wilmers i Betty, Których natychmiast poznałem. Dwie młode dziewczęta, ktrtro prxy nich zauważyłem, były zapewne córkami. Miedzy niemi siedział gentleman, którego nie znałem. Nu nasz widok podniósł się Wilmers.
Prosimy, panowie! Co nam przynosicie nowuj^o? zapytał.
Cały wór pozdrowień od niejakiego Tima Kroiirirt, jeśli go jeszcze pamiętacie! — odpowiedziałem.
Od naszego Tima? To... heigh-ho, to ty sam je»tei, stary niedźwiedziu! Prawie cię nie poznałem. Pifiya przyprawiła ci brodę, z której tylko koniec nosa widni?. Wtlcome po tysiąc razy! Przywitaj się także i Innymi I
/ pi*yK’c!a, które teraz nastąpiło, byłem serdecznie /iidowdloiiy, NIp wielo brakowało, a byliby mnie udusili, Niiwol o towarzyszu nie zaraz sobie przypomnlałom.
A III powiedziałem nareszcie — 1 przyprowadziłem wam męża, którego chyba znacie! A może wypadł wam z pamięci obraz Abrahama Lincolna, który nas wówczas prowadził za rozbójnikami?
Abraham Lincoln? Naprawdę, to on! Witamy was, sir, i przepraszamy, że nie odrazu przypomnieliśmy sobie was. Zmieniliście się cokolwiek od czasu, kiedyśmy się ostatni raz widzieli.
Tak, jak staliśmy, musieliśmy zasiąść do stołu I teraz dopiero zwrócono uwagę na obcego mężczyznę.
May, 01(1 Surehand II. 4
— To nasz sir Dawid Holman z Young Kanawha, który od tygodnia zaszczyca nas swojemi odwiedzinami — przedstawił go nam Wilmers. — Później przedstawię wam także mr. Belforta, który poszedł teraz na dolinę przypatrzyć się mieszkaniom naszych robotników. Dostojny gentleman, powiadam wam, pełen doświadczenia i zręczności, jak mało kto. Jedną kartą umie całe piekło przyczarować.
Przy stole rozwinęła się rozmowa, w której wszyscy żywy udział brali, tylko Lincoln skąpo rzucał słowami i ukradkiem patrzył badawczo i ostro na Holmana. Czyżby to był ten ptaSzek, którego szukał?
Wtem!otwarły się drzwi. Na widok nowego gościa zerwałem się mimowoli, wpatrzony weń sztywnemi oczyma. Myliły mnie czarne włosy i gęsta, czarna broda, może także ubranie zamożnego gentlemana, ale mogłem przysiąc, że... Lecz nie zdołałem jeszcze przybrać w słowa mych myśli, gdy Guy Wilmers podniósł się i oświadczył:
— Oto master Belfort, którego pozwalam sobie panom przedstawić. Jest...
— Master Belfort? — rzekł Lincoln. — Mnie się zdaje, że on może się tak samo nazywać Fred Fletcher, albo Wiliam Jones, jeśli tylko przyzna, że Kanada-Biil i on, to jedna i-ta sama osoba.
— Kanada-Bill? — spytał Fred Hammer, podnosząc się i chwytając za pierwszy lepszy nóż ze stołu.
— Trzymajcie język na wodzy, sir! — rzekł Jones, (on to był bowiem, jak to po głosie poznałem). — Gentleman nie da się bezkarnie obrażać!
— To słuszne — odrzekł Lincoln. — Ja jednak jestem pewien, że nie obraziłem gentlemana. Ile korzenia łopuchowego i lapisu zużyliście na poczernienie sobie włosów? Radzę wam szczerze używać na przyszłość ołowianego grzebienia, to poczernieją wam i korzenie włosów, które teraz są zupełnie jasne. Powiedzieliście, mr. Wilmers, że ten gość umie czarować kartami. Czy nie pokazał wam także trochę three carde monte? — Owszem. Nawet zabrał nam ładny pieniądz odrzekł Fred Hammer. — Jestem już stary i oczy moje osłabły, bo inaczej byłbym go poznał odrazu. Teraz nie ulega już najmniejszej wątpliwości, że mam przed sobą mordercę Mary. By god, on otrzyma zapłatę za to na miejscu!
— Chcecie przebić swojego gościa, Fredzie Hammer? — spytał Kanada-Bill. — Czy potraficie mi udowodnić, iż rzeczywiście ja zastrzeliłem waszą córkę?
— I mego ojca! — wtrąciłem ja. — Nietylko udowodnić, ale przysiąc na to możemy, tak samo, jak na to, że W Smoky-Hill dostaliście sześćdziesiąt batów i że potem sprowadziliście Indyan.
— Ja? Tych sześćdziesięciu batów nie mogę się wyprzeć niestety — zaśmiał się ze złością — to też pewnego dnia pięknego policzę się z wami, oddam wam sprawiedliwość; ale dowiedźcie mi, że zmówiłem się z czerwonoskórymi! Czy potraficie to udowodnić?
— Ja i master Lincoln staliśmy tuż obok was, kiedy wy z Czarną Panterą przypatrywaliście się strzałowi jego syna i omawialiście plan napadu na fort. Potem byliśmy na polance, kiedy wy z wodzem na czele prowadziliście Indyan. Rozumie się, że zaraz donieśliśmy pułkownikowi o waszym zamiarze, a następnie rozpędziliśmy konie rakietami. To była sztuczka! Nie prawdaż, mr. Jones?
O tem wszystkiem dowiedział się teraz oczywiście po raz pierwszy, dlatego zacisnął pięści, lecz przypomniał sobie wnet, że musi zapanować nad sobą.
— Czy poznaliście mnie wtedy tak dokładnie, że możecie coś podobnego o mnie twierdzić, moi panowie? — syknął.
Teraz przystąpił Lincoln do niego.
Bądźcie pewni, człowieku, że moglibyśmy szybko z wami się uporać. Wszak wiecie, że master Lynch jest panem surowym. Wy jednak jesteście gościem w tym domu. Przyznam się też wam otwarcie, że pod Smoky-Hill poznaliśmy wprawdzie wasz głos i widzieliśmy waszą postać, jednak nie rozpoznaliśmy was na tyle, żebyśmy mogli z czyśtem sumieniem wpakować wam w łeb kulę. Myśmy wolni obywatele Stanów Zjednoczonych i wydajemy wyrok tylko na podstawie niezbitych dowodów! Zwrotu pieniędzy, zabranych tym gentlemanom, nie zażądają oni od was, gdyż KanadaBill za nizki jest na to, by się oni o pieniądze u niego upominali/ Powiem wam tylko moje postanowienie: wy opuścicie to miejsce w przeciągu dziesięciu minut, a w jedenastej przemówi moja rusznica. Tego możecie być pewni!
— Czy jesteście może panem i właścicielem tego oil-work? — zapytał Dawid Holman. — Mr. Jonesowi nie potraficie niczego dowieść, a gra nasza była rzetelna!
— Nie jestem królem naftowym, panowie, ale w każdym razie osobą, dla której trzeba mieć szacunek. Wyjawiając temu człowiekowi, co względem niego postanowiłem, wiem dobrze, co czynię!
— Jakążto osobistością jesteście, sir?
— Oto patrzcie!
Wyciągnął z kieszeni papier, wręczył pytającemu, a mnie dał znak, który zrozumiałem natychmiast. Wyszedłem więc i dobyłem z pod koca pod siodłem kajdanki. Kiedy wróciłem do izby, był Holman blady jak ściana.
— No, mr. Holman, czy Waller, czy Pankroft, czy Agston, jak wam się podoba ten dekret? — zapytał Lincoln. — W Jowie i w Illinois pożądają bardzo człowieka, który w Youpg-Kanawha posiada podobno szereg szybów naftowych. Szkoda rzeczywiście, że nie macie małego palca u lewej ręki; brak jego was zdradził. Uwolnię naszego przyjaciela Wilmersa od dwu gości, którzy nie zasługują na to, żeby bywać w tak porządnym domu!
— Stop, sir, jeszczeście mi nic nie udowodnili! — — zawołał Holman, rzucając badawcze spojrzenie ku drzwiom i oknu przeciwległemu.
— Ja sądzę, że nie potrzebuję wam niczego udowadniać odparł Lincoln. — A jeśli nie chcecie mi
wlcrzyć, to popatrzcie na te kosztowności, które wam Ir raz nałożę!
Wziął ode mnie kajdanki, a ja chwyciłem za rewolwer. Holman sięgnął także do kieszeni.
Precz z ręką, bo strzelam! — zagroziłem. Widzicie, że nie potrzebuję udowadniać! — zadmlał się I.incoln. — Podajcie spokojnie ręce, bo przypominam wam, że czytaliście pełnomocnictwo, które ml was w ręce oddaje. Liczę do trzech. Jeśli do tego i/nsii nie będą żelaza na waszych rękach, to skosztu|ecle kuli. Tlmle, pal na: trzy!
Przystąpił do niego i otworzył kajdanki.
Raz... dwa...
Ilolman widząc, że naprawdę zabieramy się do niego, podał ręce Lincolnowi i pozwolił się skuć. Polem zwrócił się Lincoln do Jonesa:
Pięć minut już upłynęło, pozostaje wam już tylko pięć. Ja nie żartuję. Wynoście się stąd!
Fred Hammer, który wciąż jeszcze trzymał nóż w ręce, położył Jonesowi groźnie pięść na ramieniu i rzekł: Jazda, człowieku! Postaram się, żebyście się stąd wydostali bez trudu i bez przeszkody.
Wypchnął go za drzwi, a w kilka minut potem odjechał Kanada Bill, Wtem wszedł robotnik i zapytał: MaMn Wilmers, czy świder ma dalej pracowni“ i’ Intynlor zawiadamia, że za kwadrans przyjdzie iopa, jcAll dalej będziemy wiercili.
NareszcieI Ale teraz zastanówcie! Muszę najpierw nakazać, żeby nigdzie nife było światła, ani ognia, iio mogłoby być nieszczęście. Wieczór już blizko, dlatego dopiero jutro wypuścimy ropę.
Robotnik wyszedł z tym rozkazem.
Musicie wiedzieć, gentlemani, że gdy świder natrafi na ropę, wybucha ona z ziemi wysokim słupem, a lekkie I niebezpieczne gazy, które najpierw wychodzą, nie powinny napotkać najmniejszego płomienia, bo nastąpiłby straszliwy pożar, który rozszerza się tak szybko, że nić mu się oprzeć nie zdoła. — Macie może jaką wolną, a pewną izbę —; zwrócił się Lincoln do Wilmersa — w którejbyśmy“ mogli przechować zacnego sir Holmana?
— Jest dobry i bezpieczny gabinet. Chodźcie!
Wszyscy trzej odeszli, a ja zostałem, gdyż musiałem Betty i małym ladies wyjaśnić to niespodziewane zajście. Gdyśmy znowu razem do stołu zasiedli, rozpływali się Hammer i Wilmers w podziękowaniach dla Lincolna, przed którymi on wedle sił się bronił. Chciał odjechać nazajutrz rano, ale zamiar iego napotkał na powszechny opór.
— Musielibyście z więźniem odbyć długą i uciążliwą podróż z Coteau na dół do Jowy — oświadczył Wilmers. — Zaczekajcie kilka dni. Stąd mają odejść trzy barki rzeką do Missouri, na nich możecie wygód-, nie pojechać. Dopłyniecie szybko do Yankton i Dakoty, a potem będzie już niedaleko na drugą stronę do Des Moines. Zostańcie więc tutaj, a o więźnia się nie troszczcie, bo siedzi bezpiecznie!
Lincoln uznał korzyści tej rady i przyjął ją nareszcie.
Gdy nadszedł wieczór, odwiązaliśmy konie i puściliśmy swobodnie na paszę. Do stajni ich nie daliśmy, gdyż były przyzwyczajone do wolności, pobyt ’ więc w ciasnem miejscu mógł im tylko zaszkodzić. Reszta towarzystwa siedziała w sali na pogawędce, ja zaś udałem się w dół rzeki, ażeby zajrzeć, co robią konie. Było tak ciemno, że z trudnością tylko odróżniałem fale, unoszące ropę, od ziemi. Tak doszedłem aż na miejsce, w którem umieszczony był świder. Nieco powyżej urządzony był wodospad, który poruszał koło. Cichy zgrzyt, który tam usłyszałem, kazał mi przystanąć. Czyżby świder był w ruchu? Ledwie dokończyłem tej myśli, gdy wtem po drugiej stronie rowu zabłysło światło, ale nie na wolnem powietrzu, lecz poprzez ściany z desek, za któremi znajdował się świder. Przypomniałem sobie, że Wilmers wyraźnie zabronił palić światła. Wtem doszedł mnie odgłos kroków. Obok mnie przemknęła jakaś postać, a potem druga. Z powodu ciemności nie mogłem ich dokładnie rozpoznać, ale wydało mi się, tc to byli Jones i Holman.
Zniknęli obaj w ciemności, zanim zdołałem puścić lę za nimi w pogoń. Wobec tego stanu rzeczy powróciłem czemprędzej do domu, wpadłem do sali i spytałem Lincolna:
— Czy Holman jeszcze siedzi, Abrahamie?
— Czemu o to pytacie? Byłem u niego przed pół godziną.
— Zdaje mi się, że widziałem jego i Jonesa koło świdra. Tam jest światło i koło idzie.
— Jest światło i koło idzie? — zawołał Wilmers. — Na miłość Boga, czyżby się wyrwał! Słyszał, że świder miał już dotrzeć do ropy i... Prędzej, prędzej... trzeba zobaczyć, gdzie on jest!
Wybiegliśmy i zastaliśmy zasunięte rygle mocnych drzwi sklepionej izby, w której umieszczono więźnia. Otworzyliśmy drzwi, ale Holmana już tam nie było.
— Uwolnił go Kanada-Bill! — zawołał Lincoln. — Trzol»u natychmiast...
Dajcie im pokój, sir! — przerwał mu Wilmers, Jutro rano znajdziemy ich tropy i dostaniemy Ich iii!pewno w nasze ręce, ale świder... świder...! Choil/, my lam juk najprędzej!
Kobiety prawie oniemiały ze strachu, a my, męża.yznl, wypadliśmy na dwór. Zaledwie uszliśmy kilkanaście kroków, huknął straszny grzmot, jak gdyby ktoś ziemię rozdarł. Grunt zatrząsł się nam pod nogami, a kiedy, przerażony do głębi, podniosłem oczy, ujrzałem w okolicy świdra rozżarzony snop ognia, wznoszący się na sześćdziesiąt, albo i więcej stóp w górę. Równocześnie rozszedł się dojmujący odór gazu, który wprost tamował nam oddech.
— Dolina płonie! — krzyknął Wilmers.
Miał niestety słuszność.“
Od otworu w świdrze płynęło w dół ku rzece gorejące morze. Teraz było nam wszystko jasne. Jones uwolnił Holmana i obydwaj z zemsty puścili w ruch świder. Na nieszczęście uczynili to w czasie, kiedy świder lada chwila miał przewiercić ostatnią warstwę przed ropą. Ropa wybuchła z szybu, a gazy, które niosła z sobą, zapaliły się od płonącego światła. Zdawało się, że cała atmosfera dokoła nas płonie. Szczęściem nie mogły płomienie dosięgnąć ani nas, ani robotników, gdyż ich mieszkania nie leżały tuż nad rzeką. Mimo to ja pobiegłem na dół, aby zobaczyć, czy nie potrzebują pomocy. Wtem dostrzegłem jakąś postać, która przypatrywała się ogniowi stojąc, a potem popędziła natychmiast, skoro tylko mnie zauważyła. Zachowanie się tej osoby wydało mi się podejrzanem, dlatego puściłem się za nią w pogoń. Im bardziej zbliżałem się do uciekającego, tem dokładniej widziałem, że mu coś w biegu przeszkadza. Nie poruszał rękami. Zdwoiłem szybkość, dopędziłem go i poznałem Holmana z rękami, związanemi jeszcze kajdankami. W jednej chwili pochwyciłem go, przewróciłem i ukląkłem na nim. On próbował się bronić, ale z powodu kajdan niewiele mógł wskórać. Zerwałem chustkę z jego szyi 1 skrępowałem mu nogi. Zgrzytał zębami z wściekłości, oczy mu się iskrzyły, lecz nie odezwał się ani słowa.
— Dobry wieczór, master — rzekłem do niego. — Przechadzka wasza nie trwała długo. Może mi powiecie, gdzie jest Wiliam Jones?
Holman milczał.
— Dobrze! Znajdziemy go bez waszej pomocy! — odpowiedziałem.
Wziąłem go za kołnierz i powlokłem z powrotem do domu, gdzie go znowu natychmiast zamknięto. Potem rozbiegliśmy się na poszukiwania za Jonesem. Mieliśmy na to czas, bo ognia i tak nie mogliśmy teraz opanować, ale wszelkie wysiłki okazały się daremnemi. Zbiega nie znaleźliśmy. Ogień płonął jeszcze przez kilka dni, zanim inżynierowi udało się go obwałować, a wkońcu całkiem ugasić. Szkód wielkich nie wyrządził pożar, a przynajmniej nie były one takie, jakich pragnęli Jones i Holman, którzy godzili prawdopodobnie na nasze życie. Słyszałem potem jeszcze, że Kanada-Bill uwija się nad dolnym Mississipi i grą wyłudza od ludzi pokaźne sumy. Od tego czasu lata minęły. Mam jednak nadzieję, że ten drab jeszcze żyje i wpadnie mi kiedyś w ręce. Wtedy napewno zagości kula moja w jego łbie!
Gdy odchodziły barki do Missouri, zabrano Holtnana. Nastąpiło pożegnanie, istotnie przykre dla mnie, bo zacny Abraham przywarł mi dobrze do serca. Ja nie mogłem, niestety, z nim pojechać. Fred Hammer i Guy Wilmers oświadczyli, że mnie nie puszczą, a panie prosiły tak pięknie, że musiałem zostać.
Po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że Holman poszedł na całe życie do więzienia.
Abraham Lincoln, jak mu to przepowiedziałem, nie skończył na lawyerstwie, lecz dzięki swej pracy pozyskał godność, jaką może zdobyć prawy self-man: został prezydentem Stanów Zjednoczonych, lecz za swe Mlaeheine zamiary i usiłowania spotkała go kula. Przekleństwo na tego łotra, który ją wystrzelił!
A ja? Na skutek nalegań musiałem u Wilmersów rozbić (twrtwlewam, Arrow nie był z tego zadowolony, a mnie równie/ napadało od czasu do czasu we wm/\-ikuli członkach takie swędzenie, że chwyciwszy nlciii/ rimznlcę I tomahawk, wyjeżdżałem na miesiąc lub dwa iiii sawannę i woodland, gdzie zapominałem
0 woni oleju skalnego i przypominałem bawołom
1 Indyanom, że Tim Kroner niema jeszcze ochoty zamienić preryi na wieczyste ostępy. Pomiędzy Longs Peak i Spanish Peaks leży mój rewir, tam też zdobyłem sobie miano „męża z Colorado“, jak mię na początku nazwaliście, panowie. I to prawda, coście mówili przedtem, że jestem, jak daleko i szeroko sięga prerya, najlepszym myśliwcem. Chciałbym tego widzieć, ktoby ze mną poszedł w zawody w jakiejkolwiek sztuce.
Spełniłem waszą wolę i skończyłem opowiadanie.
Twierdzenie opowiadającego, że nikt nie mógłby z nim pójść w zawody, jego pewność siebie i chełpliwość nie podobały się widocznie jednemu z obecnych; który tak się odezwał:
— Dzięki za piękne opowiadanie, sir. Jestem dla was z całem uszanowaniem, mr. Kroner. Każdy wier co należy sądzić o „mężu z Colorado“, ale czy istotnie niema już nikogo, ktoby mógł stanąć obok was?
— Jest kto taki? — wtrącił zapytany.
— Naprzykład Winnetou.
— Pshaw! To Indyanin.
— Old Firehand?
—: Szedłem z nim już nieraz w zawody!
— Old Surehand?
— Nie wywiedzie mnie w pole!
— A Old Shatterhand?
— Jeździłem z nim często i niczego się od niego nauczyć nie mogłem. To wszystko ludzie, u których najwięcej znaczy nazwisko. Właśnie Old Shatterhand popełniał przy mnie błędy, których byłbym nie uważał za możebne. Cała jego sława zasadza się na wielkiej sile fizycznej, na niczem więcej.
Z temi słowy wstał i przystąpił do mego stołu. Umiał on nieźle opowiadać, dlatego przysłuchiwałem mu się z zajęciem, chociaż myślałem przytem o swoich sprawach. Te myśli odbiły się prawdopodobnie na mej twarzy, bo rozkraczył się przedemną i zapytał bez ogródek:
— Dlaczego robiliście takie dwuznaczne miny podczas mego opowiadania?
— Czy was obchodzą moje miny?
— Właściwie wcale nie. Twarz wasza nie jest na tyle zajmująca, żebym w innych warunkach musiał na nią zwrócić uwagę, ale w dzisiejszym wypadku jest inaczej. Wyraz waszej twarzy wzbudzał podejrzenie, że mi nie wierzycie. Czy jest tak, czy nie?
— Czy zależy wam natem.żeby wiedzieć, co ja myślę? — Głupie pytanie! Stroiliście dziwne miny, gdy ja opowiadałem, dlatego stanowczo chcę wiedzieć, co te miny miały znaczyć. A może się boicie mnie to powiedzieć?
— Nic nie wiem o żadnej obawie!
— To mówcie!
Wszyscy goście ucichli, nawet przy dalszych stołach. Przeczuwali małą burzę, dlatego słuchali z zaciekawienien.
— Przyznaję się otwarcie — odpowiedziałem z uśmiechem — że dziwi mię ten niezwykły anachronizm, którego dopuściliście się w swem opowiadaniu.
— Anachronizm? Co to jest? Mówcie tak, żeby was można zrozumieć!
— Dobrze, powiem wyraźniej! Od kiedyż to mówi się o nafcie w obecnem jej znaczeniu?
— Któż to może wiedzieć?
— Ja to wiem: od roku 1859. A kiedy odkryto w Stanach Zjednoczonych pierwsze źródła oleju skalnego?
— Sami sobie na to odpowiedzcie!
Dwa lata przedtem, czyli w roku 1857. Wy /UH mówicie o świdrze ziemnym, po tamtej stronie Coteuu, przy którym miał być Lincoln wkrótce potem, lidy /iiHltiI liwyerem. Kiedyż on został lawyerem?
Dnjrlu mi pokój ze swojemi głupiemi pyta-
nlamll
Nie mi one tak głupie, jak wam się zdaje, a nalcżido wyjaśnienia, którego wam chcę udzielić. Lincoln zamieszkał jako lawyer w Springsfield w roku 1836, a więc mniej więcej na dwadzieścia lat przed odkryciem pierwszego źródła znaczniejszego. Jakżeż to się zgadza z waszem opowiadaniem?
— Czy się zgadza, czy nie, to mnie jest obojętne!
— W takim razie bądźcie z łaski swojej tak samo obojętni względem wyrazu mej twarzy!
— Czy chcecie przez to-powiedzieć, że nie wierzycie w to, co mówiłem o pożarze ropy? — zapyłał groźnie.
— Pod tym względem nie żywię żadnej wątpliwości; tylko miejsce i osoby są inne.
— Jakto?
— Old Shatterhand widział taki pożar ropy, a mianowicie w New-Venango. Król naftowy nie nazywał się jednak Wilmers, lecz Forster.
— O to ja nie dbam. Co ja widziałem, to nie ma nic wspólnego z wypadkiem, znanym Old Shatterhandowi. Pożary ropy zdarzają się często.
— A okoliczności, towarzyszące pożarom są tak niesłychanie do siebie podobne? Hm! Zresztą ja znam bardzo dobrze Tima Kronera z Colorado.
— Thunder-storm! Podejrzewacie może, że ja nie jestem Tim Kroner?
— Może być, że dwie osoby mają takie same nazwisko, ale prawdziwy „mąż z Colorado“ to ten, którego ja znam.
— Zna go też pewien dzielny mąż! Jeśli wam ktoś inny powiedział, że jest Tim Kroner z Colorado, to skłamał i jest oszustem. Przyjmijcie tę wiadomość ode mnie, bo w przeciwnym razie zatkam wam usta tym nożem!
Dobył noża z za pasa, a ja równocześnie wyjąłem rewolwer, wymierzyłem [doń i odpowiedziałem:
— Zatkajcie, jeśli znajdziecie czas na to! Kule są zwykle szybsze od noży!
Napastnik stał przez kilka chwil, potem opuścił nóż i rzekł pogardliwie:
— Pshaw! Tim Kroner nie powinien się o to troszczyć, jakie miny stroi taki człowiek, jak wy. Krzywcie się, ile wam się podoba. Ja nie będę miał nic przeciwko temu i zostanę tym, kim jestem! Wetknął nóż za pas i wrócił na swoje miejsce. Słuchacze nie spodziewali się tak spokojnego zakończenia sprawy, ale nie okazali swego rozczarowania w żaden sposób. Mogłem zupełnie inaczej załatwić ten spór, nie chciałem jednak gościom oberży dawać widowiska, na które zdobyłby się tylko awanturnik.. Świadkowie zajścia mogli sobie myśleć, że się boję„męża z Colorado“.
Gdy mój przeciwnik usiadł na swojem miejscu,, powiódł wzrokiem dokoła stołu i zapytał:
— Może i z was kto wątpi, panowie, czy jestem Tim Kroner?
Obecni potrząsnęli przecząco głowami, a jeden, z nich, który dotychczas nie zabierał jeszcze głosu,, odpowiedział:
— Nie mamy powodu, żeby w to nie wierzyć. Ja mogę zresztą zakończyć wasze opowiadanie uwagąktórą chętnie, a może i niechętnie, usłyszycie.
— Jaką?
— Nie zastrzelicie Kanada-Billa.
— Czemu?
— Bo już nie żyje!
— AU devils! Nie żyje?
— Yes.
— Wiecie to napewno?
— Całkiem napewno.
Gdzież zginął?
W misyi Santa Lucia obok Sacramento.
Co go zmiotło? Chyba nie choroba? Ten łotr nln zitHltiżyl nu laką śmierć.
Sianem się nie wykręcił. Zgon swój zawdzięcza człowiekowi, Którego nazwisko dopiero co wymieniono.
Jnklu nazwisko?
— Old Shatterhand.
Co? Old Shatterhand położył kres jego rzemiosłu?
— Tak.
— Jak to się stało, sir?
— To bardzo, a bardzo zajmująca historya, którą powinienbym właściwie drukiem ogłosić, jestem bowiem literatem, panowie, a zaznaczam to wobec tych, którzy tego jeszcze nie wiedzą.
— Opowiedzcież o tem; opowiedzcie! — zawołano dokoła.
— Hm! Pisarz postępuje właściwie niemądrze, jeśli opowiada ustnie to, co chce drukiem ogłosić. Sami to uznacie, gents!
Zmierzał widocznie do tego, żeby go jeszcze bardziej proszono!“ Kiedy obecni powtórzyli prośbę, oświadczył:
— Weil, skoro już dziś taka opanowała nas ochota do opowiadania, to przedstawię wam to zdarzenie.zgodnie z prawdą.
Pani Thick przeszła teraz obok mnie i szepnęła:
— Dzięki, sir, żeście uniknęli burdy! Z jego opowiadania będziecie zadowoleni. On pisze książki i mówi tak pięknie, tak niesłychanie pięknie!
Ciekaw byłem, jaką to historyę ułoży ten człowiek z prostych całkiem wypadków.
Usiadł w odpowiedniej postawie i zaczął opowiadać, jak wprawny i zręczny bajarz:
— Było to w porcie Sacramento, w którym przebijał się obraz życia w bardzo jaskrawych barwach. Tłum, płynący wybrzeżem bądź w pogoni za zajęciami, bądź też na bezcelowej włóczędze, nie wyglądał na zbiorowisko mieszkańców jednego okręgu, a tem mniej jednego miasta. Przypominał raczej karnawał, jednóczący na krótki czas przedstawicieli wszystkich narodowości.
Tu stała grupa chudych Jankesów w nieuniknionych czarnych frakachjw cylindrachjwciśniętych głęboko na tył głowy, z rękami w kieszeniach, złotymi łańcuchami, szpilkami w krawatach, spinkami i brelolokami. Tam przeciskała się gromadka Chińczyków w blado-niebieskich bluzach perkalowych, białych spodniach i z długimi, starannie splecionymi warkoczami. Wyspiarze z mórz południowych szli trwożnie zakłopotani i zdziwieni po tym obcym gruncie, a ilekroć ujrzeli coś osobliwego wedle ich pojęć, pochylali ku sobie głowy i szeptali pocichu. Meksykanie kroczyli dumnie w aksamitnych spodniach, rozprutych po bokach i obszytych srebrnymi guzikami, w krótkich, tak samo ozdobionych, bluzach i kapeluszach z szerokiemi kresami. Kalifornijczycy w długich opończach, tkanych w najwspanialszych barwach i sięgających im prawie do kostek, mieszali się z wystrojonymi najróżnorodniej czarnymi gentlemanami i ladies, od których zalatywała woń najrozmaitsza, a wśród nich stąpali powolnym krokiem poważni Indyanie. Byli tam ociężali Niemcy, Anglicy z bokobrodami i ogromnymi cwikierami na nosach, mali, ruchliwi Francuzi, sprzeczający się, opowiadający, wołający się nawzajem, czerwonowłosi Irlandczycy, pachnący wódką, Chileni w krótkich opończach, traperzy, skwaterzy, myśliwcy w skórzanych bluzach i ze strzelbami na ramieniu zupełnie tak, jak gdyby przechodzili właśnie przez Góry Skaliste, metysi i mulaci we wszystkich zabarwieniach i odcieniach. Między nimi uwijali się wypłukiwacze złota, obładowani często clęikiemi workami tego kruszcu, w najfantastyczniejszych kostyumach, jakie tylko można sobie wyobrazić, w ubraniach, strasznie obszarpanych, połatanych spodniach, płaszczach, bluzach i kamizelkach, w podartych butach, z których wyzierały nagie palce, i w kapeluMttch, które miesiącami stawiały mężnie czoło słońcu I deszczowi we dnie, a nocami służyły za poduszkę, A wśród tego mrowiska stali w małych grupkach tubylcy, właściwi panowie kraju, a mimo to może najhlednitijil, zaspokajający potrzeby życiowe jako dzienni zdrobnicy.
Do tej pstrej mieszaniny narodów przyłączały się wszelkiego rodzaju okazałe postaci, nakazujące szacunek. Amerykańscy i angielscy marynarze z szerokimi barkami, ogromnemi pięściami i wzrokiem wyzywającym, oraz pewna liczba hiszpańskich oficerów marynarki, którzy przybyli z San Francisco, ażeby się przypatrzyć życiu w pobliżu złotodajnych obszarów.
Co spędziło tam te składniki różnorodnej antropologicznej mieszaniny? Nic innego, tylko złoto. Osadnictwo w Kalifornii Górnej, które w roku 1768. wyszło z Meksyku, oddało kraj pod świeckoduchowne panowanie misyonarzy. Jezuici jako dobrzy gospodarze pozakładali w wielu odpowiednich miejscach klasztory i misye dla celów swej propagandy.
Kiedy w roku 1823. centralny rząd meksykański obalił panowanie kapłanów, nie chcieli misyonarze po większej części, uznać tego rządu i wynieśli się z kraju. Tych niewielu, którzy zostali, utraciło wpływ i bytowało nędznie, niknąc z dniem każdym.
Niedaleko od Sacramento stał potężny, kilkopiętrowy, budynek, otaczający wielki dziedziniec, a po Stronie, zwróconej ku miastu, zamykał go starożytny kościół, zbudowany z niewypalonych cegieł.
Była to misya „Santa Lucia“, której koszarowe komnaty zamieszkiwały trzy osoby: stary, osiwiały ksiądz, jeszcze starsza gospodyni i Niemiec, niejaki Karol Werner, którego obcujący z nim nazywali tylko po imieniu: sennor Carlos. Była to prawa ręka proboszcza.
W tym czasie odkryto w Kalifornii złote pola, a wieści o leżących w górach skarbach wywołały immigracyę z początku z Meksyku i Stanów Zjednoczonych, a później ze wszystkich części świata. Najpierwej przybyli potomkowie dawnych hiszpańskich konkwistadorów, a za nimi wyspiarze sandwichscy, Australczycy i Europejczycy, a nawet Chińczycy i kulisi. Każdy chciał się wzbogacić udziałem złota, który się starał wydrzeć ziemi.
W San Francisco głównie zbierali się obcy, a stamtąd szli dalej na północ, albo w głąb kraju. Sakramento odgrywało także ważną rolę, jako punkt zborny.
Niekażdy oczywiście wiózł z sobą namiot, lub inny rodzaj mieszkania. Liczba ludzi rosła z dnia na dzień, a ponieważ deszcze nie pozwalały przebywać pod gołem niebem, przeto zajmowano wszystko, co mogło służyć jako schronisko.
Starożytna misya Santa Lucia doznała również losu, który nie bardzo zgadzał się z pierwotnem jej przeznaczeniem.

Tom Xir. |
Dolina jsło-nie!:
Pewien I i iiiti u/ z Alzacyi urządził w jednem skrzydle na dole browar, wmurował kocioł i zaczął warzyć nupój, MÓIV śinlał nazywać piwem. W części przedniej, lu> obok kościoła, osiedlił się Amerykanin, założył roMimitM yę i zamienił część nawy kościelnej na salę <.]<> łamu, indzie co tygodnia ćwiczono się w sztuce uklilriltuyo skakania. Podobał się ten pomysł pewnemu priwdslijblorczemu lrishmanowi, który za przykładem Aiih-iyktuilna urządził po drugiej stronie kościoła szynk t wódką.
Dolntj drugiego skrzydła zajął Anglik, który sprzymiei/yl.i<; z przebiegłym mieszkańcem NewHawsliiie w tulu sprowadzania Chińczyków. Obydwu gentlemanom wiodło się wcale dobrze. Tak zajmowano coraz inne części domu misyjnego, wreszcie pozostawało jeszcze wolne tylko najwyższe piętro.
Siary proboszcz nie zdołał temu zapobiec. Z początku, nie iiioj|t|t użyć przemocy, próbował się procesować, nM^v zachłannych ludzi utrzymać zdała od donui ho?, um), lei z wnet poznał zgubne skutki tego kroku, gdy/ wpudt przez to w ręce całej zgrai drapieżców, którzy domagali się od niego pieniędzy za swoje rzekome starania, a nic mu za to nie wyjednali.
Te stosunki obmlcralły mu Santa Lucia. Pewnego dnia zniknął licz śladu razem z gospodynią i nikt go nawet nie szukał Z pierwotnych mieszkańców został tylko sennor Carlon, który z żoną i z córką Anitą zajmował kilka Izb |>arlerowych obok browaru.
5
Ale wkońcu I poddasze miało otrzymać właściciela. Wrzekomo /, Buenos-Ayres przybył do Sacramento człowiek, który pochodził z Cincinnati i nazywał siebie: doktor Whlte. Czy rzeczywiście był lekarzem, o to go nikt nie pytał. Chciał założyć szpital w Sacramento, a ponieważ tam nie było odpowiedniego miejsca, przyjechał do domu misyjnego. Nie znalazłszy tu nikogo, ktoby mu wynajął poddasze, objął je poprostu sam w posiadanie. Był to człowiek praktyczny
May. Old Sureharid II.
i wiedział, że w tym kraju trudno byłoby naruszyć prawo obecnego właściciela.
Zaraz nazajutrz przywlokły się muły z wełnianemi kołdrami i materacami, a gromada Meksykanów wniosła, żelazne łóżka. Przed wieczorem stało już dwadzieścia łóżek pod uszkodzonym w wielu miejscach ceglanym dachem, na otwartym strychu, gdzie wiatr hulał w najlepsze, a w porze deszczowej dokuczały nieustanne powodzie. To był szpital, czekający z otwartemi ramionami na nieszczęśliwych chorych.
Ci pojawili się niebawem.
Jakkolwiek klimat kalifornijski jest zdrowy, mimo to panowało w kopalniach zawsze chorób aż nadto. Dziki, nieregularny tryb życia, połączony z ciężką, niezwykłą dla wielu pracą, wśród częstych deszczów, powodował nieraz febrę, która wobec braku lekarskiej opieki i pielęgnacyi kończyła się często śmiercią.
Za szczęśliwych mogli się jeszcze uważać ci, których choroba nie napadła wtedy, gdy byli sami wśród puszczy, których przyjaciele przywieźli z gór do siedliska cywilizacyi i należytej opieki. Większość znajdowała w kopalniach sześć stóp ziemi nad sobą i pierścień z kamieni dokoła ciasnego grobu. Wielu umierało w drodze, wielu już tylko ostatniem, gasnącem spojrzeniem obejmowało osadę ludzką. Nieliczni tylko odzyskiwali zdrowie i ze wzmocnionem ciałem rozpoczynali pracę nanowo.
Jedną rzecz tracił każdy chory, a mianowicie przywiezione z sobą pieniądze.
W owych czasach płacono za lekarstwa poprostu na wagę złota, a dzielny lekarz miał najwydatniejszą kopalnię w chorobach swoich pacyentów. Korzystały z tego dowoli całe zastępy pigularzy, których pacyenci umierali tylko dlatego, że posiadali pieniądze, które w razie wyzdrowienia byliby mogli zabrać z sobą!
Opowiadający przerwał w tem miejscu umyślnie i przybrał tak obiecującą minę, że mi się wydało, iż teraz zechce zabłysnąć swoim literackim talentem. I rzeczywiście następnej części opowiadania nadał formę noweli, którą można było śmiało wydrukować.
Na wzgórze — mówił dalej — gdzie stał dom misyjny, wychodził w wygodnem ubraniu meksykańskiem silnie zbudowany młodzieniec o jasnych włosach, regularnych rysach i tryskających zdrowiem policzkach.
Zatrzymał się przy zaroślach, otaczających dom i zwrócił się ku zachodowi.
Wieczór się zbliżał, a słońce zanurzało już iskrzące swe żary w promienną roztocz. Przed młodzieńcem leżało miasto, zalane rubinowem światłem, a okna starego gmachu połyskiwały w dal jaskrawymi refleksami.
Przybysz położył się na miękkiej murawie i tak zagłębił w widoku, że nie usłyszał odgłosu lekkich kroków, zbliżających się z boku do niego.
Mała rączka spoczęła na jego plecach, jasna główka pochyliła się nad nim, a równocześnie padły w ciszy te słowa:
— Witam was tu, sennorze! Czemu nie pokazy’ waliście się u nas tak długo?
— Byłem w San Francisco, sennorito, gdzie załatwiałem rozmaite interesa — odrzekł zapytany.
— I tam zupełnie zapomnieliście o sennorze Carlosie i jego biednej, małej Anicie I
— Zapomniałem? Per dios, nie, po tysiąc razy nie! Anitto, jak mógłbym o Was kiedy zapomnieć!
Dziewczyna usiadła obok niego bez ceremonii.
— Czy rzeczywiście myśleliście o mnie, sennorze Edouardo?
— Nie pytajcie mnie, Anitto, czy o was myślałem! Kto się mną zajął, kiedy, pozbawiony mienia przez złych ludzi, przybyłem tutaj, jeśli nie wasz ojciec? A kto potem, kiedy trudy i niewczasy powaliły mnie na łoże boleści, pielęgnował mnie jak syna i brata? Wy I matka wasza! Kogóż mam w tym obcym kraju, do kogo mógłbym pójść po radę, prócz was? Anitto, ja O was nigdy nie zapomnę! — Prawda to, Edwardzie?
— Prawda — odrzekł krótko, chwytając ją za rękę i patrząc jej szczerze w oczy.
— Nawet gdy wrócicie do ojczyzny?
— Nawet wtedy. Wszakże oświadczyłem wam, Anitto, że bez was nie wrócę do ojczyzny. Czy już zapomnieliście o tem?
— Nie — odpowiedziała.
— A może słońce waszego uczucia przyświeca już komu innemu?
— Komu innemu? Któż to taki? A może nie wolno mi tego wiedzieć!
— Lekarz z góry, doktor White.
— On? — spytała przeciągle. — Któż chciałby być słońcem tego suchego mr. Chinarindo! Co do mnie, to mógłby pozostać w ciemności, dopókiby mu się podobało!
— Anitto, czy to prawda? — zawołał młodzian.
— Czemu nie dowierzacie moim słowom?
— Bo wiem, że łazi za wami krok w krok, a rodzice wasi chętnie go widzą u siebie.
— Nie przeczę, że za mną łazi, ale również prawdą jest, że ja go unikam, jak mogę. I to słuszne, że ojciec mu niekrzyw. Doktor nagadał mu dużo o majątku i chce z nami pojechać do ojczyzny, jeśli dość zarobi.
— Do ojczyzny? Czyżby ojciec chciał tam wrócić?
— Tak. Od kiedy misya została koszarami dla wszystkich, nie jest zadowolony z tutejszych stosunków. My jesteśmy biedni, stary ojciec nie potrafi tyle zarobić, żebyśmy mogli za to wyjechać. Dlatego...
— Dlatego co...?
— Dlatego mu się wydaje, że bogaty zięć spełni jego życzenie.
Edward milczał przez chwilę, a potem spytał:
— A ojciec oddałby waszą rękę doktorowi?
Zapewne, ale ja go nie znoszę, a matka także.
— A mnie znosicie?
Skinęła głową z odcieniem gniewu za takie pytanie, a on ujął drugą jej rękę i rzekł:
— Mnie się zawsze zdawało, że my powinniśmy należeć do siebie, całe życie. Jesteś taka skromna i dobra, że pragnę być zawsze z tobą. Czy mogę to oświadczyć twej matce?
— Możesz.
— I ojcu?
— Także.
— Nawet zaraz?
— Nawet zaraz!
— To chodź!
Wstał, a ona poszła za nim. Przeszli razem przez portal, potem przez dziedziniec do drzwi, wiodących do mieszkania Wernera. W sieni usłyszeli twardy, ostry głos człowieka, mówiącego w izbie z natarczywością.
— Tam jest doktor! — rzekła Anitta.
— Pójdźmy do kuchni i zaczekajmy, dopóki się nie oddali!
Z kuchni słyszeli każde słowo rozmowy, którą White prowadził z rodzicami Anitty.
— Damnt U, master Carlos. Czy myślicie, że będę żałował grosza? — spytał pierwszy. — Medycyna więcej warta, aniżeli najlepsze miejsce w kopalniach, (idy już dość zdobędę, przeniesiemy się do Nowego Jorku albo do Filadelfii, a stamtąd dalej, dokąd zechcecie. No, zgoda?
— Hm, zgodziłbym się, jeślibym napewno wiedział, że dotrzymacie słowa!
— Do dyabła! Czy uważacie mnie za kłamcę?
— Dotychczas nie daliście mi powodu do tego. Ale w starej Kalifornii zapanowały w ostatnich czasach takie stosunki, że człowiek mimowoli staje się nieufnym, a przynajmniej ostrożnym.
— To dam wam zabezpieczenie! Bez żony nie mogę dalej prowadzić interesu. Wasza córka ma dyabelnie ujmujące oblicze, sądzę przeto, że będę dla niej dobry ponad wszelką miarę. Dajcie mi ją za żonę, a ja zrobię ją buchalterem i oddam jej całą kasę. Wystarczy wam to?
— Hm, tak. Ale czy mówiliście już z dziewczyną?
— Jeszcze nie mówiłem. Uważam to zresztą za zbyteczne. Doktor White potrafi sobie zdobyć względy dziewczyny, jeśli tylko spróbuje. Mam też nadzieję, że córka nie zechce przeciwko waszej woli płynąć.
— To słuszne. Jednakże w tak ważnej sprawie należy jej zostawić wolną wolę. Chociażbym ja się zgodził, to rzecz nie przyjdzie do skutku, jeśli ona nie zechce. Pomówcie więc najpierw z nią, doktorze, a potem przyjdźcie do mnie!
— Zaraz Wrócę z pomyślną wiadomością. Nie mam wiele czasu na takie rzeczy, bo na górze leży dwudziestu jeden pacyentów, którzy dają dużo do czynienia. Gdzie córka?
— Nie wiem; może przed bramą.
— Ładnie! Poszukam jej tam.
Zwrócił się ku drzwiom, lecz zatrzymał się zdziwiony, gdyż przed nim stali Anitta i Edward, którzy w tej chwili wyszli z kuchni.
— Tu jest ta, której szukacie, mr. doktorze — rzekł młodzieniec — a sprawa, którą chcecie z nią omówić, nie zabierze chyba dużo czasu.
— Jak to rozumiecie, sennorze Edouardo? — — zapytał White, który znał swego rywala, gdyż codzień prawie spotykał go u rodziców Anitty.
— Zdaje mi się, że przybywacie za późno, bo właśnie zgodziliśmy się z Anittą. Ona nie ma ochoty zostać panią doktorową, a woli natomiast ze mną żyć.
— Czy to prawda Anitto? — zapytał Werner, podnosząc się ze zdumieniem i odrzucając wypalonego papierosa.
— Tak, ojcze. Czy ci się to może nie podoba? — Nie podoba? Owszem podobałoby mi się, bo ja sam lubię tego chłopca; ale co poczniecie z samą miłością w kraju, gdzie wszystkie drogi i ścieżki wybrukowane są dolarami. Sennor Edouardo jeszcze młody i może do czegoś jeszcze doprowadzić, jeśli się przedwcześnie nie przyczepi do dziewczyny. Doktor już dawno jest na ładnem stanowisku. To różnica, Anitto! On chce wyjechać z nami do Europy i...
— Edward pojedzie także! — przerwała mu dziewczyna. — On chce nawet...
— Ale czy może? Do tego trzeba czegoś więcej prócz dobrej woli.
— Sennorze Carlosie — odezwał się teraz Edward. — Obecna chwila nie nadaje się do szczegółowego rozstrząsania tej sprawy. Powiedzcie mi tylko otwarcie, czy oddalibyście mi Anittę za żonę, gdybym nie był także ubogi?
— Oddałbym.
— A ile musiałbym mieć.
— Hm, to trudno powiedzieć! Im więcej, tem lepiej. Musiałoby to w każdym razie wystarczyć przynajmniej na naszą podróż do ojczyzny i zakupienie tam jakiego mająteczku, lub czegoś podobnego.
— Czy użyczycie mi czasu na zdobycie takiej sumy pieniędzy?
— Ileż potrzebujesz na to czasu?
— Sześciu miesięcy.
— Hm, to nie długo. Co wy na to, doktorze?
Darnn it, to brzmi jak suchy, prawidłowy interes. Pozwólcie, że doń przystąpię!
— Dobrze!
— To przyjmijcie odemniepewną radę, mr. Carlosie!
— No?
— Wy, mr. Edwardzie, chcecie zapewne udać się do kopalni? — spytał doktor szyderczo, zwracając się do młodzieńca.
— Właśnie.
— Weil, sir. Macie sześć miesięcy czasu. Jeśli w tym terminie wrócicie z trzema tysiącami dolarów, miss Anitta będzie waszą, a ja nie powiem ani słowa. Jeśli natomiast nie wrócicie wogóle, albo tylko z mniejszą sumą, miss będzie moją. Czy zgadzacie się, mr. Carlosie?
— Najzupełniej, ale z zastrzeżeniem, że wasze stosunki są takie, jak mi je opisaliście!
— Są takie! A zatem zgoda między nami. God bye; muszę iść do moich chorych...
Minęły całe miesiące, a na wzgórze wchodził do dom“ misyjnego znowu młody człowiek, a pod zaroślami odwrócił się do leżącego za nim krajobrazu. Chociaż umówionych sześć miesięcy upłynęło prawie z wyjątkiem kilku dni, nie był to Edward, lecz ktoś inny.
Napasłszy oczy rozległym widokiem, przeszedł przez portal, przez dziedziniec, a przed wejściem do bocznego skrzydła spotkał się z Anittą, którą zapytał:
— Czy możecie mi powiedzieć, sennorito, gdzie tu mieszka doktor White?
— Mieszka pod dachem. Wejdźcie tam, do szpitala, a zastaniecie go napewno.
Przybysz poszedł za tą wskazówką, wspinał się po schodach coraz to wyżej i wyżej, aż dostał się na poddasze, gdzie zobaczył dwa rzędy łóżek, między któremi uwijał się doktor. Izba nie była zbyt jasna, a że na dworze zmrok już zapadał, trudno było rozróżnić przedmioty.
White zauważył obcego i przystąpiwszy doń, zapytał:
— Czego sobie życzycie, sennorze?
Gość przysłuchiwał się brzmieniu tego głosu, a potem spytał z zaciekawieniem:
— Czy wy jesteście doktor White, sir?
— Tak.
— Ja jestem farmąceutą. Chciałem w Kalifornii wykopać szczęście z ziemi, ale nie znalazłem nic. Wtedy udałem się do biura pośrednictwa pracy, aby poprosić o służbę. Tam powiedziano mi, że potrzebujecie dozorcy chorych i dlatego przybyłem do was, by się przekonać, czy posada jest jeszcze wolna.
— Jeszcze nie obsadzona. W której miejscowości pracowaliście i w których zakładach?
— Hm — odrzekł obcy z namysłem, wygłaszając szybko pierwsze nazwy i imiona, a akcentując umyślnie ostatnie — w Nowym Yorku, Pittsburgu, Cincinnati, a na ostatku w Norfolku u mr. Clevelanda.
— W Norfolku u mr. Clev....
Lekarz przystąpił szybko bliżej, ażeby lepiej przypatrzyć się twarzy obcego i cofnął się z przestrachem.
— Do wszystkich dyabłów, przeklęty... chciałem powiedzieć: mr. Groman, który równocześnie ze mną tam... Ale chodźcie na dół do mego mieszkania. Cieszy mnie to niezmiernie, że zobaczyłem tak niespodzianie kolegę, który był ze mną razem w tem samem miejscu!
Nie zauważył dwuznacznego uśmiechu w rysach przybyłego i zeszedł o piętro niżej, gdzie wstąpił do małego pokoju i zaświecił. Była to widocznie jadalnia i sypialnia zarazem.
— Tak, usiądźcie sobie, o raczej usiądź sobie, jeśli między nami ma dawny stosunek pozostać! Cóż było w Norfolku po mojem odejściu? Pokłóciłem się z pryncypałem i dlatego odszedłem bez wypowiedzenia. Staremu Clevelandowi zapewne dobrze się powodzi!
— Dobrze? Jemu wogóle przestało się powodzić. Gdy ty odszedłeś, zniknęła także w niepojęty sposób jego kasa, razem z przechowywanymi tam papierami wartościowymi. To go zrujnowało. Nie mogąc tego przeboleć, umarł.
— Czy to być może? Co mówisz? Hm, stary nie pozwalał, co prawda, nikomu wglądać w swoje stosunki. Dlatego ja przypuszczam, że usunięcie kasy zarządził w tajemnicy on sam. Ta okoliczność, że osiedliłem się tu jako lekarz, nie powinna cię dziwić. Tu nikt nie pyta o dyplom, a z tego zajęcia można żyć. Przychodzisz więc po posadę? — Tak; lecz powiedz mi, Walkerze, jak zdobyłeś środki na stworzenie takiego zakładu i dlaczego nie zatrzymałeś swego właściwego nazwiska?
— Hm, środki zdobyłem w kopalniach złota, a nazwisko zmieniłem, bo White brzmi bardziej naukowo, niż Walker. Ale wracając do posady, to ją otrzymasz, o ile nie dasz mi powodu do skargi na siebie. Jeśli się dobrze wćwiczysz, to może zrobię cię moim asystentem, a może nawet wezmę cię na wspólnika!
— Masz dla mnie mieszkanie?
— Na to znajdzie się rada. A zatem zgadzasz się?
— Oczywiście!
— To ładnie!
— Skarżyć się na mnie nie będziesz. Los obszedł się także ze mną srodze, dlatego przeszłości wcale nie będę żałował.
Groman objął posadę i w krótkim czasie poznał wszystkie tajniki wiedzy, których wymaga prowadzenie szpitalu. Doktor musiał go do siebie przyjąć, lecz uspokoił się wnet, gdy się przekonał, że jego asystent uważa za dopuszczalne takie wypadki, które należy ostrożnie ukrywać przed okiem ludzkiem.
White miał teraz więcej czasu i przepędzał wolne chwile u sennora Carlosa, w którego zaufanie umiał się wkraść dzięki swej chytrości. Ojciec nie zważał wcale na to, że lekarz był o wiele starszy od córki i że jego zachowanie się musiało wszystkich odpychać.
Wreszcie upłynęło owych sześć miesięcy, a Edward się nie pokazywał. Brak wiadomości listownej, lub innego znaku życia, nie odbierał spokoju Anicie. Wiedziała ona, że połączenie pocztowe z kopalniami było niedostateczne, że spoczywało prawie całkiem w rękach prywatnych, że więc nie można było nigdy liczyć na prawidłowe odbieranie listów. Ludzi, którzy podejmowali się przewozu listów i przesyłek pieniężnych, napadano na drodze, ograbiano i zabijano, albo oni sami uciekali z powierzonymi sobie pieniądzmi.
Nadszedł nawet ostatni wieczór, a Edwarda nie było. Dziewczynę trapił okropny niepokój, a z doktorem było to samo. Dotychczas były wszelkie szanse po jego stronie, ale rywal mógł się zjawić każdej chwili, a temu należało przeszkodzić. Zdał więc opiekę nad pacyentami asystentowi, a sam opuścił misyę.
Chorzy byli bardzo zadowoleni z przyjęcia Gromana, który był ich aniołem opiekuńczym. Okazując się wobec doktora posłusznym i zupełnie pozbawionym woli, postępował poza jego plecyma całkiem wedle własnego uznania, w tem przekonaniu, że niejeden pacyent, przeznaczony na śmierć przez White’a, będzie mu zawdzięczał życie i mienie.
Opowiadający znowu zamilkł i popatrzył dokoła na słuchaczy. Spodziewał się zapewne pochwał, lecz napróżno, gdyż opowiadanie było dotąd niezbyt zajamujące. Pociągnął więc kilka razy cygara i rzekł:
— Możliwe, że wam się ta historya nie podoba. Uważajcie jednak dalej, bo główna rzecz nastąpi dopiero teraz.
— A tą główną rzeczą będzie pewnie Old Shatterhand? — spytał jeden z obecnych.
— Yes! Zgadliście, sir. Ten słynny biały myśliwiec zaraz wystąpi. Otóż doktor White, jak to dopiero co powiedziałem, oddał pacyentów asystentowi, a sam odszedł, gdyż niepokój wypędził go ż domu. Wprawdzie był to wieczór ostatniego już dnia z umówionego terminu, ale zostawało jeszcze kilka godzin, w których rywal mógł jeszcze nadejść. Poleciał więc doktor na dworzec, aby tam zaczekać na ostatni pociąg, który miał nadejść od strony kopalń.
Wkrótce też wjechał pociąg, a kto z niego wysiadł? Mister Edouard. Stał już przez chwilę przed wagonem, potem odwrócił się jeszcze raz i ukłonił do wnętrza, jak gdyby się z kimś żegnał, a potem odszedł. Odrazu przystąpił do niego White i rzekł:
— No, przyjechaliście przecież! A zdawało się już, że nie dotrzymacie terminu. Ale główna teraz rzecz
w tem, czy sprzyjało wam szczęście i czy znaleźliście dość złota?
— Miałem szczęście, nawet większe, niż się spodziewałem — brzmiała radosna odpowiedź.
— Uzbieraliście trzy tysiące dolarów?
— Nawet o wiele więcej!
— To prawie nie do uwierzenia! Drudzy pracują w digginach przez całe lata, narażają życie i zdrowie i nic nie znajdują, a wy poszliście na kilka miesięcy i wracacie zdrów i bogaty! Nie da się to już zmienić, przeto ja będę musiał ustąpić. Czy idziecie stąd zaraz do misyi?
— Tak.
— To pójdziemy razem.
Oddalili się, a White nie zważał na człowieka, z którym na końcu Edward rozmawiał.
Ten nieznajomy wysiadł tymczasem. Edward pragnął jak najrychlej dostać się do Anitty i uwolnić ją od niepokoju o jego osobę, szedł więc bardzo szybko. Za miastem, które prędko minęli, otoczyła ich ciemność. White skorzystał z tej sposobności, wydobył z kieszeni rewolwer tak, że towarzysz tego nie dostrzegł i odsunął zamknięcie.
— Mieliście więc szczęście? — rzekł. — Ktoby to był pomyślał! Teraz ja straciłem wszystko; wyrzuciliście mnie z siodła. Czy pracowaliście w kopalniach sami, czy też z towarzyszami?
— Sam.
— Co? Przecież nie rozumieliście się na tem! To naprawdę wielkie szczęście i niezwykły przypadek, że natknęliście się zaraz na miejsce, w którem znaleźliście tyle w tak krótkim stosunkowo czasie.
— Nie było to ani szczęście, ani przypadek, gdyż pokazano mi to miejsce.
— Pokazano? To nie może być! Żadnemu poszukiwaczowi nie przyszłoby na myśl pokazywać drugiemu miejsce złotodajne!
— To nie był poszukiwacz.
— A któż?
Indyanin.
Co mówicie? W takim razie to jeszcze bardziej zadziwiające! Tak, są Indyanie, którzy wiedzą, gdzie leży złoto, ale ci wcale nie mają ochoty pouczać o tem białych.
— Ten Indyanin nie korzystał z tych pokładów złota. To był wielki i słynny wódz Apaczów.
— Jak się nazywał?
— Winnetou.
— Do wszystkich dyabłów! Jak zetknęliście się z nim?
— Za pośrednictwem pewnego białego myśliwca,, jego przyjaciela, którego zastałem w kopalniach.
— Jak się nazywał?
— Old Shatterhand.
— Ach..!
Nie spodziewający się niczego Edward nie widział,, jakie wrażenie wywarły na White’m te nazwiska i mówił swobodnie dalej:
— Spotkałem Old Shatterhanda przypadkiem. Zapytał mnie o moje stosunki, widząc prawdopodobnie, że nie jestem zawodowym poszukiwaczem złota i że nie nadawałem się do tego zajęcia. Opowiedziałem mu szczerze wszystko i wyjawiłem cel mego pobytu w kopalni złota. On zaś wyśmiał mnie najpierwa potem spoważniał i obiecał sprowadzić mi człowieka, od którego miałem otrzymać dobrą radę. Nazajutrz przybył z Winnetou, który popatrzył na mnie tak, jak gdyby mię chciał wzrokiem przebić, skinął głową Old Shatterhandowi i kazał mi, żebym poszedł z nim. Chodziliśmy prawie cały dzień, przyczem Winnetou badał grunt wszędzie. Dopiero pod wieczór zatrzymał się W jednem miejscu i rzekł:
— Tu może mój młody brat kopać, ale sam, bez nikogo, a znajdzie nuggety i piasek
Wziąłem narzędzia i zacząłem kopać. Przepowiednia Winnetou sprawdziła się, bo istotnie znalazłem nuggety. Pilnowałem się bardzo przed wzrokiem innych poszukiwaczy, bo to przeważnie rozbójnicy. Kto wie nawet, czy byłbym dziś żył, gdyby w ostatnich dniach nie był nadszedł Old Shatterhand, by się dowiedzieć
0 wyniku moich poszukiwań.
— Czy Winnetou był z nim także?
— Nie. Rozłączył się z nim na pewien czas, ażeby udać się najpierw do Sacramento, a potem do San Francisco. Old Shatterhand został przy mnie, dopóki nie opuściłem pokładów i starał się, żeby nie zbliżył się do mnie żaden z poszukiwaczy. Następnie sprowadził mię tutaj.
— Dzisiaj?
— Tak.
— Więc przyjechał z wami?
— Tak! Siedzieliśmy razem w wagonie.
— Kiedyście wysiedli, rozmawialiście z kimś w wagonie. Czy z nim?
— Tak. Nie wysiadł zaraz razem ze mną, bo miał jeszcze pomówić z innym podróżnym. Pożegnałem go więc i poprosiłem, żeby dotrzymał słowa.
— jakiego słowa?
— Przyrzekł, że mnie odwiedzi jutro w misyi.
— Do dyabła! Naprawdę?
— Tak — odrzekł Edward, nie widząc, w jakie rozdrażnienie wpadł doktor, który bardzo się bał Old Shatterhanda, ale zapanował nad sobą i pytał dalej:
— Czy możecie także udowodnić, że macie trzy tysiące dolarów? Będziecie to musieli zrobić jeszcze dzisiaj wieczorem.
— Mogę. Zamieniłem cały pył złoty na dobre papiery i mam je przy sobie.
Na to przystanął White, odwiódł kurek rewolweru
1 rzekł:
— Wielkie to było szczęście, że spotkaliście Old Shatterhanda i Winnetou, ale o wiele większa jest wasza głupota, że opowiedzieliście to wszystko mnie.
— Głupota? Czemu?
— Bo nie dostaniecie dziewczyny i pieniądze stracicie!
— Jakto?
— Zaraz się dowiecie.
W następnej chwili huknął strzał, a Edward runął na ziemię i nie ruszył się już więcej. White podniósł go, zabrał trochę na bok od drogi i tam położył. Chciał go tam na razie zostawić, by go potem gdzieś w nocy zagrzebać, a teraz tylko wypróżnić jego kieszenie. Właśnie w chwili, gdy się zabrał do tego, posłyszał odgłos kroków, zbliżających się szybko. Pomknął tedy w bok, ażeby go nadchodzący nie zauważył. O pieniądze się nie troszczył, bo zabity leżał tak, że mógł mu je także później zabrać. Nie poszedł jednak do swego mieszkania, ale wprost do Wernera, ażeby dokładnie o dwunastej godzinie w nocy przedstawić swoje żądania.
Opowiadający znowu się wstrzymał, ażeby zapytać swoich słuchaczy:
— No, panowie, czy teraz jest ta historya więcej zajmująca, niż przedtem?
— O wiele, o wiele więcej! — odpowiedziano. — Ale co się dzieje z Old Shatterhandem?
— Już jest.
— Na dworcu?
— Nie, znacznie bliżej!
— Gdzie?
— Na drodze do misyi. Jego to kroki posłyszał White.
— A, tak!
Tak. Gdy bowiem Old Shatterhand wyszedł z dworca, zaczął wzrokiem szukać swego młodego towarzysza podróży. Ujrzawszy go stojącego z Whitem, stropił się niemało. Pewnie tego drugiego znał, może go gdzie widział. Myślał i myślał, aż wreszcie sobie przypomniał. Człowiekiem, który rozmawiał z Edwardem, był Kanada Bill! Lecz tymczasem obydwu już nie było. Old Shatterhand pośpieszył za nimi, lecz nie dostrzegł ich w najbliższej ulicy. Ale jeśli Kanada Bilf gdzie występuje, to zawsze w dyabelskiej sprawie. Czyżby coś podobnego zamierzał względem Edwarda? Takie pytania zadał sobie Old Shatterhand i postanowił przestrzec swego towarzysza podróży. Wiedział, że podążył do misyi, dopytał się o nią po drodze i udał się za nim.
Poza miastem droga była ciemna, Old Shatterhand więc musiał iść powoli, by jej z oczu nie stracić. Wtem usłyszał przed sobą wystrzał i pobiegł ku miejscu, z którego doleciał go odgłos strzału. Tam przystanął i jął nadsłuchiwać. Wydało mu się, że ktoś się cicho oddalał. Zaczął szukać, czy kto nie leży na ziemi zraniony, ale nie znalazł nikogo. Wtem doszedł go z boku cichy jęk. Gdy się skierował w kierunku tego głosu, zastał tam Edwarda, który podniósł się do połowy i trzymał ręce na okolicy serca.
— To wy? — spytał z przestrachem, poznawszy go mimo ciemności.
— Tak, sennorze Shatterhand — odpowjedział Edward po cichu.
— Czy jesteście trafieni?
— Tak.
— Gdzie?
— W serce, w samo serce!
Trudno mu było mówić i brakło mu tchu.
— W serce? To nie może być! — rzekł Old Shatterhand. — Gdyby was trafiono w serce, jużbyście nie żyli. Bądźcie cicho! Zbadam was zaraz.“
Rozpiął mu bluzę, kamizelkę i koszulę, ale nie znalazł ani śladu krwi! Jął szukać dalej, namacał portfel i oświadczył z radością:
— Dzięki Bogu! Mieliście w tej kieszeni wielki worek z nuggetami i one powstrzymały kulę. Tu czuję małą dziurkę w suknie. Strzał was przewrócił i pozbawił. oddechu, ale kula utkwiła w nuggetach. Czy ten doktor, wasz rywal, mieszka w tej samej misyi?
— Tak. Ja was do niego zaprowadzę, albo zaniosę. On was...
Na miłość Boga, nigdy!
— Czemu nie?
— On strzelił do mnie.
— Aha! Czy był na dworcu?
— Tak.
— Czy to ten człowiek, z którym odeszliście utnmtąd?. A jak on się nazywa? Albo raczej: jak nazywa się teraz?
White, doktor White.
Doktor, lekarz? Iluż to zawodów próbował
len łotr w życiu! Ale to będzie ostatni! Tym razem wydrę mu z rąk to rzemiosło i to na zawsze!
Czyż znacie go?
Aż nadto dobrze! Ale to rzecz uboczna teraz. Najważniejsze to, czy wy się dobrze czujecie?
Teraz mi lepiej. Mogę już oddychać.
A pierś was boli?
Nlebardzo.
To spróbujmy, czy będziecie mogli wstać i pójść, zoprzyjcie się na mnie!
Próba się udała, lidward szedł, chociaż jeszcze powoli Pu drodze powtórzył Shatterhandowi swoją torniowij t Wlllloin, W pobliżu misyi musiał usiąść II, I ulu u ZII, w miejscu ukryłem. Old Shatterhand zaś kazał noblu opisać mieszkanie i szpital, a potem WAzmlł do budynku, by odszukać Whitego. Mieszkanie było zmilknięto, wstąpił więc aż na poddasze i otwoizyl drzwi, nic zapukawszy poprzednio. Stały tam łóżka pacyentów, a przy stole siedział asystent, który podniósł się ikrzesła, zdziwiony późnemi odwiedzinami. Przypatrzywszy się gościowi dokładniej i ujrzawszy strzelby na jego plecach, a nóż i rewolwery zapasem, przeraził się wprost.
Kto jesteście i czego tu chcecie? — zapytał.
Szukam doktora White’a.
— Niema go tu.
Md)’, Okl Surehnnd II. 6
— A gdzie jest?
— Może na dole u sennora Wernera.
— A kto wy jesteście?
— Nazywam się Groman i jestem jego asystentem.
— Pójdźcie tu, mr. Groman! Chciałbym zobaczyć twarz waszą!
Pociągnął go ku światłu i przypatrzył mu się dokładnie. Surowe jego rysy przybrały wyrazu łagodnego.
— Prawdopodobnie łotrem nie jesteście — powiedział.
— Nie jestem nim napewno. Przeciwnie byłem zawsze uczciwym człowiekiem. Ale skąd to wasze dziwne zachowanie się, te szczególne słowa, sir?
— Zaraz wam powiem. Znacie może nazwisko: Old Shatterhand?
— Znam.
— To ja nim jestem.
— Co... jak...? Wy Old Shatterhand?
— Tak. A słyszeliście kiedy nazwisko: Kanada-
Bill?
— Słyszałem.
— Czy wiecie, co to za człowiek?
— Największy łotr na świecie.
— Wiecie to napewno?
— Tak. Nikt nie może tego wiedzieć lepiej ode mnie, bo... bo... ja... hm!
— Co, hm?
— To właściwie jest tajemnica, ale skoro jesteście Old Shatterhand, to mogę wam ją wyjawić. Jestem detektywem.
— Ajentem tajnej policyi? 1 asystentem doktora White’a?
— Właśnie jako taki.
— Aha! Zaczynam rozumieć. W takim razie udzielę“ wam pewnej wiadomości, która was zaciekawi. Wasz doktor White to Kanada-Bill.
— Zounds! Naprawdę?
— Skoro ja to mówię, to możecie mi wierzyć. — Czy znacie Kanada-Billa?
Bardzo dokładnie. Zniknął mi dawno, lecz dzisiaj znów wszedł mi w drogę. Dopiero przed chwilą wykonał“ zamach morderczy.
Co mówicie? Odzie? Na kim?
Old Shatterhand opowiedział mu wszystko, a wtedy I Oroman już nie krył się dłużej, lecz rzekł:
— W takim razie muszę być wobec was szczerym. Iiyli in dawniej farmaceutą i miałem zajęcie u mr. CleYolmida w Norfolku w północnej Karolinie. Po jakimś t /Tilr wstąpił do niego do służby niejaki Walker, którwyo przyjęto, ponieważ miał dobre świadectwa, jak uh; później pokazało, sfałszowane. Wnet też wyszło na |aw, że z farmacyi rozumiał prawie mniej od początkującego. Z tego powodu przychodziło do poważnych kłótni między nim a pryncypałem. Nagle zniknął un, a razem z nim zawartość kasy, czyli cały majątek Cliivelanda. Lubiłem mego pryncypała, gdyż był moim dobroczyńcą. Strata zrujnowała go zupełnie. Gdy pollcya nie znalazła ani śladu zbrodniarza, postanowiłem ja wyszukać go prywatnie. Szukając jego, wpadłem na Irop innych osób, które śledzono tak samo, Juk |ogo, I oddaleni je w ręce sprawiedliwości. To powuil/cnle wyrobiło ml w policyi dobrą markę, wskutek i7, eyo dfilio ml posadę detektywa. W ten sposób zdobyłem większe maleryalne I moralne środki, dzięki klóryill udało im się uzyskać pewne wskazówki. Opierając: się iiii nich, znalazłem wreszcie pewne ślady, które zaprowadziły mnie tutaj.
— Do White’a?
— Tak.
— On jest owym Walkerem?
— Właśnie.
— Wszak on was pewnie poznał! — Oczywiście. Ale ja mu tak sprawę przedstawiłem, że mię zaangażował, ażeby mnie skłonić do milczenia. Teraz jestem jego asystentem, ale nie jestem pewien dnia ani godziny, gdyż każdej chwili muszę być przygotowanym na to, że mię z drogi uprzątnie, aby usunąć jednego ze świadków swojej przeszłości.
— Czemuż wy jego nie zrobicie nieszkodliwym?
— W jaki sposób mam to uczynić?
— Aresztujcie go!
— Nie mogę.
— Czemu?
— Bo nie mam przeciw niemu dowodu. Wiem, że ukradł majątek Clevelanda, ale dowieść mu tego nie zdołam. Śledziłem go dzień i noc, starałem się zgłębić wszystkie jego tajemnice, zbadałem każdy kąt, dla mnie dostępny, ale wszystko było daremne.
— Dla was dostępny... w tem sęk! On nie dopuści do tego, żebyście podpatrzyli jego tajemnice. Względem tego łotra nie wskóracie więcej, niż dotychczas, przy całym swoim sprycie. Ody chodzi o niego, to nie można rozwiązać węzła gordyjskiego, lecz trzeba go rozciąć, a to dziś uczynimy. Liczę przytem na waszą pomoc.
— O, skoro Old Shatterhand weźmie się do czegoś, to obejdzie się bez takiej drobnej pomocy, jakiej ja mógłbym mu udzielić.
— Ma White jakie skrzynie, do których nie zdołaliście się jeszcze dobrać?
— Tak.
— Gdzie?
— Na dole w swojem, prywatnem mieszkaniu.
— Będzie je musiał nam otworzyć.
— Tego nie zrobi!
— To ja to zrobię.
— To byłby postępek bezprawny i karygodny. Darujcie, sir, że zwracam na to waszą uwagę!
— Pshaw! Nie pytam się o wasze paragrafy, z któremi nie udało wam się go pochwycić i dowieść mu winy. To Kanada-Bill, który nigdy nie dbał o prawo, przeto i ja nie myślę prosić kodeksu o uprzejme pozwolenie, skoro chcę z nim raz skończyć. Czy możecie teraz stąd odejść? — Tak. Chwilowo nie mamy ciężko chorego pacyenta.
— To zejdźcie ze mną na dół!
Zeszli razem po schodach i udali się na miejsce, gdzie czekał Edward. Old Shatterhand dał mu wskazówki, jak się ma zachować, poczem wszyscy udali się na parter, gdzie mieszkał Werner. Było to właśnie
0 północy.
Przeszli przez dziedziniec, a potem przez sień do kuchni, gdzie w swoim czasie podsłuchiwał Edward z Anittą. Kuchnia była dziś także pusta. W izbie siedział Werner z żoną i Whitem.
— Sennorze, — były słowa doktora — właśnie bije dwunasta. Sześć miesięcy upłynęło, a Edwarda dotychczas niema. Przypominam wam wasze słowo
1 spodziewam się, że go dotrzymacie.
— Dotrzymam! — odrzekł Werner — Daję też moje przyzwolenie, jeśli mi udowodnicie, że jesteście istotnie taki zamożny, jak twierdziliście zawsze.
— Oczywiście, że przygotowałem się do tego dowodu. Oto moje papiery! Sumy, tu zapisane, zdeponowałem w banku. Czy wam wystarczą?
Dał się słyszeć szelest papierów, poczem Werner zawołał:
— Sennorze White, tego jest o wiele więcej, niźli się spodziewałem. Z was straszny bogacz!
— Mógłbym wam dowieść, że znacznie więcej posiadam, ale poprzestanę na tym dowodzie. Żebyście zaś poznali, jak troskliwego męża dostanie Anitta, pokażę wam klejnot, który daruję jej już przy zaręczynach. To są same drogie kamienie.
Słychać było otwieranie pudełka, a potem zabrzmiały okrzyki zdumienia i podziwu Wernera. Wtem przystąpił Groman do odchylonych nieco drzwi od kuchni i zaglądnął do pokoju. Zaledwie tam rzucił okiem, cofnął się i szepnął do Old Shatterhanda:
— Słuchajcie! Teraz już jestem swego pewny. Te klejnoty skradziono mr. Clevelandowi. Należały do jego nieboszczki żony, a przechowywano je po jej śmierci w kasie. Potem zniknęły razem z Walkerem i z pieniądzmi.
W tej chwili zapytał White:
— No, sennorze Carlosie, czy was przekonałem?
— Najzupełniej, sennorze. Chodź, Anitto i podaj doktorowi rękę!
Podsłuchujący czekali teraz na to, co powie Anitta.
— Ja mu jej nie podam! — rzekła głosem bardzo stanowczym.
— Wiesz przecież, że ma moje przyrzeczenie!-
— I Ojca przyrzeczenie ma, lecz ode mnie jeszcze
go nie otrzymał.
— Przyrzeczenie jest przyrzeczeniem! — f zawołał White. — Mnie się zdaje, że córka winna’Ójcu posłuszeństwo! Edward nie wrócił; prawdopodobnie zginął w kopalniach i...
Nie skończył zdania, gdyż Old Shatterhand wsunął teraz Edwarda przez drzwi do pokoju.
— Przybyłem, jak widzicie — rzekł młodzieniec. — Oczywiście nie wam to zawdzięczam, że jeszcze żyję i nie zginąłem.
Anitta pobiegła doń z okrzykiem radości, a White wypatrzył się nań jak na upiora, który nagle wychylił się z grobu. Wtem otwarły się znowu drzwi od kuchni i wszedł Groman. Przystąpiwszy do stołu, pochwycił etui i oświadczył:
— Te klejnoty skradziono mr. C!evelandowi. Konfiskuję je.
— Konfiskujesz? — wybuchnął White. — Chciałbym zobaczyć tego, ktoby się ośmielił porwać na moje uczciwie zdobyte mienie!
— Ja się ośmielam, ponieważ nie jest uczciwie zdobyte. Jestem detektywem i aresztuję was, mr. Walker, którzy mienicie się Whitem!
1 znów otworzyły się drzwi, a w nich ukazał się Old Shatf;rhand i powiedział:
— Walker, to także nie jest jego właściwe nazwisko.
On przybierał sobie już sto imion i nazwisk. Wskutek lego zapomniał o rodowem, lecz najsłynniejsze, a raczej najbardziej osławione z nich, to Kanada-Bill.
Teraz strach rzekomego doktora zmienił się w przerażenie: zbladł jak papier i zachwiał się tak, że musiał się oprzeć rękoma o stół.
— Old... Shat...ter...hand...i — wyjąkał wargami, z których krew uciekła.
— Tak, Old Shatterhand! Teraz wiesz już, że stąd niema ucieczki! Twoje czyny wołają o pomstę do niebios. Lepiej byłbyś zrobił, gdybyś był wpakował we własne serce kulę, która miała zabić tego młodzieńca; byłbyś uniknął stryczka, na który cię wydam. Twoja karyera skończona!
Wrażenie tych słów wyrwało Kanada-Billa z dotychczasowej złamanej postawy. Policzki zabarwiły mu się nanowo, a oczy zabłysnęły. Sięgnął ręką do kieszeni i krzyknął do Old Shatterhanda:
— Czy myślisz, że stoję już pod stryczkiem? Do tego jeszcze nie doszło!
Właśnie doszło. Nawet rewolwer cię nie ocali. Wyjmij rękę z kieszeni!
Dobrze, wyjmę, ale nietylko rękę. Zanim ja zuwisnę na stryczku, ty padniesz od mej kuli!
Błysnął rewolwerem, którym wymierzył do Old Shatterhanda. I iuknął strzał, Old Shatterhand schylił się błyskawicznie, kula przeleciała nad jego głową, a równocześnie prawie dostał Kanada-Bill pięścią w głowę z taką siłą, że poprostu trzasnął sobą o ziemię, przewracając zarazem kilka krzeseł.
Przestraszony Werner siedział w milczeniu, żona zaś krzyknęła głośno.
— Cicho! — rozkazał Old Shatterhand. — Jest powalony i nie zaszkodzi już nikomu. Dajcie tu sznury, zwiążemy go J poślemy po policyę! Będzie to dla niej pożądany połów.
Podniósł z ziemi rewolwer, który wypadł był z ręki Kanada-Billa, a potem związano nieprzytomnego. Gdy nadeszła policya, przeszukano mieszkanie zbrodniarza. Z pomocą kluczy, które miał przy sobie, otworzono wszystko i znaleziono tyle dowodów, świadczących o jego zbrodniach, że śmierć była dlań nieuniknioną karą. Przedewszystkiem znalazło się mnóstwo złotego piasku i nuggetów, które powyłudzał w „szpitalu“ od chorych poszukiwaczy złota, zanim wyleczył ich z życia. Znalazła się także cała suma, zabrana mr. Clevelandowi. Była dokładnie zapisana w notatce. Groman ucieszył się tem niezmiernie, że będzie mógł zwrócić te pieniądze swemu nieszczęśliwemu pryncypałowi.
Aresztowany nie wrócił do przytomności przez ^ cały czas trwania rewizyi i w tym też stanie zabrała go policya. Cidy się przebudził w więzieniu, zaczął wrzeszczeć jak szalony. Uderzenie Old Shatterhanda wstrząsnęło mu mózg tak silnie, że zupełnej przytomności więcej już nie odzyskał. Po całych dniach i nocach miotał się i rzucał, walcząc z postaciami tych, na których dopuścił się zbrodni, a przytem stał się tak niebezpiecznym, że musiano mu założyć kaftan bezpieczeństwa. Szał go nie opuszczał, dopóki nie padł martwy, obryzgany pianą. Śmierć na stryczku byłaby może nie tak straszna, jak ta, ale zasłużył na nią i sam ją spowodował. Gdyby bowiem był nie strzelał do Old Shatterhanda, byłby go ten nie uderzył. Skończyłem, panowie, tę historyę. Teraz wiecie, gdzie i jak zginął Kanada-Bill.
Ostatnia część opowiadania zwróciła oczy wszystkich na usta opowiadającego, a ja sam słuchałem go teraz z zajęciem, bo istotnie powiedział prawdę, choć ją na swój spofób przyozdobił.
Słuchacze zachowali przez dłuższy czas milczenie pod wrażeniem opowiadania, wreszcie jeden się odezwał:
— Trudno w to uwierzyć, żeby ktoś mógł jednem uderzeniem tak strasznie powalić człowieka!
— A jednak to prawda — stwierdził opowiadający.
— Ależ tego człowieka potem *pewnie tygodniami boli ręka!
— Słyszałem, że w tem jest jakiś fortel, który Old Shatterhand zna, ale go nikomu nie wyjawia. Podobno musi się przytem w pewien sposób ułożyć palce i uderzyć tylko w pewne miejsce głowy.
— Czyjego przyjaciel, Winnetou, dokazałby czegoś podobnego?
— Tego nie wiem.
— Ale ja wiem — odezwał się głos jakiś.
— Wy? Znacie Winnetou osobiście?
— Widziałem go.
— Gdzie?
— Nad Arkanzasem, niedaleko fortu Gibson. Wprawdzie nie powalił on tam nikogo pięścią, ale dał ^ wielki dowód zręczności i siły fizycznej.
— Czy to ciekawa historya?
— Bardzo!
— To opowiedzcie ją, sir! Prawda, panowie, niech opowie?
— Rozumie się!
Ciekaw byłem, czy ten człowiek opowie naprawdę zajmujące zdarzenie i czy to będzie znany, czy nieznany mnie, epizod z życia Winnetou. Ten mówca miał żywe, bystre oczy, inteligentną twarz i widocznie myślał nad rzeczami, które dla drugich były obojętne. Już sam wstęp do opowiadania zajął moją uwagę.
— Musicie, panowie, wiedzieć — zaczął — że mam własne zapatrywania na Dziki Zachód i na Indyan; a odrębne od tych, które panują w tym kraju. Kiedy musiałem jeszcze walczyć o tzw. „egzystencyę“, bywałem jako pedlari) bardzo często u czerwonych i zawsze było mi u nich dobrze. Później pracowałem w różnych stronach, powodziło mi się z roku na rok lepiej i jeśli dziś jako pan całą gębą siedzę tu między wami, to zmieniły się wprawdzie moje stosunki, lecz nie zmieniły się moje zapatrywania na Indyan, którzy są daleko lepsi, aniżeli opinia o nich, a Winnetou był
’) Handlarz.
z nich najlepszym i najznakomitszym. Chciałbym, żeby niejeden biały był taki, jak oni
Większość z was wie zapewne, że przez szereg lat by!em ajentem Indyan, ale nie należałem do gatunku tych, którzy dla wzbogacenia siebie oszukują czerwonych. Tacy ajenci ponoszą w większej części winę tego, że Indyanie ciągle nienawidzą białych. Ci ludzie bogacą się niesumiennie ubóstwem i nagością czerwonych, a potem krzyczą i lamentują, gdy ci czasem stracą cierpliwość i zażądają sprawiedliwości z bronią w ręku.
vAleż, sir, wasze opowiadanie, to prawdziwe kazanie! — roześmiał się jego sąsiad.
— Chciałbym żeby tak było i żeby go wysłuchali wszyscy biali ze Stanów Zjednoczonych. To, co wam chcę opowiedzieć, sam częściowo przeżyłem. Z tego poznacie po pierwsze, co to za człowiek jest Winnetou, a po wtóre, że są białe opryszki, którym w łotrostwie nie dorówna żaden czerwony. Nieprzyjaźń Indyan względem nas jest uzasadniona, ale jeśli biali porywają się na białych, aby ich zniszczyć, to jest w tem już łajdactwo, na które niema słów. Ono to wyrabia u Indyan o nas pojęcie, nad którem tylko ubolewać trzeba. Nie należy się dziwić, gdy nami gardzą i siebie uważają za lepszych od bladych twarzy. Historya moja opowie wam o takich białych. Jeśli potem jeszcze dumni będziecie ^ tego, że jesteście białymi, i będziecie czerwonych uważali za gorszych od bladych twarzy, to już będzie wasza rzecz, nie moja, panowie! A zatem zaczynam:
— Owe rozległe prerye Ameryki Północnej, ciągnące się na zachód od „ojca rzek“ Mississipi aż do stóp Gór Skalistych i od ich zboczy po drugiej stronie aż do wybrzeży Oceanu Spokojnego mają nietylko pod względem fizycznym pewne podobieństwo do niezmierzonej powierzchni wód morskich. Do porównania pomiędzy rozległością sawanny a przestrzeniami oceanu służą punkty, których nie należy szukać w zewnętrznych warunkach, lecz we wrażeniu, jakie czyni morze niówno jak i prerya na tym, kto się oderwał od gleby ojczystej, ażeby przez dłuższy czas pruć fale morza, albo na grzbiecie rumaka uwijać się po pełnych przygód zachodnich krajach Stanów Zjednoczonych.
Stary żeglarz, któremu przez całe życie łopotały nad głową żagle okazałego trójmasztowca, nie chce nic wiedzieć o stałym lądzie, a gdy już do żeglarstwa niezdatnym się stanie, buduje sobie ciasny i mały domek jak najbliżej wody i oczyma, pełnemi umiłowania i tęsknoty, patrzy na zmienne wiecznie, nigdy nie spoczywające fale, dopóki ręka śmierci nie zamknie mu znużonych powiek.
Tak samo jest z człowiekiem, który ośmielił się stawić czoło niebezpieczeństwom Dzikiego Zachodu. Ilekroć wróci w strony, nad któremi cywilizacya rozsiewa swe dobrodziejstwa i klęski, ciągnie go zawsze coś do niebezpiecznej, niezmierzonej;; dzieci gdzie musi wytężać wszystkie siły duchowe i fizyczne, aby nieulec w walce z tysiącznemi, wiecznie nowerni niebezpieczeństwami sawanny. Taki człowiek rzadko znajduje na starość zaciszne miejsce, jak ów wysłużony żeglarz na bezpiecznem wybrzeżu. On nie ma spokoju, ani spoczynku. Musi czepiać się grzbietu mustanga i ruszać wdał, w której kiedyś zginie bez śladu. Może po latach zobaczy jakiś myśliwiec jego zbielałe kości na wysuszonej równinie lub między skałami gór, ale, jeśli nawet zobaczy, przejdzie mimo, nie uczyniwszy znaku krzyża świętego, ani nie zmówiwszy „Zdrowaś Maryoł’ i nie zapyta o imię tego, który tu może skończył w straszny sposób. Zachód odznacza sfę surowością, nie oszczędza nikogo i niczego. Wydany na pastwę żywiołów, nie zna innego panowania prócz nieubłaganych praw przyrody i dlatego ma miejsce ylko dla ludzi, szukających oparcia w swojej pierwotnej tężyźnie.
Ludność, wypychana wbrew wszelakim umowom coraz dalej ze swoich siedzib, ludność z natury bogato wyposażona, a jednak skazana na nieuniknioną zagładę, prowadzi tu rozpaczliwą walkę z drugą ludnością, która posiada wszelkie fizyczne!§{ duchowe, sztuczne i naturalne środki do zgnębienia gardzącego śmiercią przeciwnika, pomimo jego bohaterskiej obrony. Jest to trwające przez całe Wieki zmaganie się umierającego giganta ze wzmacniającym się z każdą chwilą synem cywilizacyi, który coraz to mocniej zaciska potężną pięść na gardle wroga. Takich zapasów nie wykazuje historya na żadnej ze swoich kart. Towarzyszą im czyny, godne bezwątpienia tych, których dokazali klasyczni bohaterowie. Kto się odważy zapuścić na te daleko i szeroko ciągnące się pobojowiska, ten musi być zaopatrzony w tę broń różnorodną, którą zwalczają się nawzajem niepokaźni na zewnątrz, a jednak podziwu godni, współzawodnicy.
Kto w forcie Gibson zarzuci strzelbę na plecy i pójdzie przez kilka dni wdłużArkanzasu, w górę rzeki, dostanie się do osady, złożonej z kilku prostych domów drewnianych ze wsj^lnem pastwiskiem i położonym nieco na uboczu domem, który, jak to zdaleka już widoczny szyld zapowiada, jest sklepem i oberżą. Gospodarz tego domu, sam bez pretensyi, nie wiele wymaga od swoich gości. Nikt nie wie, czem on był przedtem i skąd tu przybył, i on nie pyta nikogo
0 nazwisko, zamiary i cel podróży. Każdy może się u niego zaopatrzyć w potrzebne rzeczy, napić się wedle upodobania, pobić, pokłuć lub postrzelać trochę z innymi i pójść dalej swoją drogą. Kto wiele pyta, ten potrzebuje dużo czasu, Amerykanin zaś wyżej ceni czas, niż odpowiedź, którą sam sobie dać może.
W izbie gospodniej siedziało kilku ludzi, których wygląd bynajmniej nie przypominał salonowych postaci. Mimo że się poszczególne części ich ubrań różniły, poznać było po wszystkich, że to prawdziwi traperzy
1 skwaterzy, którzy pewnie nigdy nie słyszeli, co znaczy dobry krawiec.
Gdzie się zejdzie kilku westmanów, tam nie wysychają gardła z pragnienia i o dobre opowiadanie nie trudno. Obecni patrzyli teraz przed siebie w milczeniu, bo właśnie skończyła się była jedna z tych ciemnych i krwawych historyi, jakie się słyszy w owych krajach granicznych, a każdy szukał w pamięci nowej. Wtem odezwał się jeden z nich, siedzący najbliżej okna:
— Wstańcie, ludzie i spojrzyjcie tam ku wodzie! — Jeśli mnie stare oczy nie mylą, to są to dwa greenhorny, dwa żółtodzióby, jak wymalowane. Popatrzcie, jak siedzą na koniach, jak ładnie i zgrabnie, jak figurki z Bożego drzewka! Co tacy ludzie robią w naszych borach?
Wszyscy, z wyjątkiem jednego, wstali, aby zmierzyć okiem przybyszów, ten zaś, który ich wezwał, rozparł się znowu szeroko obu łokciami na stole. Spełnił swoją powinność i nie troszczył się o nic więcej. Była to osobliwa figura. Natura chciała prawdopodobnie zrobić zeń powroźnika, tak nieskończenie wydłużone było w nim wszystko. Szyja, piersi, brzuch, ręce i nogi były niezmiernie długie, a przytem bardzo wątłe i słabe, zdawało się na pozór, że pierwszy podmuch wiatru poszarpie ich właściciela na strzępy. Czoło jego było odsłonięte, a na tyle głowy chwiał się jakiś nieokreślony przedmiot, który kiedyś przed wielu, wielu laty, był może cylindrem, ale teraz urągał wszelkim pojęciom o takim kapeluszu. Chudą twarz pokrywał zarost, składający się może ze stu włosów, które samotnie i w rozsypce zwieszały się z policzków, brody i z górnéj wargi i spadały długie i cienkie prawie do pasa. Bluza myśliwska, którą miał na sobie, pamiętała, jak się zdawało, jego młodość, gdyż okrywała zaledwie połowę jego korpusu, a rękawy sięgały tylko o kilka cali poza łokcie. Dwie nędzne skorupy, w których tkwiły jego nogi, mogły być niegdyś cholewami olbrzymich butów żeglarskich, ale teraz wyglądały jak poprzepalane rury od pieca i stykały się w okolicy kostek z dwoma tak zwanymi „horse — eets“, jakie szczególnie w Ameryce Południowej sporządza się z ciepłych jeszcze skór, zdartych z nóg końskich. 9 4 —
— Masz słuszność, Picie Hoibersie — oświadczył jeden z wyzierających. ^ To greenhorny, o których nie warto się troszczyć. Niech sobie robią, co im się podoba!
Ciekawi wrócili na swoje miejsca. Ze dworu dał się słyszeć tętent koni i szorstki głos człowieka, jak gdyby przyzwyczajonego do rozkazywania. Potem otwarły się drzwi i weszli owi dwaj ludzie, o których była mowa.
Gdy o drugim z przybyszów nie wiele dałoby się było powiedzieć, to osobistość pierwszego w innem otoczeniu zrobiłaby była pewne wrażenie.
jakkolwiek nie był uderzająco silnie zbudowany, mimo to przez szczególną postawę i ruchy nadawał sobie pozorów wielkiej siły i władztwa. Twarz jego, regularnie, a nawet pięknie skrojona, znacznie przyciemniona od słońca, okolona była gęstą brodą czarną, zwisającą mu aż na piersi. Odzież miał na sobie zupełnie nową, a broń jego i towarzysza wyglądała tak, jak gdyby ją dopiero co wzięto ze sklepu.
Prawdziwy traper lub skwater czuje nieprzezwyciężoną niechęć do wszelkiego starania o wygląd zewnętrzny swej osoby, najbardziej mierzi go czyszczenie broni, której rdza powinna Jjyć dla ludzi pewnego rodzaju oznaką, że nie nosił OToni od parady, lecz używał jej dzielnie w niejednej śmiertelnej potrzebie. Tu, gdzie o wartości człowieka rozstrzygają zupełnie inne znamiona, niż ubranie, ma w sobie elegancya coś wyzywającego i wystarczy nieraz drobna przyczyna do ostrej wymiany słów.
— Good day, panowie! — pozdrowił przybyły, zdejmując z ramienia dwururkę i opierając ją w kącie o ścianę, co doświadczonemu westmanowi nigdyby na myśl nie przyszło. Zwracając się zaś do gospodarza, mierzącego go wzrokiem szyderczym, zapytał: — Czy jest tu czcigodny master Winklay?
— I Hm, może to ja właśnie nim jestem! — odpowiedział niedbale gospodarz. — Może? — rzekł przybysz tonem obrażonego, więc trochę ostro. — Co to ma znaczyć?
— To znaczy, że jestem istotnie mr. Winklay, czasami jednak nie jestem nim, jeśli mi się tak podoba.
— Tak! A teraz czem jesteście?
— To zależy od tego, czego chcecie od mr. Winklaya, sir!
— Najpierw dacie mnie i temu człowiekowi trochę się napić, a potem poproszę was o pewną wiadomość.
— Napić się możecie już teraz. Oto szklanka! A wiadomość dostaniecie także, o ile ją dać potrafię. Wiem, co się należy gentlemanowi.
— Darujcie sobie gentlemana, Winklayu, bo to tutaj niewiele znaczy! ||trzekł do gospodarza obcy, odejmując od ust szklankę z ruchem niezadowolenia. — Pytam o sama Fireguna.
— O Sama Fireguna? — zawołał zaskoczony tem gospodarz. — Samuela Strzelbę Ognistą? Czego od niego chcecie?
— To już moja rzecz, jeśliście łaskawi! Słyszałem, że czasem można go u was zastać.
— Hm, tak i nie, sir. jeśli wy sobie na coś pozwalacie, to i ja mogę sobie na to pozwolić. Wy nie odpowiadacie mnie na moje pytania, to i ja mogę nie odpowiadać na wasze. Tu siedzą ludzie, którzy mogą wam udzielić żądanej wiadomości. Dwaj z nich znają bardzo dobrze tego, o kogo pytacie.
Odwrócił się szybko, aby już więcej nie mówić. Gość zaś, złajany w ten amerykański sposób, zapytał spokojnie wskazanych mu ludzi:
— Czy to prawda, co Winklay powiedział?
Lecz nie otrzymał odpowiedzi. Nieco mądrzej postąpił, zagadując Pitta Holbersa:
— Może będziecie łaskawi odpowiedzieć mi, mr. Milczku?
— Słuchajcie, sir. Nazywam się Holbers, Pitt Holbers, jeśli to sobie zdołacie spamiętać. Jeżeli trzystu naraz pytacie, to oczywiście niewiadomo, kto ma odpowiedzieć. Czego sobie życzycie od Sama Fireguna?
Niczego takiego, coby mogło dlań być nieprzyjemnem. Przybyłem tu ze Wschodu, ażeby się cokolwiek rozejrzeć po lesie i potrzebuję człowieka, przy którym możnaby coś skorzystać. Sam Firegun jest do tego najodpowiedniejszy, dlatego pytam was, gdziebym się mógł z nim spotkać.
— Być może, że on jest do tego najodpowiedniejszy, ale czy zechce być takim dla was, to jeszcze wątpliwe. Wy nie wyglądacie mi na człowieka, któryby dla niego był stosowny!
— Tak wam się zdaje? Zostawmy lepiej tę sprawę na boku, a wy mi powiedzcie, czy możecie mi dać jaką wiadomość!
Wezwany odwrócił się powoli do kąta, gdzie siedział człowiek, który nie odezwał się był ani słowem, gdy nadjeżdżali obcy.
— Jak sądzisz, Dicku Hammerdullu? — zapytał.
Człowiek ten, pochylony nad swoją szklanką, dotychczas tak dalece poświęcał jej treści swoją, uwagę, że ani razu jeszcze nie podniósł oczu na obu oBcych. Teraz odwrócił się, odsunął w tył okrycie głowy, jak gdyby chciał swemu rozumowi ułatwić rozsądną odpowiedź i odparł:
— Co ja o tem sądzę, to wszystko jedno. Niech sobie sam znajdzie kolonela!
Odwrócił się znowu i zaczął się wpatrywać w głąb szklanki. Ale przybysz z ciemną brodą, niezadowolony widoczniez tej odpowiedzi, przystąpił bliżej do niegoi zapytał:
— Kto to jest ten kolonel, mr. Hammerdullu?
Zapytany obejrzał się powoli ze zdumieniem.
— Kto jest kolonel, to wszystko jedno. Kolonel znaczy pułkownik. Sam Firegun jest naszym pułkownikiem, nazywamy go więc koionelem.
Pytający nie mógł się powstrzymać od uśmiechu na ten logiczny wywód trapera. Położył mu życzliwie rękę na ramieniu i badał dalej:
— Tylko bez gorączki, master! Ten, kogo pytają, musi odpowiadać. Tak jest wszędzie; nie wiem, dlaczego tu, nad Arkanzasem, miałoby być inaczej. Gdzie można zastać teraz kolonela?
— Gdzie go można zastać, to wszystko jedno. Pójdziecie do niego i koniec na tem!
— Oho, człowieku, to mnie nie wystarczy. Muszę przecież wiedzieć, gdzie i kiedy może to nastąpić!
Na twarzy Dicka Hammerdulla odbiło się jeszcze większe zdumienie niż przedtem. Między Jeziorami a Zatoką Meksykańską nie było człowieka, bardziej od niego zamiłowanego w milczeniu. A tu miałby go ktoś zmusić do długiego mówienia? Na to on nie mógł pozwolić. Podniósł szklankę, pociągnął dobrze piwa i powstał. Teraz dopiero można było przypatrzyć mu się od stóp do głowy.
Modelator stworzenia robił go prawdopodobnie jako przeciwieństwo Pitta Holbersa. Był to człowiek mały i nadzwyczaj gruby. Ludzi, jemu podobnych, rzadko się spotyka w Ameryce, a jeśli się ich tu lub ówdzie zobaczy, to niewiadomo, czy się ich bać, czy też śmiać z nich należy. Jego krótkie, okrągłe ciało tkwiło w worku ze skóry bawólej. Lecz tej skóry już teraz lilo było, gdyż każde uszkodzenie tej osobliwej odzieży naprawiliI jej włuściciel w ten sposób, że przyszywał do niej łachmany z niegarbowanej skóry lub innej wątpliwej materyi. Wskutek tego leżała teraz łata na łacie, u kawałki tych naprawek spoczywały obok siebie i na sobie jak dachówki. W dodatku wór ten przeznaczony był dla kogoś dłuższego znacznie i sięgał mu w dół aż do kostek. Nogi kryły się w dwu futerałach, których nie można było nazwać ani butami, ani pończochami, ani kamaszami. Na głowie spoczywał jakiś bezkształtny przedmiot, który mógł być niegdyś czapką futrzaną, ale obecnie nie miał ani włosa na sobie. Ogorzała twarz z dwojgiem małych, mrugających oczek nie wykazywała ani śladu zarostu, natomiast pokryta była licznemi kresami i bliznami, które jej nadawały bardzo
May. Old Surehand U.
marsowatego wyrazu. Przyjrzawszy się bliżej temu człowiekowi, można było zauważyć brak kilku palców u jego rąk. Uzbrojenie jego było całkiem zwykłe, tylko strzelba zasługiwała na to w zupełności, żeby się jej z blizka przypatrzyć. Wyglądała jak stary kij, wyłamany w lesie na to, ażeby w pierwszej lepszej bójce mógł odegrać właściwą rolę. Drzewo utraciło swój pierwotny kształt, było pocięte, nakarbowane i popękane, jak gdyby się niem szczury bawiły. Między drzewem zaś a lufą osadziła się taka masa brudu, że drzewo, brud i żelazo tworzyły jedną całość. Najśmielszy strzelec europejski nie odważyłby się wystrzelić z tej starej pukawki w obawie, żeby się nie rozleciała natychmiast. A jednak spotyka się na preryi dziś jeszcze takie niepokaźne pukawki, których nikt nie potrafi dobrze użyć, natomiast właściciel nie wyśle z niej ani jednej kuli, któraby chybiła celu.
Gdy opowiadający skończył opis postaci Dicka Hammerdulla, przypomniałem sobie mimowoli mego dawnego towarzysza, Sama Hawkensa, który podobny był z wyglądu do opisanego, a różnił się tylko tem, że miał pełną brodę. Później dowiedziałem się, że Dick Hammerdull znał się dobrze z Samem Hawkensem i z czystej przyjaźni dla niego ubierał się tak samo, jak on.
Opowiadanie ciągnęło się dalej:
— Stanął teraz wyprostowany przed obcym, spojrzał ku niemu, mrugając oczkami w śmieszny sposób i odpowiedział:
— Gdzie i jak to ma nastąpić, to wszystko jedno. Czy wam się zdaje, sir, że Dick Hammerdull dziesięć lat włóczył się po szkołach, ażeby się uczyć mówić? Co mówię, to mówię, a komu tego za mało, niech sobie każe innemu wygłosić kazanie. Jesteśmy na sawannie, gdzie potrzeba tchu na lepsze rzeczy, niż do paplania. Zapamiętajcie to sobie! — Dicku Hammerdullu, byliście w szkołach, ponieważ umiecie mówić, ale nie powiedzieliście jeszcze tego, o co mi chodzi. Pytam jeszcze raz: w jaki sposób, gdzie i kiedy mogę spotkać się z Firegunem?
— Do stu dyabłów, człowiecze! Dość mi już tego! Słyszeliście, że go znajdziecie, to niech wam wystarczy. Usiądźcie przy swojej szklance i czekajcie! Nie popozwolę, żeby mnie greenhorn egzaminował z katechizmu!
— Greenhorn? Macie może ochotę zapoznać się z moim nożem? j|
— Pshaw, sir! Co mnie obchodzi wasz kozik? Golcie nim zielone żabki! Dick Hammerdull nie boi się waszej szpilki. Nie postępujecie jak westman, dlatego jeszcze raz wam oświadczam, że jesteście greenhorn i nie troszczę się o to, czy wam się to podoba, czy nie. Postarajcie się, żeby było inaczej!
—: Weil, niech tedy zaraz będzie inaczej!
Poszedł do kąta, gdzie stała jego rusznica, pochwycił ją, odwiódł kurek i zawołał:
— Mr. Hammerdullu, gdzie można zastać waszego kolonela? Daję wam tylko minutę czasu do namysłu. Jeśli do tego czasu nie będzie odpowiedzi na moje pytanie, to przestaniecie wogóle. odpowiadać. Znajdujemy się na sawannie, gdzie każdy sam stanowi’ sobie prawa! — >
Zagadnięty patrzył^z najobojętniejszą w świecie miną w głąb sWojej szklanki, jak gdyby wcale nie słyszał tego wezwania. Drudzy bawili się tą sprzeczką, wodząc wzrokiem od jednego przeciwnika do drugiego. Tylko Pitt Holbers, jakby pewien pomyślnego zakończenia sporu, wsunął chude palce spokojnie za pas i wyciągnął długie nogi daleko przed siebie, jak gdyby mu zawadzały w przypatrywaniu się milczącemu przyjacielowi. Obcy mówił dalej: ’
— No, master, minuta upłynęła! Dostanę odpowiedź, czy nie? Liczę: raz, dwa... Niebezpieczne „trzy„ nie nastąpiło. Aż do „dwa“ siedział Hammerdull obojętnie, bez ruchu, potem chwycił strzelbę z taką szybkością, o jaką nikt, nieznający go, byłby go nie podejrzywał, wyniierzył w tej samej chwili, nastąpił błysk, strzał huknął z ogromną siłą, bo w zarm kniętej izbie, a roztrzaskana strzelba obcego wyleciała mu z ręki na podłogę. On sam leżał także w mgnieniu oka na ziemi, a Dick klęczał z dobytym nożem na jego piersiach.
— No, greenhornie, powiedz „trzy“, ażeby wymusić na mnie odpowiedź! — rozkazał szyderczo.
— Do dyabła, master, pozwólcie mi się podnieść! Wcale nie brałem tego tak poważnie! Byłbym nie wystrzelił!
— Łatwo to teraz powiedzieć. Byłbyś nie strzelił? Chciałeś więc niespodziankę zrobić staremu traperowi, którego nazywają Dickiem Hammerdullem?To śmieszne, naprawdę śmieszne! Czy byłbyś strzelił, czy nie, to wszystko jedno, mój bratku. Wymierzyłeś rusznicą do westmana i tem zasłużyłeś na nóż wedle ustaw sawanny. Teraz ja liczę: raz, dwa... —
Pokonany wysilał się, jak mógł, ażeby się wydobyć. Gdy mu się to nie udało, poprosił:
— Nie kłujcie, master! Kolonel jest moim stryjem.
Traper opuścił nóż, nie wypuszczając jednak przeciwnika.
— Kolonel...? Wasz stryj...? Powiedzcie to komu innemu! Ja muszę się wpierw namyśleć, zanim w to uwierzę.
— Tak jest istotnie. On byłby wam niebardzo wdzięczny, gdyby usłyszał, co uczyniliście ze mną!
— Hm! Czy rzeczywiście jesteście jego kuzynem, czy nie, to wszystko jedno. Byłbym was tylko trochę połaskotał, by wam dać dobrą nauczkę. Życiu greenhorna mój nóż nie zagraża; na to jest za dobry. Wstańcie!
Podniósł się i przystąpił do swego stołu, na który przedtem rzucił był strzelbę. Wziąwszy ją do rąk, zaczął ją na nowo nabijać. Twarz jego rozkoszą promieniała, kiedy z całą starannością zabierał się do tej czynności, a świecące oczy patrzyły na starą i wierną strzelbę z wyrazem przywiązania i miłości.
— Tak, drugiej strzelby, równej tej, nie znalazłby człowiek tak rychło! — rzekł gospodarz, który ze spokojem przypatrywał się zajściu i niewiele troszczył się
0 dym, napełniający izbę.
— I ja tak myślę, stary Jrozcieńczaczu wódki! — rzekł Hammerdull z zadowoleniem. — Dobra jest i zawsze pod ręką, ilekroć jej potrzebuję.
Wtej chwili otwarły się drzwi bez szmeru i niepostrzeżenie dla ludzi, siedzących pod oknem, wszedł cichym krokiem człowiek, w którym pomimo traperskiego ubrania poznać było odrazu Indyanina.
Odzież jego była czysta i utrzymana z widoczną starannością, co wśród członków jego rasy jest nadzwyczajną rzadkością. Zarówno bluza myśliwska jak
1 legginy uszyte były bardzo starannie z“’miękiej skóry bawolej i opatrzone na szwach frendzlami. Mokassyny ze skóry łosiowej nie miały stałego kształtu nogi, lecz zrobione były z powiązanych z sobą kawałków, wskutek czego oprócz trwałości odznaczały się jeszcze tem, że były bardzo wygodne. Na głowie okrycia nie nie miał, tylko w węzeł związane w tem miejscu bujne włosy ciemne jak turban spoczywały na podniesionej głowie. Syn puszczy gardził osłoną czoła.
Gdy jego ciemne, bystre oko objęło orłem spojrzeniem zgromadzonych, zbliżył się do stołu, przy którym usiadł był Dick. Lecz postąpił przez to najniewłaściwiej, bo traper ofuknął go gniewnie:
— Czego chcesz tutaj czerwonoskórczę? To moje miejsce. Poszukaj sobie innego!
— Czerwony mąż jest znużony, a jego biały brat pozwoli mu spocząć! — odpowiedział Indyanin łagodnym głosem.
— Znużony, czy nieznużony, to wszystko jedno: Nie znoszę twojej czerwonej skóry!
, — Ja nie jestem temu winien. Wielki Duch dał mi taką skórę. .
— Wszystko mi jedno, od kogo ją masz. Odejdź, bo ciebie nie cierpię!
Indyanin zdjął strzelbę z ramienia, postawił ją kolbą na ziemi, oparł skrzyżowane ręce na wylocie lufy i zapytał poważnie:
— Czy biały brat jest panem tego domu?
— To ciebie nic nie obchodzi!
— Masz słuszność. Mnie, ani ciebie nic to nie obchodzi, dlatego czerwony mąż może tu siedzieć tak samo, jak biały.
Usiadł. Stanowczy nacisk, z jakim to powiedział, zaimponował mrukliwemu traperowi, bo go już puścił.
Teraz przystąpił do przybysza gospodarz i zapytał:
— Czego sobie życzysz w moim domu?
— Daj mi chleba do jedzenia i wody do picia! — odpowiedział czerwony.
— A masz pieniądze?
— Gdybyś przyszedł do mego wigwamu i poprosił
0 jadło, dałbym ci bez pieniędzy. Mam złoto i srebro.
Oko gospodarza zabłysło. Indyanin, mający złoto
1 srebro, jest zjawiskiem, pożądanem wszędzie, gdzie sprzedają zgubną wodę ognistą. Gospodarz wyszedł, a wkrótce wrócił z potężnym dzbanem wódki, który postawił przed gościem obok zamówionego chleba.
— Biały mąż się pomylił. Takiej wody nie żądałem!
Gospodarz popatrzył nań zdumiony, nie widział bowiem jeszcze nigdy Indyanina, któryby się zdołał oprzeć zapachowi wódki.
— A jakiej?
— Czerwony mąż pije tylko wodę, która z ziemi wypływa.
— To idź sobie tam, skąd przyszedłeś! Jestem tutaj po to, żeby zarabiać pieniądze, a nie nosić wodę dla ciebie. Zapłać za chleb i wynoś się!
— Twój czerwony brat zapłaci i pójdzie, ale dopiero wtedy^ gdy mu jeszcze sprzedasz innych rzeczy k, órych potrzebuje.
— Czegóż chcesz jeszcze?
— Masz sklep z najrozmaitszemi towarami?
— Tak.
To daj mi tytoniu, prochu, kul i łuczywa!
— Tytoniu dostaniesz, ale prochu, ani kul nie sprzedaję Indyanom.
— Czemu nie?
— Bo to nie dla was.
— Tylko dla twoich białych braci?
— Tak!
— Wszyscy jesteśmy braćmi i wszyscy poumieralibyśmy, gdybyśmy nie upolowali zwierzyny, dlatego wszyscy musimy mieć proch i kule. Daj mi to, o co cię proszę!
— Nie dostaniesz!
— Czy to twoja wola niezłomna?
— Niezłomna!
Równocześnie prawie pochwycił go Indyanin lewą ręką za gardło, prawą dobył błyszczącego długiego noża i zagroził:
— W takim razie i białym braciom nie będziesz sprzedawał prochu i kul. Wielki Duch zostawia ci tylko chwileczkę czasu. Czy dasz mi to, czego żądam, czy nie?
Myśliwcy zerwali się ze swoich miejsc. Zdawało się, że rzucą się na dzikiego, pod którego żelaznym uściskiem jęcząc wił się gospodarz. Ale Indyanin miał plecy zabezpieczone i podnosząc dumnie głowę, zawołał głosem donośnym:
— Kto odważy się dotknąć Winnetou, wodza ’ Apaczów?
Słowo to wywarło niespodziany skutek.
Zaledwie zostało wymówione, cofnęli się wszyscy z oznakami czci i poważania. Imię Winnetou wzbudzało szacunek nawet u najśmielszego myśliwca i zastawiacza sideł.
Ten Indyanin był najsłynniejszym wodzem Apaczów, którzy wskutek znanej swej tchórzliwości i chytrości otrzymali od innych czerwonych obelżywe miano „Pimo„. Odkąd jednak on został dowódcą szczepu, zamienili się tchórze z czasem w najzręczniejszych myśliwców i najodważniejszych wojowników. Zaczęto ich się obawiać daleko poza górami, a ich śmiałym wyprawom towarzyszyło powodzenie, pomimo że w mniejszej liczbie podejmowali te wyprawy i zapędzali się daleko na wschód przez sam środek nieprzyjacielskich obszarów. Był czas, kiedy przy każdem obozowem ognisku, zarówno jak w salonie najwytworniejszych hoteli, był Winnetou i jego Apacze stałym przedmiotem rozmów. Każdy wiedział, że on nieraz sam, bez towarzystwa, tylko z bronią w ręku, przechodził przez Mississipi, ażeby przypatrzyć się „chatom bladych twarzy“ ttf rozmówić się z „wielkim ojcem białych“, prezydentem Stanów w Waszyngtonie. Był to jedyny wódz nie podbitych jeszcze plemion, który nie żywił złych zamiarów względem białych. Opowiadano sobie, że zawarł bardzo ścisłą przyjaźń z traperem Firegunem.
Nikt nie wiedział, skąd pochodzi ten myśliwiec, daleko i szeroko znany, postrach wszystkich Indyan. Towarzyszyło mu zwykle tylko niewielu wybranych. Z nimi wychylał się on to tam, to ówdzie, a gdzie tylko opowiadano kiedy o jakiejś prawdziwie traperskiej sztuczce, tam wymieniano z pewnością także jego nazwisko. Krążyły o nim wieści, w których prawdziwość trudno było niemajjluwierzyć. Ledwie przestano mówić o jego jakimś czynie, oni już dokonywał nowych wypraw, które każdego innego byłyby pewnie o utratę życia przyprawiły, jego zaś otaczały nimbem sławy, zaznaczającym się w tym uroku, jaki dla każdego miało poznanie tego człowieka.
Ale poznać go nie było tak łatwo. Nikt nie wiedział, gdzie się jego ludzie zbierali, skąd z nim na wyprawy chodzili, nikt też nie mógł określić celu jego pobytu na Dzikim Zachodzie. Ilekroć pojawiał się w jakiej osadzie, przynosił zawsze tylko tyle futer, ile wystarczało do zamiany na żywność i amunicyę, a potem znikał natychmiast bez śladu. Nie należał więc do myśliwców, starających się polowaniem zdobyć środki do wygodnego życia w późniejszych latach. Miał pewnie inne zamiary, o których jednak nie słyszano, ponieważ nie obcował z nikim i unikał starannie wszelkiego spotkania z niepowołanymi ludźmi.
— Puść! — zawołał gospodarz. — Jeśli jesteś Winnetou, to dostaniesz wszystko, czego żądasz!
— Hugh! — zabrzmiało głosem gardłowym. — Wielki Duch kazał ci wymówić to słowo, człowieku z czerwonymi włosami, bo byłbym cię odesłał do twoich ojców, zarówno jak każdego, ktoby był temu usiłował przeszkodzić!;
Winnnetou puścił gospodarza, a gdy ten wyszedł po żądane rzeczy, przystąpił — do Hammerdulla i zapytał:
— Czemu biały mąż siedzi tutaj i bawi się, kiedy czerwoni nieprzyjaciele dążą do jego wigwamu?
Dick podniósł oczy od szklanki i odrzekł niechętnie:
— Czy tu siedzę, czy gdzieś indziej, to wszystko jedno. Czy wielki wódz Apaczów zna mnie?
— Winnetou ciebie jeszcze nie widział, ale spostrzegł u ciebie znak swego przyjaciela i stąd wnioskuje, że jesteś jednym z jego ludzi. Czy Firegun ma sam walczyć o skalpy Ogellallajów, którzy go szukają?
— Ogellallajów? — krzyknął Dick, zrywając się tak nagle, jak gdyby grzechotnika zobaczył pod stołem i stając jednym skokiem przed Indyaninem. — Co czerwony brat słyszał o nich?
— Śpiesz do swego wodza, a od niego się dowiesz!
Winnetou zwrócił się teraz do gospodarza, który
wszedł znowu, odwiązał od pasa worki na proch, kule i żywność, kazał je sobie napełnić i sięgnął potem ręką pod jasnoszarą koszulę.
— Winnetou da mężowi z czerwonymi włosami czerwony kruszec.
Winklay przyjął zapłatę i przypatrywał się ciężkiemu kawałkowi złota z widocznym zachwytem.
— Złoto, prawdziwe, szczere złoto, warte między braćmi czterdzieści dolarów. Indyaninie,.skąd je masz?
— Pshaw!
Wymówił to słowo z lekceważącem wzruszeniem ramion, a w następnej chwili opuścił izbę.
Gospodarz spojrzał na drugich z otwartemi usty.
— Słuchajcie, gentlemani, ten czerwony łajdak z pewnością posiada więcej złota, niż my wszyscy razem. Nikt jeszcze nie zapłacił mi za proch tak dobrze jak on. Wartoby pójść za nim, bo że ma więcej’ z tego gatunku złota, a koń jego ukryty gdzieś niedaleko, to tak pewne, jak to, że tu przed wami stoję}
— Nie radziłbym wam, człowieku — odrzekł Dick Hammerdull, gotując się do odejścia. — Winnetou nie pozwoli sobie nawet ziarnka śrutu odebrać. Czy ma złoto, czy nie, to wszystko jedno, ale to pewne, że nikt go nie dostanie!
Pitt Holbers także zarzucił strzelbę na plecy, mówiąc:
— Musimy odejść, Dicku, jak najrychlej. Ten Apacz jest wszechwiedzący. Sprawa z tymi psami Ogellallajami (żeby ich dyabeł porwał) z pewnością jest prawdziwa. Ale co będzie z tamtymi ludźmi?
Wskazał przytem na obcych.
— Powiedziałem, że pójdą z nami i tak będzie! — odrzekł grubas i zwrócił się do czarnobrodego.
— Jeśli chcecie zobaczyć Sama Fireguna, to czas nam w drogę. Powiedzcie jednak najpierw, jak się nazywacie! Czy macie nazwisko, czy nie, to wprawdzie wszystko jedno, ale przecież trzeba wiedzieć, jak was nazywać.
— Nazywam się Henryk Sander, pochodzę z Eur...
— Czy jesteście Chińczyk, czy Turek, to wszystko jedno. Znałem już różnych Judzi z Europy, a niektórzy tak umieli trzymać strzelbę, że trafiali bawoły w oko. Zatem naprzód, człowiecze! Musimy prędko jechać!
Wszyscy czterej wyszli na dwór. Hammerdull włożył palce do ust i gwizdnął przeraźliwie, na skutek czego dwa osiodłane konie wybiegły z ogrodzenia. — Tak, oto i konie! Teraz na siodła i w drogę, mr. Sanderze i... Ale jak was mam nazywać? — zapytał drugiego.
— Nazywam się Piotr Wolf — odrzekł ten.
— Piotr Wolf? Dyabelnie nędzne nazwisko! Byłoby to wszystko jedno, gdybyście się nazywali John, czy Tim, albo nawet Bill, ale wymówienie słów: Piotr Wolf, łamie język i zęby rozpycha. No, wsiadajcie, pojedziemy teraz w las, a potem wydostaniemy się na preryęj!
— A gdzie Indyanin? — zapytał Sander.
— Apacz? Gdzie on jest, to obojętne, to nawet wszystko jedno. On wie najlepiej, dokąd ma iść, a ja założę się o moją klacz za capa, że spotkamy go znowu tam, gdzie on uzna za stosowne i gdzie będziemy go najbardziej potrzebowali.
Zakład byłby miał swoją stronę wesołą, gdyż nie łatwo byłby się znalazł człowiek, któryby zechciał dobrze utrzymanego capa postawić w zakład za starą klacz o sztywnych nogach, która na ostrym jak nóż grzbiecie, nosiła już pokaźny szereg lat i podobna była raczej do mieszańca kozy z osłem, aniżeli do konia. Głowę miała stosunkowo dużą, ciężką i grubą, ogona zaś wprost nie było widać. Gdzie dawniej zwisał może bujny pęk włosów, tam sterczał teraz w górę krótki kikut śpiczasty, na którym nawet z pomocą mikroskopu nie znalazłoby się było śladów uwłosienia. Podobnie było z grzywą. Jej rolę grały właściwie pasy poskręcanych kołtunów brudnych, które przechodziły po obu stronach szyi w kudły, pokrywające wychudłe ciało. Z trudem stulone wargi świadczyły, że to miłe zwierzę nie posiadało już ani jednego zęba, a małe, chytrze zezujące oczy kazały się domyślać, że usposobienie klaczy wcale nie było uprzejme.
A jednak tylko ktoś nieobeznany z Zachodem byłby się może śmiał z tej starej Rozynanty. Takie zwierzę nosi zwykle jeźdźca przez połowę wieku ludzkiego w potrzebach i niebezpieczeństwach na wietrze i pogodzie, w burzach i zawiejach, w skwarach i ulewach, i przez to staje się dla niego drogim towarzyszem. Nawet w późnym wieku jeszcze posiada tak cenne przymioty, że jeździec z przykrością tylko i z konieczności zamienia konia starego na młodego. Wiedział też dobrze Dick Hammerdull, dlaczego zatrzymał swoją klacz, a nie wziął zamiast niej pod siodło młodego i silnego mustanga.
Pitt Holbers także nie miał zbyt paradnego konia. Jechał na małym, krótkim, grubym i tak nizkim ogierze, że nieskończenie długie jego nogi wlokły się niemal po ziemi. Jednak mimo tego sposobu siedzenia i ciężaru jeźdźca ruchy konia były tak lekkie i zgrabne, że wprost w podziw wprawiały.
Konie obydwu obcych pochodziły prawdopodobnie ze spokojnej farmy na Wschodzie, miały więc dopiero z czasem udowodnić, czy są użyteczne.
Ostra jazda ciągnęła się aż do wieczora przez las, poczem wydostano się na otwartą preryę, pokrytą żółto kwitnącymi heliantusami, rozłożoną jak wspaniały dywan na nieskończonej równinie.
Konie tego dnia były wypoczęte, można więc było jeszcze dobrą przestrzeń wjechać w sawannę, nimby rozbito obóz na nocleg. Dopiero, gdy gwiazdy ukazały się na niebie i zniknął ostatni promień słońca za widnokręgiem, zatrzymał Hammerdull konia.
— Stop — rzekł — tu dzień się kończy, możemy się więc na krótki czas owinąć kocami! Czy zgadzasz się na to, Picie Holbersie, ty stały coonie?
Coon jest zwyczajnem skróceniem wyrazu: racoon, czyli: niedźwiedź pracz, szop, a myśliwi używają tego słowa w różnych znaczeniach, gdy do siebie przemawiają.
— Jeżeli ty tak sądzisz, Dicku — odrzekł mrucząc zapytany i patrząc z zajęciem w dal. — Czy nie byłoby jednak lepiej ujechać jeszcze z milę albo trzy. Kolonelow i pewnie bardziej potrzebne są cztery dzielne ręce i dwie dobre strzelby, niż tej sawannie, na której chrząszcze brzęczą i ćmy muskają człowieka po nosie, jak gdyby na świecie nie było ani jednej skóry czerwonejSdo przedziurawienia.
— Sprawę chrząszczy i czerwonych skór ja pomijam. Mamy z sobą dwu ludzi, którzy nie znają, jeszcze sawanny i musimy im dać wypocząć. Popatrzno, jak gniady Piotra Wolfa (wściekle trudne nazwisko) jak ten gniady sapie, jak gdyby miał w gardle? wodospad Niagary! A kasztanowi, na którym wisi Sander, kapie woda z brody. Zatem na ziemię, a o świcie: dalej!
Obydwaj obty, nie przywykli do długiej jazdy, znużyli się rzeczywiście, dlatego natychmiast posłuchali wezwania. Jeźdźcy przywiązali konie do palików na długich lassach, a po spożyciu skromnej wieczerzy i wyznaczeniu straży położyli się na miękkiej murawie.
Rano ruszyli w dalszą drogę. Obaj traperzy byli to ludzie milczący, niechętnie wymawiający choćby słowo ponad niezbędną potrzebę. Nie znajdowano się też teraz w bezpiecznym storę, w którym śmiało można zacząć tę lub ową historyę, lecz na sawannie, gdzie ani na chwilę nie wolno zapomnieć o ostrożności, gdzie ciągle trzeba się rozglądać dokoła. Wieść, przyniesiona przez Winnetou, byłaby nawet bardziej gadatliwe języki utrzymała na wodzy. Sander też wstrzymywał się z pytaniami, które mu się przez cały dzień, na język cisnęły, a kiedy wieczorem chciał je wreszcie wypowiedzieć w obozie, natrafił na tak zawzięte milczenie towarzyszy, że niezaspokoiwszy ciekawości, owi-nął się kocem i próbował zasnąć.
Tak odbywali podróż przez kilka dni. Bez słowa na ustach jechali coraz dalej w głąb sawanny, aż piątego dnia pod wieczór Hammerdull, jadący na czele, zatrzymał nagle swojego konia, a w chwilę potem przykucnął w trawie, aby się z widocznem zajęciem przypatrzyć ziemi. Po chwili zaś zawołał:
— Have care, Picie Holbersie, jeśli tędy jeszcze, bardzo niedawno ktoś nie przejechał, to ci pozwolężebyś mię pożarł. Zsiądź i chodź tutaj!
Holbers stanął lewą nogą na ziemi, przeciągnął prawą przez grzbiet grubego ogiera i pochylił się, by zbadać ślady.
— Jeśli ty tak sądzisz, Dicku — mruknął, przyznając mu słuszność — to mnie się zdaje, że to był Indyanin.
— Czy Indyanin, czy nie, to wszystko jedno, ale koń białego zostawia inne ślady, niż te. Wsiadaj na powrót, a resztę zostaw mnie!
Ruszył pieszo śladami kopyt, a jego doświadczona i rozumna klacz szła powoli sama za nim. Po kilkuset krokach zatrzymał się i odwrócił znowu do towarzyszy, mówiąc:
— Zsiądź, stary coonie i powiedz mi kogo, mamy przed sobą!
Pokazał przytem palcem na ziemię. Holbers pochylił się, zbadał to miejsce bardzo dokładnie, a potem rzekł:
— Jeśli, ty Dicku, sądzisz, że to Apacz, to masz słuszność. Te same wystrzępione frędzle, które tu wiszą na kaktusie, miał on także w gospodzie na mokassynach. Nie widziałem takich jeszcze u żadnego czerwonoskórca, bo zwykle wycięte są prosto. Zsiadł tutaj, ażeby się czemuś przypatrzyć, a kolce oderwały mu trochę frędzli. Ja sądzę... behold, Dicku, popatrz tutaj na prawo! Czyje to mogły być nogi?
— Na twoją brodę, Picie, to łotr Indyanin, który stamtąd przyszedł, a stąd skręcił na bok. Cóż ty na to?
— Hm! Apacz ma pogańsko bystre oczy; zaraz pierwsze ślady tego człowieka z pewnością zauważył, a my dreptamy po jego śladach już kto wie jak długo i nie spostrzegliśmy tego.
— Czy spostrzegliśmy, czy nie, to wszystko jedno. Znaleźliśmy je przecież i to wystarczy. Ale czerwonoskórzec nie uwija się tu chyba sam po sawannie. W pobliżu zostawił zapewne swoją szkapę, a niedaleko także może znajduje się więcej łuczników, którzy zamierzają coś dyabelskiego. Rozglądnijmy się dokoła, czy nie natrafimy na jakie wskazówki, któreby nas pouczyły, co mamy począć! *
Rozejrzał się po widnokręgu i potrząsnął głową z niedowierzaniem.
— Słuchajcie, Sanderze! U waszego boku wisi futerał. Czemu go nie otworzycie? Czy trzymacie w nim ptaka, którego nie chcecie wypuścić?
Sander otworzył etui, wydobył perspektywę i podał ją z konia traperowi. Ten nastawił ją, wziął przed oczy i zaczął badać nanowo.
Po krótkim czasie ściągnął brwi i rzekł z przebiegłym uśmiechem.
— Weź szkła, Picie Holbersie, popatrz tam w górę i powiedz, co to za długa prosta linia, ciągnąca się od wschodu północnego horyzontu daleko na zachód?
Holmers poszedł za tą wskazówką. Odjąwszy po chwili rurę od oczu, potarł sobie z namysłem długi cienki i spiczasty nos i rzekł:
— Jeśli sądzisz, Dicku, że to jest kolej żelazna, która prowadzi do Kalifornii, to nie jesteś tak głupi, jak by można przypuszczać.
— Głupi? Dick Hammerdull głupi! Strzeż się, bo tak cię ostrzem noża po żebrach połaskoczę, że długi oddech wylezie ci z gardła, jak zbutwiała lina okrętowa! Dick Hammerdull głupi! Czy słyszał kto coś takiego? Zresztą, czy głupi, czy nie, to wszystko jedno, ale ktoby go chciał taniej kupić, niż jest wart, powinienby uważać, żeby się nie przeliczył. Cóż jednak wspólnego ma kolej żelazna z czerwonoskórym, który się tędy przekradł? Wyjaśnij to nam, Picie Holbersie, esencyo wszelkich możliwych gatunków mądrości.
— Hm! Kiedy nadchodzi najbliższy pociąg, Dicku?
— Nie — wiem dokładnie, ale zdaje mi się, że przejedzie tędy dziś jeszcze.
— W takim razie czerwoni zabiorą się do niego.
— Masz słuszność, stary coonie. Ale z której strony pociąg nadejdzie, z tej, czy z tamtej? — Udaj się z tem pytaniem do Omaha lub San Francisco, tam ci powiedzą. Na mojej bluzie nie ’wisi rozkład jazdy! |
— Nie spodziewam się tego nawet po tym starym łachmanie. Czy nadejdzie ze wschodu, czy z zachodu, to wszystko. jedno, jeśli nadejdzie, to się do niego wezmą. Ale czy my zgodzimy się na to spokojnie, żeby go zatrzymali, a podróżnym odebrali skalpy, i życie, to znów inna rzecz. Coż ty na to?
— Uważam za nasz obowiązek przejechać im szkłem po pod nos.
V — Takie i moje zdanie. A zatem na ziemę i naprzód! Człowieka, siedzącego wysoko na koniu, łatwiej zauważą szpiegowie, aniżeli ładnie i pokornie idącego na własnych nogach. Zobaczymy, w której dziurze oni siedzą. Ale trzymać strzelby gotowe do strzału, bo jeśli nas spostrzegą, to one będą przedewszystkiem potrzebne!
Zaczęli skradać się powoli Iz nadzwyczajną ostrożnością. Ślady, którymi szli i do których przyłączyły się ślady Apacza, prowadziły najpierw do wału kolejowego, a potem dalej wzdłuż niego. Gdy zdaleka pokazały się faliste wzniesienia gruntu, zatrzymał się HammerdulKi rzekł:
Gdzie te łotry siedzą, to oczywiście wszystko jedno. Pozwolę jednak, żeby mię dopóty pieczono, dopóki nie zrobię się tak twardy i suchy, jak mr. Holbers, “ jeśli nie cofnęli się za owe karłowate góry. Nie możemy jechać dalej, bo>..
Słowo u więzło mu — w gardle. Równocześnie podniósł kolbę starej strzelby do twarzy, ale opuścił ją natychmiast. Ze zbocza wału po drugiej stronie podniosła się jakaś postać, przemknęła przez wał z iście kocią zręcznością i stanęła w następnej chwili przed podróżnymi. Był to Apacz.
— Winnetou zobaczył nadchodzące dobre blade twarze — rzekł. — Odkryliście ślady Ogellallajów i ocalicie konia ognistego od zguby.

Heigh day — zawołał Hammerdull — to szczęście, że to nie był kto inny, bo byłby pokosztował moje] kuli, a strzał byłby nas zdradził! Ale gdzie koń wodza Apaczów? Czy Winnetou podróżuje może bez lutnia w tym dzikim kraju?
Koń Apacza jest jako pies, który posłusznie Kładzie się i czeka, póki pan jego nie wróci. Winnetou widział Ogeilallajów przed wielu słońcami i udał się ii.id rzekę, zwaną przez białych braci Arkanzas, myśląc, )r znajdzie tam swego przyjaciela, wielkiego myśliwca, Samu Fireguna. Nie było go jednak w wigwamie. Polem ruszył Winnetou dalej za złymi czerwonymi mężami, a teraz ostrzeże konia ognistego, ażeby nie przewrócił się na drodze, którą mu chcą zburzyć.
— Lack-a-day! — rzekł przeciągle Pitt Holbers. — Patrzcie] jak sprytnie poczynają sobie te łotry! Gdyby tylko wiedzieć, z której strony nadejdzie najbliższy pociąg!
— Koń ognisty nadejdzie ze wschodu, gdyż z zachodu przeszedł już wtedy, kiedy słońce stało wodzowi Apaczów nad głową — odpowiedział Winnetou.
— W takim razie wiem, w którą stronę mamy się zwrócić. Ale kiedy będzie tędy pociąg przechodził? Picie Holbersie, co ty na to? — zapytał Hammerdull.
— Hm, jeśli jednak sądzisz, Dicku, że u mnie jest rozkład jazdy, to powiedz mi przedewszystkiem, gdzie go mam!
— Z pewnością nie w głowie, stary coonie, bo w niej jest tak, jak w Liano Estacado, gdzie nie zobaczysz nic, jeno piasek i kamień, a tylko tu i ówdzie kamień i piasek. Ale popatrzcie, ludzie! Słońce już zachodzi i za kwadrans będzie już ciemno, a my będziemy mogli śledzić, co te czerwone łotry...
— Winnetou był za ich plecyma — przerwał mu Apacz — i widział, że ścieżkę wyrwali z ziemi i położyli na poprzek drogi konia ognistego, ażeby się przewrócił.
— Czy jest ich wielu?
May. Old Surehand II. 8
— Weź ich dziesięć razy po dziesięciu, a nie będziesz miał jeszcze połowy wojowników, leżących na ziemi i czekających na przybycie bladych twarzy. A koni jest jeszcze więcej, bo wszystko, co znajdą na wozie ognistym, mają wpakować na konie i zabrać z sobą.
— Przeliczą się! Co wódz Apaczów zamyśla uczynić?
— Zostanie tu na miejscu, ażeby pilnować czerwonych mężów. Moi biali bracia pojadą naprzeciw konia ognistego i zatrzymają go w biegu daleko stąd, ażeby te ropuchy Ogellallajów nie widziały, że zamyka swoje oko ogniste i staje w drodze.
Rada była dobra, wykonano więc ją natychmiast. Nikt nie wiedział, o jakim czasie mógł pociąg nadejść. Mogło się to stać każdej chwili, a ponieważ trzeba było wielkiej odległości na to, żeby ostrzec pociąg w tajemnicy przed Ogellallajami, przeto niebezpieczeństwo było bardzo blizkie. Winnetou pozostał zatem na swojem miejscu, a czterej biali, dosiadłszy koni, puścili się wzdłuż toru na wschód szybkim kłusem.
Po kwadransie jazdy Hammerdull zatrzymał swoją klacz i spojrzał w bok.
— Good lack — rzekł. — Czy to nie jeleń leży w trawie? Albo... ach! Picie Holbersie, powiedz, co to za bydlę być może?
— Hm, jeśli sądzisz, że to koń Apacza, który leży tu jak przybity do ziemi, dopóki pan nie przyjdzie po niego, to gotów jestem zgodzić się z tobą!
— Zgadłeś, stary coonie! Ale chodźmy dalej! Nie płoszmy mustanga, bo czeka nas ważniejsza robota. Czy spotkamy pociąg, czy nie, to wszystko jedno, ale musimy go ostrzec, a im dalej się to stanie, tem lepiej. Czerwone łotry nie powinny poznać po światłach, że pociąg się zatrzymał i że ich zamiar zdradzony! Znowu ruszyli naprzód. Światło dzienne niknęło szybko, bo zmierzch w owych stronach jest krótki, a od zachodu słońca minęło było już przeszło pół godziny. Ciemność więc pokryła rozległą preryę, a gwiazdy poczęły zsyłać na ziemię swoje mdłe promienie. Trochę światła księżyca byłoby się teraz jeźdźcom przydało. Ponieważ jednak potem trudno byłoby w blasku jego zbliżyć się do Indyan, przeto zadowoleni byli, że ten towarzysz ziemi znajdował się teraz w ciemnym okresie swej egzystencyi i nie pokazywał ani śladu swego magicznego światła.
Wobec przenikliwości światła lokomotyw amerykańskich i równości terenu widać było o kilka mil, gdy się pociąg zbliżał. Należało więc przebyć przestrzeń, przenoszącą doniosłość światła, aby na czas ostrzec pociąg przed niebezpieczeństwem. Toteż Dick Hammerdull puścił klacz swoją w szybkie tempo, a reszta towarzyszy jechała za nim w milczeniu.
Wreszcie się zatrzymał, zeskoczył z konia, a jego towarzysze uczynili to samo.
— Tak — rzekł. — Sądzę, że teraz odległość jest już dość wielka. Spętajcie konie i poszukajcie trochę suchej trawy, ażebyśmy mogli dać znak!
Rozkazu usłuchano i niebawem znalazła się kupa zeschłej trawy, którą można było łatwo rozpalić zapomocą odrobiny prochu.
Ułożywszy się na kocach, wsłuchiwali się teraz wszyscy w cichą noc, nie odwracając oczu od kierunku, z którego miał nadejść pociąg. Obydwaj obcy domyślali się pewnie, co nastąpi, ale, jako nie znający życia dzikiego Zachodu, nie przerywali milczenia, zostawiając obu myśliwców w spokoju. Oprócz szmeru, wywoływanego przez pasące się konie, nie było dokoła słychać żadnego odgłosu, a minuty przedłużały się coraz to bardziej niepokojąco.
Wtem, po małej wieczności, w wielkiem oddaleniu, błysnęło zaledwie dostrzegalne światło, które z każdą chwilą się powiększało i wzmagało w intenzywności
— Picie Holbersie, cóż ty powiesz o tym robaczku świętojańskim, he? — spytał Hammerdull.
— Hm, tożsamo, co już ty powiedziałeś, Dicku HammerdulluL
— To może najmądrzejsze twoje zapatrywanie, jakie kiedykolwiek miałeś w życiu, stary coonie. Czy to lokomotywa, czy nie, to wszystko jedno, ale to pewne, że nadeszła chwila działania. Henryku Sanderze, gdy pociąg się zbliży, krzyczcie tak głośno, jak będziecie mogli, a wy także, Piotrze Wolfie (przeklęcie trudne nazwisko; rozdziera gębę na dwoje), naróbcie hałasu i wrzasku, ile wam się spodoba. O resztę już my sami troszczyć się będziemy!
Wziął do ręki trawy skręconej w długi lont, nasypał na nią prochu i wyjął z za pasa rewolwer.
Teraz zaczęło zbliżanie się pociągu zaznaczać się coraz to głośniejszym turkotem, który z czasem wzmógł się tak dalece, że przypominał odgłos odległych grzmotów.
—. Wyciągnij swoje nieskończenie długie ręce, otwórz milowe wargi i rycz tak głośno, jak potrafisz, stary coonie. Pociąg już tu! — zawołał Hammerdull, patrząc równocześnie niespokojnie ku koniom, które parskając i tupiąc nogami z powodu tego niezwykłego zjawiska szarpały za rzemienie, którymi przywiązane były do kołków, wbitych w ziemię.
— Piotrze Wolfie (niech dyabli porwą to karkołomne nazwisko!) uważajcie, żeby nam konie nie uciekły. Krzyczeć możecie przytem tak samo!
Nadeszła chwila ostateczna. Rzucając przed siebie oślepiający klin światła, nadbiegał pociąg z łomotem. Hammerdull przyłożył rewolwer do lontu i wypalił. Proch zajął się, zeschła trawa rozgorzała jasnym płomieniem. Wywijając nią nad głową, ruszył Hammerduil biegiem naprzeciwko pociągu, oświetlony migotliwym blaskiem tej pochodni.
Maszynista zobaczył widocznie ten znak przez szyby swojej zasłony, gdyż zaraz po pierwszych wahnieniach buchającego wysoko płomienia zabrzmiał kilka razy po sobie gwizd, przykręcono hamulce, koła zazgrzytały i zawyły pod ich naciskicmi a.szereg wagonów przebiegł z hukiem obok czterech? ludzi, którzy puścili się biegiem za pociągiem, zmniejszającym w oczach swą chyżość.
Wreszcie pociąg stanął. Nie zważając na urzędników, wychylających się ze swoich, wyżej położonych, miejsc, pobiegł Hammerdull, mimo swojej grubości, wzdłuż szeregu wozów aż przed lokomotywę, zarzucił koc, pochwycony z ziemi, na latarnię i reflektory i zawołał równocześnie, jak mógł, najgłośniej:
— Pogasić światła! Ściemnić pociąg!
Wszystkie latarnie zniknęły natychmiast. Funkcyo-
naryusze kolei Pacific, to ludzie przytomni i decydujący się szybko. Domyślili się, że ten okrzyk musi mieć jakiś powód i posłuchali go natychmiast.
— ’sdeath! zawołano z lokomotywy. — Dlaczego zakrywacie nasze światło, człowieku? Nie przypuszczam, — żeby na drodze naszejdrniało się stać coś złego! Kto wy jesteście i co znaczą wasze sygnały?
— Musimy być-w ciemności — rzekł przezorny traper. — Przed nami są Indyanie. Zdaje mi się, że wyrwali szyny!
— Do wszystkich dyabłów! Jeśli tak jest, to jesteście najzacniejszy chłop z tych wszystkich, którzy kiedykolwiek potykali się w tym kraju przeklętym!
Zeskoczywszy na ziemię, uścisnął mu inżynier rękę i kazał pootwierać wagony.
W minutę potem gromada ciekawych otoczyła myśliwców, zdziwionych tem, że z przedziałów wyszła tak znaczna liczba ludzi, aby się dowiedzieć o przyczynie zatrzymania pociągu.
Co się stało? Co jest? Czemu stoimy? — wołano ze wszystkich stron.
W krótkich słowach opisał Hammerdull położenie, czem w niemałe rozdrażnienie wprawił obecnych.
— Dobrze, bardzo dobrze! — zawołał inżynier. — Spowoduje to. wprawdzie przerwę w ruchu, ale równocześnie daje nam znakomitą sposobność do przetrzepania skóry czerwonym. W przeciągu krótkiego czasu już po raz trzeci.Ośmielają się oni na tej przestrzeni właśnie napadać i ograbiać pociągi. A zawsze uprawiają to rzemiosło przeklęci Ogellallajowie, ten najbardziej dyabelski szczep SiOuksów, z którego tylko dobrą kulą wypędzić można dzikość i nienawiść. Ale dzisiaj zawiodą się w swych nadziejach i dostaną zaraz sowitą nagrodę. Myśleli pewnie, że ten pociąg wiezie, jak zwykle, dużo towarów, a tylko czterech do pięciu ludzi. Na szczęście jedzie z nami kilkuset robotników, przeznaczonych do budowy mostów I wiaduktów w górach. Ludzie ci mają prawie wszyscy broń przy sobie, przeto nie trudno nam będzie urządzić napastnikom porządnego figla!
Wrócił znowu na maszynę i wypuścił niepotrzebną parę, która z przeraźliwym sykiem wydarła się z wentylów, otaczając lokomotywę białą chmurą. Potem znowu zeskoczył, aby dokonać przeglądu sił, któremi rozporządzał.
— Przedewszystkiem powiedzcie mi, człowieku, jak się nazywacie? Muszę przecież wiedzieć, komu zawdzięczam to szczęśliwe ostrzeżenie.
— Odkąd żyję, sir, nazywam się Hammerdull, Dick Hammerdull!
— Pięknie! A ten drugi?
— jak on się nazywa, to wszystko jedno. Ponieważ jednak przypadkiem także ma nazwisko, przeto nie zaszkodzi to nikomu, że je usłyszycie. Nazywa się Pitt Holbers, a jest mężem, na którego można zawsze liczyć.
— A ten tutaj i tamten przy koniach?
— Pochodzą obaj z Europy, a nazywają się Henryk Sander (Harry Sander brzmiałoby znacznie lepiej) i Piotr Wolf (przeklęcie nędzne nazwisko!) Nie wymawiajcie tych dwu słów, sir, bo kark przytem skręcicie!
— Weil! — roześmiał się urzędnik. — Nie każdy język lubi tak wygodę, jak wasz, master jiammerdullu!
— Hammerdull? Dick Hammerdull? — zawołał jakiś mężczyzna silnym, grubym głosem, przeciskając się przez stojących. — Welcome, stary coonie! Myślałem, że jesteś w Hide-spot i że cię tam spotkam, tymczasem wpadam na ciebie tutaj. Co cię wypędziło stamtąd?
— Co mnie wypędziło, to wszystko jedno, kolonelu, ale przywiozłem sobie trochę prochu, ołowiu i tytoniu. Długi Pitt był także ze mną u mr. Winklaya, Irlandczyka. Przyprowadziliśmy stamtąd dwu ludzi, którzy chcą koniecznie widzieć się z Samem Firegunem, czyli z wami.
— Sam Firegun! — zawołał maszynista, przystępując do obcego. — Czy to istotnie wy?
— Tak mnie nazwano — zabrzmiała krótka i prosta odpowiedź.
Mówiący te słowa był mężczyzną rzeczywiście olbrzymiej postaci, którą można było rozpoznać pomimo ciemności. Miał na sobie zwykłe traperskie ubranie. Otaczający cofnęli się trochę z uszanowaniem, usłyszawszy to nazwisko.
— Good lack, sir, w takim razie mamy odpowiedniego człowieka, któremu możemy oddać dowództwo. Czy podejmiecie się tego?
— Jeśli wszyscy gentlemani zgodzą się na to.
Ogólny okrzyk zgody odezwał się dokoła w odpowiedzi. Temu słynnemu człowiekowi, którego setki pragnęły spotkać przynajmniej raz w życiu, człowiekowi, który teraz sam zjawił się niespodzianie wśród tych ludzi, musiano z ćałem zaufaniem powierzyć naczelne dowództwo.
— Oczywiście, że się zgodzą. Zarządźcie zatem wszystko jak najrychlej! Nie mamy czasu do stracenia i musimy się postarać, żeby czerwoni gentlemani nie czekali na nas zbyt długo — rzekł inżynier.
— Weil, sir, ale pozwólcie mi wpierw pomówić kilka słów z tym mężem. Dicku Hammerdullu, jest jeszcze kto z wami z Hide-spot?
— Niema nikogo, kolonelu! Inni są w domu, albo udali się w góry.
— A jednak musi z wami być jeszcze ktoś, Dicku, gdyż ty, o ile znam ciebie, nie odszedłbyś od czerwonych, nie pozostawiwszy przy nich kogoś na straży.
— Jak ja odszedłem, to wszystko jedno; ale jeślibyście uważali Dicka Hammerdulla za takiego głupca, żeby nie pomyślał o straży, to pomylilibyście się grubo, kolonelu! Został tam ktoś taki, że lepszyby się nie znalazł.
— Kto taki?.
— Lepszyby się nie znalazł, sir, powiedziałem, i to wystarczy, gdyż istnieje tylko jeden człowiek, o którym można to powiedzieć. Koń jego leży o kwadrans drogi;za nim i czeka, dopóki on nie przyjdzie po niego.
— jego koń czeka? Hammerdullu, istotnie taki jest tylko jeden, a nazywa się Winnetou.
— Zgadłeś, kolonelu, zgadłeś! Apacz spotkał się z nami u Irlandczyka i ostrzegł nas. Poszedł śladem Ogellallajów i zetknął się z nami znowu niedawno.
— Winnetou, wódz Apaczów? — zapytał maszynista, a przez tłum przeszedł pomruk zadowolenia, — Fłieigh day, a to spotkanie! Ten człowiek starczy sam za mały szczep wojowników, a jeśli jest po naszej stronie, to damy tym łotrom bobu, że nas popamiętają. Gdzie on stoi?
— Czy stoi, czy nie, sir, to wszystko jedno. On leży tuż obok Indyan po lewej stronie toru. Musi tam być jeszcze wszystko w porządku, bo inaczej przyszedłby nas ostrzec.
— Dobrze! — rzekł Sam Firegun. — Posłuchajcie teraz mego zdania! Utworzymy dwa oddziały, które po obu stronach toru podejdą Indyan. Jeden ja poprowadzę, a drugi, hm, sir, czy pójdziecie z nami?
— To się rozumie — rzekł inżynier. — Nie wolno mi wprawdzie opuszczać mego stanowiska, ale nie na “darmo chyba mam parę zdrowych pięści, a ten palacz umie dość, ażeby mnie zastąpić. Nie wytrzymałbym na tej skrzyni ognistej, gdybym usłyszał huk waszych rusznic, dlatego pójdę z wami — A zwracając się do personalu, dodał: — Zostańcie przy wagonach i uważajcie, bo niewiadomo, co może nastąpić. Tomie!
— Sir — odpowiedział palacz. — Umiesz przecież obchodzić się z maszyną. Abyśmy nie potrzebowali wracać, nadjedziesz, skoro tylko zobaczysz nasz znak, który damy ogniem. Pojedziesz powoli, tak powoli i ostrożnie, jak tylko można, gdyż pewnie trzeba będzie naprawiać szyny! Ale na drugiego dowódcę, mr. Firegunie, ja się nie nadaję, bo nie jestem westmanem. Poszukajcie sobie kogoś odpowiedniejszego do tego zadania!
— Dobrze, sir! — zgodził się Sam Firegun. — Nie chciałem was pominąć. Znam tu jednak człowieka, który obowiązek swój spełni tak dobrze, jak ja. Jemu możecie ze spokojem powierzyć swoich ludzi. Dicku Hammerdullu/ jak: sądzisz?
— Jak ja sądzę, to wszystko jedno, kolonelu, ale przypuszczam, że nie postanowicie nic niesłusznego!
— Ja też tak myślę. Czy poprowadzisz drugą połowę?
— jeśli ludzie zechcą pójść za mną, to chętnie polezę na przedzie. Strzelba moja pomówi rozsądnie z Indyanami, dzięki temu, że mam świeży proch i kule. Ale konie, kolonelu, musimy zostawić. Niech je Sander potrzyma.
— Ani mi się śni! odrzekł krótko wymieniony. Ja idę z wami!
— Co wam się śni, a co nie, to wszystko jedno, ale skoro nie chcecie, to może to uczynić Piotr Wolf (do dyabła z tem nazwiskiem!)
Ponieważ ten także się opierał, przeto jeden z nieuzbrojonych; robotników; otrzymał rozkaz pilnowania koni.
Podzielono siły; wojenne, a Sam Firegun i Dick Hammerdull stanęli na czele obu oddziałów. Pociąg został na miejscu, a ludzie odeszli. W kilka chwil zapanowała nad okolicą taka cisza, że nawet najlżejszy szmer nie wskazywał, że spokój, zalegający rozległą równinę, kryje w sobie przygotowanie do krwawej rozprawy.
Z początku szli wszyscy znaczną przestrzeń w postawie wyprostowanej. Potem, kiedy zbliżali się do przypuszczalnego pola walki, położyli się na ziemi; i jeden za drugim lazł po obu stronach nasypu.
— Uff! — zabrzmiało zcicha tuż przy uchu Sama. Fireguna. — Niech jeźdźcy konia ognistego leżą tu i zaczekają, dopóki wódz Apaczów, Winnetou, nie wróci!
— Winnetou? — spytał Sam Firegun, podnosząc się do połowy. — Czy czerwony brat zapomniał, jak wygląda postać białego przyjaciela, że go nie poznaje?
Winnetou przypatrzył mu się, poznał go mimo ciemności i zawołał z radością, choć cichym głosem:
— Sam Firegun! Chwała Wielkiemu Duchowi, że: dzisiaj pokazał Apaczowi twoje oblicze! Niech pobłogosławi rękę twoją, aby niszcząco spadła na głowy nieprzyjaciół! Czy mój brat przyjechał na koniu ognistym?
— Tak. Złoto, które zawdzięcza przyjaźni Apaczazawiózł na wschód słońca i wraca teraz, by znaleźć więcej. Czemu czujny brat chciał odejść i powrócić?
— Dusza nocy jest czarna, a duch wieczora ciemny. Winnetou nie mógł poznać swego brata, leżącego na ziemi, ale widział tam na pagórku wojownika, który patrzył, czy nie nadchodzi koń ognisty. Winnetou pójdzie zamknąć oko Ogellallaja, a potem wróci.
W następnej chwili zniknął w ciemnościach nocnych.
Ci dwaj sławni na preryach ludzie, tak różnie wyposażeni przez naturę, a mimo to oddani sobie wzajem w przyjaźni, spotkali się tu po długiej rozłące. Ich natury nie znały owych głośnych objawów radości, jakie się zwykle widzi w takich razach, nadto osobliwa chwila spotkania zajęła ich tak dalece, że nie mogli nawet pomyśleć o hałaśliwem powitaniu, które tylko drogi czas zabiera.
Pomimo ciemności nocnej widać było na leżącem z boku falistem wzniesieniu gruntu postać, która dla, bystrego oka westmana zarysowywała się dość wyraźnie. Ogellallajowie postawili zatem strażnika, który miał patrzeć, czy nie zbliża się pociąg. Biały chyba. tylko z wielką trudnością, albo wcale byłby nie podszedł tego człowieka. Sam Firegun jednak znał mistrzostwo tego Apacza w podchodzeniu i nie wątpił, że Ogellallaj zniknie wkrótce.
Leżąc tuż przy wale kolejowym, miał go ciągle na oku. Rzeczywiście. Już po kilku minutach tuż obok człowieka, stojącego na straży, podniosła się błyskawicznie jakaś postać, potem obie upadły na ziemię. To nóż Apacza spełnił swoją powinność.
Winnetou powrócił po dłuższym czasie, obszedłszy stanowiska Indyan i przypatrzywszy się im dokładnie i zdał sprawę Firegunowi.
Ogellallajowie wyrwali kilka szyn i położyli je razem z progami napoprzek toru. Los pociągu razem z podróżnymi byłby straszny, gdyby był na to miejsce przyjechał. Dzicy leżeli w zupełnej ciszy z boku od tęgo miejsca na ziemi, a nieco dalej przywiązali konie do kołków. Obecność zwierząt uniemożliwiała prawie podejście Indyan z tej strony, ~jgdyż koń preryowy przewyższa psa pod względem czujności i parskaniem oznajmia panu swemu zbliżanie się każdej żywej istoty.
— Kto nimi dowodzi? — spytał Firegun.
— Matto-Sih, Łapa Niedźwiedzia. Winnetou był tak blizko za jego plecami, że mógł go powalić tomahawkiem.
— Matto-Sih? To najdzielniejszy z Siouksów. Nie boi się żadnego wojownika i utrudni nam nasze zadanie w wysokim stopniu! jest silny, jak niedźwiedź, a chytry, jak lis. Nie ma przy sobie wszystkich swoich ludzi, lecz zostawił resztę na preryi. Mądry wojownik nie postąpiłby zresztą inaczej.
— LJffh! — rzekł Winnetou głosem gardłowym, przyznając słuszność wywodom Fireguna.
— Niech mój czerwony brat zaczeka, dopóki nie wrócę! — poprosił Firegun, poczołgał się przez nasyp do Dicka Hammerdulla i rzekł do niego:
— Pójdziesz jeszcze o trzysta długości człowieka,
Dicku, i staniesz naprzeciwko Indyan. Ja po tamtej stronie podzielę moich ludzi i wyślę połowę z Winnetou na preryę, ażeby...
— Czy wyślecie, czy nie, to wszystko jedno — przerwał mu szeptem grubas — ale czego oni będą tam szukali, kolonelu?
— Ogellallajami dowodzi Matto-Sih...
— Łapa Niedźwiedzia? Zounds! W takim razie mamy przeciwko sobie najwaleczniejszych z całego szczepu. Spodziewam się też po nim, że na preryi zostawił rezerwę.
— Ja też tak sądzę. Tę rezerwę zatem odetnie Winnetou od głównego oddziału. Ja z resztą pójdę prosto do koni. Jeśli nam się uda opanować je, albo rozprószyć, dzicy będą zgubieni.
— Weil, well, kolonelu, a Dick Hammerdull i jego strzelba uczynią swoje, ażeby pociąg wyładować skalpami!
— Zaczekam więc ze swoimi ludźmi, dopóki z tamtej strony nie padnie pierwszy strzał. Indyanie, wiedząc, że my stoimy za nimi, przejdą na twoją stronę, a ty przyjmiesz ich odpowiednio. Ale nie zaczynać nic, dopóki nie zbliżą się tak, żebyście mogli widzieć ich wszystkich dokładnie. Wtedy dopiero strzelicie; ani jedna kula nie powinna chybić!
— Bez obawy, kolonelu! Dick Hammerdull wie całkiem dobrze, co ma czynić. Pilnujcie się tylko przed końmi, bo mustang zwęszy białego o dziesięć inil!
Firegun odszedł, a gruby traper poczołgał się wzgłuż szeregu leżących za nim robotników, aby im donieść o otrzymanych zleceniach.
Wróciwszy, usiadł obok Pitta Holbersa, który w ostatnich godzinach nie odzywał się do nikogo.
— Picie Holbersie, stary coonie, — rzekł szeptem Hammerdull — zaraz się zacznie taniec!
— Hm, jeśli ty tak sądzisz, Dicku! Czy nie cieszysz się z tego powodu?
Zapytany chciał właśnie coś odpowiedzieć, kiedy nagle po drugiej stronie błysnęło z boku jakieś światło,, poczem nastąpił głośny huk. Zanim plan Fireguna został wykonany, wypaliła strzelba jednego z idących za nim robotników.
W tej chwili byli Ogellallajowie na nogach i pośpieszyli do swoich koni, ale przytomny Sam Firegun, usłyszawszy za sobą zdradziecki wystrzał, pośpieszył natychmiast, ażeby uprzedzić skutki tego niedbalstwa.,
— Dalej, ludzie, do koni! — zawołał.
W potężnych skokach pobiegł do zwierząt i dostał się tam przed Indyanami. Z szybkością myśli uwolniono je z pęt i rozpędzono po rozległej sawannie.
Stropili się nadbiegający teraz Indyanie; gdy ich powitał huk wystrzałów. Koni nie było, a w ciemnościach nie mogli rozpoznać szczupłej liczby nieprzyjaciół. Stali więc przez kilka chwil zupełnie bezradni i wystawieni na działanie broni białych. Wtem zabrzmiał głośny okrzyk dowódcy. Na skutek tego odwrócili się i puścili się na drugą stronę wału, żeby tam poszukać ochrony i naradzić się nad tem, co dalej, począć.
Zaledwie jednak wydostali się na nasyp, wynurzyła się o kilka kroków przed nimi, jak z pod ziemiciemna linia, błysk z pięćdziesięciu rusznic rozświecił na chwilę ciemność nocy, a wycie ugodzonych świadczyło, że oddział Hammerdulla dobrze mierzył.
— t Wystrzelić wszystkie kule, a potem na nich! — zawołał dzielny grubas, wypalił z drugiej lufy swojej rusznicy, rzucił ją, jako na razie nieprzydatną, wyrwał z pod długiej koszuli myśliwskiej tomahawk, tę straszną broń Zachodu, i rzucił się razem z Pittem Holbersem. i kilku najodważniejszymi robotnikami na zatrzymanych zdumieniem dzikich.
Z powodu całkiem niespodziewanego napadu stracili oni wprost przytomność. Mając nieprzyjaciela przed sobą i za sobą, mogli tylko w ucieczce szukać ocalenia. Znowu zabrzmiał głośny okrzyk Matto-Siha, a w następnej chwili nie było widać ani jednego czerwonego. Padli wśród napastników na ziemię i przełażąc pomiędzy nimi, starali się wydostać na wolność.
— Na ziemię i noże do rąk! — zawołał Firegun gromowym głosem, śpiesząc na opuszczone przez Indyan obozowisko.
Myślał, że czerwoni zgromadzili tam dostateczną ilość palnych materyałów, ażeby w razie udania się wyprawy mieć odpowiednie oświetlenie na miejscu. Nie zawiódł się istotnie. W obozie leżało kilka wielkich kup chróstu. Z pomocą prochu rozniecił ogień, noc się rozjaśniła, a w tem świetle ujrzał mnóstwo włóczni i koców, doskonały materyał do palenia. Pozostawiwszy — nadbiegającym robotnikom troskę o utrzymanie ognia, wrócił na miejsce, gdzie nocny atak zamienił się w straszliwą walkę piersią o pierś.
Nie biorącemu udziału w walce widzowi byłaby ona dostarczyła sposobności do przypatrzenia się czynom, dla których na gruncie cywilizowanym nie byłoby może miejsca.
Robotnicy byli to wprawdzie ludzie, którzy wyćwiczyli swoje siły w burzach życiowych, ale sposobowi walczenia Indyan, którzy teraz przy świetle pognali swoje położenie i zauważyli przytem, że liczbą dorównywają swoim przeciwnikom, nie mogli opierać się skutecznie. Gdzie kilku z nich nie stało naprzeciwko Indyanina, tam zwykle on zwyciężał, a pobojowisko okrywało się coraz to więcej poległymi od potężnych ciosów tomahawku.
Z białych tylko trzej mieli tę broń: Sam Firegun, Dick Hammerdull i Pitt Holbers. Pokazało się przytem, że przy równej broni wytrwalszy i inteligentniejszy biały osiągał większe korzyści.
Sam Firegun stał w samym środku gromady dzikich, a w twarzy jego odbijał się przy migotliwem świetle ognisk wyraz rozkoszy bojowej, która nie zgadza się z delikatniejszem usposobieniem, ale która mimo to pozostaje prawdą dowiedzioną. Kazał sobie drugim napędzać Indyan pod topór, który w jego olbrzymiej garści spadał co chwila, druzgocąc głowy nieprzyjaciół.
Obok niego stała para bohaterów, wyglądająca niemal zabawnie, bo, pomimo różnic w postaci, odwrócona do siebie plecami, co obydwu oryginalnych i doświadczonych myśliwców chroniło przed napadem z tyłu. Byli to Dick Hammerdull i Pitt Holbers. Mały Dick, który na obcym czynił wrażenie nieporadności, okazywał tutaj iście kocią zręczność. Trzymając w lewej ręce ostry nóż obosieczny, a prawą wywijając ciężkim toporem, stawiał nieprzyjaciołom dzielny opór. Jego długa, grubo połatana i poplamiona bluza odbijała z łatwością godzące weń pchnięcia nożem. Długi Pitt stał za nim i wymachiwał w powietrzu rękami jako polip, wyciągający niebezpieczne macki, ażeby przyciągnąć zdobycz do siebie i pochwycić. Ciało jego, złożone z samych ścięgien i kości, rozwijało nadzwyczajną siłę i wytrwałość. Toporem walił z podwójnej wysokości i sięgał dalej, aniżeli każdy inny, ale nogi nie ruszył z miejsca ani na cal, a kto zbliżył się doń tak, że go mógł pochwycić, ten ginął bez ratunku.
Oprócz nich wybijali się jeszcze w walce obydwaj obcy. Pochwyciwszy tamahawki poległych Indyan, władali nimi z taką lekkością i pewnością, jak gdyby w tym rodzaju szermierki szczególnie byli wyćwiczeni. Nikt jednak nie zauważył, że walczyli pozornie. Nie zranili żadnego z Indyan, a ci nawzajem ich oszczędzali. Broń zgrzytała wprawdzie, ale ilekroć który z Indyan udał, że padł pod ciosem, lazł zaraz dalej, ażeby poszukać innego przeciwnika.
Wśród robotników znajdowało się także sporo ludzi odważnych, którzy porządnie dali się we znaki Indyanom, nieprzyzwyczajonym do walki w pojedynkę. Zwycięstwo zaczęło się przechylać na stronę białych, a czerwonych spędzano razem coraz ciaśniej, kiedy naraz zadudniło od strony preryi i nowi wojownicy wpadli w sam środek walczących. Sam Firegun miał słuszność.
Matto-Sih, rozumny dowódca dzikich, zostawił na sawannie znaczną liczbę swoich ludzi, którzy teraz tu pośpieszyli i odrazu zmienili postać walki. Nawet zbiegli już Indyanie, widząc ten zwrot, powrócili ze wznowioną odwagą i tak atak myśliwców i robotników przemienił się w obronę, mającą z każdą chwilą coraz to mniej widoków powodzenia.
— Za wał! — krzyknął Sam Firegun, przedarł się kilku gwałtownymi ciosami poprzez szeregi walczących i poszedł własnym przykładem za swoim rozkazem.
Pittowi Holbersowi wystarczyło kilka kroków, żeby się tam dostać. Dick Hammerdul dobył teraz dopiero rewolweru, ażeby sobie zrobić wolne przejście, wypalił wszystkie naboje i pośpieszył ku wałowi. Już go był prawie przeskoczył, kiedy nagle potknął się, upadł głową w dół i stoczył się po drugiej stronie nasypu tuż pod nogami Fireguna. Tam poderwał się z ziemi i przypatrzył się przedmiotowi, który go z nóg zwalił. Była to jego stara strzelba.
— Moja flinta, zaprawdę, to moja flinta, którą odrzuciłem! Cóż ty na to, Picie Holbersie, stary coonie? — zapytał zdumiony.
— Jeśli sądzisz, Dicku, że dobrze jest...
Nie mógł dalej mówić, gdyż Ogellallajowie nadbiegli już za nimi i walka rozpoczęła się tu nanowo. Ognie świeciły ponad wał i; oświetlały sceąę, — której koniec groził białym zgubą. Dowódca ich chciał już swoim ludziom poradzić, żeby w ciemnościach szukali ocalenia, kiedy na tyłach dzikich huknęły strzały, a chmura ludzi wpadła między nich z wzniesioną w górę bronią.
Był to Winnetou ze swoim oddziałem.
W ciemności nie mógł odszukać śladów, wiodących do zasadzki i dopiero widok płomieni pouczył go, że obecność jego na placu boju będzie potrzebna. Nadbiegł więc czemprędzej i w ostatniej chwili przyniósł jeszcze pomoc rozstrzygającą. W najgęstszym kłębie walczących stał wódz Ogellallajów, Matto-Sih. Jego szeroko zbudowana, przysadkowata postać tkwiła w bluzie myśliwskiej z garbowanej na biało skóry, ale obryzganej teraz krwią od góry aż do dołu. Z pleców zwisała mu skóra wilka preryowego, której część czaszkowa okrywała głowę.
Trzymając w lewej ręce wypukłą tarczę ze skóry bawolej, dzierżył w prawej tomahawk, a na kogo zwróciło się jego iskrzące, kolące oko, tego dosięgał cios taki, że padał martwy na ziemię.
Już mu się zdawało, że zwycięży. Własnym głosem dał hasło do tryumfalnego wycia, kiedy na placu boju ukazał się Winnetou. Matto-Sih odwrócił się i spostrzegł Apacza.
— Winnetou, psie Pimów! — zawołał.
W oczach zabłysnął mu promień śmiertelnej nienawiści, ale wzniesiona już noga zawahała się, a ręka z toporem wojennym opadła®zamiast go rzucić na wroga. Zdawało się, jakoby widok nieprzyjaciela obezwładnił go i odebrał mu tak konieczną w tej chwili ostrożność i przytomność umysłu.
Winnetou zobaczył go także i krzyknął:
— Matto-Sihu, ropucho Ogellallajów!
Jak w falach wody zanurzyła się smukła i gibka, przytem nadzwyczaj silna, postać Apacza i podniosła się dopiero tuż przed Ogellallajem. Obaj zamierzyli się równocześnie do śmiertelnego ciosu, topory uderzyły z łoskotem o siebie, a Matto-Sihowi wypadła z ręki zdruzgotana broń. Zwyciężony odwrócił się błyskawicznie i potężnemi nogami torował sobie między swoimi drogę do ucieczki.
— Matto-Sihu! — zawołał Winnetou, nie ruszając się z miejsca. — Czy pies Ogellallajów zamienił się w tchórzliwą sukę, że ucieka przed wodzem Apaczów, Winnetou? Niech usta ziemi wypiją krew jego, a szpon sępa poszarpie mu serce i ciało, ale skalp jego ozdobi pas Apacza!
Temu wyzwaniu musiał Matto-Sih stawić czoło. Wrócił i wpadł na nieprzyjaciela, krzycząc:
May. Old Surehand II. 9
— Winnetou, niewolniku bladych twarzy! Tu jest Matto-Sih, wódz Oggellallajów! On zabija niedźwiedzia i obala bawołu, ściga łosia i rozgniata nogą głowę węża. Jeszcze nikt mu się nie oparł, a teraz zażąda on życia tchórza Pimów!
Wyrwawszy topór jednemu ze swoich, rzucił się na Apacza, czekającego nań w miejscu. Oczy obydwu potężnych mężów wświdrowały się w siebie straszliwie. Topór Ogellaiiaja świsnął dokoła głowy Apacza i spadł z okropną “siłą, ale Winnetou odbił cios z taką łatwością, jakby go ręka chłopca zadała. Już zawinął toporem, ażeby na cios odpowiedzieć, kiedy pochwycono go z tyłu i przeszkodzono temu. Rzuciło się nań dwu Ogellallajów. On odwrócił się błyskawicznie, wrogowie padli, ugodzeni przezeń, ale nad jego głową uniósł się już znowu topór Matto-Siha.
Sam Firegun, który wzrostem przewyższał wszystkich, zobaczył przyjaciela w niebezpieczeństwie. Roztrząsając Indyan, jak źdźbła słomy, pośpieszył między nich, pochwycił ich wodza olbrzymiemi pięściami za biodro i kark, podniósł go w górę i grzmotnął nim o ziemię, że aż trzasnęło. W tejże chwili ukląkł Winnetou nad nieprzytomnym, utopił mu głęboko nóż w piersi, pochwycił lewą ręką bujne ciemne włosy, poczem nastąpiły trzy cięcia, wykonane według reguł, jedno szarpnięcie i skalp był oderwany. Winnetou wywinął nim wysoko nad głową i wydał ów sztraszliwy okrzyk zwycięski, który, przejmując do szpiku, działa zawsze wstrząsająco na przeciwników.
Ody Ogellallajowie zobaczyli skórę z głowy swojego wodza, zawyli okropnie i zwrócili się do ucieczki.
Dick Hammerdull stanął znowu obok Pitta Holbersa. Obaj byli nierozłączni, a teraz usiłowali powstrzymać uciekających.
— Picie Holbersie, stary coonie, czy widzisz, jak biegną? — zawołał Hammerdull.
— Hm, jeśli ty tak sądzisz, Dicku, to widzę! — Czy ja sądzę, czy nie, to wszystko jedno, ale chciałbym... Zounds, Picie, popatrzno na tego draba, który chce się przedostać pomiędzy naszymi Europejczykami! Holla, oni go zabiją!
Tocząc się raczej, niż biegnąc, pośpieszył tam, gdzie kilku Indyan starało się przejść obok wstrzymujących ich ludzi. Holbers puścił się za nim, obaj rzucili się na Indyan i zabili ich.
Wkrótce zwycięstwo było zupełne, a kto z nieprzyjaciół nie zginął, albo nie był zraniony, szukał ocalenia w ucieczce.
Na wschodnim widnokręgu pokazało się ostre światło lokomotywy. Palacz spostrzegł blask ognisk i uważając je za znak umówiony, puścił pociąg w powolny ruch.
Inżynier, który należał do oddziału Winnetou, przystąpił do Apacza i zapytał:
— Czy wy jesteście master Winnetou?
Indyanin skinął głową, przyczepiając do pasa skalp
Matto-Siha.
— Zawdzięczamy wam dzisiaj ocalenie. Zdam o tem sprawę prezydentowi, a nagroda was nie ominie.
— Wódz Apaczów nie potrzebuje nagrody. Miłuje białych braci i użycza im w walce swej ręki, ale jest mocny i bogaty, bogatszy od wielkiego ojca bladych twarzy. Nie dba ani o złoto, ani o srebro, ani o inne dobro i mienie. Nie chce brać, lecz tylko daje. Howgh!
Pociąg zatrzymał się tuż przed wyrwanemi szynami.
— Do stu piorunów! — zawołał palacz, zeskakując z maszyny do zbliżającego się przełożonego. — Musiała tu być straszna robota. To, jak Boga kocham, czyste jatki!
— Masz słuszność, człowieku. Było tu gorąco okropne, a mnie także trochę podziurawili, jak widzisz! Ale teraz przedewszystkiem trzeba wziąć narzędzia z wozu i szyny przyprowadzić do porządku,
ażebyśmy mogli jak najrychlej ruszyć dalej! Ty zajmij się tem, a ja tymczasem zobaczę naszych poległych.
Chciał się właśnie już cofnąć, kiedy tuż obok niego zerwała się z ziemi ciemna postać i pomknęła w dal. Był to jeden z Ogellallajów, który dotąd nie znalazł sposobności do ucieczki i ukrył się tu, by zaczekać na chwilę stosowną.
Robotnik, któremu powierzono konie, ruszył był ^oczywiście za pociągiem i stał teraz z końmi w pobliżu wozów. Indyanin, któremu ten widok przypomniał możność ucieczki, podbiegł, wyrwał mu z ręki cugle jednego z koni i chciał odjechać.
Hammerdull spostrzegł natychmiast nikłą postać czerwonego i zawołał do nierozłącznego przyjaciela:
— Picie Holbersie, ty stary coonie, widzisz, jak tam biegnie ten czerwony? Do stu dyabłów, pędzi do koni!
— Jeśli sądzisz, że któregoś z nich dostanie, to nie mam nic przeciw temu, bo trżymający je człowiek wydaje mi się na to dostatecznym żółtodzióbem.
— Czy wydaje się żółtodzióbem, czy nie, to wszystko jedno, bo... Picie Holbersie, on wydziera mu cugle z ręki i wskakuje na siodło, on... good lack, to moja klacz! No, chłopcze, to najmądrzejszy pomysłjaki kiedykolwiek miałeś w życiu, bo teraz dostąpisz tego zaszczytu, że skosztujesz mojej flinty!
Indyanin wsiadł rzeczywiście na starą klacz i uderzył ja piętami po bokach, ażeby jak najrychlej wydostać się na wolne pole. Ale przeliczył się, bo Dick Hammerdull zgiął wskazujący palec, włożył go w usta i wydał przeraźliwy świst. Posłuszne zwierzę odwróciło się natychmiast i pocwałowało wbrew wysiłkom Indyanina do swego pana. Dziki, nie widząc innego sposobu ocalenia, rzucił się z konia na ziemię, ale w tej chwili przyłożył gruby traper kolbę do twarzy, huknął strzała czerwony padł, ugodzony w głowę.
— Czy widziałeś, Picie Holbersie, jaka to dzielna klacz? Ciekaw tylko jestem, czy on i bez niej dostanie się do swoich wiecznych ostępów. Jak sądzisz, he?
— Nie mam nic przeciw temu, Dicku, jeśli sądzisz, że znalazł drogę właściwą. Czy nie weźmiesz sobie jego skóry?
— Czy ją wezmę, czy nie, to wszystko jedno, ale zdjąć ją trzeba, to pewne!
Ażeby dostać się do poległego, musiał przejść koło dwu obcych, którzy stali obok siebie, wypoczywając po walce.
— Jakem Jean Letrier, kapitanie, to było starcie, 9 jakie można przeżyć tylko na Dzikim Zachodzie — usłyszał francuskie słowa. Zbyt jednak zajęty był na razie swoim zamiarem, ażeby przywiązywać do nich jaką wagę.
Zdjąwszy skalp z zabitego i wróciwszy w pobliże zatrzymanego pociągu, ujrzał Sama Fireguna, stojącego obok tych dwu ludzi.
— Dicku Hammerdullu — zapytał Firegun — czy to prawda, że tych dwu Judzi spotkałeś u mr. Winklaya?
— Weil, tak jest, kolonelu!
— Trzymali się dobrze i przynoszą ci zaszczyt. Ale dlaczego zabrałeś ich z sobą? Wszak znasz moją wolę co do nowych znajomości! Nie chcę widzieć u nas nowych twarzy.
— Ali right, sir, ale ten, który się nazywa Hen-ryk Sander, twierdził, że jesteście jego stryjem.
— Jego stryjem? Czy oszalałeś?
— Hm, czy oszalałem, czy nie, to wszystko jedno. Mieliśmy z sobą małą sprzeczkę, a ja trzymałem już ostrze noża na jego gardle, lecz on mię zapewnił, że wy nie bardzo bylibyście wdzięczni, gdyby mu ostrze było poszło trochę głębiej w ciało. Wybadajcie go sami, kolonelu!
Słynny odszukiwacz ścieżek przystąpił do nich i zapytał:
— Czy przybyliście ze starego kraju?
— Tak — odrzekł Sander.
— A czego szukacie na preryi? — Was, sir.
— Mnie? A to na co?
— Stryju, pytasz jeszcze o to?
Sam Firegun cofnął się o krok.
— Stryju? Nie znam krewnego, ^nazwiskiem Sander! — oświadczył zdumiony, i
— Masz słuszność! Nazwałem się tak, bo nie wiedziałem, czy nazwisko Wallerstein byłoby ci przyjemne. Idzie o pieniądze, o te wielkie pieniądzęy o których mi doniosłeś. Z ostrożności więc przybrałem inne nazwisko.
— Wall... Czy to być może, żebyś to był ty, Henryku?
— Nie tylko może być, ale jest rzeczywiście, mój stryju. Oto list, w którym piszesz, ażebym przySył. Resztę papierów możesz jutro przeczytać.
Sięgnąwszy pod bluzę, wydobył troskliwie przechowany papier i podał Firegunowi. Stary myśliwiec rzucił okiem na pismo przy świetie płonących jeszcze ognisk, a potem przycisnął bratanka do piersi i zawołał:
— To prawda! Bóg błogosławi mym oczom, skoro mogę jeszcze oglądać jednego ze swoich. Jak się ojcu powodzi? Czemu do mnie nie pisał? Dałem mu przecież adres do Omaha!
— Tak, ale w tym liście opisałeś zarazem całą drogę w górę Arkanzasu do fortu Gibson, do domu Irlanczyka Winklaya i dalej na zachód, aż do miejsca, gdzie przez dłuższy czas obozujesz z gromadą swoich westmanów. Ponieważ sądziliśmy, że może porzucisz to miejsce, woleliśmy sami puścić się w drogę i przynieść ci list od ojca. Jutro rano, gdy będzie jaśniej, oddam ci ten list. Nie widziałeś mnie, od kiedy jesteś w Ameryce, i nie poznałeś mnie pewnie, ale za to ja tem lepiej znam twoją dobroć. Wspierałeś zawsze moich rodziców, a teraz zaprosiłeś mnie nawet do siebie.
— Weil, cieszę się, że tak rychło posłuchałeś te^o zaproszenia. Pisałem wam także, dlaczego chciałem cię widzieć u siebie. Oto znalazłem złoto w górach Big-Horn i postanowiłem wam je dać, bo wy jesteście biedni, a ja go nie potrzebuję. Posyłanie to rzecz bardzo niepewna, wolałem przeto, żebyś sam tu przybył. To, co masz dostać, będzie dla was bogactwem. Spodziewam się też, że was uszczęśliwi. Ale nie sam przybywasz. Kto jest twój towarzysz?
— Nasz rodak. Nazywa się Piotr Wolf. Udaje się także na Zachód, dlatego przyłączyłem się do niego.
— To pięknie! Pomówimy jeszcze więcej o naszej sprawie, kochany Henryku, ale teraz niema na to czasu. Widzisz, że wzywają mnie gdzieindziej.
Oto zabrzmiał teraz głos prowadzącego pociąg, naglącego do Wyruszenia. Niespodziewana przerwa wywołała znaczną stratę czasu, którą należało odrobić.
Zabitych i rannych białych zabrano do wagonów i pozbierano rozsypaną dokoła broń. Podróżni podziękowali serdecznie swoim wybawcom, wreszcie pociąg ruszył w dalszą drogę po naprawionym torze. Pozostali patrzyli za nim, dopóki światła nie zniknęły w oddali.
Teraz zachodziło pytanie, czy rozbić na noc obóz tam, czy nie, gdyż nie ulegało wątpliwości, że zbiegli Ogellallajowie zbiorą się wkrótce i podejdą pod pobojowisko. To groziło niebezpieczeństwem, przeto postanowiono stąd wyruszyć i przenocować w miejscu oddalonem, gdzie napad ze strony Indyan był niemo-żliwy. Sam Firegun dosiadł jednego ze zdobytych koni indyańskich i ruszono w drogę.
Podczas rozmowy kolonela z bratankiem stał Hammerdull w pobliżu i słyszał wszystko. Gdy jeźdźcy oddalili się już znacznie od miejsca napadu, wypatrzył chwilę, kiedy bratanek nie jechał obok stryja, skręcił klacz swoją do konia Fireguna i rzekł ostrożnie przytłumionym głosem:
— Jeślibyście mi tego nie wzięli za złe, sir, tobym wam coś powiedział.
— Za złe? Nie mów takich głupstw? Cóż to takiego? 4
— Coś, co będziecie uważali za głupstwo, sir.
Chodzi o tych dwu ludzi-, którzy twierdzą, że przyjechali z Europy.
— To przecież jest prawda!
— Czy jest prawdą, czy nie, to wszystko jedno, ale ja sądzę, że tak nie jest.
— Bajki! Mój bratanek jest Niemiec. To chyba wiem!
— Jeśli to rzeczywiście wasz brataniec, sir!
— Czy wątpisz o tem?
— Hm! Czy znacie swego bratanka?
— Nie mogłem go poznać, bo był jeszcze chłopcem, kiedy go widziałem po raz ostatni.
— Ja sądzę, że nie widzieliście go wogóle. Wasze dawne nazwisko jest Wallerstein. Czemu on go nie zatrzymał, lecz nazwał się inaczej?
— Z ostrożności. Dlatego, że...
— Wiem, wiem — wtrącił grubas. — Słyszałem, jaki on podał powód, ale ten powód mnie wydaje się lichym. Powiedzcie mi, czy on jest kapitanem?
— Nie.
r — A ten drugi tak go nazwał!
VRzeczywiście? Co mówisz?
— Tak, nazwał go kapitanem. Słyszałem to całkiem wyraźnie, nawet obojgiem uszu. Rozmawiali z sobą po francusku.
— Po francusku? — spytał kolonel zdziwiony. — To istotnie uderzające!
— Czy uderzające, czy nie, to wszystko jedno, to nawet obojętne, ale mnie w pierwszej chwili nie zastanowiło. Kiedy jednak później usłyszałem, że tu idzie o wasze złoto, opadły mię wątpliwości. Czemu ten drugi nazywa się wobec nas Piotr Wolf (straszne nazwisko, można na niem język połamać), a do Henryka Sandera powiedział, że się nazywa Jean Letrier?
— Czy o sobie mówił, wymawiając to nazwisko?
— Tak. Przechodząc koło nich, słyszałem to wyraźnie i zrozumiałem, choć mówił po francusku. Nie zważałem na to w owej chwili, bo śpieszyłem właśnie po skalp czerwonoskórca, ale później przyszło mi to na myśl i wzbudziło we mnie nieufność. Czy ten Sander mówi dobrze i czysto po niemiecku?
— Mówi, co prawda, trochę obcym akcentem, ale może mi się tylko tak wydało. Ja nie odczuwam już tego tak dobrze, bo już wiele lat upłynęło od czasu, kiedy opuściłem kraj rodzinny.
— Czy opuściliście go, czy nie, to wszystko jedno, ale ja wam powiadam, że mi się ta sprawa nie podoba. My nazywamy was kolonelem, jako naszego dowódcę, chociaż nie posiadacie tego stopnia wojskowego. Czemu tego Sandera nazywają kapitanem? Czy jest dowódcą jakich ludzi? A czem i kim są ci ludzie? Chyba nie ludźmi uczciwymi! Miejcie się na baczności, kolonelu, i nie bierzcie mi za złe tego, że was z życzliwości ostrzegam!
— Ani mi przez myśl nie przejdzie, brać tego za złe, chociaż wiem, że się mylisz. Mimo to będę trzymał oczy i uszy otwarte. To ci przyrzekam.
— Weil! Życzę sobie, żebym się mylił, ale ponieważ nie znacie bratanka osobiście, a idzie tu o ogromne sumy, to ostrożność bynajmniej nie jest zbyteczna.
— Wylegitymował się przede mną jako brataniec.
— Zapomocą waszego listu, który wam pokazał?
— Tak. Nadto jutro ma mi dać jeszcze inne listy.
— To jeszcze niczego nie dowodzi!
— Przeciwnie!
— Nie dowodzi niczego, bo te listy mógł dostać w swe ręce drogą nieprawą.
— Czy z tego powodu, że zmienił nazwisko, mamy zaraz myśleć o nim jak najgorzej?
— Czy się o nim będzie myślało źle, czy nie, to wszystko jedno. Ja nie dowierzam tym ludziom, a jeśli wy im ufacie, to ja będę ich tem surowiej pilnował!
Przerwali rozmowę, ponieważ Sander przyłączył się znowu do Fireguna. Hammerdull zaś oddalił się i pojechał obok Pitta Holbersa, z którym było mu zawsze najlepiej.
Mniej więcej w pół godziny po opuszczeniu kolei przybyli na miejsce, które się nadawało doskonale na obóz. Była tam trawa dla koni, woda dla ludzi i zwierząt, a dokoła rosły krzaki, tworząc znakomitą osłonę. Zsiedli więc z koni, bo tu czuli się dość pewnymi swego losu. Wprawdzie nie było całkiem ciemno, ale zawsze nie tak jasno, żeby kilku lub więcej Ogellallajom udało się tak łatwo przybyć tam za nimi.
Przez całe popołudnie nie mógł Sander mówić z Wolfem bez świadków. To też gdy wieczorem do snu się układali, wybrał sobie miejsce razem z nim nieco dalej od innych, myśląc, że to nikomu nie wpadnie w oko. Kiedy się spodziewał, że towarzysze już zasnęli, szepnął do Wolfa:
— Walka z naszymi czerwonymi przyjaciółmi była nam bardzo nie na rękę. Biali byli chyba ślepi, że nie widzieli naszej komedyi 1 Dobrze, że przynajmniej ogniska płonęły, bo czerwoni mogli nas poznać. Byłoby się o wiele lepiej stało, gdyby byli z tym napadem zaczekali i zostali z naszymi ludźmi. Mogli przecież się spodziewać, że przyjdziemy niebawem.
— Nie wiedzieli, że cię tak prędko spotkam wtrącił Wolf. — To szczególne, że obaj przynieśliśmy sobie nawzajem tak szczęśliwą wiadomość!
— To prawda. Zdołaliście wreszcie i to pod moją nieobecność odnaleźć obóz towarzyszy Fireguna. Zarazem znakomicie się to składa, że Ogellallajowie chcą nam pomóc w napadzie. Ale właśnie dlatego powinni byli odłożyć dzisiejszy zamach. U Fireguna będzie łup tak bogaty, że będziemy mogli wycofać się z interesu.
— To rzecz pewna, jaką masę złota znaleźli w górach Big-Horn, o tem słyszałeś od niego sam, jako ukochany jego „synowiec“. Jeśli dodamy do tego ogromne zapasy skór i futer, które zebraii, to będzie to zdobycz, jaka naszemu towarzystwu nigdy się jeszcze nie dostała. Przytem wielkie nasze szczęście, że spotkałeś się z prawdziwym krewniakiem kolonela! Co prawda, to popełniłeś wielki błąd.
— Jaki?
— Że go nie uśmierciłeś.
— Była to istotnie słabość z mojej strony. On jednak był taki otwarty i pełen zaufania, odpowiadał na wszystkie moje pytania i tak chętnie przedstawił mi wszystkie swoje stosunki rodzinne, które musiałem znać, jeśli miałem zagrać jego rolę, że nie mogłem zdobyć się na ten krok i, wziąwszy jego pieniądze i papiery, poszedłem, a życie mu darowałem.
feté Ja na twojem miejscu byłbym go uczynił nieszkodliwym.
— On też jest nieszkodliwy.
— Z pewnością ruszył za tobą!
— Nie. To nowicyusz w tym kraju, nieznany tutaj zupełnie, a co najważniejsze, nie ma wcale pieniędzy. Jest więc bezsilny i opuszczony jak sierota i nie może ani pójść za mną, ani szkodzić nam w żaden sposób. Główna rzecz w tem, że jestem z nim w jednym wieku i że Sam Firegun nie widział mnie nigdy przedtem. Teraz wierzy, że rzeczywiście jestem jego bratankiem.
— To prawda, ale mnie to nie cieszy.
— Czemu?
— Bo teraz, kiedyśmy nareszcie odkryli jego obóz, musimy porzucić pierwotny plan.
— Napadu na obóz? To już teraz niepotrzebne, gdyż jako brataniec dostanę od niego wszystko, co tylko posiada.
— A inni nic! Na to ja się nie zgodzę. Męczyliśmy się wspólnie miesiącami nad wyszukaniem kryjówki, a teraz, kiedy nam się to udało, mielibyśmy pójść z kwitkiem? Nie, i jeszcze raz nie!
— Nie rozdrażniaj się niepotrzebnie! Jutro rano będziemy przechodzili całkiem blizko obozu naszego towarzystwa i w drodze będziemy mogli się rozmówić.
— Czy sądzisz, że Sam Firegun pójdzie tą drogą?
— Tak. Pojedzie pewnie prosto do swojego obozu i będzie musiał tamtędy przejeżdżać. Słuchajno! Ktoś tam jest w krzakach za nami! V
Zaczęli nadsłuchiwać i usłyszeli lekki szelest, który zwolna zanikł.
— Do wszystkich dyabłów! Ktoś nas podsłuchał! — szepnął Sander do towarzysza.
— Zdaje się — odrzekł Wolf równie cicho. — Ale kto?
— Albo sam Firegun, albo ktoś||nny. Zaraz się dowiem, kto to był.
— W jaki sposób?
— Zakradnę się do Fireguna. Jeśli nie leży na swojem miejscu, to był to on sam.
— A jeśli to był ktoś inny?
— To przyjdzie do Fireguna, aby mu donieść, co usłyszał. W obu wypadkach uda mi się zdobyć potrzebną wiadomość. Do kroćset piorunów! Gdyby ci ludzie nabrali podejrzenia, to byłoby źle! Leż tutaj cicho i czekaj, póki nie wrócę!
Wyciągnął się na ziemi i zaczął zręcznie i niedosłyszalnie czołgać się przez trawę ku miejscu, na którem położył się Firegun. Leżał tam jeszcze, ale z drugiej strony nadszedł cichym krokiem Dick Hammerdull, pochylił się nad nim, obudził go i rzekł:
— Wstańcie, kolonelu! Bądźcie jednak cicho, całkiem cicho! ’,
Pomimo że Hammerdull mówił szeptem, nie uszło uwagi Sandera ani jedno słowo, bo miał słuch bardzo bystry i leżał całkiem biizko..
— Co jest? Co się stało? — spytał Firegun.
— Cicho, cicho, żeby tamci nie usłyszeli! Powiedziałem wam, sir, że będę uważał. Uderzyło mnie to, że Henryk Sander i Piotr Wolf (dyabelnie chropawe nazwisko) położyli się spać tak daleko od nas. Nabrałem podejrzenia i spróbowałem ich podsłuchać! Udało mi się dojść do nich tak blizko, że głowią moja leżała prawie między ich ciałami.
— Czy usłyszałeś co?
— Czy usłyszałem co, czy nie, to zupełnie wszystko jedno. W każdym razie dowiedziałem się, że Sander jest dowódcą opryszków. — Ach! Rzeczywiście?
— A zatem ja miałem słuszność. Sander nie jest waszym bratankiem, a ten drugi nazywa się Jean Lętrier. Ludzie ich odkryli nasz obóz i chcą nań napaść. Sprzymierzyli się nawet z czerwonymi. Sander spotkał“ się z waszym rzeczywistym bratankiem i.odebrał mu wszystko, co...
Więcej już Sander nie słyszał, gdyż nie chciał i nie potrzebował więcej słyszeć. Wiedział dość, dlatego poczołgał się napowrót do swego towarzysza.
— Jesteśmy zdradzeni! — szepnął. — Weź strzelbę i chodź ze mną prędko do koni! Ale cicho, zupełnie cicho!
Pomknęli pomiędzy krzaki na wolne miejsce, gdzie konie przywiązane były do palików. Odwiązali swoje i pociągnęli je za sobą bardzo powoli, ażeby nie było słychać stąpania. Gdy się już znaleźli tak daleko, że czuli się bezpieczni, wsiedli na konie i odjechali.
— Powiedz mi nareszcie, o czem się dowiedziałeś! — nalegał Wolf na Sandera.
— Później, później! Teraz musimy pędzić, poprostu pędzić, ażeby dostać się do naszych. Za dwie godziny będziemy tam i musimy ich zabrać, ażeby dziś jeszcze pochwycić tych ludzi. Ten przeklęty Hammerdull przejrzał nas całkiem. Zna nawet twoje nazwisko: Jean Letrier!
— Skąd?
— Dyabli to wiedzą! Naprzód, naprzód!
Tymczasem powiedział Hammerdull kolonelowi
wszystko, co podsłuchał. Naradzili się z sobą pocichu, ale mimb że Hammerdull parł do pośpiechu, postanowił Riregun co innego.
— Teraz nic nie zaczniemy ||rzekł — przecież, nam nie umkną. Zresztą mogło ci się łatwo przesłyszeć.
— Jestem pewny swoich uszu!
— Może nie mówili o nas, ani o sobie, lecz o kimś innym.
— Mówili o was napewno!
— Mimo to musimy zaczekać aż do rana. Jeślibyśmy w tych ciemnościach wzięli ich na przesłuchy, toby nam uciekli. Trzeba bezwarunkowo zaczekać, dopóki nie będzie jasno. Wtedy będziemy widzieli ich twarze, miny i wszystkie ruchy. Nie domyśią się chyba, że ich podsłuchałeś?
— Nie.
— W takim razie nic nam jeszcze nie grozi, możemy dalej spać spokojnie. Połóż się!
Hammerdull chciał jeszcze coś powiedzieć, ale gdy Firegun nie okazywał chęci do słuchania, położył się, mrucząc z niezadowolenia i zasnął wkrótce pomimo gniewu.
Inni towarzysze spali także, nawet ostrożny zawsze Winnetou nie był tym razem wyjątkiem. Był wprawdzie przekonany, że nikt z Ogellallajów nie poszedł za nim, liczył się jednak z tem, że może się mylić. Ale i w tym wypadku, pamiętając o zwyczaju czerwonych, spodziewał się ataku rano, a nie w nocy. Z tego więc powodu i z potrzeby spoczynku spał teraz. Zbudził się jednak już w kilka godzin, poszedł do konia, poprowadził go pewną przestrzeń w tym kierunku, skąd tam przyszli, puścił go na paszę, a sam usiadł o kilka kroków od niego. Nie zostawił konia na dawnem miejscu, bo koń był czujniejszy od człowieka, nadto z tej strony należało się spodziewać Ogellallajów. O tem, że Sander i Wolf oddalili się w przeciwnym kierunku, nie wiedział wcale.
Zerwał się powiew poranny i szedł stamtąd, gdzie Winnetou skierował swoją uwagę. Wtem parsknął koń. Było to owo ciche parsknięcie, za pomocą którego przestrzegał zwykle o blizkości niebezpiecznej istoty. Ku swemu zdziwieniu ujrzał Winnetou, że koń nie zwrócił przytem głowy przeciw wiatrowi, lecz w kierunku wiatru, a więc w stronę obozu. Pomimo nadzwyczaj bystrego słuchu nie słyszał Winnetou stamtąd najlżejszego szmeru.Teraz zaczął jeszcze uważniej nadsłuchiwać.
Nagle zabrzmiały tam dzikie wrzaski. Nie było to wycie czerwonych, lecz ryki białych w języku angielskim. Winnetou wrócił czemprędzej do zarośli, położył się na ziemi i poczołgał pomiędzy dwa krzaki. Stamtąd zobaczył blizko dwudziestu białych, którzy napadli na śpiących i zamierzali ich powiązać.
— Brakuje jeszcze Winnetou! — zawołał jeden z nich. — On nie powinien nam umknąć. Szukajcie go, szukajcie!
To mówił Sander. Winnetou poznał jego głos i domyślał się odrazu, o co idzie.
— Uff! — rzekł do siebie. — Teraz nie mogę im przyjść z pomocą, bo sam zginąłbym. Muszę siebie zachować, ażeby pójść za temi blademi twarzami. Howgh!
Cofnął się czemprędzej do konia, dosiadł go i odjechał cwałem. Tem samem zrobił najlepszą rzecz w tych warunkach.
Były ajent indyański przerwał tu swoje opowiadanie, którego wszyscy z największem zaciekawieniem słuchali. Sam byłem świadkiem kilku napadów na pociągi, urządzonych przez Indyan, a chociaż wszystkie były podobne do tego, który tu przedstawiono, mimo to słuchałem tej historyi niemniej uważnie, niż inni goście pani Thick. Sama Fireguna, Dicka Hammerdulla i Pitta Holbersa znałem dobrze i nie wątpiłem, że przeżyli ten wypadek tak, jak opowiadający opisał.
Obecni wyrazili głośno swe zadowolenie i uznanie, a zarazem nalegali na opowiadającego, żeby nie brał na tortury ich cfekawości, lecz opowiadał dalej czemprędzej.
— Prawda? Historyi takich walk słucha się łatwo. — rzekł. — Ale w podobnej walce wziąć udział, nie jest tak łatwo!
— A wy byliście tam wtedy? — zapytał jeden z siedzących przy stole.
— W zdarzeniach, dotąd opowiedzianych, nie brałam udziału. Znam je tylko z opowiadania innych osób. Ale to, co teraz usłyszycie, przeżyłem razem z nimi. Występuje tam taki sam detektyw, jak w wypadku, opisanym poprzednio. Było to tak:
— Szedłem wtedy z kilku dzielnymi ludźmi, którzy mi już nieraz towarzyszyli, w górę rzeki Arkanzas, gdyż. jako ajent indyański zdążałem do Szeyenów. Wstąpiłem także do fortu Gibson i do sklepu Irlandczyka Winklaya, który mnie znał bardzo dobrze. Byliśmy jedynymi jego gośćmi, siedzieliśmy właśnie przy jedzeniu, kiedy ze dworu doleciał nas tętent i jakiś głos donośny. To nas zaciekawiło; podeszliśmy więc do okna i wyjrzeliśmy na dwór. Przed domem stali trzej jeźdźcy.
Jeden z nich był wysmukłej postaci i wytwornie ubrany. Jego strzelba, rewolwer i nóż więcej nadawały się do Zachodu; niż on sam, choć wyglądał na gentlemana. Drugi był ładny, silnie zbudowany, jasnowłosy młodzieniec, a trzeci ten, który tak głośno rozprawiał. Siedział na narowistym kłusaku z Dakoty, z którym widocznie.wiele miał kłopotu.
Był to mężczyzna wysoki, szeroki i niezwykle muskularny. Na głowie, gładko ostrzyżonej, nosił kapelusz, którego ogromna kresa spadała z tyłu daleko na. kark, a z przodu nad twarzą była poprostu wycięta. Ciało jego okrywała szeroka, workowata bluza z rękawami, sięgającymi zaledwie do łokci, a z pod nich wyglądały najpierw rękawy czystej koszuli, a potem para od słońca opalonych przedramion jakby u przedpotopowego olbrzyma. Nogi tkwiły w szerokich spodniach z lekkiego sukna, a z pod spodni wyzierała, para butów, sporządzonych pewnie ze skóry, wyciętej z grzbietu słonia.
Człowiek ten, w zielonej jak mech bluzie, w żółtych spodniach i starym kapeluszu, wyglądał jak figura, z balu maskowego.
Chciał zeskoczyć z siodła, lecz koń jego widocznie na to się nie godził, bo wszystkiemi czterema nogami rzucał się w górę.
— Have care, baczność, attention, ty poczwaro! — krzyknął z gniewem, uderzając konia potężną pięścią między uszy. — Masz za to, jeżeli ci się zdaje, że Piotr Polter jest linoskoczkiem, albo podobnem karkołomnern indywiduum! Ta bestya podrzuca ogonem w górę, jak flagą gwiaździstą trójmasztowca i wywija słuchami, jakby chciała nimi łowić raki morskie! Gdybym cię tylko dostał między przedni i środkowy maszt dobrego okrętu, pokazałbym ci, co znaczy dobry sternik! Grace a dieu, heigh day, oto kabina, w której master Winklay stoi na kotwicy. Dalej z rei, Piotrze Polter, a ciebie, koniu dyabelski, przywiążę do deski w parkanie, żeby cię prąd nie porwał na pełne morze! Zsiądźcie, master Treskow i panie Wallerstone. Jesteśmy w przystani!
Wszyscy trzej zsiedli i przywiązali konie na dworze. Rozstawiwszy szeroko nogi, jak gdyby z jazdy konnej dostał morskiej choroby, wsunął się Polter ostrożnie przez sień i przez otwarte drzwi do izby gospodniej Irlandczyka.
— Good day, stary morsie! — pozdrowił go. — Daj czego mokrego, bo przejadę po tobie, tak mi gardło wyschło z pragnienia!
Towarzysze jego usiedli w milczeniu i pozostawili swemu przewódcy wstęp do zamierzonej rozmowy.
— Hela, my good Haggler, czy znasz jeszcze Piotra Poltera? — zapytał.
Gospodarz zmarszczył twarz w uśmiechu i odpowiedział:
— Znam cię jeszcze. Kto tak umie pić, jak ty, tego nie zapomina się tak łatwo!
— Weil done... bont Nie spodziewałem się takiej pamięci u ciebie! Pamiętasz jeszcze, jak piłem na pożegnanie z Dickiem Hammerdullem, Pittem Holbersem i kilku innymi, lecz musiałem jeszcze potem dwa dni zaczekać, bo tamci nie chcieli się zbudzić?
— Yes, yes, to był dring, jakiego w życiu nie widziałem. W podobnym chyba już nigdy nie wezmę udziału. Którędyż ty się włóczyłeś?
Byłem na Wschodzie, potem na morzu, zaglądałem tu i ówdzie, a teraz chcę na tydzień, dwa May. Old Surehand II. 10
udać się do starego Fireguna, Żyje jeszcze ten stary traper?
— Przypuszczam. Jego tak łatwo Indsmen nie sprzątnie, a towarzysze jego umieją dbać o niego i o siebie. Dick Hammerdull i Pitt Holbers byli tu niedawno. Potem odjechali i natknęli się, jak sądzę, na czerwonych. Powiadają, że Ogellallajowie chcieli napaść na pociąg i dostali za to od Fireguna i Winnetou dobrą porcyę ołowiu i żelaza.
— Winnetou? Czy Apacz jest tutaj znowu?
Irlandczyk skinął głową, mówiąc:
— Był nawet u mnie. Chwycił był mnie wtedy za gardło tak, że prawie oddech straciłem.
— Alas, stary przyjacielu, chciałeś mu pewnie przejechać napoprzek drogi?
— Coś podobnego 1 Nie znałem go i nie chciałem mu sprzedać prochu i ołowiu, ale źle na tem wyszedłem. Czy chcesz widzieć Billa Pottera?
— Billa Pottera? Czy jest na pokładzie?
— Jest. Poszedł tylko trochę do lasu, a konia zostawił za domem.
— Lack-a-day, to się dobrze składa! Żegluje od kolonela, czy do niego?
— Do niego, do niego. Był przez pewien czas w Missouri, gdzie ma krewnych,. a teraz chce dostać się napowrót w góry.
— Kiedy podniesie kotwicę?
— Co? Mówże tak, żeby uczciwy człowiek mógł to zrozumieć. Ja ciebie nie pojmuję!
— Jesteś dullman, głupiec, jak się patrzy, i zostaniesz nim na zawsze. Pytam, kiedy on stąd odjeżdża?
— Tego nie wiem, ale spodziewam się, że na wieki tu nie zostanie.
— A konia rozkulbaczył?
— Nie.
— To może dzisiaj jeszcze rozwinie żagle, a my z nim! 14 r —
Gospodarz żywił widocznie wielką przyjaźń dla lego oryginała. Milczący zazwyczaj i unikający ludzi, nie zapuścił się był chyba od kilku lat w tak długą rozmowę, jak obecnie.
Elegant przygotował się teraz do pytania, sięgnął do kieszeni i wydobył fotografię.
— Master Winklay, powiedzcie mi łaskawie, czy nie było u was dwu Niemców i czy nie nazywali się jeden Henryk Sander, a drugi Piotr Wolf.
— Henryk Sander i Piotr Wolf? Połknę wszystek mój proch, porcyę hubki i krzesiwo do tego, jeśli to nie byli £i dwaj greenhorni, którzy jechali do Sama Plreguna!
— Jak wyglądali?
— Zielono, bardzo zielono. Więcej jednak powiedzieć nie mogę. Jeden z nich, zdaje mi się Henryk Sander, zrobił nam żart i wypalił ze swej pukawki na muchy do Hammerdulla, ale za to dostał, co mu się należało. Dick byłby mu pewnie dał skosztować kilka cali żelaza, gdyby mu ten był nie powiedział, że kolonel jest jego stryjem.
— To oni 1 — zawołał obcy z radością. — Dokąd udali się potem?
Poszli z Długim i Grubym na sawannę. Co potem zrobili, nie wiem.
Przypatrzcie się, master, temu obrazkowi! Czy znacie tego człowieka?
— Jeśli to nie Henryk Sander, to niech mnie usmażą w smole i oskubią!
Potem jednak, jakby pod wpływem budzącej się nagle myśli, odstąpił o krok od stołu i rzekł tonem powściągliwym:
— Czy szukacie tego człowieka, sir?
— Dlaczego o to pytacie?
— Hm! Westman nie nosi przy sobie takiego konterfektu, a wy wyglądacie tak czyściutko i ładnie, że... że...
— No, że...? — Że jabyin wam dał dobrą radę! — poprawił rozpoczęte zdanie.
— Jaką?
— Mnie nic to nie obchodzi, co się u mnie dzieje, dopóki moje prawa domowe pozostają nienaruszone. Nie pytam nikogo i nie odpowiadam nikomu. Dla was zrobiłem wyjątek, ponieważ przybyliście z Piotrem Polterem. Inaczej bylibyście nic odemnie się nie dowiedzieli. Nie pokazujcie nikomu tego obrazka, nie dopytujcie się o nikogo, zanim nie będziecie trochę więcej pachnęli sawanną, bo inaczej... inaczej...
— Co inaczej?
— Inaczej gotowi was wziąć ludzie za policemana, za detektywa, a to jest często połączone z nieprzyjemnościami. Westman nie potrzebuje policyi; rozsądza sam, co ma sądzić, a kto mu się do tego wtrąca, temu nożem pokazuje drogę!
Elegant chciał właśnie odpowiedzieć, kiedy otworzyły się drzwi i wszedł człowiek, na którego widok podniósł się Piotr Polter z głośnym okrzykiem.
— Billu Potterze, czy to ty naprawdę? Chodź i pij l Wiem jeszcze dobrze, że twoje małe gardło jest dyabelnie wielką dziurą!
Zagadnięty był drobniutkiej i wątłej postaci. Na ciele jego można było spodziewać się zaledwie funta mięsa. Spojrzał na mówiącego ze zdziwieniem, a jego uśmiechnięta mała twarz ułożyła się w setki zmarszczek.
— Bill Potter? Pić? Wielka dziura? Hihihi! Gdzie ja tego zucha widziałem, że mi się tak znanym wydaje?
— Gdzie mnie widziałeś? Tu, naturalnie, że tu! Natęż trochę swój móżdżek!
— Tu? Hm! Nie mogę sobie odrazu przypomnieć. Byłem tu tyle razy i z tylu ludźmi, że w tej liczbie nie mogę każdego zaraz odnaleźć. Jak się nazywasz, hę?
— Do kroćset piorunów! Ten chłopak pił u mr. Winklaya obok mnie, potem przez dwa dni nie mógł palcem poruszyć, a teraz pyta, jak ja się nazywam. W dodatku byłem z nim w górach, gdzie u Sama Fire...
— Stop, stary, hihihi! Teraz cię znam! — Nazywasz się Piotr Polter, albo Molter, albo Wolter, albo...
— Polter, Piotr Polter, dawniej marynarz na statku wojennym „Nelson„ jej angielskiej mości, a potem sternik na okręcie Stanów Zjednoczonych „Swallow“, jeśli chcesz sobie to zapamiętać! Później zostałem trochę westmanem i jestem...
— Wiem... wiem... wiem! Byłeś u nas i na koniec omal że mię na śmierć nie spoiłeś. Hihihi, masz gardło, jakiego jeszcze nie widziałem i umiesz pić, jak sam stary Mississipi. Gdzież bywałeś potem i dokąd teraz dążysz?
— Bywałem trochę po świecie i teraz chcę was odwiedzić, jeśli ci to na rękę.
— Nas? A to poco?
— Ci gentlemani mają pomówić z waszym kapitanem, czy kolonelem. Czy będzie można zastać go w domu?
— Przypuszczam. Kiedy stąd wyruszacie?
— Jak najrychlej. Pojedziesz z nami, he?
— Chętnie, jeżeli nie każecie mi czekać za długo.
— Im rychlej, tem lepiej dla nas! Jedz i pij, stara pukawko, a potem ruszamyl
Zrozumiecie, panowie, że ci osobliwi ludzie i te postaci żywo mię zajęły. Byłbym chętnie dowiedział się o nich czegoś bliższego, lecz na Zachodzie nie zawsze dobrze jest stawiać zbyt natarczywe pytania. O Piotrze Polterze słyszałem już niegdyś. Przybył on nad Arkanzas wyłącznie dla rozrywki, zapoznał się u Winklaya z kilku traperami, a ci zabrali oryginała z sobą na preryę. Zachowywał się tam wcale nieźle i pomimo niejednego figla, którego im spłatał, zdobył nawet sympatyę Fireguna. Lubieli go towarzysze pomimo jego dziwactw, a kiedy potem wracał na Wschód, rozstali się z nim niechętnie. Teraz, jedząc i pijąc, siedzieli ci czterej ludzie blizko mnie. Przypadkiem usłyszałem, że elegant spytał cicho gospodarza o mnie. Otrzymawszy wyjaśnienie, odwrócił się Polter do mnie i rzekł:
— Słyszę, sir, że jesteście ajentem Indyan. Czy wracacie już od czerwonych, czy dopiero udajecie się do nich?
— Jadę dopiero, mr. Polter — odrzekłem.
— Sam?
— Towarzyszą mi ci ludzie.
— W górę Arkanzas.
— Nie. Pojedziemy najpierw do Sama Fireguna.
— Halloo! To jedziemy tą samą drogą! Czy pojechalibyście z nami?
— Bardzo chętnie.
— To bądźcie tacy dobrzy i zarzućcie przy tym stole kotwicę! Jako ajent Indyan znacie z pewnością dobrze Zachód, dlatego możemy wam zaufać. Jeśli macie jechać z nami, to musicie wiedzieć, co tu robimy i czego chcemy od Sama Fireguna. Przyjdźcie więc tutaj i zajmijcie miejsce przy nas!
Usiadłem przy nich i dowiedziałem się następującej rzeczy. Jeden z nich trzech, mianowicie blondyn, spotkał się pod Van Buren z rówieśnikiem, który tak samo, jak on, dążył na Zachód. Ten mu się podobał, dlatego blondyn przedstawił mu w nieostrożnem zaufaniu wszystkie swoje stosunki i zamiary. Mieszkali razem przez dwa dni i spali w jednym pokoju. Kiedy Henryk Wallerstein (tak bowiem nazywał się blondyn) zbudził się na trzeci dzień rano, nie zobaczył już swego znajomego. Razem z nim zniknęły w nocy z kieszeni Wallersteina nietylko legitymacye i listy, lecz także pieniądze, zegarek, wogóle wszystko, co tylko miało jakąś wartość. Wallerstein, ogołocony z wszelkich środków, nie mogąc jechać dalej, ani nawet zapłacić gospodarzowi, udał się w rozdrażnieniu na policyę, która w odpowiedzi wzruszyła tylko litośnie ramionami. Kiedy rozczarowany przyszedł do oberży, posłał go gospodarz do pewnego obcego, który był właśnie przyjechał, radząc mu zapytać go, czyby mu w jakiś sposób nie dopomógł. Był to Piotr Polter, sternik, który przybył teraz znowu nad Arkanzas, ażeby dla przyjemności zabawić się w westmana. Zaledwie stary wilk morski usłyszał o nieszczęściu, które spotkało Wallersteina i że Sam Firegun jest jego stryjem, wpadł w zachwyt z powodu nowej znajomości i przyrzekł bratankowi, że jak najrychlej zaprowadzi go do Fireguna. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że złodziej także się tam udał. Polter i Wallerstein postanowili już byli natychmiast wyruszyć, kiedy wszedł jakiś pan i zapytał gospodarza
0 mr. Wallersteina, którego niedawno okradziono. Gdy mu go wskazano, wyjął fotografię i zapytał, czy zna tego człowieka. Był to wizerunek złodzieja. Policya szukała go już oddawna gorliwie jako opryszka, fałszerza
1 oszusta. Ślady jego wiodły przed pół rokiem nad Arkanzas, ale potem gubiły się całkiem. Onegdaj miano go znowu widzieć w Van Buren, a chociaż policya odprawiła Wallersteina z niczem, mimo to nie porzuciła tej sprawy w przekonaniu, że ukazanie się ściganego łączy się ściśle z kradzieżą i przysłała z fotografią urzędnika, nazwiskiem Treskow, owego eleganta, o którym dopiero co wspomniałem. Rozmowa między nim a Wallersteinem i Polterem miała ten skutek, że oddalił się na krótki czas, poczem wrócił z oznajmieniem, że jedzie z nimi razem do fortu Gibson, a potem do Fireguna, ażeby oryginałowi wizerunku złożyć urzędową wizytę. Tak przybyli wszyscy do sklepu i gospody Irlandczyka.
Łatwo sobie wyobrazić, jak dalece zajęła mnie ta sprawa. Cieszyłem się, że będę towarzyszył tym ludziom, a ponieważ spieszyli się bardzo, przeto wyruszyliśmy wkrótce.
Droga, którą obraliśmy, była wprawdzie ta sama, którą jechał Dick Hammerdull z towarzyszami, ale śladów ich nie mogliśmy już rozpoznać.
Sternik Polter jechał także raz tą drogą, ale nie mógł jej sobie dobrze przypomnieć. Tem lepszym i pewniejszym przewodnikiem okazał się Bill Potter. Ten mały i pozornie tak wątły człowiek okazał niezwykłą bystrość, znajomość terenu, wytrwałość i ruchliwość, któremi to zaletami pozyskał sobie nasze zupełne zaufanie.
Śpieszyliśmy się oczywiście bardzo, ale Wallerstein i Treskow byli lichymi jeźdźcami, a sternik miał tyle kłopotu ze swoim kłusakiem, że nie przestawał się złościć. Po kilku dniach takiej jazdy dojechaliśmy do toru kolejowego w tem miejscu, gdzie odbył się napad Ogellallajów. Wczesnym rankiem zatrzymał Bill Potter nagle konia i zaczął patrzeć w dal.
tari Popatrzcie, panowie! — zawołał, wskazując ręką przed siebie. — Popatrzcie tam w górę, a potem na dół na ziemię. W górze latają grabarze i), a na dole siedzą kujoty2) w pobliżu toru. Tam zwaliła kogoś ostatnia kula, albo ostatnie pchnięcie. Miejmy nadzieję, że to nie biały, lecz czerwonoskórzec, hihihi! Chodźcie! Zobaczymy!
Puściliśmy konie kłusem i wkrótce stanęliśmy na pobojowisku. Trupy zabitych, odarte z mięsa przez sępy i wilki, leżały jeszcze na tem samem miejscu, gdzie walczący poupadali. Pociągi kolejowe przelatywały tędy, ale jadący tymi pociągami nie troszczyli się o to miejsce. Potter badał dokładniej każdą drobnostkę.
— Lack-a-day — rzekł wkońcu — tu odbyła się straszliwa walka. Widzicie tutaj te szyny? Są naprawione. Czerwone opryszki chciały napaść na pociąg, ale biali im przeszkodzili. To byli Ogellallajowie; poznaję to po tatuowaniu. A te porozłupywane czaszki! Tak bije tylko kolonel Sam Firegun. Dick Hammerdull walczył tu także z Holbersem. Tu stali, jak zwykle, oparci plecyma o plecy. Poznaję to po śladach stóp, wkopanych głęboko w ziemię. Tam płonęły ogniska, a tam stały konie indyańskie, przywiązane do kołków. Czy widzicie te dziurki w ziemi? Hihihi, te ślady powinienbym przecież znać! Pozwolę sobie pierwszemu lepszemu grizzli przegryźć czaszkę, jeśli to nie był kolonel z Dickiem Hammerdullem i Pittem Holbersem
’) Sępy. 2) Szakale, wilki preryowe.
i... i,., naprawdę, to nie był nikt inny, tylko Winnetou, wódz Apaczów!
Wprost w podziw nas wprawiała bystrość i pewność, z jaką mały myśliwiec z zawiłych i zatartych już przeważnie śladów wyprowadzał swoje wnioski. Zbadawszy dokładnie wszystkie ślady, oświadczył:
— Biali ruszyli w kierunku Hide-spot, ale założyłbym się, że czerwoni zebrali się, by ich ścigać. Najlepiej będzie, jeśli teraz będziemy się trzymali tropu!
Przyznaliśmy mu słuszność i pokłusowaliśmy iwawo za nim.
— Behold! — zawołał po upływie zaledwie pół godziny. — Czy nie miałem słuszności? Tu zeszli się Indyanie w dwóch oddziałach z prawej i z lewej strony i objechali pobojowisko, aby zbadać kierunek, w którym udali się biali. Tu złączyli się i ruszyli za nimi. Piasek zachowuje ślady bardzo długo. Z tego wnoszę, ie są przed nami o kilka dni drogi, My jednak mamy dobre konie, oni zaś z pewnością wiozą rannych z sobą, którzy nie wytrzymają szybkiej jazdy. Dopędzimy ich, zanim się dostaną do obozu Fireguna.
Ruszyliśmy znowu naprzód, jadąc całymi dniami tropem, to wyraźniejszym, to znów niknącym na twardym kamieniu, albo na miękkiej trawie. Ale Bill Potter ^nachodził go za każdym razem.
Tak dostaliśmy się w owe strony, gdzie rzeka Arkanzas zakreśla szeroki łuk ku Smoky-Hills, a liczne strumienie płyną ku niej z gór poblizkich.
Otwarta prerya ciągnęła się przez rozłożone szeroko zarośla i przechodziła potem w las wysokopienny, a przewodnik naszego towarzystwa stawał się z każdą minutą ostrożniejszy, ponieważ trop, który nas prowadził, robił się coraz to świeższy i za każdem drzewem mogliśmy spotkać dzikiego.
Wtem zatrzymał się nagle Bill Potter i zaczął dokładnie badać mszysty grunt.
— Zaiste — rzekł. — Tu wychodzą z lasu ślady białych ludzi. Spotkali się z czerwonymi bez walki.
Widzicie? Tu, w tem kole, stali dowódcy obu stron i naradzali się z sobą. Potem obeszła dokoła fajka pokoju. Świadczą o tem punksyi) napół zwęglone, porzucone na ziemi. Była to pewnie gromada bushhawkerów2), którzy połączyli się z czerwonymi, by znaleźć nasz obóz, napaść nań i podzielić się zdobyczą.
— Mille tonnere, do miliona kóp piorunów! — wybuchnął Piotr Polter. — Ja tam wjadę z mojemi pięściami, że biali poczerwienieją, a czerwoni pobieleją ze strachu! Jeśli mię wiatr nie myli, to wkrótce już zarzucimy kotwicę w obozie. Ale co zrobimy z naszymi czworonożnymi statkami? Ja swego mam już po same uszy. Trzęsie mną i podrzuca na wszystkie strony, że mnie rozum w głowie boli, a moich dwieście trzydzieści ośm kości zsuwa się po jednej do butów!
Potter roześmiał się na ten płaczliwy lament dzielnego żeglarza i odrzekł:
— Wierzę wam, master. Siedzicie, jak gdyby was miano upiec na placek. Koni nie możemy brać z sobą w dalszą drogę, boby nam przeszkadzały. Znam jednak, miejsce, w którem możemy je ukryć tak, żeby ich Indyanie nie znaleźli. Chodźcie, panowie!
Zboczyliśmy pod jego przewodnictwem i po wielkich trudach przedarliśmy się przez gęste podszycie na małą polankę, na której spętaliśmy konie. Potem wróciliśmy na miejsce, gdzie opuściliśmy trop.
Poszliśmy za nim dalej i to z nadzwyczajną ostrożnością, z nożem, rozluźnionym za pasem i z strzelbą w ręce, gotową do strzału. Nagle Bill się zatrzymał i zaczął nadsłuchiwać.
— Słuchajcie, ludzie! Czy to nie było coś, jakby parskanie konia?
Wszyscy powstrzymali swe kroki i zaczęli się wsłuchiwać w głęboką ciszę puszczy. Z boku zabrzmiało lekkie rżenie.
— Albo rozłożyli się tam obozem, albo zostawili
’) Krzesiwo preryowe. 2) Rozbójnicy.
konie, ażeby prędzej iść naprzód. Te przeklęte szkapy zwietrzą nas i zdradzą. Musimy wyzyskać wiatr!
Położył się na ziemi i poczołgał się dalekim łukiem, a my poszliśmy za jego przykładem. W pewien czas potem dał nam znak, żebyśmy unikali wszelkiego szmeru i wskazał pomiędzy krzaki na wolne miejsce, położone przed nami. Pasło się tam ze trzydzieści koni, pilnowanych przez dwu lndyan.
— Czy widzicie, panowie, czerwonych drabów? Mam wielką ochotę dać im pokosztować noża i rozpędzić konie na cztery wiatry, hihihi! Ale nie można. Nie wolno nam się zdradzić! Musimy jak najrychlej dostać się do nich, ale nie tropem, tylko z boku!
Mały człowieczek wił się przez gęstwinę tak zręcznie i cicho, jak wąż. Droga była strasznie uciążliwa. Mijały całe godziny; wieczór zapadał pod wysoko sklepionemi koronami drzew pierwej, aniżeli na otwartej preryi i coraz trudniej było zachować obrany kierunek. Wtem podniósł Potter głowę i zaczął szeroko rozwartemi nozdrzami wciągać powietrze.
— Czuć dym i ogień. Rozbili obóz. Naprzód, ale cicho, bo jesteśmy już całkiem blizko!
Podszycie ustało, a olbrzymie pnie stały jak kolumny potężnej||i zielenią pokrytej świątyni. Leźliśmy, na brzuchach od drzewa do drzewa i tak długo kryliśmy się za każdym pniem, dopóki nie przekonaliśmy się, że nas nie zauważono i że otoczenie jest bezpieczne.
Tak dostaliśmy się nad brzeg wgłębienia, podobnego do wązkich i długich szczelin, spotykanych często w puszczach, a na Zachodzie zwanych gutter. Potter wysunął ostrożnie głowę i spojrzał na dół. Wprost pod nami, w głębokości mniej więcej czterdziestu stóp, płonęło ognisko, dokoła którego siedziało z pięćdziesięciu czerwonych i białych ludzi, a obok nich leżały trzy postaci ze związanemi rękami i nogami. Z towarzystwem kapitana nie połączyli się zatem wszyscy Ogellallajowie, zbiegli pć walce.“-
— At length, oto ich mamy! — rzekł mały traper. — Nawet nie przeczuwają, że im się ktoś z góry tak doskonale przypatruje, hihihi! Ale kto są ci trzej ludzie? Posuńcie się trochę naprzód, panowie, aż do pęków paproci. Stamtąd będziemy mogli zobaczyć twarze!
Zasłaniał nas znakomicie gęsty krzak paproci, bo sięgał aż do krawędzi wgłębienia.
— Zounds — szapnął Potter, spojrzawszy stąd na dół — to kolonel z Pittem Holbersem i Dickiem Hammerdullem. Napadli na nich czerwoni i wzięli ich do niewoli!
— Kolonel? — zapytał sternik, przeciskając głowę pomiędzy szerokie liście. — Heavens vraiment, zaiste! Czy mam skoczyć i pięściami wyłowić go z tej matni, Billu?
— Zaczekaj jeszcze trochę, stary! Zobaczymy najpierw, co oni chcą z nimi począć. Czyż nie widzisz, że te łotry zasiadły tak ciasno dla wspólnej narady? Przewodniczy czarnobrody myśliwiec, a Ogellallajowie na to pozwalają. Zapewne wódz ich zginął przy kolei. Patrzcie! Skończyli już i przewodniczący narady powstaje!
istotnie jeden z białych, prawdopodobnie dowódca, podniósł się z ziemi, przystąpił do jeńców, a rozwiązawszy im pęta na nogach, dał znak, by powstali. Przypatrzywszy mu się dokładniej, poznałem w nim oryginał fotografii Treskowa. Głosem rozkazującym przemówił on do pojmanych:
— Powstańcie i posłuchajcie, co o was postanowiono!
Wszyscy trzej posłuchali wezwania.
— Wy jesteście Sam Firegun, dowódca myśliwców, którzy mają tu w lesie ukryty obóz?
Zagadnięty skinął głową potwierdzająco.
— Wy zabiliście Matto-Siha, wodza tych zacnych Indyan?
Znowu nastąpiła podobna odpowiedź.
— Powiadają, że zwieźliście z gór dużo złota do swojej kryjówki. Czy to prawda? 157 uiŁioTEiA „mmmn. UZpU POCZT.
— Prawda.
— I że przechowujecie w swej kryjówce kilka tysięcy futer bobrowych?
— Weil, master, macie dobr£ wiadomości.
— Słuchajcie teraz, co wam powiem: Czerwoni domagają się waszej śmierci. Zgodziłem się wprawdzie na to, ale ponieważ oni nie rozumieją naszego języka, przeto wam coś poradzę.
— Co takiego?
— Zaprowadźcie nas do swojej kryjówki, wydajcie nam ztoto i futra, a będziecie wolni!
— Czy to jest wszystko, czego od nas żądacie?
— Wszystko. Postanówcie prędko!
— Mnie się zdaje, że dyabelnie mało słyszeliście o Samie Firegunie, master, jeśli występujecie wobec mnie z tak głupią radą. Połączyliście się z czerwonymi drabami, których pod względem łotrostwa nawet przewyższacie, tylko dla zdobycia mojego złota. Biały z czerwonymi przeciwko białym. Za tę nikczemność niech spadnie potępienie wieczne na waszą duszę! Czy uważacie mnie rzeczywiście za tak głupiego, że uwierzyłbym, iż puścicie nas wolno, skoro wam damy, czego pragniecie?
— Słowa dotrzymam, lecz wypraszam sobie wszelkie dalsze obelgi!
— Powiedzcie to greenhornowi, ale nie mnie! Wiecie zbyt dobrze, że z wolności skorzystałbym tylko w ten sposób, iż dostawszy was przed wylot strzelby, odebrałbym wam łup. Strzelajcie do nas, jeśli macie, odwagę!
Być może, iż Sam Firegun wiedział, dlaczego mógł tak śmiało przemawiać. Oko jego podniosło się ku krawędzi parowu, przebiegło po niej bystrem spojrzeniem i spadło równie szybko. Ledwie dostrzegalny « uśmiech zadowolenia przemknął mu po ustach.
Spojrzenie to nie uszło uwagi urzędnika policyjnego. On także powiódł wzrokiem ku miejscu, gdzie przedtem spoczęło było oko kolonela i wzdrygnął się mimowoli..
— Popatrzcieno tam na drugą stronę! — rzekł do Billa Pottera, leżącego obok niego. — Widzę tam głowę jakiegoś dzikiego!
Zagadnięty poszedł za tą wskazówką i szepnął:
— Good lack, na Boga, to Winnetou! A ja przypuszczałem, że jest z kolonelem! Nie pojmano go, ruszył więc za nimi, by ich uwolnić. Muszę mu dać znak.
Przyłożył listek do ust i wydał głos, naśladujący ćwierkanie amerykańskiego świerszcza. Nie mogło to zwrócić na siebie uwagi nieprzyjaciół, gdyż świerszcze te odzywają się często. Winnetou natomiast rzucił na drugą stronę spojrzenie pełne zdumienia, a potem zniknął. Pojmani zaczęli także nadsłuchiwać, ale nie zdradzili się najlżejszym ruchem twarzy.
— Strzelać? — spytał kapitan. — Muszę was oddać Indyanom, a oni przy wiążą was do pala męczeńskiego. Wasze złoto i futra dostaniemy mimoto, bo chybaby się dyabeł wdał w tę sprawę, gdybyśmy nie znaleźli śladów waszych ludzi. Bądźcie więc rozumni, master, i zgódźcie się!
— Ani mi się śni! Nawet życia nie chcę zawdzięczać człowiekowi, napadającemu chyłkiem na swoich braci i sprzedającemu ich wrogom, człowiekowi, który udaje najpierw bratanka mego, a potem napada na mnie. Jesteście łotr, master!, Zapamiętajcie to sobie!
— Trzymajcie język na wodzy, bo nożem go wyrwę, zanim was wydam czerwonym!
— Dowiedzcie, że jesteście lepsi, niż myślę! Dajcie nam broń i pozwólcie nam walczyć, trzem przeciwko pięćdziesięciu, jeśli nie jesteście babą, lecz prawdziwym westmanem!.
— To niepotrzebne, master! Wydmuchniemy wam i tak dusze z ciała. Co się tyczy zrobionego mi zarzutu „łotrostwa“, to uderzcie się sami w piersif Nie będę się z wami o to sprzeczał! A zatem krótko j węzłowato: Czy przyjmujecie mój wniosek?
— Nie!
— A wy dwaj?
— Hm — rzekł Dick Hammerdull, mrugając pogardliwie małemi oczkami — czy go przyjmujemy, czy nie, to wszystko jedno; dla was w każdym razie nie wyniknie z tego nic dobrego. Możecie mi wierzyć! Gdybym tylko miał ręce wolne i rusznicę w garści, to dyabliby was porwali! Czy nie tak sądzisz, Picie, stary coonie?
— Jeśli sądzisz, Dicku, że go dyabli mają porwać — odrzekł zapytany — to nie mam nic przeciw temu!
Weil done — odparł rabuś z gniewnym błyskiem oczu — to niech was czerwoni pozakłuwają i upieką, skoro wam się to podoba! Zrobię wam przynajmniej małą przyjemność w tem nieszczęściu i powiem, że nie potrzebujecie wcale pokazywać nam swego obozu, bo myśmy go już sami odnaleźli.
Usiadł obok Indyan, ażeby zawiadomić ich o wyniku układów.
Podczas tego odbyła się pod osłoną paproci krótka, lecz nadzwyczaj ożywiona rozmowa.
— A więc ten, który teraz mówi, to wasz kolonel? — zapytał Wallerstein Billa Pottera.
— Tak, sir, wasz stryj, jeśli to prawda, co opowiadaliście przedtem.
— Jest moim stryjem, możecie mi wierzyć. Tak jest podobny do ojca, że dla mnie nie istnieją już żadne wątpliwości. Co za nieszczęście! Teraz, gdy go spotykam, chcą go życia pozbawić! Czy niema już żadnej rady, Billu?
— Słuchajcie, sir! Jeśli sądzicie, że zostawię mojego kolonela w matni, to mylicie się bardzo grubo. Czy można liczyć na was, panowie?
Skinęliśmy tylko głowami, a Piotr Polter rzekł:
— Pozostanę i zginę tu z głodu, jak stary rozbitek, jeśli tego draba, który na dole mówi z kolonelem, nie rozduszę w palcach na kaszę! Ale wyjmijcieno jeszcze raz fotografię z kieszeni, mości poruczniku! Ogień płonie dość jasno, by można rzucić na to okiem.
Każę się na miejscu zatopić, jeśli nie ma takiej miny, jak na waszym obrazie!
Ja nie potrzebuję fotografii, Piotrze! To on, poznałem go odrzekł Treśkow. — Przypatrz się pan, panie Wallerstein, temu drabowi! Czy to nie on?
— On. To nie ulega-wątpliwości. Cóż z tego, że jesteśmy tak blizcy celu? On nam przecież ujdzie!
— Czekajcie spokojnie, sir! — odrzekł Potter. — Kolonel słyszał mój znak i wie, że pomoc już blizkoNiech mu tylko ręce uwolnią, a zobaczycie, co te łotry dostaną!.
Wtem zaszeleściło zcicha za nami i gibka postać Apacza wśliznęła się pomiędzy nas.
— Winnetou usłyszał głos świerszcza i poznał twarz Billa, towarzysza swego białego brata. Winnetou zakradnie się do parowu i przetnie więzy swoim przyjaciołom. Potem niech biali bracia zbiegną się i rzucą na zbójów i na Ogellaliajów, ażeby za Firegunem pójść do jegć wigwańiu!
Jak szybko przyszedł, tak zręcznie zniknął. My zaś bystrym wzrdkiem spoglądaliśmy na obóz nieprzyjacielski, gotowi do ostatecznego ataku.
. Wtem> podniósł się znowu nieprzyjacielski dowódca, a wraz z nim wszyscy biali i dzicy. Zanim jednak zdołał wypowiedzieć słowos wyskoczyła ciemna postać z bujnych zarośli i podbiegła ku jeńcom. Był to Winnetou.
Trzema cięciami uwolnił im ręce z więzów, a równocześnie huknęło od nas z góry ośm strzałów raz, a potem drugi raz. Sam Firegun nie zważał na to, co potem zaszło. Wyrwał najbliższemu Indyaninowi tomahawk i rzucił się z nim na gromadę przerażonych nieprzyjaciół.
— Come on, na nich, na nich! — brzmiał jego ^ głos, gdy u jego boku kosił Winnetou Ogellalajów.
— Stary szopie, Picie Holbersie, czy widzisz tam tego draba, trzymającego moją rusznicę? — zawołał tryumfująco Dick Hammerdull. — Chodź, ja muszę ją odebrać!

Obydwaj nierozłączni puścili się między wrogów i pracowali dopóty^jdopóki grubas nie odzyskał ulubionej pukawki. Sternik Piotr Polter spadł jak lawina pomiędzy przerażonych nieprzyjaciół. Ściśle dotrzymał słowa. Swojemi niedźwiedziem!“ rękami pochwycił dowódcę za kark i za nogę, podniósł go w górę, potem grzmotnął nim o ziemię, że aż zagrzmiało, i zatopił mu nóż w sercu.
— Bounce, sprawa załatwiona! Dalej ludzie, bijcie, tłuczcie, kłujcie, strzelajcie, walcie, rzucajcie ich z pokładu, żeby potonęli, duście ich, hurra! hurra!
Wśród takich okrzyków torował sobie dzielny żeglarz drogę między indyanami. Wallerstein i Treskow również nie żałowali trudu. Była to pierwsza walka w ich życiu, w której wzięli udziały walka straszna, w której poznali dziki Zachód z jego najciemniejszej strony. Rozumie się samo przez się, że ja i moi ludzie nie pozostaliśmy w tyle za innymi, gdyż także wskoczyliśmy zaraz do szczeliny i biliśmy czerwonych, co sił starczyło.
Nieprzyjaciele przewyższali nas liczbą pięciokrotnie, ponieśli jednak ogromne straty wskutek niespodzianego napadu, zanim bowiem zdołali pomyśleć o oporze, już ich połowa leżała na ziemi. Jak w ową noc, kiedy to Indyanie chcieli napaść na pociąg, tak i teraz szalał tomahawk Sama Fireguna wśród przeciwników. Winnetou wysłał sporo ofiar do wiecznych ostępów, Hammerdull i Pitt Holbers, oparci o swe plecy, pracowali w najgęstszym tłoku, a sternik uwijał się jak furya. Mały Bill Potter zajął stanowisko u wejścia do szczeliny w gąszczu, skąd posyłał swe kule, ilekroć który Indyanin próbował w ucieczce szukać ocalenia. Wallerstein i Treskow składali nie mniejsze dowody męstwa.
W tej krótkiej, lecz tem straszniejszej, walce zwyciężyli biali, a prawie wszyscy czerwoni przeciwnicy zginęli, tylko kilku zwinniejszym lndyanom udało się umknąć.
Sam Firegun, jak na wojownika przystało, nie uważał za stosowne rozwodzić się wiele nad swojem
May. Old Surehand 11. 11
cudownem ocaleniem, gdyż teraz chodziło o wyzyskanie zwycięstwa.
— Dalej, ludzie, na koń 1 — wołał — Indyanie mają straż przy koniach, które musimy zabrać! Wszyscy jednak nie są potrzebni. Kilku z was może tutaj zostać!
Po tem zarządzeniu popędził z tymi, którzy się doń przyłączyli, my zaś usiedliśmy na ziemi. Położenie nasze wcale nie było pewne, gdyż ci Indyanie, którzy uszli z życiem, mogli wrócić i z bezpiecznej odległości razić nas kulami. Ale obawy nasze na szczęście okazały się płonnemi. Nadsłuchiwaliśmy uważnie, ale nic podejrzanego nie zaszło. Pierwszy szmer, który przerwał ciszę, był przyjazny: szelest krzaków, trzask łamanych gałęzi dał znać, że wracają towarzysze ze zdobytymi końmi, których straż musieli pokonać. Bill Potter nie zapomniał o swoim wierzchowcu i o naszych i sprowadził je z tamtymi.
— Picie Holbersie, stary coonie, czy widzisz, że odzyskałem swoją starą klacz? — spytał uszczęśliwiony Hammerdull.
— Hm, jeśli ty sądzisz, że ją widzę, to ja nie mam nic przeciwko temu. By god, niewiele brakowało, a byłoby po tobie i po niej!
— Czy byłoby, ’ czy nie, to wszystko jedno. Chciałbym ijednak wiedzieć, kto są ci ludzie, którzy z małym Potterem... ’sdeath, czy to nie dyabelski sternik, który ma tak ogromne pięści i tak strasznie umie pić, jak chyba nikt na świeciefirft
— Rozumie sięHże to ja jestem, stara beczko sadła! Znasz mnie jeszcze, hę? Jestem tutaj znowu, tym razem z mr. Treskowem i mr. Wallersteinem, bo...
— Mr. Wallersteinem? — spytał szybko Sam Firegun. — Piotrze Polterze, to ty naprawdę! Czego szukasz znów na sawannie? Co za mr. Wallerstein przyłączył się do ciebie?
— To jest ten oto sir, kolonelu, który przybył z panem Treskowem, ażeby odszukać swego stryja.
— Ten sir?
Odstąpił o krok wstecz, rzucił na bratanka długie, badawcze spojrzenie, a potem wyciągnął do niego obie ręce i zawołał:
— To już niefałszywy, nie! Znam te rysy. Witaj mi, bratanku, witaj!
Dwaj tak blizcy sobie, a jednak tak dalecy do niedawna krewni, padli sobie w objęcia. Świadkowie tej rzewnej sceny stali milcząc w pobliżu. Upłynęła dobra chwila, zanim wreszcie kolonel, nie znający trwogi o siebie, przypomniał sobie, że towarzystwo całe znajduje się jeszcze ciągle w niebezpieczeństwie. Puścił z rąk bratanka i rzekł:
— Tu nie miejsce na pytania i wyjaśnienia. Chodźmy do naszego obozu, który leży całkiem blizko. Tam możemy uroczyście powitać naszego gościa, uczcić chwilę ocalenia i opatrzyć rany!
— Dalej do obozu! — zawołał sternik. — Tam znajdzie się pewnie niejedna kropla, skuteczna nietylko dla ran, J lecz i dla mego żołądka, który jeszcze bardziej tego potrzebuje...!
Każdy z nas wziął po kilka koni za cugle, żeby je prowadzić, gdyż trudno było jechać wierzchem tej ciemnej nocy. Obeznani z temi okolicami szli na przedzie, a my za nimi, ciągle wśród rosnących dość daleko od siebie olbrzymich pni i pod dachem koron. Potem przeprowadzono nas przez liczne zakręty skalnych parowów, tworzących istny labirynt, w którym nawet za dnia mógł nie zabłądzić tylko ten, kto znał go bardzo dokładnie. Wreszcie dostaliśmy się do okrągłej kotliny skalistej, która tworzyła ukryty obóz towarzystwa traperów i poszukiwaczy złota.
Miejsce to nadawało się bardzo dobrze do tego celu, bo trudno je było znaleźć, a łatwo obronić w razie napadu. Płonęło tu kilka ognisk, a dokoła siedziało wielu westmanów, członków tego towarzystwa, którzy nas z wielką radością powitali. Dowiedziawszy się, co nam i obozowi groziło, postanowili pójść o świcie do parowu, zbadać jeszcze raz poległych i oczyścić okolicę
m od czerwonych, jeśliby się tam jeszcze błąkali. Towarzystwo kapitana znalazło okropny koniec, a z niem i jego dowódca. Treskowowi nie pozostało nic innego, jak wrócić z doniesieniem, że spotkał wprawdzie szukanego zbrodniarza, że go jednak nie przyprowadził, bo go sprzątnięto z tego świata.
Rozumie się, że Wallerstein odebrał po walce wszystko swemu sobowtórowi, co mu ten ukradł. Dalsze wypadki tu nie należą. Skończyłem swoją historyę...
t
< *
>
l\
Skarb królewski.
Były ajent, znużony opowiadaniem, oparł się o poręcz, przyjmował spokojnie oznaki zadowolenia słuchaczy i odpowiadał na pytania, które ten i ów jeszcze stawiał. Ody jednak te pytania zbyt się przedłużały, zniecierpliwiony poprosił ciekawych:
— Zostawcie mnie już w spokoju, panowie! Nie na to opowiedziałem tę historyę, żeby mię teraz zasypywano pytaniami, lecz na dowód, że biali są często gorsi od czerwonych. Chciałem też wykazać, że dobrze znam wodza Apaczów, Winnetou. Jeśliście słuchali uważnie, to musicie mi przyznać, że łotrostwo, uplanowane’ przez „kapitana“ i jego ludzi, oraz napad na pociąg, odparto tylko dzięki bystrości i męstwu Winnetou. Jest to mąż, z którym nikt z Indyan, a mało kto z białych, może się porównać. Postać jego przewyższa wszystkie inne, a jeśli kiedyś zginie, jak cały jego pożałowania godny naród, skazany na zagładę, to przecież imię jego pozostanie na zawsze w pamięci naszych synów, wnuków i prawnuków.
— Weil, macie słuszność, sir! — wtrącił jakiś stary jegomość, który siedział przy jednym z bocznych ’stołów i śledził tok opowiadania z największem zaciekawieniem. — Jeśli jednak wolno obcemu wyjawić swoje zdanie, to zrobiłbym pewną uwagę.
— Sposób, w jaki przedkładacie swoje życzenie, nie dopuszcza myśli, jakobyście chcieli mię urazić. Słucham!
— Wspomnieliście, że Apacze znani byli z tchórzostwa i chytrości i zdobyli sobie przez to miano Pimów, że dopiero, odkąd Winnetou jest ich wodzem, stali się zręcznymi myśliwcami i walecznymi, a nawet zuchwałymi wojownikami.
— Powiedziałem to istotnie. Czy się z tem nie zgadzacie?
— Nie.
— Czemu?
— Bo znam ich jako innych; znam ich jeszcze od czasu, kiedy Winnetou był małym chłopcem. Jest kilka szczepów, którym natura ich siedzib nic dać nie może, które dlatego podupadły nietylko pod względem fizycznym, lecz i duchowym. Ale winni są temu biali, którzy wyparli ich z dawnych lepszych pastwisk i ostępów myśliwskich. Tym białym zdaje się teraz, że mogą czerwonymi gardzić. Ale inne szczepy, a szczególnie Meskalerowie byli w szczęśliwszem położeniu. Pielęgnowali oni óddawńa cnoty, które w takiej doskonałości i w takiej pełni występują u Winnetou.
l — Czy znacie ten szczep, sir?
— Szczególnie ten, a znałem go, jak się rzekło, jeszcze kiedy Winnetou był dzieckiem. Nie miałem nigdy ani pośród czerwonych, ani pośród białych tak prawdziwego, szlachetnego, wiernego i zdolnego do ofiar przyjaciela, jakim był Inczu-Czuna.
— Inczu-Czuna? Czy to nie ojciec Winnetou?
— Tak. Tego zacnego Indyanina zamordowali biali, a razem z nim Nszo-Czi, córkę jego, a siostrę Winnetou, tę najpiękniejszą, najlepszą i najczystszą czargooszęi) Apaczów!
— Czy byliście także westmanem?
— Właściwym westmanem nie byłem. Przebywałem długo na Zachodzie dla nauki, choć nie uważam się za wielkiego uczonego. Mojem ulubionem zajęciem była etnologia, a studya te nie pozwalały mi siedzieć w domu. Osobliwie Bfeskawość moją budziła rasa czerwona, dlatego większą część roku spędzałem na wędrówkach od jednego ludu do drugiego. Poznałem
’) Dziewczyna.
przytem Indyan i nauczyłem się ich cenić. Oni mnie także znali i poważali, bo wiedzieli, że nie przybywam do nich jako wróg, lecz jako przyjaciel. Stałem się ich nauczycielem i doradcą, a oni nawzajem uczyli mnie, jak się używa broni, poluje i walczy z nieprzyjacielem, jakkolwiek ja byłem człowiekiem, zamiłowanym w pokoju. Musiałem polować, ażeby się wyżywić, a czasami musiałem się bronić przed nieprzyjacielem, którym nigdy nie był czerwony, lecz zawsze biały. Twierdzenie wasze, że biali bywają gorsi od czerwonych, uważam za zupełnie słuszne. Mógłbym na to przytoczyć niejeden, przekonywający dowód.
— Uczyńcie to, sir! Opowiedzcie nam przynajmniej o jednem ze swoich doświadczeń!
— Hm! Opowiedziałbym, gdyby także i inni gentlemani tego sobie życzyli.
— Nawet proszą o to! Zebrało nam się dziś na opowiadanie, a to jest bardzo zajmujące. Nieprawdaż, pani Thick?
Gospodyni, która przyniosła była właśnie kilka pełnych“ szklanek, odpowiedziała:
— Prawda, sir! Rozglądnijcie się tylko po izbie! Uwaga wszystkich skierowana ku waszemu stołowi. Nigdy jeszcze nie było u mnie tak spokojnie i cicho, jak teraz. Sądzę także, że opowiadać i słuchać opowiadania jest o wiele lepiej i dostojniej, aniżeli4się kłócić, bić i niszczyć stoły, krzesła, flaszki i szklanki, jak to nieraz gentlemani u mnie robią. A zatem opowiedzcie nam, sir, swoją historyę!
— Weil! — zgodził się etnolog. — Jeśli wam to śprawi przyjemność, to nie będę się ociągał. Spróbuję opowiedzieć ją tak samo ładnie i płynnie, jak tamci panowie. Zaczynam:
— Byłto cudownie piękny poranek czerwcowy, prawdziwa rzadkość w owym odległym kącie, który północno zachodni róg terytoryum indyańskiego tworzy z prostolinijnemi granicami Kanzasu, Colorado i Nowego Meksyku. W nocy spadła dość silna rosa, przeto na źdźbłach i gałązkach iskrzyły się brylantowe krople, a szczególna woń trawy bawolej nabrała takiej ożywczej świeżości, że płuca z rozkoszą wciągały ją w długich oddechach.
Taki poranek może dobroczynnie podziałać na usposobienie człowieka, ale ja w ten przepyszny dzień jechałem dość zmartwiony. Powód tego był bardzo prosty: koń mi okulał. Poprzedniego dnia zaczepił w cwale nogą o korzeń. A jazda po preryi na kulawym koniu nietylko złości, ale może nawet w pewnych warunkach mieć nieszczęśliwe następstwa. Wobec groźnych stosunków, tam panujących, zależy często życie i bezpieczeństwo myśliwca od użyteczności jego konia.
Polowałem z kilku ludźmi z Colorado w pobliżu Spanish-Peaks i przez Wilow-Springs przybyłem tu nad Nescutunga-Creek, ażeby na jego prawym brzegu spotkać się z Willem Saltersem, z którym przed kilku miesiącami łowiłem bobry w Nebrasce, a przy rozstaniu wyznaczyłem sobie schadzkę. Chcieliśmy przejechać przez terytoryum indyańskie aż do południowo wschodniej granicy, a potem udać się prosto na Zachód na Liano Estacado, ażeby poznać tę osławioną pustynię.
Do tej podróży potrzebny był bezwarunkowo dobry koń, a tymczasem mój okulał. Nosił on mię wiernie wśród wielu niebezpieczeństw, nie chciałem go zamienić za innego, musiałem więc dać mu wypocząć, dopókiby noga nie wyzdrowiała. Spowodowana tem strata czasu była mi ^ielce niemiła, dlatego mój zły humor nie wydawał mi się nieuzasadnionym.
Gdy mój mustang kulał powoli po preryi, ja rozglądałem się za oznakami, któreby świadczyły o blizkości rzeki. Tam, gdzie się znajdowałem, rosły tylko luźne krzaki. Ale ku północy ciągnęła się ciemna linia, w której domyślałem się większych kompleksów drzew i zarośli. Zwróciłem się zatem w tym kierunku, w tem przekonaniu, że gdzie jest więcej roślinności, tam>rnusi też być i woda. % I miałem słuszność. Ciemną linię tworzyły krzaki mezkitów i dzikich czereśni, rosnących po obu brzegach rzeki. Nie była ona zbyt szeroka, a w miejscu, w którem się na nią natknąłem, także niegłęboka.
Jechałem zwolna wzdłuż brzegu, szukając z uwagą jakiegoś znaku od Saltersa, który mógł tu przybyć przede mną.
I rzeczywiście 1 W płytkiej wodzie leżały tuż obok siebie dwa wielkie kamienie, a pomiędzy nimi dość duży konar, wciśnięty w ten sposób, że mała gałąź, znajdująca się na końcu, wskazywała w dół rzeki.
Był to znak umówiony. Jeszcze cztery takie znalazłem w krótkich odstępach. Dowodziły one, że Salters był tutaj i pojechał z biegiem rzeki. Z tych okoliczności, że tropu jego niepodobna już było rozpoznać, a listki gałązek sygnałowych już były zwiędły, wywnioskowałem, że Salters mógł być tu dnia poprzedniego.
Po jakimś czasie skręcała rzeka jeszcze bardziej na północ, zataczając tam łuk. W tem miejscu wskazywała gałąź, wetknięta w piasek nadbrzeżny, kierunek w głąb preryi. Nie pojechał więc dalej wzdłuż rzeki, lecz chciał łuk rzeki przeciąć po cięciwie. Ja uczyniłem oczywiście to samo.
Wtem zauważyłem przed sobą niezbyt wielką, samotną górę, pociętą rozpadlinami. Dojechałem do niej w dobre pół godziny. Szczyt jej był łysy, a podnóża porosłe zrzadka krzakami. Zdziwiłem się też, gdy objechawszy ją, znalazłem na wschodniej stronie kilka grup jaworów wodnych, z których najgrubszy miał pewnie zwyż tysiąc lat. Uderzyło mnie także to, że ziemia była tu skopana na znacznej przestrzeni. Jamy o głębokości kilku metrów, wyrobione motyką i łopatą, wyzierały z tej jednostajnej zresztą powierzchni. Czyżby tu byli ludzie w tych odległych stronach? Na co wykopano te dziury?
Puściłem się dalej, lecz zatrzymałem się niebawem,.zauważywszy na trawie ślady stóp. Zsiadłem z konia, by ślady zbadać dokładniej. Przekonałem się, że pochodziły od nogi kobiecej, albo niewyrosłej jeszcze męskiej, obutej w indyański mokassyn bez napiętków. Czyżby tu byli Indyanie? A może to biały jaki, który nosił indyańskie obuwie? Odciski obu stóp były równomierne; ta okoliczność nie zajęła teraz mojej uwagi; dopiero później miałem ją sobie przypomnieć.
Właściwie po.winienbym był udać się tymi śladami. Ponieważ jednak prowadziły na północ ku rzece, a moja droga wiodła na wschód, ponieważ nadto chciałem jak najrychlej spotkać się z Saltersem, przeto dosiadłem konia i pojechałem dalej.
Po jakimś czasie wywnioskowałem z pewnych oznak, że te strony nie były tak opuszczone, jak sądziłem poprzednio. Połamane poszczególne źdźbła trawy, nadwerężone gałązki na drzewach, tu i owdzie kamyczki, starte na proch przez ludzką stopę, dowodziły, że tędy przechodził jakiś potomek pierwszej pary ludzi. To też zdumiałem się tylko, a nie przestraszyłem, kiedy później, dostawszy się znowu nad rzekę, zobaczyłem tuż nad jej brzegiem pole, zasadzone tytoniem i kukurydzą. Po drugiej stronie wznosił^ się, nizkf domek obronny, z wysokim, lecz bardzo zniszczonym, parkanem dokoła dość obszernego dziedzińca.
A zatem farma nad Nescutanga-Creek 1 Ktoby się był tego spodziewał! Za parkanem tarł stary, jasnokościsty, koń głową o próżny żłób, a opodal ’młody chłopiec zajęty był naprawą uszkodzonego płotu.
Zdawało się, że przeraził się moim widokiem. Zaczekał jednak, dopóki nie stanąłem przy nim.
— Good morning! — pozdrowiłem go. — Czy mogę się dowiedzieć, jak się nazywa właściciel tego domu?
Odgarnął ręką gęste, jasne włosy, przypatrzył się na mnie badawczo niebieskiemi oczyma j odparł:
— Nazywa się Rollins, sir.
— Czy jesteś jego synem?
Powiedziałem do niego „ty“, ponieważ nie miał więcej, jak szesnaście lat, choć jego silnie rozwinięte ciało wskazywało na wiek starszy.
— Pasierbem.
— Czy ojczym w domu?
— Oglądnijcie się! Oto on.
Wskazał mi wązkie i nizkie drzwi, z których wyszedł właśnie mężczyzna. Musiał się nieco schylić, aby głową o drzwi nie uderzyć. Był bardzo długi, chudy,
0 wązkich piersiach, a z pomiędzy rzadkiego zarostu wyzierała mu na twarzy skóra jakby wygarbowana.. Oblicze jego zasępiło się na mój widok. W rękach trzymał starą strzelbę i motykę. Przystąpiwszy zwolna do mnie, przeszył mię kolącym, niechętnym wzrokiem
1 zapytał ochrypłym głosem:
— Czego tu chcecie?
— Najpierw zapytać was, mr. Rollins, czy nie był tu wczoraj, albo onegdaj człowiek, nazwiskiem Salters. i czy nie zostawił wam jakiego polecenia.
Na to odpowiedział szybko pasierb:
— Było to wczoraj rano, sir. Ten Salters...
Nie zdołał skończyć. Ojczym pchnął go kolbą w bok, że biedny chłopak zatoczył się z jękiem na parkan.
— Czy będziesz milczał, ropucho? — krzyknął potem stary. — Każdemu włóczędze służyć chyba niebędziemy! — Zwracając się zaś do mnie, dodał: — Zabierajcie się stąd, człowieku! Ja nie mieszkam tu ani dla was, ani dla waszego Saltersal
To było proste grubijaństwo. Względem takich ludzi stosowałem zwykle zachodni sposób postępowania. Zsiadłem więc wygodnie z konia, przywiązałem go do parkanu i powiedziałem:
l — Tym razem musicie zrobić wyjątek, mr. Rollins. Koń mi okulał. Zostanę dlatego u was, dopóki nie wyzdrowieje.
Cofnął się o krok, zmierzył mnie groźnym wzrokiem od stóp do głów i wrzasnął:
— Czyście zwaryowali? Mój dom nie gospoda, a kto się tu chce rozpychać, temu palę po prostu ładunek śrutu w skórę. Zounds! Oto znowu ten nędzny Indyanin! Czekajno, chłopcze, ja cię stąd wykurzę! Poszedłem szybko wzrokiem za jego spojrzeniem, zwróconem w ostatniej chwili na niezbyt oddalone zarośla. Stamtąd nadchodził młody Indyanin. Rollins podniósł strzelbę, wymierzył do niego i wypalił w chwili, kiedy odbiłem mu strzelbę na bok. Strzał huknął, ale chybił.
— Psie, ty porywasz się na mnie? — ryknął do mnie jankes. — Masz za to!
Odwrócił szybko strzelbę i zamachnął się, by mię uderzyć kolbą. (Motykę odłożył był jeszcze przedtem, gdy mierzył do Indyanina.) Ja palnąłem go pięścią i pchnąłem go tak silnie na parkan, że zawalił się pod nim. Strzelba wypadła mu z ręki, a ja pochwyciłem ją, zanim zdołał się podnieść. Na to on wydobył nóż z za pasa i wykrztusił zdławionym od gniewu głosem:
— Mnie na mojej ziemi! Za to się daje krew i życie!
Ja również szybko zwróciłem ku niemu rewolwer i odrzekłem:
— Macie chyba na myśli swoją krew i swoje życie? Schowajcie natychmiast nóż! Moja kula szybsza od waszego noża!
Opuścił podniesioną już rękę i skierował oczy nie ku mnie, lecz ku drugiej stronie domu. Tam stał jeździec, który niepostrzeżenie dla nas nadjechał.
— Już przy pracy, chłopiej — zawołał do mnie jeździec ze śmiechem. — Dobrze robisz! Zwal tego draba; bo zasłużył na to. Ale nie strzelaj, bo nie wart garści prochu!,;, /,.,
Był to Will Salters. Zbliżył się do nas, podał mi rękę i mówił dalej:
— Welcome, towarzyszu! Gdyby było poszło wedle myśli tego pospolitego draba, byłbyś mnie już nie odnalazł. Przyjął ciebie dziś tak samo, jak wczorai mnie. Dostał za to kilka szczutków w noś, a on mnie posłał kulę, która była jednak grzeczniejsza od niego i poszła bokiem. Chciałem zaczekać na ciebie u niego, lecz nie mogłem. Powiedziałem tylko jego synowi, że dzisiaj wrócę, ażeby zobaczyć, czy stary jego ma lepszy humor. Jeśli się na to zgodzisz, to możemy go nauczyć, jak się postępuje z takimi ludźmi, jak my. Na razie chciałbym się zabezpieczyć co do jego osoby!
Zsiadł z konia, a wtem Rollins podniósł motykę i uciekł ode mnie w wielkich skokach. Spojrzeliśmy za nim ze zdziwieniem, bo zachowanie się jego było szczególne. Najpierw bezwzględne grubijaństwo, a potem tchórzliwa ucieczka. Nie zdołaliśmy jeszcze roztrząsnąć powodów jego kroku, kiedy z drzwi wyszła kobieta, która kryła się dotąd trwożnie za niemi. Widziała, jak Rollins zniknął za krzakami, a teraz rzekła, wzdychając z ulgą:
— Dzięki Bogu! Sądziłam, że przyjdzie do rozlewu krwi. On pijany! Fantazował przez całą noc, a potem wypił całą flaszkę brandy!
— jesteście jego żoną? — spytałem.
— Tak. Spodziewam się, że nie będę musiała za to odpowiadać. Ja temu nie jestem winna.
—.Wierzymy. Gotowiśmy nawet przypuścić, że wasz mąż chory umysłowo.
— Tak jest niestety. O Boże, nie wyobrażacie sobie, jaka jestem nieszczęśliwa! Jemu się zdaje, że w pobliżu zakopany jest skarb. On chce go sam wydobyć, w tajemnicy przed ludźmi, dlatego nie znosi ludzi koło swego domu. Ten młody Indyanin jest tu już od czterech dni. Nie mógł iść dalej, bo wywichnął nogę. Chciał zatrzymać się u nas, dopókiby mu się lepiej nie zrobiło, ale Rollins zaraz go wypędził. Teraz musi biedak mieszkać na dworze.
’ Wskazała na Indyanina, który był nadszedł. Stało się to wszystko tak szybko, że nie miałem czasu zwrócić na niego uwagi.
Mógł mieć ośmnaście lat. Odzież jego uszyta była ze skóry jeleniej, garbowanej mózgiem i wystrzępionej w szwach. Frendzle nie były ozdobione włosami ludzkimi, co świadczyło tem, że nie zabił jeszcze żadnego wroga. Głowa jego była nieokryta, a broń składała się z noża, łuku i kołczanu. Na szyi miał mosiężny łańcuszek, na którym wisiał cybuch fajki pokoju, ale bez właściwej fajki. Był to znak, że znajdował się w drodze do świętych kamieniołomów, skąd Indyanie przynoszą sobie glinę do wyrobu fajek. W tej podróży każdy z nich jest nietykalny. Nawet najbardziej chciwy krwi przeciwnik musi go puścić spokojnie, a w razie potrzeby nawet bronić.
Podobały mi się otwarte, inteligentne, niema! kaukazkie rysy twarzy tego młodzieńca. Aksamitne, czarne jego oczy zwracały się ku mnie z wyrazem podziękowania. Wyciągnął do mnie rękę i rzekł:
— Ty ochroniłeś Iszarshiutuhę. Jestem twoim przyjacielem!
To zapewnienie brzmiało bardzo wyniośle. Ten ton podobał mi się równie, jak mówiący. Zastanowiło mnie jego imię. Iszarshiutuha jest to wyraz, wzięty z języka Apaczów i znaczy tyle, co „mały jeleń“. Dlatego zapytałem:
— Czy jesteś Apaczem?
— Iszarshiutuha jest synem wielkiego wojownika Meskalerów, najwaleczniejszych mężów czerwonych.
— Meskalerowie są moimi przyjaciółmi, a InczuCzuna, ich wódz największy, jest moim bratem.
Wzrok jego przebiegł szybko po mojej postaci.
— Inczu-Czuna jest najmężniejszym z bohaterów — —; podjął nanowo rozmowę młody Indyanin. — Jak on ciebie nazywa?
— Yato-inta.
Na to odstąpił młodzieniec o kilka kroków, spuścił wzrok i oświadczył:
— Synowie Apaczów znają ciebie. Ja nie jestem jeszcze wojownikiem, dlatego mnie z tobą mówić jeszcze nie wolno.
To była pokora Indyanina, uznającego otwarcie rangę drugiego, lecz nie schylającego głowy ani o cal niżej.
Ja zaś odpowiedziałem:
— Wolno ci mówić ze mną, bo kiedyś będziesz słynnym wojownikiem. Wkrótce już przestaniesz nazywać się Iszarshiutuha, Mały Jeleń, lecz zostaniesz Pehnulte, Wielkim Jeleniem. Noga cię boli?
— Tak.
— Wyszedłeś z wigwamu bez konia?
— Wybrałem, się po świętą glinę. Idę pieszo.
— Ta ofiara spodoba się Wielkiemu Duchowi. Chodź do domu!
— Wy jesteście wojownikami, a ja jeszcze młody. Pozwólcie mi pozostać z małym bratem!
Przystąpił do ładnego, jasnowłosego chłopca, stojącego cicho i smutnie, z ręką na tem miejscu ciała, gdzie go ojczym kolbą ugodził. Zamienili spojrzenia nieświadomie, ale ja to zauważyłem. W każdym razie nie stali teraz obok siebie po raz pierwszy. Mały Jeleń nie był tu bez powodu. Krył jakąś tajemnicę, niebezpieczną może dla mieszkańców domku. Pragnąłem wybadać tę tajemnicę, lecz nie pokazałem tego po sobie.
Chłopcy zostali na dworze, a ja poszedłem z Willem Saltersem i z kobietą do domu, a raczej do chaty
0 jedrfej izbie.
Ubóstwo wyzierało tu z każdego kąta. Byłem już w niejednym domku strażniczym, którego mieszkańcy musieli w swych wymaganiach bardzo się ograniczać, ale tu było jeszcze gorzej. Dach był bardzo nadwerężony, materyał, którym zatkane były odstępy w ścianach, zniknął już dawno, a przez szpary
1 dziury wchodziła i wychodziła swobodnie nędza. Nad paleniskiem nie było kotła, a cały zapas żywności stanowiła niewielka liczba kukurydz, leżących w kącie. Jedyna odzież kobiety składała się z cienkiej perkalikowej spódnicy i kaftanika. Kobieta chodziła boso, a zdobiła ją tylko czystość, wpadająca przyjemnie w oko pomimo ubóstwa. Ubranie jej syna było także bardzo ubogie i często naprawiane.
Kiedy spojrzałem na barłóg, złożony tylko z liścika potem w bladą i wynędzniałą twarz biedaczki, mimowoli ją zapytałem:
— Pewnie jesteście głodni?
Kobieta zarumieniła się po uszy, jak gdyby obrażona. Naraz trysnęły jej z oczu łzy, a ona, kładąc rękę na sercu, rzekła:
— Mój Boże! Ja nie uskarżałabym się na mc, gdyby tylko Józef był syty! Pole nie-przynosi żadnego dochodu, bo mąż pozwala, żeby dziko zarastało. Wskutek tego ograniczeni jesteśmy na polowanie, które także mało przynosi, bo mąż oszalał na punkcie wykopania skarbu.
Wybiegłem do konia po mój zapas mięsa surowego i dałem go kobiecie. Zacny Will Salters poszedł także po swój.
— O panowie — rzekła — jacyście wy dobrzy! Żeby to Rollins był taki!
— To okropny człowiek! — zauważył Salters. — Nie chciałbym was urazić, ale zdaje mi się, że widziałem go już kiedyś w mojem życiu. I to w niezbyt zaszczytnych dlań okolicznościach. Bardzo jest podobny dć pewnego człowieka, którego znano tylko pod imieniem indyańskiem. Nie wiem, co ono znaczy. Brzmiało, jeśli się nie mylę, Indano, albo Indanszo.
— Inta-nczo! — odezwał się ktoś u wejścia.
Tam stał młody Indyanin. Nie dosłyszał wszystkich słów naszych, tylko ostatnie i oczy zamigotały mu dziwnym blaskiem. Kiedy wzrok mój spoczął na njm badawczo, obrócił się i zniknął.
— To imię, wzięte z jeżyka Apaczów, którego ty nie rozumiesz — oświadczyłem towarzyszowi. — Znaczy tyle, co: złe oko.
— Złe oko? — spytała kobieta. — Mąż mój. często powtarza to słowo, ilekroć przez sen mówi, albo siedzi pijany w kącie i sprzecza się z riiewidzialnemi osobami. Czasem niema go przez cały tydzień. Potem przynosi z fortu Dodge nad Arkanzasem brandy, chociaż nie wiem, czem za nią płaci. Potem pije i pije, dopóki zmysłów nie straci i zaczyna mówić o krwi, o mordach, złocie, nuggetach i skarbie, który tutaj ma
  być zakopany. W takich razach boimy się wchodzić do izby, żeby nas nie pozabijał.
— Nieszczęśliwa kobieto! Jakże mogliście się odważyć na to, żeby pójść za takim człowiekiem w tę puszczę?
— Za nim? Z nim byłabym nigdy tu nie przyszła. Przybyłam do Ameryki z pierwszym mężem i z bratem męża. Kupiliśmy byli sobie już naprzód kawał ziemi, ale nas ajent oszukał. Dokument kupna był sfałszowany, a kiedy przyjechaliśmy na Zachód, zamieszkiwał to miejsce już oddawna prawny właściciel. Pieniądze nam wkrótce wyszły, nie pozostało więc nic innego, jak żyć z polowania. Posuwaliśmy się przytem coraz to dalej na Zachód. Mąż mój chciał udać się do Kalifornii, usłyszawszy, że tam znajduje się złoto. Doszliśmy tutaj, ale dalej ja już nie mogłam iść, bo z wyczerpania zachorowałam. Obozowaliśmy zwykle pod gołem niebem; na szczęście znaleźliśmy po pewnym czasie ten opuszczony domek. Do kogo należał, nie wiemy. Radziliśmy sobie, jak mogliśmy, ale myśl o Kalifornii nie dawała mężowi spokoju. Chciał się tam dostać, ja nie mogłam mu towarzyszyć, a brat jego opierał się temu, bo tęsknił do ojczyzny. Bóg świadkiem, po jak ciężkich walkach zgodziłam się na to, żeby mąż sam poszedł do tego kraju złota i spróbował szczęścia. Szwagier miał zostać ze mną. Niestety mąż już więcej nie wrócił. W pół roku po jego odejściu urodził się Józef, a więc nie widział ojca nigdy. Gdy syn miał trzy lata, wyszedł raz szwagier rano na polowanie. Kiedy przez kilka dni nie wracał, zaczęłam go szukać i znalazłam martwego nad brzegiem rzeki z przestrzeloną głową. Musiał go zamordować jakiś Indyanin.
— Czy był oskalpowany?
— Nie.
— W takim razie mordercą był biały. Ale jak zdołaliście wyżyć z dzieckiem?
— Z zapasu kukurydzy, którą uprawialiśmy na
May. Old Surehand II. 12
tym kawałku gruntu obok domu. Później przybył w te strony mój mąż teraźniejszy. Chciał tylko zapolować i pójść w dalszą drogę, został jednak dłużej, a potem raz na zawsze. Zadowolona byłam z tego, bo bez niego byłabym umarłą z głodu razem z dzieckiem. Poszedł on do Dodge-City i zażądał, żeby uznano mego męża za zmarłego. Ja potrzebowałam opiekuna, a dziecko ojca, a Rollins został jednem i drugiem. Raz przyśniłmu się skarb, rzekomo tutaj zakopany. Szczególnym sposobem “powtarzał się ten sen tak często, że Rollins nietylko wierzy w istnienie skarbu, lecz popadł poprostu w szał na tem tle. Nocami fantazuje o złocie, a za dnia go poszukuje.
— Zapewne tam, pod górą, gdzie stoją stare jawory?
— Tak. Mnie tam chodzić nie wolno, ani synowi. Nie potrafię wypowiedzieć, jak jestem nieszczęśliwa. Dniami i godzinami modlę się o wybawienie nas z tego strasznego położenia. O, gdyby Bóg nam dopomógł!
— Dopomoże, choćby nawet ta pomoc miała w pierwszej chwili ból sprawić. Wiele razy doświadczyłem w życiu, że...
Przerwano mi, bo wszedł Józef i poprosił, żebyśmy wyszli i przypatrzyli się niebu. Na dworze stał Mały Jeleń i patrzył uważnie na małą chmurkę, wiszącą prostopadle nad naszemi głowami. Poza tem było niebo zupełnie czyste, niezachmurzone. Józef powiedział, że Indyanin uważa tę chmurkę za bardzo niebezpieczną dla nas. Mały Jeleń mówił znośnie po angielsku, mógł więc porozumieć się z białym chłopcem. Will Salters wzruszył ramionami i rzekł:
— Ten obłoczek dymu z cygara miałby nam grozić niebezpieczeństwem? Rshaw!
Na to zwrócił Indyanin ku niemu głowęj-po wiedział tylko jedno słowo: „ilczi“. ./
— Co to znaczy? — zapytał mnie WilL
— Wicher, burza!
— Głupstwo! Niebezpieczny wicher wychodzi z „dziury“, to znaczy, jeśli całe niebo osłoni się chmurami, a w tej ciemnej oponie znajduje się okrągła, jasna dziura. Tu jest odwrotnie. Z wyjątkiem tej chmurki niebo jest całkiem czyste.
— Ke-eikhena-ilćZi — wtrącił Indyanin.
Teraz zwróciłem baczniejszą uwagę na jego słowa. Znaczą one „głodny wiatr“. Określa niemi Apacz burzę z wichrem powietrznym. Zapytałem młodzieńca, czy się tego obawia, on zaś odpowiedział:
— Ke-eikhena-akh-ilczi.
To znaczy: bardzo głodny wiatr, czyli: trąba powietrzna. Skąd się wzięło u Apacza to przypuszczenie? Ja nie zauważyłem istotnie nic podejrzanego na tym obłoczku, wiedziałem jednak, że te dzieci puszczy posiadają cudowny instynkt W rozpoznawaniu niektórych zjawisk w przyrodzie.
— Nonsens! — rzekł do mnie Salters. — Wejdź do chaty, bo zdaje mi się, że zaczynasz się niepokoić.
Na to przyłożył Indyanin palec do czoła i rzekł do Saltersa:
— Ka-a czapeno!
Indyanin zauważył, że Will nie rozumiał języka Apaczów, dlatego użył dyalektu Tonkawów. Ostatnie jego słowa znaczyły: „nie jestem chory“, oczywiście na głowę. Salters pojął go, lecz wziął mu za złe jego przestrogi i wszedł znowu do izby. Ja skorzystałem z tej sposobności, by Małemu Jeleniowi pokazać, że nie wierzyłem jego poprzednim odpowiedziom i zapytałem go:
— Która noga boli mego młodego przyjaciela?
— Sincz-kah, lewa noga — odparł.
— A dlaczego mój brat utykał na prawą, wychodząc z zarośli?
Uśmiechnął się zakłopotany, lecz odpowiedział stanowczo:
— Mój waleczny brat się pomylił.
— Mam bystre oko. Czemu Mały Jeleń utyka tylko wtedy, kiedy go widzą, a chodzi dobrze, kiedy jest sam? Spojrzał na mnie badawczo i milczał. Wobec tego mówiłem dalej:
— Młodemu przyjacielowi memu wiadomo, że czytam z tropu i że nie zwiedzie mnie ani źdźbło trawy, ani ziarnko piasku. Mały Jeleń schodził dziś rano z góry i nie utykał. Widziałem jego ślady. Czy i teraz odważy się twierdzić, że się mylę?
Opuścił wzrok ku ziemi i znowu nic nie odpowiedział.
— Czemu Jeleń powiada, że idzie na własnych nogach po świętą glinę? — mówiłem dalej. — On przyjechał tu konno ze swojego wigwamu.
— Uff 1 — odparł zdziwiony. — g Skąd wiesz o tem?
— Czyż największy wódz Apaczów nie był moim nauczycielem? Czy sądzisz, że zrobię mu wstyd i pozwolę się podejść młodemu Apaczowi, któremu nie wolno jeszcze nosić strzelby ognistej? Twój koń jest czi-kai-kle, kasztan czerwony.
— Uff, uff! — zawołał po dwakroć na znak najwyższego zdziwienia.
— Chcesz okłamać brata Inczu-Czuny? — zapytałem z wyrzutem.
Przyłożył rękę do serca i odrzekł 4
— Szi-itkli takla hotli, czi-kai-kle... mam konia, czerwonego kasztana.
— Powinieneś był odrazu mnie się przyznać! Powiem ci nawet, że dziś rano przećwiczyłeś całą indyańską szkołę.
— Biały brat wie wszystko, jak Manitou, Wielki » Duch! — zawołał stropiony.
— Nie. Jechałeś cwałem, wisząc jedną nogą na siodle, a jedną ręką trzymając się naszyjnika końskiego i przykładając ciało do boku konia. To robi wojownik w walce, ażeby się ochronić przed pociskami nieprzyjaciela, a w czasie pokoju tylko wtedy, jeśli ćwiczy szkołę. Tylko podczas takiej jazdy mogą się włosy z grzywy zaczepić o rękojeść i pochwę noża, a taki włos może mieć tylko czerwony kasztan.
Indyanin sięgnął oburącz do pasa, za którym tkwił w pochwie nóż. Na nim wisiało kilka włosów. Mimo ciemnego zabarwienia jego twarzy, dostrzegłem, że poczerwieniał.
— Oko Małego Jelenia widzi jasno — mówiłem dalej — ale nie ma dość wprawy na takie drobiazgi, od których często życie zależy. Mój młody brat przybył tu, ażeby zobaczyć właściciela tego domu. Czy pragnie zemsty nad nim?
— Złożyłem przyrzeczenie, że będę milczał — odpowiedział — ale mój biały brat jest przyjacielem najsławniejszego z Apaczów. Pokażę mu coś, co odda mi jeszcze dzisiaj wieczorem. Może o tem mówić, bo godzina moja nadeszła.
Odchylił na piersiach koszulę i wyciągnął skórę, złożoną w czworo jak koperta. Wręczył mi to i odszedł ku polu kukurydzy, gdzie stał Józef. Widziałem, że wziął go za rękę i pociągnął za sobą.
Otworzyłem garbowaną skórę jelenią, a w niej znalazłem drugi kawałek skóry z cielęcia bawolego, ogołoconej z sierści, wyprawionej wapnem i wygładzonej na pergamin. Złożona była w dwoje, a gdy ją i rozłożyłem, zobaczyłem szereg figur, nakreślonych czerwoną farbą, podobnych w rysunku dosłynnego napisu na skale w Tsitsu-mo-wi w Arizonie. Miałem w ręku dokument, pismem indyańskiem napisany, tak niezwykłą rzadkość, że w pierwszej chwili nie myślałem o odczytaniu, lecz pospieszyłem do chaty, aby ten skarb pokazać Willowi Saltersowi. Ten potrząsnął głową na widok pisma i rzekł wielce zdziwiony:. — 1 to można przeczytać?
— Oczywiście!
— To czytaj to sam! Gdy chodzi o nasze zwykłe pismo, to ja wolę rozbijać się z dwudziestu Indyanami, niż z trzema literami. Nie byłem nigdy bohaterem w czytaniu, a listy wypisuję odrazu adresatowi na plecach tą dwururką. To najkrótsza droga. Pióro łamie mi się pod palcami, a widok atramentu
mierzi mię. Cóż to za okropne figury! W tej ciemnej chałupie z dwoma lufcikami zamiast okien nie można ich nawet rozpoznać.
— Wyjdźmy przed dom!
— Wyjść mogę, ale odczytywaniem ty sam się już zajmij!
Wyszliśmy, a kobieta została. Rozpaliła na kuchni niewielki ogień, ażeby upiec kilka kawałków mięsa, któreśmy jej dali.
Ja zwróciłem natychmiast oczy na figury, Will Salters natomiast na niebo.
— Hm! To szczególna chmura! — mruknął. — Nie widziałem jeszcze podobnej. Cóż ty ńa to?
Ponieważ zwrócił na to moją uwagę, spojrzałem w górę. Obłok nie powiększył się znacznie, lecz zmienił całkiem swój wygląd. Przedtem sjnoszary, zrobił się teraz jasno-czerwony i przeźroczysty. Zdawało się, że wychodzą zeń miliony matowo-złotych nitek pajęczych i rozsuwają się po całym widnokręgu. Nitki te nie drgały, lecz były całkiem nieruchome, jakby naprężone.
— No? — zapytał Will.
— Ja także nie widziałem nic podobnego.
— Czyżby twierdzenie młodego Indyanina o trąbie powietrznej miało okazać się słusznemito wbrew powadze naszej, jako starych preryowców?
— Wygląda wc&e nieswojo. Apacz mówił o trąbie. To byłoby źle.
— Niechaj będzie, co chce. Musimy w każdym razie zaczekać. Spodziewam się, że łatwiej zoryentujesz się w tem piśmie indyańskiem, aniżeli w niepojętym
« chaosie nitek, snujących się na niebie. Jakże ci idzie?
— Hm 1 Zobaczmy 1 Na przedzie widzę namalowane słońce z promieniami tylko w górę, a więc wschodzące. Potem stoją czterej jeźdźcy w kapeluszach. To są prawdopodobnie biali. Pierwszy z nich ma coś przywieszone do siodła, jakby worki. Za tymi czterema nadchodzą dwaj inni z piórami na nieokrytych głowach. To pewnie wodzowie indyańscy. — No, to wszystko jest bardzo proste. Ty nazywasz to czytaniem?
— To początek. Muszę wpierw poznać litery, zanim zabiorę się do ułożenia ich w słowa. Są tu jeszcze inne, mniejsze figury, umieszczone nad temi większemi. Nad Indyaninem widzę bawołu z otwartym pyskiem, a z niego wychodzi kilka kresek. Z pyska tylko głos może wychodzić, więc jest to bawół ryczący. Nad głową drugiego Indyanina jest fajka, a z niej wystrzelają także kreski. To oznacza dym, czyli że fajka się pali.
— Słuchajno, ja zaczynam rozumieć to pismo! — rzekł Will. — Przychodzi mi właśnie na myśl, że byli dwaj wodzowie Apaczów. Jeden nazywał się Bawół Ryczący, a drugi Fajka Płonąca, ponieważ był spokojnego usposobienia i palił chętnie z każdym fajkę pokoju. Podobno żyje jeszcze.
— Być może, że tu właśnie o nich chodzi. Patrzmy dalej! Nad drugim z białych umieszczone jest oko z przechodzącą przez nie kreską. Albo więc ma tylko jedno oko, albo na nie jest ślepy, albo chory. Ach, to może być słowo, które przedtem wymieniłeś: „złe oko“. Nad trzecim białym znajduje się worek i ręka, chcąca go pochwycić. Czyżby to oznaczało kradzież?
— Tak, tak, z pewnością! — rzekł Salters szybko. — Wjem już, wiem! Teraz przypominam sobie, gdzie widziałem tego Rollinsa! W Czarnych Górach. Nazywał się Haller, a kradł konie i łapki na bobry, nazywano go więc Ręką Kradnącą.
— Czy się nie mylisz?
, — Nie, nie! Ręka Kradnąca i Złe Oko byli krewnymi, może nawet braćmi i trzymali się razem. To o nich mowa. Dalej, dalej!
— Wschodzące słońce jest na przodzie; stąd wniosek, że ci jeźdźcy jechali na wschód. W drugim wierszu występują te same figury częściej, a zarazem w rozmaitem ugrupowaniu. Pierwsza grupa: trzej biali strzelają do jadącego na przodzie. Druga grupa: on leży martwy, a oni mają jego worki. Trzecia grupa: lndyanie strzelają do trzech białych. Czwarta grupa: dwaj biali i Indyanin, Bawół Ryczący, nie żyją, a Ręka Kradnąca ucieka. Piąta grupa: Fajka Płonąca zakopuje worki. Szósta grupa: Fajka Płonąca trzyma Bawołu Ryczącego na koniu i ściga Rękę Kradnącą. Siódma grupa: Fajka Płonąca zakopuje Bawołu Ryczącego, a Ręka Kradnąca zniknęła. Teraz następują jeszcze dwa małe obrazki. Na jednym są trzy drzewa, a pod środkowem znajdują się worki. Potem widać jedno drzewo, a pod niem leżącego Bawołu Krzyczącego; to jego grób. Teraz da się łatwo wyjaśnić w zupełności to okropne zdarzenie.
— Zaczekajno! — przerwał mi Salters. — Zostaw tę sprawę na razie, a spojrzyj w górę! Czy nie uważasz, że robi się całkiem ciemno? PopatrzHna miłość Boga, na niebo!
Posłuchałem wezwania i przeraziłem się tem, co zobaczyłem. Wspomniane złote nitki zniknęły, a ich miejsce zajęły ciemne pasy, powstałe prawdopodobnie wskutek złączenia się nitek. Te pasy wiązały zczerniałą całkiem chmurę z północnem niebem. Reszta nieba była jasna i czysta. Na tych pasach ciągnęło coś chmurę jak na linach wstecz ku północy. Odbywało się to z szybkością, widoczną dla oka. Im bardziej ciągnęło chmurę ku ziemi, tem wyraźniej było widać podnoszącą się z ziemi, przeźroczystą z początku, lecz ciemniejącą masę, w dole szeroką, a ku górze Węższą, kręcącą się i usiłującą górnym ogonem pochwycić chmurę, która spadała coraz chyżej, rozszerzając się w górze, a ku dołowi wysyłając ze swej strony drugi ogon. Oba ogony szukały się wzajem i znalazły. Gdy się zetknęły, wydało się na chwilę, że chmura zostanie ściągnięta na ziemię. Utrzymała się jednak w powietrzu i utworzyła razem z trąbą kręcący się z szaloną szybkością podwójny lejek, którego końce stykały się z sobą, a podstawy na ziemi i w powietrzu dosięgały w średnicy długości pięćdziesięciu metrów.
Ponieważ w pobliżu znajdowały się tylko nizkie krzaki, przeto mogliśmy to, trwogę wzbudzające, zjawisko oglądać na całą długość osi. Zwijało się ono i wirowało, posuwając się naprzód bardzo szybko, wprost na nas. Tymczasem dokoła nas powietrze stało nieruchome, a nagle dała się odczuć parność, która wszystkiemi porami wypędziła nam pot na skórę.
— Mały Jeleń miał słuszność — powiedziałem. — Nasze życie w niebezpieczeństwie. Prędzej Willu, ratujmy siebie i tę kobietę!
— Jak? — zapytał z trwogą.
— Przy pomocy koni.
— Ależ nie wiemy, dokąd się zwrócić!
— Ruchy trąby powietrznej nie dadzą się wprawdzie obliczyć, ale my zmienimy nasz kierunek, jeśli ona swój zmieni. Może się zatrzyma nad rzeką i nie dostanie się na tę stronę. Wyprowadź konia rollinsowego z za parkanu! Ja skoczę po jego żonę.
Zastałem ją przy ognisku, nie przeczuwającą grożącego jej niebezpieczeństwa. Omal nie zemdlała, gdy jej powiedziałem, co się dzieje na dworze. Pochwyciłem ją i wyniosłem czemprędzej. Will nadszedł był właśnie z koniem.
— Koń się narowi — zawołał. — Ja sam nań siądę. Nie jest osiodłany i po pierwszym kroku zrzuciłby kobietę. Wysadź ją na mego kasztana! Prędzej, prędzej!
Wskoczył na starego konia i puścił się na nim cwałem.
— Czy umie pani jechać konno? — spytałem.
— Tak, jak teraz trzeba jechać, nie potrafię — odrzekła.
— To wezmę panią do siebie.
Wskoczyłem na kasztana, który mógł łatwiej unieść dwie osoby, aniżeli mój kulawy, pociągnąłem drżącą kobietę do siebie tak, że położyła mi się w poprzek na kolanach, ująłem mego kulawego za cugle i podążyłem za biegnącym naprzód Saltersem.
Stało się to wszystko tak prędko, że od spostrzeżenia trąby do teraz nie upłynęło pięć minut. Nie było mi zbyt wygodnie. Prawą ręką musiałem trzymać kobietę, a lewą prowadzić kasztana i mego gniadego. Lecz dałem sobie radę. Ujechawszy przestrzeń dość dużą, zawołałem na Willa, by się zatrzymał. Gdy to uczynił, odwróciliśmy się, aby zobaczyć, co się za nami dzieje.
Trąba była już prawie dosięgła rzeki. Powietrze i chmury zniknęły bez śladu. Trąba tworzyła jakby potworną klepsydrę olbrzymich rozmiarów, w której wirowały wyrwane krzaki, kamienie, duże kawały murawy i całe masy piasku. Był to jakiś nadziemski potwór.
Wreszcie dotarła do brzegu. Czy zatrzyma się i poleci tamtą stroną, w górę lub w dół, czy też się rozpadnie? Tak pytaliśmy się siebie nawzajem. Człowiek, któryby się dostał w obręb jej ruchów, byłby niechybnie zgubiony. Porwany wysoko i wykręcany na wszystkie, strony musiałby się udusić, jeśliby trąba nie grzmotnęła nim przedtem o ziemię i nie rozmiażdżyła kręcącemi się z nim masami.
Nad brzegiem zatrzymała się trąba, jakby dla namysłu. Górny lejek, zwężający się ku dołowi, pochylił się w dotychczasowym kierunku. Szarpał dolnym tak, że zdawało się, jakby się chciał oderwać. Wtem nastąpił straszliwy huk, zbite masy piasku, kamieni, krzów i murawy zniknęły, a natomiast podniósł się wysoki słup wody. Miał z początku kształt równego walca, lecz zwężając się w środku, przybrał wkrótce kształt dwu równych stożków, połączonych wierzchołkami. Z trąby powietrznej zrobiła się trąba wodna, która, jakby rozgniewana zatrzymaniem się nad rzeką, posuwała się teraz ze zdwojoną szybkością. Pochwyciwszy domek, leciała prosto na nas.
— Teraz na prawol — krzyknąłem. Przez tę krótką chwilę trudno było konie utrzymać. Poczuwszy niebezpieczeństwo, gnały tak, że nie potrzebowaliśmy ich napędzać. Wkrótce, obejrzawszy się, zobaczyłem ku mej radości, że trąba poszła w kierunku zachodnim, czyli od nas się oddaliła. Teraz mogliśmy się zatrzymać i uważać za ocalonych,, jeśliby znowu nie powróciła.
To się na szczęście nie stało. Poleciała z niemniejszą chyżością dalej, nie przeźroczysta już, jak nad wodą, lecz znów ciemna i mętna. Wszystko, co napotykała, podrywała z ziemi. Rosła i robiła się coraz groźniejsza. Odrzucając daleko wszystko, czego wchłonąć w siebie nie zdołała, dążyła swoją drogą, na której wszystko niszczyła, aż naraz doleciał nas huk, od którego ziemia zadrżała, i trąba zniknęła.
W tej samej chwili jednak, nie wiadomo skąd, całe niebo zasnuło się czarną oponą i lunął deszcz kroplami, większemi niż groch.
— Nasz dom, nasze mieszkanie! Co się z niem stało? — lamentowała kobieta, przerywając po raz pierwszy milczenie.
Zamiast odpowiedzieć, puściliśmy konie szybkim kłusem ku domkowi. Lecz nie zastaliśmy go już na dawnem miejscu. Rozdarło, rozszarpało go, jak wiotki wiecheć słomy. Ciężkie pnie, grubości człowieka, powlokło daleko i porzuciło na ziemię. Z parkanu nie było ani śladu, ani słupa, ani deski, ani tyczki; wszystko powirowało w powietrze.
Kobieta popadła z przerażenia w stan bezczuciaco dla nas było nawet wygodne, bo mogliśmy pomyśleć o odszukaniu jej męża, syna i młodego Indyanina. Odkąd miałem rysunek, wiedziałem, gdzie mogli się znajdować. Tam na górze, pod którą rozleciała się trąba powietrzna, ponieważ była to dla niej nieprzezwyciężona przeszkoda. Ale jak mogła się trąba rozlecieć? W każdym razie zginęła, jak umierająca olbrzymkaktóra w walce ze śmiercią miażdży wszystko, co jej w ręce wpadnie. Obawialiśmy się, że tam rozegrają się straszliwe sceny, których chcieliśmy oszczędzić nieszczęśliwej kobiecie. Jednak, skoro tylko usłyszała, że idziemy szukać jej syna, odzyskała dawną energię. Nie chciała zostać. Wsiadła na konia i pojechała z nami.
Jak nagle deszcz się puścił, tak samo prędko rozjaśniło się niebo. Chmury zniknęły, jakby na znak czarodziejski, a słońce uśmiechnęło się z nieba, jak gdyby nic nadzwyczajnego nie zaszło.
Natomiast droga, którą jechaliśmy, wyglądała strasznie! Pas ziemi, nawiedzony przez trąbę, był przeszło sześćdziesiąt metrów szeroki, a na całej tej przestrzeni nie było ani źdźbła roślinności, jak gdyby ją kto zgolił. Trąba powyrywała jamy, istniejące zaś pozasypywała rumowiskiem, a po prawej i lewej stronie tej drogi zniszczenia leżały złomy, kamienie, krzaki i mnóstwo innych rzeczy, poodrzucanych przez trąbę.
Jeszcze gorszy stan znaleźliśmy na stoku góry. Z daleka już dostrzegliśmy spustoszenie. Zarośla, wydarte z ziemi, porwane w górę, zbite w nierozplątane kłęby, porozrzucał orkan na wszystkie strony. Trąba szukała przez pewien czas przejścia wzdłuż góry i rozwścieczona tem, że go znaleźć nie mogła, życie wszelkie na śmierć zamieniła. Obnażone skały podobne były do kamieniołomów, głęboko wykutych. Jaworów wodnych, których widokiem ucieszyłem się był, gdy tamtędy przejeżdżałem, nie mogłem teraz poznać. Pnie, grubości człowieka, leżały wyrwane z ziemi z korzeniami, a konary, grubości dziecka, były poskręcane jak liny. Największy jawor, ogołocony z wszystkich swoich gałęzi, przedstawiał z powodu głębokich i długich rozdarć widok opłakany. Ale gdzie byli oni? Oto dalej, po drugiej stronie, stał okulbaczony po indyańsku deresz i skubał łakomie liście olbrzymiego, zmierzwionego kłębu zarośli. Był to wierzchowiec Małego Jele« nia, a gdzie był fcoń, tam musiał się znajdować także
jego pan.
Gdyśmy tam podjechali, przedstawił się oczom naszym taki widok: potężny jawor, wyrwany przez wicher z ziemi, padając, zabrał w górę razem z silnymi i gęstymi korzeniami całą masę należącego
do nich gruntu. Z pod ogromnego splotu korzeni zionęła szeroka i głęboka jama, podobna do jaskini. Tam siedzieli: jasnowłosy Józef i młody Apacz, zasłonięci przed deszczem nieprzenikliwym dachem korzeni. Roześmieli się do nas wesoło, gdy nas spostrzegli. Matka zeszła pospiesznie na dół i przycisnęła do serca jedynego syna. Apacz natomiast wyskoczył z jamy i zapytał:
ft — Czy wierzą mi teraz biali bracia, że rozumiem znak „bardzo głodnego wichru“?
— Wierzymy — odpowiedziałem. — Ale jak zdołaliście się ocalić?
— Młody Jeleń ukrył swego konia w zaroślach, potem wyprowadził go i dosiadł razem z niebieskooką bladą twarzą, ażeby uciec przed wiatrem. Kiedy wicher już się nasycił swemi ofiarami, przyjechał Iszarshiutuha tutaj i znalazł to, czego od trzech dni szukał z młodą bladą twarzą.
— Ty schodziłeś się potajemnie z Józefem?
— Tak. On jest synem owego człowieka z workami, którego tu zamordowano. Chodź i popatrz, gdzie Fajka Płonąca ukrył nuggety!
Zaprowadził nas na drugą stronę kłębu korzeni i tam ujrzeliśmy niedaleko pnia dwa worki ze skóry, poszarzałej już z nadgnicia. Po bliższem zbadaniu okazało się, że zawierały złoty pył i ziarnka złota. Józef wiedział już o wszystkiem, ale kiedy matka teraz usłyszała, że jej pierwszego męża zamordowano, co ja sam już odgadłem, omal nie upadła na ziemię z rozpaczy. Pewną pociechą było oczywiście dla niej posiadanie drogocennego kruszcu, lecz ona prawie nie chciała uwierzyć, że to jest naprawdę jej własnością. Na jej pytania zaczął Indyanin opowiadać:
— Bawół Ryczący był moim ojcem. Wyruszył raz z Fajką Płonącą w odwiedziny do wielkiego ojcai) bladych twarzy, ażeby mu przedłożyć życzenia Apa-
’) Prezydent Stanów Zjednoczonych.
-czów. Obaj wodzowie jechali ku wschodowi. Po drótdze zobaczyli, że trzej biali zabili czwartego, ponieważ ten odkrył złoto. Z morderców nazywał się jeden Złe Oko, drugi Ręka Kradnąca^ a trzeciego nie znali. Ukarali oni morderstwo, zabiwszy Złe Oko i owego trzeciego. Ręka Kradnąca zniknął, zastrzeliwszy mojego ojca. Fajka Płonąca zakopał złoto i wziął z sobą na konia zwłoki Bawołu Ryczącego i puścił się w pogoń za Ręką Kradnącą, ale nie mógł go doścignąć. Wobec tego pogrzebał Fajka Płónąca^ojca mego tam, gdzie go za dwa dni znajdę i pojechał sam do Waszyngtonu. Śmierć brata należało pomścić. Ja musiałem zemstę wykonać, jako syn jego. Upłynął jednak długi czas, ponieważ byłem jeszcze wtedy małem dzieckiem. Później dopiero wyruszyłem w drogę po skalp mordercy, gdyż tak mogłem zostać wojownikiem i otrzymać pozwolenie noszenia rury ognistej. Morderca mieszkał w chacie zamordowanego, zrobiwszy żonę jego swoją skwawą. Przez to chata stała się jego własnością i mógł szukać skarbu zakopanego.
Usłyszawszy to wyjaśnienie, krzyknęła nieszczęśliwa kobieta i zemdlała. Jej drugi mąż był mordercą pierwszego.
— Chcecie teraz zobaczyć Rękę Kradnącą? — zapytał Apacz. — Pójdźcie “za mną!
Józef został przy nieprzytomnej matce, dla której chwilowy brak świadomości był dobrodziejstwem, a ja i Salters udaliśmy się za Indyaninem pod wielki jawor. Tam leżał Rollins na ziemi pod konarem, grubym na cztery stopy, który spadł nań i zmiażdżył mu nogi aż po brzuch.
— Tu jest — rzekł Apacz. — Chciałem wziąć »sobie jego skalp, ale Wielki Duch już g040sądził.
Biorę zawsze skalp tylko tego męża, którego sam zwyciężyłem, jego zaś zabjjkjniew sprawiedliwego Manitou na tem samem miejscu, na którem dopuścił się mordu. Rozumiesz tełaz pismo, które ci dałem do przeczytania?
t
Zupełnie — odpowiedziałem.
Fajka Płonąca nie umie pisać; kazał więc pismo to sporządzić słynnemu Inczu-Czunie, któremu wszystko opowiedział. Ty jesteś bratem tego wielkiego wojownika, dlatego tobie daruję pismo. Patrz, ten nędznik otwiera oczy! Może zdołasz z nim jeszcze pomówić.“ Ja odchodzę. To morderca mego ojca, powinienbym go zabić, ale nie chcę słuchać jego jęków. Czerwony mąż ma tak samo serce, jak blada twarz. On karze, ale nie dręczy powoli.
Powrócił do Józefa i jego matki, my natomiast musieliśmy jeszcze patrzeć na przedśmiertne chwile życia mordercy. Odzyskał wprawdzie przytomność, ale czuł, że śmierć się zbliża, przyznał się więc do wszystkiego. Nie mógł już mówić w pewnym związku, ale odpowiadał przynajmniej na pytania „tak„, lub „nie“. W ten sposób dowiedzieliśmy się jeszcze niektórych szczegółów tego strasznego wypadku, który go pozbawił spokoju na resztę życia.
Zauważywszy, że ścigający go Fajka Płonąca nie miał z sobą nuggetów, domyślił się, że ten zakopał skarb. Zmylił więc pościg za sobą, a sam wrócił na miejsce napadu. Tam z wielkim trudem wygrzebał dół na trupy, ażeby morderstwo pozostało w tajemnicy. W kilka dni później zastrzelił także brata pierwszej ofiary, ażeby kobiecie przedstawić się jako chętnie widziany obrońca. Potem mógł całkiem wygodnie szukaić złota. Udało mu się więc wszystko, prócz rzeczy najważniejszej, bo nie mógł znaleźć nuggetów. Żądza złota i wyrzuty sumienia przyprawiły go niemal o szał. Nie cierpiał w swojem pobliżu obcych, bo się obawiał, żeby przez przypadek nie wyszły na jaw jego zbrodnie. Tak odpędzał Willa, mnie i Małego Jelenia, który udawał kulawego, ażeby pod tym pozorem zamieszkać u niego. Lecz sprawiedliwość; Boża dosięgła go. Umierał na tem samem miejscu, pod którem leżały kości zakopanej przez niego ofiary. W ostatniej chwili, jakby dla zwiększenia kary za zbrodnie, musiał się dowiedzieć od nas, że złoto, tak długo przezeń nadaremnie szukane, znalazło się i wpadło w ręce znienawidzonego przezeń chłopca.
A jednak Pan Miłosierny postąpił z nim jeszcze łagodnie. Zmiażdżone członki nie sprawiały mubolu; zasnął na wieki bez westchnienia.
Żona jego, zawiadomiona o tem, nie chciała już nań patrzeć. My dwaj pochowaliśmy go, odmówiwszy nad nim modlitwę za umarłych.
Mały Jeleń wkrótce odjechał. Nie dał się zatrzymać, a kiedy ciężko doświadczona kobieta ofiarowała mu część złota, rzekł dumnie: t
— Zachowaj sobie ten piasek. Apacz wie, gdlie można więcej znaleźć złota, lecz nie powie tego nikomu, a sam niem gardzi. Wielki Duch nie na to stworzył człowieka, żeby był bogaty, lecz żeby był dobry. Oby ci teraz dał tyle szczęścia, ile doznałaś cierpienia! Dosiadł konia i zniknął nam z oczu. Nazajutrz przed południem opuściliśmy także my owe strony, zabierając z sobą Józefa i jego matkę. Stary koń niósł złoto i resztę niewielkiego mienia matki i syna, kasztan kobietę, a mój gniady chłopca, my zaś kroczyliśmy obok pieszo. Pożegnaliśmy się z nimi w najbliższej osadzie, gdzie mogli zaczekać na lepszą sposobność do podróży. Trąba powietrzna spowodowała, że tak przykre otrzymali wieści o najdroższych dla nich istotach, a zarazem dała im środki do lepszego bytu. r
Jeszcze podczas opowiadania o napadzie na pociąg i o towarzystwie traperskiem Fireguna wyszedł był jakiś pan z izby, przytykającej do wielkiej komnaty gospodniej i usiadł przy najbliższym stole. Te boczne pokoje przeznaczone są zwykle dla lepszych gości. Z tego, że stamtąd wyszedł, wywnioskowałem, że jest albo znakomitością jakąś, albo uprzywilejowanym znajomym gospodyni. Widocznie zajmowało go opowiadanie, bo przysłuchiwał się z nadzwyczajną uwagą.
Pani Thick dawała mu jakieś znaki ruchami głowy, a niekiedy, patrząc na niego, wskazywała ręką’ na stół, przy którym siedział opowiadający. Tymi znakami sprowadziła mnie na domysł, że ów pan pozostawał w jakimś stosunku do osób, albozdarzeń, o których mówiono. Utwierdziła mnie w tem przekonaniu ta okoliczność, że następnej krótkiej historyi poświęcał daleko mniej uwagi,, a raz nawet przytknął był palce do ust, prosząc gospodynię o milczenie. Zaciekawił mnie swoją osobą. Zacząłem mu się przypatrywać oczywiście tak, żeby tego nie dostrzegł. Wprawdzie twarz jego była wichrami i deszczem wygarbowana i silnie ogorzała od słońca, jak gdyby przebywał zawsze tylko na wolnem powietrzu, lecz ja mimoto nie uważałem go za prawdziwego westmana. Jego uduchowione rysy twarzy, oczy więcej na wewnątrz zwrócone i zmarszczki myśliciela nad nasadą nosa kazały podejrzywać go o. inny zawód, aniżeli traperski. Dla mnie był on zagadką, bo bardzo mało jest zajęć, któreby obok pracy umysłowej wymagały włóczenia się po preryi i puszczy, a jeżeliby nawet zdarzyło się takie połączenie zajęć, to byłoby to jakieś amatorstwo, jak np. u etnografa, który opowiedział ostatnią historyę.
Skończywszy, dodał etnograf uwagę:
— Przyznacie teraz, że już przed Winnetou znajdowali się wśród Apaczów inteligentni i poważani ludzie. Albo zachowanie się tego czerwonego chłopca nie zasługiwało na pochwałę? Zarazem potwierdza moja historya, że są biali, o wiele gorsi od najgorszych Indyan. Wśród tych białych bywają nieraz osoby, które ze względu na swoje stanowisko i wykształcenie mogłyby każdemu za wzór służyć, a tymczasem przodują podłością i nikczemnością. Słyszałem właśnie niedawno opowiadanie o pewnym hrabi hiszpańskoamerykańskim, który połączył się z Komanczami, ażeby napaść na swoją własną hacyendę i wymordować jej mieszkańców. Gdyby nie wódz Apaczów,
May. Old Surehand II. 13
Serce Niedźwiedzie i wódz Mizteków, ’ Czoło Bawole, byliby wszyscy biali musieli-teraz gryźć ziemię, a:Znacie.:tę historyę? — zapytano dokoła.
— Niedokładnie. Czynny byłtam wtedy także słynny biały myśliwiec, zwany, jeśli się nie mylę, Grot Piorunowy.
— I rolę łotra odegrał hrabia? Prawdziwy hrabia?
— Prawdziwy hrabia, którego ojciec należał do najdostojniejszych i najbogatszych ludzi W kraju.
Jak się ten drab nazywał?
— Hrabia Roderig... Rod... R(fd... zapomniałem nazwiska i nie mogę sobie przypomnieć.
Wtem padły z dalszego stołu słowa:
— Hrabia Rodriganda. Czy jego macie na myśli?
— Właśnie jego! Znacie zatem to nazwisko?
— Bardzo dobrze.
— A słyszeliście o tym wypadku?
— Nietylko słyszałem, lecz nawet znam hrabiego i wszystkie osoby, które w tym wypadku udział wzięły. Znam także hacyendę, o której mówiliście, i całą okolicę, gdyż tam mieszkam i jestem prawnym zastępcą sennora Arbelleza, na którego wymierzony był ów napad.
— Co? Jego prawnym zastępcą! W takim razie musicie znać te ciekawe.dzieje?
— Znam je tak, jak gdybym je sam przeżył.
— Dlaczego jednak opuściliście tamte strony i przeprawiliście się przez rzekę?
— W interesach, sir. Jestem tu w Stanach z powodu pewnego procesu.
— Tak? Gdyby adwokaci nie trzymali się głupiego zwyczaju żądania zapłaty za każde swoje słowo, to przedłożyłbym wam pewną prośbę.
— Hm! Widocznie nie macie o nas zbyt dobrego wyobrażenia
— Tak źle nie myślę. Chciałem tylko podkreślić, że ci panoWie wiedzą, co znaczy dolar. — Ja także wiem o tem, ale bywają u mnie czasy, kiedy jestem w dobrym humorze i nie każę sobie płacić.
— Rzeczywiście?
— Tak.
— A teraz jaki jest czas? Czy jesteście w dobrym humorze?
— W jak najlepszym.
— Mogę więc wyjechać z prośbą?
— Spróbujcie, sir!
; — Weil! Owóż chciałbym, żeby obecni tu gentlemani usłyszeli historyę o hrabi Rodrigandzie. Opowiecie ją nam?
— Owszem, ale ona nie taka krótka, jak wasza. Czy gentlemani mają czas?
— Czemuby nie? U pani Thick każdy ma czas wypić tyle szklanek, ile chce i zostać, dopóki mu się spodoba, zwłaszcza, gdy zatrzymuje go coś zajmującego. Pójdźcie jednak do naszego stołu, ażebyście nie musieli zbytnio natężać głosu!
— Zrobię to chętnie. Słyszałem wasze opowiadania, które mi się dość podobały, i z wdzięczności za to spróbuję dać dowód na wasze twierdzenie, że są biali łotrowie, którym żaden czerwony nie dorówna w podłości.
Sennor, ubrany całkiem po meksykańsku, przyszedł ze szklanką, zajął wskazane mu miejsce, zapalił nieodstępnego papierosa i zaczął opowiadać:
— flirtami rzeki Rio Grandę płynęło powoli lekkie franoe, zbudowane z długich kawałków kory, spojonych smołą i mchem, a w niem siedzieli dwaj ludzie, dzieci odmiennych ras. Jeden kierował sterem, a drugi siedział swobodnie w dzióbie, zajęty robieniem naboi z papieru, prochu i kul.
Sternika cechowały śmiałe, ostre rysy twarzy i przenikliwe oko Indyanina. Lecz bez tego można było poznać po ubraniu, że należał do rasy amerykańskiej. Miał skórzaną bluzę myśliwską, wystrzępioną fantastycznie w szwach, parę legginów ze szwami bocznymi, ozdobionymi włosami zabitych przezeń nieprzyjaciół i mokassyny o podwójnej podeszwie. Na obnażonej jego szyi wisiał sznur zębów szarego niedźwiedzia, a z włosów, zwiniętych w wysoki czub, sterczały trzy orle pióra, na znak, że był wodzem. Obok niego, na dnie łodzi, leżała miękko wygarbowana skóra bawola, która mu zastępowała płaszcz. Za pasem tkwił błyszczący tomahawk, oraz obosieczny nóż skalpowy obok worków z prochem i kulami. Na skórze bawolej leżała długa dwururka z kolbą, ozdobioną srebrnymi gwoździami, a liczne nacięcia na nasadzie lufy oznaczały, ilu nieprzyjaciół zabił właściciel strzelby. Do sznura z zębami niedźwiedzimi na szyi przytwierdzony był kalumet. Z kieszeni bluzy wyzierały głownie dwu rewolwerów. Ta rzadka u Indyan broń dowodziła napewno, że jej posiadacz wszedł łw blizką styczność z cywilizacyą.
Trzymając ster w prawej ręce, przypatrywał się towarzyszowi, nie troszcząc się pozornie o nic więcej, lecz bystry obserwator byłby zauważył, że z pod nizko spuszczonych jego rzęs padały na brzegi zamaskowane spojrzenia, właściwe myśliwcom, przygotowanym na to, że życiu ich może każdej chwili grozić niebezpieczeństwo.
Towarzysz jego był białym. Wysoki i smukły, ale nadzwyczaj silnie zbudowany, miał jasn/ brodę, która mu dodawała piękności. Ubrany był taftże w skórzane spodnie, wsunięte w cholewy ciężkich butów, błękitną kamizelkę i taką samą jubkę myśliwską. Szyję miał wolną i obnażoną, a na głowie kapelusz z szerokiemi kresami, podobny do spotykanych zwykle na dzikim Zachodzie.
Obaj mogli być w równym wieku około dwudziestu ośmiu lat i obaj zamiast ostróg mieli kolce, które dowodziły, że jechali na koniach przedtem, zanim zbudowali sobie kanoe, aby popłynąć na niem z biegiem Rio Grandę.
Unoszeni szybko przez wodę, usłyszeli nagle rżenie konia. Skutek tego głosu był błyskawiczny, gdyż zanim jeszcze przebrzmiał, leżeli już obydwaj na dnie łodzi tak, że ich zewnątrz nie można było zobaczyć.
— Tkli, koń! — szepnął Indyanin w języku Apaczów.
— Stoi tam dalej, na dole! — rzekł biały.
— Zwietrzył nas. Kto może być jeźdźcem?
— Ani Indyanin, ani dobry biały myśliwiec — odpowiedział biały.
— Czemu?
— Doświadczony jeździec nie pozwoli koniowi rżeć tak głośno.
— Co zrobimy?
— Skierujmy się ku brzegowi. Wylądujemy i podejdziemy tam.
— A kanoe tu zostanie? — zapytał Indyanin. — Może to nieprzyjaciele, którzy wabią nas na brzeg, żeby nas zabić?
— Pshaw! Mamy także broń!
— To niech przynajmniej biały brat pilnuje kanoe, a ja zbadam okolicę!
— Dobrze!
Pchnęli łódź ku brzegowi, Indyanin wysiadł, a biały został i z bronią w ręku czekał jego powrotu. Już w kilka minut zobaczył go, nadchodzącego w wyprostowanej postawie, na dowód, że niema niebezpieczeństwa.
— No? — zapytał biały.
— Jakiś biały śpi za krzakiem.
— Ach! Myśliwiec?
— Uzbrojony tylko w nóż.
— Czy nikogo niema w pobliżu?
— Nie widziałem nikogo.
— To chodźmy tam!
Wyskoczył z łodzi i przywiązał ją, potem wziął swoją rusznicę, wyciągnął do połowy oba rewolwery, ażeby być gotowym do walki i poszedł za Indyaninem, Niebawem dostali.się do śpiącego, obok którego stał przywiązany koń, okulbaczony po amerykańsku.
Człowiek ów miał na sobie szersze ku dołowi meksykańskie spodnie, białą koszulę i po huzarsku z ramion zwisającą bluzę. Spodnie i koszula ściągnięte były szalem, owiniętym jak pas dokoła bioder. Oprócz noża nie było u niego widać innej broni. Żółty sombrero leżał na twarzy dla ochrony od ciepłych promieni słońca. Człowiek ten spał tak mocno, że nie usłyszał zbliżenia się obcych.
— Hola, chłopcze, zbudźno się! w zawołał biały, potrząsając go za ramię.
Śpiący zbudził się, zerwał się z ziemi i dobył noża.
— Do stu piorunów! Czego tu chcecie? — zawołał głosem, upojonym snem.
— Najpierw wiedzieć, kto jesteś.
— A kto wy?
— Hm, zdaje się, że się obawiasz tego czerwonego męża. To niepotrzebne, stary chłopcze. Ja jestem traperem nazwiskiem Helmers, a ten to Szosz-in-liet, wódz Apaczów Icarilla.
— Szosz-in-liet? — powtórzył obcy. — W takim razie nie boję się, gdyż ten wielki wojownik jest przyjacielem białych.
Szosz-in-liet znaczy po polsku: serce niedźwiedzie.
— No, a ty? — zapytał biały, który się nazwał Helmersem.
— Jestem wakeremi) — odrzekł zbudzony.
— Gdzie?
— Po tamtej stronie rzeki.
— U kogo?
— U hrabiego Rodrigandy.
— A skąd się wziąłeś po tej stronie?
— Do wszystkich dyabłów! Powiedzcie raczej, jak ja się dostanę napowrót! Ścigają mnie!
— Kto taki?
— Komancze.
— To dziwna rzecz. Komancze ciehJe ścigają, a ty kładziesz się tu spać z całym spokojep.
’) Vaquero = pasterz wołów. — Dyabeł niech nie śpi po takiem zmęczeniu!
— Gdzie spotkałeś Komanczów?
— Stąd prosto na północ, w stronie Rio Pecos. Było nas piętnastu mężczyzn i dwie kobiety, ich zaś było sześćdziesięciu.
— A do kroćset! Walczyliście?
— Tak.
— Dalej, dalej!
— Co dalej? Napadli na nas, nieprzeczuwających ich obecności, to też większą część naszych zabili, a kobiety wzięli do niewoli. Nie wiem, ilu jeszcze umknęło oprócz mnie.
— Skąd jechaliście|dokąd?
Wakero nie był rozmowny. Każde słowo trzeba było z niego wyciągać.
— Jechaliśmy do Forte del Quadelupe po panie, które były tam w odwiedzinach. Napad nastąpił w powrocie.
— O jakich paniach mówicie?,.
— O sennoricie Arbellez i Indyance, Karji.
— Kto jest sennorita Arbellez?
— Córka naszego inspektora.
— A Karja?
— Siostra Tekalta, wodza Mizteków.
Ciekawość Niedźwiedziego Serca zaczęła wzrastać.
— Siostra Tekalta? — spytał.
— Tak.
— To mój przyjaciel. Wypaliliśmy z sobą fajkę pokoju. Siostra jego serca nie powinna zostać w niewoli. Czy moi biąli bracia ruszą ze mną, by ją odbić?
— Wszak wy koni nie macie! — zauważył wakero.
Indyanin rzucił nań pogardliwe spojrzenie i odpowiedział:
— Serce Niedźwiedzie ma konia, kiedy mu go potrzeba. Za godzinę weźmie go sobie od psów Komanczów.
— Do stu dyabłów! Tego byłbym nie przypuścił!
— To rozumie się samo przez się — zapewnił biały.
— Jakto?
— Kiedy na was wczoraj napadnięto?
— Wieczorem.
— A jak długo tu spałeś?
— Zaledwie kwadrans.
— To Komancze będą tutaj niebawem.
— A do wszystkich dyabłów!
— Z pewnością!
— Czemu?
— Jesteś wakerem i nie znasz zwyczajów Indyan? Jakie zamiary mogą oni mieć co do kobiet? Czy wzięli je do niewoli dla okupu?
— Nie, napewno nie. Powloką je z sobą, by z nich sobie żony porobić, ponieważ obie są młode i piękne.
— Słyszałem, że dziewczęta Mizteków słyną z piękności. Skoro więc Komancze nie zechcą wydać tych pań, muszą się postarać o to, żeby nie wyśledzono miejsca ich pobytu i ukryć swoje ślady. W tym celu nikomu z was nie pozwolą umknąć i wyruszyli z pewnością w pościg za tobą, byś nie doniósł o tem wiadomości do domu.
— Teraz rozumiem! — rzekł wakero.
— Komancze byli oczywiście na koniach?
— Tak.
— Będą więc ciebie ścigali, trzymając się twego śladu i przybędą tu na koniach.
— Przeklęta sprawa! Tak łatwo to sobie wyobrazić, a ja nad tem nie pomyślałem.
— Zdaje się, nie odznaczasz się szczególną bystrością umysłu. Czy przypuszczałeś, że cię będą ścigali?
— Owszem!
Dlaczegóż więc położyłeś się spać?
— Byłem bardzo znużony ucieczką.
— Powinienbyś był przynajmniej przeprawić się przez rzekę!


— Rzeka za szeroka, a koń bardzo zmęczony.
— Dziękuj Bogu, że nie jesteśmy Indyanami! Byłbyś tu zasnął i przebudził się aż w raju, bez skóry na głowie. Czy jesteś głodny?
— Tak.
— To chodź z nami do łodzi, ale zaprowadź wpierw konia za krzaki, ażeby go nie było widać zdaleka!
Rozmowę tę prowadził tylko Helmers z wakerem, a Serce Niedźwiedzie wrócił był do czółna i położył się na skórze bawolej. Wakero dostał mięsa, wody napił się z rzeki i w ten sposób zaspokoił głód i pragnienie.
Gdy jeszcze jadł, pytał go Helmers o jego bliższe stosunki, a po jakimś czasie opuścił kanoe, ażeby wyleźć na wzniesiony nieco brzeg i rozejrzeć się dokoła. Ledwie się wydostał na wzgórze, wydał okrzyk zdziwienia:
— Hola, nadchodzą! Omal że nie przeliczyliśmy się w czasie.
W tej samej chwili prawie był już Indyanin przy nim i przypatrywał się Komanczom.
— Sześciu jeźdźców! — powiedział.
— Na każdego z nas po trzech.
Biały traper nie myślał widocznie o tem, żeby także wakero wziął na siebie choć jednego z nieprzyjaciół.
— Kto zabierze konia? — spytał Serce Niedźwiedzie.
— Ja — odrzekł biały.
Indyanin skinął głową i dodał:
— Ani jeden z tych Komanczów nie powinien nam umknąć!
— To rozumie “się samo przez się — zapewnił Helmers, a zwróciwszy się do wakera, zapytał: — Masz tylko nóż?
— Tak. — Wobec tego nic nam nie pomożesz w tej sprawie. Zostań w łodzi, a ja wezmę tymczasem twojego konia.
— A jeśli go zastrzelą? — zastrzegł się ze strachem.
— amiej się z tego! Dostaniemy sześć innych%a niego!
Meksykanin musiał się poddać zarządzeniu białego. Położył się na dnie łodzi, a. tamci dwaj udali się na miejsce, gdzie go przedtem zastali. Ustawiwszy się obok ukrytego w zaroślach konia, czekali.
Jeźdźcy, których Helmers zobaczył najpierw jako sześć ciemnych punktów, zbliżali się szybko. Wkrótce można już było rozpoznać ich broń i odzież.
— Tak, to psy Komancze! — rzekł Serce Niedźwiedzie.
— Pomalowali się wojennemi barwami, nie dadzą więc pardonu. — zauważył Helmers.
— I sami go nie dostaną!
— Najpierw przekonają się o tem dwaj ostatni, a przedni już nam nie ujdą.
— Ja biorę ostatnich na siebie — rzekł Apacz.
— Dobrze!
Komancze zbliżyli się już na pół kilometra, ale ciągle jeszcze jechali cwałem. Za chwilę mieli się znaleźć w promieniu celności strzelb.
— A to głupcy! — roześmiał się Helmers.
— Ci Komancze nie mają mózgu i nie mogą myśleć!
— Powinniby przynajmniej przypuścić, że wakero ukryje się tu i czeka na nich. Sądzą pewnie, że natychmiast przeprawił się przez rzekę.
— Ugh! — rzekł Apacz.
Wezwawszy w ten sposób towarzysza do baczności, podniósł rusznicę, a Helmers uczynił to samo. Huknęły dwa wystrzały, potem drugie dwa, a czterech Komanczów tarzało się po ziemi. Po małej chwilce wypadł Helmers z zarośli na koniu wakera. Pozostali dwaj Komancze stropili się bardzo. Zanim zdołali
zawrócić konie, ujrzeli przed sobą białego. Podnieśli tomahawki do śmiertelnego ciosu, lecz on jeszcze przed nimi dobył rewolweru, wypalił po dwakroć i dwaj ostatni Komancze runęli z koni na ziemię.
\ Zwycięstwo odniesiono w niespełna dwu minutach, a konie poległych z łatwością schwytano.
Teraz nadszedł wakero, który przypatrywał się wszystkiemu z kanoe.
— Do dyabła! — rzekł. — A to zwycięstwo! —
— Ba! — roześmiał się Helmers. — Co to jest sześciu Komanczów? Właściwie należałoby oszczędniej obchodzić się z krwią ludzką, bo to sok, najcenniejszy ze wszystkich, ale ci Komancze nie zasługują na nic innego.
Zabrano poległym broń i rzucono w trawę, a Serce Niedźwiedzie zdjął skalpy z obu Indyan, zabitych przez siebie i przywiesił je sobie do pasa. Biały nie wziął skalpów.
— Co dalej? — spytał Helmers. — Czy wyruszamy natychmiast?
— Oczywiście J — odpowiedział Apacz. — Siostra przyjaciela nie powinna napróżno oczekiwać pomocy l
— Czy weźmiemy z sobą wakera?
Serce Niedźwiedzie zmierzył go okiem i odrzekł:
— Czyń, jak chcesz!
— Pójdę z wami! — oświadczył Meksykanin.
— Wątpię, czy nam się na co przydasz.
— Czemu?
— Bohaterem nie jesteś.
— Wszak nie miałem teraz broni!
— Ale podczas wczorajszego napadu umknąłeś.
— Ażeby pomoc sprowadzić.
— Ach! Tak! A zdołasz odszukać miejsce, w którem na was napadnięto?
— Z pewnością.
— To przyłącz się do nas!
— Czy mogę sobie wziąć trochę broni od Indyan?
— Możesz. Weź sobie także jednego konia. Twego puścimy wolno, bo zanadto zdrożony i przeszkadzałby nam tyiko.
Dosiedli trzech najlepszych koni, resztę puścili na wolność i mały orszak ruszył w drogę.
Dążyli na północ, ciągle ku Rio Pecos. Droga wiodła z początku przez otwartą preryę, potem zaś wynurzyła się przed nimi Sierra z górami, porosłemi lasem. Jechalidolinami i parowami, dopiero wieczorem wydostali się na wzgórze, skąd można było objąć okiem małą sawannę.
— Ugh 1 — zawołał Apacz, jadący na przedzie.
— Co tam? — zapytał Helmers.
— Popatrz!
Serce Niedźwiedzie wyciągnął ręce i wskazał na dół przed siebie.
Tam rozłożył się obozem oddział Indyan. Wśród nich dostrzeżono pojmanych. Helmers wziął do ręki małą lunetę, przyłożył do oka i patrzył.
— Co mój biały brat widzi? — zapytał Apacz.
— Czterdziestu dziewięciu Komanczów.
— Pshaw! — rzekł lekceważąco Indyanin.
— I sześciu pojmanych.
— Czy są także kobiety?
— Dwie.
— Uwolnimy je!
Słowa te powiedział wódz z takim spokojem ducha, jak gdyby się to samo przez się rozumiało, że on jeden mógłby wziąć na siebie kopę Komanczów.
— Wieczorem? — zapytał Helmers.
Apacz skinął głową w odpowiedzi.
— Ale jak?
— Jak na wodza Apaczów przystało! — odparł dumnie Serce Niedźwiedzie.
— Zgoda. Czterdziestu dziewięciu Komanczów nie może postawić stu ludzi na straży.
— Ukryjmy się zaraz!
— Dlaczego? — wtrącił wakero.
— Chcesz się może pokazać? — zapytał Helmers.
— Nie, ale tu przecież nie mogą nas dostrzec. — Mógł jeszcze ktoś umknąć prócz ciebie. Tego ścigano z pewnością także, a gdy ścigający powrócą, mogliby nas bardzo łatwo zobaczyć. Potrzymaj konie! Musimy najpierw zatrzeć nasze ślady.
Wrócił z Sercem Niedźwiedziem pewną część drogi, którą przyszli, ażeby uczynić niewidocznymi odciski kopyt, poczem wyszukali na wzgórzu kryjówkę w najgęstszych zaroślach i ukryli tam konie.
Słońcezaszło i nastąpił wieczór. Wkrótce zapadła ciemna noc, mimo to w kryjówce nie było żadnego ruchu. Najlepszą porą do napadu była chwila przed północą.
— Czy obmyśliłeś sobie, jak wykonać nasz plan? — zapytał Helmers Apacza.
— Tak — odparł Indyanin.
— Jakże to zrobisz?
— Tak, jak waleczni zrobić powinni. Czy potrafisz zabić strażnika tak, żeby głosu z siebie nie wydał?
— Potrafię.
— Dobrze! W takim razie/akradniemy się, zabijemy straż, przetniemy więzy pojmanych i umkniemy z nimi.
— Oczywiście na koniach?
— Tak.
— To czas już zacząć, bo skradanie się to nudna sprawa.
— Czy wakero zostanie? — spytał Apacz.
— Tak. Będzie trzymał konie.
— Gdzie będzie na nas czekał?
— Tam, skąd po raz pierwszy dostrzegliśmy Komanczów. Chcąc dostać się nad Rio Grandę, będziemy musieli tamtędy przechodzić.
— To zaczynajmy!
Obaj śmiałkowie pochwycili strzelby i odeszli, wydawszy wakerowi odpowiednie zlecenia.
Na dolinie płonęło tylko jedno strażnicze ognisko, a dokoła niego leżeli śpiący Komancze, oraz powiązani jeńcy. Straży należało szukać zewnątrz tego koła. Gdy obaj dostali się na dolinę, rzekł Serce Niedźwiedzie:
— Ja pójdę w prawo, a ty w lewo.
— Dobrze! Na wszelki wypadek uwalniamy najpierw kobiety.
Po tem zastrzeżeniu rozeszli się.
Helmers ruszył w prawo dokoła obozu. Oczywiście nie w postawie stojącej, lecz w sposób, używany na preryi w takich razach. Człowiek kładzie się na ziemi i sunie się jak wąż zwolna, ostrożnie. Nie można przytem dać się słyszeć, ani się pokazać, a zarazem trzeba się starać, żeby konie nic nie zwietrzyły, bo trwożliwem parskaniem zdradziłyby z!araz’ obecność nieprzyjaciela.
Tak uczynił Helmers. Zatoczywszy najpierw wielki łuk, zwężał go zwolna, dopóki nie zauważył ciemnej postaci, kroczącej powoli tam i napowrót. Była to straż. Helmers skradał się dalej z największą ostrożnością. Na szczęście noc była ciemna, a ognisko już nie świeciło. Podszedł do strażnika na odległość pięciu kroków, potem pobiegł nagle ku niemu, chwycił go z tyłu lewą ręką za gardło, ścisnął je tak mocno, że głos nie mógł się wydostać, a prawą wbił mu długi nóż w piersi. Strażnik padł, nie wydawszy głosu, ani nie wywoławszy najmniejszego szmeru.
W ten sposób udało się Helmersowi w kwadrans potem uczynić nieszkodliwym drugiego strażnika, poczem zetknął się z Sercem Niedźwiedziem, który tak samo zabił dwu Komanczów.
— Teraz do kobiet! — szepnął Indyanin.
— Ale ostrożnie! — prosił Helmers.
— Pshaw! Apacz jest odważny, a zarazem ostrożny. Naprzód! — zabrzmiała ledwie dosłyszalna odpowiedź.
Zwrócili się pocichu przez wysoką trawę ku ognisku. Kobiety rozpoznali łatwo po jasnej barwie sukien. Helmers dostał się do nich pierwszy i zbliżył usta do ucha jednej z nich. Dostrzegł przytem w ciemności, że miała oczy otwarte.
— Nie lękaj się, pani. i zachowaj się cicho! — szepnął. — Dopiero gdy przyjaciółce pani także więzy rozetnę, pośpieszy pani do koni.
Zrozumiała go. Niewiasty leżały obok siebie ze związanemi rękoma i nogami. Helmers przeciął rzemienie, które wżarły im się w ciało.
Skoro tylko Apacz zauważył, że biały zajął się kobietami, poczołgał się do pojmanych mężczyzn, których było czterech. Nieszczęśliwcy nie spali. Niedźwiedzie Serce wziął do ręki nóż, żeby poprzecinać rzemienie, uwolnił był już dwóch, gdy wtem nagle powstał z ziemi jeden z Indyan, dosłyszawszy w półśnie ruchy Apacza. Serce Niedźwiedzie zerwał się wprawdzie natychmiast i pchnął go nożem w piersi, ale przebity zdołał jeszcze wydać okrzyk ostrzegawczy.
— Naprzód do koni! — zawołał Apacz, przecinając błyskawicznie pęta dwu pozostałych jeńców.
Zerwali się i popędzili do koni.
— Prędzej, prędzej, na miłość Boga!? — zawołał takżą, Helmers.
Pochwycił obie kobiety za ręce i pociągnął je do koni, ale one nie mogły prędko iść, bo więzy im bardzo zaszkodziły.
— Serce Niedźwiedzie! — krzyknął Helmers w najwyższej trwodze.
— Tutaj! — zabrzmiał głos Apacza.
— Prędzej do mnie!
W następnej chwili był wódz przy nim. Pochwycił jedną z kobiet na ręce i pobiegł z nią do koni, a Helmers zrobił z drugą to samo. Wskoczyli na siodła, wciągnęli kobiety, przecięli lassa, któremi konie były przywiązane i popędzili.
Wszystko to odbyło się w wielkim strachu, lecz z szybkością błyskawicy, na szczęście w sam czas, bo ledwie ruszyli« miejsca, już huknęły za nimi strzały Komanczów.
indyanie nie przypuszczali wcale możliwości napadu i spali mocno. Teraz zerwali się i chwycili za broń. Utworzywszy bezładny kłąb, zdali sobie sprawę ze stanu rzeczy dopiero wtedy, gdy jeńcy już odjeżdżali. Poskoczyli zaraz do pozostałych koni’ i puściłi się za uciekającymi w pogoń.
Helmers i Apacz znali drogę, dlatego jechali na czele, a każdy z nich trzymał przed sobą na siodle dziewczynę. Na wzgórzu czekał na nich wakero. Usłyszawszy, że nadjeżdżają, wsiadł na konia, a dwa luźne wziął za cugle.
— Za nami! — zawołał Helmers na niego.
Tak odbywała się ta dzika gonitwa wśród zupełnych ciemności. Po drugiej stronie wzgórza pognali na dolinę, na przedzie zbiegi, a za nimi Komancze, nabijając bez ustanku strzelby i strzelając. Nie trafili jednak nikogo. Nareszcie wydostano się na wolną preryę, a wtedy można było pomyśleć o obronie.
— Czy sennora jeździ konno? — zapytał Helmers swoją panią.
— Tak.
— Oto są cugle. Proszę jechać ciągle naprzód!
Zeskoczył z konia i wsiadł na swego, prowadzonego dotąd przez wakera. Gdy także Apacz uczynił to samo, utworzyli straż tylną i trzymali Indyan w szachu swojemi doskonałemi strzelbami. Tak pędzili do świtu. Rano pokazało się, że Komancze zostali daleko w tyle, częścią z ostrożności, a częścią dlatego, że nie chcieliteraz jeszcze natężać swych koni, jak zbiegowie.
— Zwolnijmy biegu! — rzekł wakero.
— Nie — odparł Helmers. — Jedźmy ciągle jak najprędzej, ażeby rzeka odgrodziła nas od Komanczów.
Teraz mógł się dokładniej przypatrzyć obu uwolnionym kobietom. Jedna była Hiszpanką, a druga; Indyanką, ale obie piękne w swoim rodzaju.
— Czy sęnnorita wytrzyma jeszcze dalej taką jazdę? — zapytał pierwszą.
— Jak długo pan zechce — odrzekła.
— Jak mam panią nazywać?
— Nazywam się Ema Arbellez. A pan?
— Helmers. Będziemy wkrótce musieli przeprawić się przez rzekę, sennorito.
— Czy nam się to uda?
— Spodziewam się. Niestety tylko trzej z nas są;

uzbrojeni. Nad Rio Grandę leży reszta broni, odebranej wczoraj Komanczom.
Walczyliście już wczoraj?
— Tak. Spotkaliśmy wakera i dowiedzieliśmy się od niego o bliższych szczegółach. Zabiliśmy jego prześladowców i postanowiliśmy was także-wyswobodzić,
— Dwóch przeciwko tylu! — dziwiła Się.
Gdy zbiegowie dostali się nad Rio Grandę, zostawili pogoń tak daleko za sobą, że im całkiem z oczu zniknęła. Broń zastrzelonych Indyan leżała jeszcze na miejscu, rozdzielono więc ją pomiędzy tych, którzy broni nie mieli. Z ocalonych mężczyzn trzej byli wakerami, a jeden majordomo, czyli marszałek domu.
— Co poczniemy teraz? spytał ten ostatni. — Czy zaczekamy na Indyan, ażeby im dać pamiątkę? Mamy teraz ośm strzelb.
sn: Nie, przeprawimy się przez wodę, Po tamtej stronie będzie dla nas rzeka linią obronną. Panie usiądą w łodzi — rzekł Helmers.
Tak się stało. Majordomo popłynął z paniami na drugą Stronę, a reszta przedostała się przez wodę na koniach. Wszystko odbyło się szczęśliwie, a kiedy wydostano się na drugą stronę, zatopiono kanoe i poczyniono przygotowania do obrony. Podczas tego trzymała się Ema Arbellez ciągle boku Helmersa.
— Czemu dalej nie jedziemy, sennorze? — — zapytała.
— Roztropność na to nie pozwala — odpowiedział. — Ściga nas nieprzyjaciel, przewyższający nas znacznie pod względem liczby.
’i*Ależ mamy ośm strzelbI — — rzekła odważnie.
— Przeciwko pięćdziesięciu nieprzyjacielskim. Zważ, pani, że mamy bronić kobiet!
— Sądzi: więc pan, że powinniśmy zaczekać, aż nas tu obiegną?
meNie. Komancze pomyślą, żę po przeprawieniu się ruszyliśmy dalej natychmiast. Pójdą więc odrazu do wody, a gdy ich będzie dość w rzece, przerzedzimy ich szeregi tak, że zaniechają pogoni.
May. Old Surehand (I. 14
— A jeśli będą ostrożni?
— O ile?
— Jeżeli wyślą najpierw ludzi na zwiady?
— Hm, istotnie mogą to zrobić!
— Co pan przeciw temu zarządzi?
— Pojedziemy dalej i zawrócimy tu łukiem. Naprzód więc, zanim się zjawią!
Dosiedli znowu koni i podążyli wyciągniętym cwałem w głąb równiny. Tam zatoczyli łuk i wrócili na brzeg nieco powyżej miejsca przeprawy. Zaledwie się to stało, dał się po drugiej stronie słyszeć tętent kopyt końskich.
— Nadchodzą! — rzekł majordomo.
— Trzymajcie konie za nozdrza, żeby nie rżały! — nakazał Helmers.
Rozsądna dziewczyna miała słuszność. Komancze zbadali ślady po drugiej stronie rzeki, a potem dwu z nich wjechało ostrożnie w wodę. Przybywszy na tę stronę, znaleźli trop, wiodący dalej.
— Ni-uake, mi ua o-o, ni esz miusziame, tu ich widzimy; możecie przejść! — zawołali na drugi brzeg.
Na to wezwanie wparli Indyanie konie do wody, jeden za drugim. Rzeka była tak szeroka, że pierwszy nie dostał się był jeszcze do tego brzegu, kiedy ostatni tamten opuścił. Zbiegowie siedzieli ukryci w krzakach. Nadeszła chwila stanowcza.
— Gdzie mierzyć?
— Do pierwszych w wodzie. Ci na brzegu już nam nie ujdą!
— Tylko niech dwóch nie strzela w jednego! — upomniał Apacz. — Strzelamy do nich szeregiem tak, jak stoimy.
— Dobrze, doskonale! — rzekł Helmers. — Już?
— Tak — szepnął każdy.
— A więc ognia!
Ośm dobrze wymierzonych strzałów huknęło w jednej chwili, jak z armaty i ośmiu pierwszych Komanczów zniknęło w wodzie. Helmers i Apacz mieli dwururki, wypalili więc powtórnie i utopili jeszcze dwu.
— Nabić czemprędzej znowu! — zawołał Helmers.
Dziwny, śmieszny niemal był widok skutku, jaki
pierwsza salwa wywarła na pozostałych przy życiu Indyan. Zawróciwszy konie, popłynęli ku przeciwnemu brzegowi. Wielu zsunęło się ostrożnie z koni i popłynęło obok nich, ażeby się ukryć za nimi. Ci dwaj, którzy byii już na tym brzegu, okazali najwięcej niepokoju, a zarazem najwięcej nieostrożności. Porwawszy strzelby z ramion, pojechali cwałem w głąb lasu. Helmers zaś wydobył natychmiast rewolwer i pobiegł naprzeciw nich zaroślami tak, że go nie widzieli. Kiedy mieli minąć to miejsce, na którem się znajdował, wypalił dwa razy, a czerwoni pospadali z koni bez życia.
— Hola, mamy jeszcze dwie nabite strzelby! — zawołał Helmers.
V Będą dla nas! — odrzekła Ema Arbellez.
— Umie pani strzelać?
\ — Umiemy obie.
— W takim razie baczność!
Odskoczył wstecz, gdzie zostawił był swoją dwururkę, panie zaś pochwyciły strzelby Komanczów. Odbyło się to tak szybko, że od pierwszej salwy upłynęła ledwie minuta. Tymczasem nabito znowu.
— Ognia! — zabrzmiała komenda.
Nieprzyjaciele nie dosięgli byli jeszcze drugiego
brzegu, kiedy padła nowa salwa z pojedynek i dwururek. Kilku rannych spłynęło z wodą, a kilku nieuszkodzonych, udając nieżywych, pozwoliło się także unieść prądowi, by zwieść dzielnych obrońców.
— Chcą nas oszukać! — zawołał Helmers. — Nabijmy prędko znowu i chodźmy za łajdakami wzdłuż brzegu! Kto nie tonie, ten jeszcze żyje!
Posłuchano słów jego i wkrótce liczba zabitych wynosiła więcej niż dwudziestu. Reszta Komanczów siedziała po tamtej stronie rzeki w krzakach, nie mając odwagi wychylić się stamtąd.
iMHfl — Teraz zostawmy ich już w spokoju! — rozkazał Helmers.
— Nie będą nas już dalej ścigać — rzekł Apacz. — Te psy Komancze nie mają mózgu w głowach!
— Dziękuję sennoritom za pomoc! — powiedział Helmers. — Byłbym nie przypuścił, że pani strzela*, jak westman.
— W naszych samotnych okolicach musi się nabrać wtem wprawy — rzekła Ema. — Czy sądzi pan, że istotnie nie będą nas już napastowali?
— Spodziewam się tego!
— W takim razie ruszajmy w dalszą drogę. Wtem miejscu tyle krwi się wylało, że mróz mnie przechodzi, choć sama także za broń chwyciłam.
— Tam są konie obydwu ostatnich Indyan. Czy zabierzemy je z sobą? — zapytał Helmers.
— To się rozumie — odrzekł majordomo. — Koń, ujeżdżony po indyańsku, przedstawia zawsze znaczną wartość. Moi wakerzy wezmą je za cugle.
Po krótkim odpoczynku dosiedli znowu koni i podążyli/w głąb preryi. Często i uważnie badali widnokrąg poza sobą, ale nie zauważyli już ani śladu po; goni. Po kilku godzinach takiej jazdy zwolnili nieco biegu, przez co mogli swobodniej pomyśleć o rozmowie.
Serce Niedźwiedzie jechał teraz, jak i przedtem, u boku Indyanki, a Helmers obok Meksykanki.
— Cały dzień prawie jesteśmy już razem, a nie poznaliśmy się jeszcze wzajemnie — odezwał się Helmers do swej towarzyszki. — Proszę nie kjpść tego na karb braku uprzejmości z mej strony, lecz przypisać to nadzwyczajnym okolicznościom!
— Przeciwnie. Mnie się zdaje, że znamy się już dość dobrze! — odpowiedziała z uśmiechem.
— O ile?
— Ja wiem o panu, że pan chętnie naraża życie dla drugich, że jest pan odważnym i rozważnym myśliwcem, a pan wie o mnie, że... że... ja także umiem strzelać.
— Zapewne, że wiemy trochę jedno o drugim, ale to nie wystarczy. Pozwolę sobie uzupełnić te wiadomości, przynajmniej z mojej strony.
— Będę panu bardzo wdzięczna, sennorze!
— Nazywam się Antoni Helmers. Było nas u rodziców dwóch braci. Obaj pragnęliśmy się kształcić. Ponieważ jednak nie starczyło środków, a ojciec umarł, udał się mój brat, starszy ode mnie, na morze, ja zaś do Ameryki, gdzie po długiej tułaczce osiedliłem się na Zachodzie, jako myśliwiec.
— Nazywa się więc pan Antoni. Pozwoli pan zapewne, żebym pana nazywała sennor Antonio?
— Owszem, jeśli to pani sprawi przyjemność.
— Ale jak się pan dostał tu, tak daleko, aż nad Rio Grandę?
— Hm, to jest właściwie sprawa, o której niepowinienbym mówić!
— Tajemnica?
— Może tajemnica, a może tylko wielkie dzieciństwo.
— Zaciekawia mnie pan!
— Skoro tak, to nie będę już tego przed panią ukrywał — rzekł, śmiejąc się. — Idzie, ni mniej ni więcej, tylko o wydobycie nieskończenie bogatego skarbu. /
— Jakiego skarbu?
— Rzeczywistego, składającego się z drogich kamieni i szlachetnych kruszców.
— Gdzie leży ten skarb?
— Tego jeszcze sam nie wiem.
— O, to nieprzyjemne! A gdzie się pan dowiedział o istnieniu tego skarbu?
— Daleko na północy. Wyświadczyłem pewnemu stareftiu, choremu Indyaninowi kilka nie pozbawionych wartości przysług, a on, umierając, powierzył mi z wdzięczności tajemnicę skarbu.
— Ale nie wyjawił panu rzeczy głównej, to jest, gdzie skarb jest złożony!
— Powiedział, żebym go szukał w Meksyku i dał mi mapę z planem sytuacyjnym.
— Które strony przedstawia ta mapa?
— Tego nie wiem. Nakreślone są na niej pasma wzgórz, doliny i rzeki, ale niema ani jednej nazwy.
— To zaiste szczególne. Czy Szosz-in-liet, wódz Apaczów, wie także o tem?
— Nie.
— A przecież jest pańskim przyjacielem, jak mi się zdaje?
— Jest istotnie dla mnie prawdziwym przyjacielem.
— A mnie powierzy pan tę tajemnicę, choć poznaliśmy’ się dopiero dzisiaj?
Helmers spojrzał jej w twarz swojemi wiernemi, uczciwemi oczyma i odpowiedział:
— Są ludzie, po których poznać, że nie należy przed nimi ukrywać żadnych tajemnic.
— A mnie zalicza pan do tych osób?
— Tak.
Podała mu rękę i rzekła:
— Pan się nie myli. Dowiodę panu tego, odwdzięczając mu się. szczerością. Powiem panu szczegół, tyczący się pańskiej tajemnicy. Dobrze?
— Proszę nawet o to!^ odparł jakby zaskoczony niespodzianką.
— Znam człowieka, który stara się także o ten skarb.
— Ach! Któż to jest?
-*Nasz młody principo, hrabia Alfonzo de Rodriganda y Sevilla.
— Czy wie o tym skarbie?
— O, my wszyscy wiemy, że dawni panowie tego kraju ukryli swoje skarby, kiedy Hiszpanie zdobyli Meksyk. Oprócz tego są miejsca, zwane bonancami, w których można znaleźć całe masy złota i srebra. Indyanie znają te miejsca, lecz wolą raczej ginąć, aniżeli wskazać je białym.
— A hrabiemu Alfonzowi de Rodriganda także nikt jeszcze tych miejsc nie wskazał?
— Nie. My mieszkamy w Hacyendzie del Erina, a legenda powiada, że w pobliżu tej osady znajduje się jaskinia, w której władcy Mizteków ukryli swoje skarby. Szukano tej pieczary bardzo gorliwie, hrabia Alfonzo także nie żałował trudu, ale poszukiwania nie doprowadziły do pomyślnego wyniku.
— Gdzie leży Hacyenda del Erina?
— O przeszło dzień drogi stąd, na stoku góry Cohahuila. Zobaczy ją pan, gdyż spodziewam się, że pan nas tam odprowadzi.
— Nie opuszczę pani, dopóki nie będę pewnym bezpieczeństwa pani!
— I wtedy jeszcze nie opuści nas pan, lecz zabawi u nas w gościnie.
— Właśnie, że bezpieczeństwo pani będzie wymagało tego, żebym ją natychmiast opuścił.
— Jak to?
— Zabiliśmy sporą liczbę Komanczów. Nie ulega wątpliwości, że kilku z pozostałych przy życiu pójdzie za nami na zwiady, aby zobaczyć, gdzie nas można znaleźć. Jeśli się tych szpiegów nie sprzątnie, napadną na nas Komancze znowu, ażeby się zemścić. Dlatego z pod hacyendy Zawrócę z Sercem Niedźwiedziem, ażeby zabić wywiadowców.
Rzuciła nań niespokojne spojrzenie i rzekła:
— Narazi się pan na nowe niebezpieczeństwo!
— Niebezpieczeństwo? Myśliwiec preryowy znajduje się ciągle w niebezpieczeństwie. Jest więc przyzwyczajony do tego. Ale zostańmy przy dotychczasowym temacie, t. j. przy skarbie królewskim! Nikt więc nie wie, gdzie się ta grota znajduje?
— Przynajmniej nikt z białych.
— Az Indyan? — Jeden tylko Indyanin zna skarb królewski na pewno, a może jeszcze jedna Indyanka. Tekalto jest jedynym potomkiem dawnych władców Mizteków. Oni oddali mu tajemnicę w spuściźnie. Karja, jadąca tam obok wodza Apaczów, to jego siostra. Być może, że on jej tajemnicę powierzył.
Helmers patrzył teraz na Indyankę z większem zajęciem, niż dotychczas.
— Czy ona umie milczeć? — zapytał.
— Przypuszczam — odrzekła i dodała z uśmiechem — Co prawda, ludzie powiadają, że kobiety milczą aż do pewnej granicy.
— A tą granicą jest?
— Miłość.
— Ach! Być może, iż pani ma słuszność — żartował. — Wolno spytać, czy Karja doszła już do tej granicy?
— Uważam to prawie za możliwe.
— Któż jest tym szczęśliwym?
— Niech pan zgadnie! To nie trudne!
Czoło myśliwca zmarszczyło się surowo.
— Domyślam się — powiedział. — Hrabia Alfonzo chce wykraść jej tajemnicę zapomocą miłości.
— Zgadł pan dobrze.
— Czy sądzi pani, że starania jego odniosą jaki skutek?
— Ona go kocha.
— A co mówi o tej miłości jej brat, potomek Mizteków?
— Może jeszcze nic o tem nie wie. To najsłynniejszy ciboleroi), a pokazuje się w hacyendzie rzadko.
— Najsłynniejszy cibolero? W takim razie musiałbym znać jego imię, tymczasem Tekalto jest mi nieznane.
— Myśliwi nie nazywają go Tekalto, lecz Mokaszi-Motak.
— Mokaszi-Motak, Czoło Bawole! — powtórzył Helmers zdziwiony. — Teraz go znam. Czoło Bawole to najsłynniejszy łowca bawołów między Red River
t ’ ’ f
!) Myśliwiec, polujący na bawoły.
a pustym^ Mapimi. A Karja, to siostra tego sławnego męża? Muszę teraz wobec tego patrzeć na nią zupełnie innem okiem.
— Czy zamierza pan także spróbować, jak na nią pańska uprzejmość podziała?
Roześmiał się i odpowiedział:
— Ja? Gdzież może westman zdobyć się na tyle uprzejmości? Bałbym się wejść w szranki z hrabią de Rodriganda. Gdybym wiedział, że osoba moja może się wogóle komu podobać, to spróbowałbym szczęścia wobec zupełnie innej.
— Któż byłby tą inną?
— Tylko pani, sennoro! — odparł szczerze.
Oko jej zamigotało do niego obietnicą szczęścia,
kiedy odrzekła:
— Cóż kiedy ode mnie nie dowie się pan nic
0 szukanym skarbie!
— O sennoro! Są skarby, cenniejsze od całych mas złota i srebra. O takich skarbach myślę i pragnę kiedyś zostać szczęśliwym gambusinemi).
— Szukaj pan, może pan znajdzie!
Wyciągnęła doń rękę, którą on skwapliwie ujął.
Teraz wydało się obojgu, jakby jakaś siła z jednego na drugie przepływała. To był znak, że się rozumieli wzajemnie.
Za nimi jechał Serce Niedźwiedzie obok Indyanki
1 także prowadził z nią rozmowę. Oko jego obejmowało postać sąsiadki, siedzącej z taką pewnością na półdzikim koniu, jak gdyby zawsze siedziała tylko na indyańskiem męskiem siodle. Milczący wódz nie lubiał szafować hojnie słowami. Dlatego każde jego słowo miało podwójną wagę, jeśli już mówił. Karja nie dziwiła się, że wódz skąpił słów. Czuła jednak, że oko jego spoczywało przenikliwie na niej i zlękła się niemal, kiedy ją zapytał:
— Do którego narodu należy młoda siostra?
’) Poszukiwaczem złota.
— Do narodu Mizteków — odpowiedziała.
— Był to wielki naród i słynął z piękności kobiet. Czy moja młoda siostra jest już skwawą, czy jeszcze dziewczyną?
— Nie mam męża.
— Czy serce jej należy jeszcze do niej?
Na to bezpośrednie pytanie, na które żaden biały byłby się może nie odważył, poczerwieniała jej ciemna twarz.
— Już nie — odpowiedziała’stanowczym głosem.
Wiedziała, że w takich razacn lepiej nie ukrywać
prawdy. Ta odpowiedź nie zmieniła ani jednego rysu jego spiżowego oblicza. m
— Czy mąż jej narodu posiadł jej serce? — pytał dalej.
— Nie.
— Biały?
— Tak.
— Serce Niedźwiedzie boleje nad siostrą. Niech go siostra zawiadomi, jeśli ją biały oszuka.
— On nie oszuka mnie! — odparła z dumną niechęcią.
Leciutki uśmiech przebiegł przez usta Indyanina. Potrząsnąwszy głową, odrzekł:
— Biała barwa jest fałszywa i łatwo się brudzi. Niech moja siostra będzie ostrożna!
Oto była cała rozmowa między obojgiem, a w skutkach z pewnością tak samo ważna, jak rozmowa Helmersa z Meksykanką.
W ciągu jazdy dowiedział się Helmers, że obie kobiety były nad Rio Pecos, w odwiedzinach u ciotki Meksykanki, złożonej ciężko chorobą. Była to siostra matki Ęmy, a więc szwagrowa starego Piotra Arbelleza, który był dawniej zarządcą hrabiego Ferdynanda de Kodriganda, teraz zaś mieszkał jako dzierżawca w Hacyendzie del Erina. Opieka obu dziewcząt nie zdołała przeszkodzić śmierci ciotki, opóźniła ją tylko nieco. Arbellez wysłał potem majordomusa z wakerami po dziewczęta. W powrocie napadli na nie Komancze. Byłyby zgubione, gdyby nie pomoc Helmersa i wodza Apaczów
Droga prowadziła dalej ku południowi. Dzień chylił się już ku swemu kresowi, do wieczora brakowało jeszcze z godzinę, a nasi podróżni znajdowali się na skraju rozległej równiny, kiedy Apacz, zatrzymując konia, wskazał poza siebie i zawołał:
— Uff!
Drudzy odwrócili się także, aby się przypatrzyć równinie.
— Ja nic nie widzę — rzekł majordomo.
— My także nic — oświadczyli wakerowie, pomimo że mieli oczy, przyzwyczajone do śledzenia w wielkich odległościach.
— Co tam jest? — spytała Ema.
— Pani także nic nie widzi? — odrzekł jej na to Helmers.
— Nie. A ty Karjo, widzisz co?
— Nic — oświadczyła Indyanka.
— Wódz Apaczów nie ma chyba na myśli gromady dzikich koni, które tam widać? — rzekł teraz majordomo.
—.Uff! — odparł Apacz z pogardliwą miną.
— Właśnie te konie zwróciły na siebie jego uwagę. — powiedział Helmers.
— Co nas te mustangi mogą obchodzić?
— Czy są rzeczywiście takie obojętne dla nas, sennorze majordomo?
— Tak. Mamy przecież konie!
— Przypatrzcie im się dokładniej!
Mniej więcej o dwie mile angielskie za nimi cwałowało stado koni z rozwianemi grzywami i z podniesionymi ogonami. Nie było tam widać ani jednego jeźdźca, ani siodła, ani strzemienia, ani cugli lub najcieńszego sznurka.
— To mustangi! — rzekł jeszcze raz majordomo.
— Uff! — zawołał Apacz powtórnie, lecz tym rązerft już z dobitną pogardą.
Zawrócił konia i ruszył naprzód cwałem, a reszta musiała zrobić to samo. Ema zbliżyła się znów do Helmersa i zapytała:
— Co Apaczowi?
— Złości się.
— Na co?
— Na głupotę maiordomusa.
— Głupotę? Sennorze Helmersie, nasz majordomo to bardzo doświadczony człowiek!
— Może w sprawach pokojowych.
— O, nie. To dzielny jeździec i strzelec, a wynajdywaćz. ścieżek, jakich mało. Nk niego można się zdać pod każdym względem.
— Wynajdywaćz ścieżek? Hm! — rzekł Helmers, spozierając wzgardliwie. — Może wynajdywaćz ulic po miastach, albo dróg po wsiach. Na rastreadora, na prawdziwego wynajdywacza ścieżek, potrzeba czegoś więcej. Powiada pani, że na niego można się zdać pod każdym względem, a jednak byłaby pani teraz zgubiona, gdyby się pani zdała wyłącznie na jego bystrość.
— Jakto?
— Bo te konie, to nie są dzikie mustangi.
— A cóż innego?
To ścigający nas Komancze.
— Komancze? Wszak widać tylko konie!
— Tak, ale czerwoni są mimo to przy nich. Przewiązali rzemieniami brzuchy i szyje końskie i na tych rzemieniach wiszą lewą ręką i prawą nogą. Czy nie widziała pani, że konie zwrócone były do nas tylko prawym bokiem, chociaż jadą prosto za nami? Jeźdźcy każą im cwałować w skośnej pozycyi, a pozycya taka jest pewnym dowodem, że za koniem kryje się Indyanin.
— Święta Madonno! Znowu nas zaatakują?
— Albo oni nas, albo my ich. Ja wolę to drugie, a Apacz jest tego samego zdania. Widzi pani, jak on patrzy na wszystkie strony?
— Czego szuka?*
— Kryjówki dla nas, z którejbyśmy mogli godnie przyjąć Komanczów. Pozostawmy jemu wszystko. To najtęższy i najdzielniejszy czerwonoskórzec, jakiego znam. Wolę słuchać jego jednego, aniżeli tysiąca majordomusów, choćby najbardziej doświadczonych.
— Powierzmy więc swój los jemu i jeszcze komuś drugiemu!
— Komu drugiemu?
— Panu.
— Ach! Rzeczywiście? — zapytał z radosnym blaskiem w oczach.
— Z całego serca! — odrzekła. — Pan chwali tylko Apacza, a kryje się pan z tem, że panu można tak samo zaufać, jak jemu.
— Czy pani istotnie w to wierzy?
— Tak. Przypatrywałam się panu dobrze. Pan nie jest zwykłym myśliwcem. Jestem pewna, że pan ma honorowe nazwisko, nadane przez traperów i Indyan.
Skinął głową i odpowiedział:
— Zgadła pani.
— Jakież jest pańskie nazwisko myśliwskie?
— Proszę mnie nazywać zawsze Antonio, albo Helmers.
— Nie chce mi pan tego powiedzieć?
— Teraz nie powiem. Jeśli je ktoś przypadkowo wymieni, to dam się poznać.
— Ach! To z pana próżny człowiek! Chce pan zachować incognito, jak książę jaki.
— Tak — roześmiał się. — Dobry strzelec musi być trochę próżny, a książętami jesteśmy wszyscy, oczywiście książętami dzikiej puszczy i preryi.
— Książętami! To słuszne!
Wśród tej rozmowy jechali ciągle cwałem. Otwarta prerya skończyła się tymczasem i ustąpiła miejsca plątaninie wzgórz i skał, nadającej się dobrze na kryjówkę. Tego chciał Apacz, bo skręcił nagle w prawo, zataczając wielki łuk. W dziesięć minut dostali się na to miejsce, które przedtem minęli.
Miejsce to wybrał Serce Niedźwiedzie bardzo prze-
#
, ML..... fli“ /,
zornie. Oddział zatrzymał się na wzgórzu, osłoniętem z trzech stron i opadającem stromo w parów, przez który przedtem przejechali oni, a teraz musieli przejechać Komancze, jeśli ich ścigali w dalszym ciągu.
Apacz zsiadł z konia i przywiązał go do kołka, towarzysze zaś uczynili to samo.
— Teraz strzelby do ręki! — rozkazał Helmers. — Nie długo będziemy czekać!
Wszyscy posłuchali rozkazu, nawet dziewczęta pochwyciły strzelby. Wszyscy udali się na krawędź i położyli się tam na czatach,
— Pst, sen norze! — skinął Helmers na majordomusa. Głowa wstecz, żeby nas nie zauważyli! Ci Komancze mają bystre oczy.
— Wywiadowców przepuścić! — rozkazał Apacz.
— Co on mówi? — spytał jeden z wakerów.
— To przecież całkiem proste — odrzekł Helmers. — Komancze domyślają się oczywiście, że możemy się na nich zaczaić, puszczą więc naprzód jednego lub dwu jeźdźców na zwiady, by się przekonać, czy nie urządziliśmy zasadzki, a potem sami nadciągną w bezpiecznem oddaleniu. Przepuścimy zatem szpiegów i zaczekamy na resztę. Ale nie będziemy strzelali na chybił trafił, lecz szeregiem tak, jak leżymy, ażeby kul nie marnować. Pierwszy z nas strzela do pierwszego Komancza, drugi do drugiego i tak dalej. Zrozumiano?
Wakerowie skinęli potwierdzająco głowami. Nastąpiła chwila oczekiwania.
Wreszcie dał się słyszeć ostrożny tętent dwu koni. Dwaj Komancze jechali zwolna wśród skał. Bystre ich oczy przeszukiwały każdy cal otoczenia, ale dali się uwieść tropowi Meksykanów, który wiódł dalej. Dzicy nie wiedzieli o tem, że oni zatoczyli łuk i zawrócili. Przejechali i zniknęli za kamieniami“.
W kilka minut dał się słyszeć nowy tętent. To w wielkiej liczbie nadjeżdżali bez obawy Komancze, wiedząc, że wywiadowcy są przed nimi. Kiedy ostatni pojawił się w parowie, wysunął Apacz swoją strzelbę.
— Ognia! — zakomenderował Helmers.
Huknęły wszystkie strzelby, a Helmersa i Apacza
po dwakroć i tyluż nieprzyjaciół runęło z koni. Reszta zatrzymała się na chwilę. Nie wiedzieli, czy uciekać, czy uderzyć na ukrytego nieprzyjaciela. Rozglądnęli się dokoła i spostrzegli ’wreszcie, skąd pochodził dym.
— Nlate tki, tam są! — zawołał jeden z nich, wskazując ręką w górę.
Choć ta przerwa trwała krótko, mimoto ociąganie się dzikich dało białym czas do powtórnego nabicia. Huknęły znowu strzały tf podwoiła się liczba poległych. Kilku pozostałych nie mogło myśleć o oporze. Zawrócili konie i uciekli cwałem.
— Komancze tchórze|f — rzekł wyniośle wódz Apaczów.
Zeszedł zwolna po zboczu, ażeby sobie zabrać skalpy zastrzelonych przez siebie nieprzyjaciół. Reszta zeszła także, by pochwytać konie, pozbawione jeźdźców. Całe zajście trwało ledwie kwadrans. Teraz można było puścić się w dalszą drogę.
No, teraz będziemy już bezpieczni po wszystkie czasy — rzekła Ema.
— Pani się myli — odparł Helmers.
— Tak? Sądziłam, że nauczka, jaką od nas dostali, jest dość surowa!
— Właśnie dlatego będą myśleli o zemście. Czy widzi pani, że Apacz spoziera tam w lewo?
: >*-»> Widzę. Dlaczego to robi?
— Tam prowadzi trop wywiadowców, którzy uciekli tak samo jak tamci. Spotkają się z pozostałymi przy życiu Komanczami i podążą za nimi, by się przekonać, gdzie będziemy i gdzie się zatrzymamy. Potem zawrócą i sprowadzą odpowiednią liczbę wojowników, ażeby napaść na hacyendę.
— O, hacyenda mocna. To mała forteca. — Znam ten rodzaj zagród i dworków. Zbudowane są z kamienia i otoczone zwykle palisadą. Ale co to pomoże wobec nieprzyjaciela, przychodzącego niespodzianie?
— Będziemy czuwali.
— Dobrze zrobicie państwo!
— A pan z nami. Spodziewam się, że pan jakiś czas u nas zabawi.
— Zobaczę, co powie Serce Niedźwiedzie. Nie mogę się z nim rozstać.
— On zostanie także.
— To człowiek zamiłowany w wolności. Nie wytrzyma dłużej w budynku.
Jechali żwawo dalej, dopóki nie dotarli do dość szerokiej wody. Apacz prowadził wzdłuż brzegu, dopóki nie natrafili na łuk, utworzony przez rzeczkę.
— Tu bezpiecznie? — spytał Apacz Helmersa, zatrzymując równocześnie konia.
Zapytany objął badawczem spojrzeniem okolicę i skinął głową.
— Tu będzie dobrze — rzekł. — Z trzech stron chroni nas rzeka, a czwartej możemy pilnować. Zsiądźmy więc z koni!
Wszyscy pozeskakiwali i urządzili sobie legowiska. W obrębie trzech czwartych koła, utworzonych przez rzekę i tuż nad brzegiem stanęły konie. Potem następowało ognisko, dokoła którego rozłożyło się całe towarzystwo, czwarta strona zaś osłonięta była krzakami, w których postawiono straż.
Helmers ułożył dla Emy miękkie łoże z gałęzi i z liści, a Serce Niedźwiedzie zrobił to samo dla Indyanki. Ze strony Apacza było to niezwykłe odznaczenie, gdyż żaden z dzikich nie zniży się do usługi, którą mogłaby kobieta lub dziewczyna sama wykonać.
Po obszernem omówieniu wypadków całego dnia ułożono się na spoczynek. Zarządzono, żeby każdy czuwał trzy kwadranse. Serce Niedźwiedzie i Helmers wzięli na siebie warty ostatnie, ponieważ czas przed świtaniem jest najniebezpieczniejszy, kiedy to dzicy najchętniej urządzają napady.
Ale noc przeszła bez wypadku. Z nowemi siłami wyruszyli nasi podróżni rano w dalszą drogę. Wjeżdżali w coraz bardziej cywilizowane strony, aż wkońcu dotarli popołudniu do celu.
Hacyenda oznacza właściwie folwark. Hacyendy amerykańskie jednak możnaby porównać z naszerni największemi rycerskiemi dobrami, gdyż należą do nich często obszary ziemi, dorównywające wielkością niejednemu europejskiemu ksiąstewku.
Hacyenda del Erina była iście książęcą posiadłością. Potężny gmach, zbudowany z ciosowego kamienia, otoczony był palisadą, chroniącą go od zbójeckich napadów. Wnętrze domu pańskiego, podobnego do zamku książęcego, było pięknie urządzone i tak przestronne, że mogło pomieścić setki gości.
Dom otaczał szeroki ogród, w którym bujna roślinność podzwrotnikowa promieniała przepysznemi barwami i roztaczała najwspanialsze wonie. Do ogrodu przytykała z jednej strony gęsta puszcza dziewicza, a z drugiej rozległe pola, na których uwijały się trzody, liczące po kilka tysięcy zwierząt.
Kiedy kawalkada mijała pastwiska, kilku wakerów wśród radosnych okrzyków nadjechało celem powitania przybywających. Radość ich zamieniła się jednak wnet w wybuchy gniewu, gdy się dowiedzieli, ilu ich towarzyszy padło z ręki Komanczów. Prosili, żeby się natychmiast przeciwko nim wyprawić celem pomszczenia towarzyszy.
Majordomo pospieszył był naprzód, ażeby oznajmić, że przyjeżdżają oczekiwani. Gdy jeźdźcy przybyli do hacyendy, stał już stary Petro Arbellez w bramie, ażeby przywitać córkę i jej towarzyszy. W oczach miał łzy radości, kiedy zsadzał ją z konia.
— Witam cię, moje dziecko! — rzekł. — Musiałaś dużo ucierpieć w tej niebezpiecznej podróży, bo masz innego konia i wyglądasz bardzo zmęczona.
May. Old Surehand U. 15 Ema uścisnęła ojca, ucałowała serdecznie i odpowiedziała:
— Tak, ojcze; byłam w niebezpieczeństwie, większem od niebezpieczeństwa śmierci.
— O Boże! W jakiem? — zapytał, powitawszy Indyankę również uprzejmie.
— Komancze wzięli nas byli do niewoli.
— Matko Boża! Czy są teraz nad Rio Pecos?
— Tak. Ci dwaj mężowie to nasi zbawcy.
Wzięła Helmersa i Apacza za ręce i poprowadziła
ich przed ojca.
— To sennor Antonio Helmers, a to Szosz-inliet, wódz Apaczów. Gdyby nie oni, byłabym musiała zostać skwawą Komancza, a naszych ludzi byliby czerwoni pod słupem na śmierć zamęczyli.
Zacnemu staremu zarządcy wystąpił już na samą myśl o tem zimny pot na czoło.
— Na Boga, co za nieszczęście, a zarazem co za szczęście! Witam was, witam, sennores, z całego serca was witam. Musicie mi wszystko opowiedzieć, a ja potem pomyślę, w jakiby sposób wam się odwdzięczyć. Wejdźcie do domu i bądźcie jego panami!
Było to bardzo miłe i uprzejme przyjęcie. Wogóle starzec robił wrażenie człowieka rzetelnego i poczciwego. Kto go poznał, musiał go polubić.
Goście weszli przez bramę w palisadzie, oddali konie kilku parobkom i wstąpili do budynku. Majordomo pozostał z kilku wakerami w przedsionku, a hacyendero wprowadził obu gości razem z paniami do salonu, gdzie wszyscy usiedli, a Ema w ogólnych zarysach opowiedziała przygodę.
— O Jezu! — wołał zaniepokojony hacyendero. — Ileż to musiałyście wycierpieć, moje dziewczęta! Ale Bóg zesłał tych sennorów na wasze ocalenie. Co powie hrabia, co Tekalto, gdy to usłyszą!
— Tekalto? — zapytała Indyanka z radością. — Czy mój brat, Czoło Bawole, jest tutaj?
— Przybył wczoraj.
ECajŁ““^.
— A hrabia także? — spytała Ema.
— Przyjechał jeszcze przed tygodniem.
— Ach, otoż i on!
Otwarły się drzwi przyległej jadalni, a stamtąd wyszedł hrabia Alfonzo. Miał na sobie szlafrok z czerwonego jedwabiu, wyszywany złotem po persku, i spo-, dnie z najdelikatniejszego, białego, płótna francuskiego, niebieskie pantofle aksamitne i turecki fez na głowie. Roztaczał dokoła siebie tak mocny zapach, że można było przypuścić, iż się jest |w handlu perfum. Otwarte drzwi pozwalały wejrzeć do jadalni. Urządzenie było tam więcej niż eleganckie, bo zbytkowne, a po serwetce, którą hrabia trzymał w ręce, można było poznać, że spożywał właśnie meksykańskie delikatesy.
— Ktoś wymienił moje nazwisko — rzekł. — Ach, to piękne panie! Sennority powróciły szczęśliwie?
Na jego widok poczerwieniała Indyanka jak krew, co nie uszło bystremu oku Apacza. Ema zachowała się obojętnie i odpowiedziała chłodno, chociaż uprzejmie.
— Jak pan widzi, panie hrabio! Mało jednak brakowało, a byłybyśmy wcale nie wróciły.
— Ach! Czemu? Nie przypuszczam, żeby jakie nieszczęście...
— Właśnie zdarzyło nam się małe nieszczęście. Oto Komancze wzięli nas byli do niewoli.
— Do stu piorunów! — zawołał. — Każę ich za to ukarać!
— To nie tak łatwo! — rzekła szyderczo. — Zresztą wyszłyśmy cało. Oto wybawcy naszego życia!
— Aha! — bąknął, odstąpił o kilka kroków, włożył na nos binokle, przypatrzył sie obu „wybawcom“, zrobił minę wielkiego rozczarowania i dodał:
— Kto są ci ludzie?
To sennor Antonio Helmers, a ten drugi to Serce Niedźwiedzie, wódz Apaczów.
— Aha, traper i Apacz. Ci chodzą zawsze razem. Kiedy odjeżdżają ci sennores? Chyba zaraz?
— Są moimi gośćmi i zostaną tu, dopóki im się spodoba. — rzekł hacyendero.
— Ależ, sennorze Arbellez, co wam się stało! Przypatrzcie się tym ludziom! Ja i oni pod jednym dachem! Ich czuć lasem i bagnem. Musiałbym zaraz odjechać!
Hacyendero podniósł się, a oczy zapłonęły mu gniewem.
— Nie zatrzymuję jaśnie pana — rzekł. — Ci sennores ocalili życie i szczęście mojego dziecka i są przezemnie bardzo mile widziani.
— Aha! Pan mi się opiera? — spytał hrabia.
— Tak — odparł stanowczo Arbellez.
— Czy wiecie, że ja jestem tu panem?
— Nie, nie wiem.
— Nie? — syknął Alfonzo. — A kto?
— Pański ojciec hrabia Ferdynando. Wy jesteście tu tylko gościem. Zresztą nawet hrabia Ferdynando nie miałby w tej sprawie głosu. Jestem dzierżawcą dożywotnim. Nie pozwolę sobie rozkazywać, kogo mam przyjąć, a kogo nie?
— O, do dyabła, to za wielka śmiałość!
— Nie, za wielki był brak uprzejmości ze strony pana i pańska bezwzględność wobec moich gości. Jeśli panu za przykra jest woń lasu i bagna (czego ja zresztą nie zauważyłem), to z drugiej strony wątpię, czy tym sennorom miły jest zapach pańskich perfum, który ja dobrze czuję. Zaprowadzę teraz moich gości do jadalni i zostawiam panu do woli, czy pan zechce jeść dalej, czy nie.
Otworzył jeszcze szerzej drzwi do jadalni i, kłaniając się bardzo uprzejmie, poprosił, ażeby weszli. Indyanin zachował się zupełnie obojętnie wobec tego zajścia; nawet okiem nie rzucił na hrabiego; jak gdyby, nie zrozumiał ani słowa z jego rozmowy, lecz w milczeniu i z dumą poszedł do jadalni. Helmers natomiast zwrócił się do hrabiego: — Pan jesteś hrabia Alfonzo de Rodriganda?
— Tak — odrzekł zapytany, dziwiąc się, że myśliwiec ośmielił się doń przemówić.
— Tak! Sennor Arbellez zapomniał przedstawić nam pana. Wyzywam pana. Co pan wybierasz? Szable, pistolety, czy krócice?
— Pan chcesz się bić ze mną? — spytał hrabia, jeszcze bardziej zdumiony, niż przedtem.
— Oczywiście! Gdyby mnie pan był obraził na dworze przed hacyendą, grzmotnąłbym był panem
0 ziemię, jak smarkaczem. Ponieważ jednak stało się to pod dachem mego gospodarza, przeto musiałem mieć wzgląd na niego i na obecność pań. Słyszę jednak, że pan w tym domu nie masz ani za grosz znaczenia, dlatego pozostawiam panu wybór broni.
— Bić się? Z wami? Mój Boże, któż wy jesteście właściwie? Myśliwiec, włóczęga?
— Nie będziecie się bić? W takim razie jesteście łajdak, tchórz, i nikczemny podlec!
Poszedł za Apaczem, a hrabia został na miejscu, jak skamieniały.
— Sennorze Arbellez, wy tę obelgę zniesiecie? — zapytał hacyendera.
— Jeśli wy ją ścierpicie! — brzmiała odpowiedź. — Chodźcie, Emo i Karjo! Nasze miejsce tam, obok ludzi honoru.
— Co za nikczemność! Ja wam to odpłacę, panie Arbellez! — zagroził hrabia.
— Spróbujcie!
Dzielny starzec wszedł do jadalni, a z nim panie. Przechodząc obok hrabiego, rzekła Ema, skrzywiwszy pogardliwie usta:
— To było podłe, to było nikczemne!
indyanka poszła za nią z oczyma, spuszczonemi
ku ziemi. Nie mogła okazać wzgardy hrabiemu, ale
1 w twarz mu spojrzeć nie chciała. On został na miejscu i nie wszedł już do jadalni. Rzucił serwetę na ziemię, podeptał ją nogami i syknął: — 230 —
-Odpokutujecie za moją obrazę i to wnet, wnetjf
Po tym bezsilnym objawie gniewu udał się do swoich pokoi.
Tamci zasiedli tymczasem do uczty lukullusowej. Złożyły się na nią: wielkie kromki kawonów z rdzeniem koloru mięsa, których smaczny sok perlił się różowemi kroplami na srebrnych talerzach; na pół otwarte granaty, owoce kaktusowe, pomarańcze, słodkie cytryny oraz wszelkie rodzaje legumin i mięsiw. Podczas jedzenia opowiedziano o ostatnich wypadkach jeszcze obszerniej, aniżeli to dotychczas było możliwe. Następnie poprosił hacyendero sennorów, żeby się Udali do przeznaczonych dla nich pokoi.
Obaj przyjaciele mieszkali obok siebie. Helmers nie mógł jednak wytrzymać długo w ciasnej izbie; dlatego poszedł do ogrodu, gdzie napawał się różnoraką wonią. Potem wyszedł na wolne pole, ażeby się przypatrzyć na pastwisku wspaniałym rumakom amerykańskim.
Kiedy się przechadzał obok palisady i mijał jeden z jej rogów, podniosła się nagle przed nim jakaś postać. Na jej widok niespodziany przystanął Helmers. Byt to tęgi i wysoki mężczyzna, odziany w całkiem niegarbowaną skórę bawolą, jak ją zwykle noszą cibolerowie. Na głowie miał skórę z górnej części czaszki niedźwiedziej, a kilka pasów skóry zwieszało się aż do ziemi. Z za szerokiego pasa wystawały głownie noży i innych narzędzi; od prawego ramienia do lewego biodra owinięte miał lasso, o palisadę zaś stała oparta żelazna rusznica, jedna z tych, które przed stu laty wyrabiano w Kentucky, tak ciężkich, że zwyczajny człowiek nie mógł niemi władać.
— Ktoś ty? — zapytał Helmers pod wpływem pierwszego zdumienia.
— Jestem Indyanin Czoło Bawole — odrzekł zapytany.
— Tekalto?
fe
— Tak. Czy znasz mnie?

— Nie widziałem ciebie nigdy jeszcze, ale wiele, bardzo wiele o tobie słyszałem.
— Kto ty jesteś?
— Nazywam się Helmers, a pochodzę ze starego kraju.
Poważna twarz Indyanina rozjaśniła się. Miał może dopiero dwadzieścia pięć lat i mógł uchodzić za typ pięknego przedstawiciela swej rasy.
— Ty więc jesteś tym myśliwcem, który ocalił moją siostrę Karję?
— Przypadek to zdarzył.
— To nie był przypadek. Wziąłeś konie od Komanczów i pojechałeś za nimi. Czoło Bawole winien ci wielką wdzięczność. Jesteś mężnym jak twój rodak, Matavase, książę skał.
— Ty go’znałeś?
— Znałem. Słyszałem także o pewnym myśliwcu, którego Apacze i Komancze nazywają Itintika, Grotem Piorunowym.
— A nie widziałeś go jeszcze nigdy?
— Nazywa się Grot Piorunowy, ponieważ jest szybki i pewny jak grot strzały, a potężny i ciężki, jak piorun. Jego rusznica nie chybia nigdy, a oko jego nie zabłądzi na żadnym śladzie. Słyszałem o nim wiele. Nie widziałem go dotychczas, ale dzisiaj go widzę.
— Gdzie? — zapytał Helmers zdziwiony.
— Tu. Ty nim jesteś.
— Ja? Po czem mnie poznajesz?
— Po twym policzku. Grot Piorunowy ma na policzku ranę od noża, o której wiedzą wszyscy, którzy o nim słyszeli. Takie znaki łatwo się pamięta. Czy dobrze odgadłem, czy nie?
Helmers skinął głową i odpowiedział:
— Masz słuszność. Nazywają mnie istotnie Grotem Piorunowym, Itintiką.
— W takim razie dziękuję Wahkonciei) za to, że
’) Bogu. pozwolił mi z tobą mówić. Jesteś mężem walecznym, podaj mi więc rękę i bądź mi bratem!
Uścisnęli sobie dłonie, a Helmers rzekł:
— Dopóki oczy nasze będą się nawzajem widziały, niech będzie przyjaźń między mną i tobą.
Indyanin zaś dodał:
— Niech ręka moja będzie twoją ręką, a moja noga twoją nogą. Biada wrogowi twemu, bo jest także moim, biada memu nieprzyjacielowi, bo jest również twoim. Ja jestem tobą, a ty mną. Jesteśmy jedno!
Padli sobie w ramiona.
Czoło Bawole nie był Indyaninem z rodzaju północnych czerwonoskórców. Był rozmowny, przystępny, chętnie się zwierzał ze swojemi myślami drugim, a mimo to był niemniej straszliwy, niż owi milczący dzicy, którzy poczytują za hańbę udzielać na równi z kobietami głosu uczuciom serca.
— Mieszkasz w hacyendzie? — zapytał Helmers.
— Nie — odpowiedział Indyanin. — Jak można spać i mieszkać w powietrzu, uwięzionem między murami? Mieszkam tutaj.
Wskazał murawę, na której stał.
— W takim razie masz najlepsze łoże w całej’ hacyendzie. Ja nie mogłem w izbie wytrzymać.
— Także twój przyjaciel, Serce Niedźwiedzie,.wyszedł na pastwisko.
— Czy jest tutaj?
— Tak. Mówiłem z nim już i podziękowałem mu. Zawarliśmy z sobą braterstwo, jak z tobą.
— Gdzie on?
— Siedzi tam przy wakerach, którzy opowiadają o napadzie Komariczów.
— Chodźmy do nich!
Indyanin wziął ciężką strzelbę, zarzucił ją na ramię i poprowadził Helmersa.
Daleko na łące, między półdzikimi pasącymi się końmi, siedzieli na ziemi wakerowie, opowiadając o przygodzie swojej młodej pani. Serce Niedźwiedzie
przysłuchiwał się w milczeniu. Nie dorzucił ani słowa, chociaż mógł wszystko przedstawić lepiej Ji zgodniej z prawdą. Kiedy nadeszli Gzoło Bawole i Helmers, nie zamilkli wakerowie, chociaż pojawił się drugi bohater opowiadanego zdarzenia. I on czasem dodał jakiś szczegół i w ten sposób rozwinęła się jedna z owych porywających rozmów, jakie się nieraz słyszy w obozach na dzikim Zachodzie.
Wtem jakieś gniewne parskanie i charczenie przerwało opowiadanie.
— Co to? — zapytał Helmers, który się odwrócił na ten dźwięk.
— To kary ogier — odrzekł jeden z wakerów.
— Co mu jest?
— Ma zginąć z głodu, jeśli nie będzie słuchał.
— Zginąć z głodu? Dlaczego?
— Nie można go ułaskawić.
— Co za pogląd!
— Nie dziwcie się, sennorze! Zadaliśmy sobie z nim wiele trudu. Trzymaliśmy go już trzy razy w korralu, aby go oswoić, lecz musieliśmy go wypuścić. To dyabeł! Wszyscy jesteśmy jeźdźcami, możecie mi wierzyć, ale on wszystkiej zrzucił z wyjątkiem jednego.
— Kto był tym jednym?
— Czoło Bawole, wódz Mizteków. On jeden nie spadł z niego, ale go mimo to nie poskromił.
— Nie może być! Kto nie spadnie, ten musi przecież zostać zwycięzcą!
— Myśmy tak samo myśleli. Ale ten dyabelski ogifcr popędził z nim do wody, ażeby go zrzucić z siebie, dawszy nurka, a gdy to nie poskutkowało, poniósł go w gęsty las i zesunął z siebie poprostu.
— A do kroćset! — zawołał Helmers.
— Tak — potwierdził Czoło Bawole. — Wstyd to dla mnie, ale i prawda. A przecież ja mogę się pochwalić, że zabiłem już niejednego konia, który nie chciał mnie słuchać.
Wakero mówił dalej:
— Byli tutaj w hacyendzie rozmaici dobrzy jeźdźcy i myśliwcy, ażeby spróbować swej siły i zręczności, ale zawsze napróżno. Wszyscy mówią, że tylko jeden człowiek oswoiłby tego konia.
— Kto taki?
— Obcy myśliwiec z nad Red River, który na dyable zajechałby do piekła. Ten człowiek puścił się raz w sam środek tabunu dzikich koni i przebiegł po zwierzętach z głowy na głowę, żeby sobie wybrać najlepsze.
Helmers uśmiechnął się wesoło i zapytał:
— Czy ten śmiałek ma jakie nazwisko?
— To się rozumie.
— Jakie?
. — Jak się właściwie nazywa, tego nie wiem, ale od czerwonych otrzymał przydomek: Gr<5t Piorunowy, Itintika.
Helmers nie dał poznać po sobie, że o nim mowa, a Czoło Bawole i Serce Niedźwiedzie nie drgnęli również na twarzy. Helmers zapytał:
— Gdzie ten koń?
— Leży tam za tamtym tabunem.
— Skrępowany?
— Oczywiście.
— Do wszystkich dyabłów! Źle z nim postępujecie!
— Ba! Sennor Arbellez dba bardzo o swoje konie, ale tym razem przysiągł, że kary albo się podda, albo zginie z głodu.
— Zapewne związaliście mu także pysk?
— Rozumie się.
— Pokażcie mi tego ogiera!
— Chodźcie, sennorze!
W chwili właśnie, kiedy powstali, ujrzeli sennora Arbelleza, nadjeżdżającego z córką i z Karją. Była to jego zwykła jazda inspekcyjna, jaką zawsze odbywał przed nocą. Nie wstrzymując się z tego powodu, poszli wakerowie z Helmersem do konia.
Ogier leżał na ziemi ze związanemi nogami i koszem na pysku. Oczy krwią mu nabiegły z wściekłości i z wysiłku, każda żyła napęczniała, jakby miała pęknąć za chwilę, a z kosza spadała piana wielkiemi płatami.
— Do kroćset! To jest wprost grzech! — zawołał Helmers.
— Poradźcie co na to, sennorze! — rzekł wakero, wzruszając ramionami.
— To jest dręczenie zwierząt! Na to nie powinno się pozwalać! W ten sposób możnaby najszlachetniejszego konia zniszczyć!
W uniesieniu rozsierdził się Helmers naprawdę. Wtem nadjechał Arbellez z dziewczętami.
— Co się tam stało, sennorze Helmersie, żeście wpadli w taki gniew? — zapytał.
— Chcecie zabić tego ogiera! — odrzekł.
— Jeśli nie będzie posłuszny.
— Możnaby go nauczyć uległości, ale nie w ten sposób.
— r Próbowaliśmy już wszystkiego. Nic nie pomogło.
— Dajcie mu na grzbiet dzielnego jeźdźca!
— Także nic nie wskóramy! *
— Śmiem wątpić. Czy pozwolicie, żebym ja spróbował?
— Nie.
Helmers spojrzał nań ze zdziwieniem.
— Czemu nie? — spytał.
— Bo zbyt cenię wasze życie.
— Pshaw! Wolę zginąć, niż dłużej na to patrzeć. Dobry koniarz tego nie wytrzyma. Czy mogę zatem przejechać się na tym karym? Proszę o to, sennorze.
Na to zbliżyła się Ema zaniepokojona.
— Ojcze, nie pozwól mu! — prosiła trwożliwie. — Kary zbyt niebezpieczny.
Helmers zaś zapytał ją poważnie:
— Sennora nienawidzi mnie? — Nienawidzi? Mój Boże! Za cóż?
— Czy mną pani pogardza?
— To jeszcze mniej.
— A dlaczego mnie pani obraża w ten sposób? Tylko chłopak bierze się do dzieła, którego nie potrafi wykonać. Zapewniam panią, że karego nie obawiam się wcale.
— Pan nie zna tego zwierzęcia sennorze — upominał Arbellez. — Było tu już wielu. Ci twierdzą, że tylko Itintika, Grot Piorunowy, zdołałby go oswoić.
— Czy pan zna tego Itintikę?
— Nie, ale to najlepszy w Ameryce rastreator i jeździec.
— A ja mimo to proszę pana o ogiera!
— Ostrzegam pana! — rzekł hacyendero.
— Trwam przy mojej prośbie!
— W takim razie muszę ją panu spełnić, bo jest pan moim gościem, ale czynię to z przykrością ze względu na skutki. Nie gniewaj się pan potem na mnie!
Na to Ema zsiadła szybko z konia i przystąpiła do Helmersa.
— Sennorze! — prosiła, ujmując go za rękę. — Czy nie odstąpiłby pan od konia dla mnie? Ja się tak boję!
— Sennorito — rzekł — niech pani powie otwarcie: Czyby to był zaszczyt dla mnie, czy hańba, gdybym najpierw twierdził, że się nie boję, a potemsię cofnął?
Spuściła głowę. Zrozumiała, że miał słuszność, że nie mógł pozostać w tyle za wszystkimi, którzy byli dobrymi jeźdźcami. Zapytała więc prawie pocichu:
— Pan rzeczywiście się odważy?
— Sennorito Emo, dla mnie to nie jest dowodem odwagi!
Spojrzał jej przytera w oczy z taką ufnością, że ustąpiła i uwierzyła w możliwość udania się jego przedsięwzięcia.
— A zatem do dzieła!
Z temi słowy przystąpił do ogiera, odsunąwszy wakerów, którzy mu chcieli dopomóc w zdjęciu więzów. Zwierzę tarzało się wciąż jeszcze po ziemi, parskając i stękając. Helmers odrzucił mu kosz z pyska i dobył noża. Został tylko koniec lassa, owinięty koniowi dokoła pyska. Helmers wziął ten rzemień w lewą rękę, rozciął szybko więzy najpierw tylnych, a potem przednich nóg. Kiedy koń się poderwał, siedział mu już na grzbiecie, jak przyrośnięty.
Teraz zaczęła się walka między jeźdźcem a koniem, jakiej obecni widzowie, cofający się ostrożnie, nie oglądali. Ogier wznosił się w górę na przemiany, to tyłem, to przodem, podskakiwał w bok, kopał i kąsał, rzucał się na ziemię, tarzał się i zrywał nanowo, ale jeździec siedział na nim ciągle. Była to najpierw walka ludzkiej inteligencyi z opornością dzikiego zwierzęcia, poczem jednak zamieniła się w zmaganie się wyłącznie ludzkich mięśni z siłą zwierzęcą. Koń pocił się niemal pianą, nie parskał już, lecz chrząkał i stękał, wysilając resztę woli, ale żelazny jeździec nie poddawał się ani na chwilę. Stalowymi niemal kolanami ścisnął konia tak, że mu zaczęło brakować oddechu. Koń podskoczył po raz ostatni w górę wszystkiemi czterema nogami i jak szalony pognał przez kamienie, rowy i krzaki. W pół minuty zniknął razem z jeźdźcem.
— Do kroćset dyabłów! Czegoś podobnego nie widziałem jeszcze w swojem życiu! — przerwał Arbellez.
— Skręci kark! — rzekł jeden z wakerów.
— Już nie — wtrącił drugi. — Zwyciężył!
— Bałam się bardzo o niego. — przyznała się Ema. — Zdaje mi się jednak, że mu już niebezpieczeństwo nie grozi. Prawda, ojcze?
— Bądź spokojna! Kto tak silnie siedzi i tyle siły okazał, ten już nie spadnie. To wyglądało tak, jak gdyby dyabeł walczył z dyabłem. Wątpię, czy nawfet Itintika zrobiłby to lepiej!
Wtem przystąpił Czoło Bawole i rzekł: — Nie, sennorze. On nie mógłby zrobić tego lepiej, tylko tak samo.
— Jak to? Nie rozumiem tych słów.
— Sennor Helmers, to Itintika.
— Co? — zawołał Arbellez. — On Grot Piorunowy? |
— Tak. Spytajcie wodza Apaczów!
Arbellez zwrócił na wymienionego pytające spojrzenie.
— Tak, to on — rzekł Indyanin poprostu.
— Gdybym był wiedział, byłbym się tak nie obawiał — oświadczył hacyendero. — Naprawdę zdawało mi się, że sam siedzę na koniu.
Wszyscy pełni oczekiwania stali ciągle na tem samem miejscu. Po upływie kwadransa powrócił Helmers. Kary był tak zmęczony, że z nóg leciał, a jeździec siedział na nim rzeźki i uśmiechnięty. Ema wyjechała naprzeciw niego.
— Sennorze, dziękuję wam! — rzekła.
Inny byłby zapytał: „za co?“ On jednak zrozumiał ją i uśmiechnął się do niej uszczęśliwiony.
— No, sennorze Arbellez — zapytał Helmers — czy istotnie tylko Itintika mógłby tego dokonać?
— Oczywiście! I
— Mnie się zdaje, że możemy się obejść bez niego, bo ja to także potrafię.
— Bo sam pan nim jesteś.
» — Ach! To moja tajemnica zdradzona! — roześmiał się.
— Skończyło się incognito księcia sawanny — dodała Ema.
Ze wszystkich stron darzono go głośnym podziwem, on zaś bronił się, mówiąc: v
— Moje zadanie jeszcze nie skończone. Sennorze, I czy mogę wam towarzyszyć?
— A koń nie jest zbytnio znużony?
— Musi jechać, bo ja tak chcę!
— W takim razie iedźmv!

Objechawszy rozległe przestrzenie, na których pasły się konie, bydło rogate, muły, owce i kozy, wrócili do domu. Helmers przywiązał ogiera do kołka. Kiedy Karja, udając się do swego pokoju, przechodziła obok drzwi hrabiego, ukazał się w nich hrabia Alfonzo.
— Karjo — spytał — czy mogę dziś z tobą pomówić?
— Kiedy? — spytała Indyanka.
— Dwie godziny przed północą.
— Gdzie?
— Pod oliwkami nad potokiem.
— Przyjdę!
Gdy zapadł wieczór, zgromadziło się całe towarzystwo w jadalni, gdzie podano na stół prawdziwie olbrzymie zapasy. W uczcie wzięli także udział obydwaj wodzowie indyańscy. Rozmowa obracała się około ostatnich wypadków, a potem zeszła na oswojenie ognistego rumaka. Chwalono za to Helmersa znowu, lecz on nie przyjmował pochwał, mówiąc:
— Nie warto wspominać o tem, sennores. Nie ja jeden potrafię coś podobnego.
— O, to tylko skromność z waszej strony — rzekł hacyendero. — Czy jest jeszcze ktoś taki?
— Owszem! Ten zrobiłby to jeszcze lepiej ode mnie. Mam na myśli Old Shatterhanda, przyjaciela Winnetou. Mnie daleko jeszcze do tego, żeby jemu dorównać.
— Ach! Old Shatterhand! Dużo o nim słyszałem! Wierzę też, że oswojenie dzikiego konia byłoby dla niego igraszką. Wy go znacie, sennorze?
— Znam. Dlatego właśnie mogę zgodnie z prawdą powiedzieć, że mu nie dorównywam.
Zeszła więc rozmowa na tego słynnego westmana, przyczem opowiedziano kilka wybitniejszych jego czynów. Hrabia nie zjawił się przy stole. Jego dzisiejsze występy złościły go. Czuł, że się tem nie wsławił, dlatego nie przyszedł. Na pojedynek z Helmersem nie zgodził się oczywiście z tchórzostwa.
Był to nadzwyczaj nieporządny i rozrzutny młody szlachcic. Pomimo, że ojciec zapewnił mu wysoką rentę roczną, narobił tyle długów, że nie miał odwagi przyznać się przed nim do tego. To też wierzyciele cisnęli go i dręczyli. Młody hrabia posłyszał coś o skarbie królewskim, a wiedząc, że Karja zna jego tajemnicę, chciał posiąść ten skarb, którego tysiączna cześć byłaby wystarczyła na zaspokojenie wierzycieli. Korzystał z każdego, niewidzianego przez drugich, spotkania z Indyanką, — ażeby jej się okazać godnym zaufania i przyrzekł nawet uczynić ją hrabiną RodrigShda. Pomimo naiwności i ufności, z jaką wierzyła jego słowom, nie doprowadził był dotychczas do tego, żeby mu powiedziała, gdzie należy skarbu szukać. Teraz, przyciśnięty do ostateczności przez wierzycieli, przybył ze stolicy Meksyku do hacyendy z mocnem postanowieniem zmuszenia w łagodny sposób Karji, żeby mu zdradziła tajemnicę. Poszedł pod oliwki nad potokiem i zastał tam już Indyankę. Gniewała się na niego za to, że zachował się tak obrażająco względem jej wybawców, lecz zręczności jego udało się niebawem rozprószyć jej niechęć. Potem zmierzał już wprost do swego celu. Przyrzekł jej wyrobić szlachectwo, ażeby ją móc pojąć za żonę. Twierdził, że szlachectwo jest do tego konieczne, jakkolwiek uważał ją jako potomka rodziny królewskiej rzekomo za zupełnie sobie równą. Ostrzegał jednak, że do uzyskania szlachectwa potrzeba bardzo dużo pieniędzy, a on tyle nie mógłby dostać od swego ojca. Lecz nie tylko na to potrzebny mu był skarb królewski. Ojciec miał go wydziedziczyć z powodu Karji i poprostu wtrącić w nędzę. Skoro jednak on (jak mówił) gotów jest. ponieść dla niej tę ofiarę, czem dowiódłby, jak rzetelne ma względem niej zamiary, to ona również nie powinna ociągać się dłużej z powierzeniem mu tajemnicy. Takimi argumentami zwyciężył młody hrabia, lndyanka przyrzekła mu powiedzieć, gdzie skarb leży, postawiła jednak warunki. Po pierwsze: nie wolno mu było zdradzić jej przed bratem, że nie dochowała tajemnicy, powtóre zaś miał jej dać pisemny dokument z podpisem i pieczęcią, tej treści, że w zamian za wydanie skarbu królewskiego zrobi ją hrabiną de Rodriganda. On przystał na te warunki i poprosił ją, żeby nazajutrz przyszła do niego osobiście po ten dokument.
Jakżeż radował się teraz z osiągnięcia swego celu! W nadziei tej sprowadził był już nawet z sobą ludzi, którzy mieli te sbarby przewieźć do miasta. O dokument się nie troszczył. O wiele niżej od niego społecznie stojąca, darzona pogardą, Indyanka była nawet z takiem pismem bezsilna wobec niego, wysoko urodzonego hrabiego! Byle tylko posiąść skarby jak najrychlej!
Kiedy ci dwoje rozmawiali pod oliwkami, odprowadzał Helmers wodza Tekaltę do jego łoża na trawie. Zamiłowany oddawna w życiu swobodnem, dniem i nocą spędzanem pod gołem niebem, chciał przed snem w pokoju nabrać w płuca świeżego powietrza. Pożegnawszy się więc z wodzem, nie poszedł jeszcze prosto do hacyendy, lecz wstąpił do ogrodu, gdzie usiadł na brzegu sztucznego basenu, z którego fontanna wyrzucała w górę ożywczy strumień wody.
Siedział jeszcze niedługo, kiedy doleciał go odgłos cichych kroków. Zaraz potem ukazała się postać kobieca, idąca ścieżką prosto ku fontannie. Poznał limę i wstał, chcąc odejść, aby nie być świadkiem jakiejś schadzki. Dziewczyna spostrzegła się i zawahała, czy iść dalej.
— Proszę, sennorito! Niech się pani nie krępuje — rzekł. — Ja zaraz się oddalę, ażeby pani nie przeszkadzać.
— Ach, to pan, sennorze Helmersie — odpowiedziała. — Zdawało mi się, że to ktoś inny, bo myślałam, że pan udał się już na spoczynek.
Pokój dla mnie jeszcze zbyt niewygodny i duszny. Muszę się dopiero doń przyzwyczaić.
16
Ze mną jest to samo; dlatego wyszłam jeszcze do ogrodu.
May. Old Surchand II.
— Życzę przyjemnego wieczoru! Dobranoc, sennorito!
Chciał się cofnąć, lecz ona ujęła go za rękę i zatrzymała.
— Niech pan zostanie, skoro panu tego potrzeba’ — rzekła. — Pan Bóg ma podostatkiem powietrza, gwiazd i woni dla nas obojga. Pan mi wcale nie przeszkadza.
Usłuchał i usiadł obok niej na krawędzi basenu.
Tymczasem wódz Mizteków położył się tuż obok palisady ogrodowej. Rozmarzony patrzył ku niebu i puścił wyobraźnię W górę, w owe światy odwieczne, kędy toczą Się słońca, które czcili jego przodkowie. Mimo zatopienia się w cudach przyrody mógł posłyszeć najlżejszy szmer w otoczeniu.
Naraz wydało mu się, że z ogrodu doszedł go odgłos cichych kroków, a potem także przytłumione głosy. Wiedział o tem, że hrabia starał się jak na^ częściej dostać w pobliże jego siostry, i nie wątpił, że ona nie opierała się zabiegom białego. Zbudziło się w nim podejrzenie. Ani hrabiego, ani Karji nie było widać w hacyendzie już od godziny. Czyżby umówili się o schadzkę w ogrodzie? Postanowił to sprawdzić. Uważał to za konieczne ze względu na siebie i na nią.
Powstał więc i jak kot przeskoczył przez palisadę do ogrodu. Tam położył się na ziemi i przyczołgał bliżej tak cicho, że wprawne, ale teraz niedbałe, ucho Helmersa nic nie dosłyszało. Dostał się niepostrzeżenie do drugiej strony basenu i stamtąd mógł rozumieć każde słowo rozmowy.
— Sennorze, powinnabym właściwie gniewać się na pana! — rzekła Właśnie Ema.
— Czemu?
— Ponieważ nabawił mnie pan niemałego strachu.
— Tem, że postanowiłem ujeździć konia?
— Tak. — Niepotrzebnie się pani niepokoiła, gdyż oswajałem’ już konie daleko gorsze. Kary jest teraz tak łagodny, że każda kobieta może go dosiąść całkiem spokojnie.
— Ale miało to jedną dobrą stronę.
— Jaką?
— Że porzucił pan incognito, próżny człowieku!
— O — rzekł ze śmiechem — to nie była tylko próżność. Czasem trzeba być ostrożnym. Dzięki temu właśnie, że uważano mnie za zwykłego, nie wyćwiczonego myśliwca, odnosiłem często największe korzyści.
— Ale mnie mógł pan to powiedzieć. Powierzył mi pan przecież daleko większą tajemnicę.
— Tajemnicę, która może nigdy nie będzie miała dla mnie wartości. Nie odkryję, zdaje się, jaskini królewskiego skarbu, chociaż prawdopodobnie znajduję się w jej pobliżu.
— Z czego pan o tem wnosi?
— Z ukształtowania gór i biegu rzek. Okolica, którą przejeżdżaliśmy na ostatku, zgadza się całkiem z częścią mojej mapy.
— W takim razie ma pan już pewną podstawę i może pan szukać dalej.
— Wielkie pytanie, czy to uczynię.
— Czemu?
— Bo wątpię, czy mam do tego prawo.
— Miałby pan przecież prawo znalazcy. Nie przeceniam bynajmniej wartości złota, wiem jednak, że posiadanie jego daje wiele rzeczy, których tysiące ludzi pragnie napróżno. Niech pan szuka! Cieszyłabym się, gdyby pan znalazł!
— Potęga złota jest wielka — rzekł w zamyśleniu — a ja mam biednego brata, obarczonego rodziną, której mógłbym dać szczęście. Ale do kogo należy ten skarb? Chyba do potomków tych, którzy go tam ukryli.
— Nie wie pan od kogo mapa pochodzi?
— Od starego, chorego Indyanina, któremu wyrządziłem kilka przysług. Był zraniony i umarł, zanim mógł mi dać ustne wskazówki.
— A na mapie nazw niema?
— Nie. W jednym rogu znajduje się znak zagadkowy, którego nie umiem sobie wytłómaczyć. Postanawiam szukać skarbu, ale jeśli go znajdę rzeczywiście, nie dotknę go, lecz obejrzę się za prawowitymi jego właścicielami. Gdybym ich nie znalazł, to będę miał czas pomyśleć o przeznaczeniu skarbu.
— Sennorze, pan jest człowiekiem honorowym! — rzekła ciepło Meksykanka.
— Czynię tylko, co muszę, a unikam wszelkiego bezprawia.
— Brat pański ubogi?
— Jest marynarzem. Jako taki nigdy nie doprowadzi do samoistności, dopóki będzie zdany tylko na własne siły. Ja sam posiadam niewielką sumkę, uzyskaną z myśliwskich wycieczek.
— Pan posiada więcej 1 — rzekła.
— Ciekaw jestem co?
— Czyżby Grot Piorunowy był rzeczywiście tak ubogi? Czyż nie istnieją bogactwa, niemające nic wspólnego ze złotem? Posiadanie złota i srebra^ie stanowi wartości człowieka. Prawdziwe skarby spoczywają w sercu. Wiara w Boga, miłość bliźniego i przeświadczenie, że Się spełniało swoją powinność. Ale chodź pan! Muszę jeszcze ojcu powiedzieć: Dobranoc!
Odeszli. Tekaito także się oddalił i przerzucił przez palisadę. Tam dopiero mruknął do siebie:
— Uff, uff! Co ja słyszałem! Grot Piorunowy ma rysunek naszego świętego miejsca! Jego bystrość doprowadzi go do odkrycia skarbu. Powinienbym go zabić, ale zostałem jego przyjacielem i bratem, a on jest dobry i szlachetny. Ocalił też moją siostrę, Karję. Czy mam zgubić tego, któremu winien jestem wdzięczność? Nie, nie! Namyślę się, a dobry Wielki Duch powie mi, co mam uczynić...
W tym samym czasie w dolinie, odległej od hacyendy może o dwie godziny drogi, siedziała dokoła ogniska gromadka, licząca około dwudziestu ludzi. Były to dzikie i zuchwałe postaci. Każdą można było podejrzewać, że ma na sumieniu morderstwo, lub coś podobnego. Ćwiartka cielęcia piekła się na rożnie, a resztki mięsa i poodrzucane kości, leżące obok, świadczyły, że raczono się tu już od dłuższego czasu.
— Jakże będzie, kapitano? — zapytał jeden z nich głosem niechętnym. — Czy czekamy jeszcze?
Zapytany leżał obok wsparty na łokciu. Miał twarz prawdziwego bandyty, a jego pas jeżył się od broni.
— Czekamy! — rzekł ponuro i stanowczo.
— Jak długo?
— Dopóki mnie się spodoba.
— Oho! Ja mam już tego dość!
— Milcz!
— Pozwolisz mi chyba mówić. Siedzimy tu już od czterech dni. Obawiam się, czy z nas sobie błaznów nie robią.
— Jeśli sam uważasz siebie za błazna, to ja nic przeciwko temu nie mam. Ja na szczęście wiem dokładnie, co mam robić.
— Czy wiesz także, jakie jest nasze zadanie?
— Oczywiście!
— No, jakie?
Hrabia płaci nam dobrze, zaczekamy więc, dopóki nie powie, co mamy czynić.
— Niech to dyabli wezmą! Ileż to mogliśmy przez ten czas zrobić i zarobić!
— Milcz!
— Oho! Ja jestem także człowiekiem i mam prawo mówić!
— A ja jestem kapitanem i zabraniam ci tego!
— A kto cię mianował kapitanem? Przecież my!
— Słusznie! Ale skoro już raz nim jestem, to potrafię swoją rolę odegrać. Jedz mięso i zamknij gębę, bo wiesz, jakie tu są ’prawa ^
— Ty mi grozisz? — zawołał pierwszy i pochwycił za nóż.
— Nie, ja nie grożę, tylko działam!
Kapitan powiedział to głosem zimnym i obojętnym, lecz błyskawicznie wyrwał pistolet z za pasa i wypalił. Huknął strzał, a zuchwały opozycyonista padł na ziemię z roztrzaskaną głową.
— Tak się karze nieposłuszeństwo. Weźcie go na bok!
Po tych słowach zaczął kapitan z zimną krwią nabijać pistolet.
Powstał nieznaczny pomruk niezadowolenia, lecz ucichł natychmiast, skoro tylko kapitan podniósł głowę.
— Kto mruczy? — spytał. — Mam jeszcze więcej kul. Coby to było, gdyby ustało posłuszeństwo! Hrabia Rodriganda płaci każdemu z nas dziennie złotówkę. Czy to nie dość? Każe nam wprawdzie czekać teraz, ale postara się też o robotę dla nas, gdyż takiej sumy nawet hrabia nie daje za darmo!
Ludzie uspokoili się, a zabitego uprzątnęli. Po spożyciu reszty mięsa postawili straż i owinęli się kocami.
Już sen zaczął był ich morzyć, kiedy nagle usłyszeli tętent kopyt końskich. Podnieśli się natychmiast z pierwotnej postawy, bo zbliżał się jakiś jeździec
— Kto tam? — spytała straż.
— Swój! — brzmiała odpowiedź.
— Może przejść.
Przybyły’ oddał konia straży i przyszedł bliżej. Był to hrabia Alfonzo de Rodriganda. Usiadł obok kapitana, wyjął tytoń i skręcił sobie „cigarittę“. Ludzie przypatrywali mu się w milczeniu. Kiedy jednak zapalił papierosa i dalej nic nie mówił, spytał go kapitan:
— Czy przynosicie nam nareszcie jaką robotę, don Rodriganda?
— Tak.
— Jaką? Zrobimy wszystko, byleby nam dobrze zapłacono.
Wskazał przytem wymownym giestem na sztylet. Hrabia potrząsnął głową i odpowiedział:
— Nic takiego. Posłużycie mi tylko jako arrierowiei).
— Jako arrierowie? — powtórzył zdziwiony kapitan. — Myśmy nie chamy!
— Wiem o tem. Posłuchajcie, co wam powiem!
Wszyscy przysunęli się bliżej z ciekawością, a hrabia Alfonzo zaczął:
— Mam coś zawieźć do Meksyku, ale to wielka tajemnica. Czy mogę w tem na was liczyć?
— Jeśli pan zapłaci!
— Dostaniecie, ile zażądacie. Czy macie z sobą juki, które u was zamówiłem?
— Tak.
— Wory i skrzynie?
— Również.
— To dobrze! Konie weźmiemy sobie z Estancyi del Erina. Jutro o tym czasie będę tu znowu i wyruszymy potem z brzaskiem dnia.
— Dokąd?
— Sam jeszcze tego nie wiem. Ja poprowadzę.
— A co będziemy wieźli?
— To was także nic nie obchodzi. Przyprowadzę moich dwu służących, którzy wam gdzieś i kiedyś napełnią wory i skrzynie. Potem ruszycie pod moim nadzorem do Meksyku. Waszym obowiązkiem będzie bronić transportu, gdyby nas kto napadł po drodze.
— To bardzo tajemnicza sprawa, don Rodriganda. Będziemy musieli zażądać stosownej zapłaty.
— Ile chcecie?
— Trzy złotówki dziennie na człowieka.
— Zgoda!
— A mnie, jako dowódcy sześć.
— Dobrze!
— Cały wikt i utrzymanie.
— To się rozumie!
— A jeśli transport doprowadzimy szczęśliwie do Meksyku, trzysta złotówek, jako osobne wynagrodzenie.
’) Arriero znaczy: poganiacz mułów. — Dostaniecie pięćset, jeśli mnie zadowolicie!
— Hurra, to brzmi przyjemnie! Sennorze, zdajcie się spokojnie na nas! W ogień za was pójdziemy!
— Spodziewam się tego po was. Tu macie na razie małą zachętę do wierności! Rozdzielcie to między siebie!
Wyjął z kieszeni rulon pieniędzy i oddał kapitanowi, poczem odjechał.
Kiedy przebrzmiał tętent jego konia, zaczekał przezorny dowódca jeszcze chwilkę, a potem rozwinął rulon.
— Złoto! — zawołał. — Błyszczące, żółte złoto!
— Hojny jest! — zauważył jeden.
— Hm! — rzekł kapitan. — Tu każdy może sobie pomyśleć, co mu się podoba.
— Co będziemy przewozili?
— O tem nikt nie śmie wiedzieć!
— Nawet my nie?
— Wtajemniczeni będą tylko jego służący!
Tak krzyżowały się pytania i odpowiedzi. Naraz posypało się kilka domysłów:
— Może on ludzkie mięso chce ukryć!
— Albo złoto z jakiej bonancy.
— Albo zakopany skarb Azteków.
Dowódca nakazał ruchem ręki spokój i rzekł:
— Nie łamcie sobie głów, chłopcy! Płaci tak dobrze, że powieziemy pewnie coś nadzwyczajnego. Będziemy go z początku słuchali we wszystkiem, potem jednak stańcie się cokolwiek ciekawi, a jeśli to, co będziemy wieźli, mogłoby się także nam przydać, to hrabia będzie tak samo wart kuli, jak i jego służący. Teraz śpijcie i bądźcie cicho!
Dokoła ogniska zapanowało głuche milczenie, chociaż niejeden bandyta nie spał naprawdę, lecz starał się odgadnąć, co będzie zawierał powierzony im transport.
Oto byli ludzie, których hrabia wynajął, ażeby skarby przewieźć do stolicy! Łotry i bandyci, żyjący z dochodów, zdobytych bronią. Gdyby się dowiedzieli o zawartości skrzyń i worów, byłoby po hrabi. Ale nad tem nie pomyślał ten lekkoduch.
Ledwie nazajutrz rano Helmers wstał z łóżka, przyszedł do niego hacyendero, ażeby mu powiedzieć: „dzień dobry!“ Polubił myśliwca, mimo że dopiero tak krótko się znali.
— Przychodzę do pana właściwie z prośbą — rzekł.
— Którą ja spełnię, jeśli będę mógł — odpowiedział Helmers.
— Będzie pan mógł. Znajduje się pan tutaj w pustkowiji, gdzie panu trudno zaspokoić wszelkie potrzeby, ja zaś mam wielki zapas wszystkiego, czego mi potrzeba, bo muszę swoich ludzi zaopatrywać we wszystko. Jeśliby pan chciał wziąć sobie bieliznę i nową odzież, to z przyjemnością postawiłbym panu nizkie ceny.
Helmers wiedział dobrze, jak on to rozumiał, ale z jednej strony nie mógł obrazić zacnego hacyendera, a z drugiej jego strój myśliwski znajdował się naprawdę w stanie opłakanym. Namyślił się więc prędko i odpowiedział:
— Dobrze! Przyjmuję pańską propozycyę pod tym warunkiem, że ceny nie będą’zbyt wysokie, gdyż jestem, jak to mówią, biedak.
— Hm, jakąś drobnostkę zarobię, chociaż niepotrzebuje pan zaraz dzisiaj płacić. Chodź pan! Pokażę panu magazyn! — rzekł Arbellez śmiejąc się.
Kiedy w godzinę potem Helmers stanął przed lustrem, sam sobie wydał się obcym. Miał rozprute na dole, obramowane złotem, spodnie meksykańskie; lekkie półbuty “’z ogromnemi ostrogami; śnieżnie białą koszulę; na niej krótką, otwartą z przodu bluzę, wyszytą złotem i srebrem; na głowie sombrero o szerokich kresach, a na biodrach szal z chińskiej gazy jedwabnej. Włosy miał przystrzyżone, wąsy i brodę zrównane. W tej strojnej i bogatej odzieży prawie nie poznał siebie.
Gdy. na śniadanie wszedł do jadalni, zastał tam już Emę, która zarumieniła się z zachwytu na jego widok. Dotąd nie wyobrażała go sobie tak pięknym. Karja zachowała się także tak, jak gdyby teraz dopiero zauważyła jego piękność. Porównywała go może z hrabią. Obaj wodzowie indyańscy udali, że nie widzą tej zmiany. Tylko jednego złościło to straszliwie.
Był to hrabia. Nadzieja blizkiego posiadania skarbu usposobiła go może zgodliwiej, bo przyszedł na śniadanie, ale omal się nie cofnął, gdy zobaczył Helmersa. Zgrzytał skrycie zębami i postanowił uczynić go nieszkodliwym dla siebie.
Gdy Helmers po śniadaniu wyszedł na łąkę, spotkał się tam z wodzem Mizteków, który ujrzawszy nową odzież Helmersa, rzekł:
— Mój brat, Grot Piorunowy, może nosić strój taki, bo jest bogaty.
— To dar sennora Arbelleza. Ja jestem tak samo ubogi jak przedtem.
— Nie — rzekł Indyanin poważnie — jesteś bogaty, bo znasz drogę do skarbu królewskiego.
Helmers cofnął się o krok ze zdumienia.
— Skąd ty wiesz o tem?
W Wiem! Czy mogę zobaczyć mapę?
— Owszem!
— Zaraz?
— Chodź!
Zaprowadził go do swego pokoju i położył przed nim stary, nadszargany papier. Tekalto rzucił okiem na róg planu i rzekł:
— Tak, to znak Toksertesa, który był ojcem mojego ojca. Musiał on kraj opuścić i nie wrócił już; więcej. Ty wyrządziłeś mu przysługę, dlatego nie jesteś ubogi. Czy chcesz zobaczyć jaskinię skarbu królewskiego?
— Ty możesz mi ją pokazać?
— Tak.
— Do kogo należą skarby? — Do mnie i do mojej siostry, Karji. My jesteśmy jedynymi potomkami królów Mizteków. Czy mam cię zaprowadzić?
— Proszę o to.
— Przygotuj się dzisiaj na dwie godziny po północy. Tylko w nocy możemy ruszyć w tę podróż.
— Czy mogę o tem komu powiedzieć?
— Nikomu, chyba tylko córce hacyendera.
— Czemu jej?
— Ponieważ wie, że szukasz skarbu.
— Ach! Skąd ty wiesz o tem?
— Słyszałem wczoraj każde słowo, które mówiliście do siebie. Masz mapę; a jednak postanowiłeś sam nic nie wziąć. Chciałeś wpierw zbadać,.czy są spadkobiercy. Jesteś uczciwym człowiekiem, jakich mało wśród bladych twarzy, dlatego zobaczysz skarby królewskie.
W godzinę później, w porze obiadowej, kiedy wszyscy siedzieli jeszcze przy deserze, wsunęła się Indyanka do pokoju hrabiego i szepnęła:
— Czy napisałeś ten papier?
— A umiesz czytać? — zapytał on.
— Tak — odparła dumnie.
— Oto masz! #
Podał jej arkusz papieru, na którym napisane były następujące słowa:
„Niniejszem oświadczam, że po otrzymaniu skarbu królewskiego Mizteków zaręczę się z Karją, potomkiem ich królów i że pojmę ją za żonę.
Alfonzo
hrabia de Rodriganda y Sevilla“.
— Dobrze napisałem? — zapytał.
— Słowa są dobre, ale pieczęci niema.
— To niepotrzebne.
— Przyrzekłeś mi dać pieczęć!
— Stanie się wedle twej woli — rzekł, ukrywając swą niechęć.
Roztopił laskę wosku i położył pieczęć nad słowami.
— Masz, Karjo! — rzekł, podając jej» pismo — A teraz ty słowa dotrzymaj!
— Owszem, słuchaj!
— Gdzie więc jest skarb ukryty?
— Czy znasz górę El Rep aro?
— Znam. Leży o cztery godziny drogi na zachód.
— Wygląda jak wydłużony, wysoki, wał ziemny.
— Słusznie.
— Z niej wypływają trzy strumyki na dolinę. Środkowy jest dla ciebie ważny. Nie wytryska on z małego źródła, lecz wypływa odrazu pełno i szeroko z ziemi. Gdy wstąpisz do wody i, schyliwszy się, wejdziesz tam, gdzie potok z góry wypływa, będziesz miał przed sobą jaskinię.
— Ach! To byłoby bardzo proste!
— Bardzo proste!
— Czy trzeba światła?
— Znajdziesz pochodnie na lewo od wejścia.
— Czy to wszystko, co miałaś mi powiedzieć?
— Wszystko.
— I skarb jest jeszcze tam rzeczywiście nietknięty?
— Nietknięty!
— Dzięki ci, moje dziecko! Jesteś moją narzeczoną, a wkrótce zostaniesz żoną. Ale teraz idź! Mogliby nas tu zaskoczyć!
Indyanka schowała dokument i odeszła. Poniosła ofiarę, która jej strasznie na duszy ciężyła.
Tymczasem Serce Niedźwiedzie złowił sobie jednego z półdzikich koni w hacyendzie i wyruszył na przejażdżkę. Ponieważ miał dużo czasu, przeto nie obrał z powrotem drogi najkrótszej i najwygodniejszej, lecz jechał przez doliny, parowy i ostępy, o ile mu leżały na drodze. Nagle, kiedy zjćżdżał w jedno z zagłębień, usłyszał głosy sprzeczających się ludzi. Zaraz potem huknął strzał, a po nim nastąpił okrzyk.
Coś takiego wygląda zawsze podejrzanie, zwłaszcza dla ostrożnego Indyanina. Zsiadł z konia, przywiązał go, wziął do rąk strzelbę i zaczął skradać się
w stronę, gdzie padł wystrzał. Wylazł na zbocze, którego.szczyt porosły był dzikim mirtem. Dostawszy się; do krzaków, zobaczył małą, ale głęboką dolinkę, w której dokoła ogniska znajdowało się ośmnastu mężczyzn i dwa trupy. Nieopodal leżało mnóstwo skrzyń, worów i siodeł jucznych. Jeden z mężczyzn nabijał właśnie pistolet.
— Tak ma byćl — rzekł. — Kto się sprzeciwiC dostanie kulą w łeb!
— Czy strzały nas nie zdradzą? — zapytał drugi trwożliwie.
— Głupcze! Ktoby się na nas porwał?
Serce Niedźwiedzie rozumiał bardzo dobrze mieszaninę hiszpańskiego i indyańskiego języka, jakiej się na granicy używa, ale ci ludzie mówili czysto po hiszpańsku, a tego języka on nie znał. Uważał tych ludzi za oddział myśliwski, którego członkowie posprzeczali się z sobą tak gwałtownie, że aż zaczęli do siebie strzelać. Takie wypadki zdarzają się w Meksyku bardzo często, dlatego nie uderzają tubylca. Serce Niedźwiedzie cofnął się zatem, dosiadł konia i pojechał do e Stancy i.
Hrabia nie pokazywał się przez cały dzień. Posiadłszy pożądaną wiadomość, kazał swoim służącym, spakować rzeczy. Po wieczerzy udał się do Arbelleza i oświadczył, że odjeżdża. Chociaż to hacyendera zastanowiło, nie pytał go o powód i nie próbował zatrzymać. Wracając do swego pokoju, spotkał się Rodriganda z Karją. W przekonaniu, że jest u celu pragnień swoich, popełnił głupstwo przez to, że tak przemówił do niej:
^ — Zawiadomiłem właśnie Arbelleza, że odjeżdżam.
— Dokąd? — spytała Indyanka.
— — Do Meksyku.
— A skarb?
— Zabiorę go sobie przedtem. Miałem w pogotowiu wielu arierów z mułami, teraz udam się z nimi pod górę El Reparo po skarby. Potem ruszam prostodo Meksyku.
-{A kiedy wrócisz? — fNigdy.
— Nigdy? — zapytała zdumiona. — To przyślesz po mnie? — f Nie.
— Także nie? Czy mam cię wobec tego odszukać w stolicy?
— To sobie stanowczo wypraszam! Czyś naprawdę myślała, że mogłabyś zostać hrabiną de Rodriganda? Czy rzeczywiście uważałaś mnie za tak głupiego i szalonego, żebym ożenił się z Indyanką?
Spojrzała nań z przestrachem i wyjąkała: 4Ty... ty... mnie oszukałeś? — fTo wyrażenie muszę z naciskiem odeprzeć. Hrabia nigdy nie oszukuje! Wywiodłem cię tylko nieco w pole. Skarb jest mój, a ty jeśli chcesz mieć męża, to poszukaj sobie go sobie wśród sobie równych!
Po tych słowach, wyrzeczonych szyderczo i wyniośle, oddalił się, a Karja, postawszy przez chwilę jak skamieniała, poszła chwiejnie i bezradnie do swego pokoju. Upłynęło sporo czasu, zanim zdała sobie sprawę z tego, co się z nią stało. Hrabia oszukał ją, a sam odjechał po skarby! Postanowiła przeszkodzić mu w tem za wszelką cenę, Ale jak miała się do tego wziąć? Najwłaściwiej było wyjawić wszystko bratu, ażeby wyruszył zaraz do El Reparo i uniemożliwił grabież rodzinnych skarbów. Pomimo że to przyznanie się musiało jej wielką przykrość sprawić, nie zawahała się ani na chwilę. Hrabia był oszustem i łotrem, wyłudził od niej kłamstwem tajemnicę! Należało tajemnicę ocalić i zachować, a to mogło się stać li tylko przez jego śmierć. On musiał zginąć! Teraz była Karja już tylko Indyanką, oszukaną Indyanką. Musiała raz na zawsze nakazać sercu swemu milczenie i wyrzec się wszelkich uczuć prócz zemsty. Zćrwała się z miejsca z błyszczącemi oczyma i poleciała brata poszukać. Przebiegła przez dziedziniec i ogród na łąkę, przeszukała wszystkie pokoje w domu, ale napróżno. Zdjęło ją przerażenie i wróciła do jadalni, gdzie siedział Arbellez z Emą i Apaczem. Na pośpiesznie wymówione pytanie otrzymała od hacyendera odpowiedź:
-/Nie wiem, gdzie on jest, ale co z tobą się dzieje? Jesteś bardzo rozdrażniona!
-jStało się nieszczęście, wielkie nieszczęście! Mój brat musi zaraz wyruszyć! — jDokąd? — fDo El Reparo! — f Naco?
4Hrabia poszedł tam kraść!
Kraść? — zapytała Ema z lękiem. — Czy może po skarb królewski?
— Tak — odrzekła Karja, nie pomyślawszy nad tem, że tem zdradza tajemnicę.
— O Boże! To prawdziwe nieszczęście, bo twój brat udał się tam także z sennorem Helmersem! Brat chce mu ten skarb pokazać i pozwolił mu powiedzieć o tem mnie.
— Nieba! Tam przyjdzie do zabójstwa! — zawołał Arbellez.
Nastąpiło ogólne rozdrażnienie, w którem tylko Apacz pozostał zimny. Przypomniał sobie swoją dzisiejszą przejażdżkę i rzekł:
— Widziałem dzisiaj ludzi z worami i skrzyniami; Czyby to pozostawało w związku ze skarbem? Może to oni mają skarb zabrać dla hrabiego? Ale jak on posiadł tę tajemnicę?
— Ja zdradziłam ją przed nim — przyznała się Karja ze strachem. — Czy wielu było tych ludzi, których widziałeś? 4Tak. + Ilu?
— Dwa razy po pięciu i ośmiu. — h Czy byli uzbrojeni?
— Bardzo dobrze. Zrobili już nawet użytek z broni, bo dwu z nich leżało zastrzelonych.
— O, to niebezpieczne, to strasznie niebezpieczne! — zawołała Indyanka. — Hrabia jest kłamca, zdrajca i chce ukraść skarb królewski. Zastanie tam i zabije sennora Helmersa i mego brata. Sennorze Arbellez, każ zatrąbić na alarm! Niech się zejdą wakerowie i cibolerowie! Muszą udać się ku jaskini, zawierającej, skarb, i ocalić brata i białego.
Nastąpił chaos pytań i odpowiedzi, w którym znowu tylko Apacz pozostał spokojny. Wysłuchawszy wszystkiego, zapytał:
— Kto wie, gdzie leży ta jaskinia?
— Ja — odrzekła Karja. — Ja was poprowadzę!
— Czy można pojechać tam konno?
— Można.
— To niech pojedzie ze mną dziewczyna, oraz dziesięciu cibolerów i wakerów!
— Ja także jadę! — rzekł Arbellez.
— Nie — rozstrzygnął Apacz. — Kto będzie pilnował hacyendy? Kto wie, co może jeszcze zajść? Zwołać wszystkich ludzi, dać mnie dziesięciu, a reszta niech pilnuje hacyendy!
Na tem stanęło. Hacyendero kazał zadąć w róg, a na ten znak zbiegli się zewsząd dozorcy trzód i inna służba. Apacz wybrał sobie dziesięciu i polecił ich uzbroić. Z powodu zamieszania upłynęło dość czasu, zanim Oddział z Karją na czele wyruszył w drogę.
Wkrótce po wieczerzy wszedł był Czoło Bawole do pokoju Helmersa.
— Czy pamiętasz jeszcze swoje słowo? — zapytał.
— Tak — odrzekł Helmers.
— Jedziesz więc ze mną?
— Jadę.
— To chodź!
Helmers uzbroił się i poszedł za Indyaninem. Na dole stały już przygotowane potajemnie trzy konie, dwa z siodłami do jazdy, a jeden juczny.
— Na co ten? — zapytał Helmers, wskazując na trzeciego konia.


ton IV[edytuj]

tom V[edytuj]

tom VI[edytuj]

koniec[edytuj]

Koń Winnetou[edytuj]

Znaczenie imienia Hatat itla 83.25.7.63 (dyskusja) 07:34, 8 lut 2023 (CET)[odpowiedz]