Dyskusja indeksu:Juliusz Kaden-Bandrowski - W cieniu zapomnianej olszyny.djvu

Treść strony nie jest dostępna w innych językach.
Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

MICKIEWICZ WRACA DO KRAJU... dzień ten stal się i popłynął naprzód, odrazu pełen pogody, biegania, okrzyków, pośpiechu i szczęścia.
Wszystko odbywało się nagłe!
Wystrojono nas w nowe ubrania, — — dotąd widzę na granatowym rękawie wyszytą kotwicę czerwoną, — kiedyż więc wyciągnięto te bluzki uroczyście z komody?!
Nikt nie pamięta.
Robił się obiad dla gości, ciotek, wujów i różnych znajomych, miał być pan Karmański, pan Gall, może nawet pan Kossak, Filipina „wpadała do kredensu“, różowa, omączona, zasapana, — kiedyż naradziły się z mamą, co będzie na łeguminę?!
Nikt nie wie.
Napróżno szukam wszystkich ważnych początków, — dzień ten rozmachał się sam, pogodny, wykąpany, czysty, wygładzony nad całem miastem, bez jednej chmurki.
Irzek i ja siedzimy zawczasu w salonie, przy oknie. Przy jednem, to przy drugiem. Próbujemy, gdzie lepiej?
Siedzimy i czekamy.
Dziś, gdy te chwile wspominam, stare serce moje ze wzruszeniem wędruje po kamykach krakowskiego rynku! Wtedy jednak leciutkie, małe, było równocześnie sobą, ziemią, kamieniem, czubami akacji, rybką, — gdyby były na świecie ryby lubiące pływać po ziemi.
Było gołębiem, widzącym wszystko z Marjackiej wieży, dorożką, która jedzie w stronę uroczystości, było wszystkiem.
Było z radości całem niebem!
Czekaliśmy w salonie, na aksamitnych fotelach mo-relowych, kiedy dziś, w setną rocznicę pójdzie nareszcie ten wspaniały pogrzeb Mickiewicza... Kiedy Go zaczną skądś tam, ze świata przenosić na Wawel.
Czy bęclą szli pod naszemi oknami, Rynek Główny, numer 7, czy może nagłe rozmyślą się i zawrócą w ulicę Sienną?!
Irzek powiedział: — Takie rzeczy dzieją się czasem. Może raz na tysiąc lat? Zdarza się zupełnie niechcący i w ostatniej chwili pogrzeb skręca wbok...
— Nikt tu nie będzie szukał żadnej Siennej. Z dworca kolejowego na Wawel idzie się Florjańską, pod nami przez Rynek, dalej Grodzką, — zawołała mama, wałkując kruche ciasto.
Ręce miała do łokci odsłonięte. Klepała wałek ciasta i powtarzała miarowo: — Na Siennej nawet okna nie-przybrane, na Siennej nawet okna nieprzybrane.
To samo twierdził Tomasz, nasz dzielny służący, były kapral artylerji fortecznej, czyli wałowej, ubrany w biało-niebieskie drelichy.
To samo mówił ojciec. Dodał nawet do tego:
— Zmiłujcie się i dajcie mi już raz święty spokój.
Polecieliśmy znowu do okien.
Jakże ważny musiał być dzień dzisiejszy, skoro nam nikt nie przypomniał, byśmy się zanadto nie wychylali, i nikt „nie drżał“, że się znów zaziębimy! Czekaliśmy na fotelach, by nam miejsc nie zajęto.
Ludzi na Rynek wysypało się bez końca, — a jeszcze ilu do nas na obiad zaproszonych?!
Ilu ludzi może się zmieścić na jednej połowie Rynku?
Kłóciliśmy się o to z Irzkiem.
Stu? Dwustu? Milion? Sto tysięcy?
Wedle naszych reguł rację będzie miał ten, kto pierwszy krzyknie: — Jest tu ludzi największa liczba na świecie, — „razy“!
Razy — czyli zwykle mnożenie.
Liczby z okrzykiem „razy“ nie wolno nigdy wymawiać na początku sporu. Sztuka zwycięstwa polega na tem, by „razy“ icymówić po dość długim targu.
W porę!
W tedy, kiedy jest pora, w sam czas, o czem nikt nigdy naprzód nie wie...
’ Ludzi, ludzi i ludzi!!
Chodzą, stoją, wiszą na latarniach, siedzą na wszystkich słupkach.
Do nas, do mieszkania przybywa też ciągle ktoś nowy. Pan Karmański z gwoździkiem w klapie. Mnóstwo wujów. Obie babcie aż szumią z uroczystości. Naturalnie, jest Gucio, cóż mu to szkodzi?
Przychodzą, opierają się na naszych ramionach, rozmawiają i przeszkadzają.
Nikogo już nie puścimy na nasze miejsca, zresztą nagle, — nie wolno przeszkadzać... Ojciec położył palec na usta, po ogromnym tłumie powiało, jak po wodzie, słychać śpiew, idący zdaleka.
Już słychać, jak się w słońcu łączą poszczególne głosy.
Sunie pochód.
Gucio popatrzył na zegarek i powiedział: — Rok tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty pierwszy, Mickiewicz wraca do kraju.
Krzyknęliśmy na Gutka: — Nie przeszkadzaj!!
Jadą banderje krakusów, chłopi z kosami, różne cechy, różni zakonnicy.
Idą szlachcice w kontuszach.
Ojciec woła nagle do mamy: — Patrz, ten id jota Przyjemski, przebrał się! U)
Nigdy pana Przyjemskiego, masarza, nie uważaliśmy za idjotę, mial duży sklep z wędlinami, dlaczegóż nie miał paradować w kontuszu!
Ledwo ojciec zdążył zawołać o Przyjemskim, gdy nagle!
Nagle...
Rozpływa się w powietrzu oliwa.
Jak w czasie polowania na wieloryby, — Irzek o tem już czytał, — gdy burza szaleje na morzu wylewa się na bałioany oliwę, tak teraz na wszystkie głosy ludzi i koni wylał się głos wawelskiego Zygmunta.
Chwyciliśmy się za ręce i krzyknęliśmy, przepełnieni najogromniejszem szczęściem:
— To dzwon Zygmunt, z wieży!!
Zygmunt wali, tymczasem Irzek do mnie, bezczelnie: — Zapomniałeś, głupi, że latarnie śiciecą się mimo dnia, a są w żałobie.
— Na czem polega żałoba latarń?
Odpowiedział: — To samo, co krepa.
— To znaczy, co?
— Czarna gaza.
— Gdzie masz gazę? — wołam.
Nie chciało mu się odpowiedzieć, udawał teraz, że nie słyszy.
Odwróciłem się, aby mi mama wytłumaczyła. Cóż to znaczy, — latarnie w żałobie? Przez czas naszego patrzenia na Rynek wszystko zmieniło się przy oknach salonu. Pod każdem stal kosz, tam, gdzie rodzice, — cała beczka z kwiatami.
Beczka ta została nam z zimy po suszonych śliwkach. blady i zawołał do mamy:
— Uważaj, teraz idą! Jedzie?! Czy też Go niosą!! — Machnął ręką przez powietrze...
Mama oburącz złapała mnie za ramiona i odwróciła ku oknu. Uczułem na włosach jej oddech gorący.
Przez czas mego patrzenia na beczkę po śliwkach i na rodziców znowu wszystko zmieniło się w Rynku!
Pochód sunął w najlepsze, u brzegu naszego domu, pośród tłumu zobaczyłem górę drżących kwiatów.
Rzucali je wszyscy ze wszystkich stron, ojciec ze swego okna wysypywał koszyki, jeden za drugim.
Nie wiem, czy tę górę kwiatów wlokło sześć koni, czy też ją ludzie dźwigali? Pamiętam z całego widoku, że szpaler strażaków raz za razem przerywał się i pękał. Wtedy tłum czarną falą opływał zewsząd ów kwiecisty pagórek. idział kto w beczce kwiaty? — krzyknąłem. > ojciec, stojący przy drugiem oknie, zrobił się
— Czy widzisz? — Mama wstrząsnęła mną gwałtownie. — Czy widzisz?...
Nie mogła mówić. Nie mogła sklecić żadnego słowa. Pobielałe jej wargi drżały, z oczu płynęły łzy. Jedna za drugą. Parami. Mama nie patrzyła nawet, że spadają na piersi. Zanurzyła tylko ręce w beczułkę z kwiatami i rzucała gałązki w powietrze.
Nie wdół na chodnik, a przed siebie w powietrze, jakby na ślepo, — — nikomu.
Przechylona daleko za okno, zawołała wreszcie: —
— Mickiewicz! Mickiewicz! Mickiewicz!!
Ani jednego słowa więcej. Odebrało jej głos. Same łzy.
Przytula mnie do piersi, drugą ręką garść po garści ciska i ciska i rzuca, kwiaty lecą, ona jeszcze i jeszcze i ciągle, rzuca ciągle, bez końca.
Widzę dotąd różową gwiazdę jej dłoni na niebie, gałązki zielone, które z palców spadają i w szumie śpiewu górę kwiatów pod dt nem...
WYŚCIGI i ’ —. > i,, — lirilił*“ — kru. I
Nigdy nie szedłem w takiem szczęściu jak kiedym miał sześć lat!
Nie chcieli mi wtedy pozwolić na to maszerowanie, gdyż złamałem sobie obojczyk Obojczyk złamał się w czasie zabawy w cyrk z moim starszym bratem Irzkiem, podczas wieczornego machania kozłów na kanapie, przy lampie, w jadalnym pokoju, przed pójściem rodziców do teatru, — za teatr mieliśmy dostać, jak zawsze, po spodeczku malinowych konfilur do kolacji.
Ponieważ cieszyliśmy się na maliny, powstawszy z podłogi, zaraz przestałem beczeć.
— Bardzo dzielnie. I widzisz, nic ci się nie stało — rzekł ojciec.
Poszli do teatru, myśmy sobie zjedli kolację i konfitury, stara kucharka, Filipina, opowiedziała bajkę o wyrwidębie, — tymczasem w nocy obudziłem się nagle na kolanach matki...
Była wciąż jeszcze w czarnej atłasowej sukni, — — atłas uważaliśmy wtedy za najpiękniejszy materjał na świecie. Patrzyła na mnie przestraszonemi oczyma. Filipina w białym czepku i w białym kaftaniku trzymała lampę nad głowami, ojciec, wycierając szybko ręce ręcznikiem, mówił: — No więc trudno, złamał obojczyk, zlepić się to nie da.
Z tego powodu już na drugi dzień zjawił się u nas kolega ojca, też doktór, ale do którego mówiło się — panie profesorze. Miał grube, bardzo zimne ręce, pachniał karbolem, a nazywał się Trzebicki. Pooglądał, pooglądał, pooddychał na mnie zbliska kosmatemi dziurkami nosa i powiedział:
— W gips go weźmiemy, panie kolego, na dwa tygodnie.

  • Nie wiedziałem wtedy, co to jest gips? Czy to się je, zażywa, czy też może służy to do płókania? Potem dopiero okazało się, dlaczego mama, ubierając mnie ostrożnie, tyle mi różnych rzeczy obiecała. Gips, — to znaczy, że muszę chodzić z ręką złożoną na piersi, szczelnie owinięty bandażem, a to wszystko jest ze wszystkich stron zagipsowane.

Tymczasem za dziesięć dni wypadała wielka uroczystość w naszym Parku Jordana, doktora wesołego i grubego, bez którego, — jak lubił czasem mówić do mnie ojciec, — na pewnoby mnie bocian gdzieś zgubił po drodze.
Uroczystość polegała na zdobyciu twierdzy nieprzyjacielskiej i na wspaniałej defiladzie przez błonia. Mieliśmy już do tego poszyte białe bluzy płócienne i białe płócienne krakuski z niebieskim aksamitem.
Kolory naszego Krakowa.
Bluzy do wdziewania przez głowę, odpinane z boku, u dołu zebrane na gumkę, nie były obliczone na gips! Myślałem, że mnie puszczą w samej krakusce. Irzek w bluzie i krakusce, a ja tylko w krakusce.
— Irzek nie ma złamanego obojczyka, czy tego nie rozumiesz?!
— Dlatego bluzy nie wezmę! — odpowiedziałem z płaczem.
Na to mama rozpłakała się razem ze mną: — Nie chodzi, dziecko, o bluzę! Jesteś chwilowo kaleką, zgniotą cię tam, stłamszą i może być jeszcze większe nieszczęście!
W tej chwili zjawił się ojciec, z piórem za uchem. Widocznie, coś pisał. Stwierdził, że jeżeli prowadzić się będę jak dotąd, wiecznie się kręcić, wiercić, biegać, nie pójdę nawet patrzeć na defiladę. Jeżeli jednak parę dni przetrwam spokojnie, nie wstrząsając, nie terpiąc bandaża, kto wie, czy się nie da, bym uczestniczył w pochodzie.
Kto wie?! Mogę szczerze powiedzieć, że w czasie tych sześciu dni, które dzieliły nas od defilady, nie ruszałem się prawie. Nawet pod gipsem, samemi palcami przestałem zwijać kulki ze spoconych nitek bandażu. Irzek uczył mnie defilady wieczorem, wróciwszy z ćwiczeń. Odpadania w lewo, w prawo, zaskakiwania w czwórki.
W sobotę wieczorem, przed upragnioną niedzielą wyłoniła się nowa groźba. Rozmawiali przy kolacji, ojciec mówił, że już poprosił nauczycieli, czyli dowódców, by na mnie zwrócili uwagę.
— Cóż wielkiego, — dodał w stronę mamy — szedłby jako skrzydłowy!?
— Na szczęście, — — mama odłożyła nóż i widelec, — wszystko niepotrzebne, jutro nie będzie pogody. Wierzę święcie, że będzie lało, jak z cebra!
W cieniu zapomnianej olszyny. 2
Irzek i ja pochyliliśmy głowy nad talerzami, — tymczasem od jutra, od samego rana pogoda! Bez jednej chmurki prawie, bez cienia wiatru, co najwyżej trochę, żeby się liściom nie nudziło.
Całe przedpołudnie siedzieliśmy z Irzkiem w oknie, pilnując nieba. Dobrze, że po południu mama miała migrenę i poszła spać. Pokazało się jakieś duże chmurzysko i gdyby mama przeciw nam sprzyjała deszczowi, niewiadomo, czybyśmy dali radę? A tak, bez żadnej przeszkody mogliśmy cały czas popierać wyłącznie pogodę.
Przed podwieczorkiem przyszedł ojciec i zapytał:
— No, i cóż?
Uśmiechnęliśmy się niepewnie.
— Więc cóż? — powtórzył, patrząc na nas srogo.
Zadarliśmy głowy do góry. Westchnął głęboko i zawołał:
— Widzisz przecie jeden z drugim, że nie pada!
— — Naturalnie!! — wykrzyknęliśmy.
Ojciec pochylił się ku mnie: — Zasłużyłeś sobie na defiladę.
Pobiegliśmy do sypialnego pokoju mamy, — że jest świetna pogoda i my już idziemy! Podniosła się na łóżku ze słowami: — Istne szaleństwo.
Uciekliśmy zawczasu, ojciec został. Zaczęła się kłótnia. Żałowałem, że to o mnie, ale cóż robić?!
Stoję pod piecem, cieszę się i żałuję. Irzek wdziewał już bluzę, już głowę wychylał z pod rękawa. Wtedy powiedziałem głośno:
— Nie myślę wcale zdobywać fortecy, — tylko defilada...
Rozmawiają i rozmawiają, — słowo defilada bije mi w piersiach, jak młotkiem. Nagle wszedł do naszego pokoju ojciec, w sokolskim mundurze, w czapce z piórkiem i w długich butach, z moją bluzą na ramieniu. Pod pachą trzymał czarne pudełko z lekarskiemi narzędziami.
Nie rozumiałem, co to znaczy? Czy będzie znowu jakaś operacja?! Na wszelki wypadek rozpłakałem się.
— Nie rycz. — Rzekłszy to, ojciec kucnął przy mnie, otworzył pudełko, wyciągnął z niebieskiego aksamitu straszną, jak półksiężyc zakrzywioną igłę lekarską i jedwabne nici. Rozplątując je, powtarzał raz za razem: — Bójcież się Boga.
Przygotowawszy wszystko, zaczął coś urządzać w mojej bluzce, przecinać, sapać i szyć. Mama ukazała się w drzwiach, gotowa do drogi, w kapeluszu.
— Co robisz?! — zawołała do ojca.
— Skoro nie chcesz mi pomóc... Szyję. Teraz bluzkę włoży doskonale nawet na ten gips.
Drżałem z dumy i radości. Pusty rękaw po zagipso-wanej ręce zawiązał ojciec na węzeł.
Przyszliśmy z mamą do parku. Irzek zaraz poleciał zdobywać nieprzyjacielską fortecę, a ja stałem i stałem i stałem.
Aż tu nagle, na szosie, blisko, przy pobielanych słupkach ukazuje się mój oddział. Naturalnie! W pierwszej czwórce kroczyli Dziurzyński, Frączak, Banasiak i Der-decki, w drugiej, przy Zieleniewskim, z kraju, skrzydłowe miejsce puste!
Szarpnąłem się, coś mnie pociągnęło wtył, to mama trzymała za węzeł rękawa. Na szczęście węzeł sam się rozwiązał, — już biegłem, — mama wołała, gdzie stać będzie przy drodze, — — nie usłyszałem, gdyż teraz defiluję! Śpiewamy. Pełną piersią na dwa głosy: — Choć burza huczy koło nas!
Za nami śpiewali i przed nami! Przed nami szli i za nami. Nikt mnie nie popychał, szedłem z brzega, jako skrzydłowy. Mój pusty rękaw powiewał wspaniale, a tu jeszcze jakiś stary pan z tłumu powiada:
— Patrzcie, ten dzielny chłopiec maszeruje bez ręki.
Żałowałem, że ją mam, że jest tylko zagipsowana.
Szedłem, jakby już naprawdę bez ręki, na przodzie zaczęła grać muzyka, — bęben i głosy trąb.
— Patrzcie, ten dzielny chłopak bez ręki — zawołał znowu ktoś z tłumu.
Idziemy, — słońce ślicznie zachodzi, zdaleka wyłaniają się wieże naszego Krakowa. Wytrwałem cały tydzień, wy-sprzyjaliśmy z Irzkiem na dzisiaj pogodę, — tłumy ludzi, — z boku kapelusz mamy, nie może nas dogonić!
Idę sobie, defiluję, maszeruję, mimo, że nasz wuj najmłodszy Gucio, i służący Tomasz i Filipina i wszyscy mówili, że nie pójdę. Idę, idę, a tu jeszcze nagle wyjeżdża z bocznej ścieżki konno, naprzykład kto?...
Nasz ojciec w butach z ostrogami. Chłopcy się przestraszyli, czwórki wygięły się i wklęsły.
— Nie bójcie się nic, chłopcy, — rzekła z konia postać wesoła.
— To mój ojciec — szepnąłem, wzruszony. Przestałem śpiewać. Nasze czwórki i tak już nie śpiewały. Po chwili krzyknąłem nagle: — Ojciec uczył się jeździć konno u murzynów w Ameryce!!!
Opowiadał nam o tem wiele razy. Chłopcy nie wiedzieli, co to znaczy. Nie czekałem wcale aż zrozumią. Rzuciłem się wbok, gdyż wyjechał z lewej strony kolumny. Pchałem się naprzód obandażowaną stroną, póki nie znalazłem się blisko, tuż przy koniu.
Pachniał swoim pachnącym, końskim potem. Filipina zawsze mówiła, że tylko święci mogą być cudowni. — To nieprawda! konie też mogą być cudowne.
Siodło na nim chrzęściło, jak ciastko kruche. Bił nogami o ziemię. Później z Irzkiem goniliśmy bez końca, żeby słuchać sobie serc, tętniących jak kopyta końskie po murawie. Z boku, na czapraku mi:ił wyhaftowane litery. Może swoje śliczne imię zwierzęce?! Wędzidło na nim dzwoniło w białej pianie.
Ojciec pochylił się ku mnie z tego żywego, prawdziwego konia i spytał:
— Maszerujesz?
Dopiero po chwili odpowiedziałem: — Tak. — Nie mogłem mówić więcej.
Znów siodło zachrzęściło, znów się pochylił: — Nie bój się nic. Teraz od tej złamanej strony będziemy cię zasłaniali.
Zrozumiałem, jak było powiedziane, — będą mnie zasłaniali we dwóch, on i koń.
Jeszcze raz dotknąłem sobą cholewy ojca. — — Jak się nazywa?
— Ten koń? Nazywa się Gniady.
Gniady postawił uszy do góry.
Nie wiem dlaczego, mówiliśmy w tej chwili ukradkiem, prawie tajemniczo, do ucha. Ojciec musiał się nisko zginać z siodła, przecież inni śpiewali za nami i przed nami i szli i szli, — cała defilada odbywała się ciągle.
— Jakże ci się powodzi w tym marszu? — spytał ojciec.
Tknąłem go jeszcze raz w cholewę i w ogromnym hałasie, pętając się już prawie między kopytami Gniadego, zdążyłem szepnąć:
— Chcę jeździć konno...
— No, to dobrze. — Ojciec podniósł się na siodle, powiedział do naszych czwórek: — Śpiewajcież chłopcy. — Sam mocnym głosem zaczął.
Szliśmy w resztkach gorącego słońca, naprzeciw wież kochanych, śpiewaliśmy aż nam w piersiach pękało. Minęliśmy tak jeszcze górkę jedną, właśnie zdobytą fortecę. Kroczyłem dumnie po szosie, zaraz w drugiej czwórce, z głową od śpiewu ku niebu wychyloną, od strony złamanego obojczyka broniony przez Gniadego i ojca.
Mama odnalazła nas dopiero przy rogatce, gdy pochód dawno się już rozwiązał. Irzek miał podbite oko, ale trzymał chorągiewkę, bo ją pierwszy zatknął na szańcach, za co mu ją podarowali.
My z ojcem, ja zdrową ręką, a on swoją, prowadziliśmy za uzdę Gniadego. Wszyscy trzej bardzo szczęśliwi, niejako w cieniu konia, który nam nad głowami wymachiwał swym łbem wspaniałym. Mama była zmęczona, przestraszona, suknię miała na sobie zmiętą, kapelusz nabakier, — żeśmy z Irzkiem wybuchli śmiechem.
— Szaleństwo, — krzyknęła głośno, nawet Gniady spojrzał na nią groźnie.
— Ja tymczasem, — odpowiedział ojciec, — o niczem nie wiedząc obiecałem im, że się będą uczyli konno jeździć!?!
— Jeszcze to! — Mama wyciągnęła mi gwałtownie cugle z ręki.
Nie chciałem oddać. Ogarnęła mnie rozpostartym płaszczem ostrożnie ze wszystkich stron, jakbym był ze szkła.
Parę dni później przyszedł znowu kolega ojca, pan profesor Trzebicki. Pomacał, pooglądał, pooglądał, nacisnął, wreszcie ciachnął długiemi nożycami.
Gips spadał ze mnie w kawałach, jak śnieg. Pan Trzebicki dodał: — Najlepiej, jak się znów wcale nie będziemy widywali, mój chłopcze, — i wszystko się skończyło.
Nic się w życiu nie kończy! Zaczęło się właśnie wtedy, a nie skończyło! Parę dni później dostaliśmy od ojca bilet, ja i Irzek, bilet do ujeżdżalni, do pana profesora Walczaka, który miał nas uczyć konno.
— Po pierwsze, — stwierdził ojciec, — nie zgubcie po drodze biletu. Po drugie, radzę wam do pana Walczaka mówić zawsze panie profesorze.
Wejście do ujeżdżalni było zamknięte. Ale i tak pachniało stamtąd końmi, od czego, jak się nam wówczas zdawało, powietrze, wysoko w słońcu, staje się niebieskie.
Zastukaliśmy do mieszkania pana profesora Walczaka, w tym samym budynku na parterze. Wszedłszy, skłoniliśmy się pokornie. Leżał na łóżku, rozebrany, bez butów, ale w bufiastych spodniach do konnej jazdy.
Irzek powiedział mi potem, że prawdziwi jeźdźcy zawsze tak śpią. W spodniach, aby im nogi nie wychodziły z drygu.
Baliśmy się poruszać w tym pokoju, wszystko bowiem było tu inne, niż wszędzie. Końskie. Obrazy na ścianach, szpicruty, baty, podkowy, sztylpy, — coś cudownego!
Pan profesor Walczak zadzwonił. Uskoczyliśmy od drzwi. Wyszedł z nich ogromny chłop, w butach, w czerwonych portkach, też oczywiście konnych, i w koszuli z odwiniętemi rękawami.
Pan profesor Walczak zapytał przez zęby: — Macieju, czy ten Przyjemski jest już na ujeżdżalni?
— Przyjemski! — wykrzyknęliśmy zdziwieni i zgorszeni. — Przyjemski mieszkał obok nas, był synem masarza, razem z nami chodził do szkoły, a wogóle było rzeczą zupełnie pewną, że był głupcem.
Pan Walczak zadarł nogi do góry, zcskoczył z łóżka, zawołał do Macieja: — No to brać ich,. — i za chwilę spotkaliśmy się z Przyjemskim oko w oko.
Przyjemski był może jeszcze więcej niezadowolony ze spotkania, niż my. Nie przywitał się, nie podszedł nawet. W aksamitnem ubraniu, w koronkowym kołnierzu, wydymając policzki i tak już czerwone jak odmrożona szynka, udawał, że nas wcale nie poznał.
— Widziałeś? — szepnął mi Irzek do ucha, — ma prawdziwe buty z cholewami.
— No tak, — odpowiedziałem. Aby udać, że sobie z tego nic nie robię, patrzyłem, jak Maciej wlecze bu ciskami po piachu ujeżdżalni, podchodzi do jakichś wielkich wrót drewnianych, otwiera je z potężnym łomotem i znika w powietrznych głębiach stajen, niebieskich od końskiego zapachu.
Trudno i darmo, Przyjemski miał prawdziwe buty z cholewami. Nigdy o tem w szkole nie mówił. Nie mówił też dotąd nikomu, że się uczy jeździć konno. Widocznie chciał się nauczyć, a potem wszystkich zawstydzać.
Z jednej strony wyszedł pan profesor Walczak, z drugiej ukazał się Maciej, prowadzący za uzdy trzy konie: białego, czarnego i złotego.
Nie wiedzieliśmy, gdzie wprzód patrzeć. Pan Walczak szedł uśmiechnięty, świeżutko ogolony, napudrowany, w czarnej dżokejce ze złotym guziczkiem, w kamizeli ze skóry, ma się rozumieć w swoich konnych spodniach w kratkę i w butach. Nogi miał tak krzywe i, widać, zaprawione w drygu, że właściwie, gdyby stanął, wystarczyłoby wsunąć między te nogi konia, — a jużby odrazvi na nim siedział.
W ręku niósł długi, biały bat z zielonym chwości-kiem na końcu. Strzelał nim lekko po piasku, od czego, zdawało się nam, że zaraz potrafimy najtrudniejsze sztuki konne.
Z drugiej strony, prowadzone równo przez Macieja szły trzy wierzchowce. Pan profesor Walczak nazwał je po imieniu. Biały — była Adela, Irzek miał na niej jechać. Złoty — nazywał się Bałwan. Ja na Bałwanie.
Na czarnym, Krakusie, uczył się Przyjemski.
Nigdy nie przypuszczaliśmy, że między marzeniem a rzeczywistością tak wielki istnieć może przedział, mię dzy tem, co wygląda, a co się robi samemu tak wielka różnica!
Pięknie wygląda jazda, — jakże trudno i twardo siedzieć oklep, gdy konie kłusem na lince drepcą wkoło. Gdy pan Walczak krzyczy, — piersi naprzód, wesoła mina, — a w człowieku, jakby się całe mieszkanie do góry nogami wywracało!
Gdy pan Walczak puszcza nareszcie galopa, trzaska białym batem, woła: — Mocno wcierać siedzenie w grzbiet, wcierać! — a tu siedzenia dawno już niema z bólu i ze strachu, kolana drętwieją, jedno się wdół obsuwa, drugie podjeżdża wgórę, piasek ujeżdżalni z jednej strony się zbliża, z drugiej właśnie oddala, podczas, gdy okna kręcą się same dokoła sufitu.
Gdy pan profesor znowu trzaska batem i krzyczy:
— Nie trzymać się grzywy, ręce gracko na biodrach.
Chcieliśmy się podczas tej jazdy ratować rozmową. Trzęsąc się w kłusie, zaczynaliśmy raz po raz od — panie profesorze.
Nie odczuwał żadnej litości. Bił szpicrutą w odtartą cholewę i ryczał: — Nie gadać! nie gadać!! Patrzcie na Przyjemskiego, jeździ i nic nie mówi!
Patrzyliśmy na Przyjemskiego, — czemuż nie spadał, z radością pospadalibyśmy za jego przykładem! Ale cóż, miał grube spodnie aksamitne, my cieniutkie płócienne. Wysokie buty, my gołe kolana. Był tłusty, musiało mu być mięcej.
Na każdym zakręcie patrzył na nas przekornie wą-skiem, bezczelnem spojrzeniem. Gdyby nie te spojrzenia, nie złość, nie wściekłość, dawnobyśmy już chyba leżeli na piachu. Nareszcie pan Walczak zakomenderował: — Stać!! Zsiadać pokolei.
Od stajen wybiegł ku nam Maciej, z przeciwległej strony ukazał się niespodzianie nasz ojciec, z boku szedł naukos ojciec Przyjemskiego.
Pierwszy zsiadł Przyjemski. Usta miał potem zroszone, dyszał ciężko. Czekał. Patrzył na każdy nasz ruch.
Irzek, znalazłszy się na ziemi zatoczył się, jak pijany. Krew sączyła mu się z kolan. Pode mną nogi się zawiązały, osunąłem się na piach, jak kluska.
— Nie umieją zsiadać — pisnął Przyjemski swym idjotycznym głosem i odwrócił się od nas wzgardliwie.
Popatrzywszy na niego, wyszeptał do mnie Irzek jedno tylko słowo...
— Zemsta.
Zrozumieliśmy się odrazu, ale już ojciec był przy nas i pytał, jak się nam podoba jazda? Irzek odpowiedział, że świetnie, a ja, — że siadłem na ziemi dla śmiechu.
Pan Walczak machał batem wesoło, pan Przyjemski opowiadał coś wszystkim i grube palce wplatał sobie w ogromny łańcuch od zegarka. Chcieliśmy już najprędzej stąd iść, położyć się, a przedtem o jedno tylko zapytać ojca, — czy murzyni tak samo uczą jazdy konnej?
— Chcecie iść? No, a konie? Musisz zobaczyć, — uczył ojciec, — co się dzieje z twoim koniem!<~
Poszliśmy do stajni, niestety, już bez żadnego przekonania. Adela i Bałwan patrzyły ńa Irzka i na mnie, wygiąwszy szyje od żłobu, jakby fiaS przepraszały. Nie były winne. Poklepaliśmy je nawat.ro-
V i Eilillclekj r \. ’
Winien był Przyjemski. Idąc za ojcem, nazwaliśmy Przyjemskiego kiełbasiarzem.
Kiełbasiarz triumfował. Lepiej puszczał galopa z lewej nogi, lepiej robił ósemkę, wszystkie trawersy zawsze mu się lepiej udawały. Irzek podejrzewał, że Maciej sprzyja chyłkiem Przyjemskiemu. Napewno dostaje od kiełbasiarza na piwo i zapomocą różnych znaków’ umówionych pomaga.
Stwierdziłem, prawie napewno, że nie. Wobec tego zgodziliśmy się pokryjomu, — żeby Przyjemski złamał nogę. Wtedy go nawet polubimy.
— Pocóż ma łamać, — powiedziałem, — niech po-prostu przestanie jeździć konno. Dlaczegóż nie? Na-przykład, gdyby mu zbrakło pieniędzy?!
Niestety, okazało się, że ojciec Przyjemskiego jest bogatszy od naszego.
— Twój ojciec jest doktorem, — zaśmiał się najmłodszy nasz wuj, Gucio, któremu powiedzieliśmy w tajemnicy o Przyjemskim. — Cóż to znaczy wobec dwóch kamienic masarza, Przyjemskiego? Masarz będzie mógł do końca życia płacić swemu synowi za lekcje, chociażby to miało kosztować bajońskie sumy.
Bajońskie sumy!!...
Wszystko było za kiełbasiarzem a przeciw nam, — bogactwo, kamienice, Maciej, może nawet sam pan pro fesor Walczak?! W ważnym dniu popisowego brania przeszkód okazało się, że nawet nasza własna matka popierała mimowoli sprawę kiełbasiarza.
Mieliśmy tego dnia brać przeszkody. Pan Walczak chciał koniecznie pokazać rodzicom owoc swojej pracy, bo ewentualnie kto wie, czy wobec spodziewanych wyników nie moglibyśmy wziąć udziału w wyścigach jesiennych, które przecież nasz Sokół urządzi. Przy słowie wyścigi popatrzyliśmy na siebie z Irzkiem spojrzeniem, — wyścigowem. Zaciskają się od niego szczęki, a oczy mrużą z pośpiechu.
Na pokaz brania przeszkód przyszli naturalnie rodzice Przyjemskiego, rodzice innych jakichś trzech chłopców, którzy już dawniej uczyli się, a teraz mieli sobie tylko przepowiedzieć, i nasi rodzice, z panem Juljuszem Kossakiem.
Znaliśmy go z wspólnych kąpieli we Wiśle. Miał na całem ciele złote plamy. Ojciec mówił, że wątrobiane, ale Irzek twierdził, że to z malowania.
Ojciec zaprosił pana Kossaka aby przekonał mamę, jako sławny przyjaciel koni, że nic się nam nie stanie.
Pan Juljusz Kossak przyszedł na obiad, darował nam swój album z Lcgjonami, poczem zaczął błagać mamę, śmiejąc się najweselej w świecie i pięknie uderzając w klapę swego czarnego surduta.
Kiedy się stało, że mama ustąpiła, czy przy legumi-nie, czy po czarnej kawie, dokładnie nie wiem. Wiem, że pojechaliśmy wszyscy razem powozem, Irzek na koźle, ja obok ojca na przedniem siedzeniu, pan Kossak obok mamy.
Przypominała mu, że miałem złamany obojczyk, pan Kossak odpowiadał na to coś takiego, że śmiała się bezradnie.
Tak się zaczął zwycięski popis Przyjemskiego.
Jeździ nas na ujeżdżalni sześciu. Tamci trzej, co sobie przepowiadają, Przyjemski naturalnie i my dwaj.
Jak długo szliśmy stępa, wszystko było doskonale. Pamiętam, — dotąd mi w uszach dzwonią równe słowa pana profesora Walczaka. Stał na środku, jedwabnym chwościkiem bata łaskotał głuchy piasek i powtarzał:
— Poklepać po szyi, poklepać, spokojnie.
Jechaliśmy już kłusa, — jeszcze ciągle nic. Różni rodzice siedzieli na swych miejscach, naturalnie kiełba-siarze zaraz z brzegu, inni dalej, nasi 7 panem Kossakiem w cieniu, w głębi.
Dopiero, gdy pan profesor Walczak zakołysał w powietrzu i na całą ujeżdżalnię wypuścił ukochane słowo — Ga-l-l-lop, — coś się pomieszało właśnie tam, w cieniu, w głębi, u naszych rodziców.
Nie mogę powiedzieć, że to mama — trudno, mając w galopie tylu wrogów i jednego takiego, jak Przyjem-ski, trudno, wcierając się wzorowo w siodło, — widzieć coś jeszcze z boku. Dość, że z cienia, w którym byli nasi rodzice i pan Kossak, jakby się oderwało białe kółko i powolutku, potem coraz prędzej spłynęło z pochyłej powierzchni wdół, nad sam brzeg areny.
Mama, — jej przestraszona twarz...
No więc trudno, — galopujemy, pan W alczak strzela z bata, robimy małą ósemkę, dużą. W Adeli klaska wątroba, mój złoty Bałwan sunie zaraz za nią, profesor Walczak krzyczy:
— Maciej do przeszkody!!
Maciej pędzi z drągiem, owitym w słomiane powrósło, przystawia go do ściany, tuż pod weneckiem oknem.
Słońce pada z góry na drąg, słoma lśni jak złoto, w dużej szybie mąci się niebieskie powietrze.
My, — na drugim końcu w szeregu. Pierwszy sadzi jeden ze starych uczniów, co sobie tylko przepowiadają dzisiaj. Ktoś z góry bije brawo. Nasz ojciec woła srogo:
— Nie klaskać!
Hop!! — Już jeden uczeń przesadził przeszkodę. Za nim dwaj inni, wzięli. Za nimi Przyjemski na swym czarnym Krakusie. Stanęliśmy w strzemionach, by zobaczyć czy Maciej nie szachruje, nie zniża przed Przyjemskim drąga?!...
Ujeżdżalnia aż jęknęła pod tłustym kiełbasiarzem, ale wziął.
Teraz ma skakać Irzek. Pochylił się nad grzywą swego konia powiedział: — Adela, — już leci I tu się stało to nieszczęście...
Szeleszcząc czarną suknią, biała, pusta twarz spłynęła na arenę. To nasza matka.
Rozłożyła ręce, ciska się w lewo, w prawo, a tu koń pędzi, mama biegnie prosto na pana Walczaka, ojciec krzyczy z góry: — Na litość boską!
Irzek wykręcił Adelą, — podziwiałem, jak on to zrobił w tej chwili, — mama już jest przy panu Walczaku i przeraźliwie krzyczy: — Irzuś!!!
Odwrócił się, na szczęście Maciej czeka jeszcze z drągiem przy ścianie, Irzek znowu przechodzi w galop. \dela wyrżnęła kopytami w drąg, już było za późno, [rzek rymnął z siodła, jak długi.
Wszystko głupstwo, ale Przyjemski?!? Przyjemski la swym Krakusie roześmiał się.
Najboleśniejszy był koniec tego wszystkiego. W pośrodku ujeżdżalni mama płakała, od czasu do czasu przepraszając pana Walczaka. Pan Walczak krzyczał na Macieja, a my trzęśliśmy się ze wstydu.
Nazajutrz powiedział ojciec przy śniadaniu: — Gdy-byż przynajmniej pan Kossak nie musiał był patrzeć na to wszystko!
Następne lekcje jazdy konnej zamieniły się w istne piekło. Ojciec z panem Walczakiem postanowili doprowadzić do tego, byśmy skakali, jak z nut!
— Jak z nut, — powtarzaliśmy uparcie przy każdym dobrym skoku.
Pewnego popołudnia ojciec, przypatrzywszy się naszemu skakaniu, podał panu Walczakowi uroczyście rękę i spojrzawszy na nas: ’
— No, to możebyście wkońcu jednak wzięli już udział w tych wyścigach!?
Szalona radość! Tylko na jakich koniach stajemy? Ja na Bałwanie. Irzek na Adeli. Wybornie. Przyjemski lia Krakusie. Świetnie.
Radość wielka i smutek. Wyłaniała się bowiem na nowo z powodu tych wyścigów sprawa kiełbasiarza. Stwierdziliśmy, że Maciej daje protekcję Krakusowi.
Dawał.
Na naszych koniach, Adeli, czy też Bałwanie, jeździł podczas godzin szkolnych, kto chciał. Nawet kobiety i panny. Na Bałwanie jeździła nawet nasza ciotka!
Na Krakusie nikt prawie.
Dostawaliśmy zawsze cięższe siodła. Krakus lepsze i lżejsze. Porównać derkę Krakusa i nasze! Ileż razy zastępując pana profesora Walczaka, skrobnął Maciej to Adelę, to Bałwana batem, Krakusa nigdy.
Spytaliśmy o to Gucia, który wiedział już o wyścigach, jak zresztą zawsze o wszystkiem. Dał nam bardzo ilziwną odpowiedź.
— Mój drogi, — rzekł do Irzka, czegóż chcesz? Przyjemski, taki bogacz! Gdyby chciał, to nietylko tego waszego Macieja, konia nawet mógłby wyżywić kiełbasą!
Wyrozumowaliśmy z tego, że Przyjemski żywi Krakusa mięsem.
— Skąd brać mięso dla naszych koni?!
Dwa dni później Irzek wynalazł sposób. Bardzo prosty. Przed konną jazdą jedliśmy zawsze obiad wcześniej, by nie jeździć z pełnemi żołądkami. — Nie jem, — rzekł Irzek, oglądając się spiskowo dokoła, — — a kotlety zabieram i zanoszę do stajni.
Zanieśliśmy i nic nie mówiąc, położyliśmy w stajni, na drewnianym kuferku Macieja. Pierwszy raz trochę się zdziwił, ale nic nie powiedział.
My też nic. Poprosiliśmy go tylko, aby słowa jednego nie mówił o tem Przyjemskiemu. Parę dni później oświadczył nam Maciej, że Przyjemskiemu nic nie trzeba mówić i panu Walczakowi też nic. I, — że sztuka mięsa na zimno zawsze skrzepnie, lepiej przynosić kotlety.
Prosiliśmy wobec tego Filipinę ciągle o kotlety, zwłaszcza wieprzowe.
— ‘Jak kiełbasiarz świninę, to my też!
Nie jadaliśmy już prawie mięsa, przestaliśmy używać cukru. Maciej wszystko zagarniał, cukru ciągle było mało „na takie dwa konie“. Zaczęliśmy ^wykradać z cu-
W cieniu zapomnianej olszyny o 3 kierniczek, od babci, na wszystkich wizytach, ze wszystkich stron. Lepił się nam po kieszeniach, obrywał je!
To nic, robi się wszystko dla zwycięstwa! Konie teraz dobrzały. Adela przestała chodzić pod paniami, Bałwan, jako bardzo spokojny, chodził jeszcze, lecz rzadko.
Przestaliśmy jeść chleb. Prawdziwi dżokeje dla lekkości swych ciał nigdy chleba nie jedzą! Wszystko szło do stajni.
Irzek postanowił, żebyśmy oddali także na dożywienie koni nasze pieniądze. Zachodziła tylko obawa, czy Maciej przyjmie?!
Naradzaliśmy się nad tem, u nas, w pokoju, za szafą, czyli w „zbrojowni44, gdy nagle drzwi się otwarły i weszła mama z wielkim triumfem.
— Ty, — rzekła do mnie, — ponieważ miałeś złamany obojczyk i wogóle jesteś jeszcze za mały, na wyścigach jeździć nie będziesz. Ojciec tak powiedział. — I uciekła.
Łzy stanęły mi w oczach. Irzek zbladł. Milczeliśmy długo, kotlety zawinięte w papier chrzęściły nam w kieszeniach.
— To nic, — rzekłem nareszcie do brata, — będziemy teraz wszystko dawali Adeli!
Na szczęście Maciej zgodził się przyjąć pieniądze.
Całą tę sprawę opowiedzieliśmy wieczorem Guciowi. W tajemnicy ma się rozumieć. — — Maciej jest skończony gałgan, — zniecierpliwił się Gucio, — zresztą i tak nanic się wszystko zdało! Cóż wy z waszemi głupiemi kotletami wobec całego magazynu wędlin takiego bogacza, jak Przyjemski!?
Nie mogę, nie chcę zataić, że na tej drodze szalonej od zawiści, kradzieży, przekupstwa doszliśmy do zbrodni. Dzień wyścigów się zbliżał, ćwiczyliśmy pilnie, zdzieraliśmy sobie kolana na końskich bokach, ja też, choć nie stawałem przecie. Cóż jednak mieliśmy począć wobec przewagi Przyjemskiego?!
Własny nasz dom popierał go, mimowoli, ale popierał! Mama kupowała stale w sklepie Przyjemskiego. Prosiliśmy, że nie chcemy, nie lubimy, nie będziemy jedli wędlin!
Nie pomagało. Postanowiliśmy niszczyć kiełbasiarza jeszcze inaczej. Za ostatnie grosze kupiliśmy sobie koziki. Trzymamy je w rękawie...
Mama grzecznie, przy ladzie w sklepie u pana Przyjemskiego: — Proszę o pół funta szynki, — — powiada.
Pół funta szynki?! — Dobrze. Czekamy. Wszyscy patrzą przed siebie na kiełbasy, szynki i salcesony. Irzek daje hasło, — i szast nożem przez połeć słoniny, wiszący od stropu aż do ziemi.
Szast, — szast, — szast.
O tem nie dowiedział się nikt, nawet Gucio. Najsmutniejsze, że Przyjemski wcale tego nie odczuł. Ojciec jego z naszym rozmawiał w najlepsze, o on sam, kieł-basiarz uśmiechał się po dawnemu „na złość“, udając, że nas nie widzi.
Na ostatniej lekcji przed wyścigami pokazał nam banknot i rzekł:
— Ode mnie, dla Macieja. Zobaczymy, kto zwycięży!...
Co się działo w sam dzień wyścigów nie pamiętam dokładnie. Ciągle tarliśmy ręce o spodnie. Irzek dla lekkości oprócz śniadania nic nie jadł i nawet o pogodę nie staraliśmy się już zapomocą sprzyjania.
Przed dwunastą poszliśmy z ojcem do ujeżdżalni, zobaczyć konie przed biegiem. Mama ostatni raz prosiła ojca o coś po francusku, na co odpowiedział po polsku:
— Nie bądź dziecinna.
Przez rynek, przez ulicę Wolską, przez całe miasto szliśmy ojciec, Irzek i ja w „konnem“ ubraniu. Wielka, szczęśliwa, niezapomniana chwila: ojciec w długich butach i w sokolskim mundurze, my w bufiastych biało-niebieskich bluzach i w granatowych dżokejkach.
Była nawet pogoda. Nikt na to nie zwracał uwagi, wydarzenia, których oczekiwaliśmy, zaćmiewały wszystko.
Przyjemski łaził już po stajni. W aksamitnem ubraniu, w nowych butach z cholewami i w małych, ale prawdziwych ostrogach. — — Przyjemski ma znowu nowe buty, — rzekł Irzek nagle. — — Cóż z tego? — odpowiedział ojciec. — W kolanach spoczywa siła jeźdźca, nie w butach! Lepiej, zobaczmy konie.
Ojciec skinął na Macieja, mówiąc: — Cóż tam powiecie nowego?
Maciej roześmiał się, — liy, hy, hy!
Zaczęli rozmawiać o popręgu, długości strzemion, o uzdach, aby już potem nie było żadnych niespodzianek.
Poszliśmy do naszej Adeli, namawiać ją, prosić, zachęcać. Obok w przegrodzie stał wstrętny, czarny Krakus, któremu właśnie dawał Przyjemski cukier.
Nie wypadało nic mówić. Głaskaliśmy Adelę po białych bokach i całowaliśmy ją w długą siwą szyję. Odwróciła głowę z nad żłoba i tchnąwszy ciemnemi nozdrzami, nastawiła uszy, jakby chcąc słyszeć wyraźniej ciche nasze słowa.
Drogi z miasta na pole wyścigowe nie pamiętam. Ostatecznie wjechaliśmy powozami w jakiś las. Grała muzyka. Pan profesor Walczak galopował na czele sokołów, ojciec na Gniadym w pierwszej czwórce.
Rozdawali jakieś nagrody. Z boku, na drugiej, mniejszej łące robił się podwieczorek. Dymiło stamtąd ciągle, a z rozdartych papierów ukazywały się lukrowane torty.
Jakichś dwóch panów, z rozdziałkiem przez całą głowę, przybiegło do mamy, jako do pani doktorowej. Wszyscy tam na nią czekali.
Trzymała mnie ciągle za rękę. Odpowiadała im, rozglądając się niespokojnie, że przyjdzie za chwilę, ale musi jeszcze zaczekać aż się wszystko skończy...
Była bez rękawiczek. Ręce miała zimne, ciągle przecierała czoło, jak człowiek, który sobie koniecznie chce coś przypomnieć i nie może...
Znowu zdaleka rozległy się głosy trąbek. Irzka już dawno nie było. Poszedł ustawiać się do wyścigów. Przyjemski się nie śpieszył. Paradował na swym czarnym Krakusie tam i napowrót, w krótkim galopie przemykał od jednej strony na drugą.
Wszyscy pytali się, co to za chłopiec? Taki zgrabny i śmiały?
Kiełbasiarz!...
Na łąkę wjechali starsi panowie-sokoli i zaczęli rozgarniać publiczność ze środka ku ciemnym krzakom olszyny, które ciągnęły się po obu stronach.
W czasie tego rozgarniania z szarych, grubych chmur, rozścielonych na niebie, lunął nagle deszcz. Staliśmy pod krzakami, w pierwszym rzędzie. Mama ścisnęła mnie za rękę tak mocno, że omal nie krzyknąłem.
— Deszcz pada! — zawołała.
— No to się schowajmy gdzieś dalej.
— Ależ nie. — Oddychała głęboko, kwiatki, które miała na kapeluszu pokładły się nisko, z pięknej jedwabnej sukni spływała woda.
Mama pochyliła się ku mnie i zaczęła mówić prosto do ucha, jakbym nie dosłyszał: — — Deszcz pada, rozumiesz?! Nie będzie tych wyścigów. Nie będzie. Po tak rozmiękłej ziemi nie puszczą koni. Nie puszczą. Nie mogą.
Nie wiem dlaczego, odpowiedziałem, żeby rozpięła parasolkę.
Nagle, z przeciwległej strony wyjechał ojciec na Gniadym. Był blady, ale się uśmiechał. Sokole pióro trzymało się na deszczu doskonale.
Rzekł do mamy: — Czy ci nie przemokną buciki?
Zaprzeczyła głową kilka razy.
Ojciec oparł rękę na szyi Gniadego i powiedział spokojnie, jakby nie do mamy, a przed siebie, w łąkę:
— — Muszą przeczekać jeszcze. Na zachodzie już się wyjaśnia.
Istotnie, nad pasmami zrudziałej olszyny i ciemnych buków rozszerzał się biało-niebieski pas nieba.
Po chwili deszcz ustał, z kraju lasu znów popłynęły głosy trąbek. Serce mi waliło, słyszałem tak wyraźnie, jakbym je trzymał w rękach, na wierzchu.
Ojciec jeszcze raz poklepał Gniadego i znowu zwrócił się do mamy. W oczach paliło mu się silne twarde spojrzenie.
— Nie bój się, — zaczął i urwał...
Zdaleka, od wylotu łąki wypadł tętent. Po obu stronach olszyny zadrżały gałęzie, publiczność garnęła się naprzód, coraz spieszniej, przez krzaki.
Wiedziałem, co znaczy ten tętent!
Już stanęli, odstartowali, — już gonią! Irzek, Przyjemski, Adela, Krakus i inni jeszcze chłopcy.
Już gonią, — ziemia dudni...
Zaczęło mi świszczeć koło uszu. Z piersi, od dołu, wgórę, w gardło jął się tłoczyć, wpychać maleńki, większy, coraz większy szum!
Już gonią...
Przyjemski ma ostrogi, Irzek nie ma... Ziemia bije coraz bliżej, — jasny pas nieba wypłynął do pół łąki, — ojciec stoi na Gniadym, jak mur.
Ziemia tętni coraz bliżej, puściłem rękę matki.
Zaczęła mnie szukać, dotykać, jak poomacku, ślepa!
Trzeba naprzód skoczyć, zobaczyć ich! Na jeden błysk sekundy odwróciłem się wtył, by to powiedzieć mamie.
Biała, pusta twarz wśród liści powiędłej olszyny wysunęła się ku mnie pośpiesznie, ręce objęły za szyję, i przez piersi, pociągnęły wtył mocno.
Ogromny tupot koni bije zbliska, leci, leci, pośpiesza, — cały świat nadlatuje!.,. Zdarłem % siebie drżąco ręce matczyne, skoczyłem naprzód, już ich widzę! Widzę i krzyczę, krzyczę...
Gromada wyciągniętych koni, — przednie nogi i chrapy. Grudy lecące z pod kopyt, — trawa się rozlatuje, jak wyrwane włosy, — tętent i świst, — blade niebo nad łąką, — oczy nad grzywami pochylone i nagle!!
Nagle, — Adela! Nagle, — Adela... Nagle biała Adela o łeb, o szyję, o cały długi grzbiet wysuwa się naprzód.
Przyjemskiemu krew leci z zębów! Przyjemski — nic,, nigdy Przyjemski! Zawsze ztyłu! Zawsze, zawsze, na-zawsze!
Adela! Pierwsza! Sypać grudą z pod kopyt za siebie, — za siebie, — za siebie!! Irzek nad samą grzywą białą, daszek dżokejski między stulonemi uszami, Irzek — pierwszy!
Rozbłysło we mnie całe słońce, ręce trzymam nad sobą i krzyczę ustami, gardłem, oczami, nosem, całą głową:
— Irze-e-e-e-ek!!!
I wtedy, nagle, moc jakowaś straszliwa, niepojęta obróciła mnie wtył... Mama! W ciemnych liściach olszyny, z zamkniętemi szczelnie oczami...
Chwyta się za czoło, za skronie, za ramiona, jakby ogień na sukni gasiła, który ją objął ze wszystkich stron i parzy... Przez ściśnięte powieki lecą łzy nieustannie. Pusta twarz w ciemnych liściach powiędłych oddycha głęboko, przez zamknięte powieki płyną łzy.
Od tej chwili do dziś wciąż jeszcze nie wiem i może nigdy już nie odgadnę... nie wiem... Czy triumf jest waż niejszy, czy lęk pokorny przed nim? Czy rozwaga zwycięska, czy miłość przerażona?
Och, koniu! Polotna dumo wszystkich pól, dróg i pochodów świata, któryś w czasie zamierzchłym oznaczał człowiekowi bieg słońca, któryś kładł w startej podkowie szczęście na progu ojców, sławo szybkonoga, wiejąca poprzez mroki rozpuszczoną grzywą!
Oddalają się zwolna wszystkie głosy, tętent twych kopyt niknie, nad całą łąką leży już czyste niebo, czas przechodzi swe koło, a mnie, ociężale kroczącemu pośród zmian bezustannych zdaje się coraz częściej, że więcej słychać prawdy w cieniu zapomnianej olszyny, niż na drogach wstrząsanych gonitwą,..
KUKUŁKA
WEZWANIE
Pod wieczór przychodzimy z lasu do domu, moi dwaj mali synowie i ja. Na głównej ścieżce, w samym środku ogrodu wbijamy jakiś kijek. Zręcznie, mądrze otoczymy go uschłemi gałęziami sośniny i zapalamy ognisko.
Nie poto, by piec ziemniaki, lecz, że jest jesień, więc aby się paliło. Ogień „pisze“ prędko na zrudziałych igłach, między gałęzie jabłoni rozsnuwa szare pasma dymu i jasne, czerwone języki.
Kucnąwszy we trzech dokoła, widzimy się przez wątek dymu i przez kielich płomienia, którego brzegi wciąż się rozchylają.
— Jesteście dwaj bracia i ja, — mówię wolno w szybkim trzasku gałązek, — czyli jesteśmy tu we trzech.
Chłopcy patrzą poważnie na żarliwe „pismo“ ogniste i przed siebie, za płot, w daleką ścianę lasu. Po długiej chwili znajdują wreszcie odpowiedź.
— — Czyś ty też był we trzech? Czyś też miał ojca? Czyś też miał rodziców? Jak się nazywali twoi bracia? Czy też paliliście na takiej ścieżce ognisko?
Synowie moi, — za przyczynieniem drzewa, dymu, ciszy i płomienia stoją teraz i tu, przede mną i już jakoby gdzie indziej, — na brzegach przemijania ludzkiego.
— Naturalnie! Ja też miałem rodziców i też paliliśmy ognisko. Braci więcej nawet miałem, niż wy. Było nas z ojcem czterech. Czyli bez ojca, samych braci trzech.
Mój starszy syn podnosi nad ogniem swój dębowy, rzeźbiony jatagan i woła wrgórę między gałęzie:
— Trzech dzielnych braci!
— No tak, — odpowiadam, po niejakiem wahaniu, — trzech braci.
Pisałem dotąd, że nas było dwóch. We dwóch jeździliśmy konno, we dwóch ustawialiśmy menażerję w drewnianych wnętrznościach fortepianu, we dwóch ciosaliśmy miecze z wiślanej wiwliny nad groblą, we dwóch płynęliśmy przez „dywanowy44 Nil, we dwóch czekaliśmy wszystkich świąt i imienin, we dwóch ginęliśmy i zwyciężali.*
Tymczasem trzech nas było, pamiętam dobrze... Nawet dziś, teraz, nad głowami mych chłopców, w płachetce dymu i w strzępach ognistych widzę twarz trzeciego!
Czas się między nami położył, rozciągnął i już przepłynął. Tyle życia, tyle wydarzeń przeszło, że gdy ogień dzisiejszy czerwieni mi już siwe skronie, — — jego, brata trzeciego unosi wciąż jeszcze na swych krajach płynnych, jako małego chłopczyka...
Widzę go dziś, jakim odszedł od nas przed laty; a jakim odszedł, byłby teraz synom moim rówieśny. Nie wyrówna już tego nic i nie połączy, gdyż śmierć nas rozdzieliła.
Ty, której cień najlżejszy odstukujemy zawsze trzy * autor powołuje się na szczegóły, zawarte w pierwszym tomie tych wspomnień pod tytułem Miasto Mojej Matki. razy palcem w drzewo, do której, śmiejąc się przezornie, wołamy — na psa urok!
Któraś powinna być, bądź zawsze sto tysięcy mil i największą liczbę „razy“ na świecie daleko od nas wszystkich, a najdalej od dzieci!
Która bądź zawsze na świecie w niczyjem ręku, jak tylko w ręku Boga!
W opisanem poniżej zdarzeniu prawdziwem wypowiedziane będzie, jak się pewnego razu z pośrodka szczęścia śmierć wyłoniła, jakie szkody wynikły z tego nieprzebrane. Ale będzie też tutaj pewna próba przedsięwzięta, trudna, choć bardzo prosta, mianowicie próba wykazania, że nawet śmierć w swych zimnych palcach przynosi człowiekowi jasne światło przyszłości.
SAMO WYDARZENIE
Ten trzeci z pośród nas, najmłodszy, o którym dotąd prawie nie wspominałem nazywał się Tanczuś.
Nie chodzi o prawdziwe imię z metryki, które jest dla szkoły, dla świata, lecz o imię rodzinne, które tworzy się samo, dla domu, a chociaż tylko na niby, ono jedno istnieje naprawdę.
Tanczuś, czyli dźwięk zbliżony do tańca, ale więcej tu na wesołości zależało, niż na tańcu.
Trzeba widzieć, jak ojciec idzie z nami przez Planty, gdy zbieramy kasztany. Traci nas z oczu, znów się ukazujemy, we dwóch tylko, Irzek i ja. Trzeba widzieć, jak ojciec natychmiast odrzuca wbok głowę i woła, — gdzie jest Tanczuś?
Wypowiedziawszy to, musi się uśmiechnąć.
Trzeba słyszeć, jak się nas o coś pyta po starszeństwie Irzka, mnie, żeby „poznać nasze rozumy11. Musi przerwać potem, kucnąć, spojrzeć w oczy najmłodszego i jakby na nowo zaczynał, spytać z nowem westchnieniem.
— No, a ty Tanczusiu?
To tamo mama. Może nie to samo? Może więcej, ale zawsze, zawsze inaczej.
Nie przeszkadzało to nam wcale, przeciwnie, mieliśmy z tego ogromne korzyści. Po pieniądze na cukierki, na bilet do panoramy lub cyrku, albo z powodu wybicia przez nas szyby, albo, gdy się okazało, że w jakiejś sprawie od tak dawna kłamiemy, — zawTsze Tanczuś!
Nigdy nie bał się iść. Przychodził, mówił całą prawdę i czekał, składając sobie ręce na piersiach.
Nie pamiętam, jak wyglądał. O ojcu, o matce, bracie nie pamięta się tych rzeczy. Wie się tak głęboko i na pewno, że pomieszane to już jest ze wszystkiemi myślami na zawsze.
Nie pamiętam, jak wyglądał, ale doskonale przypominam sobie chwilę, w której uznałem go za najmłodszego brata, będącego w środku między nami wszystkimi.
Dzień ten był od samego początku bardzo radosny. Czułem poprostu, jakby wszystko wszędzie objęte było jakąś pozłótką prześliczną. Wszystkie przedmioty naszego mieszkania, które już i tak kochaliśmy bardzo, wystąpiły jeszcze bliżej.
Od samego rana zamieszkała we Innie i chyba w nas wszystkich, — niechże mi wolno będzie wyrazić się dawną gwarą domową — — sama grzeczność.
Wszystko, czego się tknę, co zrobię, jest dobre i grzeczne.
Była to niedziela.
Ojciec nie przyjmował chorych, nasz służący Tomasz otworzył pokoje mieszkania naprzestrzał. Od sypialni aż do salonu, wychodzącego na Sukiennice, widać było coraz więcej słońca.
Ojciec leżał w łóżku i czytał lekarskie gazety, pełne rysowanych maszyn, przyrządów i kolorowych wnętrzności.
My z salonu przez wszystkie drzwi, czyli wąwozy, zdobywaliśmy ojca swemi papierowemi armjami. Turkusi, grenadjerzy, kosynierzy, sokoli, baszybożucy z ogrom-nemi bębnami, bersaljerzy, Bułgarzy w łapciach, Afgań-czycy z nożami w zębach, Serbowie, ułani, strzelcy konni generała Zajączka, pułk piechoty Wodzickiego, pruska landwera, Austrjacy, żuawi w czerwonych portkach, Kościuszko, świetnie „wycięty“ Sobieski, Wilhelm I Stary, Madaliński, Hektor, Achilles, trochę starożytnych Greków z tarczami, okręty, łodzie papierowe, wszystkie zwierzęta naszych menażeryj, specjalnie tresowane dla wojny, straż ogniowa, nawet urzędnicy kolejowi dwóch stacyj, podarowanych niegdyś przez Gucia, — wszystko leciało zgodnie na łeb na szyję zdobywać ojca w łóżku.
Gdy Bartosz Głowacki imieniem tych wojsk zatknął na jaśku ojca sztandar kosynierski, odwołała nas mama do jadalni.
Sprawa była ważna, — robił się strudel z jabłkami. Z małej czapeczki ciasta przędło się i przędło i ciągnęło, póki się nie wyciągnęło równiusieńkiej mgły, przez którą można patrzeć i widzieć.
W cieniu zapomnianej olszyny 4
Grzeczność nie opuściła nas do obiadu. Spóźnił się, choć mieliśmy wyjechać jak najwcześniej za miasto, na Panieńskie Skały.
Wszyscy trzej siedzieliśmy w otwarteni oknie salonu i samo się dzisiaj działo, że się nikt zanadto nie wychylał. Patrzyliśmy na konie, pyszne bułanki i na powóz, rozmawiając o tem, jakiej są maści i jakiej innej mogłyby być jeszcze?! I gdzie kto siedzieć będzie? O miejsce na koźle ciągnąć będziemy węzełki. I, — że po Panieńskich Skałach buszowali ongiś Tatarzy.
„Wściekle14 dawno temu!
Jeżeliby można powiedzieć, że pogoda z pięknej staje się piękniejszą, to właśnie tak się zdarzyło po południu. Sukiennice aż zbladły, akacjom tyle przybyło jasności... Mogłyby chyba same latać po powietrzu.
Tego dnia, za miastem, w powozie, po drodze przez Błonia zrozumiałem najmłodszość Tanczusia i — że przebywa pośrodku nas wszystkich.
Nie dlatego, że nikomu nie pozwolono przebywać na koźle. Ani nie dlatego, że Tanczuś siedział między mamą a ojcem, a my z Irzkiem we dwóch na przedniej ławeczce.
Nie dlatego!
W pewnej chwili Tanczuś zsunął się ze skórzanych poduszek, zdjął kapelusz, który nosił na gumce, i zapomniawszy coś, stał między nami wszystkimi. Długie, złote włosy rozwiały mu się szeroko, przystrzyżoną grzywkę rozdmuchał powiew jazdy.
Nic się przecież nie dzieje?! Jedziemy, stangret cmoka na konie, słychać tupot nierówny i dudnienie kół, na chodnikach spacerują różni państwo i ludzie, ojciec kłania się niektórym.
Nic się nie stało, jedziemy, — tymczasem Tanczuś się śmieje. Więcej nosem zmarszczonym, niż ustami, niby pokryjomu, aż oczy z niebieskich zrobiły mu się granatowe.
Śmieje się i zbiera nasze ręce. Po jednej od każdego. Gdyśmy wszyscy podali, wziął je między dwie swoje, przyłożył do policzka, do ucha i tak „słuchając11, chciał zajechać aż na Panieńskie Skały.
Wtedy ojciec powiedział, — ależ naturalnie, Tanczuś najmłodszy jest w pośrodku wszystkich.
Zrozumiałem, — nie wiem co? bez.sensu, może po swojemu, ale że to jest najprawdziwsza prawda!
Chociaż wysiedliśmy z powozu u stóp wzgórz i poszliśmy w las już tylko piechotą, radość tego dnia wcale nie zmalała. Gdy ojciec zaczął malować, powiększyła się nawet.
Dotąd mam ten widok przed oczami: na brzegu szerokiego zboża nasz Kraków, olbrzymie wieże mniejsze stąd, od gałęzi bzu, przez które patrzysz. Ojciec trzyma pod wąsami dwa, trzy pendzle, mokre, innemi maluję. Macza je sobie na palecie w utwierdzonym, blaszanym garnuszku, rozrabia kolory i, oko zmrużywszy, wyciąga plamy na płótnie.
Mama siedzi obok. Czyta, oddycha, czasem patrzy przed siebie, znów w książkę i znów na nas. Nic do nikogo nie mówi. Jest różowa, nie wiem w jakiej sukni, ale, — jeżeli poeci głoszą, że blask szczęścia może w ludziach gościć, — — to gości w jej oczach!
Tyle szczęścia, można je poznać choćby z rozdzielenia włosów na maminej głowie. Unoszą się, skręcają, ciemnieją i znów błyszczą. Gdy patrzy na ten Kraków w słońcu, czy też na nas, nic poprostu nie widzi. Uśmiecha się tylko, jak przez sen, jej skronie stają się świetliste od uśmiechu.
My leżymy obok, w trawie. Wolno nam robić mnóstwo rzeczy, może nawet wszystko?! Wolimy oglądać farby ojca. Zdaniem Irzka najpiękniejszy kolor na świecie ma kalodont. Drugiej takiej różowości spotkać nigdzie nie można. Niestety, kalodontem, jako kolorem, nie malują. Nie malują też złotem, tylko je robią dopiero na obrazie zapomocą cieni.
I, — żółty z niebieskim daje zielone.
I, — odkręcamy tubki farb, aby je wąchać. Wszystkie pachną świeżą posadzką.
I, — — pan Karmański, znajomy ojca, malarz prawdziwy, który ma być u nas znowu dziś wieczorem, po wycieczce, wyrabia własne farby, trąc proszki w różnych młynkach.
I, — — kiedy się zacznie jedzenie ciastek?
I, — coby tu jeszcze robić?!
W tej chwili właśnie, gdyśmy tak leżeli na świeżej murawie, wszyscy trzej ciałami na kocu, żeby się nie zaziębić, w tej chwili właśnie, gdy się nam dalszy wątek rozmowy urwał, — rozległ się niespodzianie głos kukułki.
Irzek skoczył na równe nogi: — kukułka!
— No więc kukułka, — rzekł ojciec, przez wąsy, zagryzione z pendzlami, — cóż z tego? Nie przeszkadzajcie mi, chłopcy.
Zakukała znowu kilka razy. Wilgotny, pusty głos poleciał przez drzewa, krzaki, przez liście, bez żadnego zatrzymania. m
Zerwaliśmy się ja i Tanczuś.
— Mamo, — powtórzył Irzek, — to kukułka!
Mama popatrzyła na nas z książki, światłem rozczy tanych oczu, jak przez sen.
Zbiliśmy się we trzech w gromadkę i, szeleszcząc starą ściółką leśną, polecieliśmy prędko za głosem. Irzek powiedział, że kukułkę trzeba pytać, a ona odpowiada, najlepiej pytać jednak o lata, czyli o ludzkie życie.
Tanczusiowi i mnie i Irzkowi stanęły nagle łzy przestrachu w oczach. Dotąd pamiętam słońce na naszych głowach, szelest uwiędłych liści pod nogami, złote łaty jasności na mchach.
— — Gdzie jesteście, chłopcy? — zapytała mama zda-leka.
— My wróżymy, — odpowiedzieliśmy z wąwozu jednogłośnie.
Zapadła cisza. Znów ją przerwał pusty, toczony głos ptaka.
— Na nic nie odpowiada teraz, — rzekł Irzek tajemniczo. Zmarszczył brwi, trzy razy na znak prawdy uderzył się w piersi i zapytał:
— Kukułko, kukułko, jak długo będę żył?
Nasłuchiwaliśmy, idąc przez gąszcz za głosem, wpadając w doły wilgotne. Dwadzieścia, — trzydzieści — — czterdzieści...
Pięćdziesiąt!
Aż się liczyć nudziło, — o dwa lata pokłóciliśmy się z Irzkiem. Było już coraz więcej. Sześćdziesiąt, siedemdziesiąt.
Szliśmy na palcach, głos coraz słabiej odzywał się z pośród wysokich buków.
Siedemdziesiąt kilka, może osiemdziesiąt, chyba już dość.
Pobiegliśmy na skraj wzgórza, zadyszani, krzycząc, — Irzek będzie żył osiemdziesiąt lat, może więcej, tak powiedziała kukułka.
Ojciec bąknął przez pendzle — całkiem głupia zabawa, — i odeszliśmy zawstydzeni.
Teraz ty!
Teraz ja! — Poszliśmy „prosić41 o mnie. Stoimy w wąwozie, znów krzyczymy: — Kukułko! — pusty, okrągły głos ptaka wywołuje rok jeden, drugi, trzeci, długie równe dziesiątki.
Teraz Tanczuś.
Nie wołał, jak my, ani szyję do góry wyciągał.
— Kukułko, ile lat? — zapytał, ręce, jakby na przywitanie całego lasu rozłożywszy gościnnie.
Pusty wilgotny głos tuż nad naszemi głowami wyliczył w ciszy sześć równych czystych lat.
Tanczuś ruszył naprzód, na wzgórek, ku rodzicom. Szliśmy za nim przestraszeni. Już się ukazali, — ojciec z pendzlami w wąsach, mama obok pochylona nad książką.
Siedzieli cicho, spokojnie, jak do fotografji.
Tanczuś zatrzymał się nad nimi ze skargą, że mu kukułka wywróżyła tylko sześć lat.
Czytali, malowali. Może nie usłyszeli?
Powtórzył głośniej.
Mama podniosła głowę, niby w nagłem przebudzeniu. Z jej oczu znikł zamglony blask czytania. Stały się twarde, ciemne, jak kamień. Całą twarz maminą jakby nagle obwinął przeciąg ogromny.
— Coś ty powiedział? — szepnęła.
Podszedł całkiem blisko i powtórzył. Książka spadła mamie z kolan, ojciec uniósł oczy z nad płótna, popatrzył i rzekł po długiej chwili:
— Tak powiadasz? — Pendzel po pendzlu wyciągał z ust, powtarzając: — Ty tak powiadasz.
Wszyscy milczeli.
Ojciec powtarzał cierpliwie, coraz weselej, tyle razy, — póki nagle Tanczuś cicho się nie roześmiał, mama za nim... Póki Tanczuś nie przyskoczył nagle do jca, nie schował głowy na szerokich piersiach, z których ytrysnął okrzyk:
— Moje dziecko!
Słońce zachodziło, nie mogliśmy dłużej przebywać na Panieńskich Skałach, wieczorem spodziewaliśmy się w domu pana Karmańskiego.
Pan Karmański był wysoki, miał orli nos i „chyrę“ malarską na głowie. Urodził się w tem samem mieście, co nasz ojciec, daleko nad Dniestrem. Chodził zawsze z gwoździkiem w klapie, a odznaczał się ogromnym paznokciem małego palca prawej ręki. Na paznokciu tym możnaby prztykać, jak na grzebieniu, gdyby nie obawa, że się złamie,
Jako narzędzie służył ten paznokieć do malowania pastelą.
Pan Karmański oświadczył ojcu dziś wieczorem, że do robienia portretu wybiera pastel, w takich właśnie tonach widzi i najlepiej czuje naszego Tanczusia.
Bardzo nas bolało, Irzka i mnie, że ojciec każe malować Tanczusia, a nas nie! Czyż chodziło o ładność? Synowie nie potrzebują być ładni i tak są synami; po drugie, gdyby nas ubrać tak samo, tak samo posadzić na tle jedwabnej kotary w pracowni malarskiej bylibyśmy też ładni.
Czy może chodziło o spokojne siedzenie?
Tanczuś siedział, zdaniem pana Karmańskiego, idealnie. Ręce miał złożone na kolanach, oczy utkwione w okno. Pan Karmański mówił, że Tanczuś patrzy tak mądrze, jakby słuchał czasu. Kto wie jednak, czy my-byśmy też nie potrafili słuchać czasu na aksamitnym fotelu w obliczu pięknej draperji?!
W miarę pracy malarskiej okazało się, że nawet łatwiej byłoby z nami!
Pan Karmański oświadczył mamie pewnego popołudnia w lecie, iż wcale się nie skarży, ale wydaje mu się, że albo mu się coś na płótnie pomyliło, albo poprostu jest nagle dwóch Tanczusiów. Jeden dawniej zaczęty, na obrazie, i drugi, który siedzi przed kotarą, całkiem inny...
Mama zerwała się, przestraszona, stając między synem a portretem. Pan Karmański wyciągnął mały palec z długim paznokciem przed siebie. Patrzyliśmy na pana Karmańskiego, nie rozumiejąc, co się tu znów dzieje? Przez twarz maminą leciał znowu zimny, ogromny przeciąg, choć okna były pozamykane, bo pan Karmański nie znosił hałasu przy pracy.
Po tem nieudałem posiedzeniu wytłumaczyła nam mama, że nie powinniśmy zazdrościć portretowania. Wo-góle nigdy nikomu niczego nie zazdrościć. Po wtóre — mówiąc te słowa, zawstydziła się nagle, — po wtóre, wy jesteście całkiem zdrowi. Tanczuś pije tran. Że też wam to chłopcy nigdy do głowv nie przyszło?! Tran przecież niewiele się już różni smakiem od rycynusu!
Parę tygodni później musiał Tanczuś pić nie żaden tran a piołun. Zgadzał się na to pod warunkiem, byśmy wszyscy przy tem byli. Inaczej nigdy nie starczy mu odwagi.
Działo się to zazwyczaj w kancelarji ojca, koło godziny jedenastej. Oglądaliśmy w imbryku sine, mokre liście piołunu i śmialiśmy się do naszego brata, gdy zaczynał pić wywar. Zaglądając mu w wysoko podniesione oczy, wołaliśmy:
— Śmiało Tanczusiu, śmiało, nic się nie bój!
Wypiwszy, chował się w drżące objęcia matki, która za każdym razem powtarzała: — Przecież ja nie chcę poić swego syna piołunem! Sam wiesz, jak nie chcę!...
Z tych wszystkich przyczyn wszystko zaczęło iść inaczej między nim a nami, chociaż ciągle byliśmy takimi samymi synami tych samych rodziców.
Weźmy dla przykładu fakt najprostszy, nasze imieniny i jego.
Gdy się tylko zaczęły zbliżać jego imieniny, czuć było przygotowania całkiem inne, a gdy nastał sam dzień, chociaż Tanczuś właśnie leżał w łóżku, drzwi nie zamykały się od rana.
Takiej fury tortów, takich gór ciastek, takich pudełek żelaznych żołnierzy, leżących na różowej atłasowej ściółce, takiej szabli, karabinu, halmy, całego pudełka z czarnoksięstwem, tylu różnych wspaniałych rzeczy nie widziało nasze mieszkanie, — jak mówiła Filipina, — od początku świata.
Skarby te leżały na kołdrze Tanczusia. Był przeziębiony, od czego mu oczy zmalały trochę i głos zgęstniał, cofnąwszy się z powodu obrzękłych migdałów do gardła.
Solenizant chociaż zaziębiony, gospodarował cały dzień, dając się nam bawić prezentami.
Wieczorem, gdy „się skończyli” chorzy ojca, przejechaliśmy całem łóżkiem do salonu. Podarunki rozłożyło się na podłodze od pieca aż do okien. Irzek i ja bawiliśmy się darami. Tanczuś, przysunięty do fortepianu, wybierał sobie z klawjatury jakąś muzykę.
Na to wszedł ojciec, stanął w drzwiach i popatrzył. W pokoju robiło się już ciemno, — listopad przecie, — w piecu strzelał ogień. Ojciec zawołał mamę. Czekali w drzwiach oboje, czy też patrzyli, czy słuchali?
Ojciec wyjął ręce z kieszeni, podszedł na palcach do fortepianu, pochylił się nad głową Tanczusia i powiedział między złote jego włosy: — — Naturalnie, ty jesteś w środku całego domu.
Powiedział to, gdy nagle drzwi się otwarły i wszedł jeden z naszych wujów, mały, ale srogi, z oczyma, jak świeże kasztany na uwiędłej twarzy. Wuj Kaźmierz, doktór od dzieci. Przywitał się z mamą, z ojcem, Tan-czusiowi głowę odsunął z nad klawjatury, odchylił całą twarz ku światłu i popatrzył na nią uważnie, jak się czyta stronicę trudnej książki.
W salonie zapadła nagle cisza.
— A my?! — zawołał Irzek.
Wuj Kaźmierz machnął ręką, jakbyśmy wcale nie byli ’potrzebni.
Nie mieliśmy o to do niego pretensji Irzek twierdził, że wuj uczył się zanadto chorób dzieci i na całe życie brzydzi się nawet własnych synów. Jak wiele musiał się był uczyć, miarkowaliśmy z tego, że bardzo długo mieszkał w Wiedniu na Kinderspitalgassc (tak się adresowało listy). Słowo to rozumieliśmy doskonale po polsku i po niemiecku.
Wysunęliśmy się z salonu, wuj pobył jeszcze trochę i wyszedł do przedpokoju z ojcem. Wdziewając płaszcz, powtarzał, — nie wiem, nie wiem, ale dla pewności?... Czyż nie?...
Ojciec odprowadził go aż na schody.
Z głębi z mroku jeszcze raz wypłynął niespodzianie głos wuja: — Czyż nie? Dla pewności...
Nazajutrz przyszli we dwóch, ze sławnym wtedy w Krakowie profesorem Pieniążkiem.
Od rana mówiło się o tym Pieniążku, cieszyliśmy się bardzo z tego nazwiska. Nikt nie przypuszczał jakichś nadzwyczajnych cudów, ale:
Można się nazywać „pieniążkiem”, a być człowiekiem, panem, dorosłym, doktorem, jak wszyscy. Ale, jeżeli nagle, dajmy na to Pieniążek stanie się rzeczywiście miedzianym groszem? Siedzi przy biurku pan doktór... Nagle, niewiadomo dlaczego, — pstryk, — zamiast „pana“ leży na fotelu grosz?!?
Oto rzecz zabawna, wesoła, szalona, która ostatni raz w życiu podobała się nam, trzem braciom razem...
Irzek pokazywał to nawet na sobie. Siadał, potem właził pod krzęsło i przez trzcinowe plecenie wypychał wgórę miedziaka. Zanosiliśmy się ze śmiechu. Tanczuś, choć szyja bardzo mu już spuchła, rozgarniał powietrze z radości.
Rodzice wcale nie chcieli patrzeć na tę zabawę. Ojciec chodził na palcach, nie pozwalał siadać na łóżku Tanczusia, mamie wszystko leciało z rąk. Leciało z rąk — na serjo. Nie tak, jak Filipinie, — trzask! huru buru! ale co mama weźmie, to się samo wyśliźnie, rozlezie i niema, niema, niema.
Pan Pieniążek przyszedł dopiero wieczorem, z wujem Kazimierzem. Wyrzucili nas do jadalnego, ale zapomnieli drzwi zamknąć.
Pan Pieniążek wcale nie był śmieszny. Czekając na coś, chodził po pokoju, mruczał; długie poły surduta wiały mu po bokach, jak czarne skrzydła.
Nagle chodzenie ustało. Wszyscy trzej, ojciec, Pieniążek i wruj Kazimierz skupili się nad łóżkiem Tanczusia. Patrzyli na niego, a on na nich — bezbronny, malutki — bo dla wygody i w nagrodę za chorowanie leżał w łóżku mamy.
Straszno śię nam zrobiło. Stali nad nim wszyscy trzej, w czarnych surdutach, jak wielka, ciemna skała.
Naprzeciw tej skały siedziała przy Tanczusiu mama. Patrzyła im prosto w oczy, pilnie, uważnie, srogo. Jej twarz zrobiła się malutka, włosy w nagłym przeciągu płynęły równo wtył, za czoło, w cień.
Ściana trzech doktorów rozkruszyła się. Za stołem ukazał się profesor Pieniążek z okrągłem lustrem na czole. Lustro to trzymało się zapomocą czarnej przepaski.
Przestraszyliśmy się jeszcze bardziej, — wyglądał jak spocony cyklop, z białem okiem nad brwiami.
Wuj Kazimierz przeniósł na drugą stronę doktorską lampę ojca, z blaszanym kominem. W kominie tym mieniło się rozżarzone światło.
Mama ostrożnie wybrała Tanczusia z łóżka i poniosła naprzeciw.
Jako synowie doktora znaliśmy się na badaniu gardła, na umiejętnem oddychaniu, — zatrzymać, odetchnąć, nie oddychać, — i na wołaniu wporę głośno, — a-a-a-a.
Umieliśmy to doskonale, nawet bez łyżeczki.
— A-a-a-a, — które się rozległo w piersi Tanczusia, porwane, postrzępione, sprawiło, że uciekliśmy! Przez długi, ciemny korytarz, do kuchni, do Filipiny, za beczkę z wodą.
Tu nas znalazła mama.
Taką ją pamiętam tego wieczoru — i tak było... Widziałem potem w życiu różnych ludzi, którzy szli, by spełniać rozmaite rzeczy. Jak szła wtedy n^sza matka, chodzą tylko żołnierze do najcięższych szturmów: prędko, skurczona, z głową naprzód pochyloną.
Przeprowadziła nas z kuchni do kancelarji ojca. Gdyśmy stanęli przy umywalni z przepływającą wodą, puściła końce naszych palców i zapytała:
— No więc tak? No więc co?
Skądże mogliśmy wiedzieć?!
Przez twarz jej przelatywało zdziwienie tak ogromne, — ogromne, — ogromne, — jakiego w życiu nie widziałem i za największe skarby świata nigdy więcej widzieć nie chcę...
Pochyliwszy się, jęła szeptać do nas bardzo wyraźnie. Widziałem zbliska jej oczy. Już nie były niebieskie... Wielkie, purpurowo-czarne.
— Pójdziecie z domu do babci. Na Karmelicką. Bądźcie tam grzeczni. Tak. Gdy będziecie szli do szkoły, powiecie babci, żeby was wcześniej budziła. Nie wohio tu wstępować. Ale wstaniecie wcześniej i przed pójściem do szkoły zatrzymacie się naprzeciw naszych okien. Przed kościołem świętego Wojciecha. Będziecie czekać. Ja wyjdę do okna i zawsze dam wam znak. Słyszycie?! Porozumiemy się na migi. A teraz...
Zdawało się, że chce nas uściskać. Odsunęła się wtył.
— A teraz, pokażcie, czy umiecie? — Jak płóczecie gardło, — nic nie pamiętam!
Mówiła ciągle szeptem.
— Nie tak! — Wyjęła nam z rąk szklankę i pokazała sama. — Płókać głęboko, głęboko. Tomasz was odprowadzi. Gdzież jest Tomasz?!
Czekał w przedpokoju. Pozawijał nas, żeśmy ledwie mogli oddychać. Wziął za ręce. Zaczęliśmy iść powoli ze schodów, z tornistrami na plecach, mama w futrze na ramionach, z świecą w ręku zstępowała za nami. Poszła aż do bramy. Odwróciliśmy się, — śnieg padał, na mieście było cicho.
Jeszcze raz machnęła ręką. Pod Wysokiem sklepieniem starej sieni wydała się nam bardzo malutką.
U babci, na Karmelickiej już pierwszego wieczora po-warjowalibyśmy z nudów, gdyby nie nasz najmłodszy wuj, Gucio.
Babcia wystąpiła zaraz z olbrzymiemi kielichami kwasu Borna — nikt nie chciał płókać. Dopiero, gdy Gucio oświadczył, że kwas ten może być trucizną, jeśli się przez nieumiejętność połknie choćby jedną kroplę, wypłókaliśmy do dna oba kielichy.
Babcia wystąpiła z długą mową o chorobie dyfterycie, czyli dyfterji, którą ma Tanczuś, i że wobec tego powinniśmy się zachowywać dwa razy grzeczniej. Na szczęście Gucio zaraz rozpoczął ze mną wyborną grę, — o dwa grosze, czy pociemku trafię do ust łyżką?!
Urządziwszy spanie w salonie, chciała babcia być przy tem, jak będziemy odmawiali co najmniej podwójne pacierze, — na szczęście Gucio zaczął opowiadać o gwiazdach w połączeniu z mleczną drogą — i zasnęliśmy niewiadomo kiedy.
I tak trzeba było wcześniej wstawać, przed szkołą, i iść przed świętego Wojciecha na dawanie znaku od mamy.
Cały czas pobytu u babci, choć nie było tam naszych sprzętów a tylko obce, choć nie było rodziców, powodziło się nam nieźle. Zaraz drugiego dnia, — nie Gucio, jeszcze inny wuj, adwokat, — przyniósł gruszkę prawdziwą, wielką, jak z ziemi obiecanej, którą jadło osiem osób i wszystkie miały dość. Mogliśmy się o wiele mniej uczyć, do mięsa podawali zawsze konfitury, u nas ojciec nie pozwoliłby na coś podobnego za nic na świecie.
Przez cały czas pobytu, mimo, że się nam nieźle powodziło, codzień rano byliśmy przed świętym Wojciechem. Przychodziliśmy nawet za wcześnie i musieliśmy czekać na śniegu. / \
Po naszych oknach drugiego piętra., tuż nad malowa —. nym na murze herbem olbrzymim, nic nie można b^ło^. poznać. Termometr „reumir“ wisiał na swojem miejscu, otulony śniegiem, jak zawsze.
Gdy się mama ukazała wszystko się nam odrazu przypomniało.
Kilka pierwszych ranków patrzyła na nas, — Irzek to doskonale powiedział, — jak na porąbane drzewo. Czyli jak na przedmioty zwykłe, obojętne.
Odchodziliśmy z przed okien smutni i zawstydzeni. Powiedziałem wtedy, że Tanczuś umyślnie choruje, by nas wykurzyć z domu.
Po tygodniu zaczęło coś się zmieniać.
Mama schudła, zbladła, sczerniała. Ale „przeciąg44, który nas tak przestraszał, ułożył się trochę na jej twarzy. Mniej mocny i gwałtowny stał się podobniejszym do zwykłego wiatru.
Nasza mowa na migi rozwinęła się bardzo dobrze. Mieliśmy już mnóstwo wypróbowanych i zrozumiałych znaków. Mama, uchyliwszy się lekko, wyciągała ręce poza siebie, niby kołysząc kogoś w czarnej głębi za szybą. Znaczyło to o chorym Tanczusiu, jak się ma.
Innemi ruchami pytała nas o nas. Pukanie do czoła i czytanie z dłoni rozłożonych znaczyło uczenie. Składanie rąk pod głowę, dobre spanie. Kilkakrotne przyłożenie palców do warg, — dobre grzeczne jedzenie.
Odpowiadaliśmy ze śmiechem, machając chusteczkami.
Po paru dniach został znów tylko jeden znak, — w głębi za szybą kołyszący czarne powietrze trwożnie uniesionemi rękami. Na twarzy mamy zbrakło już na wszystko miejsca, zostały same ostre, długie kreski.
W tym czasie przyszedł właśnie do babci wuj Kazimierz. Popatrzył na nas mądrem, lecz obojętnem spojrzeniem, jakby zdziwiony, że ciągle tu jesteśmy. Zastanowił się i kazał się wynosić.
Irzek odpowiedział: — To się nazywa wyrzucenie kogoś za drzwi, — — ale wuj powtórzył: — lepiej zdaleka ode mnie, wynosić mi się zaraz.
Rozmawiali długo z Guciem, z babką, Kazimierz chodził tam i napowrót po dywanie (dlatego słyszeliśmy, co mówi) i powtarzał dwa zdania.
Albo zdanie: — Robi się wszystko, co jest w ludzkiej mocy.
’ Albo zdanie: — Czy serce wytrzyma? rozumie mama? Czy wytrzyma?...
Od tej wizyty zaczęło cichnąć wszystko nawet tu, na Karmelickiej. Jeden Gucio był dzielny, jak zawsze. Otworzył z nami do spółki fabrykę papierowych wyrobów, które przez długie wieczory sporządzaliśmy pod jego egidą, — nikt nie wiedział, co znaczy egida?! Sporządzaliśmy konie trojańskie, łodzie pancerne, portmonetki, solniczki i papierowe strzały.
Cichło i cichło.
Przychodziliśmy codzień przed świętego Wojciecha, — — napróżno. Mama nie pokazywała się w oknie.
Gdy się pierwszy raz nie pokazała, Irzek, po długiem czekaniu zażartował:
— Zobaczysz, wkońcu nasz termometr urwie się i stłucze.
Reumir tkwił przy szybie jak zawsze na miejscu, ale rozpłakaliśmy się nagle i z tym płaczem pobiegliśmy
W cieniu zapomnianej olszyny 5 do szkoły. Następnego dnia rano poszedł z nami Gucio. Nie chciał wstać z łóżka oczywiście, ale gdy się już zerwał, poszedł.
Czekamy, — śnieg. Wszystko na całym rynku białością zakryte, za naszą szybą mieszkalną nikogo, ciemna pustka, jak woda.
Gucio powiada: — Możemy sobie jeszcze poczekać, wielkie rzeczy?!
Ledwie wypowiedział te słowa, aż oto w naszej szybie, jak w lustrzanej powierzchni coś się zarysowuje, coś się zbliża, znów oddala, znów zbliża, znów oddala, znów zbliża... Ukazuje się mama. Stoi prosto, — nic z tego zrozumieć nie możemy!
Chce podnieść ręce, by pokołysać ciemną głąb powietrza za sobą. Lecz nie podnosi, opuszcza...
Nie wiem, czy miała tam krzesło przy oknie, czy fotel. Nagle, jakby ją coś lekko zdmuchnęło ku przodowi, ku ramie okiennej. Opiera się na niej, pochyla głowę, przez jej malutką twarz przepływa uśmiech radosny!
Przepłynął wolniusieńko. Teraz, — bardzo ostrożnie podnosi mama rękę do ust.
Czy taką rzecz można rzucić przez szybę?... Podnosi do ust rękę i rzuca nam przez szybę pocałunek.
Gucio, — dorosły człowiek, — rozpłakał się. Potem, żeby mama widziała wesołość, pogonił z nami do szkoły kłusem.
Triumfował cały dzień.
Po południu rozstawiliśąry naszą fabrykę w salonie, wieczorem była długa, dobra kolacja i chcieliśmy się zaraz pakować, by wracać do nas, już do domu.
Gucio uznał, że na przeprowadzkę jest nieco za późno, ale zato zaproponował nam prawdziwe przedstawienie cyrkowe. Zostaliśmy boso, w koszulach i w majtkach, Gucio, jak klown, nawdział białą, frakową kamizelkę, rękawiczki i cylinder.
Robiliśmy szalone sztuki po wszystkich kątach i na wszystkich meblach. Sztuki tak wspaniałe, że aż się obraz ze ściany oberwał. Obraz pod tytułem Kozacy na zamczysku, malarza Krzeszą.
Nadeszła babcia bardzo wzburzona. — Któż tak długo wyrabia takie brewerje? Zresztą, — dodała, — jeżeli dziś, po tylu nocach śpi nareszcie spokojnie wasza matka, to i wy za jej przykładem powinniście już spać!
Ledwośmy się ułożyli, ledwie światła pogaszono, odezwał się dzwonek, ktoś z ulicy wszedł do przedpokoju. Coś się tam działo, syczało, tłamsiło, byliśmy tak zmęczeni po naszym cyrku! Zasnęliśmy wybornie.
Nikt nas rano nie obudził. Prócz starej Marjanny, hałasującej w kuchni, nie było w mieszkaniu nikogo. Ani babki, ani Gucia, ani nawet ciotki.
— Ty, — krzyknął Irzek w drzwiach salonu, — — niema nikogo!
— No, to co? — — odpowiedziałem.
Marjanna dała nam kawy, pobiegliśmy przed świętego Wojciecha i tu rozświetliła się odrazu ta rzecz straszna...
W oknie stanęła mama. Jakby wcale twarzy nie miała! Samo czoło, okropnie przerażone. Otwarła okno wewnętrzne, przełamała się w szybach, otwarła drugie naoścież, wyrzuciła ku nam ręce w powietrze, krzy wiąc się do takiego płaczu, żeśmy się zasłonili i uciekli. Uciekaliśmy z myślą, że może za nami wypadła przez okno, chociaż Irzek przysięgał się, że widział zaraz za manią wuja Kazimierza, hladego, jak upiór...
Uciekaliśmy nie do szkoły, a przez ulicę Karmelicką, do babki. Między kasarniami i kościołem złapał nas Gucio. Zawsze taki ostrożny, zapięty elegancko, goguś, — — biegł w szeroko rozpiętym płaszczu.
Nie wiedział, co ma do nas mówić, on, Gucio, który zawsze wszystko wiedział! Spytał nas tylko, czyśmy jedli śniadanie. I dlaczego nie idziemy do szkoły? Gdyż babcia poszła zaraz rano, a obecnie u swojej siostry czeka na mamę.
Kiedy wróciliśmy do babcinego mieszkania, posadził nas sobie na kolana, zakrył nam oczy swemi dłońmi i dodał, — że Tanczuś już nie żyje.
— Stało się to niespodziewanie, — — opowiadał Gucio, — Tanczuś już spał. Już w gardle wszystko było jak najlepiej... Gdy w nocy zbudził się, zawołał do mamy, — że mu ciemno...
Mama nasza ocknęła się, objęła Tanczusia za szyję, — za późno!
Nie rozpłakaliśmy się wcale. Gucio pogłaskał nas na dowód, że jesteśmy mężnymi, spokojnymi chłopcami. Tego się zawsze po nas spodziewał. Wierzył święcie, że nie zawiedziemy pokładanego w nas zaufania.
Nie zawiedliśmy. Chodziliśmy po mieszkaniu wyprostowani, jak struny, z głowami do góry, z niezmrużo-nemi powiekami. Żeby nie zawieść zaufania. Nieszczęście przytrafiło się dopiero po obiedzie, gdy z zegara babci nego, jak codzień, jak zawsze, — ale o leni nie myśleliśmy dotychczas, — wyleciała z godziną kukułka.
Rozpłakaliśmy się obaj z Irzkiem. Wszystko się nam przypomniało, od początku o Panieńskich Skałach, o bułankach, jak Tanczuś ręce nasze zbierał stojąc w powozie, jak kukułka wtedy liczyła, wszystko do końca.
Chcieliśmy koniecznie wracać do rodziców.
Wuj Kazimierz, który przyszedł po południu, pocałował nas w czoło. Nie można było nawet myśleć jeszcze o powrocie. Trzeba będzie u nas w domu przedtem wszystko zdezynfekować. Potem rodzice może gdzieś wyjadą?
— Na pogrzebie też nie będziecie. Wasza matka boi się o was i ma rację.
Widzieliśmy dotąd w życiu dwa prawdziwie piękne pogrzeby, więc, mimo wszystko, byliśmy ciekawi, jak teraz nasz wypadnie?
Pierwszy wspaniały pogrzeb, — nie licząc Mickiewicza, Lenartowicza i Matejki, — był syna jakiegoś generała, młodego oficera ułanów, księcia, który padł w pojedynku.
— Może w pojedynku, może z konia, nic was to nie powinno obchodzić, — — mówił wtedy ojciec. Czyż mógł się spodziewać?...
Maszerowało masę wojska, ułanów bez końca, potem trumna w kwiatach. Za trumną szedł ojciec tego oficera, bez cylindra, z siwą głową. I znów wojsko. Zazdrościliśmy poległemu oficerowi tak wspaniałej parady i tylu orkiestr.
Drugi pogrzeb był naszego dyrektora, starego pana Nizioła. Szła wtedy cała nasza szkoła, wszyscy, — widzie liśmy doskonale z okien. Przed katafalkiem szły, względnie były niesione dwie aksamitne poduszki z różnokolo-rowemi orderami, które pan dyrektor jakgdyby dostał za to, że umarł.
Zazdrościliśmy także i wtedy.
Przy naszym pogrzebie było nam tylko bardzo smutno.
Szary zimowy dzień. Konie zajechały po Tanczusia białe, z niebieskiemi czubami, baldachim biały i niebieski. Pochód zaraz ruszył. Trumna jechała w wielu, wielu kwiatach, najbardziej podobały się nam gwoździki, pewno od pana Karmańskiego, takie same, jakie zawsze nosił w klapie, tylko mnóstwo, — oddzielny wieniec.
Gucio stał z nami przy gościńcu i pytał natarczywie, czy widzimy naszych rodziców?
Nie widziałem ich z początku. Wpadała mi w oczy tylko Filipina, pod ścianą, na schodkach sklepu z nićmi, pana Zimlera. Mówiła coś do siebie, pewno modlitwy, ale Filipina modlitwy nawet umiała mieszać z wymyślaniem.
Rodziców zobaczyłem trochę dalej, przy ulicy Siennej. My z Guciem posuwaliśmy się wzdłuż szpaleru, oni szli zaraz za trumną.
— Widzisz ich nareszcie, — westchnął Gucio, — zapamiętaj, są bardzo nieszczęśliwi.
Cóż można było zapamiętać „z ojca“?! Nic. Z postawionego kołnierza futrzanego podnosił mu wiatr włosy do góry i chwiał niemi na mrozie.
Mama szła w czarnej salopie i w swojej czapce bobrowej, — nosiło się wtedy takie duże czapki. Przy ulicy
Siennej, na rogu, odwróciła się do nas. Wyglądało, jakby ją ktoś nagle strasznie mocno uderzył, a ona chce się nam o to poskarżyć. Jej zmizerowana twarz skurczyła się, zacięła, zamknęła, poczem nagle wszystkie rysy otwarł niepowstrzymany płacz: idący już niewiadomo skąd, tak wielki, że dotychczas, ile razy widzę jakiś kielich, urnę, z której przelewa się za brzegi, dziesięć, sto, tysiąc razy za brzegi, — wspominam te jej łzy.
Parę dni po pogrzebie odprowadziła nas do naszego domu babcia, własnoręcznie. Otworzył ojciec. Nas wpuścił, babce kiwnął na obie strony rękami, że nie.
Jedliśmy razem z rodzicami, chodziliśmy znowu po całem mieszkaniu, pachnącem karbolem, i — — mimo, że paliło się w piecach normalnie — marzliśmy...
W ciszy i w świetle naszego domu marzliśmy na kość.
Nie było się czem bawić. Wszystkie zabawki dezynfekowały się jeszcze na strychu. Wieczorem, przed pójściem spać, powiedział Irzek, że naprawdę — Tanczuś był pośrodku naszego domu. Teraz nigdy już nic na swoje miejsce nie wróci. I my też powinniśmy umrzeć...
Na szczęście wnet musiało się odmienić z powodu nieznacznego pozornie wypadku. W sobotę, jak zawsze, przyszły z poczty gazety medyczne.
Ojciec wziął je od Tomasza i poszedł do swego pokoju, gdzie, nie przyjmując teraz chorych, siedział sam od rana do wieczora. Z pokoju tego rozległ się nagle krzyk ojca.
Krzyk długi, równy, który nie przemija, który się unosi i trwa na tem samem miejscu, jak mur. f
Poleciała mama, Filipina, Tomasz, nawet my, — wszystkie drzwi całego mieszkania stały otworem, w ciemnościach. Ojciec szedł przed siebie, machał rozwiniętą gazetą, jak się może macha białym sztandarem na zawieszenie broni. Machał i krzyczał i mówił wszystkim meblom, kątom, pokolei we wszystkich pokojach i po drodze wszystkim oknom.
— Nie mogę! Nie mogę! Nie mogę! W dwa tygodnie później, ludzie słyszycie?! W dwa tygodnie później!...
Znacznie później objaśnił nas wuj Kazimierz, co to było. W dwa tygodnie po śmierci Tanczusia uczeni wynaleźli na świecie lekarstwo na dyfterję.
Po wypadku z gazetą rodzice zapakowali mały kuferek i odjechali.
Zostaliśmy na łasce Tomasza i Filipiny. Na dobrej łasce starych, zmęczonych sług.
Od nich nauczyłem się wtedy nie mniej, niż od rodziców. Nauczyłem się kochać prostych ludzi i jeżeli dziś żaden trud pospolity nie daje mi spokoju, a przeciwnie serce całe ma po swojej stronie, jeżeli w starym łachmanie rozumiem wielką godność, w kruszonych przy drodze kamieniach zwycięstwo najtrudniejsze, — zawdzięczać to muszę opowieściom Tomasza o sprytnym okpi-świacie i srogim prawdom Filipiny o jej łajdaku-mężu.
Dni nasze szły po dawnemu między szkołą a domem. Wolny czas spędzaliśmy z Tomaszem, lub Filipiną.
Prosiliśmy Tomasza, by siedział z nami w salonie. Skoro nie chce w7 salonie, przynajmniej w kancelarji ojca, gdzieby miał wygodny, wyścielany fotel. Tomasz nie chciał pchać się na pokoje, za żadne skarby. Mówił, że zawsze znał na świecie swoje miejsce.
Całe popołudnia siedzieliśmy z nim w przedpokoju na ceratowej kanapie pod drukowanym Otellem. Teraz dopiero wyszło najaw, że Tomasz służył zamłodu w arty-lerji fortecznej, nosił jeden czerwony lampas, gdy generałowi należy się wszystkiego dwa. Czy wobec tego każdy żołnierz artylerji fortecznej nie stanowi pół generała?
Teraz dopiero okazało się, że jak ojcu naszemu, gdy sobie maluje w kancelarji, przeszkadzają dzwonki chorych, tak samo przeszkadzają Tomaszowi, gdy nam opowiada o okpiświecie, grającym na organach albo malującym przejścia Żydów przez morze na czerwonej desce.
Aby nie tracić czasu, przestaliśmy jeść w jadalni.
O wiele lepiej smakowało nam w kuchni na połupa-nych talerzach. O ile Tomasz zachwycał nas opowieściami, o tyle Filipina krzepiła, wymyślając na pańskie wydziwiania, czyli na naszych rodziców.
— Każdemu się przytrafi taka śmierć, — mówiła niecierpliwie, — no i co? I nic, żyje i musi swoje robić. Może nie?!
Pytaliśmy, jaka się Filipinie śmierć przytrafiała?
Jaka śmierć? Mąż sprzedał korale, ostatnie pierzyny pozastawiał, że już do nich nigdy nie wróciła, a dzieci, jak zaczęły jednego roku umierać, to ich poszło jednym ciągiem siedmioro, najstarszy odchowany już, piętnastolatek.
Przejęliśmy się tą sprawą i choć Filipina była stara, pomarszczona, chcieliśmy ją pocałować w rękę. Nie zgodziła się, narobiła hałasu, ale od tej chwili coś się w nas przełamało.
Tego samego wieczora spytaliśmy Tomasza, gdzie są, co się dzieje właściwie z naszemi zabawkami?
Wyznał, że to wszystko „zenfekuje“ się na strychu i zakazano tego ruszać pod wszelką groźbą.
Sprawę zabawek wyjaśnił dopiero wuj Kazimierz, który leczył Tanczusia. Pewnego popołudnia przyszedł do nas z Guciem.
Dlaczego Gucio tak długo o nas nie pamiętał?! Rzuciliśmy się mu na szyję, — Tomasz powiedział, — — jak wypuszczone z klatki.
Ściskaliśmy Gucia i całowali odrazu tu, w kuchni. Nie zapomniał o nas, bynajmniej, ale odwoził naszych rodziców na wieś, do jeszcze innego wmja, dzielnego agronoma. Był tam trochę z nimi, wszystko widział, co się dzieje, — rodzice przysyłają nam mnóstwo pozdrowień, — Gucio dziwił się bardzo, że siedzimy w kuchni.
Z przybyciem naszych wujów staliśmy się na nowo paniczami. Irzek dał znak Filipinie i Tomaszowi, — mądry znak, który znaczył, że odchodzimy tylko z powodu wujów — i polecieliśmy zaraz do salonu.
Wuja Kazimierza już nie zastaliśmy. Szedł przez całe mieszkanie, zostawiał za sobą otwarte drzwi, kazał podnosić story. W sypialni mamy zaczął krzyczeć na Tomasza. Nazwał go starym niedołęgą, jego, Tomasza, pół-ge-nerała, czyli żołnierza artylerji fortecznej.
Zaco?
Za portret Tanczusia, który był dotąd nie schowany. Zapakowali ten portret bardzo ostrożnie w papiery i w sznury, aby gdzieś wynieść.
Gucio usadowił się między nami, Filipina przyniosła herbatę, niewiadomo skąd znalazły się świeże ciastka z cukierni naprzeciw, pewno z Sukiennic. Gucio zaczął nam opowiadać, co się dzieje. Nic się nie działo strasznego, choć wszystko razem było jeszcze ciągle bardzo smutne. Rodzice zostawili nas tu nie dla zabawy oczywiście, czy też przez zapomnienie, ale ponieważ bardzo cierpią i nie chcą, byśmy na to patrzyli.
— To znaczy, — spytałem, — że co? — — — To znaczy, że bardzo dużo, — odpowiedział Gucio. — To znaczy, że wiesz co? że ojciec, ojciec twój, znany, ceniony doktór, tam na wsi wysadza ścieżki kamieniami! Ze stodoły do dworu. Z dworu aż przez ogród. Sam nosi cegły, potem siedzi na ziemi. Kładzie te cegły, czy kamienie, niby brukuje, bo rozmawiać z nim nawet nie można. Samo mówienie go boli.
— Czy musi brukować?
— Nie musi, ale nie może widocznie robić nic innego.
— Siedzi na gołej ziemi, — przestraszyliśmy się z Irzkiem.
— Tak, na ziemi.
— Na błocie?
— Na błocie.
— A jak jest deszcz?
— I w deszcz.
Na płacz się nam zbierało, gdy znowu wszedł wuj Kazimierz. Napił się herbaty, pogłaskał nas po głowach, ale nieuważnie, jakby tylko przypadkiem. Kazał sobie pokazać języki, poczem strzepnąwszy palcami zawołał Tomasza.
Aż się nam w piersiach otwarło ze zdziwienia. Wuj
Kazimierz zabrał ze sobą Tomasza, poszli na strych ze świecami we dwóch, wrócili we troje, z Filipiną, niosąc ogromne pudła naszych papierzanych żołnierzy i wogóle wszystkie nasze zabawki.
Wstyd się nam zrobiło i ucieszyliśmy się nadzwyczajnie.
Wuj Kazimierz obszedł jeszcze raz całe mieszkanie, teraz wszędzie już pozamykał drzwi za sobą, powiedział do nas, — no więc chłopcy, bawcie się grzecznie, nie objadajcie się zanadto — i poszedł.
Zabraliśmy się co prędzej do wielkich pudeł z wojskiem. Mój Boże! Co się przez ten czas dezynfekcji i strychu stało z naszemi armjami?! Najwięcej zaszkodziły im na strychu myszy. Karbol zmienił gdzie niegdzie barwy mundurów, ale myszy! Wyżarły baszybożukom bębny! Cała kawalerja Zajączka była bez zadów, kosynierzy mieli pojedzone krakuski!
Irzek twierdził, że — tu niema co. Nanie się nie zda szperanie po pudełkach, trzeba zrobić jeden porządny przegląd, wtedy za jednym zamachem przekonamy się o wszystkiem.
Drugiego dnia po południu robimy w salonie generalny przegląd. Podnoszą się, wstają z pudełek, niby z dalekiej drogi maszerują przez dywan bersaljerzy, Polacy, Francuzi, pokrzywieni, pogięci, wszyscy pachnący karbolem, w mundurach oblazłych, — aż tu nagle dzwonek...
Tomasz człapie do przedpokoju, zerwaliśmy się z Irzkiem, — kto?!
Rodzice...
Nigdy tego nie zapomnę! Weszli ukradkiem, jak my wchodzimy do domu, gdy w szkole było coś niedobrze. Nie w żadnej żałobie, ani w niczem nowem, w jakichś starych odzieżach, których już całkiem nie pamiętaliśmy. Jakby w ciemnych, srogich mundurach.
Mama zaczęła zaraz coś otwierać, zamykać, jak każda gospodyni. Ojciec wrócił po długiej chwili, i widząc rozstawionych żołnierzy, spytał:
— No, cóż wojsko?
Odpowiedzieliśmy nieśmiało, że nic, wojsko doskonale, tylko myszy mu trochę zaszkodziły, nawet Bartosz Głowacki ma wyjedzoną rogatywkę.
— Któż wam wydał ze strychu to wojsko?
— Wuj Kazimierz.
Ojciec wstał, odszedł prędko i już tego wieczora wcale do nas nie wrócił.
Zaczęły się długie dnie, wieczory, chwile, — przyjazd rodziców niczego nie polepszył. Możebyśmy nawet woleli być sami jak przedtem, z Tomaszem i Filipiną?
Irzek miał słuszność, gdy mówił, że teraz w domu naszym nic nie wróci na swe miejsce. Nie umieliśmy już być wszyscy razem. Zdarzały się przytem rzeczy, na które nikt nie mógł znaleźć żadnej rady, ani Filipina, z którą mama siadywała długo w kuchni na kufrze, ani babcia, ani nawet Gucio.
Rzeczy tych baliśmy się, jak ognia. Nazywaliśmy to, — przepadaniem mamy... „
Szukając kluczy, czy jakiegoś listu starego, czy papieru, przepadała nagle w swoim pokoju na kilka dłu gich godzin. Z początku nic się tam nie odbywało, — zwykła cisza. Potem szelest, coraz głośniejszy, potem jakby śpiew nieskładny, pomieszany z szumem, naprzy-kład wstrząsanego drzewa.
Niewiadomo, co robić? Stanąwszy blisko, słuchaliśmy aż się mama wypłacze. Między ten płacz wpadały słowa oderwane, zmylone, pełne tak strasznej boleści, że od wtedy, dotąd, naumyślnie ich nie pamiętam.
Słuchaliśmy. Potem prosiliśmy. Potem biliśmy w drzwi pięściami, płacząc i siedzieliśmy na podłodze pod temi drzwiami nadaremnie.
Ojciec, jakby nie słyszał, nie wiedział o tem, jakby się to wogóle niczego nie tyczyło.
Umówiliśmy się z Irzkiem, że będziemy pilnowali tego przepadania. Pilnowaliśmy też nieustannie.
Okazało się, że mama w sypialni wyciąga z komody ukradkiem rzeczy po Tanczusiu. Ubranie ćwiczebne z parku Jordana, biało-niebieską krakuskę, wszystkie pudełka żołnierzy, które dostał na ostatnie imieniny, dawną, malutką jego bieliznę.
Irzek postanowił nie pozwolić na to mamie.
Ja też.
Stanęliśmy przed drzwiami.
Mama chce nas odsunąć, aby wejść. Nie pozwalamy. Zrobiła się tak straszna!... Ścisnęła wargi i z sykiem wyszczerzyła do nas zęby.
Irzek nadstawił piersi do uderzenia i płacząc, krzyknął:
— Niech mama bije!
Zesłabła, objęła nas przez pół, wysnuwając z poblad łych ust głos cienki, słaby, znużony, jak czasem leci przez topole, niby głos a właściwie już nic prawie.
Poszliśmy razem i od tego dnia już tylko przy nas oglądała te rzeczy. Niech klęczy przed szufladami, niech płacze, niech głową uderza o kant, ale przy nas.
Trwało tak kilka miesięcy. Z początku płakaliśmy razem z nią. Potem siedzieliśmy cicho obok, na kanapie.
Któregoś razu, nie wiem dlaczego, jakoś na wszelki wypadek, czy też może niechcący, wziąłem ze sobą w kieszeni kilku naszych papierowych żołnierzy. Jakich bądź, bez żadnego zamiaru; jeden był kosynier, jeden Moskal, Grek i dwóch Turków.
Mama klęczała przy szufladzie, Irzek siedział cicho na kanapie, a ja nagle bez żadnej myśli zacząłem sobie cicho na krześle ustawiać Turków, Greka, Moskala.
Irzek obraził się, powiedział, że jestem ordynus, ale na drugi raz też przyszedł z żołnierzami. Potem znów, kiedyś później zapomnieliśmy ich wziąć. Mama stała zamyślona przed ubrankiem Tanczusia, zaraz obok, na podłodze leżały pudełka z jego żelaznymi ułanami. Przypełzliśmy pocichu, odsunęliśmy pod stół pudełko i cichu-tenieczko zaczęliśmy wystawiać tych ułanów z atłasowej ściółki na podłogę.
Byli śliczni, naturalnie nowi, ani jedna krzta lakieru nie była jeszcze odłupana. Kazaliśmy im jechać, najprzód gęsiego, potem w dwójkach, — nagle mama odwróciła się.
Krzyknęła i wybiegła.
Schowaliśmy się w kącie. Wrócił sam ojciec. Usiadł na ziemi, wyciągnął rękę, zapewne, żeby pozbierać tych ułanów, ale ręka mu się już dalej nie ruszyła...
Był to dziwny widok: ojciec, siedzący w pełnym ubiorze na podłodze z nieruchomą ręką, naprzeciw której wyjeżdżają z pod stołu dwójkami ułani. Nie wiem, jak długo tak siedział. Powstał, wyprowadził nas z kąta, pogłaskał pod brodę.
Powiedział bardzo łagodnie: — — Złóżmy to chłopcy. Mogę wam kupić innych żołnierzy, ale temi nie bawcie się. To przecież pamiątka...
Nie skończył. Chwycił nas w ramiona i rozpłakał się straszliwie, jak małe dziecko.
Nasz ojciec!
Od tego czasu, powoli, powoli, wszystko zaczęło się wyjaśniać. Ciągle jeszcze nikt do nas nie przychodził, prócz pana Karmańskiego, ale pan Karmański był najlepszym przyjacielem ojca. Przynosił ciągle nowe swoje proszki do-farb, przez siebie wykręcone, które jako krajowe farby miał wysłać na jakąś pierwszą Wystawę Krajową do Lwowa.
Nie wiedzieliśmy, gdzie to będzie i kiedy. Ponieważ ojciec lubił mówić o tej wystawie, uśmiechaliśmy się na jej wspomnienie zawsze bardzo życzliwie.
Zaczęliśmy powoli wychodzić na spacery. Na Wawel, albo nad Wisłę. Ojciec rozglądał się, jak po nieznanym kraju. Trzeba przyznać, że co obiecał dotrzymał. Powiedział, — mogę wam kupić innych żołnierzy — i pewnego razu, ni z tego ni z owego przynieśli nam ze sklepu dużo pudełek z prawdziwymi, żelaznymi żołnierzami. Byli tam nawet ułani, tacy sami, jak po Tanczusiu.
Zaczęliśmy ogromne przeglądy. Bitwy wściekłe. Defilady!
Ojciec nie pomagał nam jeszcze, jak dawniej, nie przymawiał, ale widoczne było, że już podziwia. Patrzył i słuchał i patrzył, — bitwy odbywały się teraz codziennie. Aż raz, właśnie kiedy „ułani dzielnie uciekali w naj-wścieklejszym rozpędzie” przed Bułgarami, podniósł się, wyszedł z domu i wrócił z paczką, oraz z przedziwną wiadomością.
Wiadomość: — Całym domem pojedziemy do Lwowa, na pierwszą Wystawę Krajową, kupiłem już bilety.
Paczka, — o paczce nic nie powiedział. Poszliśmy razem, nie miał nic przeciw temu. Rozwinął z delikatnych bibułek bardzo piękny papier listowy, orle pióro z obsadką, złoty piasek do posypywania i przycisk, żelazną liiję na marmurze.
— Cóż to znaczy? — spytała mama.
— Sam nie wiem dobrze. — Ojciec ruszył brwiami i zapatrzył się w okno. — To dla ciebie. Na wypadek, gdybyś chciała do kogoś napisać?... Może porozumieć się? Może, nie wiem?...
Ułożył wszystko na maminem biureczku, które dotąd stoi w moim domu, — jakbym jeszcze dziś widział na niem te przedmioty.
Co miał znaczyć wyjazd, zrozumiałem po wielu, wielu latach, po wielu pracach, ciosach, wysiłkach i zawodach, przypominając sobie ową drogę, pociąg pełen ludzi, śpiewu i ojca na schodkach wagonu.
Nie chciał być w przedziale, — w żadnych ścianach. Siedział z zewnątrz, na stopniu, staliśmy po bokach. Roz-
W cieniu zapomnianej olszyny 5 kładał ręce do widoków, do niskich chałup, do płotów przydrożnych, drżących w świetle zachodu, i powtarzał:
— No więc to my jesteśmy, to my, czy rozumiecie? To wszystko razem, te chałupy, drzewa, konie, studnie, lasy, — i ci, których niema, — to my...
I JUŻ WRACAMY
Już czas się między nami położył, rozciągnął i przepłynął. Tyle życia, wydarzeń, tyle przeróżnych dziejów. Ogień już czerwieni siwe skronie, co minęło, nie wróci.
Wołać, wspominać?!
Trwasz krócej, miły człowieku, niż strzęp dymu, zbłąkany dziś wieczorem pod gałęzie cienistej jabłoni. Obraz twój, nasze życie, stojących tu przy krzewie płomienistym mniej waży, niż nieznaczne drgnienie powiek!
Mój czas i nawet wasze dnie najdroższe, synowie.
Nie w tem sprawa najważniejsza. Rzecz w tem, iż z niewiadomych głosów powstają niewiadome dopusty, radość się poi piołunem, a znów z nieszczęścia doświadczenie wynika.
Rzecz więc w tem, iż w uplataniu naszem jedni drugim służymy ubogą, lecz bezcenną pomocą, wzrost jednych drugim ciężar z bark zdejmuje, z domostwa zachwianego wybiegamy na szerokie trakty — i tak idziesz w nieznaną stronę daleką, ty, ja, wszyscy, za światłem, które nawet z najzimniejszych palców śmierci połyska blaskami przyszłości.
POLITYKA
Pan fryzjer Finkiel ostatni raz pociągnął przez dłoń rozprostowaną, potem jakoby ukłonił się brzytwą w powietrzu i podszedł do ojca naszego, siedzącego na fotelu.
Lubiliśmy tę chwilę.
Ojciec namydlony wyglądał na staruszka z siwą brodą. Pan Finkiel pachniał swym lustrzanym sklepem fryzjerskim, przynosił torebkę z rozmaitemi przyborami do golenia, z kieszonki sterczały mu grzebienie, niekiedy nawet nam przycinał grzywki, a zawsze miał jakieś nowe wiadomości, co sprawiało, że ojciec z oczami utkwionemi w sufit musiał odpowiadać:
— Bójże się pan Boga, panie Finkiel, czy to możliwe?!
Gdy rozmowa ustawała, słuchaliśmy miłego skrobania brzytwy.
Zgolone mydło piętrzył sobie pan Finkiel na wskazującym palcu. Umiał na nim utrzymywać całe góry piany. Przechylały się niebezpiecznie to w jedną stronę, to w drugą, a my czekaliśmy, aż spadną. Naogół nigdy nie spadały, — tymczasem dziś piana nie spiętrzyła się nawet na palcu.
Mydło, rozrobione rzadko, ciapało na serwetę białemi placuszkami, pan Finkiel nic sobie z tego nie robił. Opo wiadał ojcu, że teraz wszystko jest już źle, a wnet będzie o wiele gorzej.
Opowiadanie musiało być ważne, gdyż ojciec nie wro-łał, jak zwykle — Bójżeż się pan Boga, czy to możliwe? — tylko odrazu:
— Nie może być, nie wierzę.
Finkiel, kłaniając się brzytwą w powietrzu:
— Pan doktór sam się przekona!
Dlaczego pan Finkiel skarżył się, dlaczego uważał tego słonecznego ranka, który z niewiadomych przyczyn tak dobrze pamiętam, że jest źle, nie wiem.
Panu Finklowi powinno było być świetnie. Miał sklep fryzjerski w Rynku, przed odwachem, po tej samej stronie, na której odprawiała się zawsze ostatnit, najważniejsza stacja w procesji Bożego Ciała. Miał mnóstwo perfum i mydeł, zawijanych w wiecznie pachnące papiery atłasowe.
Jeżeli wypadało święto Lajkonika, mógł się na nie patrzeć bez żadnego ścisku, przez własne szyby wystawowe. Widział codzień zmianę warty na odwachu, czy też trębacza, grającego capstrzyk wieczorem. Golili się u niego wszyscy porządni ludzie. Nasz ojciec, pan Gall, pan Karmański, może nawet pan Asnyk?!
Finkiel musiał się był dziś skarżyć szczerze i poważnie, gdyż ojciec po umyciu się, przy śniadaniu, rozmawiając z mamą, zakończył tak:
— Może się mylę moja kochana, mam jednak wrażenie, że te sprawy zaczynają się naogół zawsze od fryzjera. Już to tak jest na tym świecie...
Jakie sprawy zaczynają się naogół od fryzjera? Dlaczego tak jest na świecie, nie wiedzieliśmy.
— Co pan Finkiel powiedział ojcu?
— Byłeś przy tem, więc chyba słyszałeś — zniecierpliwiła się mama.
— Być a słyszeć to wielka różnica — — odpowiedział Irzek i narazie zapomnieliśmy o panu Finklu.
Można było śmiało zapomnieć, mimo jego przepowiedni nic się w niczem nigdzie nie zmieniło. Po powrocie ze Lwowa, z wspaniałej Pierwszej Wystawy Krajowej, na której słyszeliśmy pierwszy raz w życiu operę Straszny Dwór i poznaliśmy całe kupy przeróżnych lwowskich krewnych, i na której pierwszy raz w życiu zgubiłem się, choć mnie prędko znaleźli, żyliśmy po dawnemu.
Śniadanie, obiad, kolacja, oczywiście, — szkoła, spacer — i wogóle wszystko, jak zawsze.
Powiedzenie pana Finkla sprawdziło się nie odrazu, a później, po dość długim czasie. W jaki sposób szły różne przygotowania do tego, by się te słowa sprawdziły, nie wiedzieliśmy. Może w ten sposób, że zaczęli u nas bywać całkiem inni ludzie, niż dawniej?
Naprzykład nasz pan Karmański, urodzony tak samo, jak nasz ojciec, nad Dniestrem, pan Karmański, który ilekroć był na obiad zając, mówił „zając nie przymierzając”, — poszedł w kąt.
Pan Gall z długiemi siwemi włosami — w kąt.
Wszyscy panowie, z którymi ojciec grał dawniej w winta albo w taroka, — w kąt.
Zaczęli bywać całkiem inni, głównie zaś dwaj. Jeden umiał łamać w ręku jabłka i mówił zawsze o mieszczaństwie. Pan Białkowski. Siłacz! — dzkie
Drugi, — którego nazwiska nie pamiętam. Drugi mówił miłym głosem, wedle ówczesnego mniemania naszego głosem podziemnym. Nosił futro-czamarę. Wspaniale wymawiał słowo lud. Trącaliśmy się zawsze wtedy z Irzkiem.
Nie „lud“, lecz „l-l-l-łud“.
Pewnego razu przyszedł z egzaminu uniwersyteckiego we fraku i w żółtych trzewikach. Mama życzyła mu wszystkiego najlepszego. Gdy pożegnał się, rzekła do ojca:
— Zdał, zdał, bardzo mnie to cieszy, ale frak i żółte trzewiki to już za dużo, dziękuję ci bardzo.
Oprócz tych dwóch zjawili się inni, którzy nie mieszkali w Krakowie, lecz przyjeżdżali zdaleka. Przychodzili na podwieczorki. Opowiadali rzeczy tajemnicze, pytając zawsze, czy można przy nas mówić?
Ojciec machał ręką na znak, że przy nas wszystko można. Miał rację. Do podwieczorków tych występowało zawsze ogromne pudło blaszane z angielskiemi albert-kami, których smak był bardzo dziwny. Musiało się ich jeść ogromnie dużo, by dojść do właściwego sensu.
W czasie tego bywania, przyjeżdżania, podwieczorków i pudeł z albertkami sprawdziły się całkiem nieoczekiwanie słowa pana Finkla. Pewnego wieczora ojciec długo chodził po salonie, naradzał się z mamą, wracając ciągle do tego samego, to znaczy, że jest źle i tak dalej być nie może!
Dwa dni później bawiłem się najspokojniej u nas w pokoju, gdy wpadł Irzek, biegiem, na palcach.
— Co?
— To!
— Ale co?!
— — To się już dzieje!
— Gdzie?
— U nas!
— Ale co?!
— Gazety!! Nic nie mów, zaraz zobaczysz!
Podkraaliśmy się do kancelarji. Jakiś człowiek w granatowym kaftanie wykładał na nowy, specjalny stół całe pliki gazet. Polskich, niemieckich, nawet francuskich.
Poszedł, a już pod wieczór zaczęli przestawiać całą kancelarję. Stół z gazetami zajął prawie pół ściany. Obejrzeliśmy jakie, czy z obrazkami, czy bez? Były gazety grubsze i cieńsze, składane i do przecinania, każda miała swój własny zapach.
Francuskie, może dlatego, że jechały zdaleka, pachniały powidłami, niemieckie blachą. Nasze, wedle Irzka, pomidorami, wedle mnie, skórą tylko.
Od czasu napływania gazet zaczęło się zmieniać nie-tylko u nas w domu, lecz także między mną i Irzkiem.
W domu: — nie można mamy oderwać od czytania. Ciągle gubiła klucze w tych ogromnych stosach papieru.
Tomasz, wedle własnego wyrażenia — nic nie mógł znaleźć na swem miejscu.
— Czego się człowiek „tchnie“, — narzekał, — jakiego świstka, śmiecia, wszędzie wszystko potrzebne. Nie będzie z tem nigdy końca!
Chodził codzień rano z irchową ścierką dokoła gazetowego stołu, niby obkurzał a walił w poukładane grzędy dzienników, aż klaskało po całem mieszkaniu.
Zaczęli na s e r j o używać tych gazet. Wszystko poszło w kąt, nawet my. Ojciec przestał wycinać nam żołnierzy. Kupił sobie parę długich nożyc, kilka buteleczek gumy arabskiej z pendzelkami w korku i wycinał potrzebne miejsca z gazet. Rozkładał je, naklejał na arkusze i zakreślał czerwono lub niebiesko, nie ołówkami, lecz olbrzymiemi „ołówami“, których nie wolno było wcale dotykać.
Przy lepieniu, zakreślaniu i wycinaniu bardzo się zapalał.
— Może powiesz, — woła do mamy, — że to nie jest łajdactwo?! Nie odpowiadasz? Uważasz, że to wszystko jest w najdoskonalszym porządku?
Mama uważała, że nie należy się tak przejmować, wskazywała przytem oczami na nas ze względu na słowo „łajdactwo“.
Niestety — — za późno. My też kłóciliśmy się już z powodu gazet. Poszło nam o rubrykę Humor, drukowaną zawsze przed ogłoszeniami, na ostatniej stronie.
Irzek rozumiał wszystkie dowcipy, ja żadnego. Chciał mi wytłumaczyć. Tłumaczył za długo, za głośno i tak niezrozumiale, iż nazwałem go wkońcu głupcem. Obraził się sam przez się i za swoją gazetę, to jest Głos Narodu, w którym codzień był właśnie ów humor.
Odpowiedziałem na to, że gazety, drukujące humor, nie mają nic do gadania. Byłem za Czasem, który, choć był większy i miał dosyć miejsca, nie zajmował się żad-nemi głupstwami.
Pierwszy raz nic wielkiego z tej kłótni nie wynikło. Postanowiliśmy tylko raz na zawsze: wycięte Głosy
Narodu należą się z kosza Irzkowi, wszystkie wycięte Czasy mnie.
Nasza kłótnia o gazety nie była niczem znów tak bardzo głupiem, skoro starsi, nawet ojciec i nasz uczony stryj Ernest, kłócili się o to samo. I jeszcze jak!!
Działo się to w laboratorjum naszego stryja, przy ulicy Gołębiej, w sobotę po południu, kiedy miał trochę więcej czasu i kiedy — jak mówił — uczniowie pozwalali mu choć trochę odetchnąć.
Kręciliśmy się cicho wśród przeróżnych maszyn, spoconych rurek szklannych i różnych zakurzonych przyborów. Udawaliśmy, że nic nie słyszymy. Nibyto bawimy się cybuchami stryja, które rzędem, jak karabiny na od-wachu, stały w stojaku pod ścianą.
Starsi kłócili się. Chodzili po pracowni tam i napo-wrót, jak dwie potęgi. Stryj Ernest taczał się w chodzie z nogi na nogę. Ojciec coraz niżej uginał się w kolanach. Czasem spotykali się na środku. Wtedy stryj Ernest, mówiąc, uśmiechał się z politowaniem, a ojciec podnosił głos do prawdziwego gniewu, jak kiedy jest głodny przed śniadaniem.
Zaczęło się nam robić straszno. Padały słowa coraz trudniejsze a głośniejsze. Głównie jedno: urna wyborcza. Mówili o oddawaniu głosów do tej urny. Kto tam pójdzie, z jakiem czołem przed nią stanie?!...
Na szczęście od czasu do czasu ukazywał się w drzwiach jakiś uczeń, z flaszką lub rurką szklanną w ręku. Dorośli nie zwracali na to uwagi. Trzeciemu takiemu uczniowi, oczywiście żeby nie widział ani stryj, ani ojciec, zaczęliśmy z poza rzędu fajek dawać po rozumiewawcze znaki. Żeby wszedł i trochę pobył z nami. Baliśmy się już tej kłótni!.
Uczeń, gdy tylko zobaczył w mroku twarz stryja, oświeconą rozognionem cygarem, umykał co tchu.
Odważyliśmy się tedy na rzecz ostateczną. Irzek pod-kradł się do wynalazku stryja — nieprzemakalna dachówka pod wodą zawsze płynącą — — i zakręcił kran...
Bulgot wody ustał, — tamci nic. Mówili. Tytuły naszych dzienników też były w robocie. Gdy ojciec powiedział pierwszy raz: czytałeś przecież choćby w Czasie, — uderzyłem Irzka pięścią w bok i szepnąłem: O-o-o...
Ernest odpowiedział coś o Głosie Narodu.
Byliśmy szalenie ciekawi, kto zwycięży? Powinienby zwyciężyć chyba nasz ojciec!? Stało się coś całkiem innego!
Kłócą się, wymachują rękami, Irzek odkręca bursztynowy ustnik od ogromnej faji wiśniowej. Wchodzi tercjan (dziwiło nas zawsze, że nawet w szkołach dla dorosłych są tercjani), stryj krzyczy na niego: Zabieraj się pan do stu djabłów — i znów powtarza coś o Asnyku!
Przestaliśmy kręcić w cybuchach, ile razy bowiem mówiło się u nas w rodzinie między starszymi o Asnyku, były sprawy ważne.
Asnyka, poetę z brodą ogromną pokazywała nam mama nieraz w teatrze, każąc raz na zawsze zapamiętać:
— Tak wygląda Asnyk, poeta polski. — Ile razy wracaliśmy od jednej ze starych ciotek ulicą Zwierzyniecką, ojciec pokazywał nam okna pewnego domu i też kazał patrzeć, mówiąc: — Tu mieszka Asnyk, żebyś wiedział, jeden z drugim.
Ze strachu i z szacunku wzdłuż całego domu przechodziliśmy na palcach. Teraz stryj mówi o Asnyku, że ma go za sobą, a ojciec odpowiada:
— No to daruj, mój drogi, ale...
Stryj — znowu... Ojciec po raz drugi:
— No to daruj, mój drogi, ale...
Stryj — znowu.
Za trzecim razem, — jak wiadomo, każda walka, sztuka, upominanie, ostrzeżenia, zwracanie uwagi idzie do trzech razy. Za trzecim razem ojciec nasz:
— Daruj, jeżeli tak jest rzeczywiście, to dla mnie w tych rzeczach Asnyk jest skończonym ślepcem! Nie widzi. Rozumiesz! Ślepcem! Kaleką! Ślepcem!
Znaliśmy ojca i wiedzieliśmy, co to znaczy. Znaczy, że Asnyk myśli coś innego, niż ojciec. Niestety, stryj Ernest nie rozumiał się na tem tak dobrze. Westchnął, rozniecił w ustach cygaro, zawołał — ach, tak? — i spytał zimnym głosem, co poza tem słychać, jak się ma nasza mama?
Ojciec spytał o żonę stryja Ernesta i przestali rozmawiać. Rozstając się, powiedzieli do siebie — żegnam — i nie podali sobie ręki.
Rozważaliśmy, coby było, gdyby się dalej kłócili? Musiałoby było dojść do bitki. Ktoby kogo pokonał? Stryj Ernest był grubszy i cięższy, ojciec z pewnością lepiej wygimnastykowany. Mówiliśmy o tem przez całą drogę od ulicy Gołębiej aż do nas na Rynek.
Zwyciężyłby z pewnością nasz ojciec, zwłaszcza gdyby znienacka kopnął stryja w brzuch. Zapaliliśmy się do tej myśli, po chwili jednak napełniła nas strachem i przerażeniem.
— O takich rzeczach nie można mówić z rodzicami — zauważył Irzek. — — Lepiej zapytamy Tomasza.
Opowiedzieliśmy Tomaszowi wszystko jak najdokładniej. Siedział na kanapie w przedpokoju i otwierał drzwi chorym. Kazał sobie nie zawracać głowy „po próżnicy11. 0 kłótni powiedział:
— Że nasz pan pogniewał się z panem profesorem, to jeszcze nie jest żaden dowć d...
Co do urny wyborczej:
— Nie jest nawet „żadno11 naczynie, ani wazon, ani waza, ani nic. Papierowe pudło liche. Z tego tylko nieporządek się robi między ludźmi!
Wyprosił nas z przedpokoju, bo — otwieranie drzwi chorym jest praca, jak każda inna, przy której nie można przeszkadzać.
Tomasz jeden, — z Filipiny i tak nikt nigdy nic nie miał, — nie zmienił się w tym czasie.
— Ja ta o niczem nie wiem, nie tkam palca między drzwi, — mówił i czekał, żeby wszystko wróciło do porządku.
Nietylko nie wróciło, ale doszło do tego, że nasz ojciec miał przemawiać na zebraniu. Zostało to wydrukowane w gazetach, może nawet we wszystkich, nam wystarczało, że jest w Głosie Narodu i w Czasie.
Na zebranie, czy zgromadzenie z przemówieniem ojca postanowiliśmy pójść koniecznie. Po pierwsze dlatego, że ojciec przemawiał znakomicie. Było to zupełnie pewne. Gdy nas beształ nie zapomocą krzyku, lecz zapomocą do wodów i wzniecania wyrzutów sumienia, zasłuchiwaliśmy się zawsze z ogromną przyjemnością.
Po drugie, — — jeżeli u nas w domu dla trzech lub kilku panów podaje się herbatę i albertki, a nawet konfitury, — jakie jedzenie wystąpi dla całego zgromadzenia?!
Niestety, ojciec nam odpowiedział: — Dajcie mi święty spokój — a mama jeszcze krócej: — Nigdy w życiu.
W dzień zgromadzenia zjawiła się po południu babcia z Guciem. Matka mamy. Wyglądało, jakby opłakiwała mamę, mówiąc do niej równocześnie bardzo srogo o naszym ojcu. W pewnej chwili musiała była widzieć go duchowo, tam gdzie stał zawsze, gdy byli goście, to jest pod piecem, w salonie. Mówiła do tego miejsca, czyniła mu ostre wyrzuty, mierząc kwadrat posadzki od stóp do głów.
Co sobie z tego ojciec robił? Ma się rozumieć nic. Dawno go już nie było, poszedł w palcie jesiennem, z kartką malutką, którą od rana pisał dla swego przemówienia.
Dziwiliśmy się, że mama pozwala na ojca wymyślać. W pewnej chwili ujął się za nim Irzek, krzyknąwszy śmiało:
— Tere fere, bardzo proszę!
Odpowiedziała mu na to babka — — cicho bądź, smarkaczu! — gdy nagle wszystko przyjęło inny obrót. Mama spojrzała na zegarek i rzekła:
— Siódma. Zgromadzenie na pewno skończy się już. Wyjdzie zgrzany, zaziębi się, bardzo mamę przepraszam.
Znaczyło to, że ojciec może się zaziębić. Mama kazała się nam ubrać. Babka krzyknęła: Niema w tem za grosz sensu, — — Gucio przestał brzdąkać na fortepianie. Przeprosili się pośpiesznie, i poszliśmy, raczej pobiegli pod dom zgromadzenia.
W bramie i na zaśmieconych schodach, pełnych ludzi, widać było, że się tu coś odbywa nie na żarty. Wchodziło się z pierwszego piętra. Przy szklannych drzwiach stali jacyś panowie. Dość nędznie ubrani, ale srodzy, każdego kto wchodził pytali i nawet przy nas kilku ludzi zbesztali i wyrzucili.
Zgromadzenie było w toku, czyli, — jak to określił Irzek — ani mu się śniło kończyć. Jedni szli, drudzy wracali, szklanne drzwi uchylały się raz po raz. Widać było wtedy, co się tam w środku dzieje. Na dole czarno od ludzij na górze niebiesko od dymu i jakiś głos wiel-kiemi słowami buchający z wysoka.
Cisza, znów krzyki, przerywanie, brawa i znów cisza.
— Kłócą się, — szepnął Irzek.
Drżąc na całem ciele z dziwnego bardzo uczucia, schwyciliśmy się za ręce. Mama stała w głębi, my, naturalnie, przy drzwiach. Irzek puścił mnie nagle, pobiegł do mamy i zawołał:
— Ojciec przemawia!
Nic na to nie odpowiedziała, ale wszystko było odrazu wiadome. Ruszyliśmy we troje naprzód. Panom przy drzwiach nicby nie pomogło, gdyby nas chcieli zatrzymać. Sunęliśmy naprzód we troje, jak lawina.
Na zgromadzeniu, zbici w twardą grupkę, dopchaliśmy się przez płaszcze, plecy, ramiona i mankiety, aż do poło wy sali. Widać stąd było wcale nieźle. Naturalnie, że to ojciec! Irzek miał doskonały słuch, wcale się nie pomylił.
Ojciec przemawiał doskonale, najlepszym, najwdzięczniejszym głosem „dowodów i wyrzutów sumienia“. Pierwszy raz tego wieczora słyszeliśmy słowa ludzkie, rozlegające się do takiej ciżby. Sprawiło to na nas wrażenie straszne! Wstydziliśmy się...
Niektóre części przemowy były zrozumiałe. Nie można tego powtórzyć, ale wiedziało się, o co chodzi. Były to „wyrzuty sumienia“, któremi tyle razy wzruszał nas ojciec tak skutecznie. Potem dopiero przyszły słowa trudne i nieznane. Urna, — stawać, — iść do urny?!
Z urną zaczęło walczyć drugie słowo, nowe i nieznane, mianowicie — kurja.
Dyskusja, — organizacja, — urna — — kurja, — mnóstwo innych. Nie słuchaliśmy tych ustępów, rozglądając się dowoli.
Ostatni raz widziałem ojca, występującego publicznie na pogrzebie Tanczusia. Szedł wtedy pochylony, włosami jego zmierzwionemi powiewał mroźny wiatr. Teraz wszystko inaczej, aż nam żal było pogrzebu i tamtych smutnych czasów. Ojciec wychylał =ię z katedry do pół osoby, oczy mu się skrzyły, na policzkach miał czerwone rumieńce, wymachiwał szeroko rękami.
Zaczęto mu przeszkadzać, — ogarnęło nas oburzenie. Jacyś ludzie z pod ściany, zresztą całkiem przyzwoicie odziani, zaczęli sykać, potem stukać laskami, potem wstawiać do przemowy niepotrzebne okrzyki. Ojcu wszystkie żyły wystąpiły na szyję. Najlepszym głosem wrócił znów do wzniecania wyrzutów sumienia.
W cieniu zapomnianej olszyny 7
— Tamci — nic. Jedni byli za ojcem, drudzy przeciw, jakiś stary pan z siwą brodą, może nawet sam Asnyk zaczął zdaleka dzwonić.
Mały srebrny dzwoneczek na takie wrzaski?!
Nie można było nic dosłyszeć. Mama zagryzła wargi, zapuściła nagle woalkę, ojciec stał jeszcze na trybunie, ale nikt już teraz nic nie rozumiał.
Odetchnęliśmy, gdy skończył.
Irzek szepnął mi do ucha:
— Łotry...
Nie dokończył, znowu zaczęto przemawiać — kto? Pan Białkowski!
Nie spodziewaliśmy się tego! Żeby po tylu jabłkach, herbatach, może nawet obiadach zjedzonych u nas ośmielił się występować przeciw naszemu ojcu?!
Gdyśmy wychodzili z sali, rodzice zażarcie rozprawiali. Musieliśmy się zatrzymać na dole. Mama kazała ojcu zapiąć się porządnie, jako zgrzanemu. Rozpinali parasole, deszcz padał. — — Wiesz? — rzekła, wychylając nieco głowę z bramy na miasto, — — żeby Białkowski?... Nigdy się tego nie spodziewałam!
— Moja droga, — odpowiedział ojciec, — cóż chcesz? Polityka...
Nazajutrz, zaraz po szkole, zrobiliśmy politykę u nas w domu. Z początku nie chciałem. Irzek mnie przekonał. Armje nasze stały się publicznością i musiały natychmiast pójść na zgromadzenie.
Dotąd, — choć już długie lata minęły od tej chwili, — widzę zbrojne tłumy Niemców, Rosjan, Anglików, Po laków, Francuzów, Turków, w najróżniejszych pozycjach, strzelających, leżących, „uklęknionych do celu“, zamach-niętych szablami, zgromadzonych zgodnie w naszym szkolnym pokoju, przy ławce, dokoła pudła z czarnej tektury, po cukrze.
Z pudła tego zaraz przemówi jeden, który będzie miał rację, i drugi, jakiś ktoś, — bezczelny łgarz. Papierowy kapitan piechoty Wodzickiego będzie ojcem i będzie miał rację. Cesarz Wilhelm I, Stary, będzie panem Białkowskim, czyli bezczelnym łgarzem.
Nieprzebrane zastępy tylu wojsk, tylu narodów, srogo uzbrojone czekają wciąż cierpliwie, który z nas dwóch przemawiać będzie za ojca, a który za Białkowskiego?
Obaj chcemy być ojcem w postaci kapitana piechoty Wodzickich. Sprawa jest zbyt ważna, by ciągnąć o nią węzełki.
— Trudno, — Irzek blednie nagle, — wszystko jedno, więc ja będę Wilhelmem!
Żal mi, zanadto go lubię, by był Wilhelmem.
— No, to ty bądź! — prosi Irzek.
— Ja też nie chcę. — No, więc kto?
Tłumy czekają... kapitan pułku Wodzickich z wzniesioną szablą stoi już w pośrodku, na czarnem pudle, Wilhelm I, Stary, konno, na czele panów, którzy wczoraj stukali laskami pod ścianą (jest nimi wojskowa orkiestra Szkotów z kobzami), gotuje się, by zaraz prosić o głos.
— Głupiś — rzekł nagle Irzek z ciężkiem, poważnem westchnieniem. — Wszystko jedno, to jest przecież polityka! Ja będę Białkowskim, wszystko jedno.
Przeszedł, stanął przy ławce, po stronie cesarza Wilhelma, i zaczęliśmy co prędzej zgromadzenie.
Odbywało się zupełnie, jak wczoraj, prawdziwie, z tą tylko różnicą, że rzeczy nie szły pokolei, lecz wszystko równocześnie. Odrazu pewien Asnyk (był nim u nas sam Kościuszko) zaczął dzwonić, odrazu mówił i nasz ojciec, jako ja, — najwspanialszemi wyrzutami sumienia, i Białkowski jako Irzek, czyli cesarz Wilhelm I, Stary, — swo-jem ohydnem szczekaniem.
Białkowski ciągnął z początku jako tako, potem zaczął wymyślać. Stanął na czarnem pudle, w osobie cesarza Wilhelma przy ojcu, to jest kapitanie polskiej piechoty, i trzymany przez Irzka silnie za klocek, powtarzał wkółko, coraz głośnie j:
— Łżesz, podły psie! Łżesz jak pies, podły psie! Jak pies!!
Przemowa ta, niewiadomo kiedy, doprowadziła nas do wściekłości.
Zestawiłem z pudła kapitana piechoty Wodzickich, — takich obelg nie mógł zbliska słuchać, zwłaszcza jako nasz ojciec, — — i spytałem Irzka, — czy mówi, jako Białkowski, czy też,,tak“?....
Odpowiedział, że w polityce bracia też się nie uznają, ojciec nasz może najspokojniej w świecie wymyślać stryjowi Ernestowi można wogóle kpić ze wszystkiego, nawet z jakichś tam Asnyków.
— W takim razie dobrze, — zawołałem, — — cofnij Białkowskiego!
Cofnął go, w osobie cesarza Wilhelma, i zaczęliśmy gadać do siebie samych. Obie przemowy były „wściekłe“.
Siła ich polegała na wymyślaniu i coraz większej szybkości.
Nie mogąc sprostać Irzkowi, zacząłem głośno mlaskać. Niczem, własną śliną. Nie znosiliśmy mlaskania, prowadziło zawsze do bitki. Już naprzód przezornie odsuwaliśmy lud coraz dalej, by — gdy się na siebie rzucimy — nic się nie stało żołnierzom. Irzek gadał z szybkością „szaloną“, słów prawie odróżnić nie można było, ja mlaskałem, aż mi łzy w oczach stawały.
Jeszcze chwila... Na szczęście ukazali się w drzwiach nasi rodzice, wołając:
— Chłopcy! Chłopcy! Chłopcy, fe! Wstyd!
Rozmawiali o tem przy obiedzie i przy czarnej kawie, niewiadomo dlaczego ojciec irytował się, a mama triumfowała? Później przez parę dni, gdy tylko ojciec zapalił się w rozmowie, mama przypominała (rzecz wytłumaczyliśmy szczegółowo) kapitana piechoty polskiej i cesarza Wilhelma.
Ojciec uderzał się w spodnie od strony kieszeni z kluczykami i powtarzał:
— Nadużywasz przykładu, w gruncie rzeczy nic nie mówiącego...
Mama triumfowała do chwili ukazania się na mieście plakatów wyborczych. Były to, zdaniem Irzka, całe drukowane stronnictwa.
Tomasz obraził się, gdy je przeczytał. Mówił nie „pla“, ale „blakaty“. Obraziło go wydrukowane w pośród tak wielu innych nazwisko naszego ojca.
My też byliśmy obrażeni. Ojca nie drukowano, jak naszego stryja, śpiewaka, — skąd przyjeżdża i, wogóle, ogromnemi literami „wołowemi“, lecz tylko w spisie różnych innych.
— Wydrukowali — zakończył Irzek, — to i tak jest już coś!
Wcale nie żadne „coś“, ale bardzo dużo!
Przybiegł do nas tego samego dnia (był tak małego wzrostu, iż uważaliśmy, że zawsze tylko biega) nasz wuj, adwokat, ten sam, który kupił kiedyś gruszkę na osiem osób, ogromną, jak z ziemi obiecanej. Wpadł do kance-larji w palcie, z białym szalem przez piersi, prych-nął uprzejmym uśmiechem i zawołał do wchodzącego ojca:
— Nie kładźże zdrowej głowy pod Ewangelję.
Ojciec wypalił mu długie kazanie o wielu różnych rzeczach i o ludzkości.
Po ordynacyjnych godzinach przyszedł wuj Kazimierz, też doktór przecie, i odpowiedział ojcu właśnie o ludzkości. Mówił o tem jakby dawał przepis na potrawę. Trochę wody, soli, węgla, wapna, — czy warto tracić spokój?! Człowieku, spokój?!?
Przeglądając wycięte gazety przekonaliśmy się jeszcze tego samego dnia, że spokoju tracić nie warto. Ojciec zapomniał w nich widocznie ważnej rzeczy o sobie. Było w obu i w Głosie Narodu i w Czasie. Wydrukowane wyraźnie całe przemówienie, z ojca nazwiskiem na czele.
Polecieliśmy do kancelarji, taką rzecz trzeba odrazu pokazać.
— Co, gdzie, jak? — — spytał ojciec przestając pisać.
Pokazaliśmy nasze gazety.
Krew mu uderzyła do głowy. Zaczerwienił się. Obie gazety zmiął w jeden chrzęszczący pakuł i zawołał do wchodzącej mamy:
— Czemu się oni włóczą po całem mieszkaniu? Trzymaj ich jakoś w dziecinnym pokoju. Przylatują tu i pokazują mi z triumfem mowę tego durnia Ernesta!!
Powiedzenie o stryju dureń, i to przy nas, nie oznaczało chyba spokoju?
Powiedzeń takich było coraz więcej. Gdy mama urządziła podwieczorek, który Gucio nazwał zasadzką, podwieczorek z obu babkami, padło nowe słowo: kumoszki.
Słowo to istniało dotąd w starym wykazie ról naszego stryja, śpiewaka, jako tytuł jednej opery, nie spodziewaliśmy się, by można je było stosować do naszych babek.
Ojciec śpieszył się, miał zaraz gdzieś iść, pił herbatę popołudniową, na nic nie uważał, aż tu ni stąd ni zowąd obie nasze babki, które naogół zawsze się kłóciły, zaczęły zgodnie błagać ojca, by nie skakał na głowę do wody.
Ojciec powtarzał: Ależ mamo, ależ mamo, ależ mamo, — poczein w przedpokoju rzekł do naszej mamy, i tak już bardzo przestraszonej:
— Moja droga, wiesz, jak je obie szanuję! Jeżeli jednak chodzi o politykę, kumoszki i nic więcej. Tu niema żadnego gadania, kumoszki!
Wynikła z tego ogromna nieprzyjemność. Obie babki pokłóciły się, odeszły, mama nie mogła ani grać na fortepianie, ani szyć, ani wogóle nic. Gdyby nie był nadszedł Gucio, niewiadomo cobyśmy tego wieczora robili!
Na szczęście zjawił się, napił się herbaty, porobił nam z pudełek od tytoniu doskonałe urny wyborcze; wybudo wał dwa porty morskie, jeden pod tytułem Głos Narodu, drugi pod tytułem Czas. Było to wypisane atramentem z jednej i drugiej strony, na kartonie, przy naszych miejscach za stołem.
Wportach porobił nam Gucio i ustawił mnóstwo łódek papierowych z naszych gazet. Łodziami temi jechać mieli nasi wyborcy, to jest żołnierze, na środek jeziora, — do właściwych urn.
Zajęliśmy się teraz przedewszystkiem ładowaniem wyborców w portach. Mama z Guciem obok rozmawiali. Mama skarżyła się z początku, wszystko jedno na co, Gucio żartował, że to nic wielkiego. Gdy się porozumieli, zaczął opowiadać o mlecznej drodze (jego ulubione opowiadanie), o tysiącu wszelakich gwiazd, o czasie, przez który lecą i wobec którego wszystko jest nikłym drobiazgiem.
Wyborcy nasi zatrzymali się w pół jeziora, by też trochę posłuchać, bo rzeczy te bardzo ich ciekawiły.
Nawet mama słuchała.
Zasnęliśmy przy stole, obudziło nas dopiero przyjście ojca.
Był to ostatni miły wieczór, ostatnia miła i pogodna chwila przed okropnemi zdarzeniami. Ojciec stał w drzwiach zziajany, zdziwiony, uśmiechnięty Gucio patrzył na nas, a my na łodzie pełne zbrojnych wyborców, w pół drogi zatrzymane. — Cóż znaczą te napisy?!
— To nazwy portów, — — zaśmiał się Gucio, — dwóch olbrzymich portów nad brzegiem oceanu.
Pozwolono nam nie iść spać, nasze łodzie opłynęły nakrycie ojca, nikt nie rozmawiał o niczem ważnem i było bardzo przyjemnie.
Nazajutrz zaczęło się od rana istne piekło, z początku nawet dość ciekawe i wesołe. Dzwonek wejściowy dzwonił od samego rana.
Tomasz oznajmił, że puszcza drzwi z klucza, żadną miarą nie nastarczy otwierać. Ojciec zgodził się na to, mama kazała wynieść wszystkie płaszcze, okrycia, kalosze z przedpokoju i też się zgodziła.
Waliło najrozmaitszych ludzi porządnie ubranych i łapserdaków bez końca. Nie witali się z nikim, nie żegnali, nic ich nie obchodziło, prócz jakiejś wiadomości, której nikt nie mógł zgadnąć. Przedpokój, potem poczekalnia dla chorych, potem już całkiem bezczelnie salon, — przestały zaliczać się poprostu do naszego własnego mieszkania.
Nikt sobie tu z niczego nic nie robił, nikt nie zamykał drzwi ani wejściowych, ani żadnych. Na nas nawet nie zwracano uwagi. Lataliśmy na wszystkie strony, nie witając się z nikim, i sprawiało nam ogromną przyjemność, że w naszem własnem mieszkaniu możemy się zachowywać jak obcy ludzie.
Obcy goście robili to samo, co my. Rozwalali się na krzesłach, gadali ze sobą, wychodzili. Zależało im może jeszcze trochę na ojcu. Ale znów specjalnie nie czekali na niego.
Mama nie opuszczała jadalni. Miała migrenę, trzymała pod kompresem kilka płatków cytryny na każdej skroni, włosy, — niby jakiejś królowej, — bujną falą przez opaskę spływały na plecy.
Polecieliśmy do Tomasza zapytać kogoś wreszcie, czy to są już właściwe wybory i co z tego wyniknie?
Odpowiedział:
— Tak, to są wybory, a co z tego wyniknie, sam Pan Bóg-nie w’ie. Ja wiem tylko jedno: to wiem, co robię.
Teraz dopiero zauważyliśmy, co rzeczywiście robi Tomasz. Zawzięcie wynosił gazety z kancelarji do przedpokoju. Na pewno korzystał tylko z zamieszania, bo nikt mu chyba rozkazu co do gazet nie wydał. Grube pliki1 papieru zwalał na szafę, za szafą i obok, — chrast-prast, — jedno na drugiem.
— Przyjdzie Żyd, — mruczał, — kupi, będziecie z tego mieli na cukierki.
Pomagaliśmy, lataliśmy mimo różnych obcych gości z pełnemi garściami dzienników, gdy nagle Irzkowi przyszło do głowy, by do tego ręki nie przykładać. Może Tomasz naumyślnie wyrzuca gazety, a potem na nas będzie?!
Poszliśmy do swego pokoju bawić się w głosowanie. Służyły nam do tego nasze armje. Ustawialiśmy żołnierzy gęsiego, długim szeregiem w stronę urn z pudełek tytoniowych, umieszczonych przy obu rogach naszej szkolnej ławy.
— Co z tego wyjdzie, — zachęcał mnie Irzek, — potem się zobaczy, teraz nic nikogo nie obchodzi, niech głosują!
Tomasz, który właśnie przechodził przez nasz pokój, splunął. Bez śliny, lecz z wielkiem obrzydzeniem.
— Wojsko nigdy nie głosuje — powiedział.
Wytłumaczyliśmy mu, że nie wojsko, ale zwykli, prości obywatele. Nie dał sobie tego przełożyć.
— Obywatele z karabinami jest wojsko.
Zaczął Tomasz o tem, że wojsko nie głosuje, aż tu wpada mama z okrzykiem:
— Gdzie dzieci?! — Spostrzegła nas, zawołała — nie ruszać się z pokoju! — — i zatrzasnąwszy drzwi, uciekła.
My za nią.
W jadalni — nic... W salonie nic, wszystko na miejscu, tylko drzwi naprzestrzał otwarte. Przestraszyliśmy się tego tak dalece, żeśmy stanęli obaj na progu kance-larji ojca, jak wryci. Nie było tu jeszcze nic widać, ale już można było słyszeć.
Coś jak morze, czy też szybkie gmeranie w ogromnym koszu śmieci i papierów, — niewiadomo co?...
Mama stała w kancelarji, wlepiona w okno. Podbiegliśmy bliżej. Za oknem przez cały Rynek, dokoła pałacu Pod Baranami, przez stronę, gdzie był sklep fryzjerski pana Finkla płynął tłum.
Nie żadni panowie, jak Białkowski, czy jak nasz ojciec. Nie tacy nawet, którzy na zgromadzeniu, pod ścianą, stukali laskami. Nie wiedziało się o nich wcale, na pewno nie czytało w żadnych gazetach! Na pewno nikt się tego nie spodziewał, ani ojciec, ani nasz stryj Ernest, ani może nawet sam pan Asnyk?!
Nie żadni ludzie, tłum...
Bez butów, w szmatach, szary, biały, siny. Szumiał i wrzeszczał. Śpiewał tysiąc różnych pieśni naraz. Pieśni te, jakby kulawe, przypadały do ziemi i znów hyc! do góry, tysiącem okrzyków.
Może nieśli jakieś obrazy, może mieli ze sobą jakie sztandary, — niewiadomo. Wiadomo jedno: od Finkla aż po kościół świętego Wojciecha pełno było tłumu.
— Mamo? — — chcieliśmy pytać, mówić, o coś prosić, coś zaraz robić...
Nie odpowiadała, wpatrzona przed siebie, sycząca cicho do szyby.
Coś się zakręciło pod ratuszem, na odwachu. Wartująca tu piechota ściągnęła się do wewnątrz.
Tłum — dosłownie — oblał dokoła cały odwach. W połowie drogi między wartownią i sklepem pana Finkla jacyś ludzie coś przynieśli... Coś wydźwignęli, czy nagle zbudowali?
Co?!
Zrobili niespodziewane podw-yższenie. Znalazł się na niem mówca. Wionęło ciszą tak ogromną, że aż tu, na drugiem piętrze, za podwójnemi szybami zatoczyliśmy się ze strachu i z podziwu...
Mówca, człowiek w tabaczkowym płaszczu, zaczął mówić. Wyrzucał ramiona w powietrze. Słów nie słyszeliśmy, tylko sam dźwięk, ostry i krający. Po kilku zdaniach żołnierze z bagnetami na lufy nasadzonemi wyszli przez otwarte kraty wartowni. Jęli rozrzucać tłum na boki, poprostu, jakby widłami.
Mama przyłożyła sobie ręce do skroni. Płatki cytrynowe i ręcznik dawno już leżały na podłodze.
— Dzielni! — krzyknąłem na cześć żołnierzy.
Mówca, mimo że zrobiło się zamieszanie, nie schodził z wywyższenia. Przemawiał dalej.
— Jesteś za żołnierzami?!
Spojrzałem na Irzka. Powiedział — jesteś za żołnierzami? — i zgrzytnął, co oznaczało nienawiść. Dodał po chwili:
— A ja, właśnie, że nie. Jestem za ludem.
Popatrzyliśmy na siebie. Jak nigdy dotąd. Jakby pierwszy raz w życiu. Jakbyśmy wcale braćmi nie byli... Jakbyśmy się wcale nie znali!
Mama wciąż syczała przed szybą, przypominając sobie od czasu do czasu, że powinniśmy się stąd natychmiast wynosić. Co chwilę odpowiadaliśmy: Zaraz, już idziemy!
Rozległ się dzwonek wejściowy. Długo, bez przerwy, widać temu komuś bardzo się śpieszyło. Mama wybiegła, zostaliśmy we dwóch.
Piechota rozgarniała tłum i rozgarniała. Zrobiła trochę wolnego miejsca przed odwachem, ale dalej bała się zapuszczać.
Tak blisko przecie, w oknie, głowa przy głowie, a nie rozmawialiśmy z Irzkiem. Powtarzał swoje, ja swoje. Czy mu rzeczywiście zależało w tej chwili na ludzie, nie wiem. Co do mnie, nie przepadałem za piechotą, a jednak...
Wszystko razem było niezmiernie dziwne, jakby gra... On swoje a ja swoje...
Ja:
— Wojsko zwycięży.
On:
— Właśnie, że lud.
— Wojsko.
— Właśnie, że lud.
— Wojsko.
— Właśnie, że lud.
Powtarzaliśmy miarowo, spokojnie, szeptem prawie, nie patrząc na siebie, z nosami o szybę spłaszczonemi. Czułem, że i jemu i mnie aż tchu braknie w piersiach, od tego powtarzania. Aż w uszach dzwoni, po plecach łaskocze. Czułem, że jeśli nagle nie stanie się coś innego, zacznę mlaskać, albo nawet bez mlaskania rzucimy się na siebie.
Coś innego stało się na Rynku. Z ulicy Starowiślnej zabrzmiał sygnał konnicy. Trąbiliśmy go nieraz, latając w czapkach po mieszkaniu. Była to pobudka do kłusa.
Bojąc się za jednym zamachem zobaczyć tak ogromny cud, — oddział prawdziwej konnicy na Rynku, w kłusie, — przymknąłem oczy. Słychać było stukot kopyt, jakby kto orzechami sypał po kamieniach.
— Widzisz! — — krzyczałem do Irzka, — wojsko, wojsko, dragoni!
Wyłaniali się z pomiędzy domów w złotych hełmach, pyszni, piękni, wspaniali. — No to co? — Irzek patrzył na nich swem najgroź-niejszem, najwścieklejszem spojrzeniem. Zpodełba. — No to co?!
Wyzywał mnie w ten sposób.
— Co? Że zwyciężą!
— Właśnie, że nie. — — Zwyciężą.
— Właśnie, że nie. — Zwyciężą.
Mama nie wracała, siedzieliśmy jeden przy drugim, zlepieni ze sobą, bok przy boku, tchu nam już znowu brakowało w piersiach.
Wyjechał trębacz na siwym koniu, — głos trąbki rozległ się donośnie. Za trębaczem wysunął się oficer i zaczął coś wołać.
W odpowiedzi na wołanie wyrwał się z całego tłumu straszny szum wycia i pisku. Obleciała dragonów srebrna błyskawica, dobyli szabel.
Bałem się spojrzeć na Irzka. Bałem się swego zwycięstwa i jego przegranej... Nie patrzyliśmy na siebie.
Sapał.
Ja też.
Marszczył czoło.
Ja też.
Powtarzaliśmy sennie, równo, ale z wielką uwagą, jak pacierz:
— Zwyciężą.
— Właśnie, że nie.
— Zwyciężą.
— Właśnie, że nie.
Ruszyli kłusa.
Zdążyłem jeszcze krzyknąć Irzkowi — licz ośle, chociażby siłę samych koni, — gdy mama wpadła do pokoju. Z rozwianym włosem, z wyciągniętemi rękami, w niebieskim kaftaniku, z oczami wpadniętemi za powieki, podobna zupełnie do figurki z naszego teatru drewnianego, żony Trojańczyka Hektora.
— Wynosić mi się stąd natychmiast! — — krzyknęła tak straszliwie, że w jednej chwili uciekliśmy z pokoju.
Gdzie? Co? Jak? Co się tam teraz dalej dzieje!?! Czekaliśmy za drzwiami. Irzek przestępował z nogi na nogę, wyskubując sobie sukno z rękawa.
Ja też.
— Wiem!! — wrzasnął nagle i puścił się dokoła całego mieszkania, drugą stroną zpowrotem do salonu. Biegnąc piszczeliśmy z pośpiechu.
W oknie salonu stał Tomasz. Takiego Tomasza nikt chyba jeszcze dotąd nie widział. Ogromne bokobrody leżały mu na piersiach nieruchomo, jak z kamienia. Był blady! Można mu było dojrzeć na policzku każde kółeczko cienia w dawnych dziobach po ospie. Przez skronie wiły mu się po trzy pioruny czarnych żył.
Przywlekliśmy fotele, stając przy oknie, blisko z obu stron Tomasza. Nie zwrócił na nas żadnej uwagi. Nie słychać było nawet, czy oddycha, choć zazwyczaj sapał wyraźnie.
Dragoni werznęli się w tłum, — i ponieśli klęskę. Czwórki pogmatwały się, konie zaczęły stawać dęba, wytryskać wgórę ponad tłum, który zalał całą kolumnę.
Irzek skuczał. Nie można tego inaczej powiedzieć, skuczał. Bił się pięściami po głowie i z radości skuczał.
Nieszczęśliwy, zhańbiony, powtarzałem raz za razem:
— Zwyciężą, zwyciężą, zwyciężą... — Cicho — szepnął Tomasz. Trzymał nas obu za ręce. Nigdy do nas tak srogo nie przemawiał, ani tak srogo nie patrzył.
— Dragony nie jest żadne wojsko, — zachrypiał, — — żadne. Wojsko jest artylerja forteczna, czyli wałowa. Ro; zumiecie?!
Nie śmieliśmy nawet mrugnąć.
— Jakbym narychtował działo ze Zwierzyńca, z kopca Wandy, albo jeszcze akąd i puścił tu jeden dobry strzał, toby — Tomasz z obrzydzeniem ukazał na tłum — kości nie zostały. Kości!!
Urwał. Dragoni zawrócili w ulicę świętej Anny. Ze Starowiślnej wychodziło coś całkiem innego... Bez żadnego trąbienia i bębnienia wyłaniała się piechota. Nie było słychać kroków, tylko widać, jak sunie długi, ludzki wąż.
Irzek zbladł, we mnie wstąpiła nadzieja. Tomasz znów stanął w środku między nami. Powiedział teraz jedno słowo. Zimno się nam od tego zrobiło:
— In-fan-te-rja...
— Tomaszu! Tomaszu! Tomaszu! — — Znowu mama, — Proszę zabrać chłopców do kuchni. Proszę ich tam dopilnować!
Stała w drzwiach, blada, wyprostowana, jak posąg. Rzeczywiście, działy się rzeczy niepojęte: zakazywano nam zawsze wszelkiego łażenia do kuchni, teraz, w czasie wojska i wyborów, w kuchni mamy siedzieć?...
Tomasz wziął nas za ręce i silnie przytrzymując, odprowadził.
— Niby co tu mamy robić w kuchni?! — wrzasnął
Irzek na całe gardło. Miał zamiar „odpowiednio14 przerazić Filipinę.
Nie raczyła nawet odpowiedzieć. Tu ma sagan z gotującą bielizną, tu rozwałkowane ciasto, tu bije pianę, tu grzebie pogrzebaczem w piecu, tu łyka coś nagle i próbuje, oczy pod sufit wznosząc, — mów do niej! „W cieniu zapomnianej olszyny 8
Tomasz zakazał nam rozmawiać, usiadł przy oknie, skręcił sobie papierosa, zapalił i słuchał. Chciał wysłuchać, co się na mieście dzieje? Popatrzył na Filipinę uważnie i żeby ją jakoś zaciekawić, rzekł srogo:
— Będą strzelać.
— Niech ta sobie strzelają — odpowiedziała. — Wcale się nie zaciekawiła.
Tomasz poprosił ją, żeby aby może była trochę ciszej.
My też poprosiliśmy.
Nic tu nie można usłyszeć. Zazdrościliśmy śniegowi, który zaczął padać i lecąc, gdzie mu się podoba, mógł płatkami widzieć ze wszystkich stron wszystko. — Jak mają strzelać, — warknęła Filipina, — to i tak usłyszycie wporę. — Nie o samo strzelanie chodzi, — — bąknął Tomasz, — jako wojskowemu chodzi także o samo,,komando“. Przytem człowiek musi wiedzieć, kiedy hołota ponosi zasłużoną karę.
Nie zaciekawiło to wszystko Filipiny. Jeszcze mocniej, głośniej „zdejmała“ pokrywy, jeszcze straszniej ciskała wszystkiem dokoła.
Tomasz — jedno, Filipina — drugie. Tomasz — krew się zaraz poleje... Filipina — stoję o to, co o oneg-dajszy wiatr.
Rzecz nigdy w życiu niewidziana, niesłychana: Filipina z kopystką, Tomasz z pogrzebaczem naprzeciw siebie wymyślają, Tomasz krzyczy — krew, kara, — Filipina aż kuca ze złości.
Gdy na chwilę przycichli, okazało się, że w jadalni ojciec kłóci się z mamą. Mamy nie słychać, ojca doskonale.
— Nie, nie, — woła, — żebyś wiedziała, pójdę!!
Nagle wszystko zmilkło... W przypadkowej ciszy usłyszeliśmy zdaleka, z Rynku gęstą falę ludzkich głosów, straszliwie wezbraną.
Aż w piersiach mdlało od tego. Fala powstawała, znów nikła.
Na długim, ciemnym korytarzu rozległy się kroki. Ukazał się ojciec z wypiekami na twarzy i ze słowami:
— Powarjowaliście wszyscy, czy co?! Gdzież jest obiad?!
Obiad był, ale nikt go nie mógł jeść. Udało się nam tego dnia, na co zazwyczaj nigdy nie pozwalano: mówiliśmy razem ze starszymi o wszystkiem.
Ojciec nie zjadł zupy, rozkruszył chleb, odsunął talerz z mięsem. Mama „była za ludem“.
— Są biedni, — powiedziała, — ja siedzę w ogrzanym pokoju, a oni chodzą w łachmanach, wszystko inne jest mi całkiem obojętne.
Tomasz stał przy kredensie i poruszał brwiami, wysoko, jak nigdy.
Ojciec też „był za ludem“, razem z mamą. Powiedział to głośno i zaczerwienił się. Ja razem z Tomaszem „byłem za dragonami“.
Mówiliśmy wszyscy razem, — nie należy chyba już ukrywać, — kłóciliśmy się głośno, coraz zajadlej, gdy nagle cisza powiała przez całą jadalnię.
Coś się musiało stać na Rynku?!...
Widzę dotąd tę chwilę: ojciec podnosi się, mama ręce przykłada do piersi, Irzek przestaje nogami wymachiwać pod stołem. Tomasz stoi w drzwiach z herbatą, pękły mu dwie szklanki (nie wstawili do środka wporę łyżeczek), herbata leje się z tacy na podłogę, wszystkie szyby w salonie i w kancelarji dygocą...
Potem nagle z Rynku przez całe nasze mieszkanie sunie, drży, tętni okrzyk wielkiego zdumienia...
Ojciec wybiegł, mama skoczyła na równe nogi, mówiąc:
— Nie może być!...
Wszyscy razem pobiegliśmy do okien. Poszedł za nami Tomasz. Niepytany, nieproszony, jak wuj, czy zwykły gość.
Na Rynku pod odwachem warczało kilka bębnów. Śnieg padał jeszcze.
Tłum przerzedził się, ale mrowie było jeszcze duże.
Bębny urwały... Z za Sukiennic wysunął się jakby długi połyskujący szkielet rybi, czy grzebień, najeżony bagnetami. Żołnierze mieli głowy pochylone naprzód, czaka za każdym wypadem bodły przed sobą powietrze, tłum zbiegał się przed bagnetami i rozbiegał.
Zacząłem ściskać Irzka za rękę. Chciałem, żeby nikt nie przegrał i nikt nie zwyciężył. Ale mówiłem co innego. Mówiłem, zgrzytając zębami: — Zwyciężą, zwyciężą, zwyciężą...
Mama syknęła boleśnie.
Grzebień piechoty, motając na bagnetach czarne łachmany, doszedł, wskroś Rynku od odwachu aż do domów z salonem pana Finkla. Tu zrobili wtył zwrot, na chodnik wjechał konno oficer. Czy ten oficer, czy koń, czy żołnierze kolbami, niewiadomo: nagle zbiły się wielkie, wystawowe szyby pana Finkla i z jękiem spadły na bruk„
Od tej chwili przepadło!
Konia odprowadził żołnierz i zakrakały straszne komendy. Grzebień piechoty zjeżył się w połowie postaci i szczęknął złowrogo...
Tomasz podniósł brwi i rzekł wyraźnie: — Ładują.
Mamą dreszcz wstrząsnął. Odwróciła się od okna i rzekła do Tomasza cicho, ale stanowczo:
— Proszę bardzo. Proszę. Ja idę na Rynek!
Tomasz zatrzymał ją: — Pani doktorowa nie pójdzie.
Niema co patrzeć, lepiej przeczekać z dziećmi w sypialni.
Mama zaczęła nagle błagać Tomasza, by wojsko nie strzelało. Tłumaczyła mu, że nie należy się niczemu dziwić, bo ci ludzie, tak nędznie odziani, nie mają prawa głosu.
Rozkładał ramiona, ale był nieprzebłagany. Wojsko musi i powinno strzelać.
W odpowiedzi na to mama ostatni raz uśmiechnęła się, — jakby to wyrazić, — uśmiechem zapomnienia.
Ja też razem z Tomaszem byłem nieprzebłagany. Wykrzyknąłem nagle:
— Strzelą i będą mieli rację!!
Irzek przyłączał się do mamy. Zawołał ku mnie krótko:
— Podły pies!
Mamie rozszerzyło się coś w oczach, przetarła ręką czoło i powiedziała w moją stronę:
— Tak, to podłe, żebyś wiedział, podłe!!
Uczułem jakby mi się serce obrywało.
Gruchnęła salwa.
Mama upadła na kolana i zaczęła się modlić. Nie było to właściwe modlenie, lecz wymawianie słów nieznanych, ważnych i drżących.
Z tłumu zrobiło się jedno szare, rozpryskujące błoto. Tomasz stał nieporuszony, blady, straszny, zacięty, z twardemi, kamiennemi bokobrodami.
Powiedział: — Jeszcze strzelą.
Irzek i ja złapaliśmy się wzajem palcami za szyje i dusiliśmy się.
W tej okropnej chwili rozległo się za nami człapanie pantofli i huczący, stary głos Filipiny: — — A dy brewerje tu się dzieją, niewiadomo jakie?!
Rzecz dziwna, — Filipina, była w chustce jak do wyjścia, a niosła szklankę herbaty. Pewno dla mamy.
— Chodźcież, chłopaczki, — nigdy prawie nie wołała tak na nas, — chodźcież ze mną do kuchni, akurat w kufrze przestawiam, jabłek dostaniecie.
Dlaczego usłuchaliśmy jej nie wiem. Czy już nie mogliśmy tu dłużej wytrzymać?... Byliśmy w jadalnym, gdy gruchnęła druga salwa.
— Zaczekajcie! — Filipina skoczyła naprzód.
Pognaliśmy za nią długim, czarnym korytarzem. Słychać było, jak służbowemi schodami zbiega pośpiesznie nadół. Strach nas zatrzymał w ciemności. Dopiero w końcu sieni złocił się blady prostokąt uchylonych drzwi kuchennych.
Wystrzelili po raz trzeci, aż zahuczało w grubych czarnych murach.
Zwyciężają — szepnąłem.
Irzek — nic.
Przerażony, powtarzałem raz po raz: Zwyciężają, zwyciężają, zwyciężają!
Gruchnęła nowa salwa, — z wrzaskiem, z dzikim krzykiem rzuciliśmy się na siebie. Ani przedtem, ani potem, już nigdy w życiu nie biliśmy się, jak wtedy. Pazurami, zębami, szarpaniem, kopaniem, tarzając się po kamiennej podłodze, z płaczem i jękiem.’
Kto kogo pobił, niewiadomo. Sczepieni w nienawistnych zapasach, potoczyliśmy się do kuchni za skrzynię z węglem i tu jeszcze, nieprzytomni, tłukliśmy się zażarcie, póki cały dom nie wpadł przez otwarte drzwi, z ojcem na czele.
Mama, Tomasz, Filipina i ojciec.
Co ojciec mówił do nas, nie pamiętam. Pamiętam, że dyszał ciężko i że lampka naftowa kopciła na ścianie. W pewnej chwili wziął długi nóż, leżący na stolnicy przy górce usiekanego klopsu. Nóż ten, z przyczepionemi grudkami mięsa, jakby krwią splamiony, wtykał nam ojciec kolejno do rąk i wołał:
— Pocóż masz się bić z bratem?! Źle ci z nim, niewygodnie?! Zarżnij go odrazu!! Masz doskonałe wyjście!! Zarżnij!!
Płakaliśmy we troje, mama przy drzwiach.
O tym fakcie, o tym dniu i wogóle o tem wszystkiem, choć już minęło kilka miesięcy i cała zima przeszła, nigdy się u nas nie mówiło. Sprawy te wypłynęły znacznie później, dopiero na wiosnę, podczas pewnego, bardzo dziwnego obiadu, na który ojciec zaprosił do nas: —
— Zgadnijcie, kto będzie dzisiaj u nas na obiedzie? — zawołał ze śmiechem.
Zgadywaliśmy napróżno.
— Będą całkiem nowi ludzie, — powiedział — czyli inaczej mówiąc, zobaczycie, jak się ostatecznie zakończył straszny dzień wyborów...
Irzek wyobrażał sobie, że może przyjdzie tłum, ale przygotowane były „wszystkiego44 cztery nakrycia więcej?!
Sprawa wyjaśniła się o godzinie pierwszej, po naszym powrocie z wystawy obrazów. Rozległ się dzwonek i Tomasz otworzył ze zgrozą drzwi wejściowe, — zwykłym, prostym chłopom... Dwóch chłopów i dwie baby, takie same, jak te, u których tyle razy kupowaliśmy z mamą na rynku, w piątek i we wtorek, serki, śmietanę lub masło.
Mówili bardzo głośno, jak na polu. Tupali butami, podkówki zgrzytały na posadzce. Byli w sukmanach, w skórzanych pasach, żony w aksamitnych gorsetach i w marszczonych spódnicach.
W przedpokoju i salonie zrobiło się odrazu tyle hałasu.
Obraziliśmy się trochę, ale ojciec pogłaskał nas obu i rzekł do chłopów:
— A to, panowie posłowie, moi dwaj chłopcy. O, tak, — uśmiechnął się — oni też brali bardzo czynny udział w wyborach.
Pobiegliśmy zawstydzeni do jadalni, — działa się tu rzecz całkiem niespodziewana...
Przed mamą, pięknie ubraną, mrużącą szybko po wieki, stał Tomasz, w czarnym surducie. Na tacy podawał mamie złożone, jedna na drugiej, rękawiczki ni-ciane.
Leżały, wydęte trochę powietrzem, jak martwe, białe ręce.
— Wszystko mogę, — szumiał Tomasz niskim, gęstym głosem, — wycierpiałem gazety, wybory, ale żebym w honorowym domu chamom do stołu podawał?!
Mama kazała porozumieć się z ojcem i pobiegła co prędzej do gości.
Porozumienie ojca z Tomaszem odbyło się zaraz tu, w jadalni.
— Wszystko mogę, — powtarzał Tomasz, — wycierpiałem gazety, wybory, ale żebym w honorowym domu chamom do stołu podawał?!
— No więc jakże, Tomaszu? — Ojciec zgniewał się nagle. — Skoro mi gości moich, posłów, per chamy traktujecie, co mam robić?
— — Pan doktór zrobi, co będzie uważał. — Tomasz zająknął się, zaczerwienił, postąpił naprzód, zbladł, wyprężył się służbowo. — Proszę łaski pana doktora, nie można inaczej, wymawiam miejsce.
— Tomaszu, bójcież się Boga! Po tylu, tylu latach zostawicie nas tak na łasce losu?!
Tomasz patrzy przed siebie w ścianę — i nic.
— Odpowiadajcież.
— Żebym chamom podawał w honorowym domu, — nie będzie.

— Nie są chamy przecież, posłowie!

— Ale chamy!
Ojciec żachnął się: — Tomaszu, chłopi! Z takich samych chłopów, jak wy! — To też właśnie. Nic z tego nie będzie, panie doktorze.
— Zastanówcie się, stary.
— Nie będzie. — — Tomaszu, tyle lat!...
Patrzył przed siebie w ścianę — — ^i nic.
Ojciec wciąż jeszcze czekał.
Tomasz potrząsał głową przecząco, spokojnie, miarowo, jak nasz porcelanowy Chińczyk.
Ojciec westchnął.
Tomasz dalej potrząsa. — — I cóż będzie?
— Wymawiam, panie doktorze, miejsce.
Ojciec wziął z tacy rękawiczki niciane, westchnął jeszcze głębiej, schował je sobie do kieszeni surduta, Tomasz przez cały obiad mariirotał w kuchni na kuferku (widzieliśmy, gdyśmy się napić wody przylecieli), do stołu podawała Filipina, okazało się w rozmowie, że jest z tego samego okręgu, co jeden z posłów, oba posły śmiały się, jadły, potem nieraz jeszcze los ojczyzny naszej dzierżyły w swym ręku, żony ich potrząsały karbo-wanemi czepcami, Tomasz nie zgodził się z ojcem, ani z nami, przez starania naszego domu nastał do klubu Koła Literackiego, czasem jeszcze do nas wracał, przychodził dowiedzieć się, czy rośniemy i jak się mamy, a zawsze zaczynał od słów:
— Bo, proszę pana doktora, niema porządku na świecie. — Nie podobało mu się w Kole: — Zawsze śpiewają, grają, radzą. Teraz już, widać, nigdzie niema prawdziwego państwa.
— To trudno, — siadajcież, Tomaszu.
Bokobrody mu posiwiały.
— Siadajcież, Tomaszu. — Ojciec częstował go papierosem, potrząsał koleżeńsko za rękę i dodawał:
— Cóż robić, nic nie poradzicie. Trudno już, taka teraz idzie polityka, — przepadło...
GUCIO
Od samego rana drżeliśmy, czy się to uda?! Miała się dziś odbyć uroczystość, na którą wszyscy wyjeżdżali z domu. Przedtem wyścigi, z grą, totalizatorem. Po wyścigach uroczystość — wszystkie polne i ogrodowe kwiaty pojadą przez miasto. Będzie to korso.
Lataliśmy po pokojach i skacząc z fotela na fotel wołaliśmy: — Korso! Korso! Korso!
Obwoławszy tę sprawę wszędzie, usiedliśmy w salonie przy otwartem oknie, gdzie Irzek wszystko mi odrazu wytłumaczył. Korso jest zabawą hrabiów. Trzeba mieć nato powóz, konie i własny pałac. Mają to tylko hrabiowie.
Mieszkało ich dużo w naszem mieście, a nikt ich nigdy nie spotykał. Dlaczego? Bo mieli własne pałace i w nich siedzieli. Dziś muszą jeździć po ulicach i to się właśnie nazywa korso.
Wszystkim szalenie zależy na tem korsie.
Irzek miał słuszność. Mama zaczęła chodzić od samego. śniadania nieubrana. Czekała na suknię. Nie mogła wdziać żadnej innej, tylko tę, której jeszcze nie było.
Tomasz drugi raz wpuścił krawcową z dużem, lakie-rowanem pudłem prosto do sypialni.
Nie było czasu na żadne ceregiele.
Zobaczywszy, co się z pudła wyłoniło, usiedliśmy na niem, pełni zachwytu i podziwu. Wyłoniła się, jakby gąsienica szeleszcząca, opalowego koloru. Była tak piękna, że nikt w pierwszej chwili nie wiedział, gdzie ją położyć. Na łóżku, na krześle, na stole, może na toalecie?!
Z toalety maminej, prócz niebieskawego lekarstwa przeciw siniakom, wszystko było uprzątnięte. Na szklan-nym blacie królował sam jeden, samiuteńki nowy kapelusz.
Z czego zrobiony? Może ze słomki, z aksamitu, jedwabiu, czy z cienkiej blaszki? Może z dętego szkła?! Chwiały się na nim kwiaty żółtych margerytek.
Krawcowa już zaczęła upinać suknię, gdy mama zatoczyła nagle przerażonem spojrzeniem w naszą stronę: — — — Powalacie mi wszystko powidłami!!!
Okazało się, że jemy chleb z powidłami... Irzek odpowiedział spokojnie i bezczelnie:
— Niema obawy.
Zapomnieli o nas. Suknia leżała doskonale. Trzeba jeszcze liczyć, co będzie, gdy dojdą do niej pantofelki, długie czarne rękawiczki i kapelusz?!
Zawołali ojca i kazali mu zobaczyć.
Stanął w drzwiach, zmarszczony, powiedział — chwała Bogu, — już miał wracać, gdy mama zatrzymała.go, pokazując siniaka na ramieniu.
— Wcale nie schodzi.
— Ba!
— Ta twoja woda jest, zdaje się, do niczego.
— Widzisz, — szepnął Irzek, — o to jest prawdziwa obawa. Z siniakiem nie puszczą mamy między hrabiów.
Co parę minut przybiegaliśmy, oglądać miejsce na ramieniu. Bladło, ale nie schodziło.
Obiad wcale się tego dnia nie odbył. Wszyscy czekali na wiadomość o koniach naszego wuja, rolnika. Wiadomość przyszła prawie za późno. W ostatniej chwili. Gdy przyszła, cały nasz dom „zaczął chodzić na głowie“. Postanowili ostatecznie ubrać się na Karmelickiej, u babki i tam dopiero rozmieścić się jakoś w powozach.
— Walimy na Karmelicką! — wrzasnąłem, szukając kapelusza. Leżał w przedpokoju.
Pojechaliśmy dwukonną dorożką.
— Śpieszcie się, Szymonie, — rzekła mama do starego dorożkarza.
Odpowiedział, że zawsze się śpieszy.
Przy mamie siedziała panna z pudłem. Każdy coś trzymał w ręku. Wszyscy byli obładowani, jakby się już jechało na wakacje. Nam nic nie chcieli dać, — że zgubimy.
Na szczęście Irzek przypomniał sobie w ostatniej chwili! Porwał flaszkę z wodą mleczną na siniaka, mnie dał do trzymania watę i spodeczek. Jechaliśmy z wielką dumą, żałując tylko, że po drodze nie spotykamy kolegów.
Na Karmelickiej u babki, tak samo, jak u nas, wszyscy powarjowali.
Wuj rolnik, ten sam, u którego ojciec kiedyś ziemne ścieżki z powodu śmierci Tanczusia kamieniami brukował, — siedział w salonie i nic nie robił. Oddychał tylko bardzo głośno. Od czasu do czasu dodawał ochrypłym rolniczym tonem:
W cieniu zapomnianej olszyny 9
— To ja mogłem dwie pary koni przyprowadzić na czas zpod Niepołomic, a wy się zebrać na porę nie możecie!
Wujowie byli gotowi, nie stosował tego do nich, lecz do pań, które z całem ubieraniem „były jeszcze w lesie“.
Tymczasem przyjechał nasz ojciec, zaczesany, ogolony, pachnący, z wąsami rozprostowanemi w motylka.
Zjawiły się oba powozy, zaprzężone we własne, „naj-właśniejsze“ konie wuja. Siwki i gniadosze. Gdy zajechały, wuj przymrużył chytrze jedno oko, a ręce wsadził do kieszeni.
Po przeciwnej stronie ulicy utworzył się mały tłumek ciekawych, którzy — mieliśmy nadzieję, — pękają chyba z zazdrości.
Wuj rolnik rozmawiał głośno ze stangretami. Po imieniu. Poiłeś, — patrzyłeś, — nakarmiłeś, — czy się nie zagrzały, a lewy a to, tamto, dwudzieste.
Podnosił głos, jakby pytaniami szturchał stangretów. Byli w granatowych płaszczach na srebrne guziki w dwa rzędy.
Powozy świeciły od lakieru, budy na tak śliczną pogodę były naturalnie spuszczone.
Wzięliśmy sobie z Irzkiem po jednej aksamitnej poduszce z kanapy i podścieliwszy na oknie, zaczęliśmy patrzeć. Oba siwki biły kopytami w bruk. Gniadosze trochę mniej, ale też, ma się rozumieć. Kiedy konie grzebią tak nogami? Gdy się niecierpliwią.
Zaczęliśmy błagać wuja i ojca, czyby się nie dało przejechać powozami, chociaż do rogu, gdy weszły panie. Dwie obce i dwie swoje, nasza mama i ciotka.
Wejście to sprawiło, że wszyscy odrazu zapomnieli 0 koniach.
Najpiękniejsza była mama. Irzek powiedział: — Tu niema nawet gadania. — Uśmiechnęła się z pod kapelusza tak wesoło, że schwyciliśmy ją za ręce.
Z uśmiechu jej tchnął chyba zapach fiołków.
Wszystkim zaczęło się bardzo śpieszyć. Już wychodzili, gdy na środku salonu mama sobie przypomniała, że nie wie, z kim nas tu zostawi?!
W tej właśnie chwili wpadł do salonu Gucio. „Siadał do matury14, więc był nieubrany. — Jak ty wyglądasz?! — zawołała ciotka.
Wyglądał, — pożal się Boże. Z grubą książką w ręku, a zresztą w spodniach tylko i w nocnej koszuli. I w pantoflach. Włosy mu stały na głowie, uszy miał czerwone, aż obrzmiałe od ciągłej nauki. Gdy zobaczył, jak są ubrani, zaczął wołać, że razem z nimi pojedzie.
Niestety, nie mieli chwili jednej do stracenia.
— Dogonię was gdzie bądź, dokładnie, na minutę, zobaczycie!
Nie mieli już miejsca.
— Będę siedział na koźle, wielka rzecz!!
— A dzieci?! — — Ułożę się z Marjanną.
Gruba, stara Marjanna była kucharką u babki. Roz-ryczeliśmy się wniebogłosy. Bez powozów i jeszcze bez Gucia?!
Kucnął przed nami, popatrzył, roześmiał się — 1 został.
Panie zaczęły mu tłumaczyć, co ma z nami robić, gdzie będzie podwieczorek, do którego ma już wszystko nakrajane, co nam trzeba dać na kolację, a przede-wszystkiem, żebyśmy się podczas korsa nie wychylali z okien.
Staliśmy przed bramę, bez kapeluszy, tamci wszyscy, jak hrabiowie, wsiadali po żelaznych dziurkowanych stopieńkach do powozów. Wymachiwaliśmy pożegnalnie, mama odwróciła się jeszcze raz, panowie unieśli kapeluszy, konie szarpnęły, — podniósł się wspaniały kurz i zostaliśmy przed bramą domu z Guciem, jak na bezludnej wyspie, ale szczęśliwi.
Gucio umiał nami rządzić. Zaprosił nam syna stróżki, Karola, zebrał nas razem przy kanapie w salonie, kazał siedzieć godzinę i uważać, kiedy się rozlegnie daleki huk. Huk ten oznaczać będzie zbliżające się korso. Mamy wtedy pędzić co tchu na podwórze, w stronę dawnego, drewnianego domu i w’ołać Gucia.
— Pamiętajcie! Za godzinę korso już nadjedzie.
Krzyknął — do widzenia — machnął książką i poszedł.
Zaczęliśmy od patrzenia na zegar. Wskazówki posuwały się za powoli. Okazało się, że syn stróżki, Karol, nasz przyjaciel, nie zna się wogóle na godzinach. Ja się też nie znałem, ale to nie liczyło się teraz. Trzeba prze-dewszystkiem nauczyć Karola.
Wzruszał ramionami, pociągnął nosem, tarł sobie dłońmi bose pięty i ciągle nic nie rozumiał.
Irzek przyniósł drewnianą linję z biurka babki i, wymawiając godziny walił nią coraz głośniej w podłogę. Dodał, że można tak samo walić uczniów, jeżeli za długo czegoś nie rozumieją.
Karol skurczył się, zaczął drżeć i nagle zapłakał. Baliśmy się tego najwięcej ze wszystkiego. Umiał beczeć jednym ciągiem godzinę, nieraz dwie. Chcieliśmy go przebłagać, — napróżno. Niewiele brakowało, bym mu podarował swój wykręcany ołówek, gdy do salonu wpadł Gucio z okrzykiem:
— Osły! Korso nadjeżdża!!
Porwaliśmy poduszki, przytaszczyliśmy krzesła i rzuciliśmy się do okien.
Powozy, ubrane prawdziwemi kwiatami na górze, na dole, wedle kół i szprych! W środku siedzieli państwo i udawali, że rozmawiają, jakby nigdy nic. Inni rzucali na siebie kwiatami, których nikt nie podnosił z ziemi.
Furmani mieli nawet baty umajone.
— Widzisz, — szepnął mi Irzek do ucha, — jadą sami hrabiowie.
Niektórzy mieli nad sobą porobione kwiaty olbrzymie. Sztuczne. Olbrzymi mak, olbrzymia niezapominajka albo olbrzymi słonecznik. I wiele innych.
Karol wstydził się. Ze strachu ciągle właził pod okno. Trzeba go było stamtąd wyciągać siłą. Musiał patrzeć, chcieliśmy, żeby koniecznie widział naszych rodziców.
Gdy nadjechali, jakby się okno samo szerzej rozstąpiło. Irzek krzyczał: — Niech żyją, wiwat!
Mama siedziała poprostu w morzu margerytek. Rzuciła nam do okien całe garście. Niestety nic nie doleciało. Powozy jechały nieskończonym sznurem. Nie spodziewaliśmy się, że może być tyle kwiatów na świecie.
Gucio też się nie spodziewał.
Spytaliśmy go, jakby sobie ubrał powóz, gdyby nie siadał do matury i miał teraz czas? Odpowiedział, że wcale nie ubierałby powozu. Jechałby z jedną jedyną różą, piękną, bardzo rzadką, której nikt inny nie ma i nie może mieć na świecie.
Rzeczywiście! Lepiej jeden kwiat bezcenny, niż dużo różnych, rozmaitych, które wkońcu walają się niepotrzebnie po ulicy!
Jechały coraz gorsze powozy, już nie było na co patrzeć. Oczekiwaliśmy od Gucia nagrody, to jest wspólnego z nami uczenia się do matury.
Minęliśmy podwórze, małe schodki drewniane domu i wyszliśmy ostrożnie na pierwsze piętro facjatki. Irzek nie radził wchodzić do środka. Zatrzymaliśmy się w drzwiach. Przy oknie siedział bliźni brat Gucia, Władysław, którego nazywaliśmy Ogórkiem, dla ogórkowego nosa.
Zoczywszy nas, warknął: — Poco tu przychodzicie smarkacze? — Uczył się, jak opętany. Wodził „ogórem“ nad kartkami i mruczał monotonnie, bezustanku.
Gucio zawstydził się, stanął przy drugiem oknie i też zaczął mruczeć.
Czekaliśmy, co z tego wyniknie? Nic nie wynikało. Żal nam było Gucia. Czasem wyczyniał do nas jakiś znak, albo minę nieśmiałą. Ogór nie dał mu zipnąć. Pytlowali, zasłaniali sobie rękami stronice, znów pytlowali. Gucio chciał coś opowiedzieć o korsie, ale Ogór, jak nie wrzaśnie:
— Cicho! Praca!!
Woleliśmy wrócić do ogrodu. Irzek postanowił, że tu będzie nam o wiele łatwiej „uczyć się dla Gucia“. Zaraz przy ścianie. Im bliżej, tem łatwiej przechodzi nauka z jednego na drugiego.
Zamykało się oczy, krążyło dokoła bratków czy gwoździków i mruczało. My z Irzkiem — doskonale, Karol znowu nie umiał. Nie umiał, czy nie wierzył w tę naukę? Pokrążył trochę i nie chciał.
Irzek wrzasnął: — Cicho! Praca!!
W okienku facjaty ukazała się twarz Ogóra. Pomogło to, ale nie na długo. Karol pokrążył trochę i znów ustał. Ledwie zaczęliśmy go walić za karę, gdy rozryczał się tak strasznie, że nauka na facjacie umilkła.
— Niech sobie głowy urywają, — wrzasnął nagle Ogór, — cóż cię to obchodzi?! Matura!! — Po chwili ukazała się twarz Władysława w okienku. Wściekła. Beształ nas najostrzejszemi słowami.
Czekaliśmy pod murem w gąszczu dzikiego wina i udawaliśmy, że nie słyszymy... Ogór przestał besztać, a wciąż jeszcze baliśmy się drgnąć. Tylko Irzek szeptał odważnie:
— Świnia, — — Świnia, — Świnia, — Ogór Świnia.
Karol zaczął cicho płakać. Ja też. Postanowiliśmy czekać pod ścianą, jako biedne dzieci. Sieroty wyrzucone na bruk, których rodzice jeżdżą z hrabiami po mieście, a dzieci stoją tymczasem pod murem, opuszczone.
Nasza cisza przeraziła widocznie Gucia. Pokłóciwszy się z Ogórem, ukazał się w okienku. Udaliśmy, że nie widzimy, jako nieszczęśliwi. Zszedł do nas, bardzo zdziwiony i zasmucony.
— Czemuż nie dajecie mi się uczyć? Czemuż, zamiast pomagać, przeszkadzacie?
Rozpłakaliśmy się naprawdę, aż się nam zachodzące niebo roztopiło w oczach.
Gucio wzruszył się odrazu. Zaprosił nas na podwieczorek, połączony równocześnie z kolacją. Posadził nas rzędem na schodkach werandy, przy każdym ułożył chleb z masłem, po kilka pierników, po trzy cukierki, „na zę-ba“. Do rąk dał każdemu, nawet Karolowi, garnuszek mleka z poziomkami.
Garnuszki były białe ze złoconym brzeżkiem i z czerwoną różą na środku. Zapytaliśmy Gucia, czy z taką właśnie różą chciałby jeździć zamiast korsa?
Odpowiedział, że z taką.
Nie dokończył zdania, gdy z facjatki rozległ się straszliwy głos Ogórka:
— — Gucio! Gucio — czekam!!
Zostaliśmy sami, nic nam to teraz nie szkodziło. Mieszaliśmy łyżeczkami w garnuszkach, Irzek kazał czekać póki zapomocą mieszania nie rozpuszczą się poziomki w mleku na całkowity krem.
Słuchaliśmy z lubością miłego głosu łyżeczek.
Irzek, który pamiętał świetnie Zakopane, powiedział:
— Trzoda górska na stokach Czerwonego W i r c h u.
Przez podwórze przeszła Marjanna, a ogród ledwie wstrzymywał światło zachodzącego słońca. Czerwone promienie szły nisko, przez owocowe drzewa, naskroś.
Widać było równocześnie księżyc, srebrnosiny, przeźroczysty, który ze szczytu nieba śpieszył naprzeciw. Na ulicy dawno już było cicho, ani śladu korsa, z facjatki równo bębniły oba głosy, Gucia i Ogóra. Mówili i młócili tę maturę, bez końca. Złożona była ze słów tak prędkich i obcych, że nawet po polsku nic nie rozumieliśmy.
Chciałem jeszcze raz pomóc Guciowi naszem własnem uczeniem. Irzek twierdził, że już na to teraz za późno.
— Teraz musimy, — powiedział tajemniczo, — wyleczyć Karola.
Umieliśmy leczyć doskonale, zwłaszcza gardło i brzuch. Okazało się, że Karol do tego czasu zjadł był już wszystkie poziomki. Wcale nie ubijał kremu. Wobec tego Irzek zmarszczył się i rzekł:
— Pokaż-no język, mój zuchu.
Poczem opukaliśmy Karolowi brzuch. Chwilę tę dotąd pamiętam, nietylko bowiem Karolowi, nam samym straszno zaczęło się robić od tego leczenia.
Tu księżyc pobłyskuje już na niebie, tu szelest leci przez gałęzie pobliskiego sadu, tu głosy uczących się płyną ciurkiem z facjatki, tu Karol, jak topielec, leży na schodkach blady, wyciągnięty, tu my, we dwóch stukamy po brzuchu. Irzek powiada wreszcie: — — Przejedzenie! — odbiera Karolowi chleb, cukierki i pierniki.
Karol, jak się nie udrze! W jednem okienku ukazał się długi nos Ogóra, w drugiem Gucio z okrzykiem:
— Zaraz schodzę do was, smarkacze!!
Naturalnie, oddaliśmy Karolowi wszystkie chleby, zabieramy się zpowrotem do garnuszków na schodach werandy, — w głębi pokoju, oświetlonego już księżycem, ukazuje się po długiej chwili...
Gucio i nie Gucio... W spodniach, pantoflach, w koszuli, ale z laseczką, w tyrolskim kapeluszu, w szalu ciotki, upiętym przez ramiona... Gucio a zarazem postać tajemnicza.
Czekamy z garnuszkami na kolanach, postać, stanąwszy w księżycowem świetle, zaczyna, z anielskim uśmiechem:
Jakiż to chłopak piękny i młody,
Jakaż to obok dziewica?
Ona mu z kosza daje jagody A on jej kwiatki do wieńca!
Zapomocą tego wiersza, jeszcze w zimie, umiał nas Gucio, ile razy tylko chciał, doskonale usypiać. Słuchało się, potem słowa płynęły coraz wolniej, zamykało się oczy i nigdy nikt nie wiedział, jak się kończy ta cudna historja.
Zaczęliśmy zaraz prosić Gucia, aby przestał. Mówił dałej, wyrzucając ręce naprzeciw księżyca, czyli, jak to wyrażaliśmy wówczas, kładąc je na niedościgłej dalekości.
Okazało się, że dziś nic nas nie usypia. Ciche mieszanie łyżeczkami pomagało słowom, które tonęły spokojnie w szeleście osrebrzonych liści sadu.
Gucio przekrzywiał sobie na głowie tyrolski kapelusz, wymachiwał szalem i mówił, jak duch. Łzy zachwytu stanęły nam w oczach, gdy skończył z ręką, „położoną na niedościgłych dalekościach’1.
Nie wiedzieliśmy, co robić? — Pierwszy odezwał się Gucio:
— Jeszcze nie śpicie, szelmy?!
Zaraz potem rozległ się głos Ogóra z facjaty:
— Hej tam! Cóż to ma znaczyć?!
Ocknęliśmy się ze zdumienia i zaczęliśmy co prędzej walić brawo. Przecież to już było prawdziwe przedstawienie! Gucio stał w głębi, my byliśmy widzami.
Za drugim razem rozumieliśmy o wiele więcej. Nikt już nie mógł usiedzieć na miejscu. Irzek patrzył w księżyc, Karol otworzył usta, wplątał się między dzikie wino i sapał głośno.
W pewnej chwili podczas deklamowania podkradłem się do Irzka na palcach i szepnąłem: — Najlepiej zrobić potem zbójów i żandarmów...
Gdy Gucio skończył, huknęliśmy wszyscy razem: — — Zabawa w zbójów i żandarmów!!!
Z facjaty rozległo się piekielne besztanie Ogóra, — na szczęście za późno.
Puściliśmy się w ogród aleją bzową. Gucio pędził za nami w swych dziwnych szatach, z laseczką, w szalu, w tyrolskim kapeluszu, przez co zabawa była o wiele prawdziwsza, wspanialsza i straszniejsza.
Ogród zalany poświatą, jakby się sam rozstępowa! przed nami. Trzeba się kryć, uciekać, ale gdzie?!! Każde miejsce zdradzało.
— Wszędzie zdrada, zdrada, — szeptał Irzek z rozkoszą.
Wpadliśmy w szparagowy las. Przez cieniutkie gałązki widać było gwiazdy na niebie. Kuliliśmy się w tym lesie, wystawiając twarze na łaskotliwe muskanie puszystej rośliny.
Kroki Gucia dudniły na ścieżkach. Głos — gdzie zbóje?! — rozlegał się daleko po rosie.,
Ze szparagów wpadliśmy między wysoką kukurudzę.
Można tu było siedzieć chyba do rana. Nikt nie domyśliłby się nigdy. Długie liście zgrzytały w poruchu, z kolan olbrzymich łodyg spływała wilgoć zimnemi kroplami.
— To rosa — szepnąłem.
— Nieprawda... — jęknął Irzek.
W strachu wyskoczyliśmy z gąszczy, jęliśmy pędzić, krzyczeć, hukać, wrzeszczeć po całym ogrodzie, aż nas złapał Gucio w samym środku, na głównej alei.
Kucnąwszy, trzymał nas przez pół. Brakowało nam już sił, ze zmęczenia, strachu i ze szczęścia.
Na plecach błyszczał Guciowi szal, przewiązany przez ramię, jak u prawdziwego Rinalda. Kazaliśmy dotknąć naszych serc, żeby czuł, jak biją. Dotykał z podziwem i zachwytem. Powiedzieliśmy, że nigdy nie zapomnimy tego dnia. Poprosiliśmy, aby nam Gucio jeszcze raz cały ten dzień powtórzył, jak było od początku.
Powtórzył, zaczynając od śniadania. Kawa, — nowa suknia, — — konie, — hrabiowie, — korso, — uczenie do matury, — mleko z poziomkami — i teraz tu, gonitwa.
Położyliśmy głowy na jego ramieniu, żeby wygodnie słuchać, gdy w głębi alei zabłysnął ognik papierosa i rozległ się twardy głos Ogórka: — — Nigdy nie zdasz! Nic w życiu nie zrobisz!!
Uciekliśmy, zaczailiśmy się, stulili mocno, ale Ogórek miał rację, — Gucio nie zdał.
Z powodu tej klęski, przed wyjazdem, w pełni lata, na Karmelickiej u babki w ogrodzie odbyła się tak zwana rada familijna.
Nakryli do tego pod starą, wielką akacją.
Pocieszaliśmy Gucia, namawiając, by się poprostu nie przyznał.
— — Wykręć się i skłam. Powiesz, żeś zdał, i co ci zrobią? Wielkie rzeczy!...
Ojciec nasz słyszał to i wcale się nie gniewał. Przywitawszy się ze wszystkimi, popatrzywszy, co i jak przygotowano do jedzenia, szurgnął krzesłem przez piach małego placyku pod akacją, i rzekł: — Ja w twojej sprawie, Gucio, umywam ręce, — — i nieproszony zabrał się do winogron.
Początek rady familijnej był wyśmienity. Piliśmy czekoladę z pianką. Co najwyżej wuj rolnik i wuj adwokat niepotrzebnie za każdym łykiem wieszali Guciowi na nos Ogórka, który naturalnie zdał świetnie, od a do zet z odznaczeniem.
Przy owocach zaczęła się rada właściwa. Rozpoczęli wszyscy naraz, babka, wujowie, ciotka, nawet nasza mama. Gucio milczał blady i uśmiechnięty. Miał prawo zabrać głos na samym końcu.
Zaczął idjotycznie. Kopaliśmy się z Irzkiem pod stołem z rozpaczy.
Gucio zaczął: — Jaki jestem, taki jestem.
Nie jest to żadne mówienie. Potem powiedział: — Sami mnie do wszystkiego ciągle potrzebujecie. Tu, tam, wszędzie! Cobyście bezemnie robili?
— To się nie dawaj! — — prychnął przez nos wuj, adwokat. — A tak? Władek (to znaczy Ogórek) odsłuży sobie wojsko w kawalerji, a ty za karę w piechocie!
Dotrzymali słowa i rzeczywiście, gdy zdał, oddali go za karę do piechoty. Bylibyśmy szczęśliwi na jego miej scu, — nosić mundur zapinany na złote guziki?! Gucio nie cieszył się tem zbytnio.
Służył przy tej piechocie, spał i chudł. Zasypiał przy każdej sposobności. Przy rozmowie, nawet podczas obiadu, przed leguminą. Każdy mundur był na niego za duży... Szyja mu sterczała z czerwonego kołnierza, jak badyl. Ogórek rozbijał się konno, miał czerwone bufiaste spodnie i bluzeczkę ułańską koloru śliwki. Gucio, — wszędzie piechotą.
Obiecywaliśmy mu, że zato cały Kraków zgłupieje, gdy Gucio zaprowadzi zmianę warty na odwach. Prosiłem go, aby, jeżeli się coś wydarzy nagle, może jakiś bunt, czy też zbrodnia, — nie certolił się wcale i zaraz kazał strzelać żołnierzom.
Wziął mnie na kolana, powiedział: — — Nigdy nikomu nie każę — i zasnął.
Przyszedł nareszcie ten dzień, w którym Gucio miał zmieniać wartę. Już na pół godziny przedtem czekaliśmy z mamą na rogu ulicy Szewskiej. Rozległ się zdaleka głos trąbki i rzeczywiście, na czele całego oddziału kroczy Gucio.
Chodziło o rzecz bardzo ważną. Czy nam, jako prywatnym znajomym, ukłoni się szablą, czy nie?!
Gucio zbliża się wreszcie. Z ulicy Szewskiej na czele swych żołnierzy wychodzi już na Rynek.
Mama powiała białą chusteczką, — uśmiechnął się. Kąty ust opadły mu ku podpince czaka. Nie wstydził się nas, owszem, nam, prywatnym znajomym, złożył ukłon szablą.
Nic mu to nie pomogło, — wstydziliśmy się Gucia.
Był najmniejszy z całego oddziału, niniejszy od trębacza.
Obiecywał nam, jeszcze dawniej, że po zmianie warty, około trzeciej godziny wyjdzie na odwach, i będziemy go mogli oglądać, jako prawdziwego oficera na służbie.
Wyszliśmy przed odwach zawczasu, bez nikogo, — w takich chwilach trzeba być samemu i czekaliśmy.
Gucio nie spostrzegł nas narazie. Stał za kratami.
Jako oficerowi, nie mogliśmy mu dawać żadnych rodzinnych znaków.
Irzek doskonale doradził. Zaczęliśmy chodzić przed odwachem, oczywiście nie za blisko, mówiąc sobie wspólnie nie za głośno, ale znów nie za cicho, wiersz Gucia: Jakiż to chłopak piękny i młody,
Jakaż to obok dziewica?
Już przy drugiej zwrotce zobaczył nas. Ucieszył się, zaczerwienił, nie dając zresztą nic poznać po sobie.
Spostrzegłszy, że coś mówimy, wysunął głowę nieznacznie z pośród krat i zrobił ruch, jak kiedy człowiek ukradkiem pyta: — Co?...
— Cóż to za chłopak!! — wykrzyknął Irzek głośno i uciekliśmy aż przed wystawę Finkla.
Gucio nie stracił nas z oczu. Machnął chustką, niby do siebie, a jednak na pożegnanie.
Nie chcieliśmy jeszcze całkiem odchodzić. — — Wiesz co? — spytał Irzek.
— No co?
— Jest smutno.
— Mnie też.
— Bo co?
— Nie wiem.
Wzięliśmy się pod ręce, obeszliśmy odwach dokoła, wszystko było odrazu zrozumiane, — żal nam było Gucia.
Nie powiedzieliśmy o tem nikomu w domu, ale ostatecznie starszym też musiało być żal, wnet przejrzeli i Gucia z wojska wyciągnęli.
Przebaczyli mu. Ukazał się niebawem jako cywil. Może mu przebaczyli dlatego, że mieli się żenić i znów go potrzebowali?!
Żenili się, — wedle Irzka, — na łeb na szyję. Wuj rolnik, wuj adwokat i ciotka. Nie mówiło się o niczem, tylko, — meble i wyprawa. Sprowadzili trzy lalki do damskich sukien, na Karmelickiej zagnieździła się na stałe jakaś panna do bielizny, niejaka Maślankowska, którą dla krótkości nazywaliśmy poprostu „wyprawą11. Otoczona wszelakiemi sztukami materjałów, blada, jak płótno, siedziała cały dzień przy oknie, raz wraz wznosząc błyszczącą igłę ku ogromnemu niebu. — — Warjaci! — powtarzał ojciec, klepiąc się w udo od strony kluczyków, — jakto, więc nawet ty?!
Nawet Ogórek miał już swoją własną narzeczoną.
Nie dziwiło to nas. Gdyby nam pozwolono, pożenilibyśmy się odrazu. Przy ożenku dostaje się świetną kolację, wyprawiają człowieka zagranicę, przedtem jeszcze dostaje własne mieszkanie i całe kupy prezentów.
— Bierz tylko same meble i licz, ile kosztują?! — mówił Irzek.
Do wszystkich żeniących się czuliśmy wielką pogardę. Perfumowali się tak mocno, że nie można było wytrzymać.
Pootwierałem ukradkiem wszystkie flakony ciotki, która wychodziła zamąż, i poszedłem napachniony do szkoły. Chustka, zlana zapachami, mokra była, jakby ją kto z balji wyciągnął.
Pan nauczyciel całą godzinę kręcił nosem, że w klasie czuć okowitę.
Oto skutki narzeczonych.
Zaręczeni robili właśnie same takie głupstwa. Jeżdżenie konno, granie w tenisa, jakieś spacery, latanie, jakieś rozmowy. Czasem nawet śpiewy.
Doszło do tego, że pewnego razu, w ogrodzie, przy księżycu zaczął śpiewać nasz wuj adwokat. Miał głos, — straszny! Ryczał, jakby go ze skóry odzierali.
Irzek twierdził, że to wszystko jest bezczelną zasadzką. Później, gdy zaczną razem mieszkać, będą się grzmocili na potęgę. Na tem polega małżeństwo. Gucia używają dla niepoznaki, na przynętę!
Niby, że to tak wszystko ślicznie, ładnie, niby Gucio, Gucio, Gucio, a potem — hurra!!!
Gucio poddawał się im wszystkim aż wstyd. Latał, pędził, załatwiał.
— Wydajesz na to za dużo pieniędzy. Nie uczysz się, zaniedbujesz, — upominała go mama.
My też upominaliśmy, całkiem szczerze. Nie miał dla nas czasu, a gdzie indziej rozkazywali mu, niczem sługusowi.
Jakby go było nie stać na żadną własną porządną zabawę, latał za cudzemi sprawami, zajęty, szczęśliwy, zgrzany.
Na parę dni przed ślubem warjactwo ogarnęło wszyst-
W cieniu zapomnianej olszyny 10 kich. Zimną krew zachował tylko przyszły mąż ciotki naszej. Wysoki dryblas, blondyn, odwiedzał wszystkich krewnych, — jak król.
Zapalali dla niego wszystkie światła, sprzątali, froterowali, jadł, pił, palił papierosy bez końca.
Baliśmy się poprostu z Irzkiem, czy do naszego czasu, gdy my się żenić będziemy, przetrwają jeszcze te obyczaje?!
Brzydziliśmy się zarówno narzeczonym, jak i ciotką. Gucio śmiał się z jego dowcipów, jak nędzny głupiec. Pocieszaliśmy się jednem tylko, że ciotka nie da sobie grać na nosie i w każdej chwili potrafi męża oblać ukro-pem.
Początku dnia ślubnego nie pamiętamy. Przyjechali po nas już po wszystkiem. Przysłali pusty powóz. Czekaliśmy na to w oknie oddawna. Ukłoniliśmy się grzecznie obu stangretom na koźle i wszystko poszło doskonale.
Wesele odbywało się na Karmelickiej u babci. Gdyby nie to, że nie umieliśmy otworzyć drzwiczek karety, przejazd przez miasto możnaby zaliczyć do najszczęśliwszych chwil naszego życia.
Samo wesele, prócz jedzenia, bynajmniej nie było ciekawe. Ryk, wrzask, babek, ciotek i całowania bez końca. Niewiadomo kogo w rękę, kogo tylko w twarz, obcy mieszali się ciągle z krewnymi. Zasiedliśmy odrazu przy osobnym, dziecinnym stole. Chłopcy i rozmaite kuzynki z kolorowemi wstęgami w rozpuszczonych włosach. Nie zwracaliśmy na nie uwagi, choć okazało się, że i one i my gramy ten sam kawałek na fortepianie.
— Nie zwracaj uwagi na te idjotyzmy, — krzyknął do mnie Irzek przez straszliwy wrzask starszych, donoszący się z salonu. — Wołajmy o obiad!
Zaczęliśmy walić nożami i widelcami w talerze, — przez jadalnię przeleciał Gucio... Czy słyszał nasze ryki? Nie. Jakby się to wcale nikogo nie tyczyło.
Tomasz nawet, który miał czuwać nad nami, zajęty był czem innem.
Gdy ukazali się w jadalni starsi i zasiedli do stołów, wyszła najaw nowa bezczelność. Na pierwszem miejscu usiedli — nie któraś z babek, nie, chociażby nasi rodzice, a państwo młodzi.
Gdyby nie toasty, — zdaniem Irzka, — zdechłoby się tutaj z głodu. Podczas toastów psykaliśmy na obcych, do-najętych służących i nakładaliśmy sobie całe góry na talerze. Irzek znakomicie dowodził nakładaniem. Ze wszystkich półmisków same tylko piersi.
Irzek schował pod nasz stół jakąś butelkę. — Czekajcie, czekajcie, — — prosił, — niech tylko znowu zaczną mówić!
Ktoś dzwoni w kieliszek, opiera ręce o stół, zaczyna już, my kolejno, hyc pod obrus i prosto z butelki gul-gul-gul. Z początku tylko chłopcy, potem także dziewczęta.
Najpiękniej przemawiał nauczyciel fortepianu naszej ciotki. Wierszami! Zakończył, — aby wśród prawdziwej muzyki życia wspominała nasza ciotka niekiedy także i muzykę tonów.
Przemawiał dość długo. Na końcu, mimo, że podobny do cesarza Napoleona z kozią bródką, — rozpłakał się. Irzek wytłumaczył nam, że nauczyciel płacze z rozkoszy.
Pusta butelka wytoczyła się z pod nas aż między krzesła starszych. Równocześnie staliśmy się bardzo srodzy. Widzieliśmy jeszcze doskonale, jak się wszyscy ruszają, ale nie słyszeliśmy już hałasu, a to, co do siebie mówimy, z ogromną trudnością.
Trzeba było ciągle krzyczeć.
Irzek twierdził, że wszystko jedno, i tak będziemy się musieli pożenić wkońcu. Na dowód zaczęliśmy coraz mocniej walić nasze kuzynki. Dwie pocichu płakały. Miały zaraz skarżyć, gdy wypadła kolej na przemówienie Gucia.
Stał na szarym końcu dorosłego stołu, w białej krawatce, w za szerokim kołnierzu, jakby niezmiernie zawstydzony. Czekał na coś i rumienił się śmiesznie. W ręku trzymał rozkwitającą różę ponsową.
Musiała oznaczać coś ważnego, przypatrywał się jej bowiem, jakby się od niej miało zacząć jego przemówienie.
Gdy po raz trzeci zadzwonił w kieliszek, wszyscy starsi uciszyli się. Nie było to łatwe. Gadanie umilkło, wypuszczali tylko jakieś dowcipy, od których Gucio mrużył powieki. Nie widział nas zapewne, oczy miał zamglone, rękę „położoną na niedościgłej dalekości“, jak wtedy, gdy mówił wiersze.
To właśnie zgubiło go w naszych oczach. I tak już byliśmy na niego wściekli, jako na zdrajcę! I tak już nie dbał o nas! A tu jeszcze ta ręka?!
Gdy drżącemi palcami z tak zwanym anielskim uśmiechem podniósł wgórę różę i zaczął od słów, może nawet pięknych:
— Jako ten kwiat...
Ryknęliśmy. Irzek i ja, zgodnie skandowanym, piwnicznym głosem wołaliśmy:
— Jakiż to chłopak piękny i młody... —
Gucio dalej swoje, my swoje, potem ryczeliśmy już tylko jedno: — Konduktor! konduktor! konduktor!
Było to świetnie wymyślone, choć narazie niewiadomo, dlaczego?!
Starsi zakrzyczeli cały toast, mama podniosła się, zawołała:
— Obrzydliwe dzieci, zrób-no z niemi porządek, niech sobie tak nie pozwalają!
Gucio przyszedł do nas, nareszcie przysiadł się do dziecinnego stołu. Powiedzieliśmy mu odrazu, że jest podlecem, Irzek zamierzył się nożem tortowym.
Gucio rozkrzyżował ręce. Był blady, oczy miał smutne, zamglone. Pochyliliśmy ku niemu głowy w zupełnej zgodzie, dziewczynki i my.
Dotąd pamiętam bliski zapach rozpuszczonych, włosów (aj
Gucio twierdził, że zrobiliśmy mu nieoczekiwaną przykrość, że widzi wszystko, co się dzieje. Widzi, jak targamy za włosy nasze siostry, tymczasem... Zamiast do starszych, zaczął tu do nas mówić prześlicznym szeptem swoją toastową mowę o róży.
O róży, — którą wciąż jeszcze trzymał w palcach.
Wgramoliwszy mu się na kolana, zapłakaliśmy, Gucio też. Co do konduktora, wytłumaczyliśmy, że tu nie chodziło o ubliżenie, a o zajęcie.
Drugiej tak miłej chwili nie było przez cały ciąg obiadu i całego tego wesela napuszonych, głupich „uda-waczy“, aż dopiero wieczorem na dworcu.
Gucio wystąpił z nowym bukietem w atłasowym mankiecie i mimo, że było tylu innych starszych, którzy o wiele dalej jeździli (naprzykład nasz ojciec do Ameryki) — grał najważniejszą rolę.
Nie mieszaliśmy się do niczego, widok wagonu przykuwał nas do miejsca. Co mogło jeszcze na świecie tak wyglądać, chyba prawdziwe niebo!!
Tyle złotych śrubek, jedwabnych, niebieskich siatek do spania, schodowa drabinka do wyłażenia, przewracana miednica, okno spuszczane, — istny raj!
Chociaż starsi wujowie byli już po kilka razy w Wenecji i przykazywali udawaczom zajechać koniecznie do miasta wieczorem, jeden Gucio potrafił o tem mówić.
Mówił o tem wierszami z pewnego dramatu. Wspaniale!
Pociąg już ruszał, już udawacze machali chusteczkami ze spuszczonego okna a Gucio, właśnie Gucio szedł po peronie pierwszy na czele wszystkich, w małym obłoczku pary i wznosząc ręce ku wychylonej ciotce, mówił:
— Gwiazdy nad wami, gwiazdy pod wami!!
Kroczył na czele wszystkich wzdłuż czarnych, głuchych wagonów, aż na sam brzeg stacji. Doszli tam we dwoje tylko, z mamą. Dalej leżała już czarna noc ze zni-kającem światełkiem ostatniego wagonu.
Mama oparła Guciowi rękę na ramieniu. Pochylili się oboje nad szynami, nad samą krawędzią ciemności.
— No cóż, Gucio?
— Widzisz przecie, żenią się, żenią, żenią.
— No, i?
— No i nic.
— Owszem, — odpowiedziała mama po namyśle. — Za kosztowny był ten bukiet, wiesz?
Ujął mamę za obie ręce, twarz mu nagle „usnęła“, jak do mówienia wierszy. — Moja droga, ludzie żenią się raz w życiu, zresztą za parę tygodni będę pełnoletni.
Pełnoletność Gucia wyobrażaliśmy sobie w ten sposób: — W danym dniu podrasta na zakończenie o kilka centymetrów.
Tymczasem dnia tego zjawił się u nas wieczorem, z grubą, pękatą książeczką różnokolorowych próbek od krawca. Dla nas przyniósł ciastka.
— Jestem pełnoletni, — zawołał, — — — mogę sobie pozwolić, więc powiedz, jak uważasz, który materjał?!
Przejrzeli materjały, poczem mama, dowiedziawszy się, ile Guciowi zostało ze spadku, wypaliła długie kazanie.
Słuchał i uśmiechał się przyjemnie.
Rozmawiali o tem, co będzie robił w życiu. Którędy pójdzie?...
Wyobrażaliśmy to sobie, jako ogromny las, przez który idzie Gucio w zaprasowanych spodniach tenniso-wych, uśmiechnięty i bezbronny. Gucio, jakby przeczuwał. Przyznawał, że nigdzie daleko iść nie myśli.
Mama porównała go z innymi wujami, nawet z Ogórkiem. Ogórek nie przestraszał Gucia. To trudno. Guciowi chodziło o szczęście, a nie o powodzenie.
Wynikło z tego wszystkiego, że zaczęli mówić o pan nie Maślankowskiej, że prawie rozpłakali się oboje i że siedzieli przy oknie. Mama powiedziała wyraźnie:
— Wykopiesz przepaść między sobą a nami. Przepaść, Gucio, przepaść...
Zrozumieliśmy to, jako widok: — Gucio łopatą kopie w strasznej głębinie, my na przeciwległych cyplach patrzymy wdół, jak kopie. Przerwawszy zabawę, jęliśmy słuchać uważniej.
Przy żadnem opowiadaniu, wierszu, bajce, nigdy, nigdy, nawet podczas — „jakiż to chłopak piękny i mło-dy“, — nie układała się twarz Gucia tak uroczyście, jak teraz, gdy o tem mówił.
O czem?
Irzek podszedł do mnie na czworakach i przy krześle szepnął:
— Wiem... On mówi o Ma-ślan-kow-skiej...
O Maślankowskiej!...
Tu zaraz, przy krześle obraziliśmy się o to śmiertelnie. Mówił o szwaczce...
Mama z zapałem walczyła przeciw niej. Gucio, jak zawsze w trudnych wypadkach, wezwał na świadka drogę mleczną, widną teraz na czarnym stropie nieba, powyżej Sukiennic.
Rozmawiali coraz ciszej, szeptem, mama odstąpiła trochę ze swej srogości, Gucio też ze swej strony nie pretendował zaraz do wszystkiego.
— Cóż chcesz? Głową niuru nie przebiję, prawda? Usuniemy się. Mogę się doskonale usunąć. Dlaczegóż nie? Dlaczego?! Słabym oddechem podrzucał te słowa do góry.
Mama położyła sobie palec na usta na znak tajemnicy.
Tajemnica ta spełniła się.
Minęły długie lata, a nikt nie wiedział nic realnego o ożenku Gucia, „jak oni tam żyją, mieszkają i rady sobie dają“?
Nawet my z Irzkiem zapomnieliśmy odrazu o tej sprawie.
Lata cierpliwym biegiem wszystko bez śladu zadeptują na świecie! Rozeszliśmy się, rozjechali wszyscy, nie żadne przepaście wielkie, a małe mogiły sypały się pomiędzy nami. Ludzie pożenili się, rozwiedli, urządzili i jeszcze raz przenieśli.
Przypomniałem sobie Gucia dopiero kiedyś, znacznie później, gdy jako młody chłopak, między jednym powrotem a drugim, zaszedłem do wspaniałego biura Ogórka po pożyczkę.
Któż zamłodu, w wykrzywionych trzewikach, w rudym kapeluszu, w pelerynie wiatrem podszytej, pełen najświetniejszych nadziei nie znalazł się ostatecznie w biurze, pełnem ludzi sytych, posłusznych, wpatrzonych czujnie w połyskliwe drzwi wielkiego pana dyrektora, który jest naszym wujem!...
Tu, za stolikiem sekretarskim spotkałem Gucia. Stał przy biurku Ogóra cichy, układny i skrzętnie notował dyspozycje.
Jak tam było Guciowi w tem hiurze, „jak tam żyli, mieszkali, co robili“, — jeżeli wręczając mi niewielką sumkę, wypalił mi Ogór ogromne kazanie, zanotował dla porządku w notesie, ile dał, oraz kiedy to będzie płatne.
Wyszliśmy nareszcie z Guciem prosto wzdłuż szyn tramwajowych. W jesiennem słońcu ulicy oglądaliśmy się wzajem, zdumieni. Gucio bardzo się zmienił. Przez rysy jego twarzy przebijały inne, wątłe, nieśmiałe, — — niby spłoszone rysy tej jakiejś Maślankowskiej?!
Przypomniało mi się, jak stał razem z matką moją przy końcu stacji, na brzegu ciemności. Naturalnie, pamiętał wszystko. Naszą udaną fabrykę papieru, mleczną drogę, cyrk, Tomasza, swoje pierwsze tennisowe spodnie, korso, gonitwę po ogrodzie, szal, kapelusz tyrolski.
Paliło mi się pod nogami, nie miałem czasu na tak szczegółowe wspominanie! Zostawała nam niecała godzina, podczas której trzeba było Gucia raz na zawsze oświecić, nauczyć „ostatnich44 filozofów, poglądów, rewo-lucyj, anarchji — wszystkiego.
Zacząłem, ma się rozumieć od Ogóra, od robienia pieniędzy, od łajdactwa takiego systemu. Gucio nie krytykował Ogóra, przeciwnie, podziwiał. Energję, bystrość, rozpęd. Starał się być bezimiennem kółkiem w tej maszynie.
Jak dalece nie rozumiał moich teoryj, niech świadczy, że wolał mówić o wspomnieniach!
Już nadjeżdżał mój tramwaj. Z literą D. Do dworca. Ludzie wsiadali, szeleszcząc nagromadzonemi na chodniku liśćmi.
— — Zostań może jeszcze parę godzin.
Już stałem na tylnym pomoście. Gucio zabiegł z boku, kiwnął zacerowaną rękawiczką, wychyliłem się. Rozejrzał się wkoło i wyciągając szyję z szerokiego kołnierza:
— Bo nie wiem, czy wiesz?... — szepnął. — Mam syna i córkę. Już dawno! Już dorastają.
Tramwaj ruszył, — — śpieszyłem trzecią klasą osobowego pociągu przez całą Europę do słońc wiedzy i natchnienia, nie miałem czasu.
Głodowało się pod temi słońcami, chodziło, dążyło. Aż określiwszy wszystkie drogi, stanęły wszystkie słońca nad dniem ogromnym, pełnym sierpniowej pogody, — gdyśmy na wielką wojnę wyruszali.
Kogo żegnam? Tylko ciebie... Stoisz u zbiegu dwóch ulic, przestraszona, porzucona. Kogóż więcej mam w życiu?!
Chodzimy, krzyczymy, kolbami bijemy o ziemię, przyszedł rozkaz, nie ruszymy, aż w nocy, — ostatni raz siedzi się w kawiarni, w świetle, w muzyce. On, ja i jeszcze jeden, jacyś wieczyści przyjaciele krótkiej chwili, idziemy do bufetu. W muzyce wszystkich hymnów naszej sprawy przeciw wszystkim innym wrogim hymnom na kieliszek wódki.
Możemy tu, na marmurowej płycie, świat, jak małego pomidora pokrajać na plasterki, choćby zaraz, — gdy z drugich drzwi ukazuje się Gucio! W czerwonych za szerokich wyłogach, malutki, skromny, jakby wczoraj wrócił z odwachu.
Radość dawnego dzieciństwa przeleciała mi przez serce. Z kiełbasą na widelcu, ryknąłem odrazu:
— Jakiż to chłopak piękny i młody?!
Padliśmy sobie w objęcia.
— Idziesz na wojnę?!
— Idę!
— Kiedy się zobaczymy?
— Zobaczymy się na pewno, niema o czem mówić.
— Oczywiście.
— Czy pamiętasz?! — Gucio położył ręce na „niedościgłej dalekości“.
— Pamiętam...
Pamiętaliśmy wszystko od początku do końca. Stanęły przy nas w kawiarnianym dymie, zgiełku i muzyce dawne czasy, okazje i niepowrotne chwile.
Gucio był tak dumny ze swych braci. Żaden z nich nie szedł na wojnę, za wielkie powagi! Matadory! Musieli zostać na odpowiedzialnych stanowiskach i kierować zgóry społeczeństwem.
Byłem wówczas srogi, łasy na krew. Wyrzucałem opiekłym rekinom, że siedzą w komitetach.
Gucio twierdził, że doskonale robią. Dosyć, gdy on jeden za rodzinę jako tako przyczynia się do wielkich wydarzeń.
— Nota bene, przy moich latach? Licz-no, licz! Cóż mi mogą zrobić? Będę pilnował mostów, najwyżej!
Nie chciał mówić tu, na środku sali, tylu tych obcych oficerów. Poszliśmy za bufet. Wśród połamanych kijów bilardowych, spluwaczek, brudnych ścierek wyznał mi w półmroku rzecz najważniejszą...
— Ty nie masz dzieci, — mówił, — jesteś łegjonistą! Możesz sobie należeć do powstania. Kozacy będą was wieszali, jeżeli złapią którego, wiesz o tem?! — Objąwszy mnie nagle przez pół, zaczął szeptać ze łzami w oczach. — Nie masz dzieci a ja mam. Musicie nam przebaczyć... Zwykłym, porządnym ludziom. Musicie przebaczyć!...
Przebaczać, myśleć o zwykłych ludziach porządnych w tym czasie ognia, śmierci, chwały i upokorzeń?! Niema tu jednej sekundy dla ciebie, Gucio, czy giniesz w rozgłosie strzałów, prędszych od najszybszego klekotu matury, czy jęczysz po szpitalach, czy jak ciura stoisz pod mostem...
Więcej tu znaczy garstka ciepłego ryżu, lub też numer „koty“, rozoranej, do której dojeżdżam dziś w nocy, między powalonych lionwedów, pod niebem czarnem, pu-stem i szumiącem.
Na tej kocie, przy rozstrzelanej karczmie spotka się 0 danej godzinie nasz bataljon z osłoną artylerji.
Stoję w krzywych wrotach i czekam, zapomniane ognisko dogasa pod płotem, zdaleka szczękają ciężkie żelastwa baterji. Z za lasu świt wypływa, jakiś ptak woła w rozjaśnionych ciemnościach, — czekam — wciąż nie nadchodzą, nigdy już chyba nie nadejdą...
— Czy to osłona artylerji?!?
— Tu idzie osłona artylerji!
Sczepiliśmy się w siwym poranku, dowódca osłony 1 łącznik bataljonu, — Gucio i ja.
Kto zna ów prawdomowny czas krótkich spotkań wojennych, ten wie ile w spotkaniu takiem żalu, pośpiechu i radości.
Wykopaliśmy jakieś rowy, pijemy kawę z rumem, Gucio zmalał, poszarzał w austrjackiej służbie. Posiwiał. Oczy mu zaszły rdzą.
— Masz zardzewiałe oczy, — powiadam, — jesteś stary. — I lecę mu przez ręce, śpię, słońce nad nami chybota w huku armat, dokoła świeża trawa, mnóstwo drobnych, głupiutkich kwiatów polnych.
Śpię na rozścielonym kocu, słucham Gucia, jakbym był jego zasłużonym ojcem, ja młody legjonista!
Gucio w za dużych sztylpach, w za dużym płaszczu, w za dużych rękawach, kładzie obie sczerniałe ręce na niedościgłej dalekości, jak kiedy deklamował przed nami dawno, kiedyś, w dzieciństwie.
Tak samo, tak samo, tak samo!
Po tylu latach, tu dopiero, gdzie cieniami raczej jesteśmy już niż ludźmi, pokazał mi wytartą fotografję tej swojej Maślankowskiej...
Znużona, biedna kobieta, na którą żaden z nas, młodych żołnierzy, w żadnem świeżo zdobyłem mieście nie zwróciłby uwagi.
Pokazał tę fotografję, opowiedział o jedynej róży swego życia.
Malutka twarz Gucia wznosi się ku niebu. Jest szczęśliwy, rodzinę swoją przezornie zabezpieczył. Nie ma żadnych obaw. Maślankowska z córką zabrały się i przygarnęły do żony Ogóra.
— Są na Ukrainie. Ileż tam śmietany, masła, jarzyn, dobrobyt! A syn tu został. Wyrósł. Wcale nie jest mały. Marzy tylko o was. O polskiem wojsku. Rozumiesz to?!
— Naturalnie, rozumiem. Dzieci nato są, żeby rosły. Co mają robić? — zawołałem i zasnąłem.
Czy można myśleć o Guciu i jego chłopcu w tych czasach?! Już stoimy w twierdzy krakowskiej, wszystkie Austrjaki uciekły, mam wypisane na kartce całe setki szarż zdetronizowanych, które się cisną z prośbą do nowego polskiego generała.
Trzymamy ostry porządek, aż tu, kto się przebija naprzód z tłumu?! Kto siwą, starą głowę wyciąga z luźnego kołnierza?!
Gucio jakgdyby z drugim jakimś Guciem, jeszcze mniejszym, obaj w ciemnych wojskowych płaszczach.
Ręce Guciowi drżą, na rękawie ma krepę żałobną, po Maślankowskiej, po swej róży jedynej, którą niósł całe życie szczęśliwie, a uronili mu ją daleko. Tamci wszyscy, rodzina Ogóra, z dziećmi wrócili, te dwie, matka z córką zostały w obcej ziemi na zawsze.
— Ja wiem, — prosi Gucio w nagłym przypływie olśniewającej jasności, — to się nie liczy, cóż się w tej chwili liczyć może, wogóle?!...
Przemawia tu dwóch Guciów: ojciec i syn... Ojciec, stary Gucio, kapitan rezerwy, i syn Gucio, patrzący z oblicza nieznanej mi prawie Maślankowskiej Guciowemi oczyma. Odsuwa ojca, nie daje mówić, trzeba koniecznie, ażebym się dowiedział, poco tu przyszli we dwóch.
Jest to sprawa prywatna, ale też i powszechna zarazem. Nie chcę się dowiadywać o niej tu w fortecy, — * tu służba, chodźmy w danym razie gdzieindziej.
Siedzimy w knajpce, naprzeciw ogromnych gmachów dowództwa. Młody Gucio odsuwa ojca na bok, wychyla ku mnie stęsknioną twarzyczkę.
— Muszę teraz wszystko odrabiać, panie poruczniku!
— Mów mi ty.
— Pan wie, ojciec zawsze urządzał wszystko cicho i potulnie, pan wie. Muszę teraz wszystko za niego odrabiać!...
Stary Gucio śmieje się, olśniony wodzi oczyma za rękami syna, a twarzą, pełną najtkliwszego marzenia, przytakuje prośbom.
Malutki Gucio chce iść na polską wojnę bez wahania, odrazu.
— Nie będę mostów pilnował, — wymachuje małem piwem, — ja panie poruczniku przydam się do roboty ważniejszej!
Młody Gucio słuchać nawet nie chce o ojcu.
Wielki czas leci naprzód, kto się teraz zajmować może sprawami rodzinnemi.
Palą się wszystkie granice, stara ziemia ojczysta ściąga się w jedną całość, siedzimy już w Warszawie, krzątamy się, biegamy, w ogromnych biurach rządzimy. Czasem przeleci przez gazety z łoskotem, zamaszyste nazwisko któregoś wuja, stryja. Ogór siedzi już dawno na wysokim urzędzie, inni o ministerstwa zabiegają skwapliwie, aż tu w stukocie mego biura otwierają się drzwi i wchodzi stary Gucio.
Zafrasowany, grzeczny, skromny, i bardzo cichy.

  • — Czemże ci mogę służyć, Guciu?!

Sprzedaje losy państwowe, służyć mu niczem nie można. Popatrzył w słońce, rdza spłowiałych jego źre nic przemieniła się w mgłę.
Sprzedaje losy.
Nie wierzę w takie głupstwa, ale od niego kupię, może właśnie ma rękę szczęśliwą.
— Szczęśliwą?
Zawrócił i położył na biurku maleńki wycinek gazety, zadrukowany petitem.
— Cóż to jest, mój kochany?!
— To jest mój mały Gucio...
Odczytałem wszystko, w paru słowach, o szeregowcu ochotniku. Poległ w bitwie, — którego miesiąca nad którą rzeką, — w obronie jakiejś przeprawy...
Stary Gucio stał nad tą karteczką z rękami złożonemi żałośnie, jak nad mogiłą. Schował wycinek do koperty, kopertę między losy, do portfelu.
Nie widzieliśmy się później długo, aż kiedyś, gdym miał wyjeżdżać w świat, przyszło mi na myśl, że trzeba się pożegnać ze wszystkimi.
Ogór wymienił mi pieniądze w swem biurze wspania-łem, i korzystając ze sposobności, przypomniał Gucia, którego, — jak mówił, — — nareszcie jakoś przyzwoicie urządził.
— Zobaczysz, w hurtowni owoców. Zupełnie przyzwoicie.
Zastałem Gucia w małem lakierowanem przepierzeniu centralnego składu. Z różnych działów jabłek, gruszek, winogron spływały na biurko arkusze, pełne cyfr. „Prze-mierzał“ je od góry do dołu pilnie, niebieskim ołówkiem, nasz Gucio, — — szary, blady, w kaloszach. Całą zimę tu stoi na kamiennej podłodze, przy sztucznem świetle, ze zmarzniętemi rękami na liczydle.
— Widzisz, — od tego zacząłem, — okno ci tu powinni zrobić, to rzecz pierwsza!
Biurko miał umieszczone przed ślepą, bezokienną ścianą. Coś podobnego! Pracować tak dnie całe, tygodnie, niby w obliczu muru więziennego.
Rozmawialiśmy dość długo. Opowiadał, że uspokoił się już po śmierci syna.
W cieniu zapomnianej olszyny 1 |
— Człowiek wszystko może wytrzymać, a jedno tylko jest naprawdę bolesne. Wiesz co?
— No co, Gucio, naprzykład co?
— To, że mój syn, zginął za mnie. Tak to teraz rozumiem. Umarł, ponieważ ja, właściwie, — nie żyłem nigdy własnem życiem!...
— Nie nacierpiałeś się za swoje, Gutek?!
— — Cierpiałem. — Pochylił się, by mi tę rzecz powiedzieć wstydliwie do ucha. — Ale nigdy nie walczyłem... I to jest myśl, rozumiesz, to jest ta myśl, od której niema żadnego wybawienia... Może jedno, kiedyś, wkońcu... Jak sądzisz?! Sprawdzać cyfry, stać tutaj całe lata i żywcem wrastać w tę pobielaną ścianę. — — Gucio, Gucio, co też ty pleciesz?!
Odwróciwszy się spojrzał na mnie zdumionemi oczyma. Twarz mu się wyciągnęła w bezruchu i tak trwał mały, szary, tak szary że niemal przeźroczysty.
Rzekłbyś, już tylko cień samego siebie.
OSTATNIE IMIENINY
O TRZY STOLIKI DALEJ?!
Niema mrozów, upału, gąszczów, czy też pustyni, któ-reby przeszkodziły ludziom kochać się dowoli.
W obliczu sławy i w obliczu nicości, na stopniach kamiennego Cheopsa, dokąd tłumy przybywają od wieków, i za drewnianym parkanem w Mościskach, gdzie pociąg nie staje, któż sprawi, by się usta nie wychyliły ku ustom, ramiona nie przeplotły, by nas nagle wielki płomień nie owinął i nie połączył?!
Wszędzie szukają się ludzie i znajdują, jak ziemia ogromna, nieschodzona, — pod starą wierzbą w Polsce, we Francji nad błękitną rzeką, pod Wezuwjuszem w gaju zielonych oliwek, w Czechach pod czerwonemi bukami, w Anglji, jak sarnie biodro wynurzonej z sinych strzępów oceanu, w Hiszpanji ogorzałej, w krajach, znanych z wojen, i w innych, znanych tylko z wyrobu, i w innych jeszcze, znanych już tylko z geografji, i w jeszcze dalszych, których imiona powtarzamy jako hasła mitycznej przestrzeni, — na wyspach, górach, po lasach, wobec wulkanów, lawin, olbrzymich owoców i najdziwniejszych zwierząt, wobec ciszy, wiatru i pioruna jeden jest głos i jedna muzyka tego ślicznego uczynku. Jeżeli przecież mojej rady zechce ktoś posłuchać, niech sobie głowy nie zaprząta błękitną rzeką, bukiem czerwonym, czy oliwkowym gajem, — niech jedzie kochać się do Lwowa.
Ty jesteś ku temu celowi stworzone miasto, miłe i bohaterskie, w miarę ciepłe, nie za gorące, miasto dziesięciu ras, które się krwią gorącą pienią w twych mocnych murach, miasto gibkich kobiet i najlepszych śliwek na świecie, słowa rozciągliwego i słońca, ziemi uniesionej i okien otwartych, pełnych wesołej muzyki.
Tu się odbyła na ganku drugiego piętra starej kamienicy pierwsza moja miłość: —?, iemska, zachwycona, szczęśliwa, smutna i ukarana. Tu właśnie chodziliśmy pod rękę, spłoszeni i wybrani pod niebem wczesnej pory.
Dziś wracam z dalekiej podróży człek dorosły. Wróble skaczą po starych krzesłach restauracji na dworcu, serce moje przeszywa ukochana pewność, że po czasach, latach i wielu różnych przemianach będę jeszcze wróblem w tem mieście.
Ja też kiedyś rano, jesienią usiądę na poręczy, gdy przez drzwi wchodzić będą obcy podróżni. Ja też kiedyś poderwę się przezornie, gdy tuż obok wypowie przybysz słowa:
— Dziękuję, pójdę piechotą.
Idę piechotą do miasta.
Gdzież są dawne kroki na tym bruku, gdzież się podziały wśród drzew najważniejsze dnie, kto wyjrzy nagle z za szyby, zamykając okno?! Jak się masz, stara szkolna ulico, — idź stąd precz, nowy domu ogromny!
Jakże łatwo puszczają do hotelu, przed którym dawniej całe godziny wystawaliśmy olśnieni?!
Jakże się przez ten czas zbliżyły wszystkie miejsca!
Miniesz swoje stare gimnazjum, zawrócisz w prawo, około pomnika i oto masz rząd dziesięciu okien cierpliwej kawiarni, gdzie ongiś nauczyciele twoi czytywali gazety. Usiądziesz za marmurowym stolikiem, przy szklance kawy, i z tych samych drewnianych ramek, co oni dawniej, wyczytasz sobie ostatnie wiadomości.
Robimy to już dzisiaj rozważnie i spokojnie... Tu oto stoi kawa z wyjętą łyżeczką, tu papierosy, bułki, nic się nie przewróci, nie powala, tu właśnie ramki z Kurjerem, który o to samo walczy od tylu, tylu lat!
Nie mówię do was, starych, a do ciebie, chłopcze! Nie siadujesz tu jeszcze w kawiarni, nie jesteś ciekaw ostatnich iciadomości, z ulicy dopiero spoglądasz do wnętrza przez rąbek niezsuniętej firanki. Uwierzysz mi, gdyż w sercu twojem pali się wielkie światło spotkań i przygód młodości..
Mieszając cicho kawę z mlekiem, zgadnij, kogo dostrzegam o trzy stoliki dalej?! 0 trzy stoliki dalej, w cieniu, przy piecu, siedzi pierwsza moja miłość, ziemska, zachwycona, szczęśliwa, smutna i ukarana!
Już nie w małej, czerwonej czapeczce! W spłowiałym, wytartym kapeluszu. Nie w obcisłym, wyszywanym kubraczku! W lichem futrze farbowanem. 1 w rozdeptanych kaloszach!
Pije kawę, śpieszy się, patrzy na zegarek, wertuje książki szkolne. Pewno jest nauczycielką i tu gdzieś niedaleko wykłada.
Nie śmiej się, dziś na jej godzinach nie przeszkadzaj! Z ostatniej ławki nie puszczaj papierowych strzał ku tej głowie, cieniem lat objętej, bo oto znów, po tylu nadaremnych czynach, wielkich klęskach, losach i podróżach idę pod tym gankiem, po którym chodziliśmy we dwoje, spłoszeni i wybrani, jeszcze raz wracam drogą „ostatnich imienin“, długą ulicą pod górę, w stronę publicznego ogrodu. Mieszkaliśmy przy tym ogrodzie z rodzicami na ostatniem mieszkaniu naszego domu rodzinnego, naprzeciw brzóz szumiących.
Brzozy wyrosły pięknie, ileż to lat! W bramie niema nikogo, nikogo na schodach — jak wtedy... Jeżeli ktoś wyjdzie i niespodzianie zatrzyma mnie i spyta, kogobym tutaj szukał, wymienię nasze nazwisko i dodam: — Już nie mieszkają tutaj? Przepraszam, widocznie pomyłka.
Nie śmiej się, nie puszczaj strzał przeciw tej głowie, cieniem lat objętej, bo kiedyś z jej powodu, w tem oto mieście starem, słowa rozciągliwego i słońca, zastałem drzwi domu rodzicielskiego zamknięte, w sam dzień imienin matki.
OSTATNIE IMIENINY
Nikt nigdy nie dowie się ode mnie jej nazwiska, choć ludzie wiedzieli i domyślali się zuchwale! Musi być utajone, na zawsze przemilczane. Można walczyć o nie, stracić czapkę na ganku w tym boju, usłyszawszy je, zarumienić się i krzyknąć... Można je wypowiedzieć w duszy, gdy spada na człowieka dwója z algebry, ale wyznać je, wyznać?!
Przenigdy!
Nikt nie dowie się ode mnie, kiedyśmy się całowali!
Ludzie porównują te sprawy do owoców, kwiatów, ptaków. Często do żywiołów ognia i wody. I do pór roku.
I do gwiazd. Nic tu nie pomogą porównania, — tylko my mogliśmy się tak całować, a jak to było naprawdę, mógłby powiedzieć jeden tylko stary, skręcony sznurek, który leżał we framudze tego okna.
Schowałem go sobie na pamiątkę. Spoczywał długo na perfumowanej wacie w pudełeczku z granatowej porcelany, zapodział się wreszcie, zgubił, a jednak dzisiaj jeszcze myślę o nim z tkliwością.
Dzisiaj jeszcze, gdy widzę sznurki, sznury, liny, wśród pracy ludzkiej, czy też na wojnie, czy porzucone na drodze, czy też w portach, na łodziach, albo wysoko na maszcie olbrzymiego okrętu, — wspominam wnękę tego okna, skrawek szpagatu i blask pocałunku, bijący z pod powiek przymkniętych.
Nikt nigdy nie dowie się ode mnie nazwiska i wielu innych ważnych rzeczy, mógłbym co najwyżej wypowiedzieć j e j imię.
Janina.
Gdy je wypowiem, — znikam, jako człowiek dorosły... Biegnę z książkami pod pachą do gimnazjum, pierwszy przymrozek srebrzy opustoszałe drzewa. Uważam, by się kroki moje na chodniku kończyły do pary, ma to wielki wpływ na stopień z algebry. Powtarzam zadanego napamięć Arystydesa, gdy oto widać z za węgła naszą piękną aleję!
Czarnemi gałęziami obejmuje ni^bo wybladłe, dołem „ wśród pni przemyka kilku zmarzniętych profesorów w rozwianych płaszczach. Stoję przy sklepie z materja-łami piśmiennemi, koledzy mnie potrącają, — chodź, głupi, na co czekasz?
Czekam: stąd, przez długość całej drogi, aż do podnóża góry Zamkowej na małą, czerwoną czapeczkę. Gdy się ukaże, uciekam dziesięć domów wtył. Będę szedł jeszcze raz, całkiem już inaczej, będę stąd szedł na spotkanie.
Jak iść, smutno, czy wesoło?! Czy może tylko od-niechcenia?! Czy też kroczyć atletycznie, uginając się w kolanach i w łokciach?!
Atletycznie nie można, zajął to już dla siebie Dworski. Siłacz rzeczywisty, jedną ręką podnosi krzesło za koniec tylnej nogi.
Idę „na smutno“, patrzę przed siebie wdał, lub co najwyżej zrzadka na chmury. Nikt tego nie rozumie! Dworski, kroczący po prawej stronie czerwonej czapeczki, pospolicie wymachuje rękami.
Po lewej idzie j e j brat, Stefan, jako brat takiej siostry, — zwierzę! Trzyma ręce w kieszeniach i idzie. Ordynus!
Mógłbym go zmiażdżyć w jakiś sposób. W tysiące najprostszych sposobów. Nasz ojciec jest dyrektorem teatru, jego ojciec wiolonczelistą w orkiestrze.
Jakież porównanie?!
Mamy konie, — każdy widzi, że to własność prywatna, — na powozie niema przecie dorożkarskiego numeru; ojciec Stefana chodzi po mieście piechotą, z wiolonczelą w ogromnym futerale.
Idę prosto po chodniku, oni we troje aleją. Siła całego świata ciągnie mą głowę w bok, w stronę czerwonej czapeczki. Opieram się sile całego świata, głowy nie odwracam.
Gdy nagle rozlega się głos, którego z niczem porównać nie potrafię!
— Dzieńdobry.
Udaję, że nie słyszę.
— Dzieńdobry, gdzież ty idziesz znowu?! — woła Janinka w cudnej, czerwonej czapeczce.
Tę czapeczkę porównać można z jednem tylko, naj-piękniejszem wyrażeniem ludzkości: jaśminy i bzy.
Przeskoczyłem drut, okalający zaszronione trawniki, idę przez błoto radośnie, jakby to były konfitury. Nie mogę podać ręki nikomu, gdyż wtedy i j e j podam.
Przekracza to narazie siły ludzkie! Za wiele szczęścia!,
Szalony smutek, od którego dziwnem zrządzeniem losu można zwarjować z radości, zakazuje mi patrzeć na twarz Janiny. Domyślam się tylko jej oczu czarnych, połyskujących mgłą srebrną.
— — Skąd-eście się tu wzięli? — pytam, choć przecież codzień spotykamy się w tem miejscu.
— Idź, głupi, nie zawracaj głowy, — śmieje się jej brat, Stefan, idjota.
Biegną środkiem alei we troje, ja przy drucie ogrodzenia przez rozmiękłe błoto.
Wygnaniec! Całe życie będę miał własny powóz, będę pochodził z sześciopokojowego mieszkania, będę synem dyrektora teatru, ale inni, handlarze win [Dworski był wszystkiego synem handlarza win], synowie ojców noszących wiolonczelę sunąć będą środkiem alei!
Takie jest prawo uczuć bezgranicznych, prawo godne najpotężniejszych marszów żałobnych świata! Nagle za trzy mu ją się we troje. Dworski zaczyna mówić o pewnem miejscu z Kyrje, za trudnem dla basa.
Chcą mnie skusić w ten sposób. Przystanąłem, zapatrzyłem się w obojętną dal. Chcą mnie skusić zpowro-tem do swego idjotycznego kwartetu. Wystąpiłem z niego za to, że na zaprosiny Stefana odpowiedziałem — fi, ostatecznie...
Już wówczas czułem miłość, trzeba się było maskować, nie dawać nic poznać. Stefan czując widocznie, co ja czuję nazwał mię przy niej bydlęciem.
Reszta, — sama przez się wiadoma...
Reszta sama przez się wiadoma! Gdy rzecz spoczywa na ostrzu najcieńszego noża, musi ktoś powiedzieć pierwsze słowo pojednania... Kto je wypowie?!
Dworski basowo nadymając szyję, prześpiewuje basowe miejsce z kwartetu. Ryczy, aż mu się głowa trzęsie.
Patrzę obojętnie wdał i układam zemstę. Dziś znów na wszystkich przerwach śpiewać będę Verdiego Śmierć Otella. Moim bohaterskim tenorem, który u nas w rodzinie jest dziedziczny. Który mam, poprostu mimowoli.
Niech Stefan czuje, co traci w moim głosie dla swego kwartetu.
Dworski ryczy i spoziera na mnie wzrokiem przyjacielskiej zachęty, choć sam kocha się też w Janinie nazabój.
Taka jest przyjaźń nasza!...
Janina wsadziła ręce w kieszonki futrzanego kubraczka.
Wiem jedno: Musimy kiedyś razem z Dworskim zginąć w jakiejś walce. Może utonąć na rozbitym okręcie?
Ostatniem tchnieniem wypuszczę z zaciśniętych kurczowo palców szczątki łodzi roztrzaskanej i z niemym okrzykiem popchnę je przyjacielowi. Potem utonę! Ale śpiewać w kwartecie brata niegodnego mej ukochanej — przenigdy!
Stefan wyciągnął z kieszeni metalowy kamerton. Uderza widełkami o pień, wszyscy troje słuchają tonacji. Głowy Dworskiego i Janinki stuliły się razem.
Można na ten widok skonać z rozpaczy! To nic, patrzę wdał i milczę.
Nagle, z wieży bernardyńskiej wali godzina. Najwyższy czas, buda zaczyna się o ósmej. Biegniemy, oni środkiem alei, ja przy drutach ogrodzenia po błocie.
Tuż za mną, a przecie, jak zawsze, niby przez blask księżyca, rozlega się zdyszany głos Janinki:
— Leć tu, razem z nami, zapryskasz się okropnie!
Nie odpowiadam, brnę jeszcze głębiej, wiadoma rzecz, kto w życiu naszem pójdzie górą, a kto doliną!
Zemściłem się na Stefanie zaraz na pierwszej przerwie zapomocą Śmierci Otella. Ciężkie chmury wisiały na niebie, uzmysłowiłem sobie następującą po przerwie godzinę algebry... Gdy okazało się, że algebra nie przejmuje mnie dostatecznym dreszczem, przypomniałem sobie nasze domowe położenie. Chorobę mamy, może nawet ciężką, na serce, że ojciec wyjechał i niewiadomo wkońcu, jak tam wszystko na świecie załatwi, może nie dostaniemy wcale nowych mundurów?!...
Pożądany dla śpiewu dreszcz zjawił się odrazu: jak nie wyrżnę Śmierci Otella, jak nie rozciągnę wysokiego „chwała“!
Stefan siedział z rękami w kieszeniach, zielony z wściekłości, a koledzy, Burzyński, Faliszewski, nawet Gałek, w czasie śpiewu zaglądali mi poprostu do gardła, żeby zobaczyć, jak się to tam odbywa?!
— Ten ma głos! — wrzasnął Dworski. — Chodź, funduję kiełbaskę!
Polecieliśmy we dwóch nadół do tercjana. Tu dopiero okazało się, że funda jest podstępem. Dworski zapłacił, ale zato postawił sprawę kwartetu i naszej wspólnej miłości na ostrzu noża.
Zaczął od tego. jak doskonale można się urządzać w domu rodziców Janiny. Pod każdym względem! Stary dawał całe popołudnia lekcje. Szkodził co komu? Nie.
Na znak nieprzebłagania słuchałem tego wszystkiego z zaciśniętemi szczękami.
Matka Janiny, Niemka, nie mieszała się wogóle nigdy do niczego. Można sobie było u nich palić papierosy do uchylonych drzwiczek od pieca, robić ćwiczenia w walce francuskiej na materacach. Zawsze przytem wkońcu dawali herbatę, a na rum nikt nie uważał. Można sobie było wlewać, ile kto chciał.
Odpowiedziałem krótko, lecz bardzo zręcznie:
— — Nie mogę.
— Dlaczego?
— Ojciec mój jest przełożonym jej ojca. Mam za duże stanowisko. Nie mogę wywierać wpływu na los ich rodziny.
Dworski nie rozumiał tego.
Wytłumaczyłem mu na przykładzie pewnego hrabiego, który zakochawszy się w dziewczynie z ludu, wywołał powstanie całej Flandrji.
— Chyba pamiętasz, — rzekłem, — hrabia Egmont!
Dworski wzruszył się, zbladł i zaczął odrazu z innej beczki. Z beczki przyjaźni.
Gdzie wchodzi w grę przyjaźń taka, jak nasza, nie liczą się ojcowie i nic nie ma do gadania niczyje stanowisko.
Pamiętam do dziś miejsce, w którem to mówił. Ople-ceni uściskiem staliśmy w kącie klasy, przed szklanną gablotką. W ostatniej ławie Genio Faliszewski bił się z Burzyńskim. Padał śnieg. Może nawet słychać już było dzwonki pierwszych sanek, może słowa Dworskiego działały tak kojąco?!
Mimowoli patrzyłem na trzecią półkę gablotki. Stał tam model jaskru [ranunculus acer], z zalążnią, pręcikami, słupkami, olbrzymi, jak głowa końska.
Trzeba przyznać, że ze słów Dworskiego nie było żadnego wyjścia.
Żądał, bym brał udział w kompozytorskim kwartecie Stefana i byśmy razem chodzili do Janinki. Mniejsza o rum, o palenie, nawet o talent Stefana, który to talent bez porządnego głosu pierwszego w kwartecie może przepaść na zawsze. O to wszystko mniejsza!
Ale: — razem zaczynaliśmy palić, razem oberwaliśmy już po kilka dwój z niemieckiego i z algebry, — musimy razem kochać!
Nie zgadzał się na cierpienie osobno.
— Albo jest przyjaźń, albo jej niema!
Zakończył wspaniale:
— Aut — aut, albo — albo, entweder — oder, i nawet po francusku, — ou — ou.
Wzruszyłem się! Zabrzmiały mi w uszach jej ostatnie, tak znaczące słowa, — „zapryskasz się okropnie44... W skłębionych myślach pojawił się Henryk IV, na śniegu przed murami Kanosy... Ja też miałbym tak iść do idjoty Stefana. — » — — Upokorzenie?! — — krzyknąłem z rozpaczą.
— Cicho, głupi, — szepnął mi Dworski do ucha, — robisz to dla niej.
Jedno z tego wynikało bezwzględnie! Nowy mundur... Na ten kwartet, do ich domu? Tylko w nowym, świetnym mundurze!
Dworski kuł żelazo póki gorące. Na drugiej przerwie stanął ze mną przed ławką Stefana i rzekł:
— Mamy kwartet, jak mur, on już chce!
Stefan udał, że go to wcale nie wzrusza. Owszem, jeszcze dalej posunął się w bezczelności.
— Wiedziałem, że nie wytrzymasz, — powiedział, — moje Kyrje jest tak zharmonizowane! Samo się śpiewa!
— Chcesz, — — trzeba się było jakoś przeciwstawić, — mogę ci tu zaraz rypnąć Śmierć Otella?!
Śpiewałem ją, jak nikt. Coprawda trudno mi już było wzruszyć się po raz drugi, „dreszcz44, rozrabiany za-pomocą smutnych wypadków [lekcja algebry, ciężkie położenie domu] wyczerpał się już. Miałem jednak drugi jeszcze sposób: przed arją potrzymać w ręku jakieś ostrze, sztylet, chociażby scyzoryk.
Na ławce Stefana leżała długa lin ja. Wziąłem ją i odrazu krew mi uderzyła do głowy.
— Co mi tam „śmierć44, — zaśmiał się Stefan zuchwale, — ciągnij lepiej gamę.
Dno upokorzenia! Z pewnością zbladłem, jak trup.
Dla niej!
Gama brzmiała potężnie, — za oknami padał bezduszny śnieg.
— Ponieważ nie chciałeś dawniej, — Stefan wyszczerzył zęby w krwiożerczym uśmiechu, — teraz też nie potrzebujesz brać,,tego“ za bywanie. Możesz sobie do nas przychodzić fachowo, jako głos.
— To świetnie, — odpowiedziałem.
Można mówić o uczuciach, co się chce, wiem jedno: w duszy mojej otwarły się całe piętra bezdennej rozpaczy.
Pozostawał na wszystko jeden, jedyny ratunek: nowy mundur!
Ja — w nowym mundurze!
Ja, — poruszający się w nowym mundurze odnie-chcenia.
Ja, — udający, że nie słyszę, kiedy wszyscy zaczynają ryczeć: — Ma nowy mundur!!
Moja odpowiedź na te ryki: — Nowy? Być może, nie pamiętam...
Czy to się spełni? Rzeczy takie można odgadywać wyłącznie zapomocą przeczuć. Miałem całkiem dobre przeczucie. Spadł śnieg, gdyśmy wracali z gimnazjum zaszły mi drogę dwa pogrzeby. Przynosiły mi dotychczas zawsze szczęście.
Pod naciskiem tych uczuć wymyśliłem bardzo piękne określenie „danej“ pogody: „Całun śniegu okrył całe miasto“.
Całun, słowo żałobne i kochające zarazem, doskonale mogło koić rozpacz.
W cieniu zapomnianej olszyny 12
Do domu naszego, położonego naprzeciw parku, do tych sześciu pokoi, w których Stefan, bądź co bądź, nie wiedziałby, jak się obracać, wróciłem „żałobnie“. Na znak, że wszystko jedno. Niech ^ię mnożą te pokoje, niech jeszcze więcej „wspanialeją“, niech wszystkiego przybywa, — nie dla mnie! W sercu mem utkwił pewnego rodzaju cierń, który może wyrwać tylko bardzo dobra i „miniowoli“ szczodra ręka.
„W tym duchu“ złożyłem książki w naszym pokoju i w tym duchu poszedłem do salonu. Postać przy oknie, wpatrzeć się w pierwszą lepszą dal, aż ktoś zobaczy, co się ze mną dzieje...
W mieszkaniu było zupełnie cicho. Ośnieżone drzewa wielkiego parku stały w połyskach słońca, jakby wyrżnięte misternie z białego marmuru. Z wysokich grabów podrywał się niespodzianie puch srebrzysty i leciał, niknąć w pogodnym błękicie, jak oddech. Nad młodemi brzozami kręciły się po niebie wrony z donośnem krakaniem.
Dopiero w przerwach krakania spostrzegłem, że i u nas w mieszkaniu coś się odbywa...
Rozlegało się, jakby szelest listka, czy też przemykanie karteczki papieru po podłodze. Na pewno mama dostała list od ojca, teraz znowu siedzi, pisze i płacze przy biurku...
Znaliśmy się już na tem.
Oczywiście! Nad inkrustowanemi słupkami galeryjki widać było odgarnięte wtył włosy i czoło mamine, raz gładkie, to znów zmarszczone. Nad brwiami, w ciemnych miejscach układało się po sto trosk naraz.
Skłoniwszy głowę niżej, zaczęła pisać. Rozległ się pośpieszny skrzyp pióra i szereg słów, wymawianych z ogromnym trudem przez drżące, splątane westchnienia. Naprzeciw amfilady naszych sześsiu pokoi, naprzeciw śnieżnych drzew i blasku słońca pisała mama spiesznie, żarliwie, ze łzami w oczach, przecząc czemuś głową...
Ludzie nazwaliby to dziwnym zbiegiem okoliczności: że ów list znaczący przyszedł właśnie, gdym sobie nowy mundur przyobiecał!
Gdy godzina dopędza godzinę, minuta minutę prześciga, gdy się dwie chwile sprzęgną i rozwiane w nicość padają, niech nikt nie mówi o przypadku. Minuty, godziny, chwile sposobiliśmy dla siebie oddawna w upartym obrocie rzeczy! Nigdy prawdą nie jest, że różana nadzieja spotkała się z szarem zmartwieniem, lecz że w ja-snem świetle serca ujrzeliśmy nagle sprzeczne oblicza naszej własnej duszy.
W liście swym pisał ojciec: — Sądzę chwilami, że nie wybrnę.
Mama pokazywała mi to miejsce palcem wzdłuż linijek. Badała je, tłumaczyła na różne sposoby. Wynikało z( wszystkich, że teraz musimy się poniekąd ukrywać, nic ludziom poznać nie dawać, prowadzić wszystko po dawnemu, między sobą zaś w domu, oszczędzać pocichu na wszystkiem.
Ojciec pisał, że nie traci ducha, walczy dalej, choć ciągle ten sam człowiek [tu szło nazwisko] staje mu na drodze i krzyżuje zamiary.
Mama potrząsnęła głową żałośnie.
Człowieku, który w sprawach błahych i największych stajesz drugiemu na drodze, czy pamiętasz, że dzieci rzekomego wroga twego szukają cię myślą strwożoną w przestrzeni nieznanej po świecie i skromnie zjednać cię pragną?!
Ojciec pisał: — Chodzi jeszcze o zatwierdzenie planów, tu w stolicy są całkiem inne stosunki.
Mama przypomniała sobie odrazu wszystkich najdawniejszych znajomych ze stolicy. Mogliby wszystko, gdyby chcieli. Postanowiła zwrócić się do nich listownie, muszą ją jeszcze pamiętać!
Wszystkie ich nazwiska i tytuły wypowiedziała gło — ’ sem natchnionym, jakby to były nazwy dobrych bóstw, czy bohaterów. Przygarnąwszy mnie ramieniem, odczytała koniec listu, o nas. Czy nie zalegamy w przedmiotach i wogóle w całej nauce, gdyż ojciec myśli o nas teraz, — na przyszłość — i na zawsze.
Spojrzała mi w oczy blaskiem świeżych łez.
Zmrużyłem powieki:
— Czyli, że o nowym mundurze niema mowy?! — Powiedziawszy to, uczułem, jakby się we mnie rozpostarło mądre, spokojne, niczem niewzruszone zimno.
Ramiona moje zrobiły się nagle tak twarde, tak przedziwnie śliskie, że ręce mamine zsunęły się po nich, niby po szkle.
— Całkiem prosta rzecz, — dodałem.
Mama już nie odpowiedziała. Zaczęła pisać, jakby mnie nie było w pokoju. Usiadłem przy oknie, czyż nie sprawdzało się wspaniałe porównanie: „Całun śniegu okrył całe miasto“?
Pisała, oddychając głęboko, w natłoku wzruszonych myśli. Zacząłem mówić o mundurze półgłosem do samego siebie. Czyby, naprzykład, nie można było pożyczyć skądś lub też coś sprzedać pokryjomu?!
— Co ty mówisz?
Powtórzyłem głośno i dodałem:
— Odpowiedni ludzie w odpowiednim wieku mają odpowiednie plany. To trudno.
Mama rozejrzała się dokoła, jakgdyby nic nie rozumiejąc. Odpowiedziała mi parę słów pocichu, tak cicho, że nic nie było słychać. Głowa jej spadła poniżej galeryjki biurka na drżące ręce, — z płaczem.
Och, tego znowu nikt nie chciał!
Odgarnąłem jej włosy z czoła, pochyliłem się skwapliwie. Jakże starą miała twarz w tej chwili?! Popatrzyłem mocno w oczy.
Ani jednej iskry zrozumienia, rozlane światło łez, nic więcej!
— Z mamą wcale nie można żartować!
Nie trzeba może żartować, przeciwnie, chytrze uważać!
Za podłe było wystąpienie Stefana, za ważna moja zemsta, a na szczycie tej zemsty zbyt szalona miłość! Uważać, liczyć, minąć tysiąc niepewnych zakrętów — i wejść, wejść do nich, do ich domu, z jedwabną chusteczką w mankiecie nowego munduru.
Piękny, świeży, wyprasowany, z uśmiechem Alman-zora na ustach.
Oto wszyscy ryczą: — — Nowy mundur!... — Odpowiedź: — Nowy? Być może, nie pamiętam...
Dla tego celu przez kilka dni przywarowałem. Nakrywałem do stołu, dopisałem się na półtora stronicy do listu ojca i sam nadałem list przy okienku na głównej poczcie. Pamiętałem o lekarstwie dla mamy, wznosiłem oczy nabożnie, gdy przełykała pigułkę, uczytałem dobrowolnie dwadzieścia stronic Sakuntali po niemiecku.
Wszystkie te wysiłki zniszczyło mi niebacznie futro mamine, przyniesione wieczorem z przechowania.
Oto leży cicho na kanapie śliczny błam bronzowy, lśni puchem drogiego gatunku. Głos mi odjęło nagle, poczem, jakby robiąc naiwne odkrycie, powiedziałem:
— Możnaby przecież doskonale sprzedać futro?!
Mama uśmiechnęła się: — W czemże będę chodziła przez zimę?
— W czem? Mama nie wyzdrowieje tej zimy...
Są słowa, które przychodzą z niewiadomych stron, z nieznanych myśli... Słowa, które rzucamy, by nigdy nie móc od nich uciec.
— Sądzisz, że nie wyzdrowieję?
— Wielka rzecz, jedna zima. Janina, siostra Stefana, chodzi zawsze w watowanym kubraczku.
Musiałem to powiedzieć. Zo karę... Niech będzie wyrażone głośno w ścianach naszego mieszkania, jak chodzi Janina.
Sprawę munduru zakończyła mama jednem słowem:
— Sobek!
Na kwartet szedłem w mundurze — starym, wysiedzianym już cokolwiek, wytartym. Niemniej przez całą drogę od nas, aż pod ich dom powtarzałem jedyny w tym wypadku wiersz:
Na szczytach Tatr, na szczytach Tatr,
Na sinej ich krawędzi.
Od sz od cz, od złowrogiego tr wzmagały się uczucia dumy i samotności.
W bramie domu czekało na mnie jakieś dziwne błogosławieństwo. Dziwne, gdyż niewiadomo jakie, a, że błogosławieństwo, to pewne. Coś wiecznego, nieśmiertelnego w oświetleniu starej lampy naftowej, coś, co się potem niesie z sobą przez długie lala i nigdy nie zapomina.
W przeciwieństwie do bramy, trudno było znieść bezczelne szczęście murów klatki schodowej, które przecież wiele razy dziennie mogły się były cieszyć widokiem danej postaci.
Bywałem tu już wiele razy, a jednak z miejsc tych tchnęło wyrzutem, jakbym lata całe nie przychodził.
Na drugiem piętrze rozległ się pod mojemi stopami dudniący głos drewnianego ganku. Nie było innej drogi do tego mieszkania, jej stopy dudniły tu zapewne, jak moje...
Po lewej ręce okna, po prawej balustrada. Na dole aresztanci jacyś piłowali sąg drzewa, górą zaś niebo płynie.
Za trzeciem oknem zaczynało się już ich mieszkanie. Na oknach przedpokoju cztery wielkie słoje z korniszonami. Czerwone gwiazdki marchwi i żółte seleru, dziwnie wesołe wśród śliskich ogóreczków.
Szaragi, na których wiszą płaszcze. Obce, obojętne płaszcze.
Na koszu, okrytym szarą ceratą, leży jej czerwona czapeczka. Dlaczego trzy lub dwie istoty nadziemskie nie unoszą tej czapeczki w najsuchszein i najcieplejszem miejscu przedpokoju?!
A oto siła miłości: Ja, syn sześciopokojowego mieszkania, własnego powozu z końmi, tenor bohaterski, biorący Śmierć Otella jak piórko, skradam się tu na palcach... Staję skulony na wydreptanej słomiance i boję się zadzwonić.
Nacisnąłem, może dzwonek sam się rozległ?
Oto jestem w najszczęśliwszym przedpokoju wszystkich mieszkań świata!
Stara służąca pyta: — Na lekcję?
Odpowiadam: — Przyszedłem tak tylko.
Z jednych drzwi słychać granie wiolonczeli, z drugich ryki i wrzaski.
To kwartet!
Służąca poszła i nie wraca, czas mija.
Czekam, dotykam czerwonej czapeczki, czuję w oczach łzy nadziemskiej rzewności. Na usta cisną się słowa Napoleona, o tyle dostosowane do tego wypadku, że wiekopomne: „Czterdzieści wieków na was patrzy“...
Ktoś otworzył drzwi, — mogą śmiało otwierać, już oddawna stoję pod oknem przedpokoju w pozycji strzaskanej urny.
Stefan, za nim Irzek, za nim Dworski ślizgają się ku mnie przez cały pokój na podeszwach.
Jej nie widzę. Może to podstęp, może jest w jakimś innym pokoju? Może wyszły razem z matką?! Ale dlaczegóż Dworski tak nieprzytomnie szale jez radości?!
Chce ściągać ze mnie płaszcz. Pokazać ostatni wieniec jej ojca z czerwonemi wstęgami.
Wieniec ten, — choć go jeszcze nie widzę, — przypomina mi nagle sławę i niedoszły mundur. Moje wejście, ich ryki, przypuszczalną odpowiedź moją: — „Nowy? być może, nie pamiętam“...
W starym mundurze nie mam wyjścial Wspaniały gniew piętrzy się we mnie niebotycznie.
Dworski ryczy: — Byczo, żeś przyszedł!
Opieram się przyjaźni Dworskiego i cierpię. Kosmyk jej włosów, jedno słowo, jedno spojrzenie sprawiłoby, że wszedłbym do jadalni, zamiótłbym, napaliłbym we wszystkich piecach, potrzepałbym im wszystkie dywany* zbiegłbym rano po bułki...
Niema nawet śladu jej spojrzenia. Przez uchylone drzwi widać kredens i chleb w koszyku. Oto wszystko. Dworski klepie mnie ogromnemi łapami po plecach. Może to podstęp?! Może przed chwilą zaręczył się tu właśnie?! Opieram się z całych sił. Dworski ciągnie mnie do środka za rękawy.
Wtedy Stefan! Stefan, idjota, mruży nienawistnie oczy i woła:
— Dajcież mu spokój, on tu przychodzi jako głos. Za niskie progi na wysokie nogi!
Tak powstają przepaści, lawiny tak spadają, przed sekundą słońce świeciło, a oto już za późno.
Zaciskam zęby i odpowiadam: — — Proszę bardzo.
Cios wymierzony świetnie, Stefanowi oczy pobielały z upokorzenia. Wobec tego dodaję: — Przyznam się, że chętniej śpiewałbym na ganku.
Stefan zaciska szczęki i odpowiada: — Proszę bardzo.
Tak w niemem milczeniu Dworskiego i Irzka przypieczętowaliśmy naszą nienawiść.
Stoimy na zakręcie ganku, na dole więźniowie miejscy piłują drzewo, górą niebo przepływa. Stefan rozdał nam nuty, ostatni raz pyta oczami, czy już?
Sam los chyba zrządził, że odpowiedziałem: — Proszę bardzo.
Jeśli nie rzuciliśmy się w tej chwili na siebie, to tylko przez miłość sztuki...
Śpiewamy pełną piersią.
Dworski rękę podstawił pod brodę, żeby „dalej nio-sło“. Niech podstawia. Irzek ścienią głós przez zwarte zęby, — dla przenikliwości. Niech ścienią.
Słyszę się doskonale: dziesięć takich Kyrje potrafię odwalić. Aż aresztanci drzewo piłować przestali.
Powtarzamy Jrugą część, gdy nagle cud! Pomiędzy słojami korniszonów ukazuje się niewinna twarz Janinki. Zaczynam się uśmiechać błogo do samego siebie i właśnie w tej chwili psuje się coś w basie i w drugim tenorze. Śpiewają inaczej, inaczej jest w nutach, trzeba poprawić to miejsce.
Stefan, jako kompozytor, nie rusza się. Polecieli we dwóch, Irzek z Dworskim, przepisać kilka taktów, Ja-ninkę z sobą zabrali.
Czuję do Stefana nagle, ni z tego, ni z owego bezgraniczną wdzięczność za to, że ma taką siostrę!
Czekamy na przepisanie głosów i milczymy. Na ganku zimno. Jestem w płaszczu, Stefan marznie.
Cóż mnie to obchodzi?!
Jako natchniony i wzburzony kompozytor siada przy drzwiach na kuchennej ławce, niecierpliwie uderza się kamertonem w kolano i patrzy na przeciwległą stronę podwórza wzrokiem Nelsona z pod Trafalgaru. Więcej jest w tem opuszczenia kątów ust ku dołowi, niż samego wzroku.
Obraz ten widzieliśmy niedawno w pewnej ilustracji, Irzek domalował Nelsonowi akwarelą złote epolety.
Nie mogę dłużej wytrzymać. Zbliżam się do Stefana i, wyciągnąwszy z kieszeni swój scyzoryk, wykładany kością słoniową, mówię spokojnie:
— Możebyśmy zagrali w scyzoryki?
Stefan, zwarłszy szczęki: — Proszę bardzo.
Z powiedzenia tego, lepiej, niż z wszystkich innych potocznych oznak, widać, że nigdy nie wybrniemy z zaklętego koła nienawiści, ale grać chyba jeszcze można?! Siadamy okrakiem na przeciwległych końcach ławy i zaczynamy.
Zachowuję się jak nędznik. Staram się, przebłagać Stefana. Daję mu wygrywać. Mało tego, dziwię się zazdrośnie jego wygranej.
Uderzenia ostrza o ławkę odbijają się stokrotnem echem w mojem sercu.
Dworski i Irzek nie zamknęli za sobą drzwi przedpokoju. Widać w głębi na lewo kuchnię, w’ której służąca przygotowuje herbatę. Do tej herbaty Dworski naleje rumu, ile mu się będzie podobało...
Ohydny nałóg! Może Janina upija się razem z nimi?
Stefan dał kiksa, scyzoryk przechodzi w moje ręce, gdy na progu przedpokoju ukazuje się sama ona. Ża łuję, że siedzę! Gdybym stał, zatoczyłbym się teraz z radości!
Ma czerwoną wstążeczkę we włosach, ręce wsadziła do kieszonek zakopiańskiego serdaczka, podejrzenia moje rozwiewają się u j e j stóp, jak mgła. Bardzo trudno o spokój i przytomność umysłu, zaczyna się dziać równocześnie kilka, kilkanaście rzeczy naraz.
Janinka udaje, żenas nie widzi. W roztargnieniu podchodzi do balustrady ganku, którego pręty żelazne drżą, jakgdyby poznawały swą panią.
Równocześnie, — — udając, że jej nie widzę, przegrywam w scyzoryki.
Równocześnie, — Stefan, z wesołym triumfem krzyczy: — — Uważaj, mam już. dziewięćdziesiąt!
Równocześnie, — z głębi donosi się głos Dworskiego, wzywający Janinę.
Równocześnie, — Janinka przytula swą głowę do balustrady żelaznej [szczęśliwe żelazo], wywołuje z pierwszego piętra koleżankę, bezczelną Anielę, w której się Irzek kocha i tyłem do nas odwrócona, pyta, co zadane na jutro?
Równocześnie, — mimo, że od tak dawna jestem tu po raz pierwszy, nie powiedzieliśmy sobie choćby przeciętnego dzieńdobry.
Równocześnie, — Stefan idjota krzyczy: — Mam sto, przegrałeś.
Z radości łapie mnie przy niej za głowę i mierzwi włosy, cały rozdział na wszystkie strony.
Trzasnąłem idjotę po karku, — rzuciliśmy się na siebie, jak rozżarte bestje. Ława wywróciła się i, gdyby nie spokojne piłowanie aresztantów, możnaby na pewno sądzić, że cały dom się wali.
Janina znalazła się w położeniu nadludzko trudnem. Brat, czy kochanek?! Zaczęła nas rozdzielać, z tą różnicą, że gdy ja, spotykając j e j osobę, cofałem ręce, Stefan walił mnie przez jej głowę, co wlazło.
Nagle zawołał: — Czekajcie, bo zgubiłem kamerton!
Janina płakała. Nie odpowiedziałem ani słowa. Gdyby nie piłowanie aresztantów, możnaby powiedzieć: zapadła grobowa cisza.
— Kamerton jest, ale oberwałeś mi szelki.
Wyliczanie doznanych krzywd oznaczało przeważnie chęć zgody. Istotnie, Stefan podciągnął spodnie i trzymając je w lewej ręce, prawą wyciągnął ku mnie z wesołym uśmiechem.
Jedno tylko mogłem na to odpowiedzieć. Zapiąłem wszystkie guziki płaszcza, obróciłem się na pięcie i, bez jednego słowa chociażby tylko wzgardy, odszedłem.
Czekałem Irzka na dole. W bramie, w której stara lampa naftowa świeciła podstępnie. Obiecałem mu podarować mój scyzoryk, wykładany kością słoniową, byle nic w domu nie mówił o mojem wydarzeniu ze Stefanem.
Irzek chciwie wyciągnął rękę.
— Nie zaraz! Dam, jak się przekonam, czy rzeczywiście dochowujesz tajemnicy.
— Owszem, dobrze. — Irzek splunął po męsku: — Kochasz się w tej małej?! Ma palce zawalane atramentem.
— Nieprawda!
— Nieprawda? — Podniósł brwi ironicznie. — Jak chcesz. Ja powiedziałem swoje.
Mimo dochowanej tajemnicy, wydarzenie ze Stefanem wyszło najaw. Pewnego dnia mama wróciła z miasta i nie zrzucając futra, nie odsunąwszy nawet wgórę woałki, zawołała:
— Urządzasz u ludzi bójki karczemne, musiałam ich zaprosić na podwieczorek, a tak już nie mam sił.
Rzekłszy to, siada na pierwszem lepszein krześle w salonie, futro spływa lśnieniem pozłocistem, haftowana woalka, niby kwiatami mrozu pokrywa jeszcze twarz, ale ja nie mam już czasu.
Nie mieć sił, gdy się Janinę zaprosiło na podwieczorek!
Należałoby właściwie w tej chwili zarządzić generalne sprzątanie. Należałoby wszystkie niciane rękawiczki służącego Jana dać do praczki, należałoby umyć, polakiero-wać na nowo zgruntu nasz powóz, podkuć konie, Irzkowi zapowiedzieć, żeby już naprzód, od dziś zapinał sobie haftki przy kołnierzu!
Wiem najdokładniej w świecie: — Po pierwsze, czeka mnie szalone szczęście. Po drugie, — jakie będą pierwsze słowa, gdy się znajdziemy z Janinką sam na sam? Powiem, nawet przy starszych, ale takim szeptem, żeby nikt nie podsłuchał:
Nic więcej w życiu nie boli
Jak chwile szczęścia przypomnieć w niedoli.
Dantego. Wielki poeta. Może przedtem, dla niepoznaki zapytam jeszcze: — Czy widziałaś dzisiaj Dworskiego?
Dante stał drugi z brzega na półce, musiałem spróbować, czy się wygodnie wyjmuje. Poznać go bardzo łatwo! Był w białej, czyściusieńkiej oprawie.
Okurzyć go, uporządkować półki, za siebie i za Irzka, który twierdził, że głupia J anina nie warta butów czyścić jego wstrętnej Anielci, całego domu wporę dopilnować!...
— Ależ nie wtrącaj się, przychodzą dopiero o czwartej!
— No tak, a mama jeszcze nieubrana.
Poprawiała primulę na stole przyszłego podwieczorku.
— Zastrzegam się, — powiadam, opanowując westchnienie, — — że tam, u nich są niemieckie porządki. Matka Stefana i Janiny to Niemka.
— I cóż z tego?
— W niektóre dnie jadają na pewno o wpół do czwartej, mogą myśleć, że my też.
Mama uśmiecha się do pierwszego mroku, który już bije z parku: — Może wogóle zapomną i nie przyjdą? Żebyś się był zachowywał, jak człowiek, nie mielibyśmy tej całej wizyty.
Tej całej?... Na szczęście odwróciła głowę, — patrzę sztyletam i... I, — zamieniam się w piekielną cierpliwość. W cierpliwość, która co trzy minuty powtarza godzinę. W cierpliwość, która siedzi na progu matczynego pokoju i wbija sobie paznogeie w dłonie.
Nareszcie otwarły się drzwi sypialnego pokoju. Mama wychodzi ubrana. Trochę źle roztartego pudru na skroni i za uchem. Idzie przez salon, z uśmiechem, jak do gęści. Odświętnie. Trochę wystraszona, jakby się mnie bała. Przegląda nuty, pochyliła głowę żałośnie, wyglądam \ przez okno, jest w tem wszystkiem na pewno coś tragicznego.
Nagle, — dzwonek, — oni, — wpadam do przedpokoju, pędzę napowrót przez salon, ’ niema jednej sekundy do stracenia, jestem w kuchni...
Napić się wody dużą blaszaną kwartą.
Ostatni raz przeglądam się w kuchennem lusterku i skradam się zpowrotem do naszego pokoju.
Ona w tem mieszkaniu, — czemuż nie jestem podłogą?! Z salonu słychać pierwsze powitania. Rozmawiają. Drżę ze strachu, czy mama pozna się na Janince?!
Co do urody i co do jakości jej duszy?...
Teraz mówi mama do Janinki — „moje kochane dziecko“. — — Nie można dłużej czekać w jadalni, za głośno słychać tu bicie serca. Przekradam się do naszego pokoju.
Irzek siedzi za stołem i udaje, że nic. Ja na przyjście Janiny umyłem zęby, ręce, uczesałem się. Gdyby miała złożyć nam wizytę Aniela Irzka, uczesałbym się też. Irzek na cześć Janiny nie raczył nawet zapiąć haftek kołnierza?!
Zbliżam się na palcach i mówię: — Ty, już są!...
— A cóż mnie to obchodzi?
Oto brat! Pocóż istnieją rodziny?!
Nagle, — drzwi! Mama w świetle przedpokoju z Janiną! Wchodzą do nas. Z Janiną, w różowej sukience, z różową kokardą we włosach. Uśmiechają się do siebie, który to uśmiech można porównać z tem, co się w słownictwie poety nazywa tańcem nad przepaścią.
Zostaliśmy we troje.
Irzek szurgnął pod stołem nogą na powitanie, bąknął z nad książek: — Mam dużo zadane. — i dalej siedział, jak zbój.
— Chodź, — zawołałem do Janinki, — pokażę ci mego Dantego. Miałem, ująwszy tom w rękę, przechylić się i do ucha wyszeptać:
— Nic więcej w życiu nie boli...
Gdy nagle Irzek: — Co tam Dante, jak ci pokażę ryciny, to zdębiejesz.
Zamiast rycin, gdy tylko zwabił ją do siebie, zaczął pokazywać idjotyczne sztuki z kartami. Śmiała się na cały głos, siedziałem przy oknie samotny.
W duchowym sensie, — «sępy roznosiły mnie po szczytach Kaukazu“... Trzeba to było przerwać za wszelką cenę. Psyknąłem porozumiewawczo, poszliśmy z Irzkiem za szafę. Bez jednego słowa położyłem sobie na dłoni scyzoryk, wykładany kością słoniową.
— Chcesz?...
Na co Irzek: — Dobre, już mnie niema.
W słowie „dobre“ mieściło się wszystko. Sprzedał mi ewentualnie Janinę za miskę soczewicy.
Zostaliśmy sami. Matki nasze rozmawiały w buduarze. Świeciło się we wszystkich pokojach.
Tyle różnych rzeczy miałem na myśli. Należałoby coś powiedzieć. Ale co?
— A propos, — westchnęła Janinka, — czy to ty wziąłeś od nas Robinsona Szwajcarskiego i nie oddałeś?
Odpowiedziałem, że nie ja, i zkolei zapytałem, kiedy są jej imieniny?
W cieniu zapomnianej olszyny 13
Nie obchodziła imienin, lecz urodziny, ze względu na matkę, Niemkę. Chłopcy świętowali imieniny, córka urodziny. Spuszczając skromnie oczy, powiedziała dokładną datę.
Można oszaleć! Początek czerwca, ta sama data, co dzień imienin naszej matki. Dziwne zrządzenie losu, może nawet tajemnicze przeznaczenie?!
Wzięliśmy się za ręce i zaczęliśmy chodzić.
Po podwieczorku matki nasze rozmawiały w buduarze, na Dantego było za późno, wolałem wytłumaczyć Janince urządzenie naszego mieszkania.
Gdzie mamy jadalnię, jak się który pokój z drugim łączy, gdzie przebito na specjalne żądanie ojca drzwi w murze. Powiedziałem też, które firanki są najładniejsze.
Ma się rozumieć, przezroczyste, tureckie. W gabinecie ojca.
Poprosiłem, by stanęła za niemi. Wyglądała jak w promieniach tęczy.
Nie pamiętałem, ile te firanki kosztowały. W każdym razie szalenie dużo. Mama, wybierając je rok temu w perskim sklepie, pierwszy raz na serjo zemdlała.
— Masz tobie! — odpowiedziała Janina, głaszcząc zwiewną materję.
Opowiadanie o tym wypadku sprawiło, że wzięła mnie za ręce. Staliśmy naprzeciw siebie, wpatrzeni w podłogę. Puściliśmy się, kiedy przykre wrażenie całkowicie minęło.
Nie miała poatramenconych palców, Irzek łgał!
Przy tych firankach zdobyłem się na odwagę i powiedziałem: — Musimy się rozmówić.
Przeszliśmy znowu do salonu. Zacząłem zręcznie od przedmiotów gimnazjalnych, kto jaki lubi i ile bywa zadane. Odpowiadała spokojnie, rzucając od czasu do czasu powłóczyste spojrzenia.
Uczułem, że byłoby najlepiej rozmawiać o smutkach, rzeczach bez wyjścia, strasznych, które się już odstać nie mogą. Pociągnąłem ją do biurka mamy. Pokazałem piękne inkrustacje starożytnej galeryjki, przycisk z żelazną lilją na kamiennej podstawce i opowiedziałem 0 śmierci Tanczusia.
Wszystko, całą historję.
Janinka mrużyła powieki, nie wzięła mnie jednak teraz za ręce. Może historja o Tanczusiu była za dawna?!
Wobec tego opowiedziałem w związku z tem biurkiem coś o wiele świeższego. Tu pisuje mama listy do ojca, martwi się, często nawet płacze. Z powodu złych przeczuć. Nie wierzy, żeby jeszcze mogła żyć długo.
Gdy powiedziałem to, jakgdyby wśród mebli i całego naszego mieszkania rozciągnęła się na jeden błysk sekundy ogromna cisza.
Janinka wzięła mnie za ręce. — — Irzkowi wszystko jedno, sama widziałaś, co to za człowiek, — dodałem, — ale ja bywam bardzo często nieszczęśliwy.
Nie można o tych rzeczach rozmawiać na jednem 1 tem samem miejscu. Wzięliśmy się pod ręce, by znów chodzić.
— Więc twoja mama choruje?! — Janina była zachwycona. „Na smutno11, ale olśniona.
— Tak, — odpowiedziałem, stając z uśmiechem przy fortepianie w pozycji urny strzaskanej.
— Nigdybym nie przypuszczała, — westchnęła Janina, — że w tak pięknie urządzonem mieszkaniu można się jeszcze martwić.
Wobec tego wypowiedziałem szeptem wiersz Danta. Janina nie zwróciła na te cudne słowa żadnej uwagi.
Wo bec tego — przypomniałem sobie nagle, dlaczego biłem się ze Stefanem. Z zazdrości!
— Jak wy mnie wszyscy dręczycie! — Rozłożyła ręce bezradnie.
— Kto?!
— Wszyscy!
Okazało się, że Dworski zaprzysiągł i podczas całej tej wizyty, przechadzając się naprzeciw w parku miejskim, — czeka. Czeka, aby się chociaż na sekundę ukazała w oknie.
Postanowiłem razem ukazać się. Przeraziła nas ta myśl niespodziewana. Chodziło o to, by Dworski ewentualnie nie popełnił samobójstwa. Mógł się na pierwszej lepszej gałęzi powiesić. Na własnym rzemieniu. Pamiętałem wybornie, że w przeciwieństwie do Stefana nosił spodnie tylko na pasku.
Janina spojrzała błagalnym wzrokiem. Niestety za późno. Już zbliżyliśmy się oboje do czarnej szyby.
I stąd, temu Dworskiemu, ukrytemu w śnieżnych ciemnościach, poprzez wichurę świszczącą, poprzez gałęzie drzew, rozchybotanych na czarnem, mroźnem niebie, posłaliśmy kilkanaście pocałunków.
Uczułem, że chwila ta jest ważniejszą od nie wiedzieć jak ważnych zaręczyn. Serce mi pękało z powodu Dworskiego, z drugiej strony ustawały wszelkie wątpliwości: Nina mnie wybierała.
Spuściłem story. Stała, oparta o ścianę, wzruszona.
— Musisz się namyśleć. — Ogarnęło mnie niebywałe przerażenie. Co będzie, jeżeli Janina zacznie się rzeczywiście namyślać?!...
— Wcześniej, czy później, zobaczysz, Dworski wszystko przepije!... Musi przepić. Tymczasem ja, zobaczysz! — Pierwszy raz w życiu użyłem wtedy skrótu jej imienia. — Zobaczysz, Nino!
Owionęło mnie błogie gorąco, końce palców drżały, nasycone niepojętą radością.
— Ze mną będziesz całe życie jeździła powozem. Zaczniemy kiedy bądź, już wnet, jeszcze tej zimy.
Odpychała się ode mnie oburącz, jak od ściany. Podsuwałem usta, uderzała o nie lekko wnętrzem dłoni lub poduszeczkami palców. Och, nie były poatrainencone!!...
Wobec tej chwili, właściwe pożegnanie stało się ni-czem. Banalną komedją. Potrzymałem Nince płaszcz pod szaragami, własnoręcznie wyjąłem warkocz na pelerynkę.
Cóż mogłem zrobić więcej?! Przez otwarte drzwi naszego mieszkania wyszło szczęście, wołając jeszcze ze schodów:
— Dobranoc!
Mama była w bardzo dobrym humorze po tej wizycie. Nie spodziewała się, że poczciwa Niemka jest tak prostą i naturalną kobietą.
— Może plotkuje, ale wszyscy lubimy trochę poplotkować. — Mówiąc to, kołysała się mama ostrożnie na bujaku. Po długiej chwili zacięła się uśmiechać do siebie samej. Nie był to uśmiech wesołości, lecz marzenia, zwany przez nas uśmiechem przyszłych planów.
— 0 co chodzi? — spytałem cierpliwie.
— — O nic. — Mama zaczęła opowiadać, jakie już w życiu swem słyszała kwartety. Gorsze, lepsze. Jeden znakomity, francuski, który grał w7 Niemczech. Niemcy płakali, jak bobry. Nic piękniejszego od widoku wrogów, płaczących nad t ą s a m ą muzyką. O tem, jak to dobrze, że śpiewamy w kwartecie Stefana. O tem, jak ludzie z różnych końców świata jadą w dalekie strony z odrobiną muzyki. Naprzykład ojciec Janiny bierze urlop i wnet już wyjeżdża. Z kwartetem, na koncerty. Do Au-strji i do Włoch.
— Będzie w Wenecji, we Florencji, w’ Rzymie. — Zapatrzywszy się w światło, wymieniła mama powoli cały szereg miast włoskich, z których zapewne przychodzą do nas winogrona.
— Pomyśl tylko, tu zima w pełnym biegu, a tam kwitnie mimoza!
Okazało się, że mama nigdy nie była we Włoszech.
Nie wiem czemu, z tego powodu właśnie poczułem niebezpieczeństwo...
— Nie imponują mi Włochy! — krzyknąłem.
Mama marzyła jednak o tym wyjeździe. Z mężem, synami, pojechać w taką podróż!
— Tak, — podchwyciłem, — a ojciec pisze równocześnie, że powinniśmy oszczędzać!
— No więc sprzeda się cokolwiek! Taka podróż,. — może ostatni raz w życiu. Sprzeda się choćby ten głupi powóz, konie.
Szarpnąłem ją za rękę. I nagle zacząłem mówić, jak ja będę żył, gdy wyrosnę. Będę zawsze doskonale wiedział, na co mam, a na co nie mam. Żadnych głupich podróży za pożyczane pieniądze! Będę agronomem, albo jeszcze lepiej, masarzem, jak Przyjemski. Synowi mojemu, jeżeli obiecam nowy mundur, to zawsze słowa dotrzymam. Będę miał dwa powozy na gumach, pryskające błotem! Moi synowie doskonale wiedzieć będą, czego się trzymać!
Mama patrzyła na mnie pałającem spojrzeniem.
Tupnąłem w podłogę i pięści uniósłszy, krzyknąłem:
— Moi synowie doskonale wiedzieć będą, czego się trzymać!!
Uśmiech planów przyszłości rozpełzł po maminej twarzy. Okryła się szczelnie szalem i, jakby przestraszona, umilkła. W oczach ukazały?ię łzy.
Cóż komu z płaczu?! Nie rozstrzygało to ani podróży do Włoch, ani sprawy powozu, ani niczego!
Powiedziałem Dworskiemu, jak ma rozumieć nasze ukazanie się w oknie. Jak ja to rozumiem. Powiedziałem, że t e r a z właściwie oficjalnym narzeczonym jestem tylko ja jeden.
Cieszyliśmy się razem mojem szczęściem, razem boleliśmy nad niedolą Dworskiego. Główny jednak warunek mego szczęścia stał pod znakiem zapytania, może nawet rozchwiewał się zupełnie?!
Nie zwierzałem się z tego pr7.ed nią. Niemniej, ukryta w duszy pewność, ta sama, której na każde zawołanie doświadczają bohaterowie, od Achillesa przez Grażynę do wojny boerskiej włącznie, — mówiła mi, że bez powozu na nic nie zgodziłaby się moja Nina.
Pozostawało jedno: odczuwać stale rzeczywisty smutek.
Całemi dniami w każdej wolnej chwili grałem na fortepianie z zeszytu Pieśni bez słów Mendelsohna marsza żałobnego e-mol. Robiło się to w tym celu, by wkońcu ktoś się zaniepokoił i zapytał chociażby odniechcenia:
— Czemuż grasz ciągle tego marsza?
Zaniepokoiła się tem całkiem inna osoba, niż mogłem był przypuszczać, mianowicie w niedzielę przed południem nasz stary doktór, Lukas, który leczył mamę a poza tem na nic i na nikogo uwagi nie zwracał.
Doktór Lukas, wyszedłszy z buduaru mamy, zamknął za sobą drzwi i wysoki, siwry, zatrzymał się na środku salonu. Czarny surdut doktora aż lśnił od śnieżnego blasku naszych trzech wielkich okien.
Zachęcony obecnością słuchacza, waliłem jeszcze mocniej swego marsza.
Lukas zbliżył się. Kroczył po dywanie cicho, jak duch. Stanąwszy blisko, wziął mnie pod brodę suchą, zimną ręką i spojrzał w oczy. Przerwałem muzykę, wszystka krew zbiegła mi do serca: w spłowiałych źrenicach doktora rozciągała się głęboka ciemność.
Pochyliwszy się, owiał mnie straszliwym zapachem karbolu i spytał bardzo spokojnie:
— Czy uczysz się tego, mój chłopcze?
Nie wiedziałem co odpowiedzieć.
Pochylił się jeszcze niżej i głosem, suchym jak drzazgi., rzekł mi prosto do ucha:
— A może lepiej nie grać tego marsza wcale? Wiesz?...
Wskazał zamknięte drzwi pokoju mamy i wyszedł, nie patrząc na mnie.
Byłbym może zrozumiał, ale bałem się pomyśleć. Uciekłem na ślizgaw’kę. Naturalnie, spotkałem się na lodzie z nimi! Czy można tutaj komuś coś powiedzieć?!
Komu? O czem? Jeżeli wkońcu z powodu tej choroby pojedziemy do Włoch?.. Więc co? Sprawę powozu do ostatniej chwili zatajać?! Przenigdy!
Jedno jedyne, niezawodne wyjście: być rzeczywiście jeszcze nieszczęśliwszym!
Nina w czasie odpoczynku, pukając łyżwami o lód, skłaniała głowę na ramieniu Dworskiego. Ja oficjalnie patrzyłem w bok, na pierwszą lepszą kupę śniegu... Ileż razy pili razem gorący krupniczek w pawilonie! Ileż razy Dworski przypinał j e j i odpinał łyżwy! Ja holendrowałem zdała od muzyki, śpiewając pod zgrzyt łyżew Szumią jodły.
Już lód wodą podpływał, już się kończył sezon ślizgawki a Ninie wciąż jeszcze nic nie wpadało do głowy... Mogliśmy, gdyby się złożyło, jak powinno, — cierpieć nie gorzej od Romea i Julji... Gdyby Janina chciała, mogła się ze mną czuć n a p r a w d ę, jak na bezludnej wyspie: tyle wrogów, tyle nieszczęść, tyle sytuacyj bez wyjścia mogło czyhać na nas zewsząd!
Nagle przyjechał ojciec. Na dwa dni. Chodziło mu o jakieś poświadczenia, podpisy. Pokazywał mamie ogromne plany architektoniczne teatru, który już był, czy też który mieli dopiero budować. Wielkie woskowane arkusze pachniały dziwnym zapachem nieznanego miasta.
Mama słuchała z wypiekami na twarzy. Przy samym końcu rozmowy cała podróż do Włoch prysła od jednego słowa, jak bańka mydlana.
Ojciec był w nowem ubraniu, którego wcale dotąd nie znaliśmy, i W nowych trzewikach, całkiem innych, niż panowie nosili we Lwowie.
Na podróż do Włoch machnął ręką i zawołał do mamy: Szaleństwo!
Zawstydziła się.
Powtórzył: — Szaleństwo.
Odetchnąłem szerszą piersią.
Ojciec wysłał mamę z Irzkiem powozem, po sprawunki, mnie kazał zostać. Chciał mi jeszcze coś ważnego powiedzieć, w sprawie mego zachowania się tak w szkole jak w domu, gdy zjawił się pan doktór Lukas.
Rozmawiali przy mnie, całkiem niezrozumiale, wstawiając mnóstwo łacińskich terminów.
Potem wypili razem czarną kawę. W pewnej chwili doktór Lukas, ni z tego ni z owego położył ręce na kolanach ojca i rzekł: — Drogi kolego...
Ojciec, w odpowiedzi na to, położył na rękach Lukasa obie swoje i zamilkli...
Po skończonej wizycie doktora Lukasa zaczęło się chodzenie po salonie tam i zpowrotem. Ojciec pchnął drzwi balkonu i wsparty o framugę, jakby razem z wpa-dajacym szumem kwietniowego podmuchu, westchnął:
— Mój Boże...
O mnie zapomniał zupełnie.
Gdy mama wróciła z Irzkiem, przywitał się z nią, jakby się drugi raz z podróży na nowo witał. Opowiedział o wizycie Lukasa, że o tyle o ile uregulowali rachunek.
— Wyjeżdżam, — dodał w drzwiach swej kance-larji — ale to nic nie znaczy.
Gdyśmy się żegnali w przedpokoju, zastanowił się nagle.
— Pamiętajcie, — mówił, ściskając mamę, — w każdym razie będę tu na imieniny. Żeby tam nie wiem co!
Od początku maja posługiwaliśmy się temi imieninami, do wszystkiego. Nazywało się, że wykończamy program imieninowy, złożony z samych poważnych kawałków w mszy Stefana. Musimy ciągle wychodzić na próby.
Samych wielkich kościelnych numerów trzy: Kyrje, Gloria, Agnus Dei qui tollit...
W Agnus było solo dla basa. Dworski ryczał, zwłaszcza słowo tollit furczało mu w ustach.
Program nasz wykończaliśmy wszędzie, na każdym spacerze, wycieczce, przy każdej sposobności. Niewiadomo było wkońcu, co jest próbą, a co wałęsaniem się po mieście.
A gdzie tu jeszcze cały świecki „majowy“ repertuar?! Przerobiona przez Stefana pieśń Ukrywać się nie trzeba i wspaniała serenada na cześć Anielki, Irzka i urodzin Janinki, po czesku:
Andulko, me dite, ja sem te lublu.
Ze względu na matkę, Niemkę wypadało wziąć coś cudzoziemskiego; ze względu na rolę Austrji i Niemiec nie można było śpiewać po niemiecku, a co komu Czesi szkodzili?!
W Andulce miał Dworski same mruczanda, zato ja — solo! Lepiej mi może nawet w głosie leżało, niż Śmierć Otella!
Czy moje solo pamiętają siwe od blasku księżyca krzaki bzu, dokoła parku Kilińskiego?! Czy pamiętają mój śpiew niziny, pełne zapachu i światła, płynące wokół Wysokiego Zamku?!
Andulko, ja sem te lublu, głosiłem wszystkim okolicom zielonego Lwowa, szczęśliwy, że aż obce języki przyłączać trzeba do chwały cudnej Niny!
Szczęście moje, — i tak dość chwilowe, bo ileż smutnych rzeczy musiało się składać na jedną taką chwilę zapomnienia, — zepsuł właśnie Dworski.
Stało się to w pochmurny dzień wiosenny, gdy próbowaliśmy poważne, imieninowe numery naszej matki, w labiryncie starego gmachu teatralnego, przy piwnicy, przed żelaznemi drzwiami, które dla tajemniczego wyglądu, nazywaliśmy drzwiami „masonów41.
Groźne miejsce i strach, że lada chwila przerwie ktoś próbę strasznym okrzykiem: «zczu-u-u-ur, — [Dworski twierdził, iż w tych szczurach przemieszkują dusze masonów] — wpływały na głosy, wywołując pożądane tremoło.
Ledwie otwarłem usta do swej Andulki, gdy Dworski przystąpił do mnie i rzekł:
— Ciekawym, kiedy śpiewać będziesz Andulkę, jeżeli tego samego dnia są imieniny waszej matki?
— Skąd wiesz?
— Mówiła mi Janina.
Na to ja: — To nic, będę śpiewał Andulkę.
Na to Dworski: — Nie będziesz.
Na to ja: — Zobaczymy.
Na to Dworski: — Zobaczymy.
Błahe słowa, od nich jednak zaczyna się właściwa tragedja!
Śpiewamy. Po Glorja idę do Irzka i mówię, co mi powiedział Dworski.
Na to Irzek krótko: — Masz babo frak!
Znaczyło to, że położenie nie jest bynajmniej łatwe.
Śpiewamy Agnus.
Już Dworski nadyma się, podstawia rękę pod gardło, by dalej niosło, aż tu rzeczywiście, — szczur!!
Uciekliśmy do mieszkania Janiny. Bardzo wporę zresztą, po paru błyskawicach zaczynało już lać, jak z cebra.
Janina z bezczelną Anielą grały sobie najspokojniej w świecie w marjasza. Trudno w takich warunkach odbywać próby. Tem więcej, że ze względu na własny honor i powagę dość chyba wyraźnie zaznaczonej miłości, nigdy od czasu bitki ze Stefanem nie bywałem tu s e r j o. Zawsze tylko w pr zelocie.
Zamiast próby, zaczęliśmy się kłócić. Zaczął Dworski. Poprosił Stefana, całkiem niespodziewanie, by chór rozdzielić na dwie partje: tych, którzy wykonają program imieninowy dla naszej matki i drugich, którzy tu, na urodziny, wystąpią ze serenadą — Andulka.
Pociemniało mi w oczach. Mur, przepaść, lawina, wszystko, co kto chce! Mimo to rzekłem spokojnie:
— Żebyś się miał powiesić, t u będę śpiewał.
Powiedziałem i bez jednego słowa wyszedłem.
Mur, przyjaźń, zerwanie, walka, wszystko jedno! Dworski był silniejszy ode mnie, — wszystko jedno!...
Nasłuchiwałem, czy nikt za mną nie pędzi po ganku. Nikt.
Skręciłem przez korytarz, koło framugi okna i stanąłem zdumiony.
Człowiek pospolity nazwałby ten odgłos krokami. Ja usłyszałem jakby głuche, lekkie pocałunki, spadające na podłogę ganku. Były to biegnące kroki mojej Niny.
Nie pamiętam jak była ubrana, jak wyglądała! Pamiętam okno otwarte, nad niem niebo chluszczące ulewą, na parapecie suchy, porzucony sznurek i szum oddechu, z którym wyrzuciła Nina nigdy niezapomniane — słowa:
— Dlaczego odchodzisz?!
— Dlaczego odchodzę?!
Dysząc szybko, czekaliśmy.
— Odchodzę, bo cóż?... —
Dotknąłem jej twarzy. Wszystko dokoła wrspłonęło nagle i znikło.
Nic, nic, nic, — tylko w błysku pocałunków pośpieszny szum ulewy.
Własnemi ustami, cudze własne usta... Jak tragedja, wino, owoce!...
Trzymałem ją oburącz przez plecy. Pod dotknięciami moich dłoni rozstępowały się smugi ukochanego ciepła i nadarzyła się drobna, ruchliwa kość łopatki.
Całowaliśmy się jeszcze raz.
— Udusisz mnie, — rzekła nakoniec Janina i uciekła.
Jakież teraz miałem z tego wyjście?!
Iść przez miasto, oddać się na pastwę rozhukanym żywiołom, niech mi przemakają trzewiki, niech z daszka mundurowej czapki wyłazi tektura!
Powtarzać błyskawicom jedyne na świecie, tragiczne słowa, — „trąba grzmi, puzon dmie, Makbet, Makbet idzie tu!“. Powtarzać te słowa i krzepić się potworną nadzieją, że mamie sił już nie stanie do urządzania imienin, może ojciec wcale nie przyjedzie, uroczystość na pewno się nie uda i będziemy wolni cały dzień!...
Błyskawice ustały, ulewa przeleciała bokiem. Poszedłem długą ulicą, wśród pootwieranych okien, z których płynęła muzyka, nieświadoma losu mojego.
Marzenie i rozterka zaniosły mnie nad stawy Pełczyńskie. Tu, jak od lat tysięcy naprzeciw każdej miłości, wyszedł naprzeciw mojej pełny księżyc z za drzew. Woda w stawach, światła w dalekim Korpusie Kadetów, wszystkie gwiazdy, rozmiecione kręgami po niebie, całe powietrze wieczora, wszystko lśniło srebrnym blaskiem naszego pocałunku.
Trzeba to było koniecznie powiedzieć światu.
Na trupie przyjaciela [czemże był teraz wczorajszy Dworski?], na zgliszczach miłości synowskiej wznieść nowy, wielki okrzyk!
Z rękami założonemi na plecach jak Beethoven, podsłuchiwałem szum drzew, szelest wody, śmiechy ludzkie i kroki, aż znalazłem pożądaną prawdę w cieniu wielkiej topoli niedaleko wartowni, przy artyleryjskim forcie:
Kocham, — amo, — ja sem te lublu, — ich liebe dich, — je t’aime, — I love you.
Gdyby nie żołnierz, który zabrzęczał bronią i nagle głośno przeklął, może do rana rozpamiętywałbym w tym dołku pod topolą wielkość i miłość świata?
Nie należało jednak drażnić wartownika.
Poszedłem stąd do Burzyńskiego. Niewiadomo, poco? Po nic. Nie zastałem.
Siostra jego, przy świeczce grała w drugim pokoju coś szalenie smutnego na pianinie. Podczas tej muzyki postanowiłem, — że prawie już nie kocham matki. Chcąc się przy tej sposobności zmusić do łez, marzyłem o samobójstwie.
Nie przychodziły. Może dzięki temu smutek mój był bardziej męski? Trudno, czar pocałunku w tych wszystkich przejściach nie zmącił się ani na chwilę. Może nawet wzrósł?!
Wracałem do domu zakurzony, zmęczony, niby z dalekiej podróży do zapomnianych, zaśniedziałych ludzi. Bramy były już zamknięte, kroki moje rozlegały się złowrogo po „samotnych“ kamieniach naszej ulicy. Aż dziw, ie księżyc raczył oświecać te strony, równie obficie, jak Pełczyńskie stawy.
W oknach naszego domu świeciło się. Naturalnie! Mama czekała na balkonie.
Spostrzegłszy mnie pod latarnią, przyłożyła sobie ręce do serca i zawołała:
— Jesteś nareszcie!...
Dotąd pamiętam spłoszony dźwięk tych słów, dotąd pamiętam twarz, tajemniczo błyszczącą w poświacie.
Odpowiedziałem z chodnika: — Nie mam na stróża.
Mama znikła. Wróciwszy w rozwianem okryciu, wyrzuciła mi w papierku monetę.
Okazało się, że całe mieszkanie, prócz naszego pokoju, w którym już spał Irzek, jest oświetlone. W jadalni na stole półmiski, pełne orzechów, fig i daktyli. Mokre łupki migdałów mrowiły się na dwóch talerzach, jak pogniecione chrząszcze.
Na kredensie telegram od ojca: — „Przyjeżdżam”.
Andulku, żegnaj! Tu w domu przygotowania do imienin.
Pogięte torby mąki wznosiły się z kredensu ku sufitowi, niby skamieniałe słupy. Wstrętna, idjotyczna proza!
Wbrew wszelkiej nadziei poszedłem na balkon. Sprawdzić tam niewiadomo w jaki sposób, czy rzeczywiście ojciec na imieniny przyjeżdża?...
Mama schwyciła mnie za ręce. — — Proszę mnie nie dotykać! — krzyknąłem.
Park miejski, rozłożony naprzeciw okien, drżał w księżycu, jakgdyby długim dreszczem przejęty.
— Boli cię coś?! Może znowu złamałeś obojczyk?!
Ileż to lat temu złamałem ten głupi obojczyk?...
Zarzuciła mi ręce na ramiona. Na te same ramiona, które niedawno obejmowały Ninę. Jednym ruchem zdjąłem stanowczo dłonie matczyne, a spostrzegłszy, że zostawiają na mundurze ślady mąki: — Mama mnie omączy! Proszę bardzo!
Po skurczonej jej twarzy przepłynęło bezradne wzruszenie, mnąc rysy, jak wiatr zgina i marszczy powierzchnię wody jakiejś. Matka zaczęła mówić pośpiesznie, ze łzami w oczach, zawstydzona:
— Zostawiacie mnie wszyscy. Nie przychodziłeś tak długo. Ósma, dziewiąta, dziesiąta. Niema cię, niema i niema.
W cieniu zapomnianej olszyny 14
Zacząłem odpowiadać. Warczeć coraz głośniej. Skończyłem, krzycząc prawie:
— To wszystko zestarzałe głupstwa! Imieniny nikogo dzisiaj nie obchodzą! Szkoda czasu! I atłasu! Nie obchodzą!
Jeszcze raz wyciągnęła ręce pojednawczo, — odtrąciłem, odepchnąłem, aż krople deszczu opadły z żelaznych akantów balkonu.
Rozległ się w mamie przedziwny okrzyk, okrzyk pełen przerażenia.
Czekałem, gotów na wszystko.
Stała przy balustradzie, u brzegu ciszy nocnej, szeleszczącej głębiną parku i powtarzała raz po raz:
— Dopiero kiedyś może, gdy mnie nie stanie...
Do dziś wszystkie ogrody, szumiące mocą na wiosnę przy księżycu, po tylu, tylu latach, powtarzają mi jeszcze te słowa. Ale wtedy?! Wzruszyłem ramionami...
Nie pamiętam, jak się stało, że odszedłem. Zasypiałem z nieubłaganą dumą swego nieszczęścia, w rozterce między wspomnieniem przeszłości i tragedją wszystkich godzin przyszłych.
W stołowym do późnej nocy chrobotały torby z mąką i bakaljami. Gdyśmy następnego dnia wrócili ze szkoły, zastaliśmy ojca.
A więc przyjechał, a więc niema o niczem innem żadnego gadania.
Drżałem, czy się nie dowie o moim powrocie wczorajszym?!
Mama czekała w salonie. Objęła nas obu, Irzka i mnie, przez ramiona. Byliśmy już z nią tego samego wzrostu.
Poszliśmy tak we troje do kancelarji ojca, jako zgodny wynik „tego całego czasu“. Niby starsi koledzy!
Mama odświętnie ubrana, w sukni seledynowej z białym żabotem na piersiach, dzięki któremu wyglądała raczej na naszą siostrę, niż na matkę.
Zdziwiona, że tak schudła: — Patrzcie, jak to wszystko leci ze mnie. jak leci!
Ojciec przesłuchał nas krótko z ubiegłych tygodni, dziwiąc się na końcu, że się niebardzo cieszymy z jego przyjazdu.
W tym wypadku nie potrzebowaliśmy nawet patrzeć na siebie z Irzkiem porozumiewawczo. Nanic Aniela, choć bezczelna, nanic Janina, Nina, serenada, — wszystko nanic!
Gorzej, że ojciec też nie cieszył się zanadto. Był tak roztargniony! Mówiło się do niego, nie odpowiadał. Pokazywało się coś, wzdychał i nie pamiętał.
Z początku jakby przepraszał za coś mamę. Gdy przechodziła, zatrzymał ją nagle w’ salonie i zagryzłszy usta, powiódł ręką dokoła, w głąb, niby przez wszystkich sześć pokoi.
Mama stanęła jak wryta. Jedną sekundę. Zaraz potem rozjaśnił jej twarz śmieszny, miły uśmiech „planów przyszłości14.
— Trudno będzie rzucać to wszystko, — rzekł ojciec.
— Och, wiesz! — westchnęła mama. — Byleśmy zdrowi byli...
Odwrócił się nagle.
Po południu wyszedł, my odbyliśmy u Stefana ostatnią próbę generalną. Niewiadomo, co próbować, czy mszę, czy program świecki? Mieliśmy u nas w domu śpiewać o trzeciej, tymczasem Dworski ze Stefanem na trzecią urządzili serenadę u Janiny.
— Co będzie? — Dworski patrzył na mnie oczami, które porównać można jedynie do guzików. Mongoł, winiarz!
Rozeszliśmy się bez żadnego postanowienia.
— Jestem, — rzekł Irzek po drodze, — jak tabaka w rogu.
Rzadko mówił w ten sposób.
— — Jeżeli dodasz do tego, że się ojcu nic, ale to nic nie udało? — Irzek dowiedział się tego od mamy. W kuchni, ukradkiem, gdy stała przy oknie i płakała. Będziemy musieli sprzedać wszystko, powóz, konie, może nawet meble?! Rodzice nie mówili o tem narazie, żeby sobie nie psuć imienin.
Weszliśmy do domu na palcach. Postanowiłem w najbliższym czasie ukryć gdzieś wszystkie swoje przedmioty. Ocalić je przed sprzedażą...
Rodzice siedzieli w mroku, w salonie. Widać było, mimo szarówki, że mama ma wypieki na policzkach. Ojca można było poznać w kącie pokoju po ogniku papierosa.
Zaczęło się układanie dnia jutrzejszego. Do szkoły pójdziemy, jak zwrykle, — koniec roku prawie, — trzeba iść! Potem obiad, goście, no i produkcja kwartetu...
Irzek zgrzytnął nieznacznie zębami, ja uważałem, że nie powinno się w tak ciężkiem położeniu urządzać imienin; a już jeżeli, to nie krępować nikogo. Jakiem prawem?! Naturalnie nie powiedziałem tego głośno.
Mama mówiła cięgle, przypominając jakieś dawne liistorje.
O tem, jak spędzaliśmy ten dzień rok temu, dwa, trzy, cztery. Doskonale pamiętała, ile różnych rzeczy i ludzi przewinęło się przez te rozmaite lata. Zdaniem mamy rzeczy nie były ważne, bynajmniej, ludzie zaś i tak wszystko zapominali.
Gdzie byliśmy lat temu dziesięć, jacy mali i śmieszni. Zawsze od początku życia, niejako odrazu lubiliśmy krem malinowy, który oczywiście będzie także jutro. Co było w przeszłości, a co będzie jeszcze w przyszłości. Gdy rodzice zestarzeją się i na imieniny mamy przyjdą do nas, do Irzka, lub do mnie.
Wtedy, kiedyś, w tej dalekiej przyszłości postanawiała mama odnieść nam po małym bukiecie niezapominajek, takich samych, jakie daliśmy jej z pierwszemi wierszykami, jeszcze w Grobli, tyle lat temu!
Trąciliśmy się z Irzkiem „skrytobójczo44, — wszystko to rozwiewało doszczętnie nadzieję serenady.
Ojciec wstał nagle. Powiedział: Jeszcze raz spróbuję zatelefonować — i szybko wyszedł.
Zapadło długie milczenie. Park szumiał wszystkiemi drzewami, mama pochyliła głowę.
Czekaliśmy cierpliwie.
— Czy mama płacze? — Irzek szturknął mnie. Wstaliśmy, nic nie odpowiedziała.
Podeszliśmy zobaczyć, co się dzieje?
Oczy miała przymknięte. Z powiek wzdłuż policzków błyszczały smugi po łzach, ale już dawnych. Chyba z przed kilku minut.
Można było śmiało odejść, musieliśmy koniecznie wymyślić coś ze względu na tę serenadę jutrzejszą. Cóż można wymyślić przeciw przemocy uświęconych obyczajów?!
Gdy rano, po śniadaniu zebraliśmy książki szkolne do kupy, Irzek, ostatni raz gładząc przed kieszonkowem lusterkiem pierwsze włoski swych wąsów, powiedział:
— Albo się wścieknie serenada, albo imieniny. Jedno z dwojga...
W drzwiach przedpokoju spotkała nas mama. Abyśmy jej mogli życzyć pierwsi. Gdyby nie bliski koniec roku szkolnego, nigdyby nam nie pozwoliła iść dziś do gimnazjum.
— Nie spóźnijcież się na obiad, — wołała jeszcze z balkonu, kiwając do nas chusteczką przez poranne słońce. Machała tą chusteczką z wysoka, niby z odbijającego od brzegów okrętu.
Na drugiej pauzie przyszedł do mnie Stefan. Nie jako kolega, lecz w charakterze kompozytora i dyrygenta. Musiał postanowić coś z serenadą. Dla sola z Andulki mógł ostatecznie znaleźć zastępcę. W danym razie można je było zagrać na wiolonczeli.
— No, bo tak, nikt nie wie, czego się trzymać?!
Dworski stał obok, przy tablicy i czekał. Patrzył prosto przed siebie, oczyma, jak z blachy. Mongoł!!!
Cały świat przekręcił mi się w piersiach. Odesłałem ich na drugie piętro do Irzka.
— Irzek wie, ja nie pamiętam.
Przed ostatnią godziną zeszliśmy się z Irzkiem na naradę. Okazało się, że Dworski i Stefan nie są takie świnie, jak się zdaje. Chodziło tu nietylko o serenadę, ale i o przyjęcie.
— Dworski, — — rzekł Irzek, poruszając groźnie szczękami, — w dzień urodzin Janiny urządza dla chóru przyjęcie u siebie w winiarni. Potem dopiero pójdzie się z właściwą serenadą.
Patrzyliśmy z ganku gimnazjalnego, ponad drzewa sąsiedniego ogrodu bernardynów, prosto w niebo. Tylko jeszcze z tego nieba błękitnego mógł przyjść jakiś ratunek. Na urodzinach miało być wiele innych dziewcząt i kolegów. Nie chodziło więc zasadniczo o pocałunki, niemożliwe przecież w takim tłumi e...
Ale — — nie być? Nie popatrzeć na nią, gdy będzie królowała w różowej sukni?! Z różową kokardką we włosach?!
Nadludzkim wysiłkiem woli, rzekłem cicho: —
Dworski wie, że nie możemy. Dlatego zaprasza. Jest to zwykły podstęp...
Irzek splunął po męsku i spojrzał na mnie z pogardą.
— Idjoto, — dodał, — mają tam już w winiarni zamówiony stół. Dla kwartetu!
Stół, zamówiony dla kwartetu!
— Wszystko jedno, — jęknąłem, — pójdziemy do domu.
— Masz rację, — odpowiedział Irzek, — tylko nic nie mów. Zobaczysz, jak j a to załatwię.
Załatwił, — że z pewnością wszystkie bebechy wywróciły się w Dworskim do góry nogami. Gdyśmy wyszli z gimnazjum, oświadczył, że nie możemy rozbijać kom-panji. Pobędziemy trochę na przyjęciu, a potem!?
Gwizdnął tak złowrogo i cynicznie, że nikt się już więcej 0 nic pytać nie śmiał.
Weszliśmy do winiarni Dworskiego przez długą, chłodną sień kamienną.
Byliśmy tu pierwszy raz w życiu. Nikt nie spodziewał się tak klasztornego wyglądu, ani takiego zapachu!
Zapach dziwny, słodkawo-kwaśny, jakby przestałych owoców. I prawie uroczysta cisza.
Mimo, że na swoich śmieciach, bo przecie u kolegi, z pierwszego wrażenia zdjęliśmy odrazu czapki i zbiliśmy się w kupkę na korytarzu. Z lewej i prawej strony wyłaniały się mroczne salki, jak cele mnichów.
Dworski niepotrzebnie kłamał, że to tylko miodo-sytnia i winiarnia, a nic się tu nie je. Widać było, że ten 1 ów siedzi przy stoliku i doskonale zajada.
I jeszcze jedno przejęło tu nas powagą: spłoszony, delikatny dźwięk, rozlegający się ze wszystkich stron.
Okazało się później, że to dygotanie kieliszków.
Zbliżywszy się do Irzka, szepnąłem:
— Ty! A tam, u nas, imieniny?!...
— Cicho, głupi, — odpowiedział stanowczo, tem bardziej, że podeszło kilku służących w bronzowej odzieży z sztywnemi, zielonemi fartuchami.
Wyglądali bardzo sumiennie i uczciwie.
Najgrubszy spytał: — Czem można służyć szanownym panom?
Dworski jednem machnięciem ręki rozwiązał całą zagadkę, każąc nas zaprowadzić do naszego stołu. Po drodze musieliśmy minąć pokój, zastawiony ogromnemi beczkami.
— Wszędzie wino, albo miód, — zachichotał Stefan.
Irzek zmarszczył brwi z wrażenia. Nie przepuściłem ani jednej beczce, by z ogromnego brzucha nie ściągnąć palcami trochę kurzu.
Gdy weszliśmy do właściwego pokoiku winiarni, doznałem czarodziejskiego wrażenia. Cicho, tajemniczo, świeżo, chłodno, jak w raju.
Okazało się, że już jesteśmy w piwnicy. Nad na-szem zakratowanem okienkiem rosła trawa, dalej zaś, pod przeciwległym murem podwórka krzak samotnego bzu.
Kwitł. Fioletowe liście złociły się w słońcu.
Nie wiedzieliśmy, co mówir do siebie. Gdy poważny służący — Irzek twierdził, że to piwniczy — rozlał wino do kieliszków, wybuchnęliśmy śmiechem.
Płyn iskrzył się w szkle, jak samo światło.
Zawstydziliśmy się naszego śmiechu. Dałem sobie słowo honoru, zaraz po pierwszym kieliszku, że za pięć minut idziemy do domu. Po trzeciej lampce, — Irzek nazywał już te kieliszki lampkami, — szepnął mi ponuro do ucha:
— Idziemy na dno...
Możebyśmy jeszcze nie byli poszli na dno, gdyby nie ojciec Dworskiego, ogromny, gruby człowiek. Stanął wraz z żoną swoją, też ogromną i grubą, w wąziutkich drzwiach i piorunującym głosem kazał sobie zaśpiewać coś najlepszego!
Stefan wybrał Andulkę, z mojem solo. Jeden tylko bez na podwórzu wiedział, dla kogo śpiewam właśnie teraz tak wspaniale.
Nikt nie pamiętał, kiedy starzy winiarze odeszli, zaraz jednak po ich zniknięciu ukazała się na naszym stole kiełbasa w sosie tatarskim.
Irzek na znak męskości jadł musztardę prosto ze słoja, łyżką. Błagałem, by tego nie robił. Machnął ręką, jak straceniec, i spojrzeliśmy razem na zegarek.
Dotąd pamiętam tę chwilę: stoimy pod oknem, przy kracie. Widzę wszystkie wskazówki zegarka, ale równocześnie uśmiechają się do mnie ludzkim uśmiechem, może nawet uśmiechem naszej matki, pomieszanym przedziwnie z Janinką, kiście bzu pod murem...
Zamiast, — która godzina, — mówię Irzkowi najtajniejsze słowa mego serca:
— — Jaśminy i bzy...
Płaczemy.
Płaczemy nad całym światem. Irzek zamyka nam usta dłońmi i po chwili mówi:
— Za piętnaście trzecia...
Włosy nam stają na głowach z przerażenia.
Dworski płacze razem z nami, choć nie wie, dlaczego?! Czuję, że mnie nienawidzi. Płacząc, od czasu do czasu gwiżdże przez zęby. Jest to oznaka, że chce z kimś zaraz walczyć na francuską walkę.
Rzucam mu się na szyję. Ściskamy się i wymyślając sobie od łotrów, opłakujemy wspólnie naszą przyjaźń.
Następuje w całej zabawie niepojęta i niewytłumaczona przerwa, poczem idziemy przez miasto, — dziwnie ciasne. Przepychamy się z trudem przez ulice, które tak spuchły nagle i tak są wąskie... Niepodobna wytrzymać!
W mieszkaniu Stefana nie widać prawie gości, tylko wszędzie, we wszystkich pokojach pełno śmiechu. Dziewczęta witają nas triumfalnie.
Wszyscy wiedzieli o porzuceniu przez nas imienin w domu. Bezczelna Aniela obwieściła o tem „publicz-ności“, szczerząc zęby z teatralnym ukłonem.
Nie mogłem zapamiętać, w którem miejscu przebywa stale moja Janinka?! Słyszałem tylko jej rozkoszny śmiech.
Niewiadomo, dlaczego goście, po przemowie Anieli, walą nam brawo. Irzek toczy „wzrokiem padalca“, to znaczy tragicznym, i zakazuje wszelkich braw. Brawa można dawać jedynie po serenadzie, która zaraz nastąpi.
Stajemy. Cały nasz kwartet chwieje się na nogach wtył i naprzód. Zaczynamy od Andulki z mojem solem.
Gdy przyszło to miejsce solowe, porwały mnie tak straszliwe wyrzuty sumienia o nasz dom, imieniny, o rodziców, — że rypnąłem z miejsca Verdiego Śmierć Otella.
Pamiętam wrzask i pisk wszystkich zebranych, potem znów wszystko znikło. Wyłoniły się z wielu miejsc różne chmury, podobne do różowych poduszek, pośród których walczyłem z Dworskim na podłodze.
Była to walka francuska. Bardzo prędko przeszła w zażartą bitkę.
Pękł mi rękaw pod pachą. Dworski dusił mi kolanami piersi, rozkrwawiłem mu dłoń. Znaleźliśmy się potem przy piecu. Janina między nami,
Po raz ostatni w życiu!
Dworski trzymał ją i mnie za ręce, patrzył w sufit ołowianem spojrzeniem i powtarzał:
— Albo — albo, aut — aut, entweder — oder, ou — ou...
Janina powiedziała otwarcie, że gdybym miał nawet sto dwadzieścia powozów, i tak nie zapomni mnie do końca życia. Ale zostanie z Dw7orskim.
— Ty! — odepchnęła mnie od siebie, — jesteś za nadto niemożliwy!...
Odepchnięty, upadłem. Potem, jak podlec, korzyłem się przed Stefanem. Błagałem go o pomoc. Stukał mi lekko kamertonem po głowie i śmiał się triumfująco.
I nagle, znaleźliśmy się z Irzkiem przy oknie zamknię-tem, po którego szybach ściekała ulewa.
Irzek wypowiedział jedno jedyne słowo:
— Dom.
Wyszliśmy bez pożegnania.
Koło pomnika Sobieskiego w gęstej ulewie zatrzymaliśmy się. Irzek zdjął czapkę. Ja też. Cóż nas teraz obchodziło, że nam deszcz głowy zmywał?!
— Zapomnieliśmy w winiarni książek!
Odpowiedziałem: — Naturalnie!
Ruszyliśmy dalej, ramię przy ramieniu, jak sybiracy Grottgera.
Na ulicy naszej chwycił mnie Irzek za rękę i wykrzyknął:
— Czy widzisz dobrze numery?!
Odpowiedziałem: — Widzę!
Stanęliśmy pod naszym. Pod dziewiątym. Tysiące kłamstw przelatywało mi przez głowę. Irzkowi też, wszystkie były głupie, śmieszne, marne.
Między pierwszem piętrem a drugiem usiedliśmy na schodach, płacząc gorzko.
— Nam też nie dzieje się tak świetnie, — pocieszał nas Irzek, — — zlani deszczem, biedni... Masz sińca pod okiem od Dworskiego. A co będzie z książkami?!
Dźwignęliśmy się wyżej.
Oto drzwi naszego mieszkania z miedzianą tabliczką nazwiska. Irzek dotknął tabliczki, — jakby z tego mógł wyniknąć ratunek.
Długą chwilę milczeliśmy z zapartym oddechem, nareszcie przyszła Irzkowi ostatnia myśl do głowy! Nie dzwoniąc wcale, zaczniemy odrazu, „jakby nigdy nic“, Stefana Kyrje. Co z tego potem wyniknie, niewiadomo, w każdym razie my tak zaczniemy.
Prześpiewaliśmy Kyrje do połowy, gdy za drzwiami rozległy się kroki...
Spłoszony szum maminego głosu, parę słów ojca i znów cisza.
Zdrętwieliśmy.
Irzek szepnął: — Odeszli...
Łzy nam płynęły z oczu.
Irzek wziął na odwagę i począł lekko pukać. Lekko, bardzo ostrożnie.
Nic.
Troszeczkę mocniej.
Nic.
Splótłszy się w bratnim uścisku, siędliśmy pod progiem. Nagle powstaliśmy razem. Irzek spytał mnie oczami. Oczami odpowiedziałem, — tak... Wyciągnął rękę do dzwonka i leciusieńko zadzwonił.
Jęknęło, jak mucha.
Nie mogliśmy mówić do siebie, usta nam drżały w niewymownym płaczu.
Irzek zatrzymał oddech w piersiach i zadzwonił długo, z całych sił.
Czemu Jan nie otwiera, nasz służący?! Czemu Jan nie otwiera?!...
Rozległy się znowu kroki ojca. Ciężkie i miarowe. . Cofnęliśmy się od drzwi. Uchyliły się powoli, jakby nie wiedziano, komu się otwiera?...
W ostatniej chwili postanowiłem ratować nas żartem.
Gdy się lakierowane odrzwie uchyliło, chciałem zapytać: — Czy tu mieszkają państwo?... I dodać nasze nazwisko.
Nie mogłem!
Na progu stanął ojciec i spytał:
— Czem można panom służyć?
Oparci o mur, zamachaliśmy rozpaczliwie rękami. W głębi przedpokoju ukazała się mama, w imieninowej sukni, blada, jak ściana. Ojciec powtórzył: — Czem mogę panom służyć — i odszedł do salonu.
Wpadliśmy za nimi, jak szaleni.
Przez otwarte okna szumiał ogród, meble, rozstawione po wizycie gości inaczej, niż codzień, nie puściły nas naprzód.
Irzek zatoczył się, zaczął coś mówić, gdy nagle mama krzyknęła:
— Ależ słuchaj! Oni są pijani!!
Nie zapomnę owego „co“, klórem odpowiedział ojciec. Podszedł do nas, przypatrzył się uważnie, badawczo, jakby nie synom własnym, lecz nieznanym, rzadkim okazom zwierzęcym, czy też roślinnym.
— — Wcale nie pijani, — bełkotał Irzek, starając się ustać spokojnie. Nie udało mu się, niestety, i upadł na krzesło bezwładnie.
Chcąc nas koniecznie ratować, jąłem opowiadać o Dworskim. Miało to „zmierzać“ do winiarni. Zapomniałem jednak, o co chodzi. Z rozumnych, bardzo tkliwych słów moich wyłonił się niespodzianie krzak starego bzu.
— Trzeba to zrozumieć, zrozumieć ostatecznie, jaśminy i bzy!
— Rozumiem. — Ojciec uśmiechnął się, wziął obu pod ręce, wyprowadził do naszego pokoju. Kazał się natychmiast położyć. Rzecz nie do wiary, porobił z ręczników kompresy i zawiązał je nam na czołach.
— Durnie, co za durnie! — — powtarzał przez cały czas tej operacji.
Słyszałem jeszcze, jak mówił do płaczącej w salonie mamy: — Masz, zaczynają się już mężczyźni — i zasnąłem.
Obudził mnie przerażający lęk.
Deszcz szumiał po liściach, było już całkiem ciemno. Przez uchylone drzwi wpadało światło z któregoś pokoju wąską szczeliną. Wyskoczyłem z łóżka, przekonany, że. nagle niema już naszego domu!
Że się rozwiał na zawsze?!...
Pobiegłem do przedpokoju, po płaszcz i dalej do salonu. Stąd, między meblami, ostrożnie, na palcach, doszedłem do buduaru.
Mama siedziała przy biurku nad papierem listowym. Dopiero w ciszy, wieczorem widać było, jak jej skronie siwieję. Każdyby zobaczył odrazu.
Chłonąc zapach deszczu, spozierała przed siebie w ogród, z dziwnym uśmiechem swoich planów przyszłości.
Smutna musiała być! Na całem czole we wszystkich nieznacznych wgłębieniach drżały cienie.
— Mamo...
Ocknęła się. Mówiąc cicho, — to ty? — podała mi przygotowany zawczasu na galeryjce swój bilet wizytowy.
Było wypisane na nim:
Niniejszem zaświadczam, że syn mój z powodu moich imienin nie mógł się na dzisiaj przygotować.
Z głębokim szacunkiem
— A imieniny, mamo?...
Zwróciła lekko głowę:
— Jakież mogły być bez was imieniny?
— A ojciec? — spytałem szeptem.
— Poszedł się przejść i jeszcze raz nadać depeszę.
— — Na taki deszcz? Przejść się?... — — Łzy napłynęły mi do oczu: — A czy to prawda, że musimy zwijać całe mieszkanie i wszystko?
Patrząc przed siebie, w szumiący ogród, odpowiedziała:
— Prawda. Myślę, że to były ostatnie moje imieniny...
Wtedy rzuciłem się ku niej z płaczem, który płynął już nie z oczu, lecz prosto z serca. I wtedy, przykładając głowę do jej kolan, zacząłem niespodzianie opowiadać wszystko od początku.
Wszystko, za cały ten czas.
Wszystko, z ogromnym wstydem.
Choć nigdy, nigdy nie będzie można na to poradzić, Janinka i tak wybrała już Dworskiego. Wszystko razem na wieki przepadło.
— Nie przepadło, — pocieszała mnie matka. — Może nie kochałeś Janinki?... Gdybyś ją naprawdę kochał, możeby wszystko inaczej wypadło?!
— Cóż mogło wypaść inaczej? — płakałem niepocieszony.
— Może nie zrobilibyście mi tej krzywdy? — Mama zdziwiła się mądrości własnych słów: — Mój kochany, wszystkie wielkie uczucia spotykają się w sercu człowieka radośnie. Jedno drugiego nie potrzebuje w cień spychać. Może dlatego nie miałeś czasu dla mnie, że niedość kochałeś Janinkę?!
Siedziałem z głową wspartą na kolanach, cierpliwie głaskany po włosach. Zasypiałem prawie, gdy mama przypomniała mi ów bilet, na jutro, do gimnazjum.
Zabrałem go oczywiście.
Gdym przymykał za sobą drzwi, mama wciąż jeszcze siedziała za biurkiem. Z nad galeryjki widać było czoło mamine, pełne drżących cieni i ten dziwny niczem niewzruszony uśmiech planów dalekiej przyszłość i... ♦
W cieniu zapomnianej olszyny 15
PRZEZ WODĘ, ZIEMIĘ, OGIEŃ...
Uśmiech planów dalekiej przyszłość i...
Wspominałem już nieraz co się stało z całym naszym domem. Sprzedać trzeba było wszystko pokolei. Tureckie firanki z perskiego sklepu, gdzie mama pierwszy raz zemdlała, znalazły się u innych ludzi, i nasz „wyjąt-kowy“ fortepian, i wszystkie futra, i serwis w róże czerwone, i wszystko.
Inne rzeczy, mniejszej wagi, poznikały same.
Ludzie mówię, że przedmiot, szklanny, drewniany, tani czy kosztowny, wielki czy mały nie żyje, nic nie rozumie. Ależ nieprawda! Żyje bardzo rozsądnie, trwa wiernie i cierpliwie. Dopiero, gdy w nas serca, czy wierności brakuje, ubywa jej z przedmiotu onego. Nie przyjdzie do ciebie pozłacana taca z pod lustra, nie nawinie się nóż do rozcinania kartek, który ongiś z taką radością ukradkiem brałeś do ręki, już nie posłuży kosz na stare papiery.,
To, owo i dziesiąte, porzucone, obejrzy się samo za swym losem, już nie trwa na swem miejscu zwykłem, odeszło, znikło. Poszukało sobie innego posterunku.
Z całego domu, z wszystkich sześciu pokoi został mi w notesie bilet, pamiętnego wieczora napisany, a zaczęty od słów — „Niniejszem zaświadczam, że syn mój...“
Ostatni bilet w sprawach szkolnych, już nie użyty wcale.
Następnego dnia nie poszliśmy do gimnazjum. Cały dom przeraził się nagle choroby maminej.
Tak przyszło jedno za drugiftn, — nieszczęście i śmierć sama... Ale ty przecie nigdy nie czekasz, szybkie życie! Samo po mnie wybiegasz i idziesz ze mną coraz prędzej, biegnę koło ciebie wytrwale, już mnie wyprzedzasz, ledwie za tobą nadążam. Stoimy w wielkiej wojnie, podążasz jeszcze prędzej, dogonić cię nie mogę. Wszystkie kąty kraju naszego trzeba umieść teraz, urządzić, na nowo jeszcze raz pokochać, — aż oto jadę przez ocean na okręcie, w sprawach mojej ojczyzny za morze.
Miesiąc luty chmurzy się dokoła po przestrzeniach otwartych w nieskończoność. Przez sine, głośne wody przewijają się ryby olbrzymie, które płyną z głębin niewiadomych.
Potężna śruba okrętowa uderza pod pokładem mocno, natarczywie. Jest w tem tętnie maszyny muzyka woli naszej. Naprzód, naprzód i naprzód!
Otoczeni tu jesteśmy wszystkiem, cośmy dotąd wytworzyć zdołali, o co się w dziejach naszych ziemskich tak śmiertelnie bijemy. Zbytek, wygoda, niklowane rączki, poręcze, dywany, jedwab, światło elektryczne, cygara, dym węgla, zapach perfum i tłuszczów oczyszczonych.
Wystarczy jednak sięgnąć ręką za barjerę okrętu, — przez krótkie palce nasze płynie nieskończoność widoku, pośród której, na tych wodach, na tym stopniu szerokości niczem i niczem i niczem jesteśmy po wieki.
Myśl moja skora, lecz zaiste, jakże malutka płuiy wśród tej nieskończoności. Wznosi się, opada, słów żadnych nie znajduje, podrzuca drobne pytania, by wracać wkońcu ku prostym chwilom dzieciństwa i nieporadnie, zamykać pierścień s^ego czasu...
Wieczorami siadamy w barze, przy kieliszku, przy kartach ja i rozmaici podróżni. Palą małe fajeczki. Patrząc w puste szyby, opowiadają sobie z pobłażliwym śmiechem, skąd się wzięli na tym okręcie, co ich tu przyniosło, dokąd dalej pojadą, gdy się na brzegu znajdą.
Słychać nazwy krajów odległych, miast niespodziewanych, półwyspów dalszych, niż czwarta klasa gimnazjalna.
Dziś po południu zebraliśmy się w barze na chwilę tylko. Idziemy oglądać maszyny okrętowe. Schodzi się tam po schodach żelaznych, cieniutkich, niby po twardych, stalowych pajęczynach.
Coraz niżej, coraz goręcej.
Należy kroczyć ostrożnie, w sinem świetle, wszędzie obracają się metalowe ramiona, wiązadła, golenie, broczące oliwą gruczoły. Na szerokich pasach transmisyj ślizga się światło ruchu, — nie można mówić w rozgłośnych jękach mechanicznego obrotu.
Do hali pieców okrętowych.
Gdybym się nie wstydził, padłbym tu na kolana, krzycząc:
— Nie będziemy jeździli przez żadne oceany, nie chcemy już wyrobów, stali, niklu, złota, platyny, blachy, żelaza, wyrzekamy się potrzeb najprostszych, ale nie stójcie, ludzie, w tym żarze straszliwym!
Ogarnia nas przestrzeń czworoboczna, pół-ciemna, zamknięta zewsząd olbrzymiemi piecami. Ogień w nich wyje, przewraca się, upada, znów powstaje straszny i zwichrzony.
Półnadzy palacze wrzucają raz po raz pełne łopaty węgla. Nie można sobie wyobrazić cięższej pracy!
Pot leje się z ludzi, paruje nad nimi tumanem, oczy mają od żaru białe, puste, jakgdyby samym śluzem patrzyli. Przez wszystkie mięśnie tęży się troska pracy, podkreślona cieniami wysiłku.
Jeden z owych palaczów odpoczywa pod ścianą. Wsparł ręce na łopacie. Po twarzy, młodej jeszcze, aż za obręb trykotowej koszulki spływają strugi potu, w których pierś cała lśni, niczem ulana z ołowiu.
Do tego człowieka muszę podejść.
Podszedłem, szukam w porfelu dwóch papierowych dolarów. Jak na walutę mego kraju dużo... Jak na debry uczynek za mało. Jak na napiwek, — doskonale.
Wszystko razem wysoce niemoralne!
Daję nareszcie te dwa papierowe dolary.
Palacz spostrzegł pierwszy, że, wyciągając z portfelu pieniądze, upuściłem na podłogę jakąś karteczkę. Schylił się szybko i podał ją uprzejmie.
Podał ją z czułym uśmiechem człowieka, który nie ma nadziei, z dobrze mi znanym uśmiechem planów dalekiej przyszłość i...
Podziękowałem. Patrzę, co to za kartka?
Stary, pożółkły, jakże już wygnieciony bilet, zaczynający się od słów: — Niniejszem zaświadczam, że syn mój...
Zaprawdę, — matka moja pośpiesza z drogi niepo-wrotnej otrzeć tu pośród kotłów twoje czoło zroszone! Człowieku nieznanej doli, mowy i przygody: — idę ku tobie teraz przez ziemię, wodę, ogień, idę przez cały świat. Nie ustanę, nie spocznę, nie wytchnę, dopóki z pod pokładu nie zawołasz ku mnie, twarz od ognistej czeluści odwróciwszy:
— Mój bracie!...
ZAKOŃCZENIE 7 \
Książkę tę zaczynałem w jesieni. Bardzo piękne pogody szły po niebie. Przez oticarte okno wpadały na mój stół przeróżne prochy jesienne, drzewne, roślinne, chyba nasiona!
Rozmaite pyły brunatne, szare; jakieś życie tajemnicze, przyszłe, uskrzydlone niewinnym ciężarem i, \ jakżeby tu powiedzieć?... uskrzydlone ciężarem i świętą swoją bezdrożnością. Pyły, prochy, dużo słońca, listki akacyj i głosy moich dzieci.
Skończyłem zaś tę książkę w zimie, w mieście, w obliczu ściany ogromnej, zlanej deszczem. Naprzeciw, za czarną szybą na pierwszem piętrze czesze siwe włosy jakaś pani; w oknie drugiego piętra stoją trzy puste doniczki po kwiatach; — na trżeciem piętrze, przy fikusie, w mętnym blasku popołudnia nawleka igłę mała dziewczynka.
Ściana wilgotna od deszczu, ludzie, których widzę za szybami, plusk wody w rynnach, wszystko to nie ma w tej chwili żadnego znaczenia. Książka jest już skoii-czona! »
Siedzę jeszcze przed otwartym zeszytem, a równocześnie jakobym wracał z dalekiej wyprawy... Myśli, które tu czekają, z powracającemi myślami nie mogą się powitać, ani połączyć, ani nawet zbliżyć.
Dzieje się tak na świecie od lat miljonów, zawsze. Inaczej zaczynamy, inaczej kończyć nam wypadnie. Tak samo jak tę książkę, życie kiedyś zakończę, wiecznym przypadkiem niewiadomej śmierci — inaczej.
Może w ogrodzie na ławce, z jesiennym prochem drzew na zgarbionych ramionach; o wschodzie, o zachodzie, w nocy, czy też o świcie; czy też może naprzeciw jakiejś kamienicy, z rzędu tysiąca innych, właśnie w chwili, gdy na drugiem piętrze przestawiać ktoś będzie puste doniczki, a na trzeciem przy fikusie mała dziewczynka nawlecze nitkę.
Tak samo Ty, mój dobry Czytelniku, tak samo ja, tak samo wszyscy ludzie wszędzie, na całym świecie.
Pocóż więc tyle trudu, serca, pracy?!
Doskonale wiem poco! By nie być tylko cieniem, by nie być czemś mniejszem, gdy można być czemś więk-szem. By nie być tylko sobą, lecz sobą i Tobą. By żyć nie raz, by umierać nawet nietylko jako ja, lecz jako ja i Ty, i on, i tamci, i choćby wszyscy!
Gdyż, jeżeli przejąłeś się mą książką, ona właśnie, czyli prawie ja, z Tobą, z wami żyć, z wami umierać będziemy: — cały ten świat, matka moja i ojciec, Filipina, dzielna zwycięska Adela, ów nieznośny kiełbasiarz, pan Kossak Juljusz, najukochańszy Gucio, stryj Ernest, wynalazca nieprzemakalnej dachówki, wuj-doktór, który się uczył na „Kinderspitalgasse“ w Wiedniu, nasz drogi Tanczuś, i ten O gór chytry i syn Gucia, o którym nie wolno ci nigdy zapomnieć, i Tomasz szanowny, i pan Białkowski w postaci cesarza Wilhelma Pierwszego Starego, i pan Finkiel ze spiętrzoną mydliną na palcu.
Cały ten świat! Zgódź się jednak, że w tym świecie nie zauważyłeś wcale i wcale się nie upomnisz o pewną osobę, którą Ci tu już po wszystkiem przypominam. Występowała dość często w toku tych opowiadań, a jednak wcale w Tivem sercu nie żyje, ani się z niem cieszyć, ani z niem umierać nie będzie.
Wspomniałem o niej w Mieście Mojej Matki, sądziłem, że tu w drugim tomie odegra jakąś rotę, ałe i tu czasu na nią zbrakło i miejsca nie stało.
Już chyba wiesz, — myślę o ciotce! ^ Dlaczegóż to nie widzimy jej podczas śmierci Tanim czusia, dlaczego podczas wyścigów nie chwyciła za rękę m mojej matki, dlaczego Gucio, rodzony brat tej naszej ciotki nie oparł skołatanej głowy o jej ramię tam, w zimnej centrali owocowej, gdzie chciał w mur wrastać na wieki?! Dlaczego, gdy zaczęto strzelać na rynku podczas „polityki“, nie zawołała do nas: Chodźcie tu, chłopcy, ja wam opowiem coś innego!
Cóż wiesz o ciotce? Że „nie da sobie grać na nosie“, potrafi może męża „znienacka ukropem oblać“. Że sa-mozwańczo jeździła na moim Bałwanie i, jako udawaczka wyglądała z wagonu, wybierając się w podróż poślubną, na którą Gucio kupił bukiet za drogi.
Czy dzięki temu możesz pamiętać, możesz choć trochę kochać tę osobę? Nic podobnego! Więcej Ci z pewnością zależy na biednym nauczycielu muzyki, który na weselu ciotki wypowiedział mowę’.
„By wśród prawdziwej muzyki życia wspominać niekiedy także i muzykę tonów“.
Miły Czytelniku! Z przykładu powyższego lepiej, niż z filozofji, którą może zawiera ta książka przenikniesz moją myśl.
Napisałem te oba tomy, aby nie być tym kimś, który biegał, ruszał się, odziewał, i był tylko sobą, tak zawsze, tak dalece sobą, a nigdy niczem więcej, że oprócz tego właśnie, niema o nim nic, nic, zupełnie nic do napisania!
Powiesz mi: Wielkie rzeczy! Po latach kilkudziesięciu zaginie w ludzkiej pamięci i moja książka, i ta ciotka obojętna, narówni z innemi, pełnemi serca postaciami!
Powiesz mi: Na to wogóle niema żadnej rady! W powodzi lat i uczynków nic dłużej zatrzymać się nie da, wszystko wreszcie na wieki musi się zakończyć, nawet Dante w białej ślicznej oprawie, choćby była z samej platyny.
Powiesz mi: Po miljonach lat cala ziemia przemieni się do niepoznaki i na miejscu, gdzie zaczynałeś tę książkę, na miejscu, gdzieś’ ją kończył, lodowce będą krzepły w ciszach niezgłębionego milczenia.
Odrzeknę na to: mimo wszystko, wtedy, gdym żył, walczyłem, by być sobą, Tobą, nim, jeszcze innym, każdym! Na brzegu nicości niechybnej walczyłem wszystką swą siłą o swoją wieczność nieskładną. Mówisz mi, że całe wieki lodów spłyną tu na zawsze? Odpowiadam ci słowami starego nauczyciela fortepianu: wśród prawdziwej muzyki życia wspomnij niekiedy także muzykę tonów! Oto mnie masz! Leżę u Twych stóp, jak rozłupany orzech. Widzisz, jak małem jest to ziarnko prawdy, która mną porusza. Trzeba to było jednak powiedzieć i sądzę, że niema w tem żadnego wstydu. Być prochem jesiennym, być tylko pyłem bezdrożnym, liściem akacji, głosem dziecka, nie jest zaiste rzeczą nadzwyczajną. Ale jest rzeczą wielką, gdy ten glos dziecka woła w obliczu ścian nieprzemożonej tajemnicy:
Walczymy z tobą! Walczymy!
KONIEC