Dyskusja indeksu:Gustaw Meyrink - Zielona twarz.djvu

Treść strony nie jest dostępna w innych językach.
Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

ROZDZIAŁ PIERWSZY.
Jakiś wytwornie ubrany cudzoziemiec przystanąwszy niezdecydowanie na Jodenbreestraat, zauważył na czarnym szyldzie naprzeciw stojącego domu dziwaczny napis z białych, rażąco powykręcanych liter:
SALOM MAGICZNY VAN
CHIDHER GRÜN
Z ciekawości, czy też nie chcąc za cel obserwacji służyć tłumowi, który się koło niego gromadził z holenderską, niezgrabną gnuśnością i czynił uwagi o jego zarzutce, świecącym cylindrze i rękawiczkach — wszystko rzeczy w tej dzielnicy Amsterdamu należące do rzadkości — przeszedł wpoprzek gościniec wśród zaprzężonych w psy wozów z jarzyną, otoczony gawiedzią uliczników, którzy wsadziwszy ręce głęboko w kieszenie przydługich, niebieskich, spodni płóciennych, zgarbieni, o wklęsłym brzuchu i kabłąkowatym tyle, cienkie gipsowe fajki wsunąwszy w węzeł chustki na szyję, posuwali się za nim leniwie i milcząco w kłapiących drewniakach.
Dom, w którym znajdował się sklep Chidhera Griina w wąskiej przybudówce szklanej wydawał się, wnosząc z posępnych, życia pozbawionych szyb, składem towarów, którego część tylna kończyła się kanałem — jedną z licznych, dla handlu przeznaczonych dróg wodnych. Wzniesiony w kształcie niskiego sześcianu, podobny był do górnej części ciemnej czworokątnej wieży, która z biegiem czasu zapadła się aż do brzegu swej kamiennej kryzy — obecnej przybudówki szklanej — w miękką, torfową ziemię.
W środku wystawy, na podstawie, czerwo-nem suknem pokrytej, leżała ciemno-żółta czaszka z masy papierowej o nienaturalnym wyglądzie, — szczęka górna pod nozdrzami za długa, a oczodoły i cienie na skroniach czarno tuszowane, — w zębach trzymała asa pikowego.
„Het Delfische Orakel, of de stem uit het Geestenrijk“, był powyżej napis.
Wielkie pierścienie z mosiądzu, splecione jak ogniwa łańcucha, zwisały z sufitu i dźwigały girlandy jaskrawo pomalowanych widokówek, przedstawiających brodawkami pokryte twarze teściowych z kłódkami na ustach albo złe, miotłami grożące elegantki; wśród nich inne obrazki w przeźroczystych barwach: młode kobiety o wybujałych kształtach w koszuli wstydliwie podtrzy mujące jej rąbek na piersiach, a poniżej wyjaśnienie: „Tegen het licht te bekijken. Voor Gourmands“. Kajdany więzienne, oznaczone jako „berühmter Hamburger fleht“, obok tego w szeregi ułożone senniki egipskie, sztuczne pluskwy i karaluchy, (w celu urządzania psot sąsiadom), ruchome łapki z gumy, flaszki w kształcie retort, wypełnione czerwonym płynetn: „wyborny termometr miłości, czyli nieodparty żart w towarzystwie kobiet“, kubek z kostkami, miska z bla-szanemi monetami, „straszak kolejowy“ (niezawodny środek dla p. p. komiwojażerów w celu zawarcia w podróży trwałych znajomości), składający się z wilczego kła, który można pod brodą przymocować, — a ponad tą całą wspaniałością wynurzała się z czarnej głębi błogosławiąca ręka kobieca z wosku, w papierowym mankiecie.
Mniej z chęci zakupna, jak w celu uwolnienia się od rybiego zaduchu, idącego od jego dwóch młodych towarzyszów, wszedł cudzoziemiec do sklepu.
W kącie na szezlągu, założywszy lewą nogę, obutą w cudacznie ozdobione lakierki na ramię, jakiś ciemnoskóry młodzieniec, gładko wygolony z wypomadowaną głową — bałkański typ — czytał gazetę i rzucił nań ostrym mierzącym wzrokiem, a równocześnie z trzaskiem spuszczono coś w rodzaju wagonowego okna w przepierzeniu wysokości człowieka, które oddzielało część dla kupujących od wnętrza zakładu i w otworze ukazał się biust dekoltowanej panny o jasno-niebieskich, uwodzicielskich oczach i blond włosach.
W jednej chwili poznała po wymowie, że ma przed sobą rodaka, austrjaka i rozpoczęła w języku niemieckim objaśnianie jakiejś sztuczki czarodziejskiej na trzech, szybko chwyconych korkach, przyczem okazywała cały wdzięk wyrafinowanej kobiecości we wszystkich odcieniach, począwszy od wyprężania piersi w kierunku męskiego vis-a-vis aż do prawie telepatycznie-dyskretnego wypromieniowywania zapachu ciała, który umiała jeszcze skuteczniej wytwarzać przez dorywcze obnażanie ramion.
„Widzi pan tu trzy korki, prawda? Pierwszy kładę do prawej ręki, do tego drugi i rękę zamykam. Tak. Trzeci kładę — uśmiechnęła się zarumieniona — do kieszeni. Ile mam w ręce?“
„Dwa“.
„Nie, trzy“.
Zgadzało się.
„Ta sztuczka nazywa się: latające korki i kosztuje tylko dwa guldeny“.
„Dobrze; proszę pokazać mi, na czem sztuka polega“.
„Czy mogę wpierw prosić pana o pieniądze? Taki jest zwyczaj“.
Cudzoziemiec złożył dwa guldeny, eksperyment, który polegał tylko na zręczności palców,
L został powtórzony, otrzymał jeszcze kilka nowych fal zapachu kobiecego ciała i w końcu cztery korki, — które schował pełen podziwu dla kupieckiej przezorności firmy „Chidher Grün“ i przekonany silnie, że tej sztuczki czarodziejskiej, nigdy nie potrafi powtórzyć.
„Widzi pan tu trzy żelazne pierścienie od firanek“, — ropoczęła młoda niewiasta na nowo
— „kładą pierwszy“ — tu wykład jej został przerwany głośnym krzykiem z ulicy, zmieszanym z ostrym gwizdem i równocześnie drzwi wejściowe gwałtownie rozwarto i z brzękiem znowu zatrzaśnięto.
Odwrócił się przerażony cudzoziemiec i ujrzał postać, której dziwaczny strój obudził w nim najwyższe zdumienie.
Był to olbrzymi murzyn Zulu z czarną, kędzierzawą brodą i nabrzmiałemi wargami, okryty tylko kwadratową opończą deszczową, z czerwonym pierścieniem w okół szyji, z’ włosami kapiącemi od łoju skopowego, tak kunsztownie w górę wyszczotkowanemi, że wyglądał, jakby na głowie nosił miskę z hebanu.
W ręce trzymał włócznię.
W tej chwili skoczył z szezlągu ów bałkań-czyk, złożył dzikusowi głęboki ukłon, wziął odeń usłużnie lancę, postawił ją w stojaku od parasoli i usłużnym ruchem ręki odsunąwszy zasłonę, wpuścił go do sąsiedniej komnaty z uniżonemi słowy: „ais ’t u belieft, Mijnheer; hoe gaat het, Mijnheer?“
„Proszę bardzo, może i pan wejdzie“, — zwróciła się młoda niewiasta do cudzoziemca, otwierając drzwi przepierzenia — „i zajmie miejsce, dopóki się tłum nie uspokoi“; potem pośpieszyła do szklannych drzwi, które znowu otworzono, sążnistego draba, który szeroko rozkraczywszy nogi ^tał na stopniu i pluł w obłąk, wypchnęła ze stekiem przekleństw: „stik, verrek, good ver-domme, val dood, steek de moord“ i zasunęła rygiel.
Wnętrze sklepu, do którego tymczasem wszedł cudzoziemiec, składało się z sali, podzielonej szafami i tureckiemi portjerami, z kilkoma krzesłami i taburetami w kątach i z jednego okrągłego stołu w środku, przy którym dwóch starszych, zażywnych panów — zapewne ham-burskich lub holenderskich kupców — siedziało z naprężoną uwagą przy świetle elektrycznie zmontowanej lampy wiszącej i jak to zdradzało brzęczenie, wpatrywało się w małe kinematograficzne aparaty. Przez ciemny, ze składów towarowych powstały korytarz można było wejrzeć do małego biura o matowych szybach, wychodzących na boczną ulicę, w którem stał nieruchomo przed pulpitem i do głównej księgi wpisywał rachunki jakiś stary, jak prorok wyglądający żyd w kaftanie, z długą siwą brodą i pejsami, z okrągłą atłasową czapeczką na głowie, z twarzą ukrytą w cieniu.
„Co to był za dziwny murzyn, proszą pani?“ zaDytał cudzoziemiec, skoro wróciła kupcowa i chciała dalej pokazywać sztukę z trzema pierścieniami od firanek.
„Ten? O, to jest niejaki Mister Usibepu. Jest atrakcją i należy do trupy Zulusów, która występuje w cyrku Carre. — Bardzo dzielny człowiek“, dodała z płonącemi oczami. „W swojej ojczyźnie jest doktorem medycyny“...
„Tak, tak, lekarzem, rozumiem*’.
„Tak, lekarzem. A tutaj uczy się u nas lep-szycn rzeczy, aby swoim rodakom móc odpowiednio zaimponować gdy wróci, by pr/y sposobności dostać się na tron. Właśnie teraz uczy go profesor pneumatyzmu p. Zitter flrpad z Piesz-burga“ — tu rozchyliła palcami zasłonę i pozwoliła cudzoziemcowi spojrzeć w gabinet, wy-tapetowany wistowemi kartami.
Dwa skrzyżowane sztylety wsunąwszy przez gardło tak, że ostrza z tyłu wystawały i skrwawiona kość sterczała z otwartej rany czaszki, połykai właśnie ów bałkańtzyk kurze jaje i wyciągał je z ucha Zulusowi, który zdjął płaszcz i tylko w skórę lamparcią odziany, stał przed nim oniemiały z podziwu.
Chętnie by więcej chciał ujrzeć cudzoziemiec, ale młoda niewiasta szybko portjerę opuściła, uczuwszy na sobie gromiący wzrok pana profesora i równocześnie wezwał ją ostry dzwonek telefonu.
„Dziwnie jaskrawe jest życie, gdy człowiek zada sobie trudu z bliska mu się przypatrzeć, a odwróci się od tak zwanych ważnych rzeczy, które niejednemu tylko ból i zgryzotę przynoszą“, pomyślał cudzoziemiec — wziął z półki, na której leżały różne tanie zabawki, jakieś małe, otwarte pudełko i roztargniony powąchał. Było wypełnione maleńkiemi, wystruganemi krówkami i drzewkami, których liście sporządzone były z trocin zielono trawionych.
Osobliwy zapach żywicy i farby wziął go na chwilę w zupełne posiadanie. Boże N.rodzenie! Lata dziecięce! Owe oczekiwania z zapartym oddechem pod drzwiami, fotel bujający, welnia-kiem czerwonym powleczony, — tłusta plama na nim. Pies — Durudeldutt, tak, tak, tak się nazywał — chrapie pod sofą, odgryzł żołnierzykowi ołowianemu nogę, potem czołga się smutno z lewem okiem przymkniętem; piórko z zegara wyleciało i wpadło mu do oka.
Trzeszczą igły sosnowe i płonące, czerwone świeczki na Chrystusowej choinie mają długie brody z opadających kropel.
Nic nie mogło przeszłości tak szybko znowu ożywić, jak zapach laku norymberskiej zabawki — cudzoziemiec strząsnął ze siebie to jarzmo. „Nic 12 dobrego nie wyrasta z wspomnień, wszystko z początku jest miłe, potem pewnego dnia życie ukazuje twarz wyższego nauczyciela, aby niejednego w końcu zsiniałą, szatańską łapą — nie, nie, nie chcę!“ — zwrócił się do stojącej obok obrotowej szafki z książkami.
„Same egzemplarze w złotej oprawie?“ — Kiwając głową odczytywał dziwaczne i zupełnie do całego otoczenia nie nadające się tytuły grzbietów: „Leidinger G., Historja akademickiego związku śpiewaków w Bonn“, „Aken Fr., Zarys nauki o iloczasie i rytmie w języku greckim“, „Neunauge K. W., Leczenie hemoroidów w klasycznej starożytności?“ — no, zdaje się, że polityka, dzięki Bogu, nie jest reprezentowana“. — Wyjął: „ftalke Pott, Tran wątrobiany i jego rosnąca wziętość, tom 3“ i zaczął przeglądać. Ohydny druk i nędzny papier stały w rażącej sprzeczności z kosztowną oprawą. „Pomyliłem się? Czyżby tu zupełnie nie szło o hymn na cześć gorzkiego tłuszczu?“ — otworzył pierwszą stronę i czytał rozbawiony:
„Bibljoteka Sodomy i Gomory“
Dzieło zbiorowe dla kawalerów (Wydanie jubileuszowe)
WYZNANIA WYSTĘPNEJ (JCZENICY (DALSZY Clf^G SŁYNNEGO DZIEŁA: PURPUROWY ŚLIMAK)
„Doprawdy, wydaje się człowiekowi, że ma przed sobą podstawy XX wieku: zewnątrz gderliwe uprawianie wiedzy, a wewnątrz żądza pieniędzy lub kobiet“, mruczał zadowolony i zaśmiał się głośno.
Jeden z tych dwóch zażywnych kupców nerwowo odskoczył od swej skrzynki optycznej (drugi Holenderczyk ani się nie ruszył), mruknął coś nieśmiało o „wspaniałych widokach miast“ i chciał się szybko oddalić, siląc się, by twarzy swojej, zmienionej pod wpływem niezwykłej optycznej rozkoszy w coś, co pysk świni przypominało, nadać znowu zwyczajny wyraz porządnego kupca, prostolinijnie biorącego życie — gdy wtem szatański kusiciel wszystkich poczciwców pozwolił sobie na niewczesny żart w postaci złośliwego przypadku, ale niewątpliwie w tym zamiarze, by nie pozostawiać nadal w niepewności duszy poczciwca, w jak frywolnem otoczeniu się znajduje.
Przez zbyt śpieszne ruchy przy wdziewaniu płaszcza wprawił ów władca handlowy rękawem w ruch wahadło dużego zegara ściennego i na tychmiast opadła ścianka, pomalowana miłemi scenami rodzinnemi a ukazała się, zamiast oczekiwanej ewentualnie kukułki, woskowa głowa bezgranicznie bezczelnie patrzącej niewiasty o nie zbyt odzianem ciele i zaflegmionym głosem roz poczęła śpiewać do uroczystych uderzeń dwunastej godziny:
„Tischlah sejen Ganz verwejen Hobeln flott drauf los;
Fein und glat Wird das Blatt...“
„Blatt, Blatt, Blatt“... przeszło naraz w skrzeczący bas w rytmiczne, n powtarzaniu, fil bo szatan w to się wmieszał, albo włos jakiś zaplątał się w tryby gramofonu. Nie zastana wiając się dłużej, by nie paść ofiarą zabawnych koboldów, nasz pan mórz wziął nogi za pas i w) niósł się, pisnąwszy z oburzeniem „aarch anstóssich“.
Chociaż obznajomiony z czystością oby czajów północnych plemion, nie mógł sobie jednak nasz cudzoziemiec jasno wytłómaczyć tego niezwykłego pomieszania starego pana, aż w końcu przyszło mu na myśl, że go gdzie:; musiał już spotkać — prawdopodobnie w jakiemś towarzystwie został mu przedstawiony. Szybko ginący, z wspomnieniem tem związany obraz: jakaś stars/a pani o subtelnych, smutnych rysach i piękna młoda dziewczyna — to utwierdziło go jeszcze w poprzedniem mniemaniu, nie mógł sobie tylko miejsca i nazwiska przypomnieć. Nie pomogła mu również twarz holenderczyka, który właśnie powstał, zmieizył go pogardliwie od stóp do głowy zimnem, rybiem spojrzeniem i ociężale się wytoczył. Był muz upełnie nieznany, 0 brutalnym, napuszonym wyglądzie.
Kupcowa ciągle jeszcze telefonowała.
Wnosząc z jej odpowiedzi szło tu o wielkie zamówienie na jakąś hulankę.
„Właściwie mógłbym też iść — na co jeszcze czekam?“ — zastanawiał się cudzoziemiec.
Opanowało go uczucie zniechęcenia; ziewnął 1 opadł na krzesło.
„To dziwne — wpadło mu na myśl — że niejednemu głowa nie pęknie, albo w obłęd nie wpadnie przy tylu szalonych rzeczach, jakie los koło człowieka ustawia. I dlaczego w żołądku odczuwa się mdłości, gdy oczy pochłaniają wstrętne rzeczy? Co, na Boga, trawienie ma z tem wspólnego? Nie, z brzydotą niema to nic wspólnego — rozmyślał dalej — również przy długiem przebywaniu w galerji obrazów niejednemu niespodzianie zbiera się na wymioty. Musi istnieć coś, jakby muzealna choroba, o której lekarze jeszcze nic nie wiedzą. — Albo jest to może martwota, która wieje ze wszystkich tworów ludzkich, bez względu na to, czy brzydkich czy pięknych? Nie wiem, czy mi się kiedykolwiek zrobiło niedobrze na widok nawet najbardziej jałowej okolicy, — więc pewnie tak jest.
— Jakiś posmak puszek z konserwami #viązany jest ze wszystkiem, co nosi miano „przedmiotu“, można z tego skorbutu dostać“.
Mimowoli musiał się roześmiać — przypomniało mu się barokowe zdanie jego przyjaciela, barona Pfeilla, który na południe zaprosił go do kawiarni „De vergulde Turk“ i z głębi duszy, nienawidził wszystkiego, co związane jest z per-spektywicznem malarstwem: „grzech pierworodny wcale nie wyniknął ze zjedzenia jabłka; to jest pusty zabobon. Zaczął się z wywieszaniem obrazów po mieszkaniach. Ledwo człowiekowi murarz ładnie wymalował cztery ściany, już przychodzi szatan w postaci „artysty“ i wma-lowuje „domki z perspektywą“. Stąd do zupełnego wycia i szczękania zębów jest tylko jeden jeszcze krok i pewnego dnia wisi się w jadalnym pokoju we fraku i orderach obok Izydora Pięknego lub innego koronowanego idjoty o grusz-kowatej czaszce i gębit 3otokuda — i przypatruje się sobie samemu w czasie jedzenia“.
— „Tak, tak, powinno się rzeczywiście dla wszystkiego i dla każdego mieć śmiech w pogotowiu — ciągnął cudzoziemiec dalej swe rozmyślania — tak zupełnie bez powodu nie uśmiechają się posągi Buddhy, a posągi świętych chrześcijańskich są przepojone łzami. Gdyby się ludzie częściej śmieli, byłoby pewnie mniej wojen.
— Od trzech tygodni gonię już po Amsterdamie, umyślnie* niezapamiętywam żadnych nazw ulic, nie pytam co to za budynek, dokąd płynie ten czy ów okręt, albo skąd przybywa, nie czytam 17
IN!WRKVT*rvA — gazet, żeby sie tylko nie dowiedzieć jako o „naj świeższej wiadomości“ o czemś, co przed tysiącami lat zupełnie tak samo się zdarzyło, mieszkam w domu, w którym każda rzecz jest mi obca, jestem już niedługo jedynym — prywatnym człowiekiem, jakiego znam; jeśli mi jakaś rzecz wpadnie w oczy, nie badam zbytnio, do czego służy — ona wogóle nie służy, daje sobą posługiwać, — i poco to wszystko robią? Bo mam już dosyć tego wspólnego splatania starego warkocza kultury: pierw pokój, żeby przygotować wojną, potem wojna, aby znowu zdobyć pokój i t. d., bo jak Kasper Hauser chcą ujrzeć przed sobą nową, nieznaną ziemią — chcą poznać nowe zdziwienie, jakiego to niemowlą musi na sobie doświadczyć, które w jedną noc dojrzewa w mężczyzną, bo chcą być kropką, a nie wiecznie pozostawać przecinkiem. Zrzekam się „duchowego dziedzictwa“ moich przodków na rzecz państwa i chcą się raczej nauczyć stare formy nowemi oglądać oczyma, niż jak dotychczas, nowe formy oczyma staremi; może uzyskają wtedy wieczystą młodość. Początek, który uczyniłem, był aobry, muszę tylko jeszcze nauczyć się śmiać ze wszyst kiego, a nie tylko podrwiwać“.
Hic nie działa tak usypiająco, jak szeptane słowa, których treść dla ucha pozostaje nieznana. Rozmowa między bałkańczykiem a Zulusem za kotarą, prowadzona szeptem i szybko, oszoio (’ miła cudzoziemca swą usypiająco nieprzerwaną monotonją, tak że na chwilę popadł w głęboki sen.
Gdy się natychmiast znowu zerwał, miał wrażenie, jakoby otrzymał ogromną ilość wewnętrznych wyjaśnień, ale tylko jedno suche zdanie pozostało jako kwintesencja w jego świadomości — fantastyczne powiązanie niedawno przeżytych wrażeń ze snutemi dalej myślami:
„ciężej jest zdobyć wieczysty uśmiech, niż w ty — siącach grobów na ziemi odnaleźć czaszkę, którą się w poprzedniem życiu na barkach dźwigało; pierw musi człowiek sobie stare oczy z głowy wypłakać, zanim potrafi nowemi oczami z uśmiechem patrzeć na świat“.
„F\ mimo tej trudności czaszki jednak się szuka“, wgryzł się cudzoziemiec uparcie w swoją senną ideę, głęboko przeświadczony, że jest zupełnie trzeźwy, podczas gdy rzeczywiście znowu głęboko usnął, „ja zmuszę rzeczy, by po niemiecku do mnie mówiły i zdradziły mi swoją prawdziwą istotę, zamiast jak pierw z poważnie udaną miną sączyć mi do ucha stary kram w rodzaju: „Patrz, ja jestem lekarstwem i uzdrowię cię, skoro się, przejesz, albo: ja jestem przysmakiem, którym możesz przejeść się, by znowu sięgnąć po lekarstwo“, wyszedłem już poza ten dowcip, że wszystko kręci się koło swego ogona, jak mówi mój przyjaciel Pfeill, jeśli życie nie umie dać mi żadnych mądrzejszych nauk, pójdą na pustynią, bądą się żywił szarańczą i odziewał się dzikim miodem“.
„Chcesz iść na pustynią i uczyć się wyższej magji, — nebbich — gdyś jeszcze taki głupi, że za niedorzeczną igraszką z korkami płacisz rzystem srebrem, magicznego salonu nie umiesz prawie odróżnić odświaia i nawet nie przypuszczasz, że w ksiągach życia jest coś innego niż to, co na wierzchu się drukuje? — tyś się powinien nazywać „Griin“, a nie ja“ — usłyszał cudzoziemiec nagle głąboki, drżący głos w odpowiedzi na swoje reminiscencje i gdy zdumiony spojrzał — stał w pokoju stary żyd, właściciel tego sklepu i patrzał na niego.
Cudzoziemiec wzdrygnął sią, takiego oblicza nigdy jeszcze nie widział.
Było bez zmarszczek, z «czarną przepaską na czole, a mimo to głąboko pobróżdżone, tak jak morze posiada głąbokie fale, a nigdy nie jest pomarszczone; — Oczy spoczywały jak ciemne otchłanie, a mimo to były to oczy człowieka, a nie jamy. Barwa skóry pi zachodziła w oliwkową a była jakby ze spiżu, tak jak plemiona minionych czasów, o których się mówi, że miały skórę podobną do czarno-zielonego złota. f\ żyd ciągnął dalej: /
„No, jeśli ona tego nie rozumie“ — pomyślał Hauberisser i spojrzał nieśmiało na tą czarownicą — ku przerażeniu jego roześmiała się tylko ułagodzona — „Pfeill ma, niestety, racją, tłum nietylko Goethego me rozumie, ale nawet go czci; im fałszywiej się go cytuje, tem bardziej ludziom się zdaje, że jego ducha zgłębili“.
„Zdaje mi sią, o pani“, zwrócił się znowu Pfeill do czcigodnej niewiaśty, „że się mnie w pani kołach przecenia, jako — filantropa. Moje zapasy stanjolu, których tak brak inwalidom, są istotnie mniejsze, niż to pozornie wygląda i jeśli nawet
— chociaż zapewniam panią, nieświadomie — wstąpiłem raz do klubu miłosierdzia i z powodu tego przyczepiła się do mn;i pewna fama otwartego, samarytańskiego charakteru, to jednak zbywa mi niestety na hart^wnem moralnie usposobieniu, aby położyć tamę źródłom międzynarodowej prostytucji, i mógłbym w tym względzie posłużyć się mottem:Honny soit, qui mai y pense.
— Co zaś tyczy się opodatkowania handlu dziewczętami, to brak mi zupełnie stosunku z kie-rowniczemi kołami tej organizacji, ponieważ nie miałem nigdy sposobności — osobiście poznać wyższych urzędników policji moralności za granicą“.
„file jakieś niepotrzebne rzeczy dla sierót wojennych będzie pan chyba miał, panie baronie?“ r
„Czy takie wielkie jest pożądanie niepotrzebnych rzeczy ze strony sierót wojennych?“
Czcigodna niewiasta przesłyszała to szydercze pytanie, albo chciała je przesłyszeć, „file kilka biletów na wielką redutą, która się w jesieni odbędzie, musi pan kupić, baronie. Przypuszczalny czysty dochód, który się na przyszłą wiosnę obliczy ma przypaść wszystkim przez wojnę poszkodowanym. Będzie to uroczystość, budząca ogromne zainteresowanie: wszystkie kobiety w maskach, a panom, którzy zakupili więcej niż pięć biletów przyczepi się do fraka order księżny Lusignan“.
„Oczywiście reduta tego rodzaju ma wiele uroku — odrzekł baron Pfeill zastanawiając się — zwłaszcza, że przy takich maskowanych tańcach dobroczynnych często w najszerszem znaczeniu miłości bliźniego lewa ręka nie wie, co prawa czyni, a bogaczom zupełnie zrozumiale musi to sprawić trwałe zadowolenie, że biedak na to wielkie rozrachowanie będzie musiał — czekać, ale z drugiej strony nie jestem dość ekshibicjonistą, aby przyczepiać do butonierki dowód pięciokrotnie publicznie stwierdzonej litości. — * Maturalnie, jeśli pani konsulowa tego wymaga“...
„Mogę więc pięć biletów dla pana za trzymać?“ 1 )
„Jeśli mogę prosić: tylko cztery droga pani“.
„Panie, wielmożny panie, wiel — możny panie baronie“, dał się słyszeć głos i jakaś mała, brudna ręka ujęła barona Pfeilla nieśmiało za ramię. Skoro się obejrzał ujrzał przed sobą małą, ubogo ubraną dziewczynkę z zapadłą twarzą i białemi wargami, która się prześliznęła ku niemu wśród wazonów oleandrowych i podawała mu list. Natychmiast sięgnął do kieszeni po drobne.
„Dziadzio kazał powiedzieć“...
„Kto ty jesteś, dziecko“ — zapytał pół głośno Pfeill.
„Dziadzio, szewc Klinkherbogk, kazał po wiedzieć, ja jestem jego córką“, — pomieszała dziewczynka odpowiedź z poleceniem, które miała wypełnić, — i pan baron się pomylił. Zamiast dziesięciu guldenów za tę ostatnią parę butów było tysiąc“...
Pfeill poczerwieniał gwałtownie, zadzwonił o stół swą srebrną papierośnicą, aby zagłuszyć słowa małej i rzucił głośno i opryskliwie: „Masz tu 20 centów za drogę“, łagodniej dodając, że wsżystko już jest w porządku — niech idzie z powrotem do domu i niech listu nie zgubi.
Równocześnie, jako wyjaśnienie, że dziecko nie samo przyszło — ale w towarzystwie swego dziadka dla pewności, by po drodze do kawiarni nie zgubiło koperty z pieniędzmi — w sekundę później wyłoniła się z poza krzaków powoju trupio-blada twarz starego człowieka, który widocznie ostatnie słowa słyszał i ze wzruszenia niezdolny do wypowiedzenia słowa, z trzęsącą się szczęką i sparaliżowanym językiem wyrzucił ze siebie cichy, chórkotliwy bełkot.
Bez jakiegokolwiek zwrócenia uwagi na to zdarzenie, dobroczynna dama wciągnęła na listę cztery bilety balowe i oddaliła się po kilku zimno obowiązkowych słowach.
Przez chwilę niemo siedzieli obaj panowie, unikając nawzajem swego wzroku i od czasu do czasu bębnili palcami o poręcz krzesła.
Hauberisser za dobrze znał swego przyjaciela, by nie odczuwać, że wystarczy tylko’ go zapytać, co za stosunek łączy go z szewcem Klinherbogkiem, a Pfeill podrażniony wymyśli niestworzone rzeczy, aby tylko uniknąć podejrzenia, że biednemu szewcowi pomógł w strasznej nędzy. Dlatego zastanawiał się nad skierowaniem rozmowy na jakiś możliwie obojętny temat, który
— oczywiście — nie powinien mieć nic wspólnego z dobroczynnością albo szewcem, ale z drugiej strony nie powinien tak brzmieć, jakby go sztucznie wprowadzono.
O ile śmiesznie łatwem zdawało się to zadanie, o tyle cięższem stawało się dlań z minuty na minutę.
„Przeklęta rzecz z tem powzięciem myśli — myślał sobie — sądzi się, że się je z mózgu wydobywa, a w rzeczywistości robią one z mć —, zgicm, co chcą i są bardziej samodzielne, niż jakakolwiek żywa istota“.
Zdobył się jednak na krok. „Powiedz mi, Pfeill — przyszło mu nagle na myśl widzenie senne w salonie magicznym — powiedz mi Pfeill, tyś przecie aużo w życiu czytał: czy legenda o żydzie, wiecznym tułaczu powstała w Holandji?“
Pfeill spojrzał nań podejrzliwie. — „Myślisz dlatego, że był szewcem?“
„Szewcem? jakto?“
„No, bo żyd wieczny tułacz miał być pierwotnie szewcem flhaswerem w Jerozolimie i gdy Jezus po drodze na Golgotę, miasto czaszek,
— chciał odpocząć miał go z przekleństwami wyrzucić. Od tego czasu musi sam wędrować i nie może umrzeć, dopóki Chrystus znowu nie przyjdzie.“ (Skoro Pfeill spostrzegł, że Hauberisser zrobił minę zupełnie zdumioną, zaczął skwapliwie dalej opowiadać, aby także ze swej strony uwolnić się jaknajprędzej od tematu „szewca“). — „W XIII. wieku jtkiś angielski biskup twierdził, że w Armenji poznał pewnego żyda imieniem
Kartafilos, który mu wyznał, że przy niektórych fazach księżycowych jego ciało się odmładza i przez pewien czas on staje się Janem Ewangelistą, o którym Chrystus miał powiedzieć, że nigdy śmierci nie zazna. — W Holandji żyd — wieczny tułacz nazywa się Izaak Laquedem; w człowieku, który to nazwisko nosił, widziano Ahaswera, powieważ długo stał przed kamienną głową Chrystusa i wykrzykiwał: „To jest on, to jest on, tak wyglądał 1“ — W muzeum w Bazylei i w Bernie pokazują nawet każdy but, prawy i lewy, dziwne twory sporządzone z kawałków skóry, na metr długie i cetnar ważące, które zostały znalezione na różnych miejscach, w przełęczach górskich na granicy włosko-szwajcarskiej i z powodu swej zagadkowości zostały wciągnięte w niejasny związek z żydem wiecznym tułaczem. — Zresztą“...
Pfeill zapalił papierosa.
„Zresztą ciekawe, że właśnie teraz wpadłeś na tę dziwną myśl zapytać o wiecznego żyda, gdy przed kilku minutami — i to niezwykle żywo — ukazał mi się w pamięci obraz, który przed wielu laty widziałem w prywatnej galerji w Leiden. Miał być tworem jakiegoś nieznanego mistrza i przedstawiał Ahaswera: — twarz o barwie oliwkowo-bronzowej, budząca niesłychaną grozę, czarna opaska na czole, oczy bez białek i bez źrenic, — jakby tu rzec — jak otchła nie. Długo jeszcze nawet w snach mnie prześladowała“.
Hauberisser porwał się z miejsca, ale Pfeill nie zważał na to i ciągnął dalej:
„Czytałem gdzieś potem, że czarna opaska na czole jest uważana na Wschodzie za widomy znak wiecznego żyda. Podobno ma on tem zasłaniać płomienny krzyż, którego światło coraz bardziej przepala jego mózg, gdy ten dojrzeje do pewnego stopnia doskonałości. — Uczeni twierdzą, że to są tylko aluzje do procesów kosmicznych, tyczących się księżyca, i dlatego wieczny żyd nazywa się także: Chidher, to jest: „zielony“, ale to mi się wydaje blagą.
Dzisiaj znowu panuje ta manja, by wszystko czego się w starożytności nie rozumie, tłumaczyć jako warjanty do znaków niebieskich, — przez pewien czas zanikła, gdy jeden dowcipny francuz napisał satyryczną rozprawę: że Napoleon nigdy nie żył, że on był mitem astralnym, nazywał się mianowicie flpollon, bóg słońca, a jego dwunastu generałów przedstawia dwanaście znaków zodjaku. Przypuszczam, że dawne misterja ukrywały o wiele niebezpieczniejszą wiedzę, niż naukę o zaćmieniach słońca lub kwadrach księżycowych, mianowicie rzeczy, które rzeczywiście muszą być ukryte; rzeczy, których dzisiaj nie trzeba więcej ukrywać, bo głupi tłum, dzięki Bogu, tak i tak nie wierzy i śmieje się z tego, — rzeczy, które tym samym harmonijnym prawom ulegają, jak świat gwiazd i dlatego są do tych tak podobne. Niech się dzieje, jak chce, ale teraz uczeni biją grochem o ścianą“.
Hauberisser popadł w głęboką zadumę.
„Co ty wogóle sądzisz o żydach“ zapytał po długiem milczeniu.
„Hm. Co ja o nich sądzę? Przeciętnie są oni, jak kruki bez skrzydeł. Niezwykle podstępni, czarni, krzywe dzioby i nie mogą latać, flle niekiedy są orły między nimi, to nie ulega kwestji. Naprzykład Spinoza“.
„Nie jesteś więc antysemitą?“
„ftrii mi się śni. już choćby dlatego nie, że chrześcijan za mało cenię. Zarzuca się żydom, że nie mają żadnych ideałów. Chrześcijanie mają v każdym razie fałszywe. Żydzi przesadzają w zystko: przestrzegają praw i łamią prawa, pobożność i bezbożność, pracowitość i lenistwo, nie przesadzają tylko turystyki i wioślarstwa, które nazywają „Gojjim naches“ i nie mają uznania dla patosu; chrześcijanie przesadzają patos i — przeszkadzają prawie całej reszcie. W kwestjach wiary jest dla mnie u żydów za dużo talmudu, u chrześcijan za dużo talmi“.
„Czy sądzisz, że żydzi mają jakieś posłannictwo?“
„Bezsprzecznie. Posłannictwo przezwyciężenia siebie. Wszystko ma posłannictwo przezwy ciężania siebie. Kto przez drugiego został przezwyciężony, nie spełnił swego posłannictwa; kto swego posłannictwa nie spełnił, będzie przez innego przezwyciężony. Jeśli kto sam się przezwycięża, inni nic o tem nie wiedzą; jeśli jednak ktoś innych przezwycięża, niebo staje się czerwone. Laik to „świetlne“ zja’visko postępem nazywa. Głupiec nawet przy eksplozji sztuczny ogień uważa za rzecz istotną. — F\\e wybacz, muszę już przerwać, — „zakończył Pfeill i spojrzał na zegarek“, po pierwsze muszę iść szybko do domu, po drugie nie mogę na dłuższą metę bronić przed tobą tylu mądrości. Więc „servus“. — jak mówią austrjacy, gdy myślą coś wręcz przeciwnego — i jeśli masz ochotę odwiedź mnie wkrótce w Hilversum“.
Położył pieniądze na stole dla kelnera, pożegnał przyjaciela z uśmiechem i wyszedł.
Hauberisser starał się doprowadzić swe myśli do porządku. — „Czy ja ciągie jeszcze śnię
— pytał się pełen zdumienia — co to było? Czy przez życie każdego człowieka snuje się taka czerwona nić dziwnych przypadków, czy ja jestem jedynym, któremu się takie rzeczy zdarzają? Czy może ogniwa wypadków splatają się wtedy > tworzą łańcuch, jeśli się ich zespoleniu nie przeszkadza przez tworzenie planów i bieganie za niemi, jak głupiec i wskutek tego rozrywa się los na poszczególne cząstki, które inaczej utworzyłyby ciągłą, cudownie utkaną wstęgę?“ —
Ze starego, odziedziczonego przyzwyczajenia i stosownie do doświadczeń, które dotychczas w życiu uważał za — pozornie słuszne, próbował to równoczesne ukazanie się jednego i tego samego obrazu w mózgu swoim i przyjaciela sprowadzić na drogę telepatji i w ten sposób wytłumaczyć, ale ta teorja tym razem nie chciała pokryć się z rzeczywistością, jak dotychczas, gdy tego rodzaju rzeczy rozważał po linji najmniejszego oporu, aby je możliwie najprędzej znowu zapomnieć. Wspomnienie Pfeilla o oliwkowo-błyszczącej twarzy z czarną opaską na czole miato swoją uchwytną podstawę: portret, który jakoby wisiał w Leiden — ale skąd wypłynęła wizja senna również oliwkowo-błyszczącej twarzy z czarną opaską na czole, jaką miał o n ^niedawno w sklepie Chidhera Grtina? „Powtórzenie się szczególnego imienia „Chidher“ w przeciągu krótkiego czasu jednej godziny — raz jako szyld firmowy, potem jako legendarne określenie postaci wiecznego żyda, jest przedeż dość dziwne
— myślał sobie Hauberisser — ale jest pewnie mało ludzi, którzy by takich spostrzeżeń w tłumie nie robili. Skąd to może pochodzić, że imiona, których się pierwej nigdy nie słyszało, nagle po kolei na człowieka spadają, że następnie ludzie na ulicy, jak to się często zdarza, wyglądają coraz podobniej i podobmej do znajomego, którego się przez kilka lat nie spotykało, aż on sam wkrótce potem ukaże się z poza rogu — podobnie, nietylko w wyobraźni, nie: fotograficznie podobnie, tak podobnie, że się o odnośnej osobie myśleć musi, czy się chce czy nie, — skąd to wszystko może pochodzić? Czy ludzie, którzy są do siebie podobni, nie mają także podobnych losów? Jak często mogłem to już ¿twierdzić. Los wydaje się jakby nieodzownie towarzy^zącem zjawiskiem budowy ciała i kształtu twarzy, zwią-zanem prawem zgodności, sięgającem w najmniejsze szczegóły. Kula może się tylko kulać, kostka tylko toczyć, dlaczego istota żywa ze swoim tysiąckrotnie skomplikowanym.bytem nie ma być zaprzągnięta do jedynego dyszla, tylko z tysiąckrotnie skomplikowanemi prede-stynacjami przeżyć! Zupełnie dobrze rozumiem, że stara astrologja nie może zaniknąć i że dzisiaj może więcej zwolenników liczy, niż kiedykolwiek i że co dziesiąty człowiek pozwala sob:e s, tawiać horoskopy, tylko że ludzie są wyraźnie, na manowcach, jeśli.sądzą, że gwiazdy, widoczne na niebie, określają drogi ich życia. Tu idzie o inne „planety“, o takie, które we krwi koło serca krążą i mają inne okresy obiegu, niż ciała niebieskie: Jowisz, Saturn i t. d. —
Gdyby to samo miejsce urodzin, ta sama godzina i minuta urodzin były jedynie rozstrzyga jące, jakby mogło być, że monstra, jak zrośnięte razem siostry Blaszek, które przecież w tej samej sekundzie urodziły się, miały tak różny los, że jedna z nich została matką, a druga pozostała dziewicą.
Jakiś pan w białem, flanelowem ubraniu, z czerwoną krawatką, w kapeluszu panama nieco na bakier nałożonym, z palcami obwieszonemi pierścieniami i z monoklem w czarnem, płonącem oku wysunął się właśnie przy odległym stole z poza węgierskiej gazety i w poszukiwaniu za kilkakrotną już zmianą miejsca — jakby mu wszędzie przeszkadzał przeciąg — przysunął się aż do Hauberissera, który zatopiony w swych rozmyślaniach zupełnie go nie zauważył.
Dopiero gdy obcy zaczął wybitnie głośno dopytywać się u kelnera o amsterdamskie domy zabaw i inne rzeczy godne widzenia, zwrócił nań Hauberisser uwagę, i wrażenie świata zewnętrznego zapędziło natychmiast jego głębokie rozważania z powrotem w mrok, z którego się wydobyły.
Szybkie spojrzenie przekonało go, że to był pan profesor Zitter flrpad z salonu magicznego, który tak widocznie starał się odgrywać rolę zupełnie się nieorjentującego, świeżo przybyłego z pociągu.
Brakowały wprawdzie wąsy i pomada została wciśnięta w nowy przedział, ale wygląd łotra, niezapomnianego „preszburskiego zawa-djaki“ nie ucierpiał przez to zupełnie na swej pierwotności.
Hauberisser był za dobrze wychowany, by choć ściągnięciem brwi zdradzić, że przypomina sobie kogo ma przed sobą, oprócz tego sprawiało mu radość, przeciwstawić podstęp kulturalnego człowieka gruboskórnemu nieukowi, zawsze i wszędzie sądzącemu, że przebranie się udało, choćby tylko dlatego, że ten, który miał być oszukany, nie robi odrazu komedjancko-niezgrabnych min i nie marszczy czoła.
Było dla Hauberissera niewątpliwem, że „profesor“ szedł za nim potajemnie aż do kawiarni i zamyślał jakieś bałkańskie łotrostwo, aby się jednak upewnić, że ta maskarada tylko dla niego a nie innych jest przeznaczona, zrobił ruch, jakby chciał płacić i odejść. Natychmiast nieprzyjemne zakłopotanie odmalowało się w rysach pana Zittera.
Hauberisser zadowolony uśmiechnął się do siebie: „Firma Chidher Griin — przyjąwszy, że pan profesor jest jej stałym współpracownikiem
— wydaje się rozporządzać różnemi środkami pomocniczemi, gdy trzeba ich klienta na oku zachować: — pachnąca niewiasta z fryzurą pazia, latające korki, upiorni starzy żydzi, prorocze czaszki trupie i biało ubrani szpiedzy bez talentu 1 Z pełnym szacunkiem!“
„Panie kelner, jakiś bank musi tu być w pobliżu, w którym możnaby zmienić kilka angielskich banknotów fysiącfuntowych, co?“ — zapytał profesor niedbale, ale znowu bardzo głośno i był wielce rozgniewany, gdy otrzymał przeczącą odpowiedź. „W Amsterdamie jest widocznie ciężko z drobnemi“ — rozpoczął prosto z mostu zwróciwszy się do Hauberissera, by nawiązać rozmowę. — „Już w hotelu miałem z tem trudności“.
Hauberisser milczał.
„Tak, hm, duże trudności“.
Hauberisser nie dał się ułagodzić.
„Ha śzczęście właściciel hotelu znał moje stałe miejsce zamieszkania. — Pan pozwoli, że się przedstawię — hr. Ciechoński. Hr. Włodzimierz Ciechoński“. 1 Hauberisser ukłohił się prawie nieznacznie i mruknął swe nazwisko możliwie najniewyraźniej, hrabia jednak musiał mieć niezwykle czułe ucho, gdyż podniecony podskoczył radośnie, podbiegł do stołu i zająwszy natychmiast miejsce na krześle opróżnionem przez Pfeilla, wykrzyknął radośnie: „Hauberisser? Słynny inżynier łodzi torpedowych Hauberisser? Moje nazwisko hr. Ciechoński, hr. Włodzimierz Ciechoński, pan pozwoli?“
Hauberisser wstrząsnął ze śmiechem głową. „Pan się myli, nie byłem nigdy inżynierem łodzi torpedowych“. (Głupia bestja — dodał w myśli — szkoda, że udaje polskiego hrabiego, byłby mi milszy, jako profesor Zitter Arpad z Preszburga, mógłbym go chociaż z biegiem czasu wybadać co do jego towarzysza Chidhera Grüna).
„Nie? Szkoda. Ale to nic. Już samo nazwisko Hauberisser budzi we mnie och, tak miłe wspomnienie — głos hrabiego zadrżał ze wzruszenia — on i Eugène Louis Jean Joseph są ściśle z naszą rodziną związani“.
„Teraz chce, żebym go zapytał, kto to jest-ten.Louis Jean Joseph. Właśnie nie“, — pomyślał sobie Hauberisser i milcząc palił papierosa.
„Eugène Louis Jean Joseph był mianowicie moim ojcem chrzestnym. Wkrótce potem wyjechał do Afryki i umarł“.
„Pewnie z wyrzutów sumienia — mruknął Hauberisser do siebie. „Tak, hm, umarł, bardzo przykre“.
„Tak, niestety, niestety, niestety. Eugène Louis Jean Joseph! Mógłby być cesarzem Francji“.
„Kim?“ — Hauberisser myślał, że się przesłyszał. — Cesarzem Francji mógłby być?“
„Oczywiście“. Z dumą wygłosił Zitter Arpśd swoją tyradą: „Książe Eugène Jean Louis Joseph Napoleon IV. Zginął w walce z Zulusami 1. lipca 1879. Mam nawet jeden lok od niego“ — wyjął złoty zegarek wielkości befsztyka i szatańskiego prawie braku smaku, otworzył pokrywę i wskazał na pukiel czarnych włosów z pendzla.
»Zegarek też od niego. Podarek chrzestny. Cudowna rzecz! Jeśli się tu naciśnie — wybija godziny, minuty i sekundy i równocześnie po przeciwnej stronie ukazuje się ruchoma para kochanków. Ten guzik puszcza w ruch wskazówki, ten je zatrzymuje, jeśli się go dalej naciska, ukazuje się każdorazowa faza księżyca; jeszcze głębiej i wyskakuje data. Ta sprężynka na lewo — i wytryska kropla perfum,. — na prawo i odzywa się marsyljanka. Prawdziwie królewski podarek. Wogóle istnieją tylko dwa takie“.
„Zawsze pociecha“, — przyznał Hauberisser uprzejmie i dwuznacznie. ( Mieszanina bezpodstawnej bezczelności z zupełną nieznajomością światowych form towarzyskich bawiła go ogromnie.
Hr. Ciechoński, ośmielony przyjazną miną inżyniera, stawał się coraz bardziej wylewny, opowiadał o swoich niezmiernych dobrach w“ Królestwie Polskiem, które niestety przez wojnę zostały zniszczone, (na szczęście on nie jest na to skazany, ponieważ przez osobiste stosunki z ameiykańskiemi kołami giełdowem i zarabia w Londynie na spekulacjach kilka tysięcy funtów miesięcznie) — zaczął mówić o wyścigach konnych i przekupionych dżokejach, o miljardowych narzeczonych, które zna na tuziny, o śmiesznie tanich gruntach w Brazylji i na Uralu, o nieznanych jeszcze źródłach nafty nad Morzem Czarnem, o olbrzymich wynalazkach, które ma w rękach i które mogą przynosić miljon dziennie, — o zakopanych skarbach, których posiadacze uciekli lub umarli, o niezawodnych metodach wygrania w ruletę — opowiadał o olbrzymich łapówkach szpiegowskich, które Japonja pragnie wypłacić zaufanym osobom, prawił o podziemnych domach rozpusty po wielkich miastach, *do których wstęp mają tylko wtajemniczeni, ba, do najmniejszych szczegółów nawet informował o złotym kraju Ofiru króla Salomona, który, jak on zupełnie pewnie wie z papierów tego chrzestnego ojca, leży w kraju Zulusów.
Był bardziej wielostronny od swego zegarka, rzucał tysiące haczyków, jeden niezgrabniejszy od drugiego, aby swą rybę przynęcić, jak krótkowzroczny włamywacz, który wytrycha za wytrychem próbuje do bramy domu, nie mogąc natrafić na dziurkę od klucza, tak samo on dotykał ze wszystkich stron duszy Hauberissera, ale nie udało mu się znaleść okienka, przez które mógłby wejść do środka.
Wreszcie wyczerpany zaprzestał i zapytał Hauberissera pocichu, czy ten nie mógłby go wprowadzić do jakiegoś wykwintnego klubu gry, ale i tutaj nadzieje go zawiodły: inżynier uspra wiedliwiał się, że on sam jest obcy w Amsterdamie.
Hrabia zniechęcony popijał Sherry-Cobler.
Hauberisser obserwował go z namysłem. „Czy nie byłoby najroztropniej, — przekładał sobie
— żebym mu z miejsca powiedział, że jest oszustem. Dałbym dużo za to, gdyby mi opowiedział swe życie. Musiało być dosyć barwne. Człowiek ten musiał już przebrnąć przez świat brudu. Ale oczywiście zaprzeczy i w końcu stanie się brutalnym“.
Rosło w nim uczucie podrażnienia: „życie fwśród ludzi i rzeczy tego świata stało się nieznośne, wszędzie góry pustych skorup, a jeśli niekiedy natrafi się na coś, co wygląda na orzech godny rozłupania — r — to masz, martwy krzemień*’.
„Żydzi! Chasydzi!“ — mruknął blagier pogardliwie i wskazał na grupę obdartych postaci, które szybko szły przez ulicę — mężczyźni o rozczochranych brodach i w czarnych chałatach na przedzie, w tyle kobiety z dziećmi, związanemi w tobół na plecach — bez głosu, z oczami szeroko rozwartemi, błędnie zapatrzonenn w dal. „Uchodźcy. Ani centa w kieszeni. Myślą że morze stanie się gościńcem, gdy oni przyjdą. Warjaci! Niedawno w Zandvoort byłaby cała masa utonęła, gdyby ich w porę nie wydobyto“.
„Czy pan to mówi na serjo, czy pan żartuje?“
„Nie, nie, zupełnie poważnie. Czyś pan o tem nie czytał? Obłęd religijny teraz budzi się wszędzie, gdzie się okiem rzuci. Narazie tylko biedacy zostali przezeń opanowani, ale“ — nachmurzona twarz rozjaśniła się na tę myśl, że może niedługo czas przyjdzie, gdy jego pszenica wyrośnie — „ale to niedługo potrwa, jak porwie i bogaczy. Ja to znam“.
Zadowolony, że znalazł znowu temat rozmowy, ponieważ Hauberisser przysłuchiwał się z napięciem, stał się znowu wymowny.
„Nietylko w Rosji, gdzie oddawna wyrastają z ziemi Rasputiny, Jany Sergieje i inni święci — w całym święcie budzi się obłęd, że Mesjasz nadchodzi. Nawet wśród Zulusów w Afryce już wre: działa tam naprzykład jakiś murzyn, nazywa się „Czarnym Eljaszem“ i czyni cuda. Wiem to zupełnie pewnie od Eugene Louis — od jednego przyjaciela (poprawił się szybko), który niedawno był tam na polowaniu na lamparty. Jednego słynnego Zulusa znam zresztą osobiście z Moskwy, — twarz jego stała się nagle niespokojna — i gdybym tego na własne oczy nie widział, nigdybym nie uwierzył: ten drab we wszystkich innych sztukach zakuty osioł, umie naprawdę czarować, jak tu siedzę. Tak, tak czarować! Niech się pan nie śmieje, kochany panie Hauberisser, ja to sam widziałem, a przedemną żaden artysta nic nie zmyśli, — zapomniał na chwilę, że miał grać rolę hrabiego Ciechońskiego, — „tę sztukę znam f f. Djabeł wie, jak on to robi. Mówi, że ma fetysza i gdy, go wzywa, staje się silriy, jak ogień. Faktem jest: wielkie kamienie rozżarza do czerwoności — panie, ja je sam badałem! — i powoli po nich stąpa bez popalenia sobie nóg“. W podnieceniu zaczął obgryzać paznokcie i mruknął do siebie: „ale czekaj bratku, ja już ci zajadę“. Przerażony, że może sobie za dużo pozwolił, szybko przybrał znowu maskę polskiego hrabiego i wychylił swą szklankę: „Prosit, kochany Hauberisser, prosit, prosit. Może go pan kiedyś sam zobaczy, tego Zulusa, słyszałem, że jest w Holandji i występuje w jakimś cyrku. Ale czy nie zechciałby pan razem coś przekąsić w Amstelroom“. —
Hauberiśser wstał szybko, hrabia w panu Arpadzie Zitter nie zajmował go zupełnie. — „Mocno żałuję, ale dzisiaj jestem zajęty. Może innym razem. Do widzenia. Bardzo mi było przyjemnie“.
Blagier patrzał za nim z otwartą gębą, zdumiony tem krótkiem pożegnaniem.
ROZDZIAŁ TRZECI.
Hauberisser pędził przez ulicę, objęty dzikiem wewnętrznem podnieceniem, z którego przyczyny nie mógł sobie zupełnie zdać sprawy.
Gdy przechodził koło cyrku, w którym występowała trupa Zulusów Usibepa — Zitter Arpad tylko ją mógł mieć na myśli — zastanowił się chwilę, czy ma przedstawienie obejrzeć, zaraz jednak zamiaru tego poniechał. Co go to obchodzi, czy jakiś murzyn umie czarować, to nie była żądza niezwykłości, która go pędziła dokoła i niepokoiła. Coś nieważkiego, bezpostaciowego, co wisiało w powietrzu, pobudzało jego nerwy, — ten sam zagadkowy, trujący wiew, „który niekiedy go tak gwałtownie dławił, zanim jeszcze do Holandji wyjechał, że rrrimowoli w takich wypadkach myślał o samobójstwie.
Zastanawiał się, skąd teraz znowu mogło się to wziąć? Czy jak zaraza przeszło to na niego od żydowskich uchodźców, których widział?
„Musi to być ten sam niepojęty wpływ, który tych religijnych fanatyków pędzi po ziemi inie wygnał z mojej ojczyzny“, odczuwał, „tylko iotywy nasze są inne“.
Już dawno przed wojną doświadczył na sobie tego niesamowitego duchowego ucisku, tylko, że wtedy można było jeszcze pracą i zabawą chwilowo go stłumić, tłumaczył go sobie jako gorączkę podróżowania, jako nerwową ka-pryśność, jako zjawisko towarzyszące fałszywemu sposobowi życia, później, gdy nad Europą zaczęła powiewać krwawa chorągiew: jako przeczucie wypadków. F\le dlaczego teraz po wojnie uczucie to potęguje się z dnia na dzień prawie do rozpaczy? I nietylko u niego — prawie każdy, z którym o tem mówił, musiał o sobie coś podobnego powiedzieć. Oni wszyscy, jak on, tem się pocieszali, że gdy wojna się skończy, pokój zamieszka także w sercach jednostek. Zamiast tego wystąpiło coś wręcz przeciwnego.
Czy może zagadkę tę rozwiązać banalna mądrość niektórych pustych głów, które z przyzwyczajenia dla wszystkiego i dla każdego mają pod ręką najłatwiejsze wyjaśnienie i gorączkę ludzkości sprowadzają do naruszenia równowagi? Przyczyna leży głębiej.
Olbrzymie, bezkształtne upiory, a dające się poznać tylko po strasznych spustoszeniach, jakie uczyniły, upiory powstałe na tajemnych posiedzeniach starców ambitnych, o zimnych sercach przy zielonym stole złożyły sobie do stóp miljony \ ofiar i pozornie znowu na jakiś czas ułożyły się do snu, ale teraz najpotworniejszy ze wszystkich fantomów podniósł swą głowę meduzy z otchłani, dawno już do przyzwyczajonego życia obudzony powiewem lenistwa zgniłej, pozornej kultury i zaśmiał się szyderczo w twarz ludzkości, że on był tylko kręgiem męczarni, że w kole tem pędził ich w obłędzie, by przez to wolność zdobyć dla przyszłych pokoleń — i dalej pędzić ich będzie mimo wiedzy i poznania po wszystkie czasy.
W ostatnich tygodniach udało się Haube risserowi pozornie przejść do porządku ponad swoim przesytem życiowym; wpadł na szczególną ideę, by w środku miasta, które — rzekłbyś — przez noc, wskutek okoliczności, ze światowego targu o poskramianej namiętności stało się międzynarodowem miejscem dla biegnących w nieładzie, dzikich instynktów, żyć jak pustelnik, wewnętrznie nie biorący udziału i do pewnego stopnia plan swój przeprowadził, ale teraz dawne zniechęcenie znowu wybuchło, przez jakąś drobną podnietę obudzone, silniejsze niż kiedykolwiek, zdziesięciokrotnione widokiem tłumu, bez planu i bez sensu koło niego pędzącego.
Jakhy dotychczas był ślepy — przeraził go nagle do głębi wyraz w twarzach, które się koło niego snuły.. m.
To już nie były miny ludzi, którzy aaiikają przyjemności lub śpieszą na widowisko, by 0 troskach dnia zapomnieć — tak jak od pierwej żyli w jego pamięci. Wyzierały z nich po^zą kowe oznaki jakiegoś nieuleczalnego, wykolejonego życia. Sama walka o byt grzebie inne bruzdy 1 linje w skórze. Musiał myśleć o miedziorytach, przedstawiających orgje, zarazy i tańce średniowieczne, a potem o gromadach ptaków, które przeczuwając trzęsienie ziemi bezgłośnie i w głuchej trwodze nad nią krążą. —
Powóz za powozem jechał do cyrku i ludzie biegli do środka z nerwowym pośpiechem, jakby szło o życie i śmierć; damy poobwieszane brylantami, o delikatnie zarysowanych twarzach, Francuskie baronessy, spadłe do rzędu kokot, wykwintne, smukłe angielki, jeszcze niedawno należące do najlepszego towarzystwa, a teraz we dwójkę pod ramię z jak mś przez noc wzbogaconym łotrem giełdowym z oczami szczura i gębą hyeny — rosyjskie księżniczki, w których każda żyłka drgała od bezsennych nocy i prze-drażnienia; nigdzie ani śladu dawnej arystokratycznej cpokojności — wszystko wyplute z fal jakiegoś duchowego potopu.
Jakby znak nadchodzącej strasznej epoki rozlegał się od wnętrza domu w przerwach, raz strasznie blisko i głośno, raz znowu nagle stłumiony, zwisającemi grubemi kotarami przeciągły, > Ń ochrypły ryk dzikich bestji i gryzący zapach oddechu dzikich zwierząt, perfum, surowego mięsa i końskiego — potu wywiewał na ulicę.
Przed oczy Haiiberissera ‘wydobył się z pamięci obraz, wywołany kontrpfctem ideowym: niedźwiedź za kratami klatki wędrownej mena-żerjl, który z lewą łapą przywiązaną, jakby ucieleśnienie bezgranicznej rozpaczy, przestępował z nogi na nogę — bezustannie, dniarrli całemi, miesiącami, jeszcze kilka lat później, gdy go znowu spotkał na jakimś jarmarku.
„Dlaczegoś go wtedy nie wykupił!“ krzyknęła jakaś myśl w mózgu Hauberissera, — myśl, którą już sto razy wygnał, ta jednak ciągle znowu wyskakiwała na niego z zasadzki, gdy jej godzina nadchodziła, zawsze ubidna w tę samą płonącą szatę wyrzutu, — wiecznie młoda i nieubłagana, jak pierwszego dnia gdy powstała, — karzeł, pozornie nikły i mały wobec olbrzymich strat, które w życiu człowieka’ nawzajem sobie ręce podają, a mimo to jedyna ze wszystkich myśli, nad któremi czas żadnej władzy nie posiadł.
„Cienie miljardów zamordowanych i umęczonych zwierząt nas przeklęły i krew ich łaknie fcVi£msty“, — dziki obra^ppiętrzył się przez mo-C ment w mózgu Hau^Wissete; — „biada nam ludziom, gdy na sądny tizień dusza choćby jednego jedynego konia zasiądzie w radzie oskarżycieli I
— Dlaczego go wtedy nie wykupiłem!“ —
Jak często już robił sobie z tego powodu najostrzejsze wyrzuty i zawize zduszał je tym arqumentem, że uwolnienie niedźwiedzia miałoby mniej znaczenia, niż obrócenie ziarnka piasku na pustyni. Ale — przebiegł myślą swe życie — czy dokonał kiedykolwiek czegoś, co miałoby większe znaczenie? SLudjował i stracił słońce, aby budować maszyny, zbudował maszyny, które już dawno zardzewiały, a zapomniał innym pomóc, żeby się mogli słoncem cieszyć — dodał tylko swoją część do wielkiego bezcelu.
Z trudnością utorował sobie drogę wśród tłoczącego się tłumu na wolne miejsce, zawołał dorożkę i kazał się zawieźć za miasto. Gorący głód za straconemi słonecznemi dniami nagle go opadł.
Koła z męczącą powolnością skakały po bruku, a słońce już chyliło się ku zachodowi; coraz bardziej rozdrażniał się i niecierpliwił, by wolniejszem odetchnąć powietrzem.
Skoro ujrzał w końcu przed sobą soczystą zieleń wsi, sięgającą w nieskończoną dal, po-przerzynaną kratą bronzowych, nierów.iych dróg wodnych, — w środku na wyspach tysiące plamistych wołów, które wszystkie dźwigały na grzbietach okrycia, jako ochronę przed wieczornym chłodem, a między niemi chłopki holenderskie z białemi czepkami, z mosiężnemi „krul-letjes“ na skroniach i czystemi skopcami do do jenia — stanęło to przed nim jak obraz w jakiejś ogromnej blado — niebieskiej bańce mydlanej, w której wiatraki ze swemi skrzydłami ukazywały się, jakby pierwsze czarne znaki krzyża nadchodzącej wieczystej nocy.
Było to dlań jakby senna zjawa kraju, w którym ńie wolno mu więcej nogi postawić, gdy tak jechał wąskiemi drożynami wzdłuż pastwisk, zawsze oddzielony od nich jedną smugą rzeczną, czerwoną od ostatnich promieni słońca.
Zapach wody i pól, który doń zalatywał, zamienił jego niepokój tylko w uczucie smutku i opuszczenia.
Potem, gdy trawa pociemniała i z ziemi zaczęła się podnosić srebrzysta mgła, aż trzody zdawały się stać w dymie, wydało mu się, jakby głowa jego była więzieniem, a on sam tam siedzi i patrzy przez swoje oczy, jak przez zwolna ślepnące okna, w jakiś świat wolności, który go na zawsze żegna.
Miasto leżało w głębokim zmierzchu i roz legający się dźwięk z niezliczonych, szczególnie zbudowanych wież, ich dzwonne hejnały drż?ły w powietrzu, skoro wjechał w pierwsze szeregi domów. Opuścił powóz i szedł w kierunku swego mieszkania, przez kręte ulice wzdłuż kanałów, po których nieruchomo płynęły czarne, niezgrabne czółna, zanurzone we fali zgniłych jabłek i śrr..ecia, pod przyczołami z żelaznych dźwigni, które odbijały się w wodzie, z nachylonych ku przodowi domów. Przed bramami siedzieli grupami na krzesłach, które sobie z izb wynieśli, mężczyźni w niebieskich, szerokich spodniach i czerwonych kitlach, kobiety cerowały sieci rozmawiając i gromady dzieci bawiły się na ul.cy. Szybko przechodził koło otwartycn bram domów, które zionęły ku niemu oddechem za-pcchu ryb, potu z pracy i nędznego codziennego życia, przez place, gdzie na rogach pier-nikarze rozbili swe stragany i wilgotna para z pizypalonego smalcu unosiła się aż do wąskich ulic.
Na pierś mu spadła cała beztroska holenderskiego miasta portowego, z czysto umytym chodnikiem i niewypowiedzianie brudnemi kanałami, z małorównymi ludźmi, z wypłowiałą siatką okien na wąskich fasadach domów, cia >nymi składami sera i śledzi, z tiącemi nafto-wemi lampkami i ostremi czerwono-czarnemi dachami.
Przez chwilę prawie, że zatęsknił z tego Amsterdamu z jego ponurem odwróceniem się od wesołości do jasnych miast, które znał przedtem, w których żył. Życie w nich zdawało mu się naraz znowu warte pożądania, — jak wszystko, co należy do przeszłości, wydaje się piękniejszem i lepszem od teraźniejszości, — ale ostatnie, wstrętne wspomnienia, które z nich wyniósł, wrażenie zewnętrznego i wewnętrznego rozbicia i niepo-wstrzymalnego więdnięcia, zdusiły natychmiast zlekka budzącą się tęsknotę za ojczyzną.
F\by skrócić sobie drogę, szedł przez żelazny most, który ponad kanałem prowadził do pierwszorzędnych dzielnic miasta i przeszedł wpoprzek, w świetle zanurzoną, bardzo ożywioną ulicę z jasnemi oknami, by kilka kroków później stanąć znowu na jakiejś ciemniuteńkiej ulicy, jakby miasto błyskawicznie swą twarz zmieniło: stara amsterdamska ^JSes^, słynna ulica prostytutek i sutenerów przed laty zalana, tutaj w innej dzielnicy miasta znowu powstała, jak ohydna choroba, która nagle na nowo wybucha, o podobnej, już nie tak dzikiej i surowej, ale o wiele straszniejszej twarzy.
Jakie indywidua wyrzucił ze siebie Paryż, Londyn, miasta Belgji i Rosji, które w bezła dnej ucieczce przed wybuchającemi rewolucjami opuściły swą ojczyznę pierwszym lepszym pociągiem, tutaj się spotykały w tych „wykwintnych“ lokalach.
Gdy Hauberisser koło nich przechodził, portjerzy w długich niebieskich surdutach, w trójkątnych czapkach na głowie i ze sztabą z mo siężnemi guzami w rękach, jak automaty milczące otwierali i przymykali z powrotem wyścielane drzwi wejściowe, tak, że za każdym razem wypadał na ulicę jaskrawy, oślepiający blask i przez jedną sekundę przerzynał powietrze, jakby z podziemnej dobywając się gardzieli, spiętrzony krzyk murzyńskiej muzyki, cymbałów lub obłędnie wyjących skrzypek cygańskich.
Na górze, na pierwszych i drugich piętrach poszczególnych domów inny rodzaj życia panował — bezgłośny, szepczący, kocio czający się poza czerwonemi firankami. Krótkie, szybkie bębnienie palcami o szyby, tu i ówdzie przydu-szone krzyki gwałtownie przerwane, we wszystkich językach świata, a jednak dobrze zrozumiałe, — postać kobiety w białym nocnym stroju, z głową niewidoczną w ciemności, jakby odiąbaną od tułowia z kołyszącemi się ramionami, — potem znowu: otwarte, zupełnie czarne okna, cmentarnie ciche, jakby 7a niemi w pokojach śmierć mieszkała. Rogowy lom, który zamykał długą ulicę wydawał się być stosunkowo niewinnego charakteru: mieszanina tingel-tarig’u i restauracji, wnosząc z plakatów przylepionych do murów.
Hauberisser wszedł do środka.
Sala przepełniona ludźmi z okrągłemi, żółto nakrytemi stołami, przy których jedzono i pito.
W głąbi podwyższona estrada z półkolem dwunastu szansonetek i komików, którzy siedzieli na krzesłach i czekali, aż ich kolej nadejdzie.
Jakiś starszy mężczyzna z okrągłym brzuchem, wybałuszonemu oczami, z białą bródką, z nogami niezwykle cienkiemi w zielonych, żabich trykotach z błoną pływną, siedział kiwając pal cami nóg obok jakiejś francuskiej kuplecistki w kostjumie z czasów Napoleona i rozmawiał z nią szeptem o bardzo ważnych widocznie rzeczach, podczas gdy publiczność bez zrozumienia słuchała monologu jakiegoś niemieckiego cha-rakterysty, przebranego za polskiego żyda w kaftanie i wysokich butach, który w ręku trzymał małą szklaną strzykawkę — dla chorych na uszy
— jakie są na sprzedaż w sklepach bandażystów i do tego, po każdej zwrotce wplatając jakiś groteskowy „Deigestanz“ śpiewał przez nos:
„Jach ordinier 11 ’
Viin draj bis vieV
Gnd wohn’ im zweiten Stock;
Rls Spezialist Berihmt sehr ist Der Doktor Feiglstock“.
Hauberisser oglądał się za jakiemś wolnem jeszcze miejscem: wszędzie cisnęły się tłumy — po największej części tubylcy z mieszczaństwa, tylko przy jednym stole w środku było kilka krzeseł wolnych. Koło niego siedziały trzy otyłe, dojrzałe niewiasty i jedna stara, ostro patrząca z orlim nosem i w rogowych okularach, pilnie robiąc pończochy, przy maszynce kawy, pokrytej jaskrawą, wełnianą czapą, jak na wyspie domowego zacisza.
Życzliwe skinienie czterech dam pozwoliło mu usiąść.
W pierwszej chwili pomyślał, że jest to matka ze swemi owdowiałemi córkami, ale jak teraz spostrzegł nie mogły być krewnemi. Według typu trzy młodsze, jakkolwiek zupełnie do siebie niepodobne, były blondynkami, grube, około czterdziestu pięciu lat i o krowiej zażywności — holenderki, podczas gdy siwowłosa matrona widocznie pochodziła z południa.
Z wdzięcznym uśmiechem przyniósł mu kelner befsztyk, dokoła ludzie przy stołach szyderczo się uśmiechali, patrzyli w jego stronę, zamieniali półgłośne uwagi, — co to wszystko ma znaczyć? Hauberisser nie mógł z tego być mądrym; badał potajemnie te cztery damy, nie, niemożliwe — były wcieleniem drobnomieszczaństwa.
Już choćby poważny wiek ukrywał w sobie ich zacność.
Właśnie na estradzie jakiś żylasty rudo-brodziec w cylindrze, ozdobionym sztandarem z gwiazdami, w obcisłych spodniach w białonie-bieskie pasy, z budzikiem wiszącym na zielonożółtej kamizelce i z uduszoną kaczką w kieszeni
— rozłupał czaszką swemu koledze, starej żabie, wśród przeraźliwie brzmiących dźwięków Jankee Doodle i jakaś rotterdamska para małżeńska śmieciarzy śpiewała „met pianobegeleiding“ starą melancholijną pieśń o zmarłej „Zandstraat“:
Zeg Rooie, vat zal jij verschrikken flis jij’s thuis gevaren ben:
Dan zal je zien en ondervinden Dat jij de Polder nie meer ken.
Da heele keet wordt afgebroken,
De heeren krijgen nou d’r zin.
De meiden motten uit d’r zaakies De Burgemeester trekt erin.
Publiczność porwana, jakby szło o jakiś protestancki chorał, — oczy trzech tłustych ho-lenderek błyszczały wilgotne od łez — mruczała razem:
Ze gaan de Zandstraat netjes maken ’t Wordt ’n kermenadebuurt De huisies en de stille knippies Die zijn al an de Raad verhuurd.
Bij Mielsen ken je nie meer dansen Bij Charley zijn geen meisies meer.
En moeke Bet draag al’n hoedje Die wordt nu zuster in den Heer.
Jaskrawo, jak arabeski w kalejdoskopie, zmięniały się numery programu, bez przerw, bez ładu złożone: angielskie babygirls o lokach pudla, o niewinności grozę wbudzającej, apasze z czerwonemi wełnianemi szalami, syryjska tancerka brzuchem, wypełniona dziko falującemi wnętrznościami, naśladowcy dzwonów i bawarscy melodyjnie zawodzący pieśniarze ludowi.
Jakiś prawie narkotyczny niepokój nerwowy szedł od tej mieszaniny bezsensów, jakby tkwiło w nich coś z tej szczególnej siły czarodziejskiej, jaka się mieści w dziecinnej zabawce i często jest lepszem lekarstwem dla złamanego przez życie serca, niż najwznioślejsze dzieło sztuki.
Hayberisserowi mijał czas — ani me zauważył tego, i gdy końcowa apoteoza ukoronowała przedstawienie i trupa artystów z rozwia nemi chorągwiami wszystkich ludów ziemi — prawdopodobnie symbol szczęśliwie odzyskanego pokoju światowego — odeszła, z tańczącym kakewalka murzynem na czele z pieśnią:
„Oh Susy Anna Oh don’t cry for me * I’m goin’ to Loosiana
My true love for to see“... nie mógł się dość nadziwić, że nie zauważył zniknięcia tak licznych widzów, sala była prawie pusta.
Także jego cztery sąsiadki bez szmeru się usunęły.
Zamiast nich na kielichu jego, jako delikatny podarek leżała różowa karta wizytowa z dwoma całującemi się gołębiami i napisem:
MADAME GITEL SCHLRMP całą noc otwarte
Waterloo Plein Nr. 21. 15 dam we własnym pałacu.
A więc jednak!...
„Życzy pan sobie przedłużonej karty wstępu?“ zapytał cicho kelner, szybko zmienił żółtą serwetę na białą adamaszkową kapę, w środku postawił bukiet tulipanów i położył srebrną zastawę.
Ogromny wentylator zaczął syczeć i wyciągać plebejskie powietrze.
Lokaje w liberji rozsiewali perfumy, czerwony aksamitny dywan rozciągnięto na podłodze aż do estrady, wniesiono klubowe fotele z szarej skóiy.
Dał się słyszeć turkot powozów i automobilów na ulicy.
Weszły damy w tualetach wieczorowych o wyszukanej elegancji, panowie we frakach, k ta sama międzynarodowa, pozornie najlepsza publiczność, którą Hauberisser widział wieczorem, tłoczącą się do cyrku.
W przeciągu kilku minut zapełniły się saie do ostatniego miejsca.
Lekki szczęk łańcuszków z lorgnon, pół-głosny śmiech, szum jedwabnych sukien, zapach rękawiczek damskich i tuberoz, iskrzące się naszyjniki z pereł i brylanty, syk z flaszek szampańskich, kruchy grzechot lodu w srebrnych chłodnikach, wściekłe szczekanie jakiegoś małego pieska, białe, lekko pudrowane ramiona kobiece, fale koronek, słodko ostry zapach ka^kajkich papierosów, — nie można było poznać obrazu, który sala dopiero co jeszcze przedstawiała.
Znowu przy stole Hauberissera usiadły c/tery damy, — jedna starsza ze złotą lornetką i.rzy młodsze — jedna piękniejsza od drugiej: rosjanki o wąskich i nerwowych dłoniach, jasnych włosach i ciemnych oczach, któremi nigdy nie mrugały, przed wzrokiem mężczyzn nie uciekały — a jednak zdawały się ich nie widzieć.
Jakiś młody anglik, którego frak z daleka zdradzał pierwszorzędnego krawca przeszedł mimo, chwilę przystanął, zamienił kilka suchych słów z niemi — twarz delikatna, dystyngowana, śmiertelnie znużona, lewy rękaw próżny aż do bark kołysał się obwiśle i jeszcze bardJej wąsko uwydatniał jego wysmukłą, wysoką postać, mo noki, jakby wrośnięty w głęboki oczodół pod brwią. Dokoła sami ludzie, których mieszczuch wszystkich narodów instynktownie nienawidzi, jak krzywonogi wiejski kundel dobrze wychowanego rasowego psa — stworzenia, które dla szerokich mas zawsze są zagadką i równocześnie przedmiotem ich pogardy i zazdrości, — istoty, które się mogą pławić we krwi bez drżenia rzęs, a mdleją gdy widelec szczęknie o talerz, — które z powodu jakiegoś krzywego wzroku sięgają do rewolweru, a spokojnie się uśmiechają, gdy się ich złapie przy fałszywej grze, — które codziennie znajdują ciężar, jakim obywatel się krzyżuje, a raczej trzy dni przepędzą w pragnieniu, niż wypiją ze szklanki, której użył kto inny, — którzy w kochanego Boga wierzą, jak w coś samo przez się zrozumiałego, ale się od niego oddalają, ponieważ uważają go za nieinteresującego, — którzy są uważani za próżnych przez ludzi niezgrabnie sądzących, że w zupełności zgłębili to, co w rzeczywistości od wieków stało się prawdziwie istotnem ziarnem i którzy nie są ani próżni ani przeciwieństwem tego, — stworzenia, które żadnej duszy więcej nie posiadają i dlatego są wcieleniem pogardy godnych’dla iłumu, który nigdy duszy mieć nie będzie, — r’ arystokraci, którzy raczej umrą niż mają pełzać, — z niechybnym zmysłem śledczym wietrzą w każdym człowieku proietarjusza, stawiają go niżej od zwierzęcia i w niepojęty sposób przed nim się uginają, gdy przypadkowo zasiędzie na troriie,
— władcy, którzy potrafią być bezsilniejsi od dziecka, gdy los czoło tylko pomarszczy, — narzędzia szatana i zarazem jego zabawki.
Niewidzialna orkiestra zakończyła marsz weselny z Lohengrina. Zabrzmiał dzwonek. Sala się uciszyła.
Na ścianie ponad sceną błysnęły litery w maleńkich świecących żarówkach: |
„Lfl FORCE DMMflGINATION“ i jakiś z fryzjerska po francusku wyglądający pan, w smokingu i białych rękawiczkach, o sypiących się wiosach i spiczastej brodzie, żółtych zwisających bokobrodach, z małą czerwoną różyczką w butonierce i z głębokiemi cieniami pod oczyma wystąpił przed kurtynę, skłonił się, i milcząc usiadł na krześle pośrodku estrady.
Hauberisser przypuszczał, że nastąpi mniej lub więcej dwuznaczny monolog, jaki się często w kabarecie słyszy i z gniewem chciał odejść, gdy przedstawiający — czy z nieśmiałości, albo 1 miał z tego jakiś ordynarny dowcip wyniknąć?
— zaczął przy swojem ubraniu coś skubać.
Przeszła minuta, a ciągle jeszcze bezgłośna cisza panowała na sali i na scenie.
Potem dwoje skrzypiec odezwało się w orkiestrze przyduszonym głosem i jakby z dalekiej 66 strony ozwała się tęsknie waltornia: „Niech cię Bóg strzeże, za pięknie by było, niech cię Bóg strzeże, to nie powinno było być“.
Zdziwiony Hauberisser podniósł lornetkę do oczu i spojrzał na scenę.
Ledwo mu’ lornetka z rąk nie wypadła z przerażenia.
Co to było! Czy nagle obłędu dostał? Zimny pot wystąpił mu na czoło — bez wątpienia, tak, obłędu dostał I To niemożliwe, by to co on widział działo się rzeczywiście na estradzie w obecności setek widzów, dam i panów jeszcze przed miesiącem należących do najwykwintniejszych kół.
Może w jakimś portowym szynku koło Nieuwendijk albo jako medyczne kurjozum w sali wykładowej, ale tu? I Albo może śni? Stał się cud i wskazówka czasu cofnęła się w epokę Ludwika XV?
Przedstawiający obiema dłońmi ściskał mocno oczy, jak ktoś, kto wewnętrznie z wysiłkiem całej swej wyobraźni chce sobie przedstawić coś tak żywo, jak tylko można..., potem podniósł się po kilku minutach. CJkłonił się porywczo.
I zniknął.
Hauberisser bystrym wzrokiem spojrzał na damy przy jego stole i towarzystwo w pobliżu. Nikt ani miny nie skrzywił.
Tylko jakaś rosyjska księżna pozwoliła sobie bez żenady na oklaskiwanie.
Jakby wogóle nic się nie stało, przeszło się wesoło rozmawiając do porządku dziennego.
Hauberisser miał wrażenie, jakby nagle siedziały koło niego same upiory, przesuwał palcami po serwecie i wchłaniał zapach kwiatów przepojony moszusem: — tylko uczucie nierzeczy-wistości rosło w nim do najgłębszej grozy.
Poraź drugi zabrzmiał dzwonek i w sali zrobiło się ciemno. Hauberisser skorzystał ze sposobności i wyszedł.
Zewnątrz na ulicy zawstydził się prawie swego wzruszenia. Cóż właściwie w gruncie rzeczy stało się strasznego? pytał się. Hic, coby 0 wiele gorzej w podobnej formie nie powracało zawsze po dłuższych upływach czasu w historji ludzkości: z rzucenie maski, która nigdy niczego innego nie pokrywała, jak świadomą lub nieświadomą obłudę, brak temperamentu, objawiający się jako cnota lub wylęgłe w mózgach mnichów ascetyczne potworności. — Chorobliwy obraz, tak kolosalny, że w końcu stał się podobny świątyni w niebo sterczącej udawał przez parę wieków kulturę, teraz runął i ukazał próchno. Było to pęknięcie wrzodu o tyle okropniejsze 1 nie o wiele mniej straszne, niż jego stały wzrost. Tylko dzieci i głupcy, którzy nie wiedzą, że jaskrawe barwy jesieni są barwami zeps cia, płaczą, gdy zamiast oczekiwanej wiosny nadchodzi zabójczy listopad.
Jak bardzo wysilał się Hauberisser, by odzyskać swoją równowagę, w miejsce przedwczesnego sądu uczuciowego stawiając zimne rozważanie: groza przed argumentami nie ustępowała
— ostawała się uparcie, jak kamień nie da się słowami usunąć, bo jego najwewnętrzniejszem życiem jest prawo ciężkości.
Zupełnie stopniowo, jakby jakiś głos w poszczególnych sylabach szeptał mu do ucha wlokące się zdania, stawało się dian coraz bardziej j «nem i zrozumiałem, że ta groza niczem innem nie była, jak znowu tą samą głuchą, dręczącą trwogą przed czemś nieokreślonem, którą już tak długo znał — nagłem uświadomieniem sobie staczania się ludzkości w przepaść zguby.
Ze dzisiaj publiczności może się wydawać samo przez się ziozumiałą sztuką to, co wczoraj jeszcze uchodziło za szczyt niemożliwości, było przy lem czemś tamującem oddech, — to „zginąć w szalonym galopie“ i „trwożne wybuchy jak przed wynurzającym się na drodze upiorem“ tak cierpliwie zresztą kroczącego czasu w ciemnie duchowej nocy.
Hauberisser czuł, że znowu o jeden krok dalej posunął się w to niesamowite królestwo, w którem rzeczy świata tem szybciej rozpływają w bezistotną złudę szablonowej rzeczywistości, są bardziej jaskrawe.
Wszedi w jedną t dwóch wąskich przecznic, które na lewo i prawo otaczały tingel-tanąiel i znalazł się koło jakiejś altany ze szkła, która zdawała mu się dziwnie znajoma.
Gdy skręcił za róg, stał przed zamkniętym żaluzjami sklepem Chidhera Griina, lokal, który opuścił był tylko tylną stronę tego szczególnego, do wieży podobnego domL na Jodebreestraat z płaskim dachem, który już popołudniu obudził |ego uwagę. Spojrzai w yórę ku dwom ciemnym oknom, — i tu znowu to dziane wrażenie nie-rzeczywistości: cały budynek był łudząco podobny do ogromnej czaszki ludzkiej, która zębami szczeki górnej spoczywjła r.a trotuarze.
Mimowoli po drodze do swego mieszkania porównywał ten fantastyczny nieład we wnętrzu tej czaszki z cegieł, z rozlicznemi pogmatwanemi myślami w głowie człowieka i śmiałe przypuszczenia, jakoby za ciemnem kamiennem czołem tam w górze mogły spać zagadki, o których Amsterdam nawet nie śni, urosły w jego piersi do przygniatającego przeczucia niebezpiecznych wypadków, czających się na piogu przeznaczenia.
Zastanawiał śię, czy wizja twarzy z zielonego spiżu w sklepie magicznego salonu była rzeczywiście tylko snem? Nieruchoma postać starego t żyda przed pulpitem przybrała nagle w jego pamięci wszystkie cechy nikłego złudzenia optycznego, — zdawała się bardziej ze snu wypływać, niż spiżowa twarz.
Czy ten człowiek rzeczywiście stał twardo na ziemi?
Im wyraźniej starał się uprzytomnić sobie ten obraz, tembardziej wątpił, żeby tak było w istocie.
Nagle zupełnie dokładnie wiedział, że poprzez kaftan widział wyraźnie szuflady pulpitu.
Przykra nieufność względem swoich zmysłów i pozornie tak silnie uzasadnionej materjal-ności świata zewnętrznego wybuchła z głębi duszy i zajaśniała przez chwilę błyskawicznem światłem, a równocześnie niby klucz do tajemnic tego rodzaju niewytłumaczonych zjawisk, wpadło mu na myśl to, czego się nauczył już jako dziecko: że światło niektórych, nieskończenie dalekich gwiazd drogi mlecznej na niebie musi iść 70.000 lat, by dosięgnąć ziemi i dlatego (gdybyśmy mieli tak ostre lunety, by te ciała niebieskie przybliżyć naszym oczom) widzielibyśmy tam tylko te zdarzenia dokładnie i tak prawdziwie, jak gdyby właśnie się dokonywały, które od 70.000 lat utonęły w krainie przeszłości. W takim razie — myśl wstrząsająca swą okropnością, — każde zdarzenie, które raz się urodziło pozostaje w nieskończonych przestrzeniach świata, jakc obraz, zachowany przez światło. „Więc jest w iakim razie — chociażby poza obrębem ludzkiej władzy — możliwość przywrócenia przeszłości?“ — wnioskował. Jak gdyby zjawisko starego żyda przed pulpitem stało w jakimkolwiek związku z prawem upiornego nawrotu, przybrało nagle dla niego cec+iy strasznego ży ia.
Czuł, że widmo idzie tuż obok niego, niewidoczne dle oczu zmysłov’ych, a jednak o wiele bcrdziej obecne, niż ta świecąca, daleka gwi azda drogi mlecznej, którą wszyscy ludzie moją widzieć noc w noc, a która mimu to od 70.000 lat może zagasła na niebie.
Zatrzymał się przed swojem mieszkaniem, wąskim starożytnym domem o dwóch oknach z ogródkiem i otworzył ciężką, dębową bramę
Wróżenie jego, że kroś idzie koło niego, stało się tak wyraźne, iż mimowoli obejrzał się, zanim wszedł.
Wdrapał się na wąskie schody, które — jak prawie we wszystkich holenderskich domach
— biegły stromo, jak drabina strażacka w nieprzerwanym szeregu od ziemi aż na górę pod dach i wszedł do swojej sypialni.
Pokój wąski i długi, sufit wykładany tafelka-mi, tylko stół i cztery krzesła pośrodku^ wfszystko inne: szafy, komody, umywalnia, nawet łóżfco wmurowane w ściany, opięte żółtym jodwab^m
Wykąpał się i położył się spać.
Przy gaszeniu światła wzrok jego padł na stół, na którym spostrzegł sześcienne zielone pudełko z kartonu. j
„Aha, wyrocznia delficka *. bibułki karbowanej — przysłana z salonu magicznego“ — uświadomił sobie resztką przytomności.
Chwilę później zerwał się już prawie ze snu; zdawało mu się, że słyszał dziwny szmer, jak gdyby ręka jakaś uderzała małemi pałeczkami o podłogę.
Ktoś musiał być w pokoju.
Ale przecież dobrze zamknął bramę. Pamiętał dokładnie.
Ostrożnie przesuwał ręką wzdłuż ściany w kierunku kontaktu elektrycznego, gdy n^gle dotknęło coś jego ramienia lekkiem szybkiem uderzeniem, coś, co robiło wrażenie małej deski. Równocześnie usłyszał uderzenie o mur i lekki przedmiot potoczył się po jego twarzy.
W następnej chwili oślepiła go rozpalona żarówka.
Znów rozległ się szmer uderzających laseczek.
Pochodził z wnętrza zielonego pudełka na stole.
„Pewno rozkręciła się maszynerja w tej głu-pięj lekturowej trupiej czaszce, w tem wszystko“
— mruczał Hauberisser gniewnie. Potem sięgnął po przeamiot, który potoczył mu się po ¿warzy i leżał na jego piersiach.
Był to zwinięty rulon papieru, pokryty gęstem, zatartem pismem, jak rozpoznał na wpół rozbudzonymi oczyma.
Wyrzucił go z łóżka, skręcił światło i znów zasnął.,
„Musiał skądś spaść, albo też musiałem dotknąć jakiejś skrytki w ścianie, w której leżał“
— zbierał swoje ostatnie myśli, przechodzące w coraz bardziej i bardziej zamglone twory wy-oLiralni, aż wreszcie stanęła pized nim wizja senna, zbudowana bez wyboru z wrażeń dnia: przed nim Zulus z czerwonej wełny na głowie, z nogami, OzdcF>i0iiemi zielonemi palcami żab, trzymający w ręku wizytówkę hr. Ciechońskiego, a obok niego siał śmiejąc się szyderczo dom w kształcie czaszki n=j Jodebreestraat i przymykał mrużąc to jedno to drugie oko.
Odleyłe, tęskne wycie syreny okrętowej w porcie było ostatniem echem świata zmysłowego, które towarzyszyło Hauberisserowi jeszcze krotką ćnwilę w otchłanie głębokiego snu.
ROZDZIAŁ CZWP.RTY.
Baron Pfeill w nadziel złapania jeszcze popołudniowego pociągu do Hilversum, gdzie leżała jego posiadłosć „Buitenzorg“ ruszył w kierunku głównego dworca i właśnie wyrwał się z ciżby namiotów i bud wobec zbliżającego się wieczornego kiermaszu i był już w pobliżu mostu portowego, gdy wtem rozlegający się jakby na głos d/rygenLa orkiestry, ogłuszający hałas stu dzwonnych hejnałów z wieź kościelnych oznajmił mu, że jest szósta godzina i pociągu złapać już nie zdoła.
Po szybkiej decyzji ruszył z powrotem w kierunku starego miasta. Było dlań prawie ulgą, że spóźnił się na pociąg, i że jeszcze kilka godzin czasu mu zostaje, by jedną sprawę załatwić, która bezustannie tłukła mu się po głowie od czasu, jak opuścił Hauberissera.
Stanął przed cudowrą, starą budowlą barokową z czerwonych, biało obramienlonych cegieł w ciemnej wiązowej alei na Heerengracht, spojrzał przez chwilę w górę ku ogromnemu oknu do spuszczania, które zajmowało prawie całą wysokość i szerokość piei wszego piętra i pociągnął za ciężką, bronzową klamkę w środku portalu, która była równocześnie dzwonkiem do domu.
Przeszła wieczność, aż jakiś stary służący w liberji, w białych pończochach i jedwabnych, krótkich, morwowo pomalowanych spodniach, otworzył.
„Czy pan doktor Sephardi w domu? — znacie mnie przecież, Janie, co?“
Baron Pfeill sięgnął po wizytówkę. „Proszę oddać tę kartę i zapytać, czy...“
„Wielmożny pan oczekuje pana właśnie — proszę“.
Stary szedł przodem po wąskich, pokrytych indyjskiemi dywanami — wśród ścian, zdobionych chińskiemi tkaninami — schodach, które były tak strome, że musiał się trzymać krętej, mosiężnej poręczy, żeby nie stracić równowagi.
Tępy, oszałamiający zapach cyndółu wypełniał cały pokój.
„Oczekuje mnie? Jakto?“ — pyiał baron Pfeill zdumiony, ponieważ dra Sephardi od lat już nie widział i dopiero może przed pół godziną wpadło mu na myśl Sephardiego wyszukać, aby swoje wspomnienie obrazu „wiecznego żyda“ z oliwkowo zieloną twarzą stwierdzić dokładnie w szczegółach, które w jegp pamięci w dziwny sposób sprzeciwiają się sobie nawzajem i szcze golnie nie chcą się zgodzić z tem, co Hauberisse-rowi w kawiarni opowiadał.
„Wielmożny pan dzisiaj przed południem depeszował dć pana do Hagi i prosił o odwiedziny“.
„Do Hagi? Już dawno przecież mieszkam znowu w Hilversum. Jest to tylko przypadek, że dzisiaj przyszedłem“.
„Natychmiast wielmożnego pana zawiadomią, że pari przybył“.
Baron Pfeill usiadł i czekał.
Do najmniejszych szczegółów wszystko stało na tem samem miejscu, jak wtedy, gdy był tu ostatnim razem: na siedzeniach ciężkich, rżniętych krzeseł lśniące kapy z jedwabiu samar-kandzkiego, dwa przemyślne krzesła południowo-nidcrlandzkie obok wspaniałego, w kolumny zdobnego kominka z zielonemi jak mech, złotem inkrustowanemi kaflami z nefrytu, w jaskrawych barwach dywany z Is^ahanu na biało-czarnych ciosach podłogi, blado różowe statuy porcelanowe księżniczek japońskich w niszach boazerji, stół wirtemberski z czarną marmurową płytą, na ścianach oorazy Rembrandta i innych mistrzów, portrety przodków Izmaela Sephardi: przybysze portugalscy, dostojni żydzi, którzy dom ten dali zbudować słynnemu Hendrikowi de Keyser, tu żyli i umarli.
Pfeill porównywał w duchu podobieństwo tych ludzi przeszłej — epoki z rysami doktora Izmaela Sephardi.
Te same wąskie czaszki, te same duże, ciemne oczy w kształcie migdałów, te same cienkie wargi i lekko zakrzywione, ostre nosy, ten sam obcy światu, prawie z wysoka pogardliwie spozierający typ hiszpana, z nienaturalnie wąskiemi wargami i białemi dłońmi, który ze zwyczajnymi żydami rasy Gomer, z tak zwanymi flszkenazi, prawie nic wspólnego nie ma oprócz religji.
Nigdzie ani nawet śladu przystosowania do zmienionej epoki w tym rysie twarzy, który przez wieki pozostał ten sam.
W minute później powitał Pfeilla wchodzący doktor Sephardi, przedstawił go młodej blondynce, wybitnie pięknej damie, może 26 lat liczącej.
„Czy pan rzeczywiście depeszował do mnie, kochany doktorze?“ zapytał Pfeill. — „Jan mówił mi“.
„Baron Pfeill ma tak przeczulone nerwy“, — tłumaczył Sephardi ze śmiechem młodej damie,
— „że wystarcza pomyśleć tylko jakieś życzenie, a on je już wypełnia. Przybył, nie otrzymawszy zupełnie mojej depeszy — panna van Druysen jest mianowicie córką zmarłego przyjaciela mego ojca“ — zwrócił się do Pfeilla — „i przyjechała z flntwerpji, aby zapytać mnie.o radę w pewnej sprawie, w której jednak tylko pan jest kompetentny. Tyczy się to obrazu, — albo lepiej po wiedziawszy, może mieć z tem coś wspólnego, — o którym mi pan raz opowiadał, żeś widział go w Leiden, w zbiorach Oudheden — i miał przedstawiać Ahaswera“.
Pfeill spojrzał zdumióny. „Dlatego pan do mnie depeszował?“
„Tak. Wczoraj byliśmy w Leiden, aby obraz ten obejrzeć, dowiedzieliśmy się jednak, że nigdy podobny obraz w zbiorach tych nie istniał. Dyrektor Holwerda, którego dobrze znam, zapewniał mnie, że wogóle żadne obrazy tam nie wiszą, ponieważ muzeum posiada tylko egipskie starożytności i...“
„Proszę pozwolić, że ja panu opowiem, dlaczego mnie ta sprawa tak zajmuje?“ wmieszała się żywo do rozmowy młoda dama. „Nie będę pana, baronie, nudziła szerokiem przedstawianiem moich stosunków rodzinnych, powiem więc krótko: w życie mego zmarłego ojca, którego nieskończenie kochałam, wdarł się jakiś człowiek albo — może to brzmi dziwacznie — „zjawisko“, które często przez długie miesiące zajmowało wszystkie jego myśli.
Byłam jeszcze wtedy za młoda — może także za wesoła — aby wewnętrzne życie mego ojca zrozumieć (matka już dawno nie żyła), ale teraz nagle wszystko się we mnie znowu obudziło i dręczy mnie bezustanny niepokój, by dotrzeć do rzeczy, które już dawno powinnam była nauczyć się rozumieć.
Pan będzie myślał, że przesadzam, jeśli powiem, że wolałabym raczej dzisiaj, niż jutro umrzeć. — Najbardziej zblazowany sybaryta nie może być, sądzę, bliższym samobójstwa, niż ja
— zupełnie nagle zmieszała się i skupiła się dopiero wtedy, gdy spostrzegła, że Pfeill słucha jej z głęboką powagą i zdaje się rozumieć nastrój, w jakim ona się znajduje. — »Tak, a z tym obrazem, czy „zjawiskiem“: jaką to łączność z tem posiada? Wiem o tem tyle, co nic. Wiem tylko, mój ojciec często mawiał, gdy go — jako dziecko jeszcze — pytałam o religję albo o kochanego Boga, że zbliża się czas, gdy ludzkości odebrane zostaną ostatnie podpory i jakiś wicher duchowy rózniesie wszystko, cokolwiek ręce wybudowały.
Tylko ci uratują się od zagłady, którzy — to były dokładne jego słowa — potrafią w sobie ujrzeć spiżowo-zielone oblicze poprzednika, praczłowieka, który śmierci nie zazna.
Gdy go później za każdym razem ciekawie rozpytywałam i chciałam wiedzieć, jak ten poprzednik wygląda, czy jest żywym człowiekiem czy upiorem, czy może samym kochanym Bogiem i po czem mogłabym go poznać, gdybym go przypadkiem na drodze do szkoły spotkała, zawsze odpowiadał: bądź spokojna, moje dziecko i nie szperaj. On nie jest żadnym upiorem, a jeśli nawet przyjdzie do ciebie kiedyś, jako upiór, nie bój sie, on jest jedynym człowiekiem na ziemi, który nie jest upiorem. Ma czole nosi czarną przepaskę, pod nią jest ukryty znak wieczystego życia, bo kto znak życia nosi odkryty, a nie ukryty głęboko wewnątrz, ten jest napiętnowany, jako Kain. fl gdyby także kroczył w blasku, jak wędrujące światło: byłby upiorem i łupem upiorów. Czy on Bogiem jest, tego ci powiedzieć nie mogę: nie zrozumiałabyś. Spotkać go możesz wszędzie, najprawdopodobniej wtedy, kiedy najmniej tego oczekujesz. Tylko musisz dojrzeć do tego. Także święty Hubert w zgiełku polowania ujrzał płowego jelenia, którego zabić chciał z łuku. — “
„Gdy wiele lat później — ciągnęła dalej po przerwie panna van Druysen — wybuchła potworna wojna i chrześcijaństwo zblamowało się tak niewypowiedzianie...“
„Przepraszam: chrześcijanie. To jest przeciwieństwo“ — przerwał z uśmiechem baron Pfeill.
„Tak naturalnie. To myślę: chrześcijanie, — wtedy pomyślałam, że mój ojciec proroczo wejrzał w przyszłość i mówił o tej wielkiej krwawej kąpieli...“ t
„O wojnie napewno nie myślał, — przerwał spokojnie Sephardi, — zewnętrzne wypadki, jak wojna, żeby były nie wiem jak potworne orze-brzmiewają, jak niewinny grzmot obok uszu wszystkich tych, którzy błyskawicy nie widzieli, u czyich stóp on nie upadł. Oni czują tylko to: „Bogu dzięki, mnie nie trafiło“. Wojna rozerwała ludzi na dwie części, które wzajemnie nie mogą się więcej porozumieć, — jedni patrzyli w piekło i ten straszny obraz noszą milcząco w piersi przez całe swe życie, dla innych jest to niczem więcej, jak czernidłem drukarskiem. Do tych i ja należę.
Badałem się dokładnie i z grozą poznałem i mówię to otwarcie bez wstydu: cierpienia tylu miljonów przeszły po mnie bez śladu. Poco kłamać? Gdy inni mówią o sobie coś przeciwnego i mówią prawdę, chętnie i pokornie schyliłbym przed nimi czoło ale nie mogę im uwierzyć; nie mogę pomyśleć, bym ja był tyle tysięcy razy nikczemniejszy od nich. Ale przepraszam droga pani, ja pani przerwałem“.
„On jest człowiekiem o prostej duszy, który się nagości swego serca nie wstydzi“ — pomyślał baron Pfeill i rzucił wzrokiem pełnym radości na ciemnoskórą, dumną, uczoną twarz Sephar-diego.
„Myślałam więc, że ojciec mój nawiązywał do wojny — ciągnęła młoda dama dalej swe opowiadanie — ale ustawicznie czułam, co każdy dzisiaj czuje, kto nie jest z kamienia, — że z ziemi powstaje jakaś dławiąca duszność, która ze śmiercią nie ma nic wspólnego i tą duszność, tą niemożność życia i śmierci, sądzą, miał ojciec na myśli, gdy mówił: ostatnie podpory zostaną ludzkości odebrane. Gdy doktorowi Sephardi opowiadałam o spiżowo-zielonem obliczu praczłowieka, jak go mój ojciec nazywał i prosiłam go, ponieważ w tej dziedzinie jest wielkim badaczem, aby mi powiedział, co mam o tem wszystkiem myśleć, czy może nie tkwi poza tem coś więcej, jak jakaś obłędna zjawa mego ojca, przypomniał sobie, że właśnie od pana, baronie, słyszał, iż pan zna jakiś portret...“
„Który niestety nie istnieje“ dokończył Pfeill. „Opowiadałem d-rowi Sephardi o tym obrazie, to wszystko zgadza się; zgadza się także że byłem święcie przekonany, — od niespełna godziny zresztą już nie, — że obraz ten przed laty widziałem w Leiden — jak sądziłem. Teraz zgadza się dla mnie jeszcze jedno: napewno nigdy w życiu nie widziałem, flni w Leiden ani gdziekolwiek indziej.
Dzisiaj po południu rozmawiałem jeszcze z moim przyjacielem o tym obrazie, widziałem go we wspomnieniu w ramach wiszący na ścianie; później, gdy szedłem na dworzec, aby pojechać do domu, rozpoznałem nagle, że ta rama tylko pozornie, jakby przyfantazjowana, otaczała portret oliwkowo-zielonej twarzy w mojej pamięci, i ruszyłem natychmiast na Heerengracht, do d-ra Sephardi aby się przekonać, czy ja mu wtedy przed laty rzeczywiście o tym portrecie opowiadałem, czy też i to w końcu tylko śniłem.
Jak ten obraz mógł powstać w mojej głowie, jest dla mnie nierozwiązalną zagadką. Przedtem ścigał mnie często nawet we śnie; czy może także śniłem, że wisi w Leiden, w prywatnym zbiorze i to wspomnienie snu uważałem później za przygodę rzeczywistą?
Jeszcze bardziej zawiłą staje się ta rzecz dla mnie przez to, że, podczas gdy szanowna pani opowiadała o swym ojcu, ukazała mi się ta twarz znowu z prawie oszałamiającą wyrazistością, — tylko inaczej, żywo, ruchomo, z drżą-cemi wargami, jakby chciała coś powiedzieć, już nieumarła i stężała jak obraz...“
Przerwał nagle swe przemówienie i zdawał się słuchać na wewnątrz, jakby mu obraz ten coś szeptał.
Również Sephardi i młoda dama milczeli strwożeni.
Z Heerengracht rozlegała się dźwięczna gra wielkich organów, które niekiedy w Amsterdamie wiozą powoli przez ulicę na wozach, zaprzężonych w małe koniki.
„Mogą tylko przyjąć“ — rozpoczął po chwili Sephardi, — „że w tym wypadku chodzi u pana 0 tak zwany stan hypnoidalny, — żeś pan kiedyś w głębokim śnie, więc bez świadomych postrze-żeń, coś przeżył, co się później pod maską portretu wślizgnęło w przygody dnia i razem z tem urosło do pozornej rzeczywistości. — Nie musi się pan obawiać, by to było coś chorobliwego lub anormalnego“ — dodał, widząc, że Pfeill uczynił ruch ręką — „tego rodzaju rzeczy zdarzają się o wiele częściej, niż się przypuszcza, 1 gdyby można było odkryć ich prawdziwe pochodzenie: — jestem przekonany, że byłyby nam łuski z oczu opadły i za jednym zamachem stalibyśmy się uczestnikami jakiegoś drugiego, ciągle pędzącego życia, które w naszym obecnym stanie prowadzimy w głębokim śnie bez wiedzy, ponieważ to leży poza naszym bytem cielesnym i bywa zapomniane podczas naszego powrotu przez most snu, który łączy dzień z nocą. — To co ekstatycy mistyki chrześcijańskiej pisali 0 „odradzaniu się“, bez którego było niemożliwem „ujrzeć królestwo boże“, wydaje mi się być ni-czem innem, jak obudzeniem się jaźni, dotąd jakby umarłej, w państwie, które istnieje niezależnie od zewnętrznych zmysłów, — krótko 1 węzłowato w „raju“. — Sięgnął po książkę ze szafki i wskazał na obraz w niej. „Sens bajki o śpiącej królewnie ma napewno z tem związek i nie wiedziałbym inaczej, co ma znaczyć to stare alchemistyczne przedstawienie „odrodzę nia“: nagi człowiek wstający z trumny i obok trupia czaszka z płonącą świecą na ciemieniu? Zresztą ponieważ mówimy właśnie o chrześcijańskich ekstatykach: panna van Druysen i ja idziemy dzisiaj wieczorem na tego rodzaju zebranie, które odbędzie się w Zeedijk. Dziwnym sposobem i tam straszy oliwkowo-zielona twarz“.
„Zeedijk? — wykrzyknął Pfeill — przecież to jest dzielnica rzezimieszków! Co znowu was tam pociągnęło?“
„Nie jest już tak źle, jak przedtem, — jest tylko jeden zresztą bardzo podejrzany szynk marynarzy: „Zum Prins van Oranje“; zresztą żyją tam tylko spokojni, biedni rękodzielnicy.“
„Także jakiś stary dziwak ze swoją siostrą, zwarjowany zbieracz motylów, imieniem Swammerdam, który w wolnych godzinach wyobraża sobie, że jest królem Salomonem. Zostaliśmy do niego w gości zaproszeni“ — wtrąciła wesoło młoda dama; —.moja ciotka, panna de Bourignon przebywa tam codziennie. No — cóż pan powie teraz, jakie mam wykwintne stosunki? — Aby uniknąć omyłek: ona jest mianowicie czcigodną założycielką klasztoru Beginek i kobietą o wybuchowej pobożności“.
„Co?! Stary Jan Swammerdam jeszcze żyje?“ — zawołał ze śmiechem baron Pfeill,
„on musi chyba mieć już 90 lat? Jeszcze ciągle nosi swoje gumowe, na dwa palce grube, podeszwy?“
„Pan go zna? co to właściwie za człowiek?“
— zapytała panna van Oruysen wesoło zdziwiona. „Czy on rzeczywiście jest prorokiem, jak twierdzi moja ciotka? proszę mi o nim opowiedzieć.“
„Z przyjemnością, proszę pani, jeśli jej to radość sprawia. Tylko muszę się trochę śpieszyć i quasi już teraz się pożegnać, inaczej znowu spóźnię się na pociąg. W każdym raz.e do widzenia, flle niech pani nie oczekuje niczego niesamowitego lub czegoś podobnego — sprawa jest tylko komiczna.“
„Tern lepiej.“
„F\ więc — Swammerdama znam od mojego czternastego roku życia, — później naturalnie straciłem go z oczu. Byłem wtedy strasznym andrusem i wszystkiem, wyjąwszy oczywiście naukę, zajmowałem się jak opętany. Między innemi turystyką i zbieraniem owadów. Gdziekolwiek w jakimś sklepie przyrodniczym znajdowała się żaba albo azjatycka ropucha, wielkości kuferka ręcznego, już je posiadałem i hodowałem w wielkich, ogrzewanych skrzyniach ze szkła. W nocy był skrzek, że w sąsiednich domach szyby dźwięczały, fl ile robactwa potrzebowała ta bestja do jedzenia! Workami musiałem je sprowadzać.
Że dzisiaj w Holandji jest jeszcze tylko tak mało much, to jest do zawdzięczenia mojej wyłącznie ówczesnej gruntowności w zbieraniu pożywienia. Na przykład szwaby — te wypleniłem ja.
Żab samych nigdzie nie widziałem; w dzień wczołgały się pod kamienie, a w nocy rodzice moi uparcie obstawali przy tem, żebym spał. W końcu poradziła mi moja matka, żebym te bestje wypuścił, a zostawił tylko kamienie — wyszłoby na to samo, a byłoby prostsze — ale ja naturalnie z oburzeniem odrzuciłem takie bezrozumne plany. Moja gorliwość w zbieraniu owadów stawała się coraz bardziej tematem rozmów w mieście i przyniosła mi pewnego dnia życzliwość entomologicznego zrzeszenia, które wówczas składało się z jednego golarza o nogach w kształcie X, jednego handlarza futer, z trzech pensjonowanych maszynistów i jednego preparatora przy muzeum przyrodoznawczem, który jednak nie mógł brać udziału w zbiorowych wycieczkach, ponieważ mu żona nie pozwalała. Byli to sami wątli, starzy panowie, którzy zbierali już to chrząszcze, już to motyle i czcili jedwabną chorągiew, na której wyszyte były słowa: Ozyrys, Związek dla badań biologicznych.
Mimo swej młodości zostałem przyjęty na członka. Jeszcze dzisiaj mam dyplom, który kończy się słowami: „Zasyłamy panu nasze najszczersze biologiczne pozdrowienie.“
Dlaczego się tak uwzięli na moje wstąpienie do klubu, stało się dla mnie wkrótce jasnem. Wszyscy ci biologiczni starcy byli mianowicie albo na wpół ślepi i z tego powodu nie byli w stanie dojrzeć w szczelinach drzewnych ukry tych owadów, albo też z powodu żylaków z trudnością brnęli przez wydmy piaszczyste, co nie da się uniknąć przy łapaniu chrząszczy. Inni znowu stale — prawdopodobnie wskutek podniecenia — przy wymachiwaniu siatką za chyżym pawiookiem w rozstrzygającej chwili dostawali łaskotliwego napadu kaszlu, który ich zawsze pozbawiał upragnionej zdobyczy.
Nie posiadałem ani jednej z tych wad i było dla mnie drobnostką dojrzeć gąsienicę na liściu o kilka kilometrów; nic więc dziwnego, że przemyślni starcy wpadli na pomysł, by mnie i jeszcze jednego kolegi szkolnego użyć jako tropiących i myśliwskich psów.
Tylko jeden z nich, właśnie ow Jan Swammerdam, który już wówczas liczył napewno 65 lat, przewyższał mnie o wiele w wynajdywaniu owadów. Tylko jakiś kamień odwrócił i już leżała pod nim jakaś larwa chrząszcza albo coś innego godnego widzenia. Mówiono o nim, że dar jasno widzenia w tej dziedzinie uzyskał dzięki przykładnemu sposobowi życia. — Wiecie przecież, że Holandja ma wielką cześć dla cnoty
Nie widziałem go nigdy inaczej, jak w czarnym tużurku, z siatką na motyle, wciśniętą pod kamizelkę tak, że okrągły drut uwydatniał się między łopatkami, a krótki kawałek zielonego kijka wystawał z pod poły.
Dlaczego nie nosił nigdy kołnierzyka, tylko zamiast niego dokoła szyi złożoną burtę z jakiejś starej, płóciennej mapy, dowiedziałem się, gdy go raz odwiedziłem w jego poddaszu. Wskazał na szafę ze swą bielizną i wyjaśnił mi, że nie może się tam dostać: Hipocampa Milhauseri — jest to mianowicie rzadka gąsienica — przepoczwarzała się tuż obok listwy i potrzebuje trzech lat, aż się wylęgnie.
Przy naszych wycieczkach posługiwaliśmy się stale koleją żelazną; tylko Swammerdam chodził wszędzie pieszo, ponieważ był za ubogi, aby pokryć koszta i żeby nie zetrzeć sobie podeszew, smarował je jakąś tajemniczą mieszaniną kauczukową, która z biegiem czasu stwardniała do jakiejś na kilka palców grubej warstwy. Jeszcze dzisiaj widzę je przed sobą.
Utrzymanie swoje pokrywał ze sprzedaży rzadkich bastardów motylich, które mu się na-razie udawało hodować, jednak ten dochód nie wystarczał, by przeszkodzić pewnego dnia śmierci r jego żony z wycieńczenia, która zawsze miała tylko pełen miłości uśmiech dla jego grymasów i cierpliwie znosiła z nim biedą.
Od tego czasu zaniedbał Swammerdam zupełnie finansową stroną swego życia i żył tylko jeszcze dla swego ideału, mianowicie: znaleźć zielonego żuka gnojownika, o którym nauka twierdzi, że odznacza się tem, iż przebywa dokładnie 37 centymetrów pod ziemią i to też tylko na miejscach, których powierzchnia pokryta jest owczym gnojem.
Mój kolega i ja kwestjonowaliśmy żywo ten pogląd, byliśmy jednak w niegodziwości swych młodzieńczych serc dość bezbożni, by co pewien czas gnój owczy, który zawsze w tym celu nosiliśmy w kieszeni, potajemnie rozrzucać na szczególnie twardych miejscach dróg wiejskich cieszyć się jak indjanie, gdy Swammerdam na widok tego zaczął natychmiast grzebać, jak oszalały kret.
Pewnego razu jednak zdarzył się dosłownie cud, który nami do głąbi wstrząsnął.
Zrobiliśmy raz wycieczką; na przedzie szli starcy i bekliwie śpiewali pieśń związkową:
„Eu — prep — ia
Pudica (jest to łacińska nazwa jednego pięknego pająka)
Sind leider keine da,
Doch waren welche hier,
Steckt’ ich sie gleich zu mir“, a pochód zamykał długi, suchy, czarno ubrany jak zwykle i z dobytą łopatą ręczną: Jan Swammerdam. Na jego miłej, starej twarzy malował się wyraz prawie biblijnego przemienienia, a gdy się go pytano o przyczynę odpowiedział tylko głęboko tajemniczo, że miał w nocy sen.
Bezpośrednio potem opuściliśmy niespo-strzeżenie dozę owczego gnoju.
Swammerdam spostrzegł go, stanął, odkrył głowę, głęboko odetchnął, przepojony nadzieją i wiarą, patrzał długo w słońce, aż jego źrenice stały się zupełnie małe, jak główki od szpilki, potem pochylił się nisko i zaczął odgarniać, że tylko kamienie latały.
Mój kolega i ja staliśmy przy tem i w naszych sercach szatan się radował.
Nagle Swammerdam zbladł jak trup, opuścił łopatę i złożone ręce do ust przycisnąwszy, wlepił wzrok w jamę, którą wyżłobił. Potem drżącemi palcami wyciągnął z głębi błyszczącego zielono żuka gnojownika.
Był tak wstrząśnięty, że długo nie mógł słowa wymówić, tylko dwie ciężkie łzy spłynęły mu po licach; w końcu rzekł do nas: Dziś nocą we śnie ukazał mi się duch mojej żony z jaśnie-jącem obliczem, jak świętej i ona mnie pocieszyła i przyrzekła, że tego chrząszcza znajdę. \
My dwaj nicponie usunęliśmy się milcząc, jak zbrodniarze i ze wstydu nie mogliśmy tego dnia nawzajem sobie w oczy spojrzeć, i
Mój kolega powiedział mi później, że długo jeszcze czuł jakiś strach wobec swej ręki, która w tej samej chwili, gdy staremu człowiekowi chciał wyrządzić straszny żart, byia może narzędziem jakiejś świętej.
Skoro się ściemniło, udał się doktor Sep-hardi z panną van Druysen do Zeedijk, krzywej, zupełnie ciemnej ulicy, która się ciągnęła w najbardziej niesamowitej dzielnicy Amsterdamu na zbiegu dwóch kanałów w bezpośredniej bliskości posępnego kościoła św. Mikołaja.
Ponad szczyty domów sąsiedniej ulicy, na której właśnie w pełnym toku odbywał się letni kiermasz, wznosił się czerwonawy błysk z oświeconych bud i namiotów ku niebu i zgęszczał powietrze, zmieszane z białą parą miasta i jaskrawymi odblaskami pełni księżycowej na dachach, do jakiejś fantastycznie wiszącej chmury, w której postrzępione cienie wież kościelnych kołysały się, jak długie, ostre trójkąty z czarnej zasłony.
Jak bicie wielkiego serca rozlegało się dyszenie ’motorów, obracających liczne karuzele. Zadyszany dźwięk katarynek, bicie w bębny \ i ostre głosy wywoływaczy, przerywane trzaskiem z bud strzelniczych wirowały przez ciemne ulice i dawały obraz, oblany światłem pochodni, w któiym tłoczył się falujący tłum ludu, drewniane stragany pełne pierników, farbowanych cukierków i twarzy ludożerców o kudłatych brodach z rżniętych orzechów kokosowych; dokoła szumiące, jaskrawo pomalowane karuzele, w górę i w dół pędzące huśtawki, kiwające się głowy murzyńskie z białemi gipsowemi fajkami, jako celownice, proste stoły z wbitemi rzędem scyzorykami, aby łapać je pierścieniami, tłuszczem błyszczące psy morskie w drewnianych basenach, pełnych brudnej wody, namioty z powiewającemi banderami i kołyszącemi się szybkami lustrzane-mi, skrzeczące kakadu na srebrnych obręczach, małpy strojące błazeństwa, a w głębi ramię przy ramieniu: rzędy wąskich domów, jak gromada milcząco przyglądających się, czarniawych olbrzymów z białemi, czworokątnie opatrzonemi w kraty oczyma. —
Mieszkanie Jana Swammerdama znajdowało się na czwartem piętrze, zdała od hałaśliwego świata ludowego, w budynku ukośnie wprzód nachylonym, w którego piwnicy była osławiona szynkownia „Prins van Oranje“.
Kwaśny zapach kapusty i suszonych roślin, wychodząc z małego składu aptecznego obok wejścia, wypełniał wnętrze domu aż pod sam dach, a szyld sklepowy z zachęcającym napisem: „Hier verkoopt men sterke dranken“ zdradzał, że oprócz tego jeszcze niejaki Lazarus Eidotter przez cały dzień zajmował się wyszynkiem wódek na niwach Zeedijk.
Doktor Sephardi i panna van Druysen weszli po stromych schodach na górę i przez jakąś starą damę z śnieżno białemi lokami i okrągłe-mi oczami dziecka, ciotkę panny van Druysen, zostali natychmiast serdecznie przyjęci słowami: „Pozdrowiona bądź Ewo i pozdrowiony bądź także ty, królu Baltazarze w nowej Jerozolimie!“
Towarzystwo sześciu ludzi, którzy wszyscy uroczyście koło jednego stołu siedzieli, podniosło się nieśmiało, skoro tych dwoje weszło i zostali przez pannę de Bourignon przedstawieni: „Oto Jan Swammerdam i jego siostra“ — stara, zasuszona kobiecina w holenderskim czepku i z „krulletjes“ na uszach dygała bezustannie — „następnie pan Lazarus Eidotter, który wprawdzie nie należy do naszego duchowego koła, ale jest „Szymonem Nosicielem Krzyża“, — („und im selben Hóose wohne jach ooch, mit Verloob“, dodał dumnie zagadnięty stary, rosyjski żyd w talarze) —.dalej panna Mary Faatz z Armji Zbawienia — jej imię duchowe Magdalena — i nasz kochany brat Hesekiel“ — wskazała na młodego człowieka z ospowatą, niewyraźną twa rzą, która wyglądała jakby była z chleba ulepiona, z rozpalonemi, pozbawionemi rzęs oczyma, „on jest handlowcem tu na dole w składzie aptecznym i ma imię duchowe Hesekiel, ponieważ on, gdy czas się dopełni, będzie kierował pokoleniami“.
Doktor Sephardi rzucił bezradnym wzrokiem na pannę van Druysen.
Jej ciotka spostrzegłszy to, poczęła tłumaczyć: „Wszyscy mamy duchowe imiona; na przykład Jan Swammerdam jest królem Salomonem, jego siostra zowie się Sulamith, a ja jestem Gabrjelą, jest to forma żeńska Archanioła Gabrjela, ale zwykle nazywają mnie strażniczką progu, ponieważ mnie jest przeznaczonem zebrać rozprószone po świecie dusze i odprowadzić z powrotem do raju. Ale to później zrozumie pan lepiej, doktorze, ponieważ pan należy wpraw dzie do nas, ale zupełnie o tem nie wiedząc; pańskie imię duchowe brzmi: król Baltazar. Czy pan nigdy jeszcze nie przechodził mąk ukrzyżowania?“
Sephardi stawał się coraz bardziej zmieszanym. t
„Boję się, że siostra Gabrjela nieco za gwałtownie naciera“, podjął śmiejąc się Jan Swammerdam. „Przed wielu laty mianowicie powstał w tym domu prawdziwy prorok Pański, prosty szewc, nazwiskiem flnselm Klinkherbogk. Pan go jeszcze dzisiaj pozna. Mieszka nad nami.
Nie jesteśmy zupełnie spirytystami, jak pan pewnie sądzi; prawie mógłbym powiedzieć przeciwnie, ponieważ nie mamy nic do czynienia z państwem zmarłych. Naszym celem jest wieczyste życie. — W każdem imieniu tkwi tajemnicza siła i jeśli to imię z zamkniętemi wargami wmawiamy w głąb naszego serca bezustannie, aż ono dniem i nocą ustawicznie naszą istotę wypełnia wtedy wnosimy tę duchową siłę do krwi swojej, która krążąc w żyłach z czasem i ciało nasze zmienia. Ta bezustanna przemiana naszego ciała, — to tylko ono musi być zmienione, duch sam w sobie jest właściwie dosk<5’ nały od początku, — ujawnia się w różnorodnych uczuciach, które są zwiastunami stanu zwanego „duchowem odrodzeniem“. Tego rodzaju uczuciem jest naprzykład wrażenie pewnego przeszywającego, gryzącego bólu, który okresowo przychodzi i odchodzi, bez możności poznania z naszej strony dlaczego, najpierw przedziera się przez ciało, potem jednak ima się kości i przeszywa nas zupełnie, aż jako znak „pierwszego chrztu“, — to jest „chrzest wodą“, — osiągnie się ukrzyżowanie niższego stopnia, to znaczy: rany na dłoniach otwierają się w niepojęty sposób i występuje z nich woda“, — on i pozostali, oprócz Lazarusa Eidottera, wznieśli ręce w górę i można było dojrzeć głębokie, ohągłe blizny na nich, jak od przebicia gwoździami.
„file te jest histerja!“ wykrzyknęła, grozą zdjęta panna van Druysen.
„Miech to pani spokojnie nazywa histerją; ta histerja, pod którą my stoimy, nie jest ni-czem chorobliwem. Między histerją a histerją jest wielka różnica. Tylko tę histerję, która idzie w parze z ekstazą i duchowem zaburzeniem, można postawić narówni z chorobą i ta prowadzi w dół, innym rodzajem jednak jest duchowe przemienienie — „przejście do jasności“ i jest drogą wzwyż, która prowadzi człowieka poza ujmowanie doznań myśleniem, do wiedzy przez prosty „pogląd“. W piśmie cel ten nazywa się „słowem wewnętrznem“ i jak dzisiejszy czło wiek myśli, szepcząc w mózgu podświadomie słowa, tak w duchowo odrodzonym człowieku » mówi inny, tajemniczy głos nowemi słowami, w których niema już żadnego „domysłu“ i żadnego błędu. Wtedy myślenie staje się nowem myśleniem, — staje się magją, a nie tylko ubogim środkiem porozumiewawczym, — staje się objawieniem prawdy, w której świetle błąd ginie, ponieważ wtedy tajemne pierścienie myśli nawzajem w siebie przechodzą, a już nie obok siebie leżą“.
„1 pan już tak daleko zaszedł, panie Swammerdam?“
„Gdybym ja tak daleko zaszedł, nie siedziałbym tutaj, moja pani“.
„Pan powiedział, że zwyczajnie człowiek myśli, tworząc w mózgu słowa, jak się więc rzecz ma — pytał zainteresowany Sephardi — u kogoś, kto się urodził głuchoniemy i mowy żadnej nie zna?“
„Wtedy myśli częścią w obrazach, częścią w mowie pierwotnej“.
„Pozwól mi też raz coś powiedzieć, kochany Swammerdam“ — wtrącił łaknąc sporu Lazarus Eidotter: „dobrze, ty masz kabałę, ja jednak mam też kabałę. „Ma początku było słowo“ jest źle przetłumaczone, „Bereszith“ po niemiecku nazywa się „Kopfwesen“, żebyś wiedział, a nie „na początku“. Skąd znowu „na początku?“
„Kopfwesen 1“ — mruczał Swammerdam i pogrążył się na chwilę w głęboką zadumę. „Wiem. Ale sens pozostaje ten sam“.
Pozostali przysłuchiwali się milcząc i znacząco na siebie spozierali.
Ewa van Druysen czuła instynktownie, że przy słowie „Kopfwesen“ myśleli o oliwkowo-zielonej twarzy i pytając spojrzała na d-ra Sephardi, który jej nieznacznie przytaknął.
„W jaki sposób pańskiemu przyjacielowi Klinkherbogkowi dostał się w udziale dar proroczy i jak się objawia?“, przerwał wreszcie milczenie, ponieważ nikt się nie kwapił do mówienia.
Jan Swammerdam zerwał się, jakby ze snu: „Klinkherbogk? tak;“ — skupił się: — „Klinkherbogk przez caie swe życie szukał Boga, aż to zupełnie zżarło jego myśli, z powodu ustawicznej tęsknoty przez kilka lat nie mógł sypiać. Pewnej nocy siedział, jak zwykle, przed swoją szewską kulą, — pan wie, szewcy sporządzają sobie takie kule ze szkła i stawiają je przed płonącemi świecami, aby przy robocie lepiej widzieć, — wtem ze świetlnej iskry w jej wnętrzu wyrosła jakaś postać, przystąpiła doń i powtórzyło się to, co jest w Apokalipsie: anioł dał mu księgę do zjedzenia i rzekł:„ weź i zjedz ją, będzie cię to w brzuchu żarło, ale w ustach twoich będzie słodkie, jak miód“. Twarz tego zjawiska była zakryta, tylko czoło było otwarte, a na niem płonął zielono świecący krzyż“.
Ewie van Druysen przypomniały się słowa ojca o upiorach, które znak życia noszą otwarty, i przez chwilę owładnęła nią zimna trwoga.
„Od tego czasu posiada Klinkherbogk to wewnętrzne słowo — powrócił Swammerdam znowu do swego przemówienia, — i ono powiedziało jemu i przez jego usta także mnie — byłem wtedy jedynym jego uczniem — jak mamy żyć, by jeść z drzewa życia, które jest w raju Boga.
Otrzymaliśmy zwiastowanie: tylko jeszcze mała chwila, a cała nędza ziemskiego bytu od nas odstąpi i jak Hiob tysiąckrotnie otrzymamy, co życie nam wzięło“.
Doktor Sephardi chciał zarzucić, jak nie-bezpiecznem i złudnem jest udzielanie wiary takim proroctwom z podświadomości, ale w samą porę przypomniał sobie opowiadanie barona Pfeilla o zielonym chrząszczu. Oprócz tego rozumiał, że wszelka przestroga byłaby tu zapóźna.
Stary człowiek zdawał się jego myśli przez pół zgadywać, bo ciągnął dalej: *50 lat już minęło, odkąd nam dane zostało to przyrzeczenie, ale trzeba się uzbroić w cierpliwość i cokolwiek by się stało wytrwać w tej próbie, która polega na tem, by duchowe imiona bez przerwy wszep-tywać w nasze serce, aż odrodzenie nastąpi“. — Wypowiadał te słowa spokojnie i pozornie z ufnością, ale w głosie jego brzmiało lekkie drżenie, jakby przeczucie nadchodzącego strasznego zwątpienia, które zdradzało, jak bardzo musiał się skupiać, by innych w ich wierze nie zachwiać.
V.
„50 lat odbywa już pan tę próbę?! To jest straszne!“ — wyrwało się mimowoli d-rowi Sephardi.
„Ach, to jest tak niebiańsko pięknie widzieć, jak wszystko się spełnia* — wyszeptała oczarowana panna de Bourignon — i jak te wzniosłe duchy przychodzą tu z przestworów świata i gromadzą się koło Abrama — to jest mianowicie duchowe imię Anselma Klinkherbogka, bo jest patrjarchą — i że tu w ubogiej dzielnicy Amsterdamu, Zeedijk, kładą kamień węgielny pod nowy Jeruzalem. Mary Faatz (była pierw prostytutką, a teraz jest pobożną siostrą Magdaleną — szepnęła na ucho swojej siostrzenicy), — przyszła i — i Lazarus zmartwychpowstał — ale prawda, Ewo, o tym cudzie jeszcze ci zupełnie nie wspominałam w liście, który ci niedawno napisałam, aby cię namówić do wstąpieńia w nasze koło. Pomyśl tylko: Lazarus przez Abrama żmartwych-wstał!“ — Jan Swammerdam wstał, przystąpił do okna i milcząc patrzał w ciemność. — „Tak, tak, istotnie zmartwychwstał. Leżał, jak umarły w swoim sklepie, wtedy przyszedł Abram i przywrócił go znowu do życia“.
Wszystkich oczy zwróciły się na Eidottera, który zmieszany odwrócił się i giestykulując i wstrząsając ramionami tłumaczył szeptem d rowi Sephardi, że w każdym razie coś w tem jest, — „bez przytomności rzeczywiście byłem; może nawet umarły; dlaczego nie miałem być umarły? Proszę pana, taki stary człowiek, jak ja“.
„I dlatego zaklinam cię, Ewo, — zwróciła swą mowę panna de Bourignon do swej siostrzenicy z najgłębszem przekonaniem — wstąp do naszego związku, bo to królestwo się zbliża i ostatni będą pierwszymi“.
Handlowiec ze składu aptecznego, który dotychczas bez słowa siedział obok siostry Magdaleny i rękę jej w swojej trzymał, podniósł się nagle, uderzył pięścią w stół i wytrzeszczywszy szeroko rozgorzałe oczy krzyknął bełkocącym językiem:
„Tak, tak, tak, — p-p-pierwsi b-b-będą ooostatni i prędzej przejdzie wiel wiel...“
„On wchodzi w Ducha 1 Logos z niego przemawia!“ — krzyknęła „strażniczka progu“ — „Ewo, zachowaj każde słowo w swem sercu 1“...„wiel-wielbłąd przez u-u-u-u...“
Jan Swammerdam przybiegł do opętanego, na którego twarzy malował się wyraz zwierzęcej złośliwości i uspokoił go magnetycznemi pociągnięciami przez czoło i usta.
„To jest tylko „przeciwieństwo“, jak my to nazywamy, moja pani“ — rzekła siostra Sulamith, stara holenderka, uspakajając pannę van Druy-sen, która trwożnie uciekła do drzwi. „Brat He-sekiel często pod tem cierpi, a wtedy niższa natura zyskuje władzę nad wyższą, Ale to już przechodzi;“ — handlowiec rzucił się na czworaki, szczekał i skowyczał jak pies, podczas gdy dziewczyna z ftrmji Zbawienia klęczała obok niego i łagodnie głaskała mu włosy — „niech pani źle o nim nie myśli; gdyż my jesteśmy grzesznikami, a brat Hesekiel całemi dniami spędza swe życie tu na dole, w ciemnym magazynie, więc gdy zobaczy kiedyś bogatych ludzi
— pani wybaczy, że mówię to tak otwarcie — przychodzi nań coś, jakby rozgoryczenie i zaciemnia jego ducha. Proszę mi wierzyć moja pani, nędza jest wielkim ciężarem; skąd tak młode serce, jak jego, ma wziąć tyle ufności do Boga, aby ją znieść!“
Ew? van Diuysen po raz piurwszy w życiu rzuciła wzrok w otchłanie bytu i o c-;em pierwej w książkach czytału, stało teraz przed nią w okropnej rzeczywistości. f\ jednak był to tylko krótki black błyskawicy, który zaledwie wystarczał, by rozerwać ciemność kilku wąwozów.
„Ile o wiele straszniejszych rzeczy — mówiła sobie — musi dopiero drzemać w głębi, w którą tak rzadko może spojrzeć oko człowieka, przez los obdarzonego“.
Jakby przez eksplozję duchową zwolniona z zasłon ludzkich form towarzyskich, z trudem wpojonych, pokazała jej się dusza w ohydnej nagości, do dzikiego zwierza poniżona w chwili, gdy padały słowa tego, który dla miłości życie swe oddał na krzyżu.
Świadomość jakiejś olbrzymiej wsnółwiny, popełnionej przez nic innego, jak tylko przez samą przynależność do uprzywilejowanej klasy społecznej i do tego, tak samo przez się zrozumiałym wydającego się, braku zainteresowania dla cierpienia bliźniego — wina zaniechania, drobna jak ziarnko piasku w przyczynie, a rosnąca jak lawina w skutku — głęboką grozą ogarnęła Ewę; tek jak mógłby się przerazić człowiek, któryby w bezmyślności sądził, że bawi się liną, a nagle spostrzegł, że żmiję jadowitą w rękach trzyma.
Gdy Sulamith opowiadała o nędzy handlowca, Ewa w pierwszem wzruszeniu sięgnęła po pieniądze, — był to pewien odruch, którym serce chce podejść rozum, — potem sposob ność do pomocy zdała jej się źle wybraną, i mocne postanowienie, poniechaną rzecz później lepiej i gruntowniej naprawić, wstąpiło w miejsce czynu.
Zwycięzcą został stary wojenny podstęp ojca kłamstwa, by zyskać na czasie, aż podniety współczucia znikną.
Hesekiel tymczasem z ataku swego ochłonął i cicho płakał przed sobą.
Sephardi, który jak > dostojni, portugalscy żydzi Holandji, niezłomnie stał przy zwyczaju przodków, by nigdy nie przekroczyć progu obcego domu, nie przyniósłszy ze sobą jakiegoś małego podarku, skorzystał ze sposobności, aby odwrócić uwagę od chorego: rozwinął srebrną kadzielniczkę i wręczył ją Swammerdamowi.


»Złoto, kadzidło i myrrha — trzej święci królowie ze wschodu!“ szepnęła zduszonym od wzruszenia głosem „strażniczka progu“, wznosząc oczy pobożnie do sufitu.
„Gdyśmy się wczoraj dowiedzieli, że pan, panie doktorze, przyjdzie do nas, by Ewie towarzyszyć, Mbram dał panu duchowe imię Baltazara, i patrzcie: pan przyszedł i kadzidło ofiarował! Król Melchjor — w życiu nazywa się baronem Pfeillem, wiem o tem od małej Katj;, dzisiaj także już się duchowo objawił“ — zwróciła się tajemniczo do pozostałych, którzy zdumieni słuchali, — i przysłał pieniądze. Och, widzę oczami ducha: i Kaspar, król kraju murzyńskiego nie jest już daleko;“ mrugnęła błogo do Mary Faatz, która na wzrok jej porozumiewawczo odpowiedziała: —.tak, czas zbliża się ku swemu końcowi olbrzymiemi krokami...“
Przerwało jej pukanie do drzwi i mała Katja, wnuczka szewca Klinkherbogka weszła do środka i zameldowała:
„Chodźcie wszyscy prędko na górę, dziadek ma drugie narodziny“.
ROZDZIAŁ PIĄTY.
Ewa van Druysen zatrzymała starego zbieracza motylów, zanim razem z nim poszła za resztą, która właśnie wstępowała na poddasze Klinkherbogka.
„Proszę mi wybaczyć, panie Swammerdam, chciałabym panu zadać jedno krótkie pytanie, aczkolwiek miałabym właściwie wiele do zapytania. — To, co pan przedtem powiedział o hi-sterji i o sile, która leży ukryta w imionach, do głębi mnie poruszyło, — ale z drugiej strony...“
„Mogę pani dać jedną radę, moja pani?“
— Swammerdam przystanął i spojrzał jej poważnie w oczy. — „Rozumiem zupełnie dobrze, że to, czego pani przedtem wysłuchała, musiało ją tylko wyprowadzić z równowagi. Mimo to może pani z tego wielką korzyść wyciągnąć, jeśli pani ujmie to, jako pierwszą naukę, a duchowych wskazań będzie pani szukała nie u innych, lecz u siebie samej. Tylko pouczenia, których nam własny duch udziela, przychodzą we właściwą porę i do nich jesteśmy dojrzali. Musi pani < stać się głuchą i ślepą na objawienia innych. Droga do wiecznego życia jest wąska, jak ostrze noża; nie może pani ani pomóc drugim, widząc ich chwiejących się, ani nie powinna pani od nich oczekiwać pomocy. Kto patrzy na innych, traci równowagę i upada. Tutaj nie istnieje wspólna wędrówka wzwyż, jak w świecie i aczkolwiek także tu bezwarunkowo koniecznym jest przewodnik musi on przyjść do pani z królestwa ducha. Tylko w ziemskich sprawach może pani, jako przewód i lik służyć, człowiek i jego działalność może być miarą dla jego osądzenia. Wszystko co z ducha nie pochodzi, jest martwą ziemią, a my nie chcemy się modlić do żadnego Boga, jak tylko do tego, który w naszej własnej duszy się objawia“.
»Jeśli jednak żaden Bóg we mnie się nie objawia?“, zapytała Ewa zrozpaczona.
„Wtedy musi pani w jakąś cicha godzinę woiać go nakazem całej tęsknoty, do jakiej pani jest zdolna“.
„R wtedy sądzi pan, że on przyjdzie? jakby to było łatwe 1“
„Przyjdzie! Ale — niech się pani nie lęka: — najpierw, jako mściciel pani poprzednich czynów, jako straszny Bóg starego testamentu, który powiedział: oko za oko, ząb za ząb. Objawi się w nagłych zmianach pani zewnętrznego życia. Wszystko musi pani naprzód stracić, 4» nawet — Swammerdam wyrzekł to cicho, jakby bał się, że ona może usłyszeć — nawet Boga, jeśli go pani zawsze od nowa pragnie znajdywać. Dopiero gdy pani wyobrażenie o nim stanie się wolne od postaci i formy, i wszelkiego pojęcia zewnątrz i wewnątrz, Stwórcy i stworzenia, ducha i materji, wtedy...“
„Ujrzę go?“
„Mie. Nigdy! file jego oczyma ujrzy pani siebie. Wtedy będzie pani wolna od ziemi, bo życie pani wejdzie w jego życie, a świadomość pani nie będzie już zależna od ciała, które jak bezistotny cień zbliży się do grobu“.
„Jakiż cel wobec tego mają ciosy zewnętrznego życia, o których pan mówi? Są one próbą czy karą?“
„Niema ani prób ani kar. Życie zewnętrzne ze swymi losami jest niczem innem, jak procesem ozdrawiania, dla jednego bardziej, dla innego mniej bolesnym, zależnie od tego, czy dany człowiek jest chory pod względem swej siły poznawczej“.
„I pan sądzi, że jeśli przywołam Boga jak pan mówi, to, los mój zmieni się?“
„Natychmiast. Tylko nie będzie się zmieniać, stanie się galopującym koniem, który dotychcząs szedł stępa“.
„Czy pańskie życie przeszło w takiej burzy? Proszą wybaczyć to pytanie, ale po tem, co słyszałam o panu...“
„Musiało przejść bardzo spokojnie, prószą pani“ — dokończył śmiejąc się Swammerdam. „Przypomina pani sobie, cć jej przed chwilą powiedziałem? Niech pani nigdy nie patrzy na innych. — Jeden przeżywa świat, a drugiemu wydaje się on łupiną orzecha. Jeśli pani poważnie pragnie tej galopującej przemiany swego losu, musi pani... — przestrzegam przed tem i zarazem radzą, — bo jest to jedyna rzecz, którą człowiek uczynić powinien i równocześnie najcięższa ofiara, jaką złożyć może. — Musi pani przywołać najgłębszą jaźń swojej istoty, jaźń, bez której byłaby trupem (a nawet tem nie) i jej rozkazać, by panią najkrótszą drogą poprowadziła do wielkiego celu, — jedynego, który wart jest dążenia, chociaż teraz pani tego jeszcze nie rozumie, — bez litości, bez spoczynku, poprzez chorobę, cierpienia, śmierć i sen, poprzez zaszczyty, bogactwo i radość, zawsze na przebój i na przebój, jak rozszalały koń, który porywa wóz naprzód poprzez role i kamienie i obok kwiatów i kwitnących gajów. To nazywam: wołać Boga. Musi to być, jak przysięga przed słuche-jącem uchem“.
„A jeśli potem los przyjdzie, mistrzu, a Ja będę słaba i — zechcę wrócić?“
„Wrócić na drodze duchowej, — nie, nawet nie wrócić, tylko stanąć, obejrzeć s.ę i w słup soli się zamienić, — może tylko ten, kto ¿adnej przysięgi nie złożył. Przysięga w sprawach ducha jest, jak rozkaz i Bóg jest — sługą człowieka w tym wypadku, aby go wykonać. Niech się pani nie lęka, moja pani, to nie jest bluź-nierstwo. Przeciwnie. — Dlatego (to co teiaz mówię jest głupie, ja wiem, bo staje się tylko z litości, a wszystko co z litości wynika jest głupie) ostrzegam panią: niech pani za wiele nie ślubuje. Może się pani bowiem zdarzyć, jak temu łotrowi, któremu kości na krzyżu połamano“.
Twarz Swarr.merdama pobladła z wewnętrznego podniecenia.
Ewa ujęła go za rękę. „Dziękuję panu, mistrzu, teraz wiem. co mam czynić“.
Staruszek przygarnął ją ku sobie I wzruszony pocałował ją w czoło. „Niechaj pan losu będzie ci miłosiernym lekarzem, moje dziecko!“
Weszli po schodach na górę.
Jakby pod wpływem jakiejś upartej myśli przystanęła Ewa na sekundę przed poddaszem „Powiedz mi pan jeszcze jedno, mistrzu. Te liczne miljony ludzi, które krwawiły i cierpiały, one przecież żadnego ślubu nie uczyniły; po co więc była ta cała nieskończona męka?“
„Czy pani wie o tem, że oni żadnego ślubu nie uczynili? Czyż nie mogło to stać się w jakiemś poprzedniem życiu, — zapytał Swam-merdam spokojnie, — albo w głębokim śnie, kiedy dusza człowieka czuwa i najlepiej wie, co ’ jej korzyść przynosi?“
Jakby jakaś zdsłona wpół się rozdarła, spojrzała Ewa przez chwilę w ślepiące światło nowego poznania. Ostatnie kilka słów odsłoniło jej więcej o przeznaczeniu^ istot, niż to mogły uczynić wszystkie systemy religijne. Każda skarga na domniemaną niesprawiedliwość losu musiała zgłuchnąć wobec myśli, że nikt nie idzie inną drogą, jak przez siebie wybraną.
„Jeśli pani nie może znaleźć żadnego sensu w tem, co się w naszem kole dzieje, droga pani, to niech to pani w błąd nie wprowadza. Często jakaś droga prowadzi w dół, a jednak jest najkrótszym mostem do najbliższego wspięcia się wzwyż. Gorączka ozdrowienia duchowego wygląda często, jak djabelska zgnilizna. Ja nie jestem „królem Salomonem“ i Lazarus Eidotter nie jest „Szymonem Nosicielem Krzyża“, — jak to panna de Bourignon zbyt zewnętrznie ujmuje, ponieważ raz w nędzy pożyczył Klinkherbogkowi pieniądze, ale dlatego to pomieszanie starego i nowego testamentu samo w sobie nie jest jeszcze żadnym bezsensem. — W Biblji widzimy nietylko wyliczenie wypadków minionej epoki, lecz drogą od fldama do Chrystusa, którą w sobie musimy przejść w magiczny sposób wzrastania od imienia do imienia, to jest: od rozwoju siły do rozwoju siły, — wyrzekł Swammerdam i pomógł Ewie przy wchodzeniu na ostatnie stopnie,
— od wygnania z raju do zmartwychwstania. Dla niejednego może być to droga pełna grozy i...“, przygnieciony mruknął przed siebie znowu zdanie o łotrze, któremu kości na krzyżu połamano.
Panna de Bourignon z resztą towarzystwa czekała przed mansardą na przyjście obojga (tylko Lazarus Eidotter zeszedł na dół do swego mieszkania) i obrzuciła swą siostrzenice potokiem słów, zanim wstąpili, by ją odpowiednio przygotować:
„Pomyśl tylko Ewo, stało się coś nieopisanie wielkiego. I właśnie dzisiaj w świąto przesilenia dnia z nocą — ach, to jest przecież tek niewymownie głębokie — tak, co to ja chciałam powiedzieć — tak, prawda, stało coś wielkiego, oddawna upragnionego: w ojcu flbramie narodził sie dzisiaj, jako dzieciątko, duchowy człowiek i usłyszał go w sobie krzyczącego, gdy właśnie przybijał obcas do bucika, co jest znane jako drugie „narodziny“, ponieważ pierwsze to są kurcze brzucha, jak to już w Piśmie jest za znaczone, jeśli się je tylko słusznie tłumaczy, a potem stawią się w pełnej liczbie trzej święci królowie, bo Mary Faatz niedawno mi opowiadała, że zna, chociaż bardzo pobieżnie, jednego czarnego dzikusa, który żyje w Amsterdamie, i przed godziną widziała go przez okno siedzącego na dole w szynku, a ja od razu poznałam w tem zrządzenie niebieskich potęg, ponieważ naturalnie może to być tylko król Kaspar z kraju murzynów; ach, to jest przecież niewypowiedziana łaska, że właśnie mnie przypadła w udziale ta misja, by znaleść trzeciego świętego króla i w swojej szczęśliwości nie mogę już doczekać się tej minuty, w której poślę Mary, aby go przyprowadziła“. Przytem otworzyła drzwi i wszystkich po kolei wpuściła do środka.
Szewc Klinkherbogk siedział sztywno i bez ruchu przy długim stole, pokrytym narzędziami i podeszwami, jedną stronę swojej wynędzniałej twarzy trzymając w ostrem świetle księżycowem od okna, tak, że białe włosy jego sypkiej, marynarskiej brody błyszczały jak metałowe nici, drugą w głębokim mroku.
Na łysej czaszce nosił koronę, zygzakowato wyciętą ze złotego papieru. — W izbie był kwaśny zapach skóry.
Jak nienawiści pełne oko cyklopa, potwora z ciałem w ciemności ukrytem, błyszczała szklana szewska kula w pokoju i rzucała swój blask na kupę dziesięcioguldenówek, które przed prorokiem leżały.
Ewa, Sephardi i członkowie duchowego koła stanęli przy ścianie i czekali. Żaden nie ważył się ruszyć; jakaś klątwa na wszystkich się położyła.
Oczy handlowca przywarły tępo do złotych pieniędzy.
Powoli płynęły minuty w bezgłośnej ciszy, jakby się chciały wydłużyć w godziny, — jakiś mól wyłonił się z ciemności, jak biała iskra krążył koło światła świecy i spłonął skwiercząc w płomieniu.
Nieruchomo, jakby z kamienia wykuty, wlepił swe oczy prorok w szklaną kulę z otwar-temi usty, z palcami kurczowo zaciśniętemi nad złotemi sztukami pieniędzy zdawał się słuchać słów, które z odległej dali ku niemu szły. Głuchy hałas, który wydarł się nagle z poitowego szynku od ulicy, natychmiast zamarł, jakby ktoś na dole otworzył bramę i z powrotem zatrzasnął, przeszedł przez pokój i zginął w powietrzu.
Znowu cisza śmiertelna.
Ewa chciała spojrzeć na Swammerdama, ale jakaś nieświadoma trwoga, że w jego obliczu może dojrzeć to samo trwożne przeczucie zbliża jącego się nieszczęścia, które jej samej prawie oddech tamowało, wstrzymała ją od tego. Przez mgnienie oka zdawała sobie przypominać, że jakiś cichy, ledwie uchwytny głos przy stole wy rzekł: „Panie, odchyl odemnie ten kielich“, później wrażenie to rozprószyło się pod wpływem zagubionych dźwięków dalekiego zgiełku kiermaszu, które powiew powietrza za sobą przyniósł pod okna
Podniosła oczy i ujrzała, że napięcie w rysach Klinkherbogka osłabło i przecnodziło w zamęt.
„Jest wielka wrzawa w mieście — słyszała, jak szeptał, — a grzech jego jest ciężki. Dlatego chcę zstąpić i ujrzeć, zali uczynili wszystko, co przezemnie przykazane zostało, zali nie, żebym wiedział“.
„To były słowa Jehowy według pierwszej księgi Mojżesza, rzekła siostra Sulamith drżą-cemi wargami i przeżegnała się, „zanirr zesłał ogień i s.arkę. — Nie gniewaj się, panie, ¿e mówię: może dziesięciu sprawiedliwych.mozr.a by w. mieście tem znaieść“.
Natychmiast motyw ten przeszedł do Klink-herbogka i obudził w nim wizję nadchodzącego końca świata. Monotonnym głosem, jakby duchem nieobecny, odczytywał coś, mówił do ściany:
„Widzą szalejący nad ziemią orkan, który sprawia, że wszystko, co stoi prosto, staje się krzywem pod jego rozpądem i chmurą latających strzał. Rozrywa groby, a kamienie pogrobne i czaszki trupów są jak gradowisko, które szaleje w powietrzu. Wodą z rzek i stawów wylewa, z ust swoich ją wyrzuca, jak drobny deszcz i zwala topole na ulicą i wysokie drzewa na ziemią, jak powiewające czupryny. /V to gwoli tym sprawiedliwym, którzy mają żywy chrzest;
— słowa jego stały się znowu bezwdźwiączne, — ten jednak, na którego czekacie nie przyjdzie jako król, zanim się czas nie dopełni; najpierw musi być w was zwiastun, jako nowy człowiek, aby to królestwo przygotował. Mimo to wielu z was bądzie z nowemi oczami i uszami, żeby znowu nie powiedziano o ludziach: mają uszy a nie słyszą, mają oczy a nie widzą, ale — cienie jakiegoś głębokiego smutku wystąpiły mu na twarz, — ale miądzy wami nie widzą fibra ma. Bo każdemu wymierzone bądzie według jego miary, bo on, zanim narodziny ducha stały się dojrzałe, uczynił ze siebie tarczą nądzy, a dla duszy swojej ulał złotego cielca, aby zmysłom urządzić zabawą taneczną. Jeszcze krótka chwila, a nie bądzie już go miądzy wami. — Król z kraju murzynów przyniesie mu myrrhą innego życia a ciało jego rzuci na pożarcie rybom ponurych wód, bo złotq Melchjora nadeszło, zanim dziecko w żłobie leżało i mogło by zdjąć klątwę, która na każdem złocie spoczywa. Narodziło się więc na nieszczęście, zanim jeszcze ta noc minie. —
I kadzidło Baltazara za późno przyszło. filety, Gabrjelu, słuchaj: nie wyciągaj ręki po żniwo, które nie jest dość białe do ścięcia, żeby sierp nie zranił parobka i żeby pszenicy nie odebrał żniwiarza“.
Panna de Bourignon, która podczas jego mowy najczęściej oczarowana wzdychała, nie trudząc się nawet o zrozumienie jej ciemnego znaczenia, wydała okrzyk radości, skoro wymówione zostało jej duchowe imię „Gabrjel“ i szepnęła gwałtownie kilka słów do Mary Faatz, która na to szybko izbę opuściła.
Swammerdam, który to zauważył, chciał jej w tem przeszkodzić, ale nadszedł za późno, dziewczyna zeszła właśnie ze schodów.
Znękany opuścił rękę i wstrząsnął tylko z rezygnacją głową, gdy strażniczka progu ze zdziwieniem nań spojrzała.
Szewc na chwilę przyszedł do siebie i trwożnie zawołał na swą wnuczkę, wkrótce potem jednak znowu zapadł w swoją ekstazę.
W szynku portowym „Prins van Oranje“ przez cały ten czas siedziało razem jakieś rozpustne towarzystwo pięciu ludzi i grało z po czątku w karty; później, gdy głęboka noc nastała i lokal zapełnił się różnoraką hołotą z Zeedijk, że wkrótce prawie miejsca nie było na wyciągnięcie łokci, cofnęli się ci panowie do sąsiedniego pokoju, w którym przez cały dzień mieszkała kelnerka Antje, niekształtny, wyszminko-wany babsztyl w czerwonej jedwabnej sukni po kolana, tłustej szyi, lnianych włosach, obwisłych piersiach i przeżartych nozdrzach, — „świnią portowa“, jak ją stali goście nazywali.
Byli nimi: gospodarz spelunki — niegdyś sternik na brazylijskim okręcie, przysadzisty, o karku byka, chłop z zakasanemi rękawami, o łapach niebiesko tatuowanych, a w uszach, z których jedno było nawpół odgryzione, małe złote pierścionki, — następnie Zulus üsibepu w ciemno niebieskiem płóciennem ubraniu, jakie noszą palacze na okrętach, — jakiś garbaty agent z Variete z długiemi, wstrętnemi jak pająk palcami, — profesor Zitter Arpäd, który w dziwny sposób znowu posiadał swoje wąsy, a także pozostała jego tualeta była dostosowana do nowego otoczenia, — i jako piąty opalony tak zwany „Hindus“ w białym stroju tropikalnym, jeden z owych młodych synów właścicieli plantacji, którzy czasami z Batawji albo innych ko-lonji niderlandzkich przyjeżdżali do Europy, aby poznać holenderską ojczyznę i następnie w przeciągu kilku nocy w najbezmyślniejszy sposób wydać swoje pieniądze w szynkowniach rzezimieszków.
Już od tygodnia mieszkał młody pe n w „Prins van Oranje“ i od tego czasu ani razu nie widział światła dziennego, chyba nad ranem pasemko brzasku przez zielono obwieszone okna, zanim mu z pijaństwa oczy sie nie zamknęły i nierozebrany i nieumyty rzucał się na dywan, aby spać późno do następnego wieczora. A wtedy szybko szło od nowa przy kostKach i kartach, piwie, złem winie i gorzałce, z fundowaniem portowej hałastrze, majtkom z Chile i belgijskim prostytutkom, aż ostatni pieniądz został na ławkę rzucony i prz/szła kolei na łańcuszki od zegarka, pierścionki i spinki.
Na tę ucztę końcową gospodarz czuł s.ę zobowiązanym zaprosić swego przyjaciela, Zittera Arpóda i „pan profesor“ rzeczywiście punktualnie się zjawił, przyprowadziwszy ze sobą, niejako jako część pikniku Zulusa, który jako wybitny artysta zawsze dużo złota posiadał.
Przez kilka godzin uprawiali panowie właśnie Macao, ale żadnemu z nich nie udało się na stałe przeciągnąć boginię szczęścia na swoją stronę, bo ile razy profesor pióbował w kartach zrobić woltę, tyle razy agent z Variete szyderczo się uśmiechał i pan Zitter Arpad czuł się zmuszonym na chwilę wstrzymać się ze swoją zręcznością, ponieważ mu naturglnie nie wypadało dzielić swego czarnego klijenta z garbusem. L drugiej strony tak samo miała się sprawa z „Hindusem“ i dlatego ci dwaj rywalizujący gentlemani czuli się ku wielkiemu swemu bólowi zmuszeni pierwszy raz w życiu grać uczciwie — zajęcie, które — wnosząc z melancholijnego wyrazu ich twarzy — musiało im przypominać ubiegłe lata dziecięce, kiedy się jeszcze grało o migdały i orzechy.
Sam gospodarz grał z własnej woli uczciwie — dla uczczenia tego dnia. Uważał to za getlemański obowiązek względem swoich gości, było tylko samo przez się zrozumiałe i nie wymagało żadnej dalszej umowy, że na wypadek jakiejś straty, oni mu muszą potem szkodę wynagrodzić, — „Hindus“ był za niewinny, by nawet podjąć myśl jakiegoś oszustwa, a Zulus był jeszcze zbyt mało wtajemniczony w arkana białej magji. aby się ośmielił z pomocą piątego asa wprowadzać jakieś czary na swoją korzyść. Dopiero o północy, gdy w ulicznym lokalu dały się słyszeć wabiące melodje i spragniony wódki tłum, węsząc coraz gwałtowniej za obecnością młodego mecenasa, nie mógł już dłużej ćwiczyć swej cierpliwości, a w końcu nawet weszła do pokoju jakaś prostytutka ufryzowana a la Pony, by opiekuńczo obejrzeć się za pobytem swego „narzeczonego“, nastąpiło przegrupowanie sił bojowych, które za skutek miało, że „Hindus“ i Zulus w oka mgnieniu zostali przez pana Zittera i agenta z Variete wyplądrowani na wspólny rachunek.
Najwybitniejszą cechą charakteru pana profesora była hojność i dlatego nie mógł sobie odmówić, by pannę flntje zaprosić do opróżnionego już salonu gry na wspólną kolację ze swym przyjacielem Usibepu, którego upodobania dla wyszukanych potraw i mieszaniny napojowej z denaturowanego spirytusu i esencji, zawierającej kwas siarczany, zwany „mogador“, znał doskonale.
Rozmowa przy stole toczyła się prawie wyłącznie w zepsutym języku murzyńsko-angielskim, w żargonie podgórskim i djalekcie Basuto, któ-remi to narzeczami obaj panowie mistrzowsko władali; tylko kelnerka musiała się po największej części ograniczyć do płomiennych spojrzeń, wystfwiań języka i innych międzynarodowo zrozumiałych gestów, aby ze swojej strony przy czynić się do podniecenia goście.
Jako człowiek nawskrós towarzyski, umiał profesor ni etyl ko w najlepszy sposób starać się, by rozmowa ani na sekundę nie utknęła, — miał także swój główny cel ustawicznie przed oczyma, by wydobyć od Zulusa tajemnicy, jak można gołe-mi stopami kroczyć po rozżarzonych kami uniach bez popalenia się i wymyślał tysiące podstępów aby cel swój osiągnąć.
Najsprytniejszy obserwator nie byłby po nim poznał, że obok tego jeszcze jedna myśl bezustannie go dręczyła, która stała w ścisłym związku z poufną wiadomością od flntji: szewc Klinkherbogk z poddasza zmienił popołudniu w szynku banknot 1000-guldenowy na złoto.
Pod wpływem ognistego mogadoru, smacznej kolacji i syrenich sztuk młodej damy popadł Zulus niebawem w stan rosnącego szału,, z powodu którego uważano za rzecz wskazaną wszystkie ostre i łamliwe przedmioty z pokoju usunąć, a przedewszystkiem jego samego trzymać zdała od kontaktu ze skorymi do bijatyki majtkami z ulicznego lokalu, którzy zazdrośni 0 flntję czyhali tylko na to, by ze swymi nożami rzucić się na murzyna.
Podstępnie rzucona, złośliwa uwaga profesora, że ta czarodziejska sztuka z gorącemi kamieniami jest zwykłym szwindlem, wyprowadziła w końcu Zulusa do tego stopnia z równowagi, iż zagroził krótko i węzłowato, że wszystko porozbija, jeśli się mu natychmiast nie przyniesie kubła z rozżarzonemi węglami.
Zitter flrpad, który tylko na tę chwilę czekał, kazał wnieść oddawna przygotowany kubeł 1 rozżarzone węgle wysypać na cementową posadzkę pokoju.
Usibepu natychmiast przykucnął i począł wdychać otwartemi nozdrzami zapierający oddech dym. Jego oczy otrzymywały coraz bardziej szklany wyraz. Zdawał się coś widzieć, a wargi jego poruszały się, jakby w rozmowie z jakimś fantomem. Potem nagle podskoczył, wydał jakiś mrożący krew w żyłach okrzyk, — tak ostry i straszliwy, że wrzawa tłumu w szynku ulicznym umilkła, a oni sami głowa przy głowie z trupio blademi twarzami cisnęli się bezgłośnie do drzwi pokoju, aby zajrzeć do środka.
W sekundę później zrzucił ze siebie szaty i rozpoczął dokoła paleniska taniec, zupełnie nago, naprężywszy mięśnie, jak czarna pantera, tocząc pianę z ust i z szaloną szybkością rzucając głową w tył i wprzód. Widok był tak groźny i podniecający, że nawet dzikim majtkom z Chile z panicznego strachu zatamowało oddech i musieli się trzymać ściany, aby nie upaść z ławek, na które weszli.
Taniec skończył się nagle, jakby pod jakimś niedosłyszalnym nakazem; Zulus zdawał się nagle znowu być przy świadomości, — tylko twarz jego zszarzała, jak popiół, — wstąpił powoli i miarowo gołemi stopami na rozżarzone węgle i przez kilka minut stał na nich bez ruchu. flni śladu zapachu spalenizny, któryby mógł wskazać, że skóra ogorzała.
Kiedy z paleniska zeszedł, profesor znalazł jego stopy zupełnie nienaruszone i nawet nie gorące.
Młoda dziewczyna w czarno niebieskiem ubraniu firmji. Zbawienia, która w międzyczasie cicho z ulicy weszła, ostatnią część widowiska widziała i serdecznie pozdrowiła Zulusa, którego zdawała się znać.
„Skąd ty tutaj Mary?“ — zawołała zdziwiona „Świnia portowa“, objęła ją i ucałowała łagodnie w oba policzki.
„Dzisiaj wieczorem spostrzegłam przez okno siedzącego tu pana (Jsibepu, — znam go z Cafe Flora, gdzie mu chciałam biblję wyłożyć, ale on niestety mało umie po holendersku — tłumaczyła Mary Faatz, — i jedna dystyngowana pani z zakładu Beginek przysłała mnie, żebym go sprowadziła na górę, i jeszcze dwoje wytwornych państwa jest tam na górze“. *
„Gdzie na górze?“
„Mo, u szewca Klinkherbogka“.
Zitter flrpad obejrzał się, usłyszawszy to nazwisko, zaraz jednak zrobił taką minę, jakby go to więcej nie obchodziło i zaczął sprytnie badać Zulusa w jego afrykańskiej, zepsutej mowie, który w trjumfie swoim był przystępniejszy na pytania.
„Winszuję memu przyjacielowi i łaskawcy, panu CJsibepu z kraju Mgome i z dumą widzę, że jest wielki Ouimboiseur i jest wtajemniczony w czary Obeah Tchanga“.
„Obeah Tchanga? — zawołał murzyn; — Obeah Tchanga to jest to! — strzepnął pogardliwie palcami. — Ja CJsibepu, wielki lekarz, ja Vidu T’chatiga. Ja zielony jadowity wąż Vidu*.
Szybko połączył sobie piofesor kilka idei. w myśli. Sądził, że znalazł ślad. Przypadkowo w towarzystwie indyjskich artystów słyszał, że ukąszenie pewnych wężów wywołuje u indywi-duc w, które są w stanie przyzwyczaić się do tej trucizny, anormalne stany zdumiewającego rodzaju, jak dalekowidztwo, wędrówkę po nocach, odporność na rany i tym podobne. — Dlaczego to, co było możliwe w Azji, n.e miało się trafiać także u afrykańskich dzikusów?
„Ja też jestem ukąszony przez wielkiego czarodziejskiego węża“, przedstawił i wskazał pierwszą lepszą bliznę na swej ręce.
Zulus splunął pogardliwie. „Vidu nie zwy czainy wąż. Zwyczajny wąż nieczysty robak. Wąż Vidu zielony wąż duchów o ludzkiej twarzy. Wąż Vidu jest Souquiant. Jego imię jest Zombi“.
Zittei flrpad stracił panowanie nad sobą. Co to były za słowa? Jeszcze mgdy ich nie słyszał: Souquiant? Zdaje się być francuskiego pochodzenia, fl co znaczy: Zombi?! — Był dosyć niemądry, że przyznał się otwarcie do swej niewiedzy, przez co raz na zawsze stracił uznanie u murzyna.
Usibepu podniósł się dumnie i tłumaczył: „Człowiek, który może zmieniać skórę, jest Sou-quiant. Żyje wiecznie. Duch. Niewidzialny. Może wszystko wyczarować. Zombi był ojcem czarnych ludzi. Zulusowie jego ukochane dzieci. Wyszli z jego lewej strony; — uderzył się w potężną klatkę piersiową, że zadudniało. — Każdy królewski Zulus zna tajemne imię Zombi. Jeśli je woła zjawia się Zombi jako wielki jadowity wąż Vidu z zieloną twarzą człowieka i świętym znakiem fetysza na czole. Jeśli Zulus pierwszy raz widzi Zombi, a Zombi twarz zakrył, to Zulus musi umrzeć. Jeśli jednak Zombi zjawia się z zakrytym znakiem na czole i’ z zieloną twarzą odkrytą, to Zulus żyje i jest Vidu Tchanga. Wielki lekarz i władca ognia. Ja Usibepu jestem Vidu Tchanga!“
Zitter ftrpad zagryzł ze złości wargi. Zrozumiał, że w ten sposób nic nie da się zrobić. Tem gorliwiej polecił się Mary Faatz, jako tłumacz, która minami i słowami starała się wytłumaczyć ubranemu tymczasem Zulusowi, aby za nią poszedł.
„Państwo bezemnie nie potrafią się z nim porozumieć“, wmawiał w nią, ale nie dała się przekonać.
Wreszcie Usibepu zrozumiał, czego Mary od niego chce i poszedł z nią po schodach do mieszkania Klinkherbogka.
Szewc ciągle jeszcze siedział przed stołem z papierową koroną na głowie.
Mała Katja przybiegła do niego, a on ra miona wyciągnął, jakby.chciał dziecko do piersi przycisnąć, zaraz jednak je opuścił i wlepił wzrok w kulą, skoro somnambuliczny stan znowu nim zawładnął.
Na palcach przesunęła się mała z powrotem pod ścianą obok Ewy i Sephardiego.
W pokoju stała się cisza jeszcze głębsza i bardziej.męcząca, niż przedtem, — Ewa czuła, ze nie może być przerwana więcej szmerami — stawała się tylko gęstsza i bardziej przyczajona, skoro jakiś lekkF szelest ubrań, albo trzask podłogi na chwilę się ozwał, — spłynęła w stałą teraźniejszość, nienaruszalną żadnemi.falami tonów, — stawała się podobną do czarnego aksamitnego dywanu po którym błąkają się refleksy barw, nie mogą« jednak dotrzeć do głębi.
Niepewnie szukające kroki odezwały się na schodach i zbliżały się do poddasza.
Ewa odczuła to, jakby jakiś anioł niszczyciel wynurzał się z pod ziemi. Zadrżała z przerażenia, skoro drzwi za nią niespodzianie zaskrzypiały i ukazał się w nich murzyn, jak olbrzymi cień w półmroku.
Także pozostali mocno się przerazili, ale nikt nie odważył się zmienić swego stanowiska, jakby śmierć przez f>róg przeszła i patrzała szukając od jednego do drugiego.
Twarz (Jsibepa nie wykazywała wcale zdziwienia wobec dziwnego otoczenia i ciszy, jaka w pokoju panowała. Stanął nieruchomo i pożerał Ewę płonącym wzrokiem, nie odwracając głowy, aż Mary przyszła jej z pomocą i milcząc przed nią stanęła.
Białka jego oczu i świecące zęby unosiły się w powietrzu, jak upiorne plamy świetlne.
Ewa pokonała swój lęk i zmusiła się do patrzenia bezustannie w okno, przed którem, błyszcząc w świetle księżyca, zwisał w głąb gruby żelazny łańcuch z dźwigni pod dachem.
Lekki, zaledwie dosłyszalny plusk drgał w powietrzu, ilekroć powiewem nocnym poruszona woda, dwóch widelczykowpto spływających kanałów w doie, uderzała o mury domu.
Krzyk przy stole wstrząsnął wszystkimi.
Klinkherbogk na wpół się podniósł i sztywnym palcem wskazywał na święcący w kuli punkt.
„Znowu jest ten straszny — charkotał — z zieloną maską na twarzy, który mi dał imię ftbrama i księgę do połknięcia“. Jakby jakimś blaskiem oślepiony przymknął oczy i ciężko opadł z powrotem.
Wszyscy stali bez ruchu z zapartym oddechem; tylko Zulus pochylił się, wlepił wzrok w jakieś miejsce nad głową Klinkherbogka w ciemności i szepnął półgłosem:
„Souquiant jest za nim“.
Nikt nie rozumiał, co miał na myśli. Potem znowu cisza śmiertelna przez długi, ledwie chcący skończyć się czas, w której nikt nie mógł słowa wypowiedzieć.
Ewa czuła, jak drżą jej kolana z niewyjaśnionego podniecenia. Miała wrażenie, jakby jakaś niewidzialna istota z groźną powolnością raz po raz przenikała izbą swoją obecnością.
Wzięła za rękę małą Katję, która obok niej stała.
Wtem załopotało coś nagle w ciemności ze strasznym krzykiem i głos jakiś zawołał gwałtownie:
„Abraham, Abraham!“
Ewie serce zamarło z przerażenia i zauważyła, że i inni zadrżeli.
„Tutaj jestem“, odpowiedział szewc, jakby ze snu, nie poruszywszy się.
Ewa chciała krzyknąć, ale trwoga śmiertelna ścisnęła ją za gardło.
Znowu przez chwilę potworna cisza sparaliżowała każde uderzenie pulsu, potem jakiś czarny ptak z biało nakrapianemi skrzydłami przeleciał błędnie przez pokój, uderzył głową o szybę i bijąc skrzydłami padł na podłogę. \i
V
„To jest Jakób, nasza sroka — szepnęła Ewie mała Katja, — ona się obudziła“.
Ewa słyszała to jakby przez ścianę; słowa te zupełnie jej nie uspokoiły i wzmocniły tylko przygniatające uczucie bliskości jakiejś demonicznej istoty.
Niespodzianie, jak przedtem wołanie ptaka, znowu jakiś głos uderzył o jej uszy: wyszedł z ust szewca i brzmiał, jak rozdarty krzyk:
„Izaak, Izaak!“
Jego mina nagle się zmieniła i nosiła wyraz wybuchającego obłędu.
»Izaak, Izaak!“
„Tutaj jestem“ odpowiedziała mała Katja — zupełnie tak samo, jak przedtem jej dziadek na zawołanie ptaka; tak jakby spała.
Ewa czuła, że ręka dziecka była zimna, jak lód.
Sroka pod oknem głośno skrzeczała.
Brzmiało to, jak śmiech djabelskiego ko bolda.
Głoskę za głoską, ton za tonem pochłonęła cisza, chciwą, upiorną gębą słowa i złośliwy śmiech. — One powstały i znikły, jak brzmienie jakiegoś wypadku z zamierzchłych czasów biblijnych, które znowu pojawiło się upiornie w izbie biednego rękodzielnika.
Głośny dźwięk dzwonów z kościoła św. Mikołaja przeszedł przez pokój i swoją wibracją przerwał na chwilę czar.
„Chciałabym wyjść, zanadto mnie to przejmuje“, zwróciła się Ewa szeptem do Sephardiego i skierowała się do drzwi. Dziwiła się, że przez ten cały czas nie słyszała zegara wieżowego, gdy przecież kilka godzin dopiero minęło, jak musiała wybijać połnoc.
„Można tego starca tak samego bez pomocy zostawić? — zapytała Swammerdama, który milcząco pozostałych nakłaniai do pośpiechu, i spojrzała na Klinkherbogka. — On zdaje się ciągle jeszcze jest w transie? I dziecko również śpi“.
„On zaraz obudź, się, skoro wyjdziemy, — uspokoił ją zbieracz motylów, ale w słowach jego brzmiał lekki ton ukrywanej trwogi, — i ja później do niego zajrzę“
Murzyna musiano prawie siłą wyprowadzić,
— jego oczy gorączkowo chłonęły złote monety na stole; Fwa spostrzegła, że Swammerdam nie spuszcza go z*oka i sko-o wszyscy ze schocow zeszli, szybko zawrócił, zamknął poddasze szewcp i klucz schował.
Mary Faatz pobiegła naprzód, by gościom przynieść płaszcze i kapelusze z pokoju na czwar-tem piętrze i potem powóz zamówić.
„Żeby tylko ten król murzyński przyszedł z powrotem; pozwoliliśmy mu tak wyjść bez pożegnania; och. Boże, dlaczego uroczystość odrodzenia tak smutno minęła“, jęczała panna de Bourignon, czekając przed bramą ze Swam-merdamem, który im towarzyszył i bez słowa stał obok nich ze strapioną twarzą, na dorożkę, mającą zawieść ją do zakładu Beginek, Ewę do hotelu i doktora Sephardiego do domu; — ale rozmowa wnet utknęła i nie mogła się znowu rozwinąć.
Odgłosy zabawy ludowej zamarły, tylko poza przysłoniętemi oknami szynku na Zeedijk jakiś Banjo wygrywał dzikie tańce.
Ściana domu, wznosząca się naprzeciw kościoła św. Mikołaja leżała w głębokim cieniu, — druga strona, po której mansarda szewca spozierała wysoko ponad kanał w dalekie morze chmur nad portem, błyszczała wilgotno i biało w jaskrawem świetle księżyca.
Ewa doszła do poręczy, która zamykała ulicę od kanału i spojrzała, w czarną, niesamowitą toń.
O kilka metrów od niej żelazny łańcuch który zwisał z dźwigni pod dachem koło okne szewca, graniczył przy końcu z wąskim, zaledwie na stopę szerokim wykuszem.
Jakiś człowiek stał w łodzi i majstrował coś koło łańcucha; skoro spostrzegł jasną postać niewieścią, szybko się schylił i głowę odwrócił.
Ewa usłyszała turkot nadjeżdżającego za róg pojazdu i drżąc od zimna pospieszyła do Sephardiego; — przez mgnienie oka — nie wiedziała dlaczego i w jaki sposób — obudziło się w niej znowu wspomnienie białych oczu murzyna.
Szewc Klinkherboyk śnił, że jedzie na ośle przez pustynię, obok niego mała Katja, a przed nim, jako przewodnik, kroczy mąż z zasłoną na twarzy, który mu nadał imię flbrama.
Jeździł tak dniem i nocą, gdy wtem ujrzał na niebie mamidło powietrzne i jakiś kraj bujny i piękny, jakiego nigdy jeszcze nie widział, spłynął z góry, a mąz ow rzekł mu, że się nazywa Moi i ja. 1 Klinkherbogk wspiął się na górę, sporządził stos z drzewa i położył na nim Katję. Potem wyciągnął rękę i wziął nóż, aby zabić dziecko. Serce jego było zimne i bez litości, bo wiedział z Pisma, że w miejsce Katji, baranka poświęci na całopalenie. ’F\ skoro poświęcił dziecko, mąż ów zdjął zasłonę z twarzy, płonący znak na jego czole znikł i przemówił:
„Pokazuję ci, Abrahamie, moją twarz, abyś odtąd posiadał wieczyste życie. Znak życia jednak zdejmuję ze swego czoła, by widok jego nie spalał ci już nigdy twego biednego mózgu. Bo moje czoło jest twojem czołem i moja twarz jest twoją twarzą. To wiedz jest naprawdę „dru-giem narodzeniem“: że ty jesteś jednem ze mną i poznajesz, żeś ty sam był mną, przewodnikiem swym do drzewa życia.
Wielu jest, którzy twarz moją widzieli, ale nie wiedzą, że to jest drugiem narodzeniem, dlatego może być, iż wiecznego życia teraz nie znajdą. Jeszcze raz przyjdzie śmierć do ciebie, zanim wąską bramę przejdziesz, — a przedtem jeszcze chrzest z ognia, jako płonąca kąpiel bólu i zwątpienia.
Ty sam tego chciałeś.
Potem jednak dusza twoja przejdzie do królestwa, które ja ci przygotowałem, tak jak ptak z więzienia swego wylatuje na wieczną jutrzenkę“.
Khnkherbogk spostrzegł, że oblicze tego męża było z zielonego złota i wypełniało cełe niebo i przypomniał sobie o jednej chwili, gdy jako młody człowiek, abv pomóc do utorowania drogi tym, co po nim przyjdą, uczynił ślub w modlitwie, ze nie pójdzie ani o krok naprzód na drodze ducha, chyba że pan losu zło^y nań ciężar całego świata.
Mąż znikł.
Klinkherbogk stał w głębokim mroku i słyszał grzmiący turkot, który zwolna cichł, jakby w odległej dali jakiś wóz się toczył po chropo watym gościńcu. Powoli przychodził do siebie, widzenie senne w jego pamięci bladło i spostrzegł, że jest na swojem poddaszu i — w ręce trzyma skrwawione szydło.
Knot dopalonej świecy walczył ze zgaśnięciem i migocący błysk wydzierał z ciemności bladą twarz małej Katji, która przebita leżała na zniszczonym dywanie.
Obłęd bezgranicznej rozpaczy zawładnął Klinkherbogkiem.
Chciał szydło wbić sobie w piersi, — ręka odmówiła mu posłuszeństwa. Chciał zawyć, jak zwierzę, — skurcz jakiś chwycił go za szczęki i nit mógł ust otworzyć, — chciał czaszkę rozbić 0 ścianę, — nogi jego chwiały się, jakby w stawach były złamane.
Eióg, do którego przez całe swe życie modlił się, obudził się w jego sercu, zmieniony w szyderczy, szatański grymas.
Zachwiał się ku drzwom, by zawołać o pomoc, szarpał je, aż upadł na ziemię, — drzwi były zamknięte.
Potem powlókł się do okna, otworzył je gwałtownie, by zawołać na Swammerdama, — między niebem a ziemią zawisła czarna twarz 1 wlepiła weń wzrok.
Murzyn, który się wspiął na łańcuchu, skoczył do pokoju.
Przez jedną chwilę widział Klinkherbogk wąski, czerwony pas między chmurami na wschodzie; — jak błyskawica wpadło mu znowu wspomnienie snu, i z tęsknotą wyciągnął ramiona do (Jsibepa, jak do Zbawiciela.
Murzyn cofnął się przerażony, skoro w rysach Klinkherbogka ujrzał przemieniony uśmiech, potem skoczył na niego, chwycił za szyję i złamał mu kręgi.
W minutę później napełnił kieszenie złotem i zwłoki szewca wyrzucił przez okno.
Z pluskiem upadły w brudne, cuchnące wody kanału, a ponad głową mordercy latała sroka z radosnym krzykiem w brzask rónny: „Abraham, Abraham!“
ROZDZIAŁ SZÓSTY.
Hauberisser spał do południa, a mimo to czuł ołowianą ciężkość we wszystkich członkach, gdy otworzył oczy.
Żadza poznania, co było w rulonie, który mu w nocy spadł na twarz i skąd mugł się wziąć, prześladowała go przez cały przeciąg snu, jak dręczące uczucie czekania, które niejednemu odbiera spokój, gdy przed ułożeniem się do snu postanowi zbudzić się punktualnie o pewnej godzinie i minucie.
Podniósł, się zbadał ściany niszy, w której łóżko stało i wkrótce bez trudu znalazł otwierający się schowek w buazerji, gdzie ów rulon’ musiał się oczywiście znajdować. Oprócz złamanych okularów i kilku piór był zupełnie pusty i wnosząc z plam atramentowych musiał być przez poprzedniego mieszkańca pokoju używany jako mały stolik do pisania.
Hauberisser wyprostował kartki i starał się je nieco odcyfrować. 138 ’
Pismo było silnie wyblakłe, na wielu miejscach zupełnie nieczytelne, a wiele stron wskutek wilgoci muru zlepiło sie w spleśniałą tekturą, tak, że mało nadziei pozostawało, by można było kiedykolwiek poznać treść.
Brak było początku i końca, a to co pozostawało, wnosząc z cząsto przekreślanych zdań, zdawało się być pewnego rodzaju szkicem do jakiejś literackiej pracy, — może do pamiętnika.
Kim autor mógł być, nie można było znikąd poznać, tak samo brak było daty lub cyfry roku, która by mogła powiedzieć coś o starości manuskryptu. t
Hauberisser zniechęcony chciał rulon odłożyć i znowu się wyciągnąć, aby wynagrodzić sobie godziny zepsutego snu, gdy wtem wzrok jego, gdy po raz ostatni obracał palcami strony, padł na nazwisko, które go tak przeraziło, że przez chwilę zwątpił, czy rzeczywiście dobrze przeczytał.
Niestety miejsce to już przekartkował i jego niecierpliwość, by znowu je znaleść, czyniła pracę daremną.
Mimo to mógł przysiądz, że nazwisko, które mu z dokumentu się wyłoniło, musiało brzmieć „Chidher Grün“. Widział je przed sobą wyraźnie, skoro przymknął oczy i uprzytamniał sobie odnośne miejsce.
Słońce wdzierało się żarem przez szerokie, niezasłonięte okno; pokój o ścianach, pokrytych żółtym jedwabiem, wypełnił się złotym biaskiem, a jednak mimo całego piękna czaru południa groza na chwilę ogarnęła Hauberissera; groza, której dotychczas nie znał, — ta groza, która wchodzi w życie pozornie bez dostatecznej podstawy, wdzierając się z ciemnych zakamarków duszy, jak twór mroku, by wkrótce potem oślepiona światłem znowu zniknąć bez śladu.
Ciuł, że to nie wyszło od manuskryptu, ani nawet nie stało w związku z ponownem wtargnięciem nazwiska Chidher Grun; — to była nagła, głęboka nieufność względem’ siebie samego, która mu w jasny dzień grunt z pod nóg usuwała.
Szybko ukończył swą tualetę i zadzwonił.
„Czy pani nie wie przypadkiem, pani Ohms, — zapytał starej gospodyni, która mu prowadziła jego kawalerskie gospodarstwo, gdy postawiła mu śniadanie na stole, — kto tu przedtem mieszkał
Stara zastanowiła się chwilę.
„Przed wielu laty, jak daleko sięgam pamięcią, dom ten naieżai do jakiegoś sędziwego pana, który jeśli się nie mylę, był bardzo bogaty i miał być dziwakiem..Później stał długo pusty i przeszedł w posiadanie zarządu majątkiem sierot“.
„I nie wie pani zupełnie, jak się nazywał i czy jeszcze żyje?“
„Niestety, proszę pana, nie mogę służyć“, „Dobrze, dziękuję“.
Hauberisser próbował jeszcze raz rulon przeczytać.
Pierwsza część manuskryptu, jak zaraz rozpoznał, traktowała o jakiemś wspomnieniu autora i przedstawiała w krótkich, urywanych ^daniach los jakiegoś człowieka, który ścigany przez nieszczęścia, wszystkiego próbował, cokolwiek można wymyśleć, aby sobie stworzyć godną życia egzystencję. Ale za każdym razem usiłowania jego rozbijały się w ostatniej chwili. — Jak później, poniekąd przez jedną noc, przyszedł do wielkich bogactw, nie można było dowiedzieć się, po nieważ kilku arkuszy brakowało.
Hauberisser musiał wiele arkuszy wyłączyć, które były zupełnie spłowiałe; co potem następowało, mogło być pisane kilka lat później, po nieważ atrament był świeższy i pismo drżące, jakby pod wpływem zbliżającej się starości. Zanotował sobie szczególnie kilka zdań, których trebć wskazywała na pewne podobieństwo z jego własnem usposobieniem duchowem, aby mieć lepszy przegląd całości:
„Kto tu wierzy, że żyje dla swoich potomków, oszukuje sam siebie. To jest nieprawda: ludzkość nie poczyniła żadnego postępu. Tak się tylko wydaje. Wyłoniła tylko jednostki, które są rzeczywiście postępowe. Biec w kółko nazywa się: nie iść naprzód. Kusimy to koło przełamać, inaczej nic nie uczynimy. Ci, którzy sądzą, że życie zaczyna się z urodzeniem a kończy śmiercią, — ci oczywiście koła nie widzą; jak mogą je przełamać!“
Hauberisser odwrócił kartkę.
Pierwsze słowa z brzegu u góry, jakie przeczytał, uderzyły go w oczy. „Chidher Grün!“ Więc jednak nie pomylił się.
W napięciu, zapierającem oddech przebiegał następne zdania. Mie dawały żadnego wyjaśnienia. Nazwisko Chidher Grün tworzyło koniec zdania, a na stronie poprzedniej brakował początek; nie należała więc do tego. Żadnej możliwości pójścia dalej za śladem, który przecież z pewnością pozwalał wnosić, że autor tego pisma jakieś określone wyobrażenie łączył z tem nazwiskiem, — może nawet osobiście znał jakiegoś „Chidhera Grüna“. Hauberisser chwycił się za głowę To, co nagle w jego życie wtar» gnęło, wyglądało jakby jakaś niewidzialna ręka złośliwie z nim się bawiła.
Aczkolwiek manuskrypt obiecywał być interesującym jeszcze w tym samym rozdziale — nie mógł już natężyć cierpliwości do dalszego czytania. Litery tańczyły przed jego oczerni.
Miał już dosyć dać s’vę jeszcze dłużej ogłupiać niedorzecznemi przypadkami.
„Położą koniec tej sprawie!“ — zawołał na gospodynią i polecił jej sprowadzić pojazd. — „Pojadą poprostu do saionu magicznego i każą sobie wywołać pana Chidhera Gruna“, postanowił. Wkrótce jednak poznał, że przedsięwzięcie to oznacza nic innego, jak uderzenie w wodę, „bo — tłumaczył sobie — co ten stary żyd jest winien, że jego imię prześladuje mnie, jak jakiś kobold?“ — Ale pani Ohms już poszła z poleceniem.
Miespokojnie chodził po pokoju tam i z powrotem.
„Zachowuję się, jak warjat — tłumaczył sobie; „co mnie właściwie ta sprawa obchodzi? Zamiast żyć w spokoju — jak drobnomieszczanin“, dokończył złośliwie jakiś głos w jego piersi i natychmiast odrzucił poczętą myśl. „Czy mi los już nie dał dosyć nauk — mówił do siebie z wyrzutem — że życie jest krzyczącym w niebo nonsensem, jeśli się tak żyje, jak to ludzkość czyni? hawet gdybym popadł w zapalenie mózgu, co się Ja pomyśleć, — byłoby to zawsze rozsądniej, niż popaść z powrotem w kierat dotych-czasowości, cze^o ostatnim celem jest bezcelowa śmierć“.
Znowj obudził się w nim zlekka wstręt do życia i zrozumiał, że mu nic nie pozostało, jak dać się bez opuru, przynajmniej przez pewien czas pędzić, aż los albo pomoże mu do zdobycia trwale pewnego oparcia, albo zawoła doń spi-żowem siowy niema nic nowego pod słońcem, celem życia jest: umrzeć.
Wziął rulon, ¿.aniósł go do swej blbljoteki i zamknął w biurku.
Stał się tak podejrzliwym względem możliwości dziwnych wypadków, że arkusz, na którym u góry widniało nazwisko Chidhera Gruna, wyjął i schował do kieczeni.
Stało się to nie z zabobonu, że mógłby zginąć, tylko wyłącznie z chęci, by papier ten uchwytnie przy sobie nosić i nie być skazanym tylko na przypominanie; — była to instynktowna obrona człowieka, który chce rozpraszaiące wpływy pamięci usynąć i nie jest usposobiony do zaufania zewnętrznym wrażeniom zmysłów, gdyby oszałamiające przypadki miały zachwiać zwykłym obrazem codziennego życia.
„Powóz czeka na dole i w tej chwili przyniesiono ren telegram“, zameldowała gospo dyni.
„Przyjdź napewno dziś na herbatę. „Większe towarzystwo między innymi,
„twój przyjaciel Ciechoński, niestety tak-„że pani Rukstinat, klątwa i wydziedziczenie, jeśli mnie zostawisz na lodzie. <Pfeill\
Hauberisser przeczytał i gniewnie mruknął coś przed siebie. Nie wątpił ani na chwile, że ten „polski hrabia“ w bezwstydny sposób po-wolał się na niego, aby zawrzeć z Pfeillem zna-jomość.
Potem kazał woźnicy jechać na Joden-breestraat. .Tak, tak, środkiem przez Jodenbuurt;“ rzekł ze śmiechem, skoro go woźnica z podejrzaną miną zapytał, czy prosto przez „Jordaan“ tak nazywał Ghetto, czy bocznemi ulicami.
Wkrótce byli w środku tej najdziwaczniejszej ze wszystkich europejskich dzielnic miasta. o Całe życie mieszkańców odbywało się jawnie na ulicy. — Na wolnem powietrzu gotowano, prasowano i prano. Wpoprzek ulicy zwisał sznur, na którym suszyły się brudne pończochy i tak nisko, że woźnica musiał się schylać, aby ich głową me zrzucić. — Zegarmistrze siedzieli przy małych stolikach i z lupami w oczach patrzyli za dorożką, jak przerażone ryby z głębin morskich; — dzieci karmiono albo trzymano nad kratą kanału.
Przed bramę wyniesiono sparaliżowanego starca razem z łóżkiem, pod którem stał nocnik, żeby mógł zażyć „świeżego powietrza“, a obok na rogu ulicy jakiś gąbczasto rozdęty żyd, od góry do dołu obwieszony jaskrewemi lalkami, jak Guliwer karzełkami, trzymał zabawki na sprzedaż i wykrzykiwał bez zaczerpnięcia oddechu głosem, który brzmiał, jakby miał w krtani srebrną rurkę: poppi, poppi, poppi, poppi, poppi.
„Kleerko, kleerko, kle-e-erkoooop“ skrzeczał Iwśród tego ktoś wyglądający, jak Jezajasz, w ta-jarze i z śnieżno białemi pejsami, który sobie a ko cel życia obrał handel staremi ubraniami, wywijał jakiemiś spodniami o jednej nogawicy, jak zwycięskim sztandarem i dawał znaki Haube-risserowi, aby go zaszczycił swemi odwiedzinami i bez żenady się rozbierał.
Potem znowu z jakiejś przecznicy odezwał chóralny głos w najdziwaczniejszych modulacjach: „Nieuwe haring, niwe ha-a-ng; aardbeien-aarebei-je! de mooie, de mooie, de mooie waar; augur-kjes, gezond en goedkoop“, — wzbudzający apetyt śpiew, któremu woźnica — aczkolwiek wbrew woli — przez dłuższy czas musiał się przysłuchiwać z nabożnem obliczem, zanim mógł znowu ruszyć krok za krokiem, ponieważ)góry bestjalsko cuchnących szmat zamykały drogę i musiane je dopiero usuwać, aby ulicę uwolnić. | Nagromadziły je chmary żydowskich zbieraczy szmat i ściągali gorliwie wciąż nowe na to kupy, przyczem nie używali zbytecznych worków, tylko toboły brudnych gałganów dla uproszczenia nosili pod wpół otwartemi kaftanami na nagiem ciele, wciśnięte między żebra a ramiona.
Był to szczególny widok, gdy nadchodzili, jak bezkształtne piłki, wypchani szmatami, by zaraz potem ze szczurzą szybkością-odbiedz wysmukli i ciency. Wreszcie ulica stała się szersza i Hauberisser ujrzał błyszczącą w słońcu szklaną przybudówkę magicznego salonu.
Trwało nieco dłuższy czas, aż otworzyło się okno przepierzenia — tym razem mniej hałaśliwie i z mniejszą ochotą do sprzedaży, niż wczoraj — by odsłonić biust kupcowej.
„Czem mogę służyć panu?“ zapytała młoda dama zimno i widocznie roztargniona.
„Chciałbym bardzo mówić z panem szefem“.
„Pan profesor niestety wczoraj wyjechał na nieograniczony czas“, kupcowa zarozumiale przygryzła wargi i z kocią miną patrzała na Haube-rissera.
„Ja nie myślę, proszę pani, pana profesora; chciałbym tylko przez chwilę pomówić z tym starym panem, którego wczoraj widziałem stojącego tam za pulpitem“.
„Ach tego — twarz młodej damy rozjaśniła się — to jest pan Pedersen z Hamburga. Ten, który patrzał do fotoskopu, nieprawda?“
„Nie, ja myślę tego starego — izraelitę w biurze. Myślałem, że do niego sklep ten na leży“. .Nasz sklep? Nasz sklep, mój panie, nigdy do żadnego żyda nie należał. — Jesteśmy czysto chrześcijańską firmą“.
„Wszystko jedno, file mimo to chciałbym mówić z tym starym żydem, który wczoraj stał tam za pulpitem. Pani będzie łaskawa tę grzeczność mi zrobić“.
„Jezus Marja“, zapewniała młoda niewiasta i na znak, że mówi prawdą, popadła w najmilszy sercu djalekt wiedeński, którym najszybciej władała, „przysięgam na Boga i na własną duszę — w naszem biurze wogóle nie wolno żadnemu żydowi stać i nigdy taki tam nie stał. f\ wczoraj już napewno nie“.
Hauberisser nie wierzył jej ani słowa. Z gniewem fnyślał co zrobić, aby ją od tej nieufności odciągnąć.
„Więc dobrze, proszą pani, zostawmy to; ale proszą mi przynajmniej powiedzieć: kto to jest ten „Chidher Grün“, ktorego nazwisko jest na szyldzie?“
„Na jakim szyldzie proszą?“
„Na miłość Boga!“ wykrzyknął — „proszą pani! Na szyldzie waszego sklepu 1“
Kupcowa otworzyła szeroko oczy. — „Na naszym szyldzie jest przecież: Zitter flrpśd!“ wyjąkała zupełnie oszołomiona.
Hauberisser porwał za swój kapelusz i wściekły wypadł na ulicą, aby się przekonać. W lustrze szklanych drzwi dojrzał jak kupcowa ze zdziwioną miną uderzyła się w czoło. — Skoro wyszedł na ulicę i spojrzał w górę na szyld firmy, przeczytał — a serce przytem bić mu przestało — rzeczywiście pod nazwą „salon magiczny“ — nazwisko: Zitter ftrpad.
Z Chidhera Gruna ani jednej litery.
Był tak odurzony i czuł się tak zawstydzony, że zostawił w sklepie swoją laskę i pobiegł na przełaj by możliwie najprędzej wejść w inną dzielnicę.
Może z godzinę błąkał się, jak nieprzytomny po wszystkich możliwych ulicach, wpadał w śmiertelnie ciche zaułki i wąskie podwórza, wśród których nagle wyłaniały się przed nim kościoły, lśniące w gorącym żarze słońca, — szedł przez ciemne piwniczno zimne bramy i słyszał swe kroki odbijające się, jak w klasztornych krużgankach.
Domy wymarłe, jakby od wieków już żadna ludzka istota w nich nie mieszkała, tu i ówdzie kot Angora śpiący wśród jaskrawo kwitnących kwiatów doniczkowych na barokowych gzymsach okien, mrużąc oczy w złotem świetle południa; ani jednego dźwięku.
Wysokie wiązy o nieruchomych gałęziach i liściach wznosiły się z maleńkich zielonych ogródków, otoczonych masą prastarych budowli szczytowych, które ze swojemi czarnemi fasadami i oknami o drewnianych kratach, czysto umyte, jak w niedzielny »dzień podobne były starym, życzliwym mateczkom. Wchodził przez niskie, sklepione bramy, których kamienne siupy zostały czysto wyostrzone z biegiem czasu, w mrok krątych zaułków — w ślepe ulice, ściśnięte wy-sokiemi murami o ciężkich, gładkich, mocno zamkniętych bramach dębowych, których od czasu ich istnienia żadna p?wno reka nie otworzyła. Mech rósł wśród szczelin bruku, a czerwono marmurowe płyty ze zwietrzałemi napisami pogiobnemi, wsun.^te w nisze ścienne, mówiły o cmentarzach, które mogły tu kiedyś stać.
Potem znowu jakaś w=ąska drożyna wiodła go wzdłuż prostych, biało zakurzonych domów, u stóp których strumyk wypływa. Wewnątrz szumiało i huczało upiornie, jakby bicie olbrzymich, kamiennych serc.
Zapach wilgoci w powietrzu, i we wpół. otwartych drewnianych rurach prostokątnie złą czonych na śliskich poięczach biegła jasna rynna w szybkim spadzie w dół, w labirynt spróchniałych, łuszczących się blanków.
Tuż za niemi krzywy rząd wąskich, wysoi.ich budynków, zaciemniających dzień, krzywo, jakby tuż przed upadkiem i jeden drugi wspierając, jakby ziemia się chwiała.
Jeszcze jedna droga wzdłuż piekarń i składów sera, i rozciągnęło się przed nim bagnisto brązowe lustro szerokiego kanału pod jasno-niebieskiem niebem.
’ Dwa rzędy domów tworzyły brzegi, stały obco naprzeciw siebie, — jedne małe i skromne jak pokorni rękodzielnicy, drugie wysokie, masywne, szare składy towarów, świadome siebie i odpychające. Żadnego mostu, któryby je łączył;
— tylko z poza jednego płotu krokiewnego, z którego w głąb zwisały węgorzom podobne sznury z czerwono-zielonemi, zwiniętemi piórami, wyrastało drzewo ciekawie wskos nachylone i gałęziami swemi sięgało w okna bogaczy.
Hauberisser ruszył z powrotem w kierunku, skąd przyszedł i wkrótce otoczył go znowu kawałek średniowiecza, jakby ta część miasta przez sto lat nienaruszona została zębern czasu.
Słoneczne zegary nad drogocennemi, flore-sowatemi herbami w murach, świecące szyby lustrzane, czerwone dachy ceglane, — małe kapliczki w cieniu ukryte, — złote głowice wież, błyszczące ku białym pucułowatym chmurom.
Zakratowana brama jakiegoś podwórza klasztornego stała otworem. — Wszedł i ujrzał ławkę pod zwisającemi gałęziami wierzby. Dokoła wysoka, bujna trawa. Nigdzie jak daleko i szeroko człowieka, żadnej twarzy poza oknami. Wszystko jak wymarłe, i
I
Usiadł na ławrę, aby zebrać swe myśli.
Nie czuł żadnego już niepokoj\j i pierwsze podniecenie, że to mógł być jakiś chorobliwy stan, który go zmusił do odczytania fałszywego nazwiska na szyiditie sklepowym, dawno już znikło.
O wiele bardziej podziwu godnem, niż to szczególne zewnętrzne zdarzenie, zdał mu się naraz ten obcy sposób myślenia, w jakiem się od pewnego czasu obracał.
„Skąd to pochodzi — pytał się — że ja — stosunkowo jeszcze zupełnie młody, wzglądem życia stoję jak stary człowiek? — Tak, jak ja, nie myśli się w moich latach“ — «Daremnie starał się znaleść w pamięci ten moment czasu, w którym ta przemiana w nim musiała zajść. — Przecież każdy młody człowiek poza trzydziestką jeszcze jest niewolnikiem swoich namiętności i otwiera wrota dla swego użycia tak szeroko, jak tylko pozwalają mu na to zdrowie, spręży stość i bogactwo. — Nie przypominał sobie także, by jako dziecko był natury szczególnie refleksyjnej, — gdzie tkwiły więc korzenie, z których wyrosła ta obca, kwiecia pozbawiona latorośl, którą nazywa swojem obecnem „Ja“?
„Istnieje wewnętrzny tajemniczy rozwój“, — przypomniał sobie nagle, co dopiero przed kuku godzinami przeczytał; wyciągnął z kieszeni arkusz rulonu, wyszukał odnośne miejsce i czytał:
„Przez lata wydaje się zatamowany, potem nieoczekiwanie, często obudzona przez nic nie-znaczący wypadek zasłona opada i pewnego dnia wrasta w nasze życie gałąź z dojrzałemi owocami, których kwitnięcia nigdy nie zauważyliśmy i widzimy, że byliśmy ogrodnikami jakiegoś tajemniczego drzewa, zupełnie o tem nie wiedząc.
— Gdybym się był nigdy nie dał skierować ku tej wierze, że jakaś siła pozamną samym to drzewo mogła ukształtować, — ile rozpaczy byłbym sobie zaoszczędził!‘ Byłem wyłącznym panem swego losu i nie wiedziałem o tem. bądziiem, że nie mogąc go zmienić przez.czyny stoję wobec niego bezbronny. Jak często przechodziło mi przez myśl, że: być panem swoich myśli, musi znaczyć także być wszechmocnym kierownikiem swego losu. flle za każdym razem to odrzucałem, bo skutki takich połowicznych prób nie odrazu występowały. — Nie doceniałem magicznej potęgi myśli i popadałem zawsze w odwieczny błąd ludzkości, że czyn uważałem za olbrzyma, a myśl rojenie. — Tylko kto umie światłem kierować, noże rozkazywać cieniom, a z niemi: losowi; kto próbuje dokonać tego czynami, jest sam tyiko cieniem, który daremnie z cieniami walczy, file zdaje się, że życie musi nas prawie aż do śmierci dręczyć, zanim wreszcie klucz pojmiemy.
— Ile razy chc/ałem innym pomóc, to im w> jaśniając: słuchali mnie, kiwał1.głowami i wierzyli,
V ale to przez prawe ucho im wchodziło a lewem wychodziło. — Może prawda jest za prosta, by ją módz natychmiast ująć? — f\lbo może to ’»drzewo“ musi się pierw wznieść do nieba, zanim wgląd może nastąpić? — Lękam się, że różnica między człowiekiem a człowiekiem jes*-często wieKsza, niż między człowiekiem a ka-m.ernem. — Celem naszego życia jest znaleść subtelnym zmysłem badawczym, kto tworzy to zieióne drzewo i chroni je oa wyschnięcia. Wszystko inne nazywa się: giomadzić nawóz i nie wiedzieć poco. Ilu jednak jest dzisiaj takich, którzy rozumieją co ja myślę? — Btjdą sądzić, że mówię w obrazach,.gdy do nich przemawiam. Dwuznaczność mowy jest tem, co nas dzieli. — Gdybym publicznie napisał coś o wewnętrznym roiwoju, to będą rozumieli pod tem „stać się mądrzejszym“ lub „stać się lepszym;“ tak jak pod filozofją rozumieją jako’; teorję, a nie: rzeczywiste działanie. — Sumo przestrzeganie przykazań nawet najuczciwsze, nie wystarcza, Dy pchnąć naprzód rozwój wewnętrzny, bo to/(;fe#t tylko zewnętrzna forma. Częste złamanie przy kazań jest skuteczniejszą cieplarnią. Ale my przestizegamy przykazań, gdy mamy je łamać, a łamiemy, gdy mamy ich przestrzegać. Ponieważ święty tylko dobre czyny Spełnia, sądzą, że przez aobre czyny mogą stać się świętymi; w ten sposób idą drogą fałszywej wiary w Boya wprost w otchłań i sądzą, że są sprawiedliwi. — Zaślepia ich błędna pokora, tak, że przerażeni cofają się, jak dzieci przed własnem odbiciem w lustrze i boją się, że dostali obłędu, gdy czas nadchodzi — i oblicze jego staje przed nimi“.
Nadziejna radość, która Hauberisserowi zdawała się nową — tak długo w nim drzemała
— znowu się w nim obudziła i odświeżyła go,, aczkolwiek przez chwilę nie wiedział — i zupełnie nie pragnął wiedzieć — z czego ma się cięszyć i na co ma mieć nadzieję.
Uczuł ^się nagle dzieckiem szczęścia i już nie durzony więcej, jakby złośliwemi przypadkami, przez to, że mu sie zdarzyła ta szczególna przygoda z nazwiskiem „Chidhera Griin“.
„Muszę być wesołym, — wyrywało się coś z niego, — że jeleń z nieznanych lasów jakiegoś nowego państwa myśli, przełamał piot codziennego życia i przyszedł paść się do mego oytodu,
— wesołym, a nie trwożnym, że kilka starych, zbutwiałych sztachet przytem s.ę złamało“.
Że w ostatnich słowacn arkusza nawiązywano do twarzy Chidhera Gru na, wydało mu się bardzo prawdopodobnym i ptonął z niecierpliwości, by się więcej dowiedzieć — przyczem kilka słów na końcu strony pozwalało wnos»ic, że na następnej będzie wyczerpujące wyjaśnienie, co trzeba sobie wyobrazić pod „magiczną władzą nad myślami“.
Najchętniej pospieszyłby natychmiast do domu, aby do późnej nocy wczytywać się w to pismo — ale wkrótce miała wybić czwarta godzina, a Pfeill czekał na niego.
Brzęczenie w powietrzu tuż koło jego ucha zmusiło go do odwrócenia się. Zdumiony zerwał się, gdy niedaleko od swej ławki ujrzał człowieka szaro ubranego z maską fechtunkową na twarzy i długim kijem w ręce.
Kilka metrów ponad nim bujał w powietrzu jakiś wielki, workowaty twór, ’kołyszący się powoli tu i tam, który umocnił się potem swym rogiem o gałąź drzewa, chwiejąc się na wszystkie strony.
Nagle człowiek ów sięgnął ‘poń kijem, ten dziwaczny twór zdawał się uchwycić końcem, czy małą siatką doń przytwierdzoną, zadowolony wszedł po drabinie strażackiej do domu — wziąwszy kij na ramię i ten potworny worek trzymając niejako na plecach — i zniknął na platformie dachu.
„To jest — pszczelarz klasztoru“, objaśniła Hauberisserowi stara kobieta, która ukazała się z poza studni, skoro spostrzegła jego zdumioną twarz; „rój pszczeli uleciał mu, ale złapał z powrotem królową“.
Hauberisser przez kilka zygzakowatych ulic wysunął się na wolny plac, siadł w automobil i kazał zawieść sie do Hilversum, do willi swego przyjaciela Pfeilla.
Szeroka, prosta, jak drut droga była ożywiona tysiącami rowerzystów; pędził przez morze głów i Iśtiiących pedałów, — ale nie zwracał na to uwagi podczas całogodzinnej jazdy. Otoczenie przelatywało koło niego. Wyraźnie stał przed nim tylko obraz, który przed chwilą widział: człowiek w masce i rój pszczół, które tłoczyły sie koło swej królowej, jakby nie mogły bez niej żyć.
Milcząca natura, która w czasie jego ostatniej jazdy w dal pożegnała go, — dziś wróciła doń z nowem obliczem i czuł, że czytał słowa z jej ust.
Człowiek, który złapał królowe, a z nią cały rój, wydał mu sie, jakby symbolem.
„Czyż moje ciało jest czemś innem, jak rojącą sie armją żywych komórek — mówił sobie — które krążą dokoła ukrytego jądra na mocy odziedziczonego przez miljony lat nawyku?“
Przeczuwał tajemniczy związek miedzy zjawiskiem, które widział, a prawami wewnętrznej i zewnętrznej natury i pojął, jakby znowu świat przed nim stanął błyszcząc czarownie, gdyby mu sie udało także te rzeczy ujrzeć w nowem świetle, które codzienność i przyzwyczajenie pozbawiły wymowy. rozdział siódmy.
Powóz zboczył w willową dzielnicę Hilversum i sunął bez szmeru pizei lipową aleją do pavku, który otaczał biało lśniący w słońcu dworek Buitenzorg.
Baron Pfeill stał na schodach i zbiegł rado-śnie* skoro u, rzał wychodzącego Haubenssera.
„Cudownie, żeś przyjechał, stary żórawiu; obawiałem się już, że moja depesza nie zastanie cię w twojej domowej grocie stalaktytowej. — Czy ci sie coś stało? Wyglądasz tak roztargniony.
— Zresztą: niech cię Bug wynayrodzi, żeś mi pizysłał tego czarującego hrabiego Ciechońskie-go; on jest balsamem w tym beznadziejnym czasie“. — Pfeill był tak dobrze usposoDiony, że nie dopuścił wcale do głosu swego przyjaciela, który gwałtownie protestował i chciał go objaśnić co do tego blagiera.
„Dzisiaj rano złożył mi swą wizytę, a ja naturalnie zatrzymałem go na obiad. — Jeżeli się nie bardzo mylę, to właśnie brakuje para srebrnych łyżeczek. — Przedstawił mi się...“
„...jako chrześniak Napoleona IV?“
„Tak. Naturalnie, file oprócz tego powołał sie na ciebie“.
„To bezczelność!“ zawdłał wściekły Haube-risser. „Tego draba trzeba z miejsca wypolicz-kować!“
„Dlaczego? On chce tylko być przyjętym do jakiegoś wykwintnego domu gry. Zostawmy mu ten kaprys. Życzenia tego człowieka są jego królestwem niebieskiem. — Jeśli on koniecznie się chce zrujnować?
„To nie pójdzie; on jest z zawodu fałszywym graczem“, przerwał Hauberisser.
Pfeill spojrzał nań z ubolewaniem. „Ty myślisz, że on przejdzie z tem przez nasz klub pokerowy? Fałszywie grać oni sami potrafią. Spodnie straci, propos, czyś widział jego zegarek?“
Hauberisser roześmiał się.
„Jeśli mnie lubisz“, zawołał Pfeill, „to kup go od niego i podaruj mi na Boże Narodzenie“.
— Przesunął sie ostrożnie pod otwarte okno werandy, skinął na swego przyjaciela i wskazał do środka: „spójrz tylko, czy to nie jest cudowne?“
Zitter flrpad, mimo pory dnia we fraku, z hjacyntem w butonierce, żółtych bucikach, z czarną krawatką, siedział w poufnem tete-a-tete z jakąś starszą damą, która z podniecenia, że
« wreszcie znowu jakiegoś mężczyznę złapała, dostała hektycznych wypieków na twarzy i robiła słodkie miny.
„Poznajesz ją?“ szepnął Pfeill. „To jest konsulowa Rukstinat; niechaj Bóg ją możliwie najprędzej do siebie powoła! — Widzisz! Teraz pokazuje jej zegarek! Mógłbym się założyć, że pragnie tę starą wzruszyć widokiem ruchomej pary kochanków. — On jest uwodzicielem pierwszej klasy, co do tego niema wątpliwości“.
„To jest podarek chrzestny od Eugene Louis Jean Joseph“ — słychać było drżący od wzruszenia głos hrabiego.
„O, Floozimjersch!“ — westchnęła dobrodziejka.
„Psiakrew! To ci już tak daleko są, że ona go po imieniu nazywa?“ — Pfeill gwizdnął przez zęby i pociągnął za sobą przyjaciela. „Prędko. Chodź. Przeszkadzamy. — Szkoda, że słońce świeci, inaczej skręciłbym światło. Ze współczucia dla Ciechońskiego. — Nie, nie tutaj“ — wstrzymał Hauberissera od drzwi, które służący otworzył, — „ci tam uprawiają politykę“, — przez chwilę widać było liczne towarzystwo, a w pośrodku gotów do przemówienia i pięć palców władczo oparłszy o stół, stał jakiś łysy brodacz, — „chodźmy lepiei do mego pokoju“.
Ze zdumieniem oglądał się Hauberisser dokoła, skoro usiadł w klubowym fotelu sarniego koloru, z zamszonej skóry, który był tak grubo watowany, że się prawie zapadł: ściany i sufit były pokryte gładkiemi, bez szpar, korkowemi płytami i tak kunsztownie ze sobą złączonemi, że nie można było żadnej szczeliny dostrzec, — szyby ze szkła giętego, meble, rogi murów i kąty, nawet oddrzwia łagodnie zaokrąglone; nigdzie żadnego kantu, dywan miękki jak piasek do kostek głęboki i wszędzie ten sam łagodny, matowy kolor jasno brązowy.
„Doszedłem mianowicie do tego“, wyjaśniał baron Pfeill, „że człowiek, który jest skazany na życie w Europie, bardziej niż czegokolwiek innego, potrzebuje celi dla szaleńców. Tylko przez godzinę siedzieć w takich pokojach jak ten, wystarczy, żeby nawet najbardziej drażliwego nerwowca zmienić na długi czas w łagodnego mięczaka. Zapewniam cię, mogę być po uszy zajęty obowiązkami — sama myśl o moim miękkim pokoju wystarcza, a już odpadają odemnie wszystkie dobre postanowienia, jak robactwo od lisa, gdy go się w mleku wykąpie. Dzięki temu głęboko pomyślanemu urządzeniu jestem każdej chwili w stanie nawet najważniejszą pracę bez skruchy zaniedbać“.
„Ktoby cię słyszał tak mówiącego, sądziłby bezsprzecznie, że jesteś najcyniczniejszym syba-rytą, jaki się da pomyśleć“, rzekł Hauberisser rozbawiony.
„Fałszywie!“ sprzeciwił się Pfeill i podał przyjacielowi kasetę z cygarami o wypukłym grzbiecie „zupełnie a zupełnie fałszywie! To jest tylko najwytrawniejsza sumienność względem siebie samego, która kieruje memi myślami i czynami. — Ja wiem, ty jesteś zdania, że życie jest bez sensu; i ja byłem długo tym obłędem owładnięty, ale powoli wschodziło we mnie światło. Trzeba tylko zerwać z tą ambicją i stać się znowu naturalnym człowiekiem“.
„I to nazywasz naturalnem?“ wskazał Hau-berisser na korkowe ściany.
„Oczywiście. — Gdybym był biedny, musiałbym mieszkać w zapluskwionej izbie, — gdybym to uczynił teraz dobrowolnie, znaczyłoby to, do szczytu podnieść nienaturalność. Los musiał przecież mieć coś na celu, że mi kazał przyjść bogatym na świat. — Wynagrodzić mnie za coś, czego dokonałem w swoim poprzednim żywocie i o czem niepowołany zapomniałem? To mi zanadto wygląda na teozoficzny kicz, — Najprawdopodobniej, sądzę, stawia mi wyższe zadanie, żebym się tak długo przejadał słodyczami życia, aż uczuję przesyt i w celu zmiany znowu zapragnę suchego chleba. Niech się stanie; z mojej strony nie będzie przeszkody. W najgorszym razie mylę się. — Moje pieniądze oddać drugim? Proszę, natychmiast; ale przedtem muszę wiedzieć, w jakim celu. Tylko dlatego, że ll* tak się pisze we wielu brukowych pisemkach? Nie. Na socjalistyczne motto: „ty odejdź, a wpuść mnie“, zasadniczo się nie godzę. Mam może komuś, kto potrzebuje gorżkiego lekarstwa, dać słodkie? — To mi jeszcze brakuje, bym miał mieszać los“.
Hauberisser przymrużył jedno oko.
„Wiem już, dlaczego minę robisz, łotrze“ — ciągnął Pfeill dalej rozgniewany; myślisz o tych przeklętych kilku banknotach, które posłałem szewcowi — naturalnie przez omyłkę. Duch jest chętny, ale ciało słabe. — Jaki to brak taktu, wyrzucać mi moje słabości 1 Całą noc dręczyłem się z powodu swego braku charakteru. Co, jeśli stary przepije, wtedy ja będę winien“.
„Jeśli już o tem mówimy“, wtrącił Hauberisser, „to w każdym razie nie powinieneś był za jednym razem tak dużo mu przesłać i lepiej...“ — „pozwolić mu powoli z głodu umrzeć“, dokończył Pfeill szyderczo. „To wszystko jest blaga. Przyznaję, że kto z uczucia działa, temu trzeba wiele przebaczyć, ponieważ on wiele kocha, file najpierw trzeba mnie łaskawie zapytać, czy ja na to reflektuję, żeby, mi cokolwiek przebaczano. Staram się mianowicie długi moje, także duchowe, do ostatniego centa spłacać. Przeczuwam, że moja wielce cenna dusza na długo przed mojem urodzeniem mądrze życzyła sobie wielkich bogactw. — Dla ostrożności. Aby przez igielne ucho nie przejść do nieba. Ona właśnie nie lubi bezustannych okrzyków Halleluja, a monotonna muzyka jest mi także wstrętna. — Tak, gdyby niebo było tylko próżną groźbą! ftle jestem mocno przekonany, że tego rodzaju instytut istnieje po śmierci. To jest naturalnie bardzo ciężka sztuka balansowania, by z jednej strony zostać uczciwym, a z drugiej mimo to uniknąć przyszłego raju. Problem, o który sobie już świętobliwy Buddha rozbijał głowę“.
„I ty sobie także, jak wiazę“.
„Oczywiście. Tylko żyć przecież nie wystarcza. Albo? — Ty zdaje się zupełnie nie przeczuwasz, jak wiele odemnie się wymaga. Nie ze względu na towarzystwo, — to robi tam moja gospodyni — ale ze względu na duchową pracę, która staje przedemną w celu planowanego — założenia — nowego — państwa i nowej religji. Tak“.
„Na miłość Boga! Jeszcze cię zamkną!“
„Nie bój się, nie jestem podżegaczem“.
„Czy twoja gmina jest już duża?“ zapytał Hauberisser ze śmiechem, podejrzywając jakiś dowcip.
Pfeill spojrzał nań ostro i rzekł po chwili. „Zdaje się, że jak najczęściej, źle mnie niestety rozumiesz. Czy nie czujesz, że jest coś w powietrzu, co jeszcze nigdy, może od czasu istnienia ziemi, tak silnie w powietrzu nie leżało? Prze powiadać koniec świata jest rzeczą niewdzięczną; za często w ciągu wieków był przepowiadany, by wiarygodność jego pod tem nie.ucierpiała.
Mimo to sądzę, że tym razem — rację ma ten, kto twierdzi, że czuje zbliżanie się podobnego zjawiska. Nie musi to być odrazu zagłada ziemi, — koniec starego poglądu na świat jest też końcem świata?
„I sądzisz, że tego rodzaju przemiana w poglądach może nastąpić z dziś na jutro?“ — Hau-berisser powątpiewająco wstrząsnął głową, —, „prędzej już wierzę w nadchodzące zjawiska kosmiczne niszczącej natury. Przez noc ludzie się nie zmieniają“.
„Czy ja mówię, że zewnętrzne katastrofy muszą ustać?“ zawołał Pfeill; „przeciwnie, każdy nerw we mnie przeczuwa ich przyjście. — Co się tyczy nagłej wewnętrznej przemiany ludzkości, to prawdopodobnie pozornie masz rację. Jak daleko bowiem możesz spojrzeć wstecz w historję, że ośmielasz się stawiać takie twierdzenia? Przecież zaledwie marnych kilka tysięcy lat! — fi czy w tym krótkim nawet czasie nie było duchowych epidemji, których zagadkowe pojawienie się musi niejednego zastanowić? — krzyżowe pochody dzieci zdarzyły się, — oczywiście, czy ludzkość kiedyś dojdzie do krzyżowych pochodów urzędników, jest rzeczą wątpliwą, ale możliwe są różne rzeczy, a nawet tem prawdo podobniejsze, im dłużej dają na siebie czekać. — Dotychczas ludzie ćwiartowali się nawzajem dla pewnych podejrzanych niewidzialności, które ‘dla ostrożności nazywały się nie duchami, jeno „ideałami“. Teraz, sądzę, wybiła godzjna walki przeuwko tym niewidzialnościom, — i tutaj chętnie bym wziął udział. Od lat już przygotowuję się na żołnierza w duchowem znaczeniu, to jest mi oddawna jasne, a jeszcze nigdy tak wyraźnie jak teraz nie odczuwałem, że zbliża się wielka walka przeciwko tym przeklętym upiorom. Mówię ci, jeśli się raz zacznie wytrzebiać fałszywe ideały, — nie będzie można skończyć. Jest prawie nie do wiary, co im perty nenckiego oszustwa nagromadziło się w każdym na drodze dziedziczenia ideałów. — —
I widzisz, to systematyczne wyplenianie chwastu w sobie nazywam założeniem nowego państwa.
— Ze względu na istniejące systemy, z poczucia taktu względem moich bliźnich, którym, Bogu dzięki, nie mogę narzucić swoich poglądów o wewnętrznej prawdzie i nieświadomej kłamliwości, ograniczyłem się przedewszystkiem w mo-jem państwie, — które nazywam zasadniczo wolnem państwem, ponieważ jest gruntownie oczyszczone z psychicznych bakterji fałszywego idealizmu, — do przyjęcia jednego tylko jedynego poddanego, mianowicie siebie samego.
Tak samo jestem jedynym misjonarzem mojej, wiary. Przestępców nie potrzebuję”.
„Organizatorem więc nie jesteś, jak widzę“, rzucił Hauberisser z uczuciem ulgi.
„Do organizowania czuje się dzisiaj każdy powołany, z tego już wynika, jak to musi być fałszywe. Przeciwieństwo tego, co czyni wielka masa, już samo w sobie jest słuszne.“ — Pfeill podniósł się i kroczył tam i z powrotem, „Nawet Jezus nie powstrzymał się od organizowania, dał nawet przykład. Pani Rukstinat i towarzysze ośmielają się naturalnie organizować. Organi zować może tylko natura lub duch świata. — Moje państwo ma być wieczne; nie potrzebuje organizacji. Gdyby jakąś posiadało, chybiłoby swego celu“.
„file kiedyś przecież państwo to będzie musiało składać się z wielu, jeśli ma mieć jakiś cel; skąd weźmiesz tych obywateli, drogi Pfeillu?“ „Słuchaj: jeśli jeden człowiek ma jakiś pomysł, to dowodzi tylko tego, że wielu jednocześnie powzięło tę samą myśl. Kto tego nie
V rozumie, nie wie, co znaczy pomysł. Myśli są zaraźliwe, nawet jeśli się ich nie wypowiada. Może nawet dopiero wtedy. Jestem święcie przekonany: w tej chwili ogromna już masa do mego państwa przystąpiła i w końcu ono całym światem zawładnie. — Hygjena cielesna poczyniła wielkie postępy, — dezynfekuje się już nawet klamki od drzwi, żeby się nie nabawić jakiejś choroby,
— mówię ci, istnieją hasła, jak n. p.: nienawiść rasowa i narodcwa, patos i tym podobne, które o wiele gorsze choroby przenoszą i muszą być o wiele ostrzejszym ługiem z gruntu oczyszczone, niż kłamki od drzwi“.
„Chcesz wiec wyplenić nacjonalizm?“
„Niczego nie chcą w obcych ogrodach wypleniać, co samo z siebie nie ginie. W swoim własnym mogę czynić i kazać co chce. Nacjonalizm dla wielu ludzi wydaje się być koniecznością, to mogą przyznać, ale już najwyższy czas, żeby nareszcie powstało takie „państwo“, w którem by obywatele byli ze sobą związani nie granicam. kraju i wspólną mową, ale sposobem myślenia i żeby mogli żyć jak o n i chcą.
„W pewnem znaczeniu mają zupełną racją ci, którzy się śmieją, gdy ktoś mówi, że chce ludzkość przekształcić — Oni pizeoczają, że zupełnie wystarczy, gdy każda jednostka sama się przekształci aż do korzeń1. Jej dzieło nie może wtedy nigdy zginąć, obojętne, czy będzie światu znane, czy nie. Taki człowiek stworzył wyłom w istniejącym porządku, który nigdy nie może zróść się, obojętne czy inni to odrazu spostrzegą, czy też za miljony lat. Co raz powstało, może tylko pozornie zniknąć. Taką dziurę uczynić w sieci, w którą się ludzkość zaplątała, — nie przez publiczne kazania, nie, — pizez to, że sam więzy zrywam — to jest, czego pragnę“. $ęe<¥fc»f — co
„Czy zewnętrzne katastrofy, w których wybuch wierzysz, uważasz za stojące w jakimś przyczynowym związku z ewentualnie nadchodzącą zmianą myślenia ludzkości?“ zapytał Haube-risser.
„Zawsze to będzie naturalnie tak wyglądało, jakby zewnętrzne nieszczęście, n. p. wielkie trzęsienie ziemi dawało człowiekowi podnietę do wejścia w siebie, — ale tylko wyglądało. Sprawa przyczyny i skutku przedstawia się według mego mniemania zupełnie inaczej. Przyczyn nie moL żerny nigdy poznać; wszystko, co poznajemy, jest skutkiem. Co nam się wydaje być przyczyną jest w rzeczywistości tylko — znakiem. Jeżeli ten ołówek teraz opuszczę, spadnie na podłogę. Że opuszczenie jest przyczyną spadku, w to może uczeń uwierzyć, ja nie wierzę. Opuszczenie jest poprostu nieomylnym znakiem spadnięcia. Każde zdarzenie, po którem następuje drugie, jest jego znakiem. Przyczyna jest czemś zupełnie innem. W zasadzie wmawiamy sobie tylko, że jest w naszej mocy wywołać skutek, ale to jest niebezpiecznie błędny wniosek, który nam stale przedstawia świat w fałszywem świetle. W rzeczywistości jest to jedna i ta sama tajemnicza przyczyna, która wpływa na spadnięcie ołówka i która na krótko przed tem mnie zniewoliła do opuszczenia go. Nagła zmiana myślenia ludzkości i trzęsienie ziemi mogą mieć oczywiście tę samą przyczynę, — ale jest zupełnie wykluczone, żeby jedno było przyczyną drugiego, jakkolwiek może się to wydawać możliwem do przyjęcia dla zdrowego rozsądku. Pierwsze jest tak samo skutkiem jak drugie, jeden skutek nie rae wywołuje nigdy drugiego, — może tylko, jak i powiedziałem, być znakiem w łańcuchu zdarzeń, ale niczem więcej. — Państwo prawdziwych przyczyn jest ukryte; jeśli nam się uda aż tam dotrzeć, będziemy mogli czynić czary“.
„F\ czy móc opanować swoje myśli, — to znaczy wykryć najbardziej tajemnicze korzenie ich powstawania — nie jest tem sanem, co czynić czary?“
Pfeill nagle przystanął. „Oczywiście! Cóż innego? Właśnie dlatego myślenie stawiam o jeden stopień wyżej od życia. Ono prowadzi nas na daleki szczyt, z którego nie tylko będziemy mogli wszystko obejrzeć, ale także wszystkiego, czego zapragniemy, doKonać. — Na razie my ludzie czynimy czary jeszcze przez maszyny; wierzę, że bliska jest godzina, w której przynajmniej niektórzy samą wolą potrafią tego dokonać. Tak ulubione dotychczas wynajdywanie maszyn cudownych było niczem więcej, jak rwaniem jeżyn, które rosły obok drogi na szczyt. — Cennym jest nie „wynalazek“, ale zdolność wynalazcza, cennym jest nie obraz, najwyżej kosztownym, ale tylko zdolność malowania. Obraz może zniszczeć, zdolność malowania nie może zginąć, nawet jeśli nawet malarz dany umiera. Pozostaje, jakby z nieba zesłana siła, która może przez długi czas będzie uśpiona, ale zawsze obudzi się, jeśli odnośny genjusz narodzi się, w którym będzie mogła się objawić. Uważam to za bardzo pocieszające, że szanowne kupiectwo może od wynalazcy tylko miskę soczewicy wyłudzić, a nie istotę“.
„Zdaje się, że ty mnie dzisiaj zupełnie nie chcesz do głosu dopuścić“, przerwał Hauberisser; już dawno leży mi coś na języku, co chciałbym ci powiedzieć“.
„R więc! Dlaczego mi nie mówisz?“
„Przed tem jedno tylko jeszcze pytanie: czy masz jakieś dane, albo ‘ — albo znaki, że my wszyscy stoimy — nazwijmy to raz — przed przełomem?“
„Hm. — Tak. — Jest to bardziej rzeczą uczucia. Ja sam macam tu jeszcze prawie w ciemnościach. — Jedna ścieżka nąprzykład, po której się poruszam, jest cienka, jak siatka pajęcza. — Mianowicie wmawiam w siebie, że znalazłem pewne kamienie graniczne w naszem wewnętrznym rozwoju, które nam dają znać, gdy na jakiś inny teren wchodzimy. Przypadkowe spotkanie z panną van Druysen — poznasz ją jeszcze dzisiaj — i coś, co mi o swoim ojcu opowiadała, na to mnie naprowadziło. Wnoszę /ijL*s\ z tego, — może zupełnie w nieuzasadniony sposób — że takim kamieniem granicznym którzy do tego dojrzeli, jedno i to samo przeżycie. — Mianowicie, — proszę cię, nie śmiej się: — wizja zielonej twarzy“.
Hauberisser podniecony chwycił za rękę przyjaciela i przezwyciężył okrzyk zdumienia.
„Na miłość Boga, co ci jest?“ — zawołał
W szybkich słowach opowiedział Hauberisser, co przeżył. Rozmowa, która się z tego rozwinęła, tak ich zajęła, że ledwie zauważyli służącego, który przyszedł zameldować przybycie panny Ewy van Druysen i doktora Izmaela Sep-hardi, i na tacce podał baronowi Pfeillowi dwie karty wizytowe i wieczorny numer gazety amsterdamskiej.
Wkrótce rozmowa o zielonej twarzy była w pełnym toku.
Hauberisser zostawił Pfeillowi opowieść swego przeżycia w salonie magicznym i także panna van Druysen ograniczyła się do wtrącenia tu i ówdzie jakiegoś słowa, skoro doktor Sep-hardi przedstawiał swe odwiedziny u Swammer-dama.
O nieśmiałości naturalnie nie mogło być mowy ani u Ewy van Druysen ani u Haube w ludzkiej świadomości jest dla wszystkich,
Pfeill. rissera, ale mimo to oboje stali pod naporem jakiegoś nastroju, który im utrudniał mówienie. Zmuszali się formalnie, by nie unikać nawzajem wzroku, ale każde z nich czuło dokładnie, że drugie kłamało, usiłując powiedzieć coś obojętnego. Zupełny brak kobiecej kokieterji u Ewy wprost oszałamiał Hauberissera; widział, z jaką męką’ starała się, by usunąć wszystko, co by mogło dać choć najlżejszy pozór chęci podobania się albo obudzenia u niego głębszego zainteresowania, — ale on wstydził się równocześnie, jakby grubego braku taktu, że nie mogło mu sie udać ukryć przed nią, jak dalece przejrzał sztuczność jej wewnętrznego spokoju. Zgadywał, że myśli jego leżały przed nią odkryte, z wymuszonej powolności, z jaką jej rece bawiły sie bukietem róż, ze sposobu, z jakim paliła papierosa, — zauważał to na stu innych drobnostkach; ale nie miał żadnego środka, by przyjść jej z pomocą.
Jedna jedyna frazesowa uwaga z jego strony wystarczyłaby, by zwrócić jej pewność, którą udawała, — wystarczyłaby jednak także, by albo ją do głąbi obrazić, albo jego przedstawić w świetle niesmacznego fanfarona, czego naturalnie również chciał uniknąć.
Skoro weszła do pokoju, przez jeden moment zaniemówił pod wpływem jej wprost odurzającej piękności, a ona przyjęła to jak podziw, do którego musiała być przyzwyczajona; potem jednak, skoro zauważyła, że jego zmieszanie nie-tylko wyłącznienią było spowodowane, ale równie dobrze przerwaniem interesującej rozmowy miedzy nim a baronem Pfeillem, — owładnęło nią droczące, nie dające się więcej pozbyć uczucie, że zrobiła na nim wrażenie zwyczajnej kobiecej żądzy zwycięstwa.
Hauberisser instynktownie pojmował, że Ewa swą piękność, którą kobieta z dumą powinna nosić, jako dziewczę w swojej subtelności psychicznej odczuwała chwilowo, jako ciężar.
Najchętniej byłby jej otwarcie powiedział, jak bardzo ją podziwia, ale lękał się, że w prostocie swojej nie znajdzie stosownego tonu.
Za wiele pięknych kobiet kochał w życiu, aby od pierwszego widoku nawet tak zachwycających wdzięków kobiecych, jakie Ewa posiadała, zaraz głowę stracić, ale mimo to stał właśnie głębiej pod jej wpływem, niż sam sobie z tego zdawał sprawę.
Z początku sądził, że jest z Sephardim zaręczona; skoro spostrzegł, że tak nie jest, zbudziła się w nim cicha radość.
Zaczął się natychmiast przed tem bronić; nieokreślona trwoga, że jeszcze raz wolność swą straci i znowu porwany będzie w stary wir tego rodzaju przeżyć, ostrzegała go, by miał się na baczności, ale wkrótce obudziło się w nim tak czyste i głębokie uczucie wzajemnej przynależ ności z Ewą, że każde porównanie z tem, co dotychczas nazywał miłostką, samo przez się odpadało. Nieuchronne, przymawiające coś, rozsnuwające się między obojgiem wskutek milczącego przenoszenia myśli, było za wyraźne, by go Pfeill swoim bystrym wzrokiem oddawna nie zauważył. — Co go przytem boleśnie dotykało, był wyraz z trudem ukrywanego, głębokiego cierpienia, które malowało się w oczach Sephar-diego i wyzierało z każdego słowa z kurczowym uporem prowadzonej opowieści przez milczącego zawsze uczonego.
Czuł, że ten samotny człowiek dźwiga! cichą, ale może tem gorętszą nadzieję do grobu.
„Dokąd, sądzi pan, doktorze, może prowadzić ta szczególna droga, którą postanowiło isć duchowe koło Swammerdama czy też szewca Klinkherbogka?“ zapytał, skoro Sephardi ukończył swą opowieść. „Lękam się, że na bezbrzeżne morze wizji i...“
„...związanych z niemi oczekiwań, które nigdy się nie spełnią“, — wstrząsnął Sephardi smutno ramionami, — „to jest stara pieśń o pielgrzymach, którzy bez przewodnictwa wędrują po pustyni do obiecanego kraju i mając złudną „fata morgana“ przed oczyma idą ku śmierci w mękach pragnienia. Zawsze kończyło f się to okrzykiem: Boże, mój Boże czemuś mnie opuścił!“
„Co do wszystkich innych, którzy w szewca i jego proroctwo wierzą, może pan mieć słuszność“, wmieszała się Ewa van Druysen poważnie do rozmowy, „ale myli się pan co do Swam-merdama. Wiem to napewno, proszę przypomnieć sobie, co baron Pfeill nam o nim opowiadał. Zielonego chrząszcza jednakowoż znalazł. Nie mogę się pozbyć przekonania, że jemu..jest danem także większą rzecz znaleść, której szuka“.
Sephardi zaśmiał się ponuro. „Życzę mu tego z całego serca, ale w najlepszym razie, jeśli przedtem przez to nie zginie, dojdzie w końcu do tego: „Panie, w twoje ręce składam mego ducha“. — Proszę mi wierzyć, panno Ewo, myślałem o pozaświatowych sprawach więcej, niż pani pewnie przypuszcza i przez całe życie łamałem sobie głowę i serce, czy rzeczywiście niema jakiegoś wyjścia z ziemskiego więzienia. — Nie, niema żadnego. — Celem życia jest czekać na śmierć“.
„Najmądrzejszymi więc byliby ci, którzy żyją tylko dla rozkoszy“, wtrącił Hauberisser.
„Oczywiście. Jeśli są w stanie, ale nie jeden nie doprowadza tego właśnie do skutku“.
„I co taki ma czynić?“ zapytał Pfeill.
„Miłość uprawiać i przestrzegać przykazań, jak Biblia nam podaje“.
„1 to mówi pan?!’J zawołał zdumiony Pfeil „Człowiek, który przestudjował wszystkie systemy filozoficzne od Lao Tse do Nietzschego 1 Kto jest jednak twórcą tych przykazań? Legendarny prorok, domniemany cudotwórca. Wie pan, czy on też nie był tylko opętańcem? Czy sądzi pan, że szewc Klinkherbogk po pięciu tysiącach lat nie będzie stał w równie legendarnym blasku, jeśli imię jego do tego czasu nie pójdzie w zapomnienie?“
„Tak, jeśli imię jego do tego czasu nie pójdzie w zapomnienie“, odpowiedział prosto Sephardi.
„Pan przyjmuje więc Boga, który nad » ludźmi króluje i ich losami kieruje? Czy może pan to uzgodnić z jakiemkolwiek logicznem myśleniem?“
„Nie, tego nie mogę. Nie chcę również. Niech pan nie zapomina, że jestem żydem. To znaczy: nietylko żydem z wyznania, ale także żydem z rasy, — i jako taki powracam znowu do starego Boga moich przodków. To leży we krwi, a krew silniejsza jest od wszelkiej logiki. Oczywiście mój rozum powiada mi, że ze swoją wiarą jestem w błędzie, ale moja wiara mówi mi również, że ze swoim rozumem jestem w błędzie“.
„F\ coby pan uczynił, gdyby panu jako szewcowi Klinkherbogkowi, ukazała się jakaś istota i przepisała mu jakieś działanie?“ badała Ewa.
„Próbowałbym w jej posłannictwo zwątpić. Gdyby mi się to udało, nie poszedłbym za jej radą“.
„Gdyby się jednak nie udało?“
„Wtedy mój sposób działania byłby już sam przez się dany, mianowicie: usłuchać jej“.
„Jabym nawet wtedy tego nie uczynił“, mruknął Pfeill.
„Pański sposób myślenia musiałby tylko do tego doprowadzić, że pozaświatowa istota, jak ten — nazwijmy go: arnoł — Klinkherbogka nigdy się nie może panu objawić, ale mimo to będzie pan szedł za jego milczącem wskazaniem. W każdym razie z pełnem przekonaniem, że działa pan z własnego samowładztwa“.
„Albo odwrotnie“, oparł się Pfeill, „pan będzie sobie wyobrażał, że to Bóg doń przemawia przez usta fantoma z zieloną twarzą, podczas gdy w rzeczywistości będzie to pan sam“.
„Gdzie tu jest istotna różnica?“ odrzekł Sephardi. „Co to jest zwiastowanie? Myśl, odzia-.na w głośne słowa. — A co to jest myśl? Ciche słowo. A więc w zasadzie też nic innego, jak zwiastowanie. Czy pan wie napewno, że pomysł, który pan ma, rzeczywiście w panu się zrodził, a nie jest jakiemś zwiastowaniem skąd-kolwiek? Ja uważam to za przynajmniej tak sa mo prawdopodobne, że człowiek jest nie twórcą, ale aparatem odbiorczym — delikatnym czy grubym — wszelkich myśli, które przyjmijmy — są pomyślane ’przez ziemię, jako matkę. Równoczesne występowanie jednej i tej samej idei, jak to się często zdarza, przemawia tylko za moją teorją. Pan pewnie, gdyby mu się coś takiego zdarzyło, powiedziałby, że pierwotnie pan miał odnośny pomysł, a inni zostali przez pana poprostu zarażeni. Mógłbym na to odpowiedzieć: pan był tylko pierwszy, który z pomocą bardziej senzytywnego mózgu przejął tę leżącą w powietrzu myśl, jak depeszę bez drutu, — inni również ją przejęli, tylko później, niż pan. — Im bardziej jest kto świadomy siebie i silny, tem prędzej skłoni się do poglądu, że jest właściwym twórcą wielkiej myśli; natomiast im jest słabszym i miększym, tem chętniej będzie wierzył, że odnośna idea — została mu zesłana. W zasadzie obaj mają rację. Proszę mi zaoszczędzić tego pytania „dlaczego“: nie chciałbym wchodzić w zawiłe rozważania wspólnego wszystkim ludziom centralnego „Ja“. — Co się tyczy zjawiska zielonej twarzy u Klinkherbogka, jako pośrednika jakiegoś objawienia lub myśli, — co, jak już przed tem powiedziałem, jest jednem i tem samem — to zwracam pańską uwagę na znany w nauce fakt, że istnieją dwie kategorje ludzi: jedna, która myśli w słowach, druga w obra l zach. Przypuśćmy, że Klinkherbogk przez całe swe życie myślał w słowach i nagle wdziera się weń — powiedzmy wpada na pomyśl — jakaś zupełnie nowa myśl, dla której jeszcze nie ma słowa; jakże inaczej może się ta myśl objawić, jeśli nie przez wizję mówiącego obrazu, który szuka pomostu z nim — w wypadku Klinkher-bogka, pana Hauberissera i w pańskim, jako człowiek, czy portret z zieloną twarzą?“
„Pan pozwoli na krótką uwagę“, poprosił Hauberisser. — „Ojciec panny van Druysen, jak jak to pan wspomniał w czasie opisywania swych odwiedzin u Klinkherbogka, nazwał człowieka ze spiżowo-zieloną twarzą słowem: praczłowiek, — ja sam słyszałem moją wizję w balonie magicznym podobnie się nazywającą, — Pfeill sądzi, że widział portret wiecznego żyda, a więc również istoty, której pochodzenie sięga w głęboką przeszłość, — jak pan, panie Sephardi, wyjaśn. tę wysoce dziwną zgodność? Jako dla nas wszystkich nową myśl, którą pojąć możemy nie w słowach, tylko przez obraz, który się objawia naszemu wewnętrznemu oku? Ja ze swej strony, jakkolwiek dziecinnie może to dla pana brzmi, wierzę raczej, że jest to jeden i ten sam upiorny twór, który teraz w nasze życie wtargnął“.
„Ja również w to wierzę“, przytaknęła cj-cho Ewa.
I 181
Sephardi zastanowił się przez chwilę. „Ta zgodność, którą mam wyjaśnić, zdaje mi się dowodzić, że to jest jedna i ta sama, nowa myśl, która chciała do was wszystkich trojga wtargnąć i stać się zrozumiałą, względnie: jeszcze chce. Że ten fantom występuje pod maską praczłowieka, sądzę, że znaczy to nic innego, jak: jaka: wiedza, poznanie, może nawet jakaś niezwykła zdolność duchowa, która kiedyś w dawno minionych czasach rodu ludzkiego istniała, była znana i* poszła w zapomnienie, chce znowu się odrodzić, i jej przyjście na świat objawia się jako wizja niewielu wybranym. — Proszę mnie źle nie rozumieć, ja nie mówię, że ten fantom nie może być jakąś samodzielnie istniejącą istotą, — przeciwnie, twierdzę nawet: że każda myśl jest taką istotą. — Ojciec panny Ewy powiedział zresztą: on — ten poprzednik — jest jedynym człowiekiem, który nie jest upiorem“.
„Może mój ojciec rozumiał pod tem, że ten poprzednik jest istotą, która osiągnęła nieśmiertelność. Nie sądzi pan?“
Sephardi zaprzeczył ostrożnie ruchem głowy. — „Jeśli ktoś, panno Ewo, staje się nieśmiertelnym, pozostaje, jako nieprzemijająca myśl; obojętne, czy próbuje dostać się do naszego mózgu, jako słowo, czy jako obraz. Jeśli ludzie na ziemi żyjący są niezdolni do ujęcia go albo pomyślenia, — to przez to jeszcze on nie umiera; on tylko jest oa nich djleko. — flby powrócić do dysputy z baronem Pfeillem: powtarzam, że jako żyd nie mogę odejść od Boga moich przodków. Religja żydów jest w korzeniach swyi:h religją dobrowolnie wybranej i rozmyślnej słabości, — jest ufaniem w Boga i w przyjście Mesjasza. Wiem, że istnieje także droga siły. Baroii Pfeill na nią wskazał Cel pozostaje ten sam: w obu wypadkach może być poznany dopiero wtedy, gdy zostanie koniec osiągnięty. f\ni jedna ani druga droga nie — jest sama w sobie fałszywa; nieszczęsną staje się dopiero wtedy, gdy człowiek słaby lub pełen tęsknoty, jak ja, wybiera drogę siły, a człowiek silny drogę słabości.
Kiedyś, za czasów Mojżesza, gdy było tylko dziesięć przykazań, było stosunkowo łatwo stać się Zadik Tomim — zupełnie sprawiedliwym, dzisiaj jest to niemożliwe, jak to wie każdy pobożny żyd, który się stara przestrzegać rozlicznych nakazów rytualnych. Dzisiaj Bóg musi nam pomóc, inaczej my żydzi nie możemy iść więcej tą diogą. Ci, którzy skarżą się na to, są głupi — droga słabości stała się tylko doskonalszą i lżejszą, a przez to jaśniejszą także droga siły, ponieważ nikt, kto siebie poznał, nie może już pobłądzić na terenie, do którego nie należy. Silni nie potrzebują żadnej więcej religji; kroczą wolni i bez laski; ci, którzy wierzą tylko w jedzenie i picie, nie potrzebują również żadnej religji; j esz-cze jej nie potrzebują. Nie potrzebują żadnej laski, ponieważ nie chodzą, lecz stoją“.
„Czy pan nigdy nie słyszał o możliwości opanowania myśli, panie Sephardi?“ zapyta1 Hauberisser, „rozumiem to nie w codziennym sensie tak zwanego opanowania siebie, które raczej powinno się nazywać zduszeniem burzy uczuć i tak dalej. Myślę przytem o pewnym pamiętniku, który znalazłem i o którym Pfeill przedtem opowiadał“.
Sephardi przeraził się.
Zdawał się pytania tego oczekiwać, czy lękać się i szybki wzrok rzucił na Ewę.
Na jego twarzy odmalował się znowu ten sam wyraz bólu, kté.y baron Pfeill już przedtem u niego zauważy*
Potem jednak opanował się, ale można było słyszeć, jak zmuszał się do mówienia:
„Stać się panem myśli jest prastarą pogańską diogą do nadcrłowieczeństwa, ale nie do tego, o jakim mówił Nietzsche. Wiem o tem tylko bardzo mało. Przeraża mnie to. — W ostatnich dziesiątkach lat przeszło nieco o tym „moście do życia“ — taka jest właściwa nazwa tej niebez-piocznej drogi — ze Wschodu do Europy, ale na szczęście tak mało, że nikt, kto pierwszych kluczy nie posiada, nie może się w tem zorjen-tować. To trochę już wystarczyło, by wiele ty sięcy ludzi do ostateczności doprowadzić, szczególnie anglików i amerykanów, którzy wszyscy tej drogi magji — to niczem innem nie jest — chcą się nauczyć. Obszerna literatura powstała 0 tem i została odkryta, kręcą się dziesiątki oszustów wszystkich ras, ktoizy się przedstawiają, jako wtajemniczeni, — ale dzięki Bogu jeszcze nikt nie wie, gdzie wisi diwon, który tam dzwoni. Całemi gromadami wędrowali ci ludzie do Indji 1 do Tybetu, nie windząc, że tajemnica ta tam już dawno wygasła. Jeszcze dzisiaj nie chcą w to wierzyć. — Znaleźli tam wprawdzie coś, co ma podobną nazwę, — ale to jest coś innego, co w końcu znowu prowadzi na drogę słabości, o której przedtem mówiłem, albo do zamętów takiego Klinkherbogka Tych kilka starych oryginalnych pism, Które o tem istnieją, brzmi bardzo szczerze, ale w rzeczywistości są pozba wione kluczy i to jest najpewniejszy płot dla ochrony tego misterjum. — Także u żydów mć wiono kiedyś o. moście życia“ k ułamki, jakie o tem znam, ’sięgają XI. wieku Jeden z moich przodków, niejaki Salomon Gabirol Sephardi, którego biografji w naszej kronice rodzinnej brak, umieścił w tej sprawie uwagi do swej książki Megor Hayyim i został wskutek tego przez jakiegoś araba zamordowany. Obecnie tajemnicę tę w całości posiada podobno jakaś mała gmina na Wschodzie, odziewająca się w niebieskie płaszcze, mająca dziwnym sposobem pochodzić od przybyszów europejskich — uczniów byłych złotych i czerwonych krzyżowców.
Nazywają się: Parada, to jest, ktoś, kto przepłynął na drugi brzeg“.
Sephardi zamilkł na chwilę i zdawał się w opowiadaniu swem dochodzić do punktu, do przejścia którego musiał skupić całą swą siłę.
Kurczowo wcisnął paznokcie w dłonie i przez chwilę milcząc wlepił wzrok w podłogę.
W końcu zebrał się w sobie, spojrzał mocno naprzemiafi na Ewę i Hauberissera i rzekł bezdźwięcznie:
„Jeśłi jednak jakiemuś człowiekowi uda się przejść przez most życia, jest to szczęściem dla świata. Jest to może więcej niż przyjście zbawiciela. — Tylko jedna rzecz jest konieczna: jednostka nie może tego celu osiągnąć, potrzebuje do tego... towarzyszki. — Tylko przez połączenie męskich i kobiecych sił jest to wogóle możliwe. Tutaj leży tajemniczy sens małżeństwa, który od tysięcy lat zatracił się w ludzkości“.
Język mu odmówił posłuszeństwa, wstał i doszedł do okna, aby ukryć swą twarz, aż pozornie znowu spokojnie mógł dalej mówić:
„Jeśli wam óbojgu mogę być kiedyś ze swoją wiedzą w tejdzie i t dżinie pomocnym, możecie mną rozporządzać.
Jak błyskawica uderzyły Ewą te słowa. — Teraz zrozumiała, co w nim się działo. — Łzy błysnąły w jej oczach. —
Było rzeczą jasną, że Sephardi przenikliwym wzrokiem człowieka, który całe swe życie przepędził w zamknięciu od świata zewnętrznego, przewidział rzeczy, nawiązujące się między nią a Hauberisserem. Co jednak mogło nim powodować, by w tak przecinający sposób skrócić rozwój wykwitającej wzajemnie miłości, która w nieunikniony sposób przed nimi leżała, — ich oboje prawie brutalnie zmusić do rozstrzygnięcia? Gdyby jego cała istota nie była tak ponad wszelką wątpliwość wzniośle czysta, — musiałaby wierzyć w wyrafinowaną próbę zazdrosnego rywala, który przez dobrze obliczone cięcie chce zniszczyć wysnuwającą się delikatną tkaninę. ftlbo była to może heroiczna decyzja człowieka, który nie czuł się dość silnym, by znosić długie męki powolnego oddalania się od tajemnie miłowanej kobiety i postanowił sam kres położyć, zamiast daremnie walczyć?
Obudziło się w niej przeczucie, że jeszcze coś innego musiało być podstawą jego szybkiego działania, — coś, co stało w związku z jego
« wiedzą o moście życia, o którym widocznie celowo w tak zwartych słowach mówił.
Przypomniała sobie słowa Swammerdama o nagłej galopadzie losu; dźwięczały w jej uszach.
Gdy poprzedniej nocy z nad poręczy kanału w Zeedijk patrzała w ciemne wody owład nęła nią odwaga, by iść za radą starego człowieka i mówić z Bogiem.
Czy to, co teraz przeżywa — jest właśnie skutkiem tego? — Przeraziła ją tęskna trwoga, że tak pewno musi być. — Obraz ciemnego kościoła św. Mikołaja, zapadły dom z żelaznym łańcuchem i człowiek w łodzi, który tak bojaźli-wie starał się przed nią ukryć, upiornie prze biegły przez jej świadomość, jako przypomnienie złego snu.
Hauberisser stał przy stole i bez słowa podniecony przerzucał kartki jakiejś książki.
Ewa czuła, że do niej należy przerwać dręczącą ciszę.
Podeszła do niego, spojrzała mu mocno w oczy i rzekła spokojnie:
„Słowa doktora Sephardi nie powinny być powodem, by między nami zapanował nastrój onieśmielenia; one wyszły z ust przyjaciela. Co los z nami uczyni, tego oboje nie możemy wiedzieć. Dzisiaj jesteśmy jeszcze wolni, przynajmniej ja; jeśli życie zechce, byśmy poszli razem. nie potrafimy ani zechcemy to zmienić. —
Nie widzę w tem nic nienaturalnego i nic zawstydzającego, by tę możliwość wziąć pod uwagę. — Jutro rano wracam do Antwerpji; mogłabym wyjazd odwlec, ale lepiej będzie, jeśli teraz przez dłuższy czas nie będziemy razem.
Nie chciałabym dźwigać z sobą niepewności, że pan lub ja pod wpływem krótkiej godziny za-i warliśmy przedwczesny związek, którego później nie będzie można bez bólu rozwiązać. — Jak dowiedziałam się z opowiadania barona Pfeilla jest pan samotny — jak ja; pozwól mi pan wziąć ze sobą to uczucie, że od tej chwili nią nie jestem i że mogę kogoś nazwać pizyjacielem, z którym razem łączy mnie nadzieja szukania i znalezienia drogi, leżącej poza codziennością. —
A między nami“ — uśmiechnęła się do Sephar-diego, — „stara, wierna przyjaźń zostaje^» nieprawdaż?“
Haubensser ujął podaną mu dłoń i uca — » lował.
„Błagam cię po tysiąc razy, Ewo, — proszę się nie gniewać, że ją nazywam po imieniu, — zostań w Amsterdamie i nie wyjeżdżaj. To będzie pierwsza ofiara, jaką poniosę, że cię utracę tego samego dnia, w którym cię...“
„Czy chce mi pan dać pierwszy dowód swej przyjaźni?“ przerwała szybko Ewa; „to prosz^ więcej o mnie nie mówić. Ja Wiem, że to nie jest ani uprzejmość, ani pusta forma, dyktująca panu słowa, które pan chciał wyrzec, — ale proszę zdania tego nie kończyć. Pragnęłabym, żeby... czas nas pouczył, czy będziemy dla siebie czemś więcej, niż przyjaciółmi“.
Baron Pfeill wstał, gdy Hauberisser zaczął mówić i chciał niespostrzeżenie opuścić pokój, by obojgu nie przeszkadzać. Skoro spostrzegł, że 5ephardi nie może iść za nim, nie przechodząc tuż obok nich, podszedł do okrągłego sto!;ka w rogu i sięgnął po gazetę.
Okrzyk trwogi wyrwał mu się z ust, skoro przebiegł pierwsze żdania >
„Na Zeedijk popełniono tej nocy mord!“ Głośno i opuszczając rzeczy uboczne czyta? im, którzy w przerażeniu słuchali:
Sprawca odkryty.
Do naszej wiadomości w wydaniu połu-dniowem dodajemy, co następuje:
Skoro mieszkający na Zeedijk prywatny uczony, Jan Swammerdam, jeszcze przed wschodem słońca chciał otworzyć zamknięte przez siebie z zewnątrz, z niewyjaśnionych jeszcze powodów drzwł do poddasza Klinkneroogka, zastał je nawpół otwarte i przy wejściu do pokoju spostrzegł zalane krwią zwłoki małej Katji. Sz< wc Hnselni Klinkherbogk znikł, tak samo większa suma pieniędzy, którą wedie informacji Swam-merdama jeszcze wieczorem posiadał. Podejrzenie policji skierowało się natychmiast na zamieszkałego w tym domu urzędnika, którego jakaś kobieta widziała, jak w ciemności próbował klucza do drzwi poddasza. Został natychmiast aresztowany, ale właśnie wypuszczono go na wolność, ponieważ w międzyczasie zgłosił się sam izeczywisty spiawca.
Podejrzywa się, że naprzód stary szewc, a później jego wnuczka, która piawdopodobnie wskutek hałasu obudziła się, zostali zamordowani. — Zwłoki jego zostały widocznie z okna wyrzucone do kanału. — Usunięcie wody nie doprowadziło dotychczas do żadnego rezultatu, ponieważ grunt w tem miejscu na kilka metrów głęboki składa się z miękkich trzęsawisk.
Nie jest wykluczonem, chociaż mało pia-wdopodobnem, że sprawca popełnił mord wstanie zamroczenia, przynajmniej odpowiedzi jego przed komisarzem są wysoce pomięszane. — Przyznaje się, że pieniądze wziął. Idzie więc o mord rabunkowy. Pieniądze, jest mowa o kilku tysiącach guldenów, miały być szewcowi Klink-herbogkowi podarowane przez jednego powszechnie znanego rozrzutnika. Nieci, to będzie przestrogą, jak często zły skutek mogą odnosić tego, rodzaju kaprysy dóbr aczyńców“.
Pfeill opuścił gazetą i smutno pokiwał głową.
„f\ sprawca?“ zapytała gwałtownie panna van Druysen. „Pewnie ten straszny murzyn?“ „Sprawca?“ — Pfeill przewrócił stronę,
— sprawcą jest... tutaj: jako sprawca przyznał się stary rosyjski żyd, nazwiskiem Eidotter, który w tym samym domu prowadzi wyszynk wódek. Najwyższy czas, żeby w końcu na Zeedijk i t. d. i t. d.“.
„Szymon Nosiciel Krzyża?“ zawołała Ewa wstrząśnięta. „Nie wierzę i nigdy nie uwierze, żeby on tak potworną zbrodnię mógł z premedytacją popełnić“.
„f\ni nawet w stanie zamroczenia“, mruknął doktór Sephardi.
„Pan myśli więc, że ten urzędnik Hesekiel?“ „Tak samo nie. W najgorszym razie chciał z pomocą wytrychu otworzyć poddasze, by ukraść pieniądze, ale w ostatniej chwili przeszkodzono mu. — Murzyn był mordercą; to leży jak na dłoni“. —
„Co mogło jednak, na miłość Boga, spowodować starego Lazarusa Eidottera do podania się za sprawcę?“
Doktór Sephardi wzruszył ramionami. —, „Może w pierwszym przestrachu, gdy przyszła policja, myślał, że Swammerdam zabił szewca i chciał się za niego poświęcić. W napadzie histerji. Że on nie jest normalny, na pierwszy rzut oka spostrzegłem. Przypomina pani sobie, panno Ewo, co ten stary zbieracz motylów mówił o potędze, ukrytej w imieniu? — Eidotter musiał tylko przez dłuższy czas ćwiczyć się w swojem duchowem imieniu, a nie jest zupełnie wykluczone, że wskutek tego wyrosła w nim idea, by ponieść ofiarę za innych, jakakolwiek sposobność się nadarzy. Jestem nawet zdania, że szewc Klinkherbogk, zanim sam został zamordowany, zabił pierw w szale religijnym tę małą dziewczynkę. — Jest udowodnione, że przez wiele lat ćwiczył się w imieniu Abrama, — gdyby zamiast tego powtarzał wewnętrznie słowo Abraham, byłaby katastrofa ofiarowania Izaaka wcale nie nastąpiła“.
„To co pan mówi, jest dla mnie zupełną zagadką“, wtrącił Hauberisser; „czy można zmienić albo określić los człowieka, powtarzając sobie ustawicznie jakieś słowo?“
„Dlaczego nie? Nid, kierujące czynami ludzi, są bardzo subtelne. Co w pierwszej księdze Mojżesza czytamy o zmianie imienia Abram w Abraham i Sarai w Sarah, jest w związku z kabałą — albo prędzej nawet z innemi o wiele głębszemi misterjami. — Mam pewne punkty oparcia, że falszywem jest, tajemne imiona wymawiać, jak to czyni koło Klinkherbogka. Jak pan pewnie wie, każda lifera w hebrajskim ję-
Zyku oznacza równocześnie jakąś cyfrą, n. p.: S równa się 300, M równa się 40, N równa się 50 i t. d. Jesteśmy więc w stanie jakieś imię zamienić w cyfry i z tych cyfr proporcjonalnych zbudować w wyobraźni geometryczne figury: kostkę, piramidę i t. d. Te formy geometryczne mogą stać się, że tak powiem, systemem osi naszego dotąd bezpostaciowego wnętrza, jeśli go sobie w odpowiedni sposób i z konieczną v siłą myśli wyobrazimy. W ten sposób czynimy z naszej duszy — nie mam na to innego wy-, rażenia — twór krystaliczny i stwarzamy dla niej z tego wynikające wieczne prawa. — Egipcjanie wyobrażali sobie duszę w jej doskonałości, jako łculę“.
„Ma czem według pana“ zapytał zamyślony ’baron Pfeill, „jeśli ten nieszczęsny szewc rzeczywiście zabił swą wnuczkę, mógł polegać błąd w „ćwiczeniu“? Czy imię Abram jest tak zasadniczo różne od Abra-ham?“
„Klinkherbogk sam sobie nadał imię Abra-Yna; ono wyrosło z jego własnej podświadomości, ii stąd nieszczęście. Brak było spłynięcia z góry Neszamah, jak to my żydzi nazywamy — duchowego wiewu boskości — tu, w tym wypadku głoski „ha“. W biblji ofiara Izaaka została darowana Abra-hamowi. Abram musiałby zostać mordercą, tak jak Klinkherbogk nim został. — Klinkherbogk w swojej żądzy szukania wiecznego życia sam przywołał śmierć. — Powiedziałem przed tem, kto jest słaby, niech nie idzie drogą siły. Klinkherbogk zboczył z drogi słabości — czekania — która była jemu przeznaczona“.
„Ale coś przecie trzeba zrobić dla tego biednego Eidottera“, zawołała Ewa. „Mamy się bezczynnie patrzeć, jak bądzie skazany?“
„Tak prądko wyrok nie następuje“, uspokoił ją Sephardi. „Jutro rano pójdą do psychjatry sądowego de Brouwera — znam go jeszcze z uniwersytetu, — i pomówią z nim“.
„Nieprawdaż, pan zajmie się także tym starym zbieraczem motylów i napisze mi do Antwerpji, co się z nim dzieje?“ poprosiła Ewa, wstała i podała tylko Pfeillowi i Sephardiemu rąką na pożegnanie.
„I do widzenia w najbliższym czasie 1“ Hauberisser zrozumiał odrazu, że Ewa pragnie, by jej towarzyszył i pomógł jej włożyć płaszcz, który przyniósł służący.
Chłód zmierzchu wieczornego kładł się wilgocią na pachnące lipy, gdy szli przez park. Kamienne greckie posągi błyszczały biało z ciemności krątych ścieżek, ozdobionych altanami i marzyły przy plusku fontan, lśniących srebrzyście w zabłąkanych światłach łukowych lamp pałacu.
„Czy — nie mogą cię, Ewo, odwiedzić niekiedy w Antwerpji?“ zapytał Hauberisser przygnieciony i prawie lękliwie. „Żądasz odemnie, bym czekał, aż czas nas połączy. Czy sądzisz, że to lepiej odbędzie się listownie, niż przez osobiste widzenie? My oboje przecież inaczej ujmujemy życie, niż to czyni masa, dlaczego więc stawiać mur między nami, który nas mcże tylko rozdzielać?“ * Ewa odwróciła głowę. „Czy pan rzeczywiście napewno wie, że jesteśmy dla siebie przeznaczeni? — Współżycie dwojga ludzi może być czemś bardzo pięknem, — dlaczego więc tak często się zdarza, ba 1 nawet zawsze, że po pewnym czasie kończy się wstrętem i goryczą? — Często już sobie mówiłam, że coś nienaturalnego musi leżeć w tem, gdy jakiś mężcyzna łączy się z kobietą. Tak mi się wydaje, jakby mu przez to skrzydła się łamały... Proszę, pozwól mi skończyć, ja wiem, co pan r i to chce odpowiedzieć...“
„Nie Ewo“, przerwał szybko Hauberisser, „mylisz się; wiem, czego się obawiasz, że powiem; nie chcesz słyszeć, co czuje dla ciebie, dlatego nie mówię o tem. — Słowa Sephardiego, jak uczciwie były pomyślane i jak bardzo z głębi serca spodziewam się, że treść ich może się spełnić, postawiły jednak — czuję to coraz boleśniej — prawie nieprzebitą zaporę między nami. Jeśli całej siły nie wytężymy, by ją zerwać, będzie ona trwale między nami stała. A jednak jestem właściwie wewnętrznie radosny, że to się inaczej nie stało. — Że możemy zawrzeć ślub z trzeźwości, tego oboje się nie obawiamy; — co nam groziło,. — przebacz mi, Ewo, że używam tych słów „my“ i „nam“, — to, że tylko miłość i popęd mogły nas połączyć ze sobą. — Doktor Sephardi miał rację, gdy mówił, że sens małżeństwa zatracił się wśród ludzi“.
„To jest właśnie, co mnie dręczy“, zawołała Ewa. „Stoję bezradna i bezbronna wobec życia, jak przed żarłocznym, wstrętnym potworem. Wszystko jest płaskie i zużyte. Każde słowo, którego się używa, stało się pyłem pokryte. Wydaję się sobie dzieckiem, które się cieszy na bajkowy świat — a idzie do teatru i widzi wyszminkowanych komedjantów. — Małżeństwo upadło do rzędu wstrętnej instytucji, która miłość pozbawia blasku, a męża i żonę poniża do zwykłej celowości. Jest to powolne, b-znadziejne zapadanie w puśtynny piasek. — Dlaczego u nas, ludzi, nie dzieje się tak, jak u jednodniówek?“ — przystanęła i spojrzała tęsknie ku światłem oblanej studni, którą otaczały złote chmury rojących się owadów, jak falujący szal rusałki, — „przez lata jako robaki pełzają po ziemi, przygotowują się na wesele, jak na coś świętego, — aby święcić jeden jedyny dzień miłości i potem umrzeć“, — umilkła i wzdrygnęła się.
Hauberisser poznał po, jej zciemniałych oczach, że owładnęło ńią uczucie najgłębszego zachwycenia. Podniósł jej rękę do swoich ust.
Przez chwilę stała bez ruchu, potem powoli, jakby w półśnie, zarzuciła mu oba ramiona na szyję i całowała...
„Kiedy będziesz moją żoną? Życie jest tak krótkie, Ewo“.
Nie odpowiedziała i bez słowa szli obok siebie przez otwartą, zakratowaną bramę, przed którą stał powóz barona Pfeilla, aby odwieść Ewę do domu.
Hauberisser chciał swoje pytanie powtórzyć, zanim się z nim pożegna, ale ona go uprzedziła, stanęła i przytuliła się do niego.
„Tęsknię za tobą“, rzekła cicho, „jak za śmiercią. Będę twą kochanką, wiem o tem na pewno, — ale to, co ludzie nazywają małżeństwem, będzie nam zaoszczędzone“.
Zaledwie zrozumiał znaczenie jej słów; był jak odurzony szczęściem, że trzyma ją w swoich ramionach, — potem i jemu’ udzieliła się ta trwoga, która jeszcze w niej była, i uczuł, że mu się włosy jeżą i że oboje zostali owiani lodowatym tchem, jakby anioł śmierci wziął ich pod swe skrzydła i zaniósł daleko od ziemi na kwietną niwę wieczystej rozkoszy. możliwość ludzką, a jednak to, czem pragnęła go obdarzyć, musiało być czemś więcej od wszystkiego, co da się pomyśleć.
To, co przedtem tylko niejasno rozumiała: gorżki smutek duszy królewsko bogatej w chęć obdarzania, a żebraczo ubogiej w możność obda rzania, stanęło teraz przed nią w olbrzymiej postaci i wywołało w niej gwałtowne dreszcze, które niegdyś z powodu szyderstw i wyśmiewań tłumu wskazywały świętym tej ziemi drogę męczeństwa.
W nadmiarze swej męki oparła czoło o poręcz, z kurczowo zaciśniętemi wargami modliła się w sobie żarliwie: żeby się jej ukazał najmniejszy choć z gromady tych, którzy w imię miłości przekroczyli rzekę śmierci i odkrył jej drogę do tajemnic korony życia, by ją wziąć mogła i — rozdarować. Jakby dłoń jakaś dotknęła jej głowy, podniosła oczy i ujrzała, że niebo nagle zmieniło się.
Wpoprzek szła rysa bladega światła, w którą wpadły gwiazdy, jak chmura błyszczących jednodniówek, wichrem pędzona. Potem rozwarł się jakiś przysionek, i przy długim stole zasiedli prastarzy mężowie w szatach fałdzistych, zwróciwszy na nią wlepione oczy, jakby przygotowani do wysłuchania jej mowy. Najwyższy z nich miał rysy twarzy jakiejś obcej rasy, pomiędzy brwiami świecący znak, a ze skroni jego wyrastały dwa ślepiące promienie, jak rogi Mojżesza.
Ewa odgadła, ze musi jakiś ślub uczynić, ale nie mogła słów znaleść. Chciała błagać, żeby starcy wysłuchali jej prośby, ale modlitwy me mogła wydobyć ze siebie; — stanęła jej w gardle i w ustach dławiła.
Powoli rysa znowu się zamykała, a droga mleczna, w miarę jak przysionek i stół stawały się coraz mniej wyraźne i znikały, rozpostarła się na niebie, jak świecąca blizna.
Tylko jeszcze mąż z płonącym znakiem na czole był widoczny.
W niemej rozpaczy wyciągnęła Ewa ręce ku niemu, żeby zaczekał i wysłuchał ją, ale on twarz już odwracał.
Wtedy ujrzała, że jakiś człowiek na białym koniu w szalonym pośpiechu pędzi z ziemi przez powietrze do nieba, i poznała w nim Swammer-dama.
Zeskoczył, przystąpił do owego męża, krzyknął nań i pełen gniewu chwycił go za pierś.
Potem wskazał władczo w dół, na Ewę.
Wiedziała, czego chciał.
Jej serce zabiło pod wpływem słów Biblji, że królestwo niebieskie musi być gwałtem zdobyte, — błaganie odstąpiło od niej jak cień i w myśl nauk Swammerdama w świadomości zwycięstwa swego wiecznego prawa do samosta nowienia rozkazała: żeby sternik losu pędził ją naprzód do najwyższego celu, jaki kobieta może osiągnąć, — bezlitosny, głuchy na jej prośby, gdyby okazała się słabą, szybszy niż czas, — obok radości i szczęścia i poprzez nie, bez udzielenia jej wypoczynku, bez straty chwili, żeby nawet tysiąckrotnie miało to ją życie kosztować. Zrozumiała, że musi umrzeć, bo znak na czole męża jaśniał odkryty i przy rozkazie jej stał się tak ślepiącym, że spalał jej myśli, — serce natomiast radowało się: będzie żyła, równocześnie bowiem ujrzała oblicze tego męża; drżała pod wpływem olbrzymiej siły, która się w niej wyzwoliła i rozbiła rygle więziennych bram niewolnictwa, czuła, jak chwieje się pod nią grunt i świadomość zanika, ale wargi jej bezustannie szeptały ciągle jeszcze ten sam rozkaz
— ciągle i ciągle, gdy oblicze na niebie dawno już znikło.
Tylko powoli wracała do swej poprzedniej świadomości. Wiedziała, że ma iść na dworzec, przypominała sobie, że swoje kufry już wysłała, spostrzegła list swojej ciotki, leżący na stole, wzięła go i podarła w strzępy; wszystko, co czyniła, stawało się z tą samą samozrozumiałością, jak wpierw, a jednak zdawało się jej nowem i niezwykłem, — tak jakby jej ręce, oczy i całe ciało były tylko narzędziami, a nie czemś nierozłącznie związanem z jej osobą. Miała wrażenie, jakby równocześnie gdzieś w dalekich stronach wszechświata wiodła drugie, przytłumione, jeszcze niezupełnie rozbudzone życie, jak dziecko świeżo narodzone.
Rzeczy w pokoju nie były już dla nie] czemś istotnie rożnem od jej własnych organów, — i one były niczem więcej, jak przedmiotami użycia dla woli.
Myślała o wieczorze w parku Hilversumskim, jak o miłem wspomnieniu z czasów dziecinnych, od których dzieli ją długi szereg lat, pełna radości i tkliwości, jednak z uczuciem, jakby to wszystko było znikome i małe wobec tej niewy-słowionej błogości, jaką jej czas nadchodzący przyniesie. — Było jej radośnie, jak ślepej, która dotychczas znała tylko ciemną noc i w sercu jej wszystkie doznane radości zbladły wobec nowej pewności, że — chociaż może późno i po długich, mąk pełnych cierpieniach — wzrok odzyska.
Próbowała sobie wyjaśnić, czy to był tylko przedział między dopiero co doznanemi przeżyciami za ziemskiemi rzeczami, który nagle świat zewnętrzny uczynił dla niej tak ubocznym, i znalazła, że wszystko, co teraz zmysłami ujmowała, ześlizgiwało się po niej prawie jak sen, który, czy radości czy bólów pełny, pozostawał zawsze tylko widowiskiem, bez głębszego znaczenia dla jej obudzonej jaźni. Nawet rysy jej twarzy, gdy ubierając płaszcz spojrzała w lustro, miały dla
« niej coś lekko obcego, — tak jakby musiała. sobie dopiero z trudem przypominać, że to jest ona, która tutaj kroczy.
Poza wszystkiem, co czyniła, tkwił prawie śmiertelny spokój; patrzała w przyszłość, jak w nieprzebitą ciemność, a jednak pełna spokoju, jak ktoś przeświadczony, że okręt jego życia zarzucił kotwicę, spokojnie oczekuje nadchodzącego rana, nie troszcząc się, jakie burze noc jeszcze przyniesie.
Pomyślała, że już pewnie czas iść na dworzec; — przeczucie, że Rntwerpji już nigdy więcej nie zobaczy, wstrzymywało ją od wyjazdu.
Sięgnęła po papier i atrament, by do swego ukochanego list napisać, — me mogła ani słowa skreślić; wewnętrzna pewność, że wszystko, czego teraz dokona z własnej woli będzie da remne, i że prędzej byłoby możliwe kulę wy strzeloną w locie powstrzymać, niż oprzeć się tajemnej sile, w której ręce los swój złożyła, łamała w niej każde postanowienie.
Pomruk jakiegoś głosu dobywający się ku niej przez ściany sąsiedniego pokoju, — nie zwracała nań żadnej uwagi, — nagle zamarł i pozostawił ciszę, która wywołała w niej wrażenie, jakby stała się głuchą na wszelkie szmery zewnętrzne.
Zamiast tego zdawała się słyszeć po chwili głęboko w uchu bezustanny szept, jakby z innego świata się dobywający, który powoii urastał do przytłumionych, gardlanych dźwięków w jakimś obcym, dzikim języku.
Słów nie rozumiała, domyślała się tylko z przemożnej koniecności, która ją zmusiła do V’stania i zbliżenia się ku drzwiom, że treścią dźwięków tych był rozkaz, którego słuchać musi bez możności oparcia się temu.
Na schodach przypomniała sóbie, że zapomniała rękawiczek, ale próba powrotu, w tej samej chwili kiedy zamiar powtięła, została usunięta przez siłę, która je się zdała obcą i złośliwą, a jednak w najgłębszych korzeniach jej własną.
Szybko, a jednak bez pośpiechu. gwałtowności szła przez ulicę ni3 wiedząc, czy od najbliższego rogu ma iść prosto czy nie, a mimo to pewna, że w ostatniej chwili nie zawaha się, którą drogę obrać.
Driała na całem ciele. wiedziała, że to wynika z trwogi śmiertelnej, ale serce jej nie brało w tem żadnego udziału; nie była w stanie przejąć się trwogą swego ciała — stała zdała od tego, jakby jej rzeczy należały do kogoś innego.
Skoro przybyła na jakiś wolny piać, z głębi którego wynurzał się ciemny, masywny gmach giełdy, sądziła przez chwilę, ze zmierza ku dworcowi i wszystko było tylko złudzeniem, potem porwało ją coś nagle na prawo w wązkie, kręte ulice.
Kilku ludzi, idących jej naprzeciw przystanęło i czuła, że się za nią oglądało. Jaką^ nową władzą przeczuwania, której przedtem nie znała, stała się nagie zdolną do odgadywania, co każdym z osobna głęboko wewnątrz porusza. —
Cl niektórych czuła wybudzającą troskę, jak prąd myśli, pełny ciepłego współczucia dla niej, a jednak wiedziaia, że odnośni ludzie nie mieli sami najlżejszego wyobrażenia o tem, co się w mch dzieje, — że ani jedną żyłkę nie odczuwają, dlaczego się za nią oglądają i powiedzieliby, że czynią to z ciekawości albo z podobnych motywów, gdyby musieli z tego zdać sprawę.
Ze zdziwieniem spostrzegła, że tajemnicza* — niewidzialna n*ć ł^czy ludzi, — że dusze ich pozrają się nawzajem poza ciałami i mogą rozmawiać ze sobą w nieważkich drganiach i uczuciach, które są tylko zbyt subtelne, by je ze wnętrzne zmysły mogły ująć. — Jak zwierzęta drapieżne, zazdrosne, chciwe i krwiożercze za — ’ przeczyli sobie życia, a jednak trzeba było może tylko małej szpary w zasłonie, na oczach leżącej, by z najżarliwszych wrogów uczynić najwierniejszych przyjaciół.
Ulice, któremi chodziła, stawały się coraz bardziej samotne i niesamowite; nie wątpiła dłużej, że najbliższe godziny przyniosą jej coś potwornego, — miała wrażenie, że śmierć z ręki mordercy, — jeśli jej się nie uda przełamać klątwy, która ją naprzód pchała, — a jednak nie uczyniła nawet próby, by ją zwalczyć. Bez oporu znosiła obcą wolę, która ją pchała na drogę ciemności, w spokojnej ufności, że wszystko, cokolwiek ją spotka, będzie tylko krokiem naprzód do celu.
W przestrzeni między dwoma szczytami drzew, gdy przechodziła przez wąską, żelazną kładkę nad kanałem, ujrzała przez chwiię sylwetę kościoła św. Mikołaja, wznoszącą się z widnokręgu dwiema wieżami, jak ciemną, z przestrogą wzniesioną rękę i mimo woli odetchnęła z ulgą na myśl, że to może Swammerdam w swoim bólu za Klinkherbogkiem z całego serca ją przywołuje.
Nienawiść, którą czuła czającą się obok niej, pouczyła ją, że się myli, ciemna nienawiść wznosiła się z ziemi, kierując się na nią, — zimna, bezlitosna zawziętość, którą natura rzuca na człowieka, gdy się on ośmieli wstrząsnąć kajdanami swej niewoli.
Po raz pierwszy przelękła się od czasu opuszczenia pokoju; — poczucie najwyższej bezradności prawie że złamało ją. Próbowała przy stanąć, ale nogi niosły ją dalej, jakby utraciła całą władze nad niemi. W swojej rozpaczy wzniosła oczy ku niebu i zlała się na nią wstrząsająca pełnia pociechy, gdy ujrzała armję gwiazd spoglądających groźnie na ziemię tysiącem czujnych oczu, jak potężnych pomocników, którzy nie zniosą, by się jej jakakolwiek krzywda stała. Pomyślała o tych starych mężach w przysionku, w których ręce los swój złożyła, jak o zebraniu nieśmiertelnych, mogących poruszeniem rzęs kulę ziemską w proch obrócić.
’ Znowu doszły do jej uszu obce, rozkazujące dźwięki gardlane, — surowe i przenikające, jakby tuż w jej pobliżu i naglące ją do pośpiechu; potem rozpoznała w ciemności krzywy dom, w którym zamordowano Klinkherbogka.
Ma poręczy ponad zlewającymi się kana łami siedział jakiś człowiek nieruchomo wprzód pochylony, jakby wsłuchiwał się z napięciem w jej zbliżające się kroki.
Czuła, że to od niego szła ta demoniczna siła, która zmusiła ją do pójścia na Zeedijk. Zanim jeszcze mogła rozróżnić jego twarz, wiedziała już ze śmiertelnego, mrożącego krew w żyłach lęku, że był nim ów straszny murzyn, którego ujrzała w izbie szewca.
W swojem przerażeniu chciała krzyknąć o pomoc, ale związek pomiędzy wolą a czynem był jakby przerwany; ciało jej stało pod inną mocą. Jakby umarła i oddzieliła się od ciałą, ujrzała, że się zbliża do tego człowieka i tuż przed nim staje. Podniósł głowę i zdawał się na n.ą patrzeć, ale jego źrenice były odwrócone do góry, jak u człowieka, który śpi z otwartemi powieKami.
Ewa spostrzegła, że był sztywny jak trup, że wystarczyłby z jej strony tylko jeden cios w jego piersi, by storzył się tyłem do wody; mimo to była zupełnie pod jego władzą i nie mogła tego dokonać. Widziała się bezbronną ofiarą w jego ręce oddaną, skoro się obudzi, — mogta obliczać minuty, które ją jeszcze dzielą od nieszczęścia; przez twarz jego od czasu do czasu przebiegało drżenie, jak pierwszy zriak, że powoli wracał do świadomości.
Często słyszała i czyt^a o kobietach, szczególnie blondynkach, które mimo gwałtownego wstrętu do murzynów, musiały się im oddawać,
— że dzika afrykańska krew ma nad niemi jakąś magiczną władzę, wobec której daremny jest wszelki opór; nigdy w to nie wierzyła i pogardzała temi istotami, jako niskiemi i zwierzę-cemi, teraz z zimną grozą poznawała na sobie, że ciemna potęga tego rodzaju istnieje. — Pozornie nieprzebyta przepaść, dzieląca wstręt od szału zmysłowego, była w rzeczywistości tylko cienką, przeźroczystą przegrodą, która pękając czyni z duszy kobiety bez ratunku kłębowisko bestjalskich instynktów.
Co mogło temu dzikusowi, wpół zwierzęciu drapieżnemu, wpół człowiekowi użyczyć tej niewyjaśnionej władzy, gdy wewnętrznie ją przywo ływał, że to ją jak lunatyczkę ciągtięło ku niemu przez obce ulice, gdyby w niej podświadomie nie istniały struny, równobrzmiące z krzykiem jego pieśni, od których dumnie sądziła, że jest wolną?
Czy murzyn ten posiadał szatańską władzę nad każdą białą kobietą, pytała się, drżąc z trwogi, albo czy ona stoi o tyle niżej od wielu innych, które nietylko jego magicznego, wabiącego wezwania nie słyszały, ale tembardziej nie poszły za nim?
Nie widziała więcej przed sobą ratunku. Wszystko, o czem marzyła pod względem szczęścia dla ukochanego i dla siebie, ginęło wraz z jej ciałem. To, że chciała próg śmierci przekroczyć, było bezkształtne i nie mogło jej użyczyć tego, czego pragnęła. — Chciała się od ziemi odwrócić, ale duch ziemi mocno żelaznym chwytem trzymał, co doń należy. — Jakby wcielenie jego wszech-potęgi stał przed nią olbrzymi murzyn.
Ujrzała, jak skoczył i strząsnął z siebie oszołomienie. Potem chwycił ją za ręce i przyciągnął ku sobie.
Krzyknęła, i jej krzyk o pomoc odpowiedział echem od murów domów, ale on ręką ścisnął jej usta, że prawie dusiła się. Wokół jego gołej szyji, jak u rzeźniczych psów wisiał ciemno czerwony, skórzany sznur, — chwyciła zań i kurczowo się go trzymała, by nie dać się rzucić na. ziemię. Przez chwilę odzyskała przytomość. Z wysiłkiem ostatnim jeszcze raz krzyknęła o pomoc. Musiano ją usłyszeć, bo zaskrzypiały jakieś szklane drzwi, zgiełk głosów doszedł do jej uszu i szeroki snop światła padł jaskrawo na ulicę.
Potem uczuła, że murzyn z nią w dzikich skokach pędzi ku cieniom kościoła św. Mikołaja; dwóch marynarzy z Chile z oranżowo-żółtymi pasami na biodrach już go doganiało, — widziała błyszczące w ich rękach otwarte noże i ich bronzowe, odważne twarze coraz bardziej się zbliżały.
Instynktownie trzymała mocno sznurek na szyji murzyna i wyciągała nogi, aby mu, o ile możności, w biegu przeszkadzać, ale on zdawał się prawie nie czuć jej ciężaru; jednym ruchem podniósł ją w górę i popędził z nią wzdłuż muru ogrodu kościelnego.
Widziała tuż przed sobą nabrzmiałe wargi nad wyszczerzonemi zębami, jak pysk zwierza drapieżnego, i wyraz płonącej dzikości w jego białych oczach wgryzł się w jej zmysły, że była jak zahypnotyzowana, zesztyw-
J niała, niezdolna do stawienia choćby najlżejszego oporu.
Jeden z tych dwóch marynarzy dopadł murzyna, rzucił się skurczony jak kot pod jego nogi, aby go przewrócić i uderzyć nań od dołu nożem; kolano Zulusa, który błyskawicznie w górę podskoczył, uderzyło go w czoło tak, że się bez głosu przewrócił i leżał z rozbitą czaszką.
Potem nagle uczuła Ewa, że ją przerzucił przez zakratowaną bramę ogrodu kościelnego tak, że sądziła, iż ma wszystkie kości złamane i ujrzała przez sztaby, zaplątawszy suknię w żelazne kolcfe, jak murzyn pasował się z drugim przeciwnikiem.
Walka trwała tylko kilka sekund, — jak rzucona piłka połeciał marynarz w górę ku oknu. naprzeciw stojącego domu, którego szyby i framugi pod siłą upadku pękły z głośnym trzaskiem.
Ewa drżąc ze śmiertelnej słabości uwolniła się z kraty i próbowała uciec, ale wąski ogród nie dawał żadnego wyjścia; — jak ścigane zwierzę skuliła się pod jakąś ławką; rozumiała, że mimo to była zgubiona, gdyż jej jasna suknia błyszczała w ciemności i musiała ją w najbliższej chwili zdradzić.
Drżącemi palcami, niezdolna prawie do zebrania myśli, szukała jakiejś szpilki na swoich piersiach, aby ją wbić sobie w serce, bo murzyn już prześlizgnął się przez mur, a nie chciała mu żywcem popaść w ręce. Na usta jej wydarł się głuchy rozpaczny krzyk do Boga, Ly znalazła coś, czemby mogła sobie życie odebrać, zanim ją odkryje jej dreczyciel. To było ostatnie, co mogła sobie, przypomnieć; potem wyobraziła sobie przez chwilę, że popadła w obłęd, ponieważ nagle w środku ogrodu ujrzała swego spokojnego i uśmiechniętego sobowtóra.
I mu.zyn zdawał się go spostrzec, zdumiał się i zaskoczony szedł w jego kierunku.
Zdawało 5ię jej, że słyszy, jak ze zjawiskiem rozmawia, — słów nie rozumiała, ale głos jego brzmiał naraz, jak głos człowieka, który złamany przerażeniem zaledwie bełkotać może. Przekonana, że musi się mylić — może już dawno stała się ofiarą dzikusa i przez to rozum straciła
— nie mogła od obojgu wzroku oderwać.
Potem znowu miała wyraźną pewność, że ona sama jest tym sobowtórem i że murzyn w niepojęty sposób jest w jej mocy, — *by w najbliższej chwili ponownie pełna rozpaczy szukać szpilki na swych piersiach. Skupiła całą swą siłę, — chciała sobie uprzytomnić, czy jest obłąkana czv nie, bezustannie patrzała na to zjawisko, kiedy ujrzała, że ono, jakby wyssane jej uwagą, za każdym razem znikało i do jej ciała wracało, jak magiczna cząstka jej samej, skoro się tylko wysiliła, by je oczyma w ciemności rozpoznać.
Mogła je ku sobie przyciągać i znowu wysyłać jak oddech, ale za każdym razem, gdy od niej odchodziło, jeżyły się jej włosy pod wpływem lodowatego tchnienia, jakby śmierć się ku niej zbliżała.
Ma murzynie ciągłe znikanie sobowtóra nie robiło żadnego wrażenia. Czy przychodził czy odchodził, — ustawicznie mówił przed siebie półgłosem, jakby mówił we śnie zę sobą samym.
Ewa przeczuła, że znowu popadł w ten szczególny stan bezświadomości, w jakim go widziała na poręczy kanału. Ciągle jeszcze drżąc z trwogi odważyła się w końcu na opuszczenie swego ukrycia. Słyszała krzyki i głosy z ulicy;
— w oknach domów za murem ogrodowym błyszczał odblask latających latarni i zamieniał cienie drzew na ścianie kościoła w taneczną gromadę duchów.
Liczyła uderzenia swego serca: — teraz, teraz tłum szukający murzyna musi być w pobliżu. — Potem z chwiejącemi się kolanami pobiegła tuż obok Zulusa ku zakratowanej bramie i krzyknęła przeraźliwie o pomoc.
Z gasnącą świadomością ujrzała, że jakaś kobieta w krótkiej, czerwonej sukni litościwie koło niej klęczy i zwilża wodą jej czoło: była uratowana.
Jaskrawe, półnagie postacie wdrapywały się na mur, kołysząc pochodniami, z błyszczącymi nożami w zębach, — armja fantastycznych, zwinnych djabłów, którzy zdawali się wyrastać z ziemi, aby jej nieść pomoc; — blask ognia migotał w ogrodzie i ożywiał postacie świętych w witrażach kościoła; dzikie, hiszpańskie przekleństwa rozlegały się dokoła: tam stoi murzyn, wyrwać mu wnętrzności!
Widziała, jak marynarze, wijąc się z wściekłości, rzucili się na Zulusa, — jak trafieni strasznymi ciosami jego pięści runęli, — usłyszała, jak jego wstrząsający, zwycięski okrzyk przedarł powietrze, jak podobny wypuszczonemu tygrysowi utorował sobie drogę wśród tłumu, rozkołysał się na jakiemś drzewie i w gwałtownych skokach od niszy na niszę, od szczytu na szczyt popędził na dach kościoła.
Przez sekundę, skoro się obudziła z głębokiego omdlenia, śniła, że jakiś stary człowiek z przepaską na czole pochylił się nad nią i zawołał ją po imieniu. — Sądziła, że jest to Lazarus Eidotter, potem z poza jego rysów, jak z poza szklanej masy, wyłoniła się znowu twarz murzyna o białych oczach i nabrzmiałych wargach nad wyszczerzonymi zębami, jak to się niezatarcie wgryzło w jej świadomość, gdy ją niósł w swoich ramionach, — i piekielne płody gorączki poczęły znowu smagać jej zmysły.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY.
Milczący i roztargniony siedział Hauberisser jeszcze godziną po obiedzie z doktorem Sephardim i baronem Pfeillem. Myśli jego były ustawicznie koło Ewy tak, że często przerażał się, gdy z je kiemś słowem do niego się zwracano. Samotność jego w Amsterdamie, z której się tak cieszył, zdała mu się nagle nie do zniesienia, skoro myślał o przyszłych chwilach.
Oprócz Pfeill.a i Sephardiego, do którego od pierwszego poznania uczuł się silnie pociągniętym, nie miał ani przyjaciół ani znajomych, a stosunki z ojczyzną swoją dawno zerwał. — Czy potrafi teraz, kiedy znalazł Ewę, znieść to samotnicze życie?
Zastanawiał się, czy nie przenieść się do Antwerpji, żeby przynajmniej razem z nią tem samem powietrzem oddychać, jeśli już nie życzy sobie wspólnego pożycia; może zdarzy się wtedy nieraz sposobność, by ją ujrzeć.
Bolało go przypomnienie, jak zimno wypo wiedziała swe postanowienie, by czasowi i mniej lub więcej przypadkowi pozostawić kwestję, czy między nimi jakiś trwały związek się wytworzy, potem myślał, odurzony szczęściem, o jej pocałunkach i że przecież na wieki się znaleźli.
Tylko od niego, — mówił sobie, — zależy, czy ich rozłąka potrwa dłużej niż kilka dni. Co mu przeszkadza już w przyszłym tygodniu ją odwiedzić i prosić, by stale z nim została? — Była, o ile wiedział, zupełnie niezależna i nie musi nikogo pytać, gdy chce dokonać wyboru. Jak zupełnie jasną i równą okazywała mu się droga do niej, gdy wszystkie warunki wziął pod uwagę, — to jednak ciągle od nowa nadzieje te przesłaniało to samo nieodparte uczucie nieokreślonej trwogi o Ewę, jakie po raz pierwszy tak wyraźnie odczuł, skoro się wzajemnie pożegnali.
Chciał sobie przyszłość w różowych barwach odmalować, nie mógł jednak wyjść poza początki: kurczowe usiłowanie, by oprzeć się żelaznemu „nie“, które za każdym razem jako odpowiedź na pytanie jego, zwrócone do losu, odzywało się w piersi, gdy się zmuszał do przedstawienia sobie szczęśliwego zakończenia, — doprowadzało go prawie do rozpaczy. Wiedział z długiego doświadczenia, że nie pomoże przekrzyczeć mocne głosy owej szczególnej, pozornie nieuzasadnionej pewności grożącego nieszczęścia, jeśli już się raz obudziły, — wobec czego starał się je uspokoić tłumaczeniem, że jego troska jest naturalnym wynikiem zakochania; mimo to czuł, że nie może się doczekać godziny, w której się dowie, że Ewa szczęśliwie zajechała do flntwerpji.
Na stacji Miuderpoort, która bliżej leży środka miasta, niż główny dworzec, wysiadł razem z Sephardim, odprowadził go kawałek na Heerengracht i pośpieszył potem do hotelu, by u portjera zostawić dla Ewy bukiet róż, który mu Pfeill dał z uśmiechem, jakby zgadując jego myśli.
Powiedziano mu, że panna Ewa van Druysen dopiero co odjechała; ale jeśliby wziął dorożkę, mógłby prawdopodobnie jeszcze przed odejściem złapać pociąg.
Automobil w szybkim pędzie zawiózł go na dworzec.
Czekał.
Minuta za minutą upływała, Ewa nie przychodziła.
Telefonował do hotelu — do domu też nie wróciła. — Może się zapyta w oddziele bagażowym.
Kufry nie zostały nadane. Czuł, że mu się ziemia pod nogami zapada.
Teraz, gdy pożerała go trwoga o Ewę, zrozumiał, jak gorąco ją kochał i że bez niej nie mógłby już żyć.
Ostatnia zapora między nimi, — lekkie uczucie pewnej obcości, powstałe wskutek niezwykłej formy ich zbliżenia się, — zapadła w nicość pod przewagą jego troski o nią, i wiedział, że gdyby przed nim teraz stanęło, byłby ją chwycił w objęcia, okiył pocałunkami i nigdy już od siebie nie puścił.
Nie miał nadziei, by jeszcze w ostatniej minucie przyszła; mimo to czekał, aż pociąg ruszył.
Że musiało się jej jakieś nieszczęście przydarzyć, leżało jak na dłoni. Gwałtem zmuszał się do spokoju.
Jaką drogą mogła iść? Ani jednej minuty nie należy tracić. Jeśli się najgorsza rzecz nie stała, może tu pomóc tylko zimne, jasne rozważenie i odważenie stanu rzeczy, które już w swoim byłym zawodzie, jako inżynier i wynalazca poznał, jako prawie nigdy niezawodzące źródło ratujących pomysłów.
Napiąwszy do najwyższych granic swoją wyobraźnię, starał się wejrzeć w tajemnicze tryby wypadków, które się mogły wokół Ewy odegrać, zanim hotel opuściła. — Próbował wczuć się w nastrój czekania, w którym się pewnie znajdowała przed wyjściem?
Fakt, że bagaż wysłała przedtem na koląi, zamiast użyć wozu hotelowego, naprowadził gc na myśl, że chciała komuś złożyć wizytę.
Ale komu — jeszcze o tak późnej godzinie?
Nagle przypomniał sobie, że gorąco polecała Sephardiemu, by nie omieszkał zajrzeć do Swammerdama.
Stary zbieracz motylów mieszkał na Zeedijk
— w dzielnicy opryszków, jak wyraźnie wynikało ze sprawozdania gazety o mordzie. — Tak! Tylko tam mogła się udać.
Zimna groza ogarnęła Hauberissera, gdy mu przez myśl przeszły te wszystkie okropne możliwości, które jej groziły w portowem oświetleniu tej osławionej dzielnicy. Słyszał o spelunkach, w których obcych rabowano, mordowano i przez ukryte drzwi rzucano do kanału; — włosy mu się zjeżyły, skoro pomyślał, że Ewę mogło coś podobnego spotkać.
W następnej chwili pędził automobil przez most portowy do kościoła św. Mikołaja i stanął.
W ciasne ulice Zeedijk nie można wjechać, tłumaczył szofer, — może się pan udać do szynku „Zum Prins van Oranje“ — wskazał na światełka, i u gospodarza dowiedzieć się o odnośnym adresie.
Drzwi spelunki były szeroko otwarte, Hau-berisser wpadł do środka; lokal był pusty, tylko jeden człowiek stał za szynkwasem i chytrze mierzył go wzrokiem.
W dali rozlegało się dzikie wycie, jakby jakiejś bijatyki. Gospodarz po otrzymaniu napiwku raczył zdradzić, że pan Swammerdam mieszka na czwartem piętrze i niechętnie poświecił na karkołomnych schodach.
„Nie, panna van Druysen od tego czasu u nas nie była1, odpowiedział wstrząsając głową stary zbieracz, gdy mu Hauberisser w pośpiechu przedstawiał swoje trosk.; jeszcze nie spał i był zupełnie ubrany. Jedyna prawie zupełnie dopalona świeca na pustym stole i jego stroskana twarz zdradzały, że godzinami całemi siedział w pokoju i rozmyślał o strasznym końcu swego przyjaciela Klinkherbogka.
Hauberisser wziął go za rękę: „Proszę mi wybaczyć, panie Swammerdam, że go tak wśród nocy napadłem i — nie miałem żadnego wzglę du dla jego cierpienia; — tak, ja wiem jaka strata pana spotkałą“. Przerwał, skoro ujrzał zdziwioną minę starego — znam nawet bliższe okoliczności; dr. Sephardi dzisiaj mi o nich opowiadał. Jeśli pan pozwoli, możemy później wyczerpująco o tem pomówić; teraz jestem wprost obłąkany z trwogi o Ewę. F\ co, jeśli rzeczywiście chciała iść do pana i w drodze ją napadnięto i — i — na Boga, to jest nie do pomyślenia!“
Zerwał się z krzesła, odchodząc od zmysłów z trwogi i biegł tam i z powrotem do pokoju.
Swammerdam przez chwilę zamyślił się mocno, potem rzekł z pewnością: „Pioszę me brać moich słów za zwykłe pocieszenie, mój panie, — panna van Druysen żyje!“
I lauberisser powiódł oczyma dokoła. „Skąd pan wie o tem?“ Spokojny, pewny ton starego cJowieka zdjął mu — nie wiedział dlaczego — 1 kamień z serca.
Swammerdam wahał się przez chwilę z odpowiedzią.
„Ponieważ mogę ją widzieć“, rzekł wreszcie półgłosem.
Hauberisser chwycił go za ramię „Zaklinam pana, pomóż mi pan, jeśli możes, ’! Ja wiem, pańskie całe życie było drogą w>ary, rnoże pański wzrok sięga głębiej, niż mój Człowiek niezainteresowany widzi często — — — — -------“
N.e jestem tak niezainteresowany, jak się panu zdaje“ przerwał Swammerdam. „Widziałem tę panią tylko raz w życiu, ale jeśli mówię, że kocham ją tak głęboko, jak własną córkę, to nie jest za wiele powiedziane“ — zasłonił się ręką, — „niech mi pan nie dziękuje, nie ma za co. Samo przez — się rozumie się, że uczynię wszystko, co jest w moich słabych siłach, by jej i panu pomódz, gdybym miał nawet oddać moją starą, bezwartościową krew. — Proszę mię teraz spokojnie wysłuchać: — miał pan zupełną rację, przypuszczając, że pannę Ewę spotkało jakieś nieszczęście. — (J swojej ciotki nie była, byłbym o tem wiedział od mojej siostry, która dopiero co wróciła z zakładu Beginek. — Czy jeszcze dzisiaj możemy przy niej być, — to zna czy, znaleść ją — tego nie jestem w stanie powiedzieć, ale w każdym razie nie zaniedbamy żadnego środka. — Mimo to proszę być spokojnym, nawet gdybyśmy jej nie znaleźli; wiem tak napewno, jak tutaj stoję, że ktoś inny, wobec którego my obaj niczem jesteśmy, trzyma nad nią swą rękę. Nie chciałbym mówić wyrazami, które dla pana muszą być zagadką. — może przyjdzie czas, gdy będę mógł panu powiedzieć, co mnie czyni tak przekonanym, że panna Ewa poszła za radą, którą jej dałem...
Prawdopodobnie to, co dzisiaj jej się zdarzyło, jest właśnie pierwszym tego skutkiem.
Mój przyjaciel Klinkherbogk poszedł kiedyś podobną drogą, jaką teraz panna Ewa; ja już dawno głęboko wewnątrz przewidziałem koniec, jakkolwiek zawsze chwytałem się nadziei, że może gorącerni modłami da się to odwrócić. Ubiegła noc pouczyła mnie, o czem zawsze wiedziałem, — byłem tylko za słaby, by według tego działać: — że modły są tylko środkiem do gwałtownego obudzenia sił, które w nas drzemią. Wierzyć, że modły mogą zmienić wolę jakiegoś Boga, jest głupotą. — Ludzie, którzy los swój powierzyli duchowi w sobie stoją pod du 227 chowem prawem. Zostali upełnoletnieni wobec opiekuństwa ziemi, nad którą kiedyś mają zapanować. Co pana w zewnętrznem życiu spotyka, otrzymuje wybiegający naprzód sens; wszystko co z panem się dzieje, dzieje się tak, że żadnej chwili nie mogłoby się dziać lepiej.
Miech pan będzie przekonany, mój panie, że i u panny Ewy zachodzi ten sam wypadek.
Ciężko jest wezwać ducha, który ma losem naszym kierować; — tylko kto jest dojrzały, tego głosu słucha On, a wołanie to musi wynikać z miłości w imię drugiego człowieka, inaczej ożywiamy w sobie siły ciemnoty.
Żydzi w kabale tak to wyrażają: „Są istoty z pozbawionego światła państwa Ob — oni poczynają modlitwy, które żadnych skrzydeł nie mają;“ — oni nie myślą przez to demonów poza nami, bo przeciwko tym jesteśmy uzbrojeni mu-rem naszego ciała, — tylko magiczne trucizny w n a s, które obudzone rozszczepiają naszą jaźń.
„Ale, czy Ewy“, przerwał Hauberisser podniecony, „nie może spotkać takie same nieszczęście, jak pańskiego przyjaciela Klinkherbogka?“
Nie! Proszę pozwolić mi skończyć. — Nigdybym nie miał tyle odwagi, by dać jej tak niebezpieczną radę, gdyby w tej chwili nie był na-demną ten, o którym przedtem powiedziałem: my obaj wobec Niego niczem jesteśmy. Przez długie, długie życie i niewypowiedziane cierpie nia nauczyłem się z Mim mówić i odróżniać Jego głos od podszeptów ludzkich życzeń. — Miebezpieczeństwo było tylko w tem, że panna Ewa mogłaby przedsięwziąć to wołanie w jakimś niestosownym momencie; ten moment niebezpieczeństwa — jedynego — dzięki Bogu minął. Została wysłuchana“ — Swammerdam uśmiechnął się radośnie----------„dopiero przed kilku godzinami 1 — Może — nie chcę się tem chełpić, bo tego rodzaju procesy zdarzają się u mnie w chwilach najwyższego zachwycenia, — może byłem tak szczęśliwy, że jej do tego pomogłem“ — doszedł do drzwi i otworzył je swemu gościowi, „ale teraz uczyńmy to, co nam nakazuje trzeźwy rozum. Dopiero, gdy ze swojej strony uczynimy wszystko, co leży w ziemskiej mocy, będziemy mieli prawo oczekiwać wpływów duchowych. — Zejdźmy na dół do szynku, niech pan marynarzom da pieniądze, żeby pani szukali i niech pan przyrzeknie nagrodę temu, kto ją znajdzie i cało sprowadzi, a zobaczy pan, że życie za niego oddadzą, gdyby do tego przyszło.
— Ci ludzie są w rzeczywistości lepsi, niż się sądzi. Oni się tylko zbłąkali w dziewiczych lasach swych dusz i podobni są w swym stanie do drapieżnych zwierząt. W każdym z nich tkwi coś z heroizmu, którego tak brak niejednemu cywilizowanemu mieszczuchowi; on objawia się u nich tylko jako dzikość, ponieważ nie wiedzą, co to za siła, która ich pędzi. — Śmierci się nie boją, a żaden człowiek odważny nie jest prawdziwie złym człowiekiem. Najpewniejszym znakiem, że ktoś nieśmiertelność w sobie dźwiga jest pogarda śmierci“.
Weszli do spelunki.
Izba szynkowna była zapełniona ludźmi, a na środku podłogi leżały zwłoki majtka z Chile z rozbitą czaszką, którego Zulus w ucieczce swej uderzył kolanem w czoło.
To była tylko bijatyka, jaka się prawie codziennie koło portu odbywa, objaśniał gospodarz wymijająco, gdy Swammerdam dopytywał się o bliższe szczegóły.
„Ten przeklęty murzyn, który wczoraj...“ zaczęła kelnerka flntje, ale nie dokończyła: gospodarz wymierzył jej taki cios w żebra, że słowa połknęła, i krzyknął zarazem: „Stul pysk, swinio I To był c z a r n y palacz z brazylijskiego okrętu, zrozumiano!“
Hauberisser wziął jednego z drabów na stronę, wsunął mu w rękę złotą monetę i zaczął go badać.
Wkrótce otoczyła go cała gromada dzikich postaci, które nawzajem w plastycznych gestach pokazywały, jak chciały murzyna oporządzić, — tylko na jednym punkcie zgadzali się, że był to jakiś obcy palacz. — Ostrzegająca mina gospodarza trzymała ich w szachu i jego głośne chrzą-kanie wskazywało, żeby pod żadnym warunkiem nie podawali nic bliższego, coby na ślad Zulusa mogło naprowadzić. Wiedzieli, że gospodarz ani-by palcem nie ruszył, gdyby postanowili zatłuc nawet jeszcze cenniejszego stałego gościa, — ale wiedzieli także, że było świętem prawem portowej szynkowni natychmiast przejść na stronę wroga, gdyby niebezpieczeństwo z zewnątrz groziło.
Niecierpliwie słuchał Hauberisser chełpiących się majtków, gdy nagle padło słowo, które mu krew w żyłach zmroziło: flntje wspomniała, że ten obcy murzyn napadł jakąś wykwintną młodą damę.
Musiat przez chwilę oprzeć się o Swammer-dama, żeby nie upaść, — potem wysypał zawartość swej portmonetki na rękę kelnerki i niezdolny do wydobycia głosu dał jej znak, by mu opisała przebieg zajścia.
Usłyszano krzyki jakiejś kobiety i wszyscy wybiegli, — „ja ją trzymałam na piersiach, była omdlała“, dodała flntje.
„flle gdzie ona jest, gdzie ona jest?“ zawołał Hauberisser.
Marynarze umilkli i odurzeni patrzyli na siebie nawzajem, jakby dopiero teraz przychodzili do przytomności. Nikt nie wiedział, gdzie Ewa została.
„Ja ją trzymałam na piersiach“, zapewniała ciągle flntje; było poznać po niej, że nie miałą najlżejszego wyobrażenia, gdzie Ewa mogła zniknąć.
Potem wybiegli wszyscy, Hauberisser i Swammerdam wśród nich, przeszukiwali ulice, wykrzykiwali imię Ewy, oświetlali każdy kąt w ogrodzie kościelnym.
„Tam na górze był ten murzyn“, objaśniała kelnerka i wskazała na zielono błyszczący dach. „a tu na trotuarze zostawiłam ją leżącą, gdy chciałam go także ujrzeć, potem zanieśliśmy trupa do domu i o niej zapomniałam“.
Obudzono mieszkańców sąsiednich domów, czy może Ewa schroniła się do którego z nich;
— okna podniosły sie w górę, odezwały się głosy, co się stało. — Nigdzie ani śladu zaginionej.
Złamany na ciele i duszy przyrzekł Hauberisser każdemu, kto się doń zbliżał wszystko, czego zapragnie, jeśli mu jakąś wiadomość o pobycie Ewy przyniesie.
Napróżno starał sie Swammerdam go uspokoić; myśl, że Ewa z rozpaczy — może w obłędzie — popełniła samobójstwo i rzuciła się w wodę, odbierała mu ostatnią resztę jasnej przytomności. *
Majtkowie rozprószyli się po Prins Hendrik Kade wzdłuż całej Nieuwe Vaart, — wrócili z niczem.
Wkrótce cała dzielnica portowa była na nogach; rybacy, jeszcze wpół nadzy, jeździli dookoła ze światłem, przeszukiwali mury przybrze-ża i przyrzekli, że z brzaskiem dnia zarzucą swoje sieci po wszystkich zagłębieniach kanału.
Każdej chwili obawiał się Hauberisser, że usłyszy od flntji, która mu bezustannie w tysiącznych warjacjach opowiadała, jak się wszystko stało, iż murzyn zgwałcił Ewę. Pytanie to rozpierało mu piersi, a jednak przez d’ugi czas nie mógł się zdecydować, by je postawić. Wreszcie przezwyciężył się i jąkając się, wytłumaczył, co myśli. Draby, którzy go otaczali i próbowali pocieszyć strasznemi przysięgami, że skoro złapią murzyna rozszarpią go żywego na sztuki, umilkli natychmiast — unikali współczująco jego wzroku, albo bez słowa spluwali. flntje cicho łkała w sobie.
Mimo życia w naj*strasźniejszym brudzie była jeszcze zawsze na tyle kobietą, aby pojąć, co mu serce łamało.
Tylko Swammerdam pozostał cichy i spokojny.
Wyraz niewruszonej pewności w jego rysach i przyjazna cierpliwość, z jaką łagodnie uśmiechając się kiwał głową, gdy odzywały się przypuszczenia, że Ewa mogła się utopić, dodawały Hauberisserowi powoli nadziei i w końcu poszedł 233 za jego radą i wahając się j ruszył w jego towarzystwie do domu.
„Miech się pan teraz położy,“ namawiał go Swammerdam, gdy doszłi do mieszkania,“ i nie zabiera ze sobą trosk swoich do snu. Możemy więcej czynić swoją duszą, niż ludzie sądzą, jeśli ciało nie trapi jej swojemi smutkami. — Proszę mnie zostawić wszystko, co jeszcze zewnętrznie jest do zrobienia. Zawiadomię policję, żeby szukała pańskiej narzeczonej. — Chociaż niczego sobie potem nie obiecuję, niechaj jednak stanie się wszystko, czego żąda trzeźwy rozum“.
Po drodze naprowadził Hauberissera o-strożnie na inne myśli i wkrótce między innemi zaczął młody człowiek mówić o rulonie pamiętnika i związanych z nim planach nowego badania, które teraz na długi czas, jeśli nie na zawsze, musi być przerwane.
Swammerdam złapał się tego tematu, skoro spostrzegł budzącą się na twarzy Hauberissera po przednią rozpacz. Wziął go za rękę i długo jej nie puszczał. — „Chciałbym panu dać coś.z tej pewności, jaką ja mam co do panny Ewy. Gdyby pan tylko małą jej część posiadał, byłby pan sam wiedział, jakiego działania los od pana żąda, — tak jednak mogę panu tylko radzić. Czy pan mej rady posłucha?“
Proszę na tem polegać,“ przyrzekł Haube risser mimowoli wzruszony, gdy wpadły mu na myśl słowa Ewy w Hilversum, że Swammerdam w swojej żywej wierze jest w stanie także najwyższą rzecz znaleźć; — „proszą na tem polegać. Idzie od pana jakaś siła, która niekiedy dodaje mi odwagi, jakby tysiącletnie drzewo chroniło mnie przed burzą. Każde słowo przez pana wypowiedziane, jest dla mnie ratunkiem.
„Chcą panu opowiedzieć małe zdarzenie,“ zaczął Swammerdam znowu, „które mi kiedyś posłużyło jako przewodnik w życiu, jakkolwiek nieznacznie pozornie wyglądało. — Byłem wtedy jeszcze stosunkowo młody i doznałem gorżkiego, strasznego rozczarowania, tak że ziemia długo wydawała mi się ciemną, jak piekło. W tym nastroju i prawie zgorżkniały, że los jak bezlitosny kat ze mną postąpił i, jak sądziłem, bez sensu i celu na mnie uderzył, zdarzyło się, że pewnego dnia byłem świadkiem tresowania konia.
Przywiązano go do długiego rzemienia i pędzono w koło, nie dając mu sekundy wytchnienia. — Ile razy stawał przed jaką przeszkodą, którą miał przeskoczyć, zatrzymywał się i niepokoił się.
Godzinami, jak grad padały baty na jego grzbiet, a on zawsze wzbraniał się skoczyć. Przytem człowiek, który go męczył, nie był wcale brutalem i wyraźnie sam cierpiał pod tą okrutną preicą, którą musiał wykonywać. — Miał dobrą, serdeczną twarz i powiedział mi, gdy mu robiłem uwagi: jabym przecież chętnie kupił tej szkapie cukru za cały mój dzienny zarobek, gdyby tylko potem zrozumiała, czego od niej chcę. Już kilka razy próbowałem, ale nic nie pomaga. Jest tak, jakby w takiem zwierzu dja-beł siedział, który mu tumani rozum. A przecież to jest taka drobnostka, co ma uczynić. — Widziałem trwogę śmiertelną w obłąkanych oczach konia, gdy dochodził do przęszkody, czytałem w nich lęk: „teraz, teraz bat na mnie spadnie“. — Łamałem sobie głowę, czy niema innego środka porozumienia się z tem biednem zwierzęciem. I gdy napróżno w duchu i słowami wołałem, by przeskoczył, wtedy wszystko mijało, — i z bólem musiałem zgodzić się, że tylko straszny ból był tym nauczycielem, który w końcu doszedł do celu; wtedy zrozumiałem, że ja sam podobnie pDstępuję, jak ten koń; los na mnie uderzał, a ja wiedziałem tylko, że cierpię, — 1 — nienawidziłem tej niewidocznej potęgi, która mnie dręczyła, ale do tej pory nie pojmowałem, że to wszystko działo się w tym celu, abym czegoś dokonał — może jakąś duchową przeszkodę przeskoczyć, która przedemną leżała.
To małe przeżycie stało się odtąd kamieniem granicznym na mojej drodze; nauczyłem się kochać tych niewidzialnych, którzy mnie po pędzają naprzód, ponieważ czułem, że oni również daliby mi chętniej cukru, gdyby na tej drodze można było mnie podnieść ponad niski stopień śmiertelnego człowieczeństwa do jakiegoś nowego stanu.
Przykład, który otrzymałem, naturalnie kuleje,“ ciągnął Swammerdam dalej z humorem, „ponieważ zachodzi pytanie, czy koń przez to, że nauczył się skakać, rzeczywiście jakiś postęp uczynił, i czy nie byłoby lepiej pozostawić go w jego dzikim stanie. Ale tego nie muszę chyba panu mówić. — Ważne dla mnie było przedewszystkiem jedno: dotychczas żyłem w obłędzie, że to, co mi ból sprawia jest karą i męczyłem się dociekaniem, czem sobie ńa nią zasłużyłem, — wtedy nagle znalazłem sens w okrucieństwach losu, i aczkolwiek bardzo często nie mogłem zgłębić, jaką przeszkodę mam przeskoczyć, to jednak od tego czasu stałem się wedle najlepszej woli pojętnym koniem. Przeżyłem wtedy na sobie w jednej sekundzie zdanie z Biblji o przebaczeniu grzechów w szczególnie ukrytem znaczeniu, jakie w jego głębi leży: — z pojęciem kary wina odpada sama przez się i z karykatury mściwego boga stała się dobroczynna siła, w uszlachetnionem, formy pozba-wionem znaczeniu, która chce tylko mnie po-uczyc — jak ów człowiek konia.
Często, bardzo często opowiadałem ludziom to niepozorne zdarzenie, ale to prawie nigdy nie padało na żyzną glebę. — Ludzie sądząc, że idąc za moją radą zawsze potrafią odgadnąć, czego ten niewidzialny pogromca od nich żąda, a gdy ciosy losu natychmiast nie ustępują, wracają znowu na dawną drogę i ze szemraniem dźwigają dalej swój krzyż albo — poddają się, szukając ochrony dla oszukania siebie samych w pokorze. Ja mówię: kto już jest tak daleko, że choćby tylko czasami potrafi odgadnąć, co Ten z tamtej strony, — albo lepiej: Ten Wielki Wewnętrzny — od niego chce, by uczynił, ten ma już więcej niż połowę pracy za sobą. Gheć odgadnięcia sama oznacza już zupełne przeobrażenie poglądu nu życie; możność odgadnięcia jest już owocem tego nasienia.
To jest ciężka rzecz ta nauka odgadywania, co mamy czynić.
Z początku, gdy ważymy się na pierwsze próby, jest to jakby bezrozumna wędrówka i postępujemy nieraz tak, jak obłąkańcy, których czyny często zdają się żadnego związku z sobą nie mieć. Dopiero z czasem, z chaosu tego wy bija się twarz, z której wyrazu uczymy się czytać wolę losu; zraru stroi ona tylko grymasy. Ale tak jest ze wszystkiemi wielkiemi sprawami;
— każdy nowy wynalazek, każda nowa myśl, która na świat przychodzi, ma w sobie w chwili powstania coś groteskowego. Pierwszy model aeroplanu był też przez długi czas podobny do smoKa grymasem, zanim prawdziwe oblicze z niego się nie wyłoniło.“
„Pan miał m! powiedzieć, co pan sądzi, że powinienem uczynić,“ prosił Hauberisser prawie nieśm.ało. Zgadywał, że starzec tylko dlatego tak daleko odbiegł od tematu i przygotowywał go, ponieważ bał się, że jego rada, do której widocznie największą wagę przykładał zbyt szybko podana może być nieodpowiednio oceniona i spełzi ląć na niczem.
„Oczywiście chcę to zrobić, moj panie: musiałem tylko przedtem podwaliny ułożyć, żeby się panu to mniej obcem zdało, gdy mu poradzę uczynić coś, co wygląde na porzucenie, a me na dalszy ciąg tego, do czego pan dąży.
— Ja wiem, — i to jest zupełnie zrozumiałe i ludzkie, — że w panu narazie przeważa jedynie życzenie, by szukać Ewy; a jednak tem, co pan powinien uczynić, jest: szukanie tej magicznej siły, która na przyszłość wykluczy wszelką możliwość nieszczęścia dla pańskiej narzeczonej; inaczej może się zdarzyć, że pan ją znajdzie, by ją ciągle na nowo tracić. Tak, jak się ludzie na ziemi znajdują, by ich śmierć nawzajem rozdzielała. Pan musi ją znaleźć, nie jak znajduje się zgubiony przedmiot, ale w nowy podwójny sposób. — Po drodze tufaj sam mi pan powiedział, że życie jego z dnia na dsień sta wało się strumieniem, któremu groziło zaginięcie w piasku. Kai.dy człowiek dochodzi kiedyś do tego punktu, choć niekoniecznie w iednvm żywocie. Znam to. — To jest jak śmierć, która dotknęła tylko wnętrza, a oszczędziła ciała, flle właśnie ten moment jest najcenniejszy i może doprowadzić do przezwyciężenia śmierci. — Duch ziemi zupełnie dobrze odczuwa, że w tej chwili grozi mu niebezpieczeństwo pokonania przez człowieka, i dlatego właśnie zastawia na nas najchytrzejsze pułapki. — Niech pan sam siebie zapyta: coby się stało, gdyby pan w tej chwili znalazł Ewę? — Jeśli ma pan dość siły, by spojrzeć prawazie w oczy, musi pan sobie powiedzieć: że strumień życia pańskiego i jego narzeczonej posunie się wprawdzie o krok naprzód, później jednak bez ratunku utonie w piasku codzienności. Czy nie opowiadał mi pan, że Ewa lęka się małżeństwa? — Właśnie ponieważ los chciał ją przedtem ustrzedz, złączył was tak szybko ze sobą i natychmiast znowu rozerwał. — W każdym innym czasie, niż obecnym, kiedy prawie cała ludzkość stoi przed ogromna próżnią, to co wam się wydarzyło mogłoby być tylko grymasem życia, — dzisiaj zdaje mi się to wykluczone.
Nie mogę wiedzieć, co jest w rulonie, który w tak dziwny sposób wpadł w pańskie ręce, — mimo to radzę panu gorąco i gwałtownie, — niech pan zewnętrznym wypadkom pozwoli toczyć się własną drogą i w naukach tego nieznajomego szuka tego, czego mu potrzeba. Reszta sama przez się się zrobi. — Gdyby nawet wbrew oczekiwaniom było to tylko błędnym ognikiem i gdyby nauki te były nawet w sobie fałszywe, to jednak znajdzie pan w nich rzeczy dla siebie stosowne. Kto na słusznej drodze szuka, ten nie może być oszukany. Niema kłamstwa, w któremby nie tkwiła prawda: tylko punkt, na którym szukający stoi, musi być słuszny“, — Swammerdam szybko uścisnął rękę Hauberissera na pożegnanie — „a właśnie dzisiaj stoi pan na słusznym punkcie: może pan bez niebezpieczeństwa sięgnąć ku tym strasznym siłom, które inaczej bez ratunku obłęd przynoszą, — ponieważ teraz czyni to pan w imię miłości.“
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY.
Pierwszą czynnością Sephardiego irana po odwiedzinach w Hilversum było udanie się do sądowego psychjatry dra de Brouwera, aby dowiedzieć się bliższych rzeczy o Lazarusie Eidotterze.
Było dla niego rzeczą zbyt pewną, że stary żyd nie mógł być mordercą, by nie uważał za swój obowiązek współwyznawcy stanąć w jego obronie, tembardziej, że dr. de Brouwer uchodził wśród samych psychjatrów za pozbawionego talentu i zbyt szybkiego obserwatora.
Chociaż Sephardi raz tylko w życiu widział Eidottera, jednak współczucie dlań było u niego bardzo żywe.
Już ta okoliczność, że jako rosyjski żyd należał do duchowego koła wybitnie chrześcijańskich mistyków, pozwalała wnosić, że musiał być czemś więcej, niż kabalistycznym) chasydem
— a wszystko co tyczyło się tej dziwnej sekty żydowskiej ogromnie Sephardiego zajmowało.
W swojem przypuszczeniu, że psychjatra sądowy wypadek ten fałszywie osądzi, nie pomylił się, gdyż żaledwie wyraził swe przekonanie, że Eidotter jest niewinny i że jego przyznanie się trzeba położyć na karb histerji, dr. de Brouwer który już zewnętrznie swoją blond brodą i „dobrym, ale przenikającym“ wzrokiem zdradzał naukowego pozera i nieuka, odezwał się dźwięcznym głosem: »Stanu anormalnego bezwzględnie nie znaleziono. Wprawdzie wypadek ten mam dopiero od wczoraj pod obserwacją, ale to wiem z pewnością, że żadnego symptomu chorobowego niema.“
„Pan więc uważa tego starego człowieka za świadomego mordercę rabunkowego i jego zeznania za pewne?“ zapytał sucho Sephardi.
Oczy lekarza przybrały wyraz nadludzkiej chytrości; usiadł rozmyślnie pod światło, żeby błysk małych owalnych okularów możliwie najbardziej uwydatnił jego imponujące oblicze myśliciela i pomny przysłowia, że i ściany mają uszy, rzekł nagle tajemniczo przyciszonym głosem: „Jako morderca ów Eidotter nie wchodzi w rachubę, ale idzie tu o spisek, o którym on wie!“ „Rh! — Z czego pan to wnosi?“
Dr. de Brouwer nachylił się i szepnął: „Jego zeznania w pewnych punktach zgedzają się z faktami; a więc je zna! On tylko zasad niczo to zeznał i sam się podał za sprawcę, aby odwrócić od siebie możliwe podejrzenie ukrywania i równocześnie zyskaniem czasu ułatwić ucieczką swym spólnikom.“
„Czy jednak znane są bliższe szczegóły mordu?“
„Oczywiście. Jeden z naszych najzdolniejszych kryminalistów stwierdził je na podstawie znalezionego materjału. — Szewc Klinkherbogk w napadzie dementia praecox“ (Sephardi nadstawił uszy i powściągnął uśmiech) „przebił zapo-mocą szydła swą wnuczką, natychmiast potem, skoro chciał pokój opuścić, został zabity przez wchodzącego mordercą i rzucony do kanału przez okno. Należącą doń koroną z złotego papieru znaleziono pływającą po wodzie.“
„1 to wszystko tak samo zeznał Eidotter?“
„Tö jest to właśnie 1“ — Dr. de Brouwer zaśmiał się szeroko. — „Skoro wieść o mordzie rozniosła się po domu, chcieli świadkowie obudzić Eidottera w jego mieszkaniu, znaleźli go jednak zupełnie bez przytomności. Naturalnie symulował. Gdyby rzeczywiście nie miał nic wspólnego z tym czynem, to absolutnie nie mógłby wiedzieć, że śmierć tej małej dziewczynki nastąpiła wskutek przebicia szydłem. Mimo to w zeznaniu swojem wyraźnie to zaznaczył. Że on sam podał się także za mordercą dziecka, — no, to jest bardzo jasne: aby zmylić władze.“ *
„f\ w jaki sposób on szewca napadł?“ „Twierdzi, że wspiął sie na łańcuchu, który zwisa ze szczytu domu w dół ku wodzie, i zła mał kręgi Klinkherbogkowi, który miał z ra dośnie wyciągniętemi ramionami wyjść mu naprzeciw. — Wszystko naturalnie absurd.“
„Twierdzi pan, że o tym fakcie z szydłem nie mógł absolutnie wiedzieć? — Czy rzeczywiście jest wykluczone, żeby się o tem od kogoś dowiedział, zanim sie sam na policje zgłosił?“ „Wykluczone “
Sephardi stawał sie coraz bardziej zamyślonym. Jego początkowe przypuszczenie, że Eidotter podał się za sprawce, aby stać się godnym wmówionego posłannictwa, jako „Szymon Nosiciel Krzyża“, hie wytrzymywało krytyki. Założywszy, że lekarz nie kłamał, — skąd mó<J Eidotter wiedzieć o bliższych szczegółach z szydłem? Ozwało się w Sephardim przeczucie, że musiał u tego starca grać rolę jakiś trudny do wyjaśnienia wypadek nieświadomego jasnowidzenia.
Otworzył usta, by wyrazić podejrzenie, że może Zulus byi mordercą, ale zanim mu to mogło przejść przez gardło, poczuł od wewnątrz silne pchnięcie, które go natychmiast zmusiło do milczenia.
Było to prawie jak fizyczne uderzenie. Mimo to nie przykładał do tego dalszego zna czenia i zapytał tylko, czy mógłby z Eidotterem mówić.
„Właściwie nie powinienbym pozwolić“, odpowiedział dr. de Brouwer, — „tembardzięj, re jak wiadomo ze śledztwa, na krótko przed tem zŁjjściem był pan razem z nim u Swam-merdama; ale jeśli panu tak na tem zależy i wobec tego, że pańska stawa jako uczonego jest w Amsterdamie bez skazy“ — dodał z odcieniem zazdrości, „chętnie przekroczę swoje pełnomocnictwo.“ —
Zadzwonił i kazał dozorcy zaprowadzić Sc phardiego do celi.
Stary żyd, jak można było spostrzedz przez „judasza“ siedział pizod zakratowanem oknem i patrzył w niebo, przepojone słońcem.
Skoro usłyszał otwieranie drzwi, wstał obojętnie. Sephardi podbiegi szybko do niego i uścisnął mu rękę.
„Przyszedłem panie Eidotter, po pierwsze ponieważ czułem się w obowiązku jako współwyznawca“ —
„Współwyznawca“, mruknął Eidotter z szacunkiem i złożył mu niski ukłon.
„ — następnie, ponieważ jestem przekonany, że pan jest niewinny“.
„Niewinny“, jak echo powtórzył starzec.
„Lękam się, że pan mi nie ufa“, ciągnął Sephardi po chwili dalej, skoro tamten milczał,
— „proszę być spokojnym, przychodzę jako przyjaciel.“
„Jako przyjaciel,“ powtórzył Eidotter mechanicznie. rAlbo może mi pan nie wierzy? Byłoby mi bardzo przykro“.
Stary żyd powoli przeciągnął ręką po czole, jakby dopiero teraz się obudził.
Potem położył rękę na serce i rzekł, jąkając się, ważąc każde słowo, by wyrażać się możliwie najczystszym językiem: „Ja — nie — mam — żadnego wroga. — Niby dlaczego? — F\ co do tego, co pan mówi, że przychodzi jak przyjaciel, skąd ja bym miał taką chucpę, żeby w pańskie słowa nie wierzyć?“
„Pięknie. To mnie cieszy; wobec tego mogę z panem mówić zupełnie otwarcie, panie Eidotter.* — Sephardi wziął wskazane krzesło i usiadł tak, że mógł wyraźnie obserwować grę twarzy starego, — „jeśli teraz będę pana pytał 0 różne rzeczy, nie czynię tego z ciekawości, ale przedewszystkiem, aby panu w tem nieszczęśli-wem położeniu, w jakie pan popadł, pomódz“.
„Pomódz“, mruknął Eidotter do siebie.
Sephardi milczał przez chwilę rozmyślnie 1 obserwował bystro tę starczą twarz, która mocno i nieruchomo i bez jakiegokolwiek śladu podniecenia była na niego zwróconą.
Na pierwszy rzut oka rozpoznał po głębokich bruzdach cierpienia, że człowiek ten straszne rzeczy musiał w życiu przejść — ale w jego szeroko otwartych czarnych oczach, jako szczególny kontrast, malował się blask dzieciństwa, jakiego nigdy jeszcze u rosyjskiego żyda nie widział.
W skąpo oświetlonym pokoju Swammer-dama nie zauważył tego wszystkiego. Podejrzy-wał w tym starcu sekciarza, który pod wpływem przesadnego uczucia pobożności rzucał się między fanatyzmem a samoudręczaniem; — człowiek który teraz przed nim siedział zdał mu się\ zupełnie inr.y.
Jego rysy nie były ani grube, ani nie miały w sobie tej odpychającej chytrości, cechującej typ rosyjskich żydów. W każdej linji zdradzały jakąś nieznaną siłę idei; mimo to wyzierała z nich przecie zastraszająca w swym wyrazie pustka myślowa.
Sephard: nie mógł sobie wyobrazić, jak ten człowiek — mieszanina dziecięcej niewinności i wstydu starczego, był wogole zdolny do prowadzenia wyszynku wódek w dzielnicy rzezi-m.eszków.
«Proszę mi powiedzieć“, rozpoczął serdecznym tonem swoje przesłuchanie, — „w jaki spo sób wpadł pan na pomysł podania się za mordercę Klingherbogka i jego wnuczki? Czy chciał pan przez to komuś pomódz?“
Eidotter potrząsnął głową. — »Komu miał bym pomódz? Przecież oboje zabiłem.*
Sephardi pozornie zgadzał się z tem:
„A dlaczego pan ich zabił?“
„Mu. Dlatego tysiąca guldenów.“
„A gdzie pan ma te pieniądze?“
„O to już te łotry“ — Eidotter wskazał na drzwi — „też mnie pytały. Nie wiem.“
„Czy pan swego czynu zupełnie nie żałuje?“ „Żałuje?“ stary zamyślił się. „Dlaczego mam żałować? Ja przecież nic za to nie mogę.“
Sephardi zdumiał się. To nie była odpowiedź obłąkanego. Chwycił się więc tego:
„Oczywiście, że pan za to nic nie może. Pan właśnie czynu tego zupełnie nie dokonał.
Pa n leżał w łóżku, spał i wszystko to sobie wy obrażał. Także na łańcuch pan się wcale nie wspinał, — to ktoś inny uczynił; w pańskim wieku byłoby to niemożliwe.“
Eidotter wahał się. „Pan sądzi więc, panie doktorze, że ja nie jestem zupełnie mordercą?“ „Naturalnie, że pan nim nie jest. To jest jasne jak słońce.“
Znowu zamyślił się stary przez minutę, potem mruknął spokojnie:
„Nu. To jest słuszne.“ — Na jego twarzy nie można było dostrzedz ani śladu radości lub ulgi. flni nawet zdumienia.
Sprawa stawała się dla Sephardiego coraz bardziej zagadkową. Gdyby w Eidotterze nastąpiło jakieś przesuniecie świadomości, byłby to zdradzał wyraz oczu, które jak przedtem, patrzały dziecinnie, lub gra twarzy. O rozmyślnem udawaniu nie było mowy; starzec stwierdzenie swej niewinności przyjął jak coś prawie niegodnego uwagi. czy pan wie, coby się z panem stało,“ zapytał Sephardi przejmująco,.gdyby pan rzeczywiście czynu tego dokonał? Byłby pan stracony!“
„Hm. Stracony.“
„Tak. Nie przeraża to pana?“ — Widocznie pytanie to nie podziałało na uczucie starego człowieka. Tylko twarz jego stała się nieco bardziej zamyśloną — jakby rozjaśniona jakiemś wspomnieniem. Potem wzruszył ramionami i rzekł: „Mnie już gorsze rzeczy w życiu się zdarzyły, panie doktorze.“
Sephardi czekał, co będzie dalej, ale Eidot-ter znowu wpadł w swój śmiertelny spokój i milczał.
„Czy pan zawsze był szynkarzem?“ Wstrząsnął głową.
„F\ interes pański dobrze idzie?“
„Nie wiem.“
„Panie, jeśli pan jest tak obojętny w swoim zawodzie, może się panu pewnego dnia zdarzyć że pan wszystko straci.“
„Pewnie. Jeśli się nie pilnuje,“ była naiwna odpowiedź.
„Kto pilnuje? Pan? Albo ma pan żonę? Albo dzieci które pilnują?“
„Moja żona już dawno nie żyje. — I — i dzieci też.“
Sephardzi sądził, że znalazł drogę do serca starego.
— „Czy pan nie myśli czasem o miłości dla swej rodziny? Nie wiem, czy pan ją dawno już stracił, ale szczęśliwym napewno pan się nie czuje w swojej samotności. — Patrz pan, ja też nie mam nikogo obok siebie, i dlatego tem łatwiej mogę się wczuć w pańskie położenie. Rzeczywiście, teraz pytam nie tylko z ciekawości, żeby sobie rozwiązać zagadkę, jaką pan dla mnie przedstawia,“ — mimowoli zapomniał, po co tu przyszedł — „pytam pana z czystego uczucia ludzkości i — “ “ — i ponieważ pan nebbich tak czuje i inaczej nie może,“ dokończył ku jego wielkiemu zdumieniu Eidotter, przez chwilę zupełnie zmieniony; — w beznadziejnej dotychczas twarzy błysnęło coś, jak współczucie i głębokie zrozumienie. W sekundę później stała się twarz niezapisaną kartą, jaką była od początku, —
«
„Rabbi Jochanan powiedział: „Cięższą rzeczą jest stworzyć dobrane małżeństwo wśród ludzi, niż cud Mojżesza na morzu Czerwonem,“ — usłyszał Sephardi, jak mruczał nieprzytomnie. Magle zrozumiał, że ten starzec, chociaż prze mijająco, odczuł jego ból po utracie Ewy, który jemu samemu chwilowo wtargnął w świadomość. Przypomniał sobie legendę, kursującą wśród chasydów, że w ich gminie są ludzie, robiący wrażenie obłąkańców, nie będący jednak nimi,
— którzy1 od czasu do czasu pozbawieni swej jaźni, bóle i radości bliźnich tak wyraźnie w swem sercu odczuwają, jakby sami byli odnośnymi ludźmi.. — Uważał to za bajkę; — czyżby rzeczywiście ten starzec o pomieszanych zmysłach miał być żywem świadectwem prawdy owego twierdzenia? — Jego zachowanie, wmówienie sobie zamordowania Klingherbogka, jego dotychczasowy sposób postępowania, krótko, wszystko otrzymywało inne oświetlenie, jeśli rzeczywiście tak jest.
„Nie przypomina pan sobie, panie Eidotter,“ zapytał w najwyższym stopniu zainteresowany, „czy nie zdarzyło się panu kiedyś, że pan wierzył w popełnienie jakiego czynu, który się potem okazał czynem kogoś innego?“
„Nigdy się o to nie troszczyłem.“
„flhe, że pan inaczej myśli i czuje niż pańscy bliźni, — niż ja naprzykład, albo pański przyjaciel Swammerdam, o tem pan chyba wie? Niedawno, gdyśmy się u niego poznali, był pan nie tak milczący i bardziej ożywiony. Czy śmierć Klinkherbogka tak pana przybiła?a — Sephardi pełen współczucie ujął go za rękę. — „Jeśli pan ma troski aibo potrzebuje wypoczynku, proszę mi zaufać, uczynię wszystko, aby panu pomódz. Ja nie sądzę także, by ten interes na Zeedijk był czemś stosownem dla pana. Może mi się uda znaleść dla pana inny — godniejszy zawód. — Dlaczego pan nie chce przyjąć ofiarowanej sobie przyjaźni?“
Było wyraźnie widać, że te ciepłe słowa były miłe staremu.
Roześmiał się szczęśliwie jak dziecko, które otrzymało pochwałę, ale zrozumienia dla ofiarowanej mu rzeczy zdawał się nie mieć,
Kilka razy otwierał usta, jakby chciał podziękować, ale widocznie nie znajdował słów.
„Byłem — byłem wtedy inny?“ zapytał wreszcie jąkając się. .Oczywiście. Rozmawiał pan wyczerpująco ze mną i z resztą towarzystwa. Był pan, żeby tak rzec, bardziej ludzki; dysputował pan nawet z Swammerdamem o kabale. — Wnosiłem z tego, że pan musiał dużo zajmować się kwestją religji i Boga.“ — Sephardi szybko przerwał, zauważywszy, że w twarzy starca następowała jakaś zmiana.
„Kabała — — kabała,“ mruczał Eidotter, „tak rzeczywiście kabałą studjowałem. Długo.
I Bąbli też. I — i Jeruszalmi.“ Jego myśli zaczęły ’ błąkać się po dalekiej przeszłości; wypowiadał je, jakby stały zdała od niego, — jak ktoś, kto wskazuje na obrazy i chce je drugiemu wyjaśnić, jużto powoli, jużto szybko, zależ nie od tego, jak przesuwały się w jego pamięci.
— „file to, co jest w kabale — o Bogu — jest fałszywe. Zupełnie inaczej jest w życiu. Wtedy
— w Odessie — jeszcze tego nie wiedziałem. — W Watykanie, w Rzymie musiałem tłumaczyć z Talmudu.“ —
„Pan był w Watykanie?* wykrzyknął Se-phardi zdumiony. Ale stary nie słyszał.
„ — a potem uschła mi ręka.“ — Podniósł prawą rękę, u której palce jak korzenie były skrzywione od guzów podagrycznych. — W Odessie ortodoksi greccy uważali mnie za szpiega, bo przebywałem z rzymskimi gojami,
— — i raz palił się nasz dom, ale Eljasz, niech imię jego będzie pochwalone, nie pozwolił, abyśmy na ulicy zostali: — moja żona Berurja i ja i dzieci. Potem przyszedł Eljasz i jadł przy moim stole po świętach szałasów. Ja wiedziałem, że to jest Eljasz, chociaż Berurja myślała, że on się nazywa: Chidher Grün.*
Sephardi zadrżał. To samo imię padło wczoraj w Hilversum, gdy baron Pfeill w zastępstwie Hauberissera opowiadał jego przeżycia! — „W gminie śmieli się ze mnie, a gdy o mnie mówili zawsze nazywało się: Eidotter? Eidotter jest biedny warjat; biega po świecie bez rozumu. — Oni nie wiedzieli, że Eljasz uczył mnie podwójnego prawa, które Mojżesz ustnie oddał Jozuemu,“ — blask przemienie nia ożywił jego rysy — „i że on przedstawił we mnie dwa zasłaniające światła Makifim. — Potem był pogrom żydów w Odessie. Ja wyszedłem cało, ale krew Berurji spłynęła na ziemię, gdy chciała bronić dzieci, które, jedno za drugiem, zostały zabite.“ —
Sephardi zerwał się, zatkał sobie uszy i patrzał przerażony na Eidottera, na którego uśmiechniętej twarzy nie móżna było spostrzedz ani śladu podniecenia. —
„Ryfka, moja najstarsza córka wotała ratunku, gdy się na nią rzucili, ale mnie mocno trzymano. — Potem oblali m oje dziecko naftą — * i podpalili.“ (
Eidotter umilkł, patrzał zamyślony na swój kaftan i wyskubywał małe nitki z przetartych szwów. Zdawał się być zupełnie przy zmysłach, a mimo to żadnego bólu nie odczuwał, bo po chwili czystym głosem ciągnął dalej: „Gdy później znowu chciałem studjować kabałę, nie mo głem bo światła Makifim były we mnie przestawione.“
„Jak pan to rozumie?* zapytał drżąc Se-phardi. „Czy to straszne cierpienie zaciemniło pański umysł?“
„Cierpienie nie. I nie jestem również zaciemniony. To jest tak, jak sie mówi-o Egipcjanach, że mieli napój, który dawał zapomnienie.
— Jakżebym mógł inaczej to przeżyć! — Długo wtedy nie wiedziałem kim jestem, a gdy później znowu już wiedziałem, brakowało mi tego, czego człowiek potrzebuje do płaczu, a także nieco z tego co potrzeba do myślenia. — Makifim zostały przestawione. — Od tego czasu mógłbym powiedzieć: serce w głowie, a mózg w piersi. Szczególnie czasem.“
„Czy mógłby pan bliżej mi to wyjaśnić,“ zapytał cicho Sephardi. „flle proszą, tylko, jeśli pan to chętnie czyni. Nie chciałbym, by pan sądził, że badam z ciekawości.“
Eidotter ujął go za rękaw. „Spójrz Pan panie doktorze, jeśli ja teraz szczypię materjał, to pan bólu nie odczuwa? — Czy rękaw odczuwa ból, któż może to wiedzieć? — Tak samo jest ze mną. Widzę, że kiedyś stało się coś, co właściwie powinno boleć; wiem o tem wyraźnie, ale nie odczuwam tego Bo moje uczucie jest w głowie. — Nie mogę również więcej wątpić, cokolwiek mi ktoś powie, jak to mogłem za czasów mojej młodości w Odessie. Muszę wierzyć, bo moje myślenie jest teraz w sercu.
— Mie mogę również niczego, niczego w sobie znaleźć jak przedtem. Albo mi coś wpada, albo mi nic nie wpada; jeśli mi coś wpada, to jest tak również w rzeczywistości i przeżywam to tak wyraźnie, że nie mogę odróżnić: czy byłem przy tem, czy nie. Dlatego w toku wypadków nie próbuję nawet zastanawiać się nad tem.“
Sephardi zaczął powoli rozumieć, w jaki sposób przyszło do zeznania w sądzie.
„A pańskie codzienne zajęcie? W jaki sposób jest pan w stanie je wykonywać?“
’Eidorter znowu wskazał mu rękaw. — „To ubranie chroni pana od wilgoci, gdy jest deszcz, i od gorąca, gdy świeci słońce. Czy się pan o to troszczy, czy nie: — ubranie robi swoje. — Moje ciało troszczy się o interes, tylko że ja nic o tem nie wiem. Już Rabbi Szymon ben Elea-zar powiedział: „Czyś widział kiedy ptaka, zajmującego się jakiemś rzemiosłem? — a jednak żywi się bez trudu — a ja miałbym się nie odżywiać bez trudu?“-----------Naturalnie, gdyby
Makifim nie były we mnie przestawione, nie mógłbym ciała swego samego zostawić i byłbym do niego przygwożdżony.“
Sephardi, uderzony jego jasną mową, rzucił nań badawczym wzrokiem i zauważył, że chwilowo niczem się nie różnił od normalnego ro syjskiego żyda: przy mówieniu gestykulował rekami i głos jecjo stał się przejmujący. Te tak zupełnie różne stany psychiczne przeszły w siebie nawzajem bez luk.
„Zapewne, własną mową nie może człowiek czegoś takiego dokonać,“ ciągnął Eidotter dalej z namysłem, — „tutaj żadne studja nie pomagają ani modlitwy, nawet Mikwaóth
— kąpiele — są daremne. Jeśli ktoś stamtąd nie przestawi w nas świateł — my tego nie potrafimy.“
„I pan wierzy, że to był ktoś „stamtąd“, który na panu tego dokonał?“
„Mu, tak: Eljasz, prorok, jak już panu powiedziałem. Gdy pewnego dnia przyszedł do naszego pokoju, ja już przedtem po krokach poznałem: to jest On. — Dawniej, gdy sobie myślałem, że on kiedyś może być naszym gościem, — pan wie, panie doktorze, że my Chassydzi ciągle na niego czekamy — zawsze sądziłem, że będę musiał drżeć na całem Giele, gdy on przedemną stanie, file to było zuf „Inie zy wczajnie: jakby jakiś zwykły żyd do drzwi doszedł. Nawet serce mi szybciej nie zabiło. Nawet nie mogłem wątpić, że to jest on, jakkolwiek usilnie się starałem. — Gdy go później z oczu już więcej nie spuszczałem, twarz jego zdała mi się coraz bardziej i bardziej znajomą, aż nagle poznałem, że ani jednej nocy ) \ nie było w mojem życiu, bym go we śnie nie widział, ft gdy coraz głąbiej i głąbiej w pamiąci szukałem (chciałem prze-c eż wydobyć, kiedy go po raz pierwszy spotkałem),
— wtedy przesunęła się przed memi oczami cała moja młodość, widziałem się jako małe dziecko a potem jeszcze wcześniej, we wcześniejszem życiu, jako dorosły człowiek, o którym nigdy przed tem nie sądziłem, żebym to ja był, potem znowu jako dziecko i tak ciągle dalej i dalej, — a za każdym /’ razem on był przy mnie i zawsze równo stary i tak samo wyglądał, jak ten obcy gość przy stole. — Maturalnie bystro obserwowałem każdy jego ruch i wszystko, co czynił; — gdybym nie wiedział, że to jest Eljasz, nie byłoby dla mnie w tem nic dziwnego, ale tak zauważyłem, że wszystko co on robi, miało głębokie znaczenie. Potem, gdy w czasie rozmowy przestawił na stole dwa lichtarze, zupełnie wyraźnie odczułem, że on we mnie te światła przestawia i że od tego czasu stałem się innym człowiekiem, meszugge, jak ludzie mówili. — Chce pan wiedzieć, panie doktorze, dlaczego Berurja sądziła, że on się nazywa Chidher Grun? — Twierdziła, że on jej tak powiedział.“
„Czy później nigdy już z panem się nie spotkał? Pan wspomina, że on uczył pana Mercaba,“
— zapytał Sephardi. — „Zdaje sią, że to drugie tajemne prawo Mojżesza?“
„Spotkał?“ powtórzył Eidotter i przesunął ręką po czole jakby dopiero musiał zdać sobie jasno sprawą, czego się od niego żąda. „Spotkał? — Jeśli raz przy mnie stanął, jakżeby mógł później odejść? On przecież jest zawsze przy mnie.“
„I pan widzi go ciągle?“
„Ja go wogóle nie widzę.“
„file pan mówi, że on bezustannie jest przy panu. — Jak mam to rozumieć?“
Eidotter wzruszył ramionami. „Rozumem nie można tego pojąć, panie doktorze.“
„Nie mógłby mi pan wyjaśnić tego na jakimś przykładzie? Czy Eljasz mówi do pana, gdy go poucza, albo jak to jest?“
Eidotter zaśmiał się. — „Jeśli pan się cieszy, to ta radość je^t w panu? Tak. Naturalnie, file przecież nie może pan radości ani widzieć ani słyszeć. Tak samo jest tu.“
Sephardi umilkł. Zrozumiał, że między nim a tym starcem istnieje przepaść, jeśli idzie o duchowe porozumienie, która się nie da przekroczyć. Wprawdzie wiele z tego, o czem Eidotter mówił po rozszerzeniu pokrywało się z jego własnemi teorjami o wewnętrznym dalszym rozwoju rasy ludzkiej; — on sam skłaniał się dć poglądu i wyraził go — wczoraj w Hilversum
— że droga doń leży w religjach i we wierze, ale teraz, gdy na tym starcu widział żywy przykład, uczuł się przez rzeczywistość zaskoczonym i zarazem rozczarowanym. Musiał przyznać, że Eidotter przez to, że nie ulegał więcej cierpieniu, był o wiele bogatszy od swoich bliźnich, — zazdrościł mu tej zdolności, a mimo to nie chciałby się z nim zamienić.
Szarpały nim wątpliwości, czy to, co wczoraj w Hilversum mówił o zbawieniu w stosunku do drogi słabości i czekania było ostatecznie słuszne. Swoje życie spędził, otoczony luksusem, którego nie używał, samotny, w zamknięciu od ludzi i na studjach wszelkiego rodzaju, — teraz wydaje mu się, jakby przytem wiele rżeczy przeoczył, a najważniejszych zaniedbał. Czy on rzeczywiście tęsknił tak do Eljasza i do jego przyjścia, jak ten biedny rosyjski żyd? Nie; on tylko wmówił sobie, że tęskni i przez czytanie doszedł do tego, że dla obudzenia wewnętrznego życia koniecznem jest tęsknić. Teraz żywy stał przed nim człowiek, który dożył spełnienia swojej tęsknoty, a on, ten wielki uczony, Sephardi musi sobie powiedzieć: nie chciałbym się z nim zamienić.
Głęboko zawstydzony postanowił przy pierwszej sposobności wyjaśnić Hauberisserowi, Ewie i baronowi Pfeillowi, że w rzeczywistości on nic nie wie — że musi się zgodzić na to, co powiedział o duchowych przeżyciach jakiś żydowski, niespełna zmysłów, szynkarz: „Rozumem nie można tego pojąć.“
„To jest jakby przejście do królestwa pełni“
— podjął Eidotter po chwili, w czasie której błogo przed siebie się uśmiechał, — „to nie jest żadne przejście z tamtej strony, jak przedtem zawsze wierzyłem, file wszystko, w co człowiek wierzy, jest fałszywe, dopóki światła w nim nie są przestawione, — tak z gruntu fałszywe, że wprost nie można tego zrozumieć. Ma się nadzieję, że Eljasz przyjdzie, a potem kiedy już przyszedł i jest, widzi się, że on wcale nie przyszedł, tylko, się do niego przyszło. Sądzi się, że się bierze, tymczasem daje się. Sądzi się, że się stoi i czeka, tymczasem idzie się i szuka. Człowiek wędruje, a Bóg stoi. — Eljasz wszedł w nasz dom — czy Berurja poznała,? Ona nie przyszła do niego, więc i on do niej nie przyszedł, a ona myślała, że to jakiś obcy żyd, nazwiskiem Chidher Grun.“
Sephardi poruszony spojrzał w błyszczące dziecinne oczy starca.
„Rozumiem teraz zupełnie dobrze, co pan myśli, chociaż uczuciowo nie mogę tego przeżyć, — i dziękuję panu. — Chciałbym dla pana coś zrobić. — Że pan będzie wolny, to panu na pewno przyrzekam; nie będzie trudno przekonać doktora de Brouwera, że pańskie zeznanie niema nic wspólnego z mordem. — Właściwie,“ — dodał bardziej do siebie — „narazie jeszcze nie wiem, jak mu mam tę sprawę wytłumaczyć.“ /, Mogę pana o grzeczność prosić, panie doktorze?“ przerwał Eidotter.
„Ma się rozumieć. Maturalnie!“
„To niech pan temu tam nic nie mówi. Miech on sądzi, że to ja byłem; tak jak ja sam sądziłem. Mie chciałbym przyczynić się do ujęcia mordercy. Teraz wiem nawet, kto to był Panu powiem to był czarny.“
„Murzyn? Skąd pan o tem nagle wie?’ zawołał Sephardi zaskoczony i przez chwilę ogarnięty nieufnością.
„To jest tak,“ tłumaczył Eidotter powoli: „ile razy w bezsenną noc łączyłem się z Elja-szem i jeszcze nawpół przytomny wchodziłem do sklepu, a w międzyczasie cos się stało, zawsze sądziłem, że przy tem byłem i sam tego dokonałem. Naprzykład, gdy ktoś bił dziecko myślałem, że to ja je biłem i musiałem iść je pocieszać; gdy ktoś zapomniał swego psa nakarmić, myślałem, że to ja zapomniałem i musiałem mu zanosić jedzenie. Potem, gdy przypadkowo dowiaduję się o swej pomyłce, muszę tylko na chwilę znowu wrócić zupełnie do Eljasza i natychmiast przyjść z powrotem, a już wiem, jak było rzeczywiście. Robię to rzadko, bo to żadnego celu niema i tylko krótkie odejście od Eljasza sprawia, że się człowiek czuje, jak ślepy; ale przedtem, gdy pan się tak długo zastanawiał, panie doktorze, jak to zro biłem, wtedy ujrzałem, że to murzyn był tym, który zamordował mego przyjaciela Klinkher-bogka.“
„Jak — jak pan to widział, że to był murzyn?“
„Nu, znowu w uchu wspiąłem się na łańcuch, ale się teraz badałem i wtedy ujrzałem już zewnętiznie: jestem murzynem z czerwonym rzemieniem koło szyji, bez butów i w me-bieskiem ubraniu płóciennehi R gdy się od wewnątrz obejrzałem, to już zupełnie wiedziałem, że jestem dzikim.“
„To rzeczywiście trzeba powiedzieć d-rowi de Brouweiowi,“ zawołał Sephardi i wstał.
Eidotter złapał go mocno za rękaw: „Pan przyrzekł mi milczeć, panie doktorze! Ze względu na Eljaszd nie powinna się żadna krew polać. Zemsta jest moją. A wtedy — serdeczna twarz starca otrzymała nagie coś fanatycznego, proroczego — a wtedy morderca stanie się jednym z naszych ludzi. — Nie żydem, jak pan znowu teraz myśli — tłumaczył spostrzegłszy zdziwioną minę Sephardiego, — a jednak jednym z naszych ludzi. Poznałem to, gdym właśnie patrzał nań wewnętrznie. — Że jest mordercą? — Kto ma sądzić? My? Pan i ja? Zemsta jest moja. On jest dziki i ma swoią wiarę; niech Bóg, broni, żeby więcej ludzi miało taką straszną wiarę, jak on, ale jego wiara jest uczciwa i ży wotna. To są nasi ludzie, którzy mają wiarę, nie topią się w ogniu Boga, — taki Swammer-dam, Klinkherbogk i ten murzyn też. Co jest żyd, co jest chrześcijanin, co jest poganin? Nazwa dla tych, którzy mają rellgję zamiast wiary. 1 dlatego — zabraniam panu mówić o tem, co pan wie o tym murzynie. — Jeśli ma być, żebym ja poniósł śmierć za niego, to chce mi pan taki dar odebrać?“
Wzruszony ruszył Sephardi ao domu.
Nie wychodziło mu z głowy, jakie to szczególne, że w zasadżie dr. de Brouwer ze swego stanowiska miał zupełną rację, twierdząc lapidarnie, że Eidotter jest w porozumieniu i przez swe zeznanie chce zyskać na czasie dla rzeczywistego mordercy. Karde twierdzenie oddzielnie zgadzało się i to był nagi stan rzeczv, a jednak de Brouwer nie mógłby nic fałszyw szego pomyśleć i bardziej być w błędzie.
Teraz dopiero zrozumiał Sepharai w całej pełni słowa Eidottera: „Wszystko, w co człowiek wierzy, jest fałszywe, dopóki światła w nim nie są przestawione, — tak z gruntu fałszywe, że wprost nie można tego zrozumieć. Sądzi się, że się bierze, tymczasem daje się; sądzi się, że się stoi i czeka, tymczasem idzie się i szuka,“
ROZDZIAŁ JEDENASTY.
Tydzień za tygodniem mijał, a o Ewie wszelki ślad zaginął. Baron Pfeill i dr. S.iphardi z przeiażeniem odebiali tę straszną wieść od Hauberissera i wszystko możliwe przedsięwzięli, by zaginioną znaleźć; na wszystkich rogach ulic porozlepiali wezwania i listy gończe i wkrótce wypadek ten stał się codzienym tematem rozmów wśród znajomych i obcych.
W mieszkaniu Hauberissera był ciągły natłok ludzi, którzy gromadzili się przed domem, jeden drugiemu oddawał klamkę od drzwi w ręce i każdy przynosił jakiś znaleziony przedmiot, mogący należeć do zaginionej, gdyż za najdrobniejszą wiadomość o Ewie była wyznaczona wysoka nagroda.
Jak błędne ognie wynurzały się wieści, że ją tu lub ówdzie widziano, anonimowe listy, pełne ciemnych i tajemniczych aluzji, pisane przez obłąkanych lub złośliwych, podejrzywały niewinną, że została porwana lub uwięziona; wróżki z kart ofiarowywały się na tuziny; „jasnowidzące“, o których przedtem żaden człowiek nie słyszał, ukazywały się i chełpiły zdolnością mi nieposiadanemi: — zbiorowa dusza ludności miejskiej, wydająca się dotychczas niewinną, objawiała się we wszystkich swych niskich instynktach chciwości, plotkarstwa, napuszoności i potwarczego podstępu.
Niekiedy wiadomości te brzmiały tak prawdopodobnie, że Hauberisser często godzinami ca-łemi w towarzystwie policjanta był na nogach i przeszukiwał obce mieszkania, które wskazywano, jako miejsce pobytu Ewy.
Nadzieja i rozczarowanie ciskały nim na wszystkie strony, jak piłką.
Wkrótce nie było ani jednej małej czy wielkiej ulicy, ani jednego placu, gdzie nie przeszukałby od dołu do góry kilku domów, zwiedziony hiobowemi wieściami. Było to, jakby miasto mściło się na nim za jego poprzednią dlań obojętność.
Nocą we śnie setki twarzy ludzkich krzyczały doń, z któremi przez dzień rozmawiał, i każda chciała mu coś nowego oznajmić, aż rozpływały się w jedną galaretowatą masę, jakby stos przeźroczystych fotografji zwalił się na kupę.
W tych beznadziejnych czasach było dlań balsrmem, gdy każdego dnia z rannym brzaskiem przychodził doń Swammerdam. Chociaż zawsze przychodził z próżnemi rękoma i pytany o wia domości o Ewie musiał wstrząsać głową, to jednak jego niezłomna, pewna mina dodawała Hauberisserowi za każdym razem nowych sił do zniesienia zamętów dnia.
O pamiętniku ani słowem nie wspomniano, ale Hauberisser czuł, że stary zbieracz motylów właściwie w tym celu go odwiedzał. Pewnego dnia nie mógł się już Swammerdam powstrzymać.
„Czy pan ciągle jeszcze nie zgaduje,“ za pytał z odwróconą twarzą, „że chmara obcych myśli złowrogo na pana naciera i chce mu odebrać wszelką świadomość? — Gdyby to były oszalałe osy, które chcą gniazdo swoje przed panem uchronić, byłby pan pewnie odrazu wiedział, o co idzie. — Dlaczego nie strzeże się pan tak samo skrzydlatych rojów losu, jakby pan strzegł się rzeczywistych os?“
Potem przerwał szybko i wyszedł.
Zawstydzony Hauberisser skupił się w sobie. Napisał na karcie papieru, że wyjechał i żeby wszelkie wiadomości, tyczące się Ewy van Dru-ysen, nadsyłać do policji, — i kazał gospodyni swojej przylepić ją do drzwi domu.
Spokój mu jednak nie wracał; może dziesięć razy na godzinę łapał się na chęci wyjścia, żeby tę kartę oderwać. Wziął ruton i chciał zmusić się do czytania, ale po każdej zgłosce myśli jego wybiegały na poszukiwanie Ewy, a gdy chciał uwagę swą skupić, szeptały mu, że to głupota w jakiemś piśmidle szukać odległych, czysto teoretycznych zagadnień, gdy każda minuta żąda czynu.
Już chciał kajet znowu zamknąć w biurku, gdy nagle i tak wyraźnie uczuł się wykpiońym przez jakąś niewidzialną siłe, iż się na chwilą zatrzymał i zastanowił. Było to bardziej słuchanie, niż myślenie.
„Co to za dziwna niesamowita siła,“ pytał się, „która tak niewinnie postępuje i żeby ukryć przede mną swój odrębny byt przybiera postać mojego „ja“ i nadużywa mojej woli w przeciwieństwie do tego, co ledwo minutą wcześniej mocno postanowiłem? Chcą czytać i nie powinienem?“ — Przerzucał kartki i przy każdej przeszkodzie, wystąpującej przy próbie uporządkowania całości, ukazywały się na nowo natrętne myśli: „Zostaw to, nie znajdziesz początku; to jest daremna ’praca.“ — Ale stanął na straży u wrót swojej woli i nie wpuszczał ich. Jego stare przyzwyczajenie samoobserwacji wstępowało powoli znowu w swoje prawa.
„Żebym tylko początek znalazł 1“ zajękła znowu w nim chęć samookłamywania, podczas gdy mechanicznie obracał kartki, ale tym razem dziennik sam dał mu słuszną odpowiedź:
„Początek jest ten, czego ludziom brak“
— czytał, zacząwszy od pierwszego lepszego miejsca i zdumiał się nad szczególnym przypadkiem, że właśnie na to miejsce trafił. „Nie żeby trudno go było znaleźć, — tylko wyobrażenie, że się go musi szukać, jest przeszkodą. Zycie jest łaskawe; każdej chwili, obdarza nas jakimś początkiem. Każda sekunda narzuca nam pytanie: kim jestem? — My go nie sta wiamy; to jest przyczyna, dlaczego nie znajdujemy początku. Jeśli jednak raz je poważnie postawimy, wtedy schodzi także dzień, a jego zorza wieczorna oznacza śmierć dla myśli, które wtargnęły na salę tronową i pasożytują na tablicy naszej duszy.
Rafa koralowa, którą sobie z wymoczko-watą pilnością zbudowały z biegiem tysięcy lat i którą nazywamy swojem ciałem“, jest ich dziełem, miejscem ich wylęgu i ojczyzną; musimy wpierw w tej rafie z wapna i kleju wyłom zrobić i potem znowu ją rozpuścić w duchu, którym od początku była, jeśli chcemy zyskać wolne morze. — — Później cię pouczę, jak z gruzów tej rafy możesz sobie nowy dom zbudować.“
Hauberisser odłożył na chwilę ten pamiętnik i rozmyślał. Nie obchodziło go więcej, czy ta strona, jak się wydawało, była odpisem lub szkicem jakiegoś listu, z którym autor zwracał.się ćlo kogoś: to „ty“ zastanowiło go, jakby tylko do niego było zwrócone, i w. tem świetle postanowił odtąd rzecz te traktować.
Szczególnie jedno wpadło: całe to pismo brzmiało niekiedy jak mowa już to z ust Pfeilla lub Sephardiego, już to Swammerdama. Zrozumiał teraz, że wszyscy trzej tym samym duchem byli owładnięci, który wyzierał z tego parnie tnika, — że prąd czasu uczynił z nich prawie podwójne postacie, aby jego, teraz tak bezradne go, znużonego światem, małego pana Haube rissera wychować na prawdziwego człowieka.
„fl teraz słuchaj, co ci powiem:
Zbrój się na nadchodzący czas, —
Wkrótce zegar świata wybije dwunastą godziną; jej cyfra na tarczy jest czerwona i w krwi zanurzona. Potem jq poznasz.
Przed nową pierwszą godziną burza przyjdzie. Czuwaj, żeby nie zastała cię śpiącego, bo którzy z zamkniętemi oczami przejdą w wschodzący dzień, zostaną zwierzętami, jakiemi byli, i nie bądzie ich można obudzić. Istnieje także duchowe zrównanie dnia z nocą. Mowa pierwsza godzina, o której mówią, jest punktem zwrotnym. W niej światło zdobędzie równowagę wobec ciemności.
Przez tysiąc lat i dłużej jeszcze uczyli się ludzie badać prawa natury i czynić ją sobie podległą. Szczęśliwi ci, którzy sens tej pracy pojęli, że prawo wewnętrzne takie samo jest jak prawo zewnętrzne, tylko o jedną oktawę wyższe: oni są do żniw powołani, — inni zo-stąną orającymi parobkami z twarzą ku ziemi nachyloną. Klucze do władzy nad zewnętrzną naturą zardzewiały od czasu potopu. IN a żywą ją się: — — czuwać.
Czuwać — to jest wszystko.
O niczem człowiek nie jest tak święcie przekonany, jak o tem, że czuwa; tymczasem w rzeczywistości zaplątany jest w sieć, którą sobie sam uwił ze snów i widzeń sennych. Im gęstsza jest ta sieć, tem, potężniej włada sen; ci, którzy w nią się uwikłali, są śpiącymi, którzy przez życie idą, jak trzoda bydła na zabicie, tępo, obojętnie i bez myśli.
Śniący wśród nich widzą przez oczka zakratowany świat, spostrzegają tylko zwodnicze wycinki, stosują według tego swą działalność, a nie wiedzą, że te obrazy są tylko bezsenso-wnemi kawałkami potężnej całości. Ci „śniący1 to nie są, jak pewnie sądzisz, fantaści i poeci — to są czynni, pilni, bez wytchnienia, na ziemi pożerani szałem działania; podobni są do’gorliwych brzydkich chrząszczów, które wspinają się na gładką rurkę, żeby z góry — spaść. Oni pragną czuwać, ale to, o czem oni sądzą, że przeżywają, jest w istocie tylko zwidzeniem sennem, — dokładnie z góry wyznaczonem w najmniejszym punkcie \ i bez udziału ich woli. Byli wśród ludzi niektórzy i są jeszcze, którzy wiedzieli dobrze, że marzą, — pionierzy, którzy doszli aż do rusztowania, poza którem ukrywa się wiecznie czuwająca jaźń, — jasnowidze, jak Goethe, Schopenhauer i Kant, ale oni nie mieli broni, by tą twierdzą zdobyć i ich okrzyk wojenny śpiochów nie obudził.
Czuwać — to jest wszystko.
Pierwszy krok ku temu jest tak prosty, że każde dziecko ęnoże go dokonać; tylko kaleka nie nauczy się chodzić, ponieważ nie chce obejść się bez kul, które po swych przodkach odziedziczył.
Czuwać — to jest wszystko.
Czuwaj przy wszystkiem, co czynisz! Mie sądź, że już tak postępujesz. Mie, ty śpisz i śnisz.
Odważ się śmiało, zbierz wszystkie siły i zmuś się przez jedną jedyną chwilę do tego przenikającego ciało i uczucia: „teraz czuwam“. Jeśli ci się uda to odczuć, to poznasz zarazem, że stan, w którym się niedawno znajdowałeś, przedstawi się jak oszołomienie i senność. To jest pierwszy żmudny krok do długiej, długiej wędrówki od niewolnictwa do wszechpotęgi.
W ten sposób idę ja naprzód od obudzenia do obudzenia. Mierna tak męczącej myśli* którejbyś w ten sposób nie mógł opanować; ona zostaje w tyle i może wznieść się ku tobie; ty wznosisz się ponad nią jak korona drzewa wyrasta ponad suche gałęzie^ —
Bóle od ciebie odpadną, jak powiędłe liście, jeśli doprowadzisz tak daleko, że ta czuj ność i ciałem twem zawładnie.
Lodowo zimne kąpiele.-ytualne żydów i bramanów, nocne straże uczniów Buddhy i chrześcijańskich ascetów, męczarnie indyjskich fakirów, żeby nie zasnąć, — to wszystko stężałe zewnętrzne rytuały, które jak ruiny kolumn zdradzają badaczowi: tutaj w zamierzchłej przeszłości stała tajemnicza świątynia żądzy zbudzenia się.
Czytaj święte pisma ludów na ziemi: przez wszystkie, jak czerwona nić snuje się ukryta nauka o czuwaniu; — to jest ta drabina jakó-bowa, który z aniołem pańskim pasował się przez całą noc, aż stał się dzień i on odniósł zwycięstwo.
Od jednego szczebla coraz jaśniejszej i jaśniejszej czujności do drugiego musisz stąpać, jeśli chcesz przezwyciężyć śmierć, której broń stanowią sen, zwidzeme senne i oszołomienie. Już najniższy szczeoel tej drabiny ku niebu nazywa się: genjusz; jak mamy dopjero nazwać wyższe stopnie! One zostają dla tłumu nieznane i są uważaue za legendy. — Także historja trojańska pizez wieki uchodziła za podanie, aż wreszcie jeden zdobył się na odwagę — i sam zaczął kopać.
Ma drodze do zbudzenia się pierwszym wrogiem, który ci stanie naprzeciw będzie twe własne ciało. Będzie z tobą walczyło aż do pierwszego piania koguta; jeśli jednak ujrzysz dzień wiecznego czuwania, który cię daleko odsunie od tych wędrowców nocnych, którzy myślą, że są ludźmi, a nie wiedzą, że są śpiącymi bogami, wtedy zniknie dla ciebie i sen ciał i świat legnie ci u nóg.
Wtedy możesz cuda czynić, jeśli chcesz i nie musisz, jak wijący się niewolnik pokornie czekać, aż jakiemuś okrutnemu bóstwu spodoba się obdarzyć cię lub — ściąć ci głowę.
Prawda, szczęście wiernego, kiwającego ogonem psa: znać nad sobą pana, któremu może służyć — to szczęście dla ciebie rozbije się, — ale sam siebie zapytaj, czy jako człowiek, jakim teraz jeszcze jesteś, byłbyś się z swoim psem zamienił? Mie daj się odstraszyć trwogą, że w tem życiu nie zdołasz może tego celu osiągnąć. — Kto na naszą drogę raz wszedł, ten wiecznie powraca na świat w wewnętrznej dojrzałości, która mu umożliwia dalszy ciąg jego pracy, — rodzi się jako „genjusz“.
Ścieżka, którą ci wskazuję jest zasiana cu-downemi przeżyciami: umarli, których za życia znałeś, staną przed tobą i mówić z tobą będą I To są tylko obrazy! — Świetlne postacie, blaskiem otoczone i uszczęśliwione ukażą ci się i będą cię błogosławić. — To są tylko obrazy — zwiewne kształty, wysyłane przez twe ciało, które pod wpływem tej zmienionej woli umiera magiczną śmiercią i z materji staje się duchem tak, jak stężały lód pod wpływem ognia przechodzi w parę, układającą się w kształty. Dopiero gdy wszystko trupie z niego otrząśniesz, będziesz mógł powiedzieć: teraz już na zawsze sen ode mnie odszedł.
Wtedy dopiero dokona się ten cud, w który ludzie nie mogą uwierzyć, — ponieważ oszukiwani przez zmysły nie pojmują, że ma-terja 1 siła są jednem i tem samem, — ten cud: że, jeśli cię nawet pogrzebią, żadnych zwłok w trumnie nie będzie.
Wtedy dopiero, nie wcześniej, będziesz mógł odróżnić istotę od pozoru; ten, kogo wtedy spotkasz, może być tylko tym, kto przed tobą drogą tą poszedł. — Wszyscy inni są cieniami.
Do tej pory na każdym kroku jest niepewność, czy będziesz najszczęśliwszy, czy najnieszczęśliwszy z istot. — Ale nie lękaj się: — jeszcze nikt, kto wszedł na drogę czuwania, nawet gdy zbłądził, nie został przez przewodników opuszczony.
Chcę ci podać cechę, po której poznasz, czy zjawisko, jakie masz, jest istotne, czy też jest marą: jeśli ono przed tobą stanie, a twa świadomość będzie zaciemniona i rzeczy świata / zewnętrznego rozpłyną się lub znikną, wtedy nie ufaj! Miej się na baczności! To jest część z ciebie. Jeśli nie potrafisz odgadnąć allegorji, jaką w sobie kryje, jest tylko upiorem bez trwałości,
— cieniem, złodziejem, który twojem życiem się żywi.
Złodzieje, którzy kradną siłę duszy, są gorsi od złodzieji ziemskich. Oni cię wabią, jak błędne ogniki w trzęsawiska złudnej nadzieji, aby cię w ciemności zostawić samego i na zawsze zniknąć.
Nie daj się żadnym cudem oślepić, który pozornie dla ciebie uczynią, żadnem świętem imieniem, które przybiorą, żadnem proroctwem, które wypowiedzą, nawet gdyby się spełniło, — oni są twymi śmiertelnymi wrogami, wyłonionymi z piekła twego własnego ciała, z którem ty walczysz o władzę.
Wiedz, że cudowne siły, które oni posiadają, są twoją własnością, — użytemi przez nich, aby cię zatrzymać w niewoli; — oni mogą żyć tylko twojem życiem, a jeśli ich pokonasz, spadają do rzędu niemych, posłusznych narzędzi, któremi możesz według swej woli kie rować.
Niezliczone są ofiary, których oni od ludzi żądali; czytaj dzieje wizjonerów i sekciarzy, a poznasz, że droga opanowania, którą kroczysz jest pokryta czaszkami trupiemi.
Ludzkość nieświadomie zbudowała sobie przeciwko nim mur: — materjalizm. Ten mur jest niezawodną ochroną, — jest symbolem ciała, ale zarazem jest więziennym murem, który zasłania widok.
Dzisiaj, gdy powoli rozpadają się i Feniks wewnętrznego życia w nowym locie znowu powstaje z popiołów, w których przez długi czas, jak nieżywy, leżał, również ścierwojady innego świata podnoszą swe skrzydła. Dlatego strzeż się. Szala, na którą świadomość swoją położysz, sama ci wskaże, kiedy masz zjawiskom ufać; im bardziej czuwać będzie, tem głębiej skłoni się ku twojej wierze.
Jeśli jakiś przewodnik, pomocnik lub brat z jakiegoś duchowego świata zechce ci się ukazać, musi umieć i bez twej świadomości brać; tyś powinien, jak niewierny Tomasz, ręką go dotknąć.
Jest rzeczą łatwą uniknąć zjawisk i ich niebezpieczeństw: — musisz być tylko, jak zwyczajny człowiek. — ftle co się na tem zyskuje? Pozostajesz więźniem w celi swego ciała, aż kat „śmierć“ zaprowadzi cię na miejsce stracenia.
Tęsknota śmiertelnych za oglądaniem pc staci nadziemskich istot jest krzykiem, który budzi ^również fantomy świata podziemnego, ponieważ taka tęsknota nie jest czysta — ona jest chciwością, a nie tęsknotą, ponieważ ona chce w jakiejkolwiek formie „brać“, zamiast węłać, by nauczyć się „dawać“.
Każdy, kto ziemię odczuwa jak więzienie, każdy pobożny, wołający zbawienia, — oni wszyscy nieświadomie zaklinają świat upiorów.
Ty czyń to także. Ale: świadomie 1
Czy dla tych, którzy czynią to nieświadomie, istnieje niewidzialna ręka, mogąca bagna, w które muszą popaść, zamienić w wyspy? Nie wiem. Nie chcę się spierać, — ale nie wierzę.
Jeśli ty na drodze obudzenia się przejdziesz i przez państwo upiorów, poznasz powoli, że to są tylko myśli, które nagle możesz ujrzeć oczyma. To jest przyczyna, dla której one ukazują ci się obce i jako istoty; bo mowa form jest inna, niż mowa mózgu.
Wtedy przyjdzie moment, w którym się dokona ta najdziwniejsza przemiana, która tobie może się zdarzyć: z ludzi, którzy cię otaczają, staną się — upiory. Wszyscy, którzy ci byli mili, staną się nagle larwami. Nawet twoje własne ciało 1
Jest to najstraszliwsza samotność,. jaka się da pomyśleć, — wędrówka przez pustynię, a kto nie znajdzie na niej źródła życia, zginie z pragnienia.
Wszystko, co ci powiedziałem, mieści się również w księgach pobożnych każdego ludu: przyjście nowego królestwa, czuwanie, przezwy 279 ciężanie ciała i samotność, — a jednak dzieli nas od tych pobożnych nieprzebyta przepaść, oni wierzą, że zbliża się dz eń, w którym dobrzy wejdą do raju, a źli zostaną wrzuceni w otchłań piekła, — my wiemy, że nadchodzi czas, gdy wielu się obudzi i oddzieli od śpiących, jak panowie od niewolników, bo śpiący nie mogą zrozumieć czuwania, — my wiemy, że niema żadnego zła i żadnego dobra, tylko jest fałsz i prawda: — oni wierzą, że czuwanie jest otworzeniem zmysłów i oczu i czuwaniem ciała przez noc, żeby człowiek mógł modłów dokonać, my wiemy, ze czuwanie oznacza zbudzenie się nieśmiertelnej jaźni, a bezsenność ciała jest naturalnym tego skutkiem; oni wierzą, że ciało winno być zaniedbane i poga-dzane, bo jest grzeszne; my wiemy: niema żadnego grzechu, ciało jest początkiem, od którego mamy zacząć, a na ziemię zeszliśmy, żeby je w ducha przemienić; — oni wierzą, że należy z ciałem iść w samotność, żeby ducha oczyszczać; my wiemy, że pierw nasz duch musi iść w samotność, żeby ciało przemienić.
Od ciebie tylko zależy wybór drogi, czy naszej czy ich. Niech to będzie twoja wolna wola.
Nie chcę ci radzić; lepiej jest z własnego postanowienia gorżki owoc zerwać, niż z obcej rady słodki, rosnący na drzewie widzieć.
Tylko nie rób tak, jak wielu, którzy mimo. że dobrze wiedzą o słowach: „próbujcie wszystkiego, a najlepsze zachowajcie — idą, niczego nie próbują, a — pierwsze lepsze zachowują“.
Strona się skończyła i temat został przerwany.
Hauberisser po pewnem szukaniu sądził, że znalazł dalszy ciąg. hieznajomy do którego ten list się zwracał, zdawał się zdecydować się na „pogańską drogę opanowania myśli“, bo autor manuskryptu ciągnął dalej w następujący sposób na nowej stronie, która miała napis:
FENIKS
„Z dniem dzisiejszym zostałeś przyjęty do naszej społeczności i stałeś się nowym pierścieniem w łańcuchu, biegnącym od wieczności do wieczności.
Z tą chwilą wygasa mój urząd i przechodzi w ręce kogoś innego, którego widzieć nie możesz, jak długo oczy twoje należą do ziemi. On jest nieskończenie daleko od ciebie, a mimo to tuż w twojem pobliżu; przestrzennie nie jest od ciebie oddalony, mimo to jest dalej, niż ostatnie granice świata; jesteś nim otoczony, jak człowiek płynący na oceanie jest otoczony wodą, ale go nie widzisz, — |ak pływak nie czuje soli, przenikającej morze, jeśli nerwy jego języka są martwe.
Naszym symbolem jest Feniks, symbol odmłodzenia — legendarny egipski orzeł niebios z czerwonem i złotem upierzeniem, który się w swojem gnieździe z myrrhy spala i wiecznie znowu z popiołów powstaje.
Powiedziałem ci, że początkiem drogi jest własne ciało; kto o tem wie, może każdej chwili zacząć wędrówkę.
Chcę cię teraz nauczyć pierwszych kroków
Musisz się od ciała oddzielić, ale nie |akbyś miał je opuścić: — musisz się odeń oddzielić, jak ktoś, kto światło od ciepła dzieli.
Już tu czyha pierwszy wróg.
Kto się odrywa od ciała, aby latać przez przestrzeń, ten idzie drogą czarownic, które tylko upiorne ciało ściągnęły z grubego, ziemskiego i na niem, jak na miotle, pędziły na not Walpurgji.
Ludzkość’słusznym instynktem wiedziona sporządziła sobie pancerz przeciw temu niebezpieczeństwu w postaci uśmiechu wobec możliwości takich sztuk. — Ty, jako ochrony nie potrzebujesz wątpliwości — w tem, co ci dałem, masz lepszą broń. Czarownice sądzą, że są na sabacie djabła, a w rzeczywistości ciało ich leży bez przytomności i martwe w izbie. One mieszają tylko ziemskie spostrzeżenie z duchowem — tracą lepsze, by zyskać gorsze; to jest zbiednienie, zamiast zbogacenia się.
Już z tego widzisz, że to nie może byc droga obudzenia. Żeby pojąć, że ty nie jesteś swojem ciałem, — jak ludzie o sobie myślą, — musisz poznać, jaką ono bronią walczy, aby utwierdzić swą władzą nad tobą. — Teraz oczywiście stoisz jeszcze tak głąboko pod jego władzą, że twoje życie zgasłoby, gdyby serce jego bić przestało, i pogrążyłbyś się w noc, gdyby ono oczy zamknęło. Ty sądzisz, że możesz niem poruszać, — to jest złudzenie: nie, ono porusza się, a tylko woli twej u2ywa ku pomocy Ty sądzisz, że stwarzasz myśli: nie, ono ci je posyła, żeoyś je uważał za.dące od ciebie i czynił wszystko, czego ono pragnie.
Cl siądź prosto i postanów żadnym członkiem nie ruszać, ani rzęsą. nie drgnąć i pozostać nieruchomo, jak kolumna, a zobaczysz, że ono płonąc nienawiścią chwilowo cię opadnie i zechce cię zmusić do poddania się. — Z tysiącem orężów spadnie na ciebie, aż mu znowu pozwolisz sobą kierować — Po jego zawziętej wściekłości i po natarczywym sposobie walki, z jakim strzałem za strzałą będzie na ciebie ciiskało, poznasz, jeśli jesteś bystry, jak mu musi być tęskno za jego władzą i jak wielką musi być twa potęga, że się tak ciebie obawia.
Ale poza tem ukrywa się jeszcze jeden podstęp z jego strony: zechce cię przekonać że tu w zewnętrznej woli odbędzie się rozstrzygająca walka o berło; nie, to są tylko potyczki, które ono pozwoli ci wygrać, zmuszone koniecznością, żeby cię później jeszcze głąbiej pod jarzmo zgiąć.
Ci, którzy takie utarczki wygrywają, stają się najbiedniejszymi niewolnikami — wydają się sobie zwycięzcami i noszą na czole piętno: „charakter“. — Celem, do którego dążysz, nie jest po skromić swe ciało. Jeśli mu zabraniasz poruszać się, winieneś to czynić tylko po to, żeby poznać siły, któremi ro/oorządza. Są ich armje całe, nieprzeliczone. Ono wyśle;e do walki przeciw tobie, jedną za drugą, jesii nie wytrwasz w tak p.ostem pozornie, spokojnem siedzeniu: naprzód prostą siłą mięśni, które zaczną trząść się i drżeć, — wrzenie krw., że pot ci na twarz wystąpi, — bicie serca, drżenie skóry od zimna, aż włosy ci się zjeżą, — chwianie S13 ciała, które zacznie cię przenikać, jakby siła ciężkości zmieniła swą oś, — te wszystkie możesz pokonać pokornie wolą — ale to nie j^st sama wola: w rzeczywistości jest to wyższa czujność, która niewidoczna stoi poza nią w.zapce niewidce. 1 to zwycięstwo jesl bez wartości; nawet gdybyś opanował oddech i bicie serca, byłbyś tylko fakirem — „biedakiem“. „Biedakiem“! — To wystarcza...
Następni wojownicy, których ciało przeciw tobie wyśle, to nie dające się ująć roje myśli.
Przeciw nim nie pomoże już miecz woli. Im gwałtowniej będziesz w nie uderzał tem wścieklej cię okrążą, a gdy uda ci się choć na chwilę je rozprószyć, popadniesz w sen i zostaniesz w innej formie zwyciężony.
Daremną rzeczą jest nakazywać im milczenie; tylko jeden jest środek, by im się wy mknąć: ucieczka w wyższą czujność. Jak to masz uczynić, musisz sam się nauczyć.
Jest to ostrożne, bezustanne macanie uczuciem i równocześnie żelazne postanowienie.
To jest wszystko, co mogę ci w tej sprawie powiedzieć. Każda rada, jaką ci ktokolwiek da w tem pasowaniu się pełnem mąk, jest tru cizną. Tu leży przepaść, do przekroczenia której nikt ci pomódz nie może, tylko ty sam.
Nie musi ci się udać na zawsze opanować myśli, — walka z niemi ma tylko jeden cel: osiągnięcie stanu wyższej czujności.
Jeśli ten stan zdobędziesz, zbliży się królestwo upiorów, o którem ci dopiero mówiłem.
Ukażą ci się postacie straszne i w blaskach promieni i będą chciały cię przćkonać, że są istotami z innego świata. — To są tylko myśli w w widzialnym kształcie, nad któremi jeszcze nie posiadasz zupełnej władzy 1 lm wznioślejsze się okazują, tem gorsze są, pamiętaj o tem 1
Na tle takich zjawisk niejedna błędna wiara powstała i porwała ludzkość w ciemności. Mimo to za każdym takim fantomem ukrywa się głęboki sens, one są nie tylko obrazami, one są dla ciebie — obojętne czy ich symboliczną mowę rozumiesz, czy nie — cechami duchowych szczeblów rozwojowych, na jakich się znajdujesz.
Przemiana twoich bliźnych w upiory, o której ci powiedziałem, że wyniknie na podsta wie tego stanu, kryje w sobie, jak wszystko w dziedzinie ducha, truciznę zarazem i siłę leczącą.
Jeśli pozostajesz przy tem, że ludzie są tylko upiorami, wypijasz samą truciznę i jesteś jak ten, o którym powiedziano: „jeśli miłości niema, jest próżny, jako miedź brzękająca“. Jeśli natomiast znajdziesz głębszy sens, ukryty w każdym z tych ludzkich wzorów, to oczyma ducha ujrzysz nie tylko ich żywe jądro, ale także i swoje. Wtedy wszystko, co ci odebrano, będzie ci tysiąckrotnie zwrócone jak Hiobowi, wtedy znajdziesz się — znowu tam, gdzie byłeś, jak to głupcy chętnie szydzą; — oni nie wiedzą, że coś innego jest wrócić do domu, gdy się długo, było na obczyźnie, niż zawsze w domu pozostać.
Czy, jeśli tak daleko dojdziesz, dane ci będą owe cudowne siły, posiadane przez proroków starożytności, czy zamiast tego uzyskasz wieczysty pokój, tego nikt nie wie.
Takie siły są swobodnym darem tych, którzy zachowują klucze tych tajemnic. Jeśli je otrzymasz, by niemi władać, stanie się to dla ludzkości, której takich znaków potrzeba.
Nasza droga prowadzi tylko do stopnia dojrzałości, — jeśli do niej dojdziesz, staniesz się również godnym otrzymania owego daru. Czy go dostaniesz? Nie wiem. Feniksem jednak sta niesz się — tak czy tak, w twojej mocy leży siłą to zdobyć.
Zanim się teraz z tobą pożegnam, dowiedz się jeszcze, po jakich znakach możesz poznać, czy kiedyś w czasie wielkiego zrównania dnia z nocą będziesz powołany do otrzymania daru cudotwórczych sił. Słuchaj:
Jeden z tych, którzy zachowują klucze do tajemnic magji, pozostał na ziemi i szuka i gromadzi powołanych. Tak jak on umrzeć nie może, t?k samo me może umrzeć podanie o nim“ krążące.
Jedni przebąkują, że jest nim wieczny żyd, inni nazywają go Eljaszem, gnostycy twierdz«;, że jest nim Jan Fwangelista; — ale każdy, kto go widział, opisuje jego wygląd inaczej. Nie daj się przez to zwieść, jeśli w nadchodzącej przyszłości spotkasz ludzi, w ten sposób o nim opowiadających.
To jest naturalne, że każdy widzi go ina czej: — istota, jak on, która ciało swoje w ducha przemieniła, nie może być związana z żadną zastygłą formą.
Na przykładzie ci wytłumaczę, że i jego postać i jego twarz mogą być tylko obrazami — upiornym pozorem, że tak powiem, tego, czem on rzeczywiście jest:
Przyjmij, że ukazuje ci się postać o zielonej barwie. Zieleń sama w sobie nie jest prawdziwą barwą, mimo, że ją możesz widzieć, — ona jest mieszaniną niebieskiego i żółtego. — Jeśli niebieski i żółty ze sobą połączysz otrzymasz zieleń. Każdy malarz wie o tem, — ale bardzo niewielu wie, że świat otaczający nas również stoi pod znakiem zielonej barwy, a w rzeczywistości nie jest tem, czem się być wydaje, mianowicie: żółtym i niebieskim.
Z tego przykładu poznaj, że ten, którego napotkasz o zielonem obliczu, swego prawdzi wego oblicza mimo to ci nie ukazał.
Jeśli go ujrzysz tem, czem on jest w rzeczywistości: geometrycznym znakiem — pieczęcią na niebie, której nikt ujrzeć nie zdoła, jeno ty sam, — wtedy wiedz: zostałeś powołany do czynienia cudów.
Ja go spotkałem jako żywego człowieka i powinienem był dotknąć go ręką.
Nazywał się...
Hauberisser odgadł nazwisko; było wypisane na arkuszu, który stale przy sobie nosił, — było to nazwisko, które mu ciągle się ukazywało: Chidher Griin.
ROZDZIAŁ DWUNASTY.
Powiew zgnilizny w powietrzu. Gorące, konające dnie i pochmurne noce. Więdnąca trawa łąk oświcie pokryta z spleśniałemi plamami pajęczyn. Wśród bronzowo-fioletowych skib zimne, ślepe kałuże, nieufające już słońcu; słomiano-żółte kwiaty, którym brak siły, by podnieść twarz ku czystemu, jako szkło niebu, — chwiejące się motyle z podartemi, pyłku pozbawionemi skrzydełkami, — w alejach miasta: liście z drzew zes chłe na kruchnych szypulkach. Jak więdnąca kobieta, której nie wystarczają jaskrawe barwy do ukrycia jej starości, poczęła natura pysznić się jaskrawą szminką jesieni.
Nazwisko Ewy van Druysen zostało dawno zapomniane w Amsterdamie. Także baron Pfeill uważał ją za umarłą, a Sephardi nosi po niej żałobę; tylko w piersi Hauberissera obraz jej nie mógł zaginąć. Ale nie mówił o niej, gdy go niekiedv jego przyjaciele lub stary Swammerdam odwiedzali. Stał się milczący i zamknięty i rozmawiał z nimi tylko o obojętnych rzeczach.
Ani słowem nie zdradzał, że żył cichą nadzieją odnalezienia Ewy mimo wszystko, która z dnia na dzień w ukryciu w nim rosła, — ponieważ bał się ją wypowiedzieć, jakby miał przez to jaką subtelną nić zerwać.
Tylko Swammerdamowi dawał do poznania, aczkolwiek nie w słowach, co się w nim dzieje.
Od czasu przeczytania do końca pamiętnika, nastąpiła w nim przemiana, którą on sam ledwo rozumiał. Z początku czynił próby spokojnego siedzenia przez godzinę, albo dłużej lub krócej i przystępował do tego częścią z ciekawości, częścią z miną człowieka wewnętrznie nie wierzącego, który na dnie duszy jak hasło bezskuteczności, wlecze za sobą to ustawiczne, trzeźwe: „to do niczego przecież nie prowadzi“.
W tydzień później ograniczył wprawdzie tę próbę do jednego kwadransa rano, ale czynił ją z natężeniem wszystkich sił i dla niej samej, a już nie w męczącem i za każdym razem roz czarowującem oczekiwaniu, że musi się stać coś cudownego.
Wkrótce stała się dlań nieodzowną, jak orzeźwiająca kąpiel, na którą cieszył się już wieczorem, kładąc się spać.


Wprawdzie przez cały dzień długo jeszcze wstrząsały nim napady najdzikszej rozpaczy, gdy mu nagle wpadało, że Ewą utracił, i chąć zwalczenia w magiczny sposób — w pewnym sensie ucieczki przed palącem wspomnieniem Ewy, — takich myśli z bólu zrodzonych, jak egoizm, oziębłość i samooszukiwanie za każdym razem odrzucał od siebie z oburzeniem, ale pewnego dnia jednak chwycił się tego, gdy ból tak nim owładnął, że chciał samobójstwo popełnić.
Według przepisu usiadł wyprostowany i starał się uzyskać stan wyższej czujności, aby przed nieznośnemi torturami bolesnych myśli choć na chwilą umknąć, — i wbrew oczekiwaniu udało mu się doskonale zaraz za pierwszym razem. — Zanim jeszcze do tego stanu doszedł, sądził, że z żalem w sercu z niego powróci, żeby podwójny ból dobrowolnie wziąć w swe ramiona, ale nic takiego się nie stało. — Przeciwnie: ogarnąło go od tego czasu niepojęte uczucie pewności, że Ewa żyje i w żadnem niebezpieczeństwie się nie znajduje, uczucie, o które odbijała się nawet najkunsztowniej wycelowana wątpliwość.
Gdy przedtem podczas dnia po setki razy opadały go myśli o niej, było to, jak ciosy roz-palonemi rózgami, — teraz gdy przychodziły, od >:zuwał je jako radosną wieść, że Ewa z oddali o nim myśli i przesyła mu pozdrowienie. Co pierw było bólem, nagle przemieniło się w źródło radości.
W ten sposób przez to ćwiczenie stworzył w swojem wnętrzu schronisko, do którego mógł cofnąć się każdej chwili, aby znaleźć zawsze nową pewność i ów tajemniczy rozwój, który dla ludzi, nieznających go z doświadczenia, przez całe życie pozostanie martwem, pustem słowem, żeby nie wiem jak często o nim słyszeli.
Zanim jeszcze poznał ten nowy stan, sądził, że umkniecie przed bólem z powodu Ewy, bądzie tylko szybszem zabliźnieniem ran jego duszy — przyspieszeniem procesu rekonwalescencji, z pomocą którego czas wszystkim ludziom łagodzi ból, — i każdem włóknem wzdragał sie przed takiem uzdrowieniem, jak to czyni każdy, kto jeszcze widzi, że przebrzmienie smutku nad stratą ukochanej osoby jest także zblednięciem jej obrazu, z którym sie rozstać nie chce file otworzyła sie przed nim, jakby sama z siebie, wązka, kwiatami okryta ścieżka między temi dwiema skałami, której możliwości przedtem zupełnie nie przeczuwał: obraz Ewy nie zapadł się w piasek przeszłości, jak się obawiał, — nie, tylko ból sam znikł; Ewa sama powstała zamiast swego byłego obrazu oblanego jego łzami, i mógł w chwilach spokojnego wewnętrz nego przebywania z nią tak wyraźnie odczuwać jej bliskość, jakby żywa koło niego stała.
Im bardziej odsuwał się od świata zewnętrznego, przychodziły nań godziny tak głębokiego szczęścia, jakie nigdy nie uważał za możliwe, w których poznanie grupowało się obok poznania i on coraz jaśniej i jaśniej rozu miał, że istnieją rzeczywiste cuda wewnętrznych przeżyć, do których procesy zewnętrznego bytu nie tylko pozornie, jak przedtem zawsze myślał, ale istotnie mają się tak, jak cienie do światła.
Opowieść o Feniksie, jako o orle wiecznego odmładzania się, stawała się dlań z każdym dniem wyraźniejsza — ukazywała mu ciągle nowe znaczenie — pozwalała mu ująć dziwną różnicę między żywemi i martwemi symbolami w nie-przeczuwanej pełni.
Wszystko, czego szukał, zdawało się tkwić w tym niewyczerpanym symbolu.
Rozwiązywał mu zagadki, jak wszechwiedząca istota, że musiał tylko zapytać, aby dowiedzieć się prawdy.
Tak naprzykład, usiłując opanować przychodzenie i odchodzenie swych myśli, zauważył, że nieraz doskonale mu się to udawało, ale gdy potem sądził, że dokładnie wie, następnego dnia nie znajdował ani śladu wspomnienia o tem w swojej pamięci. Było jakby wytarte z jego mózgu, i musiał pozornie na nowo zaczynać, aby wymyślić nową metodę.
„Sen ciała pozbawił mnie zerwanego owocu“, mówił sobie w takich wypadkach i, żeby tego uniknąć, postanowił nie kłaść się spać, jak długo będzie mógł, aż pewnego rana został rozjaśniony pomysłem, że to szczególne znikanie jego pamięci niczem innem nie jest, jak „spłonięciem na popiół“, z którego zawsze znowu musi powstać odmłodzony Feniks, — że jest rzeczą ziemską i znikomą stwarzać sobie metody, i chcieć zapamiętać — że nie skończony obraz jest rzeczą cenną, ale zdolność malowania, jak się wyraził Pfeill w Hilversum.
Od czasu, gdy uzyskał ten wgląd, przezwyciężanie myśli stało się dlań ustawiczną przyjemnością, zamiast być wyczerpuj ącem pasowaniem się, i wspinał się od szczebla na szczebel, nie zauważywszy tego, aż nagle ze zdziwieniem spostrzegł, że ma klucz do władzy, o której możliwości nawet nigdy nie marzył. — „Jest to jakbym dotychczas był otoczony myślą mi, jak pszczołami, które ze mnie pożywienie czerpały“ — tłómaczył Swammerdamowi, któremu jeszcze wówczas zwierzał się z tego rodzaj u wew. nętrznemi przeżyciami — „teraz mogę je wolą swoją wysyłać, a one wracają do mnie, obładowane pomysłami, jak miodem. Przedtem mnie obrabowywały, — teraz mnie bogacą“.
Prawie w tych samych słowach opisany czytał przypadkowo w tydzień później podobny proces duchowy w pamiętniku i z radością poznał po tem, że bez pouczenia wszedł na właściwą drogę rozwoju.
Strony ten fakt opisujące były przedtem z powodu pleśni i wilgoci zlepione; pod wpływem promieni słońca na oknie, przed któ-rem leżały, oddzieliły się od siebie. Czuł, że i w jego myśleniu coś podobnego nastąpiło.
W ostatnich latach przed i w czasie wojny słyszał trochę i czytał o tak zwanej mistyce i wszystko, co z tem się łączyło, mimowoli mniej lub więcej określał pojęciem „niejasności“, ponieważ wszystko, czego mógł w tej dziedzinie doświadczyć, nosiło zawsze piętno mglistości i było podobne do ekstazy snu opiumowego. — Wprawdzie w sądzie swoim nie mylił się, bo to co pod imieniem mistyki jest na ustach wszystkich, rzeczywiście me jest niczem innem, jak błądzeniem w chmurach, ale teraz rozumiał, że istnieje także prawdziwy stan mistyczny, — trudno go znaleźć i jeszcze trudniej zdobyć — który nie tylko nie zostaje poza rzeczywistością codziennego doświadczenia życiowego, ale je w żywotności swej o wiele przewyższa.
Tu nie było niczego, coby przypominało podejrzane rozkosze „mistycznie“ zachwyconych, — żadnego pokornego jęku o samolubne
„zbawienie“, które, aby zyskać na blasku, jako krwawego podłoża używa widoku bluźnierców, skazanych na wieczne kary piekielne, — ale znikło także, jak przykry sen, owo syte, mlaskające zadowolenie bydlęcej trzody, która sądzi, że stoi na gruncie rzeczywistości, gdy trawi z czekawką.
Hauberisser skręcił światło, usiadł przed swoim stołem i czekał. Czekał w ciemności...
Za oknem wisiała noc, jak ciężka, ciemna chusta.
Czuł, że Ewa koło niego stała, ale nie mógł jej widzieć. — Gdy zamykał oczy, poczęły falować barwy, jak chmury pod powiekami, oddzielały się i znowu łączyły z powrotem; wiedział z doświadczenia, że one są materjałem, z którego może sobie stworzyć obrazy, gdy zechce, — obrazy, wydające się z początku zastygłe i martwe, potem jednak, jakby jakąś zagadkową siłą ożywione, otrzymywały samodzielny żywot, jakby były istotami jemu równemi.
Przed kilku dniami poraź pierwszy udało mu się twarz Ewy w ten sposób wytworzyć i ożywić, i sądził, że znalazł właściwą drogę komunikowania się z nią w duchowy sposób, aż sobie przypomniał to miejsce w pamiętniku o halucynacjach czarownic i zrozumiał, że tu zaczynało się bezbrzeżne państwo upiorów, z którego, raz weń wstąpiwszy, nie potrafi się wydostać.
Im bardziej rosła jego siła przetwarzania w obrazy ukrytych nieznanych życzeń jego wnętrza, tem większe, czuł to, powstawało dlań niebezpieczeństwo zbłądzenia na drodze, z której niema już powrotu.
Z uczuciem grozy i palącej tęsknoty zarazem, myślał o tych minutach w których udało mu się zakląć zjawisko Ewy. — Z początku było szare i jak cień, potem zwolna otrzymywało barwę i życie, aż stanęło przed nim tak wyraźnie, jakby z ciała i z kości.
Jeszcze teraz czuł zimno lodowe, przenikające wówczas jego ciało, gdy wiedziony magicznym instynktem, odważył się na próbę wprowadzenia do wizji również pozostałych swych zmysłów — słuchu i uczucia.
Często odtąd łapał się na życzeniu wyczarowania jeszcze raz przed sobą tego obrazu, i za każdym razem musiał całą swą siłę wytężyć, by oprzeć się tej pokusie.
Moc posuwała się naprzód, ale nie mógł się zdecydować, by położyć się spać; ustawicznie otaczało go głuche przeczucie, że musi istnieć jakiś magiczny środek przywołania Ewy, by do niego przyszła — nie jak wtedy, jako wam piryczny cień, ożywiony tchnieniem jego własnej duszy, nie: żywa i rzeczywista.
Wysłał swe myśli, by wróciły doń obładowane nowemi pomysłami, jak ma to rozpocząć; wiedział ze swoich postępów w ostatnich tygodniach, że ta metoda wysyłania pytań i cierpliwego czekania na odpowiedź — to jasne, świadome zespolenie aktywnego i passywnego stanu
— nie powinno zawieść nawet wtedy, gdyby szło o rzeczy, których znalezienie logicznym procesem myślowym jest niemożliwe.
Pomysł za pomysłem przechodził mu przez głowę, jeden dziwniejszy i fantastyczniejszy od drugiego; mierzył je wagą swego uczucia: każdy był zbyt łatwo znaleziony.
I znowu był to klucz „czujności“, który pomógł do otworzenia ukrytego zamku.
Tylko tym razem — czuł instynktownie — nie tylko sama świadomość ale i ciało musi być podniesione do wyższej żywotności; w ciele leżały te magiczne siły śpiąc, je musi on obudzić, jeśli chce oddziałać na świat materjalny.
Jak pouczający przykład wpadło mu, że wirujące tańce arabskich derwiszów w gruncie rzeczy mają ten cel, żeby ciało zmusić do wyższej „czujności“.
Jakby za jakimś podszeptem złożył ręce na kolanach i usiadł wyprostowany w postawie egipskich posągów bogów, którzy z nieruchomym wyrazem swych twarzy zdali mu się nagle symbola mi magicznej potęgi, — zmusił swe ciało do martwego spokoju i wysłał równocześnie podniecający, ognisty strumień woli przez wszystkie włókna swego ciała.
Już po kilku minutach przewalała się przez niego burza bezprzykładnej wściekłości.
Oszalałe krzyki ludzkich i zwierzęcych głosów, wściekłe szczekanie psów i ostre krakanie niezliczonych kogutów zahuczały w jego mózgu; w pokoju rozległ się hałas, jakby dom pękał;
— metalowy huk gongów, jakby piekło wydzwaniało sąd ostateczny, drżał w jego kościach, że sądził, iż w proch się rozpada, skóra paliła go jak szata Nessosa, — ale zagryzł zęby i nie pozwolił swemu ciału na najmniejszy ruch.
Bezustannie przytem, każdem uderzeniem serca, przywoływał Ewę.
Jakiś głos cichy, ledwie szepczący, a jednak przezwyciężający tę wrzawę, jak ostra igła, ostrzegał go, by nie igrał siłami, których potęgi nie zna, — do opanowania których nie jest jeszcze dojrzały — które go każdej chwili mogą wtrącić w nieuleczalny obłęd, — nie zwracał na to uwagi. —
Coraz głośniej i głośniej odzywał się ów głos, tak głośno, iż wrzawa ta zdawała się pędzić dokoła w odległą dal, — > krzyczał, by się cofnął, gdyż inaczej Ewa musi przyjść, jeśli nie przestanie jej wołać z pomocą rozpętanych, ciemnych sił świata podziemnego, ale że życie jej, gdy przyjdzie, w tej samej jeszcze godzinie zgaśnie, jak światło świecy, zanim minie czas jej duchowego rozwoju, a on sam weźmie przez to na siebie ciężar bólu, którego nie będzie mógł znieść, — — zagryzł zęby i nie słuchał.
— Głos ów starał się go przekonać z pomocą rozumowych argumentów, że Ewa przecież już dawno przyszłaby do mego albo mu przesiała jakąś wiadomość o swoim pobycie, gdyby tak powinno było być, — ma przecież dowód, że ona żyje i o każdej godzinie przysyła mu myśli, pełne gorącej miłości, w niezawodnem poczuciu jej bliskości, którą każdego dnia odczuwa, — — — -- — — — — nie słuchał tego i wołał i wołał.
Pożerająca tęsknota trzymania Ewy w swoich ramionach, choćby przez krótką chwilę, odebrała mu wszelką świadomość.
Nagle wrzawa umilkła i ujrzał, że pokój był rozjaśniony, jak w dz.eń.
W środku jakby wyiastał z desek — prawie aż do sufitu i z bdką poprzeczną na górnym końcu — sterczał z podłogi spróchniały drewniany słup, jak krzyż bez głowicy.
Dokoła niego wił się, jak ramię gruby, jasno-zielono błyszczący wąż, głową z belki poprzecznej zwisając i patrzał nań oczami bez powiek.
Jego oblicze — z czołem, przewiniętem czarną szmatą — podobne było do ludzkiej mumji; skóra warg, zasuszona i cienka, jak per gamin, była luźno napięta nad spróchniałemi, żółtemi zębami.
Mimo trupiego skrzywienia rysów rozpoznał w nich Hauberisser odległe podobieństwo z twarzą Chidhera Gruna, jak mu się raz ukazała w sklepie na Jodenbreestraat.
Z włosami, zjeżonemi od przerażenia i z przerywanym pulsem, słuchał słów, które powoli i sylabizująco w syczących, półgłośnych, szczególnie pauzowanych tonach wychodziły z butwiejących ust:
„Cze — go ch — cesz odemnie?
Przez chwilę sparaliżowała go straszna groza — czuł za sobą czołganie się śmierci zdawało mu się, że widzi czarnego, ohydnego pająka nad jasnym stołem, — — potem serce jego krzyknęło imię Ewy.
W sekundzie znowu ciemność zaległa pokój, gdy zlany potem domacał się drzwi i odkręcił światło elektryczne, drewniany krzyż z wężem znikł
Miał uczucie, jakby powietrze było zatrute,
— zaledwie mógł oddychać — przedmioty wirowały przed jego oczyma. — —
„To musiała, musiała, musiała byc jakaś wizja gorączkowa!“ Starał się daremnie uspokoić, ale dręcząca trwogą, że wszystko, co widział odbyło się dosłownie i uchwytnie w tym pokoju, nie chciała go opuścić.
Lodowe drżenie przebiegło mu po karku, skoro sobie przypomniał ostrzegający głos; — już sama myśl, że on może znowu powstać i zawołać, iż przez swoje szalone magiczne eksperymenty rzeczywiście Ewę wywołał i przez to wtrącił w niebezpieczeństwo życia, spalała mu mózg.
Zdawało mu się, że się udusi, ugryzł się w rękę, zatykał uszy, wstrząsał krzesłami, by znowu przyjść do siebie, otworzył okno i wdychał zimne, nocne powietrze — — nic nie pomogło: wewnętrzna pewność, że dokonał czegoś w duchowym świecie przyczyn, co się już nie da naprawić, pozostawała.
Jak oszalałe bestje opadły go myśli, nad któremi pysznie sądził, że jest panem, — i żadne „spokojne siedzenie“ już nie wystarczało.
I metoda „obudzenia“ zawiodła.
„To jest obłęd, obłęd, obłęd,“ powtarzał kurczowo z zaciśniętemi zębami i pędził przytem po pokoju tam i z powrotem:..Nic się nie stało! To była tylko wizja! — Nic więcej! Ja oszalałem! Wmawianie! Wmawianie! Ten głos mnie oszukał i zjawisko też nie było prawdziwe’ Gdzieżby przyszło drzewo z wężem, — i — i pająk!“ —
Próbował głośno roześmiać się wykrzywioną twarzą.----- — — — — »Pająk!! Dlaczego go te raz niema? próbował sam z siebie szydzić; potarł zapałkę, aby pod stołem poświecić, — jednak w nieokreślonej trwodze, że pająk ten może rzeczywiście jeszcze być, jako pozostałość po upiornem zjawisku, nie znalazł odwagi do spojrzenia. — — —
Odetchnął swobodniej, gdy usłyszał uderzenie trzeciej godziny z wież, — — „Bogu dzięki, noc już mija.“
Doszedł do okna, wychylił się i patrzał długo w mgielne ciemnzści, aby, jak sądził, dojrzeć pierwszy znak zbliżającego się dnia, — — — — — — potem nagle jasno zrozumiał, dlaczego to czynił: złapał się na tem, jak z napiętemi zmysłami nadsłuchiwał, czy Ewa nie idzie!
„Moja tęsknota za nią stała się tak przemożną, że mi fantazja przy trzeźwej świadomości wymamiła widma jakiegoś gorączkowego snu,“ starał się uspokoić, gdy znowu zaczął chodzić po pokoju i dłoń męki ponownie się ku niemu wyciągała, — — wtem wzrok jego padł na ciemną plamę na podłodze, której nigdy przedtem nie zauważył.
Schylił się i ujrzał, że w miejscu, na któ-rem, jak sobie przypominał, stał krzyż bez gło wicy z wężem, drzewo desek było przegniłe.
Zatamowało mu oddech. Niemożliwe, by ta plama zawsze tu była! — —
Głośne uderzenie, jakby pukanie, wyrwało go z jego oszołomienia.
Ewa?
Ot! Znowu I
Nie, to nie mogła być Ewa: jakaś ciężka pięść waliła zaciekle w bramę domu-
Pobiegł do okna i zawołał w ciemność, kto tam jest.
Żadnej odpowiedzi.
Potem znowu po pewnej chwili, to same wściekłe, niecierpliwe walenie.
Siagnął po czerwoną, aksamitną rączkę sznura, idącego przez ściany pokoju i strome schody aż do klamki bramy, i pociągnął.
Rygle trzasnęły.
Potem cisza śmiertelna.
Nadsłuchiwał. — — Nikt. flni najlżejszego szmeru na schodach.
Wreszcie: trzeszczący, ledwie dosłyszalny szmer, jakby dłoń jakaś szukała klamki.
Potem otworzyły się drzwi i milcząc wszedł murzyn (Jsibepu, bosy, z włosami w górę wy-szczotkowanemi w kształcie miski, wilgotnemi od mgieł.
Mirnowoli szukał Hauberisser jakiejś broni, ale Zulus nie zwracał nań najmniejszej uwagi
— zdawał się go nawet nie widzieć — szedł cichemi, powolnemi krokami dokoła stołu, ze wzrokiem utkwionym w podłogę, z nozdrzami szeroko otwartemi i w ciągłym drżącym ruchu, jak węszący pies. —
„Czego pan tu chce?“ krzyknął nań Hau-berisser. — Nie odpowiedział, nawet głowy nie odwrócił.
Jego głęboki, rzężący oddech zdradzał, że jak lunatyk jest zupełnie nieprzytomny.
Nagle zdawał się znaleźć to, czego szukał, bo zmienił kierunek, — głęboko schyliwszy twarz zbliżył się do tego przegniłego miejsca i przed nim stanął.
Potem wzrok jego powoli przesuwał się jakby po jakiejś niewidzialnej linji w górę i zawisł w powietrzu. — / Ruch ten był tak żywy i przekonywujący, że i Hauberisser przez chwilę sądził, iż widzi znowu wyrastający z podłogi bezgłowy krzyż.
Nie mógł dłużej wątpić, że murzyn spostrzegł węża, bo jego oczy pozostały tak w górę wzniesione, do jednego punktu mocno przytwierdzone. a nabrzmiałe wargi poruszały się szeptem, jakby z nim mówił. Wyraz jego twarzy przechodził bezustannie od płonącej żądzy do trupiego wyczerpania, od dzikiej radości do wybuchającej zazdrości i nieposkromionej wściekłości.
Niedosłyszalna rozmowa zdała się mieć ku końcowi: zwrócił głowę ku drzwiom i skulił się na podłodze.
Hauberisser ujrzał, że jakby kurczem jakimś złapany, otworzył usta, język daleko wysunął, znowu go wciągnął i z gardldnym dźwiękiem
— wnosząc z ruchu mięśni krtani, połknął.
Jego źrenice drżąc powoli cofały się w górę pod otwarte powieki, i szara jak popiół, trupia baava pokryła jego twarz.
Hauberisser chciał podbiedz do niego i zbudzić go, ale jakaś ołowiana, niewytłumaczona ociężałość zatrzymała go nieruchomo na krześle; nie mógł nawet ręki podnieść. — Zaraziła go katalepsja murzyna.
Jak dręczące widzenie senne, które wypadło z czasu i nieodwołalnie trwa, stał przed jego wzrokiem pokój z tą nieruchomą ciemną postacią; monotonne bicie jego serca było je-dynem, cc jeszcze jako życie odczuwał — nawet trwoga o Ewę znikła.
Znowu usłyszał bicie zegarów wieżowych, ale nie był w stanie zliczyć poszczególnych uderzeń: — oszałamiający półsen za każdym razem wsuwał między nie wieczność.
Godziny mogły przejść, aż wreszcie murzyn zaczął się ruszać.
Hauberisser widział, jak przez zasłonę, jak wstał i, ciągle jeszcze w głębokim trarv sie, opuścił pokój, — z wytężeniem wszystkich swych sił porwał się z letargicznego stanu i pobiegł za nim po schodach, file murzyn już znikł, — brama stała szeroko otwarta — gęsta, nieprzebyta mgła połknęła wszelki po nim ślad. —
Już chciał wrócić, gdy nagle usłyszał lekki krok, i w następnej chwili — wynurzyła się ku niemu Ewa z białej mgły.
Z okrzykiem szczęścia chwycił ją w swoje ramiona, ale ona była zupełnie wyczerpana i przyszła dc siebie.dopiero wtedy, gdy ją zaniósł do domu i ostrożnie ułożył na krześle. —
Potem długo, długo z bijącem sercem trzymali się w objęciach, — niezdolni do pojęcia nadmiaru swego szczęścia.
Leżał przed nią na kolanach, niemy, niezdolny do wypowiedzenia słowa, a ona trzymała w swych dłoniach z gorącą czułością jego twarz i pokrywała ją ciągle plonącemi pocałunkami.
Przeszłość była dlań zapomnianym snem; każde pytanie, gdzie przez ten cały czas była i jak wszystko się stało, zdawało mu się rabowaniem teraźniejszości.’
Strumień tonów wpłynął do pokoju: dzwon-ne hejnały kościołów odezwały się — nie słyszeli ich; blady półmrok jesiennego poranku przekradał się przez szyby, — nie widzieli go
— — widzieli tylko siebie. On muskał jej po liczki, całował ręce, oczy, usta, wdychał zapach jej włosów — joszcze ciągle nie chciał wierzyć, że to jest rzeczywistość i że czuje jej serce, bijące na swojem. — — —
„Ewo! Ewo! Nie odchodź już nigdy ode-mnie!“ — jego słowa utonęły w fali pocałunków.
„Powiedz, że nigdy już odemnie nie o-dejdziesz, Ewo!“
Zarzuciła mu ręce na szyję, przytuliła swą twarz do jego: — „Nie, nie, pozostanę na zawsze przy tobie. Nawet w śmierci. — Jestem tak szczęśliwa, tak niewymownie szczęśliwa, że musiałam przyjść do ciebie.“
„Ewc, Ewo. nie mów o śmierci 1“ krzyknął
— jej ręce stały się nagle zimne.
„Ewo 1“
„Nie bój się, — ja nie mogę już odejść od ciebie, ukochany. — Miłość jest silniejsza od śmierci. — On to powiedział. — On nie kłamie! — leżałam martwa, a on mnie o-¿ywił — On mnie zawsze ożywi, nawet jeśli będę miała umrzeć,“ — mówiła jak w gorączce, podniósł ją i zaniósł na swoje łóżko. — „On mnie pielęgnował, gdy leżałam chora; tygodniami byłam obłąkana i wisiałam w powietrzu między niebem a ziemią na czerwonym rzemieniu, jaki śmierć nosi na szyi; On zerwał mu ten naszyjnik! — Odtąd jestem wolna. —
Czy nie czułeś, że o każdej godzinie byłam przy tobie?--------Dlaczego — dlaczego godziny tak pędzą?“ — głos jej odmówił posłuszeństwa. ► Pozwól mi — pozwól mi żoną twoją zostać! — Chcę być matką, gdy znowu do ciebie powrócę.“ — —
Objęli się w dzikiej, bezbrzeżnej miłości. — Z rozkołysanemi zmysłami utonęli w morzu szczęścia.
„Ewo!“
„Ewo!“
Żadnego dźwięku.
„Ewo! nie słyszysz mnie? — rozerwał kotary łóżka, — — — „Ewo!----------------Ewo!“ wziął ją za rękę: opadła bez życia. Dotknął jej serca: nie biło więcej. Oczy jej były zapadnięte.
„ Ewo, Ewo, Ewo! “ — odskoczył ze strasznym krzykiem, zatoczył się ku stołowi — „Wody! — Wody podać!“ — załamał się jakby pięścią jakąś w czoło uderzony, — „Ewo!“ — szklanka pękła, pokaleczyła mu palce, porwał się znowu, wyrywał sobie włosy, biegł znowu ku łóżku, — „Ewo!“ — chciał ją ku sobie przyciągnąć, ujrzał uśmiech śmierci na jej zastygłej twarzy i wijąc się padł głową na jej ramiona. — — — — --------
„Na dole na ulicy tłucze ktoś blaszanka-mi. — Mleczarka! — Tak, tak, naturalnie. — Tłucze. — Mleczarka. — Tłucze“ — poznał, że nagle przestał myśleć., — blisko siebie słyszał bicie jakiegoś serca — liczył spokojne, regularne uderzenia — nie wiedział, że to jego własne. — Mechanicznie głaskał długie, jasne, ledwabiste włosy, leżące przed jego oczyma na białej poduszce. — — „Jak piękne są!“ — „Dlaczego właściwie zegar nie tyka?“ — Podniósł oczy. — „Czas stoi cicho.“ — „Naturalnie. Jeszcze dzień nie wzeszedł.“ — „A tam na biurku leżą nożyczki — i — i dwa lichtarze obok się świecą.“ — „Dlaczego je zapaliłem?“ „Zapomniałem zgasić, gdy ten murzyn odszedł.“
— „Oczywiście.“ — „A potem nie było już czasu, — bo Ewa — przyszła“ — „Ewa??“
— — „Ona przecież — ona przecież umarła! Umarła!“ jękło coś w jego piersi. — Płomienie najstraszniejszego, nie do zniesienia bólu objęły go. —
„Koniec zrobić! Koniec — zrobić! — Ewo!“ — „Muszę iść za nią.“ — „Ewo! Ewo czekaj na mnie!“ „Ewo, muszę iść za tobą!“
— dysząc rzucił się na biurko, chwycił za nożyczki, chciał je sobie w serce wbić — zatrzymał się: — „nie, śmierć to za mało1 Ślepy chcę odejść z tego przeklętego świata!“ otworzył ostrza, aby, oszalały z rozpaczy, wbić je sobie w oczy, gdy wtem ręka jakaś tak mocno spadła na jego ramię, że nożyczki ze szczękiem na podłogę upadły.
„Czy chcesz iść do królestwa martwych, żeby szukać żywych?“ — Chidher Grün stał przed mm, jak wtedy w sklepie na Jodenbreestraat: w czarnym talarze i z białemi pejsami. — „Czy sądzisz, że „z tamtej“ strony jtst rzeczywistość? To jest tylko kraj znikomych rozkoszy dla ślepych upiorów, jak ziemia Jest krajem znikomych bólów dla ślepych marzycieli. Kto na ziemi nie nauczy się „widzenia“, to z tamtej strony napewno się nie nauczy. — Sądzisz, że ona“ — wskazał na Ewę,,.nie może już powstać ponieważ jej dało leży jak martwe? Ona jest żywa, tylko ty jesteś jeszcze u-marły. Kto raz stal się żywym, jak ona, ten nie może już umrzeć, — ale kto jest umarły, jak ty, ten może jeszcze stać się żywym.“ — Wziął oba lichtarze i przestawił je: lewy na prawo, prawy na lewo, i Hauberisser uczuł, że serce mu bić przestało, jakby nagle znikło mu z piersi. — „Tak rzeczywiście, jak teraz możesz się mnie ręką dotknąć, tak rzeczywiście połączysz się z Ewą, jeiełi posiędziesz nowy duchowy żywot.------------Że ludzie będą sądzić, iż ona umarła, — cóż to ciebie trapi?
— Nie można od śpiących żądać, by obudzonych widzieli.
Tyś wołał znikomej miłości’ — wskazał na miejsce, na którem stał bezgłowy krzyż, przesu nął nogą po zgniłej plamie na podłodze i pla ma znikła — więc użyczyłem ci znikome] miłości, ponieważ nie zostałem na ziemi po to, by brać: pozostałem, by dawać — każdemu to, za czem tęskni. Tylko ludzie nie wiedzą za czem ich dusza tęskni; gdyby to wiedzieli, byliby widzącymi.
Tyś w sklepie magicznym świata pragnął nowych oczu, aby rzeczy ziemskie w nowem świetle ujrzeć — Przypomnij sobie: nie powiedziałem ci, że pierw musisz sobie stare oczy z głowy wypłakać, zanim nowe otrzymasz? Pragnąłeś wiedzy, dałetu ci pamiętnik jednego z moich, który w tym domu żył, gdy jego ciało jeszcze podlegało zepsuciu.
Ewa tęskniła za nieprzemijającą miłością: dałem jej ją i dla niej dam ją także tobie. Przemijająca miłość jest upiorną miłością.
Gdzie na ziemi widzę wykwitającą miłość, która wyrasta ponad miłość między upiorami, tam rozciągam swe ręce nad niemi, jak ochraniające gałęzie przeciwko śmierci zrywającej owoce, — bo ja jestem nietylko fantomem o zielonej twarzy, — ja jestem również Chidłier wiecznie zieleniejące drzewo “
Skoro gospodyni, pani Ohms, weszła z rana ze śniadaniem do pokoju, z grozą spostrzegła leżące na łóżku zwłoki pięknego, młodego dziewczęcia i Hauberissera klęczącego przy niem, z ręką zmarłej przyciśniętą do twa.zy
Wysłała posłańca do jego przyjaciół, a gdy Pielił i Sephardi przyszli, i sądząc, że jest nieprzytomny, chcieli go podnieść, odskoczyli przerażeni uśmiechniętym wyrazem jego twarzy i blaskiem ociu.
Dr. Sephardi zaprosił barona Pfe.lla i Swam-merdama do swego mieszkania. W przeciągu godziny siedzieli już lazem w gabinecie bibljo-tecznym.
Była już głęboka noc, — rozmawiali o mistyce i filozofji, o kabbale, o dziwnym Lazarusie Eidotterze, który już od dłuższego czasu wyszedł z celi z pod obserwacji lekarskiej i dalej prowadził swój Wyszynk, — ale zawsze wracali do Hauberissera.
Nazajutrz miał być pogrzeb Ewy.
„To jest straszne! Biedny, biedny człowiek! “ Zawołał Pfeill, podniósł się z kizesła i niespokojnie chodził tam i z powrotem, — „mnie się robi zimno i gorąco, gdy się wmyślam w jego położenie.“ — Przystanął i spojrzał na Scphar-diego: „c/y nie powinniśmy jednak jeszcze do niego iść i dotrzymać mu towarzystwa? Co myśli pan, panie Swammerdam? — Czy pan uważa za zupełnie wykluczone, żeby on znowu się obu dził z tego niepojętego spokoju, w jaki popadł? Jeśli on nagle do siebie przyjdzie i w swojem cierpieniu i rozpaczy...“ —
Swammerdam wstrząsnął głową: „Niech pan będzie bez troski o niego, panie baronie. — Rozpacz nie może już przyjść do niego: Światła zostały w nim przestawione.“
„Pańska wiara ma w sobie coś strasznego,“ mruknął Sephardi, „gdy słyszę pana tak mówiącego, ogarnia mię za każdym razem coś, jak trwoga 1“ — zawahał się chwilę niepewnie, czy nie dotyka jakiejś rany. — „Wtedy gdy pański przyjaciel Klinkherbogk został zamordowany, byliśmy w wielkiej trosce o niego. Myśleliśmy, że pana to złamie. Ewa szczególnie kładła mi na sercu, Dym pana wyszukał i starał się uspokoić.
Skąd czerpie pan tę siłę, by ten straszny wypadek, który musiał przecież pańską wiarę w podstawach zachwiać, tak dzielnie znosić?“ Swammerdam przerwał mu. — „Czy przypomina pan soDie słowa Klinkherbogka przed śmiercią?.“
„Tak. Co do słowa. Potem również wyjaśniło mi się ich znaczenie. Niema wątpliwości, że on dokładnie przewidział swój koniec, zanim jeszcze muizyn wszedł do pokoju. Dowodzi tego już choćby jego zdanie: „Król z kraju murzyńskiego przyniesie mu myrrhę innego życia.“
„I właśnie, panie doktorze, io, że proroctwo jego się spełniło, to uleczyło mój ból. Z początku, co prawda byfem jak zdruzgotany, ale potem, gdy pojąłem całą wielkość zdarzenia, zapytałem się: co jest cenniejsze, czy to, że, w stanie duchowego napięcia wypowiedziane słowa stały się prawdą, czy to: żeby chore suchotnicze dziecko i stary, zgrzybiały szewc jeszcze jakąś chwilę pozostali przy życiu? Czy byłoby lepiej, żeby język ducha skłamał?
Od tego czasu wspomnienie tej nocy stało się dla mnie źródłem jasnej, najczystszej radości. Że oboje musieli umrzeć? Cóż to znaczy! Miech mi pan wierzy: teraz jest im lepiej.“
„Pan jest więc święcie przekonany, że istnieje życie po śmierci?“ zapytał Pfeill. — „Właściwie, to i ja teraz w to wierzę“ — dodał cicho.
„Oczywiście jestem otem przekonany. Naturalnie raj nie jest żadnem miejscem, tylko stanem, życie na ziemi jest przecież też tylko stanem...
„ I czy pan tęskni za tem?“
„M-nie“, — Swammerdam zawahał się, jakby niechętnie o tem mówił.
Stary służący w morwowej liberji zameldował, że wielmożnego pana proszą do telefonu. — Sephardi wstał i opuścił pokój.
Natychmiast Swammerdam podjął rozmowę — Pfeill zrozumiał, że nie była przeznaczona dla uszu Sephardiego:.
„Sprawa raju jest obosiecznym mieczem.
Można niejednego nieuleczalnie zranić, gdy mu się powie, że tam są tylko obrazy.“
„Obrazy? Jak pan to rozumie?“
„Wytłumaczą to panu na przykładzie. Moja żona — pan wie, że przed wielu laty umarła — nieskończenie mnie kochała — i ja ją; — teraz jest „tam“ i marzy, że jestem przy niej. \
Ze ja w rzeczywistości przy niej nie jestem, tylko mój obraz, tego ona nie wie; gdyby wiedziała, raj byłby piekłem.
Każdy umierający, przechodzący na tamtą stronę, znajduje tam obrazy tych, za którymi tęskni, i uważa je za rzeczywistość — także obrazy rzeczy, do których sercem przylgnął,“ — wskazał na rzędy książek w szafie bibliotecznej. —
„Moja żona wierzyła w Matkę Boską, — teraz śni „tam“ w jej ramionach. —
Szerzyciele oświaty, którzy chcą oderwać masy od religji, nie wiedzą, co czynią. Prawda jest tylko dla niewielu wybranych i powinna dla wielkiej masy pozostać tajemnicą: kto ją tylko w połowie poznał, ten gdy umiera, przechodzi w jakiś bezbarwny raj.
Tęsknotą Klinkherbogka na ziemi było: ujrzeć Boga; teraz jest tam i ogląda — „Boga“.
Był człowiekiem bez wiedzy i wykształcenia, a jednak z ust jego wychodziły słowa prawuy, wytworzone w spalaniu się pragnieniem Boga, — tylko litościwy los nie odkrył mu nigdy ich wewnętrznego sensu.
Długo nie rozumiałem, dlaczego tak było; dzisiaj znam przyczynę: On prawdę zrozu miałby tylko w połowie i jego życzenie oglądania Boga nie byłoby się spełniło — ani w snach zaświata ani w rzeczywistości.“ — Szybko przerwał skoro usłyszał wracającego Sephardiego.
Pfeill instynktownie odgadł, dlaczego to czynił: wiedział widocznie o miłości Sephardiego do zmarłej Ewy — wiedział także, że Sephardi mimo swej uczoności był głęboko religijny i pobożny, — i nie chciał mu zniszczyć „raju“ i marzenia o przyszłem zespoleniu się z Ewą w za-świecie.
Swammerdam ciągnął dalej:
„Powiedziałem przedtem: poznanie, że sprawdzenie się proroctwa Klinkherbogka daleko W cień usuwało jego straszną śmierć, zmieniło mój smutek w radość. Istnieje takie „przestawienie świateł“ — jest to przemiana goryczy w słodycz, czego tylko siła prawdy może dokonać“.
„Mimo to zostaje dla mnie nierozwiązalną zagadką,“ wmieszał się Sephardi znowu do rozmowy, „co panu daje tę wiarę, by przez samo poznanie opanować ból. Ja wprawdzie też mogę próbować walczyć filozoficznem myśleniem z bólem nad śmiercią Ewy, a jednak czuję, że nie potrafię nigdy być wesołym.“
Swammerdam przytaknął zamyślony. — „Oczywiście, oczywiście. Pochodzi to stąd, — że pańskie poznanie powstaje z myślenia, a nie z wewnętrznego słowa. Własnym poznaniom podświadomie nie ufamy, nie wiedząc o tem, dlatego są szare i martwe, — zaś podszepty wewnętrznego słowa są żywemi darami prawdy, które nas niewypowiedzianie radują — zawsze, ilekroć sobie je przypominamy.
Odkąd ja idę tą, drogą, nie wiele razy to wewnętrzne słowo do mnie przemówiło; — ale przez to rozjaśniło całe me życie.“
„Czy wszystko zawsze się spełniło, co ono panu powiedziało?“ — zapytał Sephardi z poskramianą wątpliwością w głosie, — „albo może nie były to wcale proroctwa?“ „Owszem. Były między niemi trzy proroctwa, tyczące się dalekiej przyszłości Pierwsze było: przy mojej pomocy otworzy się przed jakąś młodą parą ludzką droga duchowa, która od tysięcy lat była na ziemi zakryta i w nowym czasie, który się zbliża, wielu ludziom się objawi. — Jest to droga, użyczająca dopiero życiu prawdziwej wartości i dająca bytowi głęboki sens. Ta obietnica stała się treścią mego życia. O drugiem wolałbym nie mówić, — sądzilibyście, że jestem obłąkany, gdybym wam powiedział, i...“
Pfeill przerwał: „Dotyczy Ewy?“ Swammerdam nie odpowiedział i uśmiech nął się — „a trzecie zdaje się niepozorne — chociaż to niemożliwe — i nie będzie was interesowało.“
„Czy ma pan dane, że przynajmniej jedna z tych trzech przepowiedńi spełni się?“ zapytał Sephardi.
„Tak. Uczucie nieodwołalnej pewności. Jest mi obojętne, czy ja spełnienie ich kiedykolwiek zobaczę, wystarcza mi wiedzieć, że nie jestem w stanie w to wątpić. Wy właśnie nie możecie tego zrozumieć, co to jest: odczuwać blizkość prawdy, która nigdy nie może zawieść. — To są rzeczy, które na sobie musi się przeżyć. Ja nigdy nie miałem tak zwanego „nadziemskiego“ zjawiska — tylko raz we śnie, obraz mojej żony gdy szukałem zielonego chrząszcza. — Nigdy nie pragnąłem „oglądać Boga“, nigdy do mnie żaden anioł nie przyszedł, jak do Klinkherbogka — nigdy nie spotkałem proroka Eljasza, jak Laza-rus Eidotter, ale tysiąckrotnie wynagrodziła mi to wszystko żywotność zdania z Biblji: „Błogosławieni, którzy nie widzą a jednak wierzą.“ — (J mnie stało się to prawdą. Wierzyłem, gdzie nie było nic do wiary, i nauczyłem się uważać za możliwe rzeczy, które są niemożliwe. Nieraz czuję: stoi koło mnie ktoś, olbrzymi i wszechwładny, — albo wiem: trzyma swoją dłoń nad tym lub owym, nie widzę i nie słyszę, ale w i e m On jest.
Nie mam nadzieji, bym go kiedyś ujrzał — ale mam w nim nadzieję.
Wiem, że zbliża się straszny, wstrząsający cios, przed którym przyjdzie burza, jakiej świat jeszcze nie widział, — jest mi obojętne, czy ja tego czasu dożyję, ale cieszę się, że nadchodzi 1“ — zimny dreszcz obleciał Pfeilla i Sephardiego przy tych słowach, które Swammerdam wymawiał zimno i spokojnie. — „Pytaliście mnie rano, gdzie sądzę że Ewa mogła się przez tak długi czas ukrywać, — skąd mam o tem wiedzieć? — Wiedziałem, że ona przyjdzie: i przyszła!
Tak pewnie, jak wiem, że tutaj stoję, tak pewnie wiem również, że ona — nie jest umarła
O n trzyma swą dłoń nad nią!
„file przecież ona leży w kościele! — Jutro przecież będzie pogrzebana 1“ z przerażeniem zawołali nawzajem Pfeill i Sephardi.
„Żeby ją tysiąc razy pogrzebali — i żebym jej trupią czaszkę w swojej ręce trzymał: ja wiem, że ona nie umarła.“...............................................
„On jest obłąkany,“ rzekł Pfeill do Sephardiego po odejściu Swammerdama.
Barwne łukowe witraże kościoła św. Mikołaja błyszczały matowo rozjaśnione w nocnej mgle, jakby we wnętrzu kościoła jaśniało jakieś światło.
Grzbietem o mur ogrodu oparty i w cieniu ukryty murzyn (Jsibepu czekał nieruchomo, aż policjant, który od czasu nieszczęśliwych wypadków na Zeedijk musiał strzedz osławionych ulic ’ portowej dzielnicy, przeszedł koło niego ciężkim’, zmęczonym krokiem, potem wspiął się przez kratę, z jednego drzewa skoczył ku przybudówce za-krystji w kształcie kapliczki, otworzył ostrożnie okrągłą, szklaną pokrywę na dachu i cicho, jak kot, spuśdł się na podłogę.
W środku nawy kościelnej na srebrnym katafalku spoczywała Ewa wśród stosów białych róż, z rękami złożonemi na piersiach, z oczami zamkniętemi.zzastygłem, uśmiechniętem obliczem.
Cl jej głowy i po obu stronach trumny śmiertelną straż trzymały grube, czerwone i złote, wysokości człowieka, świece z nieruchomemi płomieniami.
W jednej niszy ściennej wisiał obraz czarnej Matki Boskiej z dzieckiem na ręku, a przednią zwisając z sufitu na błyszczącym drucie, serce rubinowe Wiecznego Światła, jak krwawa iskra. Blade, woskowe dłonie i nogi poza bufjastemi kratami — obok kule z napisami: „Marja pomogła,“ — rżnięte w drzewie, malowane posągi papieży z białemi tjarami na głowach, z ręką podniesioną do przysięgi, na kamiennych postu mentach — dzbaniaste, sterczące kolumny marmurowe, — bez szmeru posuwał się murzyn od jednego cienia filaru do drugiego, ze zdziwieniem patrząc na obce dlań szczególne rzeczy. — Łypnął dziko oczyma spostrzegłszy woskowe figury w mniemaniu, że pochodzą od zabitych wrogów, zaglądał przez szpary, konfesjonałów i nieufnie dotykał wielkich figur świętych, czy nie są żywe.
Skoro się przekonał, że był sam, na palcach prześliznął się ku zmarłej i długo smutny przed nią stał.
Był oszołomiony jej pięknością, dotyk bojaźliwie jej miękkich blond włosów i cofał się, jakby w obawie, by jej we śnie nie przeszkodzić.
Dlaczego tak się go przeraziła wówczas — tej nocy letniej na Zeedijk?
Nie mógł tego pojąć.
Niejedna kobieta, której pożądał, — murzynki czy białe — była dumna, że mogła do niego należeć.
Nawet flntje, kelnerka w szynku portowym; a ta przecież była też biała i miała żółte włosy. Przy żadnej nie musiał używać czarów ViJu: — wszystkie same przychodziły i rzucały mu się na szyję! — Tylko ona nie! Tylko j ej nie mógł posiąść!
F\ jak chętnie za posiadanie jej oddałby całe te pieniądze, dla których zamordował tego starca z papierową koroną!
Noc za nocą od czasu swej ucieczki przed majtkami napróżno wędrował po ulicach, aby ją znaleźć: żadna z tych niezliczonych kobiet, szukających w ciemności mężczyzn, nie mogła mu powiedzieć, gdzie ona jest.
Przesunął ręką po swych oczach.
Jak pogmatwany sen przesunęły się przed nim wspomnienia: żarem płonące stepy jego ojczyzny — angielski kupiec, który go znęcił do Kapsztadu i przyrzekł, że go uczyni królem Zulusów — płynący dom, który go zawiózł do Amsterdamu — trupa cyrkowa pogardy godnych, nubijskich niewolników, z którymi każdego wieczora musiał prowadzić tańce wojenne za pieniądze, zawsze z powrotem odbierane, — kamienne miasto, w którem serce jego spalało się z tęsknoty za ojczyzną; nikt ktoby jego mowę rozumiał.
Delikatnie pogłaskał ręką ramię umarłej i wyraz bezbrzeżnego opuszczenia wystąpił na jego twarzy: ona nie wiedziała, że dla niej utracił swego Boga! Zeby ona do niego przyszła, zawołał strasznego Souąuianta, węża-bożyszcze z ludzką twarzą, i przez to stracił moc chodzenia po rozpalonych kamieniach i — pokutuje.
Wyrzucony z cyrku i bez pieniędzy miał być z powrotem wysłany do Afryki — jako żebrak, nie jako król: — wyskoczył jednak z okrętu w wodę i przypłynął do brzegu — całemi dnia mi ukrywał się w beczkach od owoców, a nocą błąkał się po Zeedijk, by jej szukać, którą kochał tęskniej od swoich stepów, swoich czarnych żon, od słońca na niebie, — od wszystkiego.
Jeszcze raz tylko od tego czasu ukazał mu się okrutny wąż-bóg — we śnie i z ostrym rozkazem, by przywołał Ewą w dom rywala. Dopiero, jako umarłą, tu w kościele, widzi ją znowu.
W głębokim smutku toczył zwrokiem po ciemnej hali: jakiś Ukrzyżowany z koroną cierniową i żelaznemi gwoździami w rękach i nogach — gołąb z zielonemi gałązkami w dziobie — starzec z wielką złotą kulą w ręce — młodzieniec przeszyty strzałami? — Sami obcy biali bogowie, których tajemnych imion nie znał, by mógł ich przywołać. — f\ przecież pewnie umieją czarować i z powrotem ożywić umarłą! — Od kogo-by inaczej pan Zitter Mrpad otrzymał władzę przesuwania sztyletów przez gardło, połykania kurzych jaj i zwracania ich z powrotem? 1
Ostatnia nadzieja zbudziła się w nim, skoro w niszy spostrzegł Madonnę; musiała być boginią, ponieważ miała złoty djadem na głowie; była czarna, może rozumie jego mowę?
Pochylił się przed obrazem, powstrzymał oddech, aż mu w uszach zadzwonił żałosny krzyk poświęconych wrogów, którzy u bram zaświata, jako niewoinicy, musieli oczekiwać jego przyjścia, — rzężąc połknął swój język, aby przejść w krainą, gdzie człowiek może mówić z Niewidzialnym: — nic.
Głęboka, głęboka ciemność, zamiast bladego, zielonego błysku jaki zwykł był widzieć; nie mógł znaleźć drogi do obcej bogini.
Powoli i smutno powrócił do zwłok, skulił się u ncg katafalku i począł śpiewać pieśń pę-grzebową Zulusów — dziwną, straszną liturgję: raz w barbarzyńskich, jękliwych ’dźwiękach gar-dlanych, to znowu, jakby w odpowiedzi na to, mruczenie bez tchu, jak tętent lotnych antylop — ostry krzyk jastrzębia wśród tego — gorący, rozpaczny ryk i miękkie, melodyjne tony skargi, które jakby w odległych lasach głuchły i z łkaniem znowu się wydobywały i przechodziły w przytłumione, wydłużone wycie psa, który pana swego utracił. —
Potem wstał, sięgnął do swej piersi, zdjął mały, biały łańcuch, z kręgów szyjnych zdławionych żon królewskich: znak jego godności, jako naczelnika Zuiusów — święty fetysz, który każdemu, kto go z sobą do grobu zabierze, użycza nieśmiertelności. — i owiązał go, jak straszny wieniec z róż, wokół modlitewnie złożonych rąk umarłej.
To była najdroższa rzecz, jaką na ziemi posiadał.
Co mu jeszcze po nieśmiertelności; był bezdomny — tu jak i tam: Ewa nie mogła przejść do nieba czarnych ludzi, ani on do raju białych!
Przestraszył go lekki szmer.
Jak dziki zwierz gotował sie do skoku.
Mic.
Tylko trzeszczenie więdnących wieńców.
Wtem wzrok jego padł na świece u głowy katafalku i spostrzegł, że płomień poruszał się drżąc i potem w bok się przechylał, jakby uderzony prądem powietrza:
Ktoś musiał wejść do kościoła!
Jednym skokiem był za kolumną ♦ — wlepił wzrok w zakrystję, czy się drzwi nie otworzą:
Nikt.
Skoro zwrócił głowę ku zwłokom, na miejscu migającej się świecy sterczał wysoki, kamienny tron. Nad nim, wąski, o nadludzkiej wielkości, z koroną sędziego zmarłych na głowie, nieruchomy, nagi, tylko z czerwono-niebieską chustką wokół bioder, z pastorałem i biczem w ręku siedział: egipski Bóg.
Na szyi z łańcucha zwisała złota tablica. Naprzeciw niego w nogach trumny stali: brązowy człowiek z głową Ibisa, z zieloną flnkh w prawicy — antabowy krzyż Egipcjan, symbol
Wjecznego Życia — a po obu stronach trumny jeszcze dwie postacie — z głową krogulca i szakala.
Zulus odgadł, że przyszli, aby odbyć sąd nad umarłą.
Bogini prawdy w silnie opiętej szacie i z czapką sępa, weszła przez środek, przystąpiła do umarłej, która s.ę sziywno podniosła. — wy-jęia jej serce z piersi i położyła na wagę.
Mąż z głową szakala doszedł i dorzucił mały brązowy pocążek na szalę.
Krogulec badał ciężar.
Szala ze sercem Ewy głęboko opadła.
Mąż z głową Ibisa milcząc zapisał to ostrą trzciną na woskowej tablicy.
Potem rzekł sędzia zmarłych:
„Znaleziono ją pobożną na ziemi, troszczyła się o pana bogów, pizeto osiągnęła Królestwo prawdy i sprawiedliwości.
Ona się budzi jako 7ywy bóg i błyszczy w chórze bogów, któizy mieszkają w niebie, bo ona jest z naszego rodu.
Tak jest zapisane w księdze o ukrytem mieszkaniu.“
Zapadł się w ziemię.
Ewa z zamkniętemi oczyma zeszła z mar.
Obaj bogowie wzięli ją do środka, przeszli — nagi z głową krogulca na przoczie — niemo przez mury kościoła i zniknęli.
Potem świece zmieniły się w brązowe postacie z migocącemi płomieniami nad głowami i zasunęły wieko na pustą trumnę.
Dało się słyszeć trzeszczenie, jakDy śruby wdrążały się w drzewo.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY.
Lodowa, ciemna zima przeszła przez Ho-landję, swój biały całun grobowy rozścieliła po równinach i powoli powoli znowu się cofała, — ale wiosny nie było.
Jak gdyby ziemia już nie mogła się obudzić
Przyszły blado żółte dnie majowe i znikły: — jeszcze ciągle łąki nie zakwitały.
Drzewa stały gołe i suche — bez pączków, w korzer.iach zamarzłe. Wszędzie czarne, martwe role, trawa brązowa i zwiędła; straszna, zupełna cisza; morze nieruchome, jakby ze szkła; od miesięcy ani kropli deszczu, chmurne słońce poza zasłonami z kurzu, — noce duszne i bez rosy.
Zdawało się jakby natura w ¿wym obiegu miała stanąć.
Ludność ogarnęła jakaś zapierająca trwoga przed grpżącymi wypadkami, potęgowana przez obłąkanych pokutników, którzy wśród wyj ’ psalmów przebiegali ulice miasta, jak za stras»«, nych czasów Anabaptyści.
Mówiono o nieodwołalnej śmierci głodowej i o końcu świata... /
Hauberisser przeniósł się ze swego mieszkania na Hoigraat, do wsi na północny wschód od Amsterdamu i żył samotnie w bardzo starym odosobnionym domu, o którym opowiadano, że pierwotnie był tak zwanym druidycznym kamieniem. Tyłem swoim opierał się o niski pagórek i leżał w pośrodku Slotermeer-Polders, poprzeżynanej drogami wodnemi.
Ujrzał go w czasie swego powrotu z pogrzebu Ewy, — ponieważ od dawna stał pusty, po krótkiej deęyzji wynajął, jeszcze tego samego dnia sprowadził się i w ciągu zimy wygodnie urządził: — chciał być sam z sobą i zdała od wrzawy ludzi, którzy wydawali mu się bezistotnym cieniami.
Ze swego okna mógł widzieć miasto z jego ponuremi budowlami i w głębi las masztów okrętowych, jak dymem zionący, pełen żądeł potwór.
Gdy w takich chwilach brał do rąk lornetkę i patrzał przez nią na dwie igły kościoła Św. Mikołaja i innych niezliczonych w.eż i wierz-chołKÓw, za każdym razem budził się w mm nieopisany nastrój: — takjakby stały przed m nie rzeczy, tylko męczące wspomnienia, zastygłe w kształty, które okrutnemi ramiony chcą ku niemu sięgnąć. — Potem znowu się rozpływały i z obrazami domów i dachów ginęły w mgielnej dali.
Z początku odwiedzał niekiedy grób Ewy na niedaleko leżącym cmentarzu, ale był to zawsze tylko mechaniczny, bezmyślny spacer.
Gdy sobie chciał przedstawić, że ona leży tak w ziemi i że odczuwa wskutek tego ból, myśl ta wydawała mu się tak bezsensowną, że często zapominał złożyć na mogile kwiaty, które ze sobą przyniósł, i odnosił je z powrotem do domu.
Pojęcie „psychicznego bólu“ stało się dlań pustym dźwiękiem i straciło władzę nad jego życiem uczuciowem.
Nieraz gdy rozmyślał o tej dziwnej przemianie swego wnętrza, opanowywało go coś, jakby lęk przed sobą.
W takim nastroju siedział pewnego wieczoru przy swojem oknie i patrzał na zachgdzące słońce.
Przed domem sterczała wysoka, zeschła topola z mierzwy brązowej, suchej darni, — tylko na małym, zielonym kawałku łąki daleko, jakby w jakiejś wazie rosła ukwiecona jabłoń — do której często chłopi pielgrzymowali, jak do cudotwórczej Marji. — —
„Ludzkość, wieczny Feniks, w przebiegu wieków spaliła się na popiół“, czuł, gdy tak toczył okiem po tej beznadziejnej okolicy, „czy jednak od nowa powstanie?“ — —
Myślał o zjawisku Chidheza Gryna i jego słowach, że pozostał na ziemi by „dawać“.
„A co ja czynie“ zapytał się: „Jestem chodzącym trupem — suchem.drzewem, jak ta^ topola 1 Kto wie o tem oprócz mnie, ze istnieje drugie, tajemnicze życie? — Swammerdam wska zał mi drogę, a jakiś nieznajomy otworzył mi ją przez swój pamiętnik, — tylko ja skąpią owoców, które mi los rzucił w łono! — Nawet moji najlepsi przyjaciele, Pfeill i Sephardi, nie wiedzą, co się ze mną dzieje; sądzą, iż poszedłem w samotnię i opłakuję Ewę. — Czy dlatego, że ludzie zdają mi się upiorami, które ślepo błądzą przez życie, — że zdają mi się gąsienicami, które czołgają się po ziemi i nie wiedzą, że są rozwijającemi się motylami, — czy dlatego mam prawo trzymać się od nich zdała?“
Ogarnęło go gorące pragnienie, by jeszcze tej samej godziny iść do miasta, stanąć na jakimś rogu ulicy, jak jeden z tych wielu cudotwórczych proroków, którzy grozili zbliżaniem się Sądu Ostatecznego, i wołać do tłumu, że istnieje most, który łączy ze sobą oba byty — świat i zaświat.
„Rzucę tylko perły przed wieprze “ rozważał po chwili; „szeroka masa nie mogłaby mnie zrozumieć, — ona jęczy tylko, by jakiś Bóg zeszedł z nieba, którego mogłaby sprzedać i — ukrzyżować. F\ tych niewielu wartościowych, którzy szukają drogi, by siebie samych zbawić, czy ci będą mnie słuchali? Nie. — Roz-dawcy prawdy stracili zaufanie;“ pomyślał 0 Pfeillu, który w Hilversum powiedział, że trzeba go pierw zapytać, czy on pragnie, by mu coś darowano. —
„Nie, tak nie idzie“, powiedział sobie i rozmyślał dalej. „Dziwne, im się jest bogatszym w wewnętrzne przeżycia, tem mniej można z nich drugim dawać; oddalam się coraz bar dziej od ludzi, aż przyjdzie godzina, gdy mego głosu już nie usłyszą“.
Ujrzał, że prawie już do tej granicy do / szedł. — — — —
Znowu wpadł mu na myśl pamiętnik 1 dziwne okoliczności, w jakich go znalazł; „przeprowadzę go w dalszym ciągu opisem mego własnego żytia, „postanowił, — “i pozostawię losowi, co się ma z tem stać; ten który mi powiedział: „zostałem by dawać każdemu to, czego pragnie“ — niech weźmie go pod swoją opiekę, jako testament odemnie i niech go odda w ręce ludzi, dla których może być lekarstwem, którzy pragną/ wewnętrznego obudzenia. — Jeśli choć jeden zbudzi się przez to do nieśmiertelności, to życie moje miało jakiś sens.“
W zamiarze wzmocnienia tych, * nauk pamiętnika przez doświadczenia, na sobie samym poczynione, — odniesienia go później na poprzednie mieszkanie i złożenia z powrotem w niszy ściennej, z której mu owej nocy na twarz upadł, — usiadł przy stole i zaczął pisać:
Do nieznajomego, który po mnte przyjdzie!
„Gdy karty te czytasz, ręka, która je pisała już aawno może spróchniała.
Pewne uczucie mówi mi, że wpadną ci w ręce w czasie, w którym ci będą potrzebne, jak kotwica, kierującemu na stały okrętowi z podartemi żaglami.
W pam.^tniku dołączonym do mojego, znajdziesz naukę, zawierającą wszystko, czego człowiek potrzebuje, by jak po moście przejść w nowy ¿wiat, pełen cudów. —
Nie mam doń mc do dodania, jak tylko opis mego życia i stanów duchowych, które zdobyłem z pomocą tej nauki.
Jeśli moje słowa wpłyną tylko na zmocmeme twojej pewności, iż rzeczywiście i prawdziwie istnieje tajemna droga, która wiedzie poza śmiertelne człowieczeństwo, to w zupełności zadanie swe spełnię.
Noc, w którą piszę dla ciebie te słowa, 335 jest wypełniona wiewem nadchodzących okrop — ności — okropności nie dla mnie, ale dla tych niezliczonych, którzy na drzewie życia nie dojrzeli; — nie wiem, czy cielesnemi oczyma zobaczę „pierwszą godzinę“ nowej epoki, którą znajdziesz wspomnianą w pamiętniku mego poprzednika, — może ta noc jest dla mnie ostatnią, — ale: czy jutro z ziemi odejdę czy w lata później: wyciągam szukając moją rękę w przyszłość ku twojej. Ujmij ją, — tak, jak ja ują * łem dłoń mego poprzednika, żeby łańcuch nauki o czujności nie został przerwany i ty ze swojej strony oddaj w dziedzictwo ten testament dalej.“
Było już długo po północy, gdy w opowiadaniu swego życiorysu doszedł do tego punktu, jak Chidher Grün uratował go od samobójstwa.
Chodził tam i z powrotem zatopiony w myślach.
Czuł, że tutaj rozpoczyna się wielka prze — « paść, która dzieli świadomość normalnego człowieka, nawet o bardzo bogatej fantazji i wierze, od człowieka duchowo zbudzonego.
Czy istnieją wogóle słowa, w których mógłby opisać, co od owego czasu prawie bezustannie przeżywał?
Wahał się długo, czy nie zakończyć swej opowieści pogrzebem Ewy, potem przeszedł do przyległego pokoju, by wyjąć z kufra srebrną pochwę, którą kazał sporządzić dla przechowania rulonu; przy szukaniu jej wpadła mu także w ręce papierowa czaszka, którą przed rokiem kupił w salonie magicznym.
Z zadumą patrzał na nią przy świetle lampy i opadły go te same myśli, jakie wówczas przez jego głową przeszły:
„Ciężej jest osiągnąć wieczny uśmiech, niż znaleźć trupią czaszkę, którą się w poprzednim żywocie na karku dźwigało.“
Brzmiało to dlań, jak obietnica, żew szczę śliwej przyszłości nauczy się tego uśmiechu.
Tak niewymownie obcem i dalekiem zdało mu się jego ubiegłe życie ze wszystkiemi drę-czącemi życzeniami i dążeniami, jakby rzeczy wiście rozegrało się ono w tym niedorzecznym, a jednak tak proroczym sprzęcie z tektury, a nie jego własnej głowie; musiał się mimowoli uśmiechnąć na myśl, że tutaj stoi i — swoją własną czaszkę w ręce trzyma.
Świat leżał za nim, jak zaczarowany sklep z bezwartościową tandetą.
Wziął znowu pióro i pisał:
„Gdy Chidher Grün odszedł odemnie, a razem z nim w niepojęty sposób i ciągły ból z powodu Ewy, chciałem się zbliżyć do łóżka 5 ręce jej ucałować, wtedy ujrzałem, że jakiś człowiek przed nią klęczał, złożywszy głową na jej ramieniu i pełen zdziwienia poznałem w nim swą własną postać; sam siebie nie mogłem już ujrzeć. Gdy na siebie spojrzałem, było próżne powietrze, — ale równo cześnie człowiek przed łóżkiem stał i spojrzał na swoje nogi, — tak, jak to ja czyniłem. — Jakby był moim cieniem, który musiał czynić każdy ruch, jaki mu rozkażę.
Pochyliłem się nad zmarłą i on to uczynił; czułem, że cierpi przy tem i odczuwa ból, — być może, ale ja o tem nie wiem. Dla mnie ta, która przedemną leżała nieruchomo z zastygłym uśmiechem na ustach, była trupem, jakiegoś obcego, anielsko pięknego dziewczęcia — jakby obrazem z wosku, dla którego moje serce nic nie czuło, — posągiem, który zupełnie Ewę przypominał, a jednak był tylko jej maską.
Czułem się tak nieskończenie szczęśliwym, że to nie Ewa lecz jakaś obca umarła, że z radości słowa nie mogłem wymówić.
Potem weszły trzy postacie do pokoju: — poznałem w nich swoich przyjaciół i ujrzałem, że doszli do mego ciała i chcieli je pocieszać, ale ono było przecież tylko moim cieniem, uśmiechnęło się i nie dało żadnej odpowiedzi.
Jakże miało to uczynić, skoro nie mogło ust otworzyć — niezdolne do czynienia czegoś innego, jak tylko tego, co ja mu rozkażą.
Ale i moi przyjaciele i wszyscy ci ludzie, których potem widziałem w kościele i na pogrzebie, stali się dla mnie zarysami, jak moje własne ciało; — kondukt pogrzebowy, konie, ludzie niosący pochodnie’, wieńce, — domy, obok których przechodziliśmy, — cmentarz, niebo, ziemia i słońce: wszystko było obrazem bez wewnętrznego życia, barwne, jak senna kraina, w którą patrzałem — wesołe i szczęśliwe, że mnie więcej nie obchodziło.
Odtąd wolność, moja coraz się zwiększała i wiem, że wyrosłem ponad próg śmierci; nieraz w nocy widzę moje ciało śpiące, słyszę jego równomierny oddech — a przytem czuwam; ono zamknęło oczy, a mimo to mogę patrzeć dokoła i *być wszędzie, gdzie zechcę^ Jeśli ono wędruje, ja mogę spoczywać i — jeśli ono spoczywa, ja mogę wędrować, — flle mogę także jego oczyma patrzeć i jego uszami słyszeć, jeśli chcę, tylko wtedy wszystko dokoła jest ponure i w radość ubogie i jestem znowu jak inni ludzie, upiorem w państwie upiorów.
Stan mój, gdy się uwalniam od ciała i ujmuję je, jako cień słuchający automatycznie mego rozkazu, który bierze udział w pozornym życiu świata, jest tak nieopisanie dziwny, że nie wiem, jak ci go mam przedstawić. (
Wyobraź sobie, że siedzisz w kinie, — szczęśliwy, ponieważ cię niedawno wielka radość spotkała, — i przeglądasz się swojej własnej postaci na filmie, jak pędzi od cierpienia do cierpienia, łamie się przy śmiertelnem łożu ukochanej żony, o której wiesz, że nie umarła, jeno w domu czeka na ciebie, słyszy, ze obraz twój na płótnie twym własnym głosem, wywołanym przez fonograf, wydaje okrzyki bólu i rozpaczy, — czy to przedstawienie cię przerazi? —
To jest tylko słabe porównanie, jakie ci mogę dać; życzę ci, żebyś to przeżył.
Wtedy dowiesz się tak, jak ja teraz wiem, że istnieje możliwość uniknięcia śmierci.
Szczeblem na który udało mi się wejść, jest wielka samotność, o której mówi pamiętnik mego poprzednika; może byłaby ona dla mnie okrutniejsza od ziemskiego życia, gdyby drabina wiodąca wzwyż tu się kończyła, ale radosna pewność, że Ewa nie umarła, wznosi mnie ponad nią.
Jeśli nawet teraz jeszcze nie mogę Ewy zobaczyć, to jednak wiem: trzeba mi tylko jeszcze krok uczynić na drodze obudzenia, a będę przy niej
— o wiele rzeczywiściej, niż to kiedykolwiek być mogło. — Dzieli nas tylko cienka ściana, przez którą możemy jednak czuć swoją bliskość.
Jak nieporównanie głębszą i spokojniejszą jest moja nadzieja znalezienia jej, niż w tym czasie, gdy jej każdej godziny wołałem.
Wtedy było to pożerające czekanie: — teraz jest to radosna pewność.
Istnieje niewidzialny świat, który przenika w widzialny; pewność mówi mi: Ewa żyje w nim. jak w ukrytem mieszkaniu i czeka na mnie.
Jeśli twój los będzie podobny mojemu i ukochaną kobietę na ziemi utracisz, to nie sądź, że możesz ją odnaleźć na innej drodze, jak tylko na drodze obudzenia. Pomyśl o tem, co mi Chidher Grün powiedział: kto na ziemi nie nauczy się widzenia, ten tam nie nauczy się tego z pewnością.
Strzeż się nauki spirytystów jak trucizny, — ona jest najstraszliwszą zarazą, jaka kiedykolwiek na ludzkość spadła; spirytyści twierdzą, że mogą obcować ze zmarłymi, — sądzą że zmarli do nich przychodzą; — to jest złudzenie. — Dobrze jest, że nie wiedzą, kim są ci, którzy do nich przychodzą. Gdyby to wiedzieli, groza by ich ogarnęła.
Pierw musisz sam stać się niewidzialnym, zanim znajdziesz drogę zbliżenia się do niewidzialnych i życia równoczesnego tu i tam, — tak jak ja stałem się niewidzialnym — nawet dla oczu mego własnego ciała.
Ja sam nie jestem jeszcze tak daleko, by mój wzrok był otwarty dla zaświata, lecz mimo to wiem: ci, którzy ślepcami z ziemi odeszli tych niema tam; oni są jakby przebrzmiałem’! w powietrzu melodjami, które błąkają się w wszech-świecie, aż znowu trafią na struny, na których będą mogły od nowa rozebrzmieć; — to, gdzie oni sądzą być, nie jest żadnem miejscem: to jest bezprzestrzenna, senna wyspa zarysów, o wiele mniej rzeczywista jeszcze, niż ziemia.
W rzeczywistości nieśmiertelnym jest tylko człowiek obudzony; słońca i bogowie mijają, — on tylko zostaje i może czynić wszystko, co zechce. Nad nim niema żadnego Boga.
Nie na darmo nasza droga nazywa się pogańską drogą.’Co człowiek pobo/ny uważa za Boga, jest tylko stanem, który może osiągnąć, jeśli jest zdolny do wiary w siebie samego, — przeciwnie w nieuleczalnej ślepocie stawia sobie przeszkodę, której nie ośmiela się przeskoczyć,
— tworzy sobie obraz, do którego się modli, zamiast się weń zamienić.
Chcesz się modlić, to módl się do swego niewidzialnego „ja“; to jest jedyny Bóg, który modłów wysku huje: inni bogowie podają kamienie zamiast chleba.
Nieszczęśliwi ci, którzy się modlą do jakiegoś bożka i błagaLiie ich zostanie wysłuchane: tracą przez to swoje „ja“, ponieważ już nrgdy nie mogą uwierzyć, że to oni sami hyli, którzy się wysłuchali.
Gdy twoja niewidzialna pieśń ukaże ci się jako istota możesz ją po tem poznać, że będzie rzucała cień: ja również pierw nie wiedziałem kim jestem, aż własne ciało jako cień ujrzałem.
Oby zaświtała epoka, w której ludzkość pocznie rzucać świecące cienie na ziemię, a nie czarne znamiona hańby, jak dotychczas i niech nowe gwiazdy nad nami zapłoną.
Przyczyń się też do tego, by stało się światło.
Hauberisser powstał gwałtownie, zwinął wszystkie arkusze i ¿łożył je w srebrną pochwę.
Czuł wyraźnie, jakby ktoś podniecił go do największego pospiechu.
Na niebie ukazało się właśnie pierwsze światło nadchodzącego poranku; powietrze było barwy ołowianej i spalony step wyglądał przez okno jak ogromny wełniany dywan z szaremi drogami wodnemi, jak jasnemi pasmami.
Wyszedł przed dom i chciał ruszyć w drogę do Amsterdamu. Już po pierwszych krokach zaniechał planu odniesienia dokumentu do swego starego mieszkania na rioo.graat, zawrócił i przyniósł łopatę: odgadł, że ma go gdzieś w pobliżu zakopać, file gdzie?
Może na cmentarzu?
Zwrócił się w tym kierunku
Nie, i tam nie.
Wzrok jego padł na kwitnącą jabłoń, — poszedł, wykopał dziurę i włożył w nią pochwę z manuskryptem.
Potem, jak mógł najszybciej, pobiegł w mroku poprzez łąki i kładki ku miastu.
Opadła go nagle głęboka troska o jego przyjaciół, jak gdyby groziło im jakieś niebezpie czenstwo, przed którem musi ich ostrzedz.
Mimo wczesnej godziny, powietrze było gorące i suche, jak przed burzą.
Cisza zupełna, zapierająca oddech nadawała całej okolicy coś niesamowicie trupiego; słońce wisiało, jak tarcza ze ślepego, żółtego metalu za gęstemi oparami, a daleko na Zachodzie płonęły ponad Zujdersee r.iury chmur, jakby był wieczór, a nie rano.
W niepewnej trwodze, że przyjdzie zapóźno, skracał drogę gdzie się dało, kroczył raz wpo-przek pól, raz przez opustoszałe ulice, ale zdawało się, jakby miasto nie chciało się zbliżyć.
Powoli z rosnącym dniem zmieniał się obraz nieba; białe chmury w kszfałcie haków kurczyły się na bladym horyzoncie tam i z powrotem, jak gigantyczne ciała robaków, pędzone niewidzialnymi wirami; — ciągle na tein samem miejscu stojąc — walczące potwory powietrzne, które atmosfera wszechświata wysłała.
Wirujące lejki ostrzami do góry, jak przewrócone, ogromne puhary wisiały wolno w pc-wietrzu — głowy zwierzęce otwartemi paszczami rzucały się na siebie i stłaczały się w kipiące kłęby; tylko na ziemi panowała ciągle ta sama trupia, przyczajona, zupełna cisza.
Czarny wyciągnięty trójkąt nadleciał z południa z szybkością wichury, przeciągnął koło słońca, zaciemniając jego światło tak, że kraj przez minutę leżał zanurzony w nocy, i schylonym lotem skierował się w oddali ku ziemi: gromada szarańczy przybyła z wybrzeża Afryki.
Przez całą swą drogę nie spotkał Haube-risser ani jednej żywej istoty, wtem ujrzał nagle przy zakręcie drogi, jakby wynurzającą się z poza sękatych wież dziwną,.ciemną postać o pochylonych plecach, o nadludzkiej wielkości, okrytą talarem.
Z oddali nie mógł odróżnić rysów twarzy, ale po postawie, ubraniu i zarysach głowy z długiemi, zwisającemi pejsami poznał odrazu, że to był jakiś stary żyd, który do niego się zbliżał.
Im bardziej się zbliżał tem mniej zdawał się być rzeczywistym; był najmniej siedem stóp wysoki, przy chodzeniu nie ruszał nogami, a jego kontury miały coś lekkiego, przesłoniętego; — zdawało się nawet Hauberisserowi, że niekiedy część jego ciała — ramię czy Da.ki — oddzielały się, by natychmiast znowu się złączyć.
W kilka minut później stał się ów żyd prawie przeźroczysty, jakby składał się tylko z sypkiego tworu niezliczonych czarnych punktów, a nie z jednej, stałej masy. Wkrótce spostrzegł Hauberisser, gdy postać ta bezdźwięcznie tuż koio niego przechodziła, że była to chmura latających mrówek, która w dziwny sposób przyjęła kształt człowieka i zatrzymała go, — niepojęta gra natury, podobna do roju pszczół, ktury raz widział w amsterdamskim ogrodzie klasztornym.
Wstrząsając głową długo patrzał za tem zjawiskiem, które z coraz większą szybkością dążyło ku południowemu zachodowi, ku ’morzu, aż znikło jak dym na widnokręgu.
Nie wiedział, jak ma sobie to zjawi;ko tłumaczyć. Czy był to jakiś zagadkowy znak, czy tylko małoznaczący wybryk natury?
Mało prawdopodobnem wydawało mu się, by Chidher Giiin wybrał tak fantastyczną formę ukazania się.
Pełen głębokich rozmyślań wszedł do parku i żeby jaknajprędzej dostać się do domu Sephardiego, poszedł w kierunku miasta, wtem jakaś dziKa wrzawa już z oddali zdiadzała, że musiało się stać coś wzburzającego. Nie można było przejść przez szerokie ulice z powodu ogromnej masy ludzi, którzy ramią przy ramieniu tłoczyli się w dzikiem podnieceniu Wobec tego postanowił iść przez Jodebuurt.
Gromadami szli przez place wyznawcy flrmji Zbawienia z głośnemi modlitwami albo śpiewając psalmy. Mężczyźni i kobiety, tonąc w szale religijnym, zdzierali ze siebie szaty, — padali na kolana z pianą na ustach, — wznosili w niebo okrzyki „Halleluja“ razem z blu-żnierstwami, — fanatyczni mnisi sekćiarze o na-giem ciele biczowali do krwi swe plecy przy strasznych histerycznych atakach śmiechu, — tu i vavn chorzy na padaczkę rzucali się z ostrym krzykiem na ziemię i w drgawkach walali się po trotuarze, inni znowu — zwol-lennicy jakiegoś chorobliwego wyznania wiary — korzyli się przed panem, otoczeni bosym, ze zdumieniem patrzącym tłumem, czołgając się w poJskokach i skrzecząc do tego, jak żaby: „O ty mój najukochańszy Jezusiku, zmiłuj się nad nami.
Pełen zgrozy i wstrętu błąkał się Haube-risser po wszystkich możliwych zanikach, ciągle od swego kierunku odpychany przez masy ludu, aż wreszcie nie mógł już ani kroku dalej uczynić i ujrzał się wciśniętym, jak klin pod dom w kształcie »czaszki na Jodenbreestraat.
Salon magiczny był zamkn.ęty żaluzjami i szyld zdjęty; tuż pod nim stał jakiś pozłacany, drewniany pprzęt. a w górze na tronie, odziany w płaszcz z gronostajów, z brylantowym dja-demem na czole, błyszczącym jak auerola świętych, siedział „profesor“ Zitter flrpyd, rzucał miedziaki ze swoją poaobizną w ekstatycznie podniecony tłum i wypowiadał tubalnym głosem, zaledwie zrozumiałą wskutek ustawicznego krzyku „hosanna1, mowę, fw której stale jak krwiożercze, szczujące hasto powtarzały się słowa: „Kzućcie kurwy w ogień i przynieście mi ich grzeszne złoto.“
Z wielkim trudem udało się Hauberissero-wi przedneć się powoli ku jednemu rogowi. Chciał się właśnie zorjentować, gdy wtem ujął go ktoś ta ramię, i pociągnął w głąb jakiejś bramy. Poznał Pfeilla. Obaj udali się do miasta w podobnych celach, jak to poznali ze swuich wzajemnych słów, rzucanych ponad głowami tłumu, który ich znowu od siebie rozdzielił.
„Chodź do Swammerdama.“ zawołał Pfeill.
O staniu nie było mowy; najmniejsze podwórza i zaułki były przepełnione ludami, i gdy obaj przyjaciele niekiedy o kilka kroków dalej spostrzegli jakąś przerwę wśród ciżby, któraby im pozwoliła isć razem, musieli szybko ze sposobności koizystać, aby pobitd*: napizód tak, że mogli się tylko urywkowo porozumiewać.
„Straszny potwór — ten Zitter.“ — opowiadał Pfeill w przerwach to z przodu, to z tyłu, to obok Hauberissera, to znowu oddzielony odeń przez mury ludzi. „Policja już nie funkcjonuje i nie może mu tego rzemiosła zabronić. — fi milicja już dawno nie. — Podaje się za proroka Eljasza, a ludzie wierzą mu i modlą się do niego. — Ostatnio wyprawił straszną rzeź w cyrku Carre. — Napadli na cyrk — i obce, wytworne damy — naturalnie z półświatka — porwali i wypuścili na nie tygrysy. — On ma szał cezarowy. — Jak Nero. — Najpierw zaślubił panią Rukstinat, a potem żeby dojść do jej pieniędzy, nieszczęśliwą ot----------“
„Otruł“ — zrozumiał Hauberisser niewyraźnie: procesja głucho śpiewających, zakaptu-reonych postaci, ze śpiczastemi kapucami na twarzach, jak tajemni sędziowie i z pochodniami w rękach, odsunęła Pfeiila od niego i ostatnie jego słuwa pochłonął w połowie mrukliwy, monotonny chorał: „o sanctissima o pi — issi-ma, dulcis virgo Maaaa — riiia — aaach.“
Pfeill znowu się wynurzył; jego twarz była zaczerniona dymem z pochodni: — „a potem przegrał jej pieniądze w klubie pokerowym. — Potem przez miesiąc był medjum spirytystycz r nem. — Miał olbrzymie wzięcie. — Cały Amsterdam był u niego.*
„Co robi Sephardi?“ — krzyknął Haube-risser. poprzez głowy.
«Jest od trzech tygodni w Brazylji. Mam cię od niego serdecznie pozdrowić.--------------Był zupełnie zmieniony, jeszcze przed wyjazdem.------------
Nie wiem o nim wiele.----------Wiem tylko: uka zał mu się człowiek z zieloną twarzą i powiedział, żeby założył w Brazylji jakieś żydowskie państwo i że żydzi, jako jedyny międzynarodowy lud są powołani do stworzenia jt, zyka, który powoli ma się stać wspólnym środkiem porozumiewawczym dla wszystkich ludów ziemi i przez to zbliżyć ich ku sobie, — — — ---- — — — — jakaś współczesna hebrajszczyzna, zdaje się — nie wiem. — — Sephardi odtąd jakby przez noc zmienił się.------ — — — — Powiedział, że ma teraz misję.---------Zdaje się, że znalazł słuszną dro gę z tem założeniem sjonistycznego państwa. — Prawie wszyscy żydzi Holandji pojechali za nim, a teraz jeszcze niezliczone tłumy nadchodzą ze wszystkich możliwych krajów, by wywędrować na zachód.--------Prawdziwy tłum mrówek------------“
Oddział kobiet mruczących pieśni rozdzielił ich na chwilę. — — Hauberisser mimowoli, gdy Pfeill użyłwyrazu, „tłum mrówek“ musiał pomyśleć o szczególnem zjawisku, które widział przed miastem. — —
„W ostatnich czasach Sephardi przebywał wiele z niejakim Lazarusem Eidotterem, którego w międzyczasie poznałem, — ciągnął Pfeill dalej — jest to stary żyd, coś w rodzaju pro roka, — — — -----jest prawie zawsze w stanie zachwycenia — — — — ---wszystko, co przepowiada zresztą, sprawdzę się za każdym razem. — — Ostatnio znowu przepowiedzał, że na Europę przyjdzie straszna katastrofa, żeby można było przygotować nową epokę.--------------Mówi, iż cieszy, że on przytem zginie, ponieważ później będzie mu danem tych wielu zmarłych, którzy tam przyjdą, zaprowadzić do królestwa pełni. — ’ — Z tą katastrofą ma może rację.---- — — — — Widzisz przecież co się tu dzieje.-----------Amsterdam oczekuje potopu.---------------------Cała ludzkość oszalała.-
Koleje już dawno stoją, inaczej byłbym już dawno do ciebie, do twojej arki Noego przyjechał. — Ach, żeby nie ten wieczny tłok koło nas, ani jednego zdania nie można dokończyć. — — — Mnie w międzyczasie też się niesłychanie dużo zdarzyło------------ — — — — “
„A jak się ma Swammerdam?“, przekrzyczał Hauberisser wycie jakiejś roty sunących na klęczkach biczowników.
„Przysłał do mnie posłańca“, odkrzyknął Pfeill „żebym natychmiast do niego przyszedł i ciebie przyprowadził. — — Dobrze, że spotkaliśmy się na drodze. — — — — --------Kazał mi powie dzieć, że drży o nas; sądzi, że tylko w jego pobliżu jesteśmy bezpieczni.-----------Twierdzi, że ego słowo wewnętrzne przepowiedziało mu raz, jtrzy rzeczy, między innemi, że on przeżyje kościół św. Mikołaja.----------Z tego pewnie wnosi, żę przed nadchodzącą katastrofą jest zabezpieczony i chce, byśmy przy nim byli, żeby się również uratować dla nadcnodzącej nowej epoki.“
To były ostatnie słowa, które Hauberisser zrozumiał; nagle podniesiony, ogłuszający krzyk, wychodzący z otw3rtego placu, do którego się zbliżali, przeszył powietrze i coraz głośniej i głośniej rosnąc, przerodził się w dziki okrzyk: „Newa Jeruzalem na niebie — cud, cuJ. — Boże, Dądź nam miłościw“ — od dachu na dach, ponad szczyty, aż w najdalsze odcinki podmiejskie.
Mógł tylko jeszcze rozpoznać, że Preil gwałtownie ruszał ustami, jakby z całym wysiłkiem płuc coś do niego mówił, potem uczuł się przez szaleńczo podniesiony prąd ludzi prawie podniesionym z ziemi, nieodparcie porwanym i zepchniętym na jakiś plac.
Tłum stał tam tak gęsto ściśnięty,, że ledwie mógł dłońmi poruszać, mając ramiona do ciała przyciśnięte. — Ocz> wszystkich były nieruchomo wzwyż wzniesione.
Wysoko na niebie jeszcze ciągle kłębiły się walcząc dziwne twory chmur, jak uskrzydlone ogromne ryby, ale wśród nich wzniosły się śniegiem pokryte góry, a w pośrodku w dolinie leżała skośnemi promieniami oblana, fata mor-gana jakiegoś obcego, południowego miasta z płaskiemi białemi duchami i maurytańskiemi, łukowemi bramami.
Mężczyźni w powiewających burnusach o ciemnych dumnych, twarzach szli powoli przez ulice koloru gliny — tak blisko i strasznie wyraźnie, że można było widzieć obrót ich oczu, gdy odwracali głowy, by spojrzeć, jak się zdawało, obojętnie na przerażający zgiełk Amsterdamu. — — Za nimi przed wałami miasta rozciągała się czerwonawa pustynia, której brzegi ginęły w chmurach i jakaś karawana wielbłądów szła jak cienie w błyszczące powietrze.
Może godzinę trwała ta fata morgana w czarownej potędze barw na niebie, potem powoli bladła, aż pozostał tylko wysoki, smukły minaret, oślepiająco biały, jak z krystalicznego cukru, który w chwilę później znikł nagle wśród chmur.
Dopiero późno po południu — wypłukany zupełnie przez morze ludzi wzdłuż murów domów — znalazł Hauberisser sposobność wydo być się z tego tłoku przez jakiś most nad kanałem.
Było rzeczą zupełnie niewykonalną dostać się do mieszkania Swammerdama, ponieważ musiałby przez wiele ulic i znowu przez ten plac przejść, wobec czego postanowił powrócić do swojej samotni i czekiwać pomyślniejszego dnia. — — —
’ — — — — Wkrótce wszedł znowu w śmiertelnie ciche łąki. Przestrzeń pod niebem stała się nieprze-bitą masą kurzu. Hauberisser słyszał szum zwiędłej trawy pod swemi stopami, [gdy szybko szedł, jak szum krwi w uszach, — tak głęboka była cisza. Poza nim leżał czarny Amsterdam z czerwono zachodzącem słońcem, jak olbrzymia, płonąca bryła smoły.
Żadnego powiewu dokoła, stawy poprze-rzynane płonącemi pasmami, tylko tu i ówdzie lekki plusk, gdy jakaś ryba podskoczyła.
Gdy nadszedł zmierzch, wynurzyły się wielkie, ciemno szare twory z ziemi i czołgały się przez step, jak rozciągnięte, falujące chusty, — ujrzał, że były to gromady myszy, które wymknąwszy się z swoich dziur z gwizdem skakały podniecone poprzez siebie.
Im bardziej ściemniało się, tem niespokoj-niejszą stawała się natura mimo, że żadne dźbło się nie poruszało. W wodach bagnisto brązowych tworzyły się niekiedy kuliste kratery mimo, że żaden wiew ich nie poruszał, albo jakby pod ciosami niewidzialnych kamieni, odbijały pojedyncze ostrokątne kręgi fal, które wkrótce bez śladu ginęły.
Już z oddali mógł Hauberisser odróżnić nagą topolą przed swoim domem, gdy nagle wyrosły, z ziemi do nieba sięgające, białe kolumnowe twory i stanęły między sylwetą drzewa, a jego wzrokiem.
Jak duchy bez szmeru przeszły koło niego, pozostawiając po sobie szerokie, czarne ślady wśród wyrwanej trawy: trąby powietrzne pędzące ku miastu. Przeszły koło niego, nie wywołując najlżejszego szelestu: nieme, podstępne, śmierć przynoszące upiory atmosfery.
Zlany potem przyszedł Hauberisser do domu.
Żona ogrodnika z pobliskiego cmentarza, która mu usługiwała zostawiła mu jedzenie na stole; z podniecenia nie mógł ani kęsa tknąć. Pełen niepokoju, rzucił się w ubraniu na łóżko i bezsennie oczekiwał nadchodzącego dnia.
ZAKOŃCZENIE.
Z nieznośną powolnością pełzały godziny, i zdawało się, że noc nie chce się skończyć.
Wreszcie wzeszło słonce, mimo to niebo było zupełnie czŁrne, tylko wokoło na widnokręgu płonął ostry, siarkowo żółty pas, jakby nad ziemią zawisła czarna półkula z płonącym brzegiem.
W powietrzu był mrok bez blasku; topola przed oknem, krzewy w odddali i wieże Amsterdamu były oświecone jakby ciemnemi reflektorami. W dole leżała lównina ze swemi łąkami, podobna wielkiemu, oślepłemu lustru.
Hauberisser patrzał przez lornetkę na miasto, które — jak obraz zastygły w trwodze — blado oświetlone podnosiło się z cienistej głębi i zdawało się każdej chwili oczekiwać śmiertelnego ciosu.
Tęskne, bezustanne bicie dzwonów drżało wpowittizu aż daleko ku wsiom, — nagle umil-kto: głuchy szum przedarł powietrze i topola z jękiem pochyliła się ku ziemi. Wichry uderzeniami biczów smagały ziemią, drąc zwiędłą “ trawą, i wyrywały małe, niskie krzaki z korzeniami. Po kilku minutach okolica znikła w ogromnej chmurze pyłu, — potem znowu wynurzyła się prawie nie do poznania: stawy, jak białą piana; skrzydła wiatraków — oderwane od swych ciał, które zmienione w grube tułowia sterczały w brązowej ziemi — kołowały wysoko w powietrzu.
W coraz krótszych i krótszych pauzach szalała burza po polach, aż wreszcie słychać było tylko nieprzerwany ryk.
Z sekundy na sekundą rosła jej wściekłość, mocna topola wisiała kilka stóp nad ziemią ukośnie w prawo nachylona, bez gałązi nagi pień, i w tej postawie nieruchomo trwała, trzymana ciężarem przewalających się przez — nią mas powietrza.
Tylko jabłoń stała bez ruchu, jak na wyspie chronionej przed wiatrem jakąś niewidzialną ręką, i nawet ani jeden jej kwiat nie zadrżał.
Belki i kamienie, gruzy domów i całe mury, krokwie i bryły ziemi — niekończąca się groza pocisków — przelatywały bezustannie koło okna.
Potem niebo stało się nagle jasno szare i ciemność zmieniła się w zimne, srebrzyste błyskanie.
Hauberisser sądził, że szał orkanu opada, gdy wtem spostrzegł z przerażeniem, że kora topoli odpadła, stała się włóknistą mierzwą, i znikła bez śladu. —
Wkrótce potem zanim mógł pojąć, co się stało, wysokie, sterczące kominy fabryk na południowym zachodzie portu załamały się tuż u podstaw i zamieniły się w cienkie, latające lance z białego kurzu, które burza z błyskawiczną szybkością pędziła.
Wieża kościelna za wieżą padały, — przez sekundę jeszcze czarne bryły, porwane wysoko wirem tajfunu, potem pędzące pasma na widnokręgu — potem punkty — i nic.
Wkrótce cała okolica pod oknem była tylko kratkowanym obrazem o poziomych linjach, tak szalenie szybko i dla oka niemożliwie do rozróżnienia pędziły kępy traw, burzą wyrwane.
Nawet cmentarz musiał być podkopany i zerWany, ponieważ obok domu pędziły kamienie grobowe, deski z trumien, krzyże i żelazne latarnie, — bez zmiany kierunku, bez podniesienia się i zniżenia, zawsze poziomo w równych linjach, jakby nie miały żadnego ciężaru.
Hauberisser słyszał trzeszczenie belek na dachu — w każdej chwili oczekiwał, że dom rozpadnie się w gruzy; chciał zejść na dół, zaryglować bramę, żeby z zawiasów me wypadła, — przy drzwiach zawrócił: wewnętrznym głosem ostrzeżony zrozumiał, że gdyby teraz nacisnął klamkę, powstały przeciąg musiałby szyby wysadzić, wpuścić wzdłuż murów siekące wichry i w jeanej chwili cały dom zamienić w gruzy.
Tylko jak długo pagórek chronił go od nacisku orkanu i pokoje przez zamknięte drzwi były oddzielone, jakby w pszczelich komórkach mógł się oprzeć zniszczeniu. Powietrze w pokoju było zimne jak lód i stało się nieważkie jakby w próżni; arkusz papieru zwiał z biurka, przylepił się ao dziurki od klucza i został tak, jakby przez nią wessany.
Hauberisser przystąpił znowu do okna i spojrzał: burza urosła do porywającego prądu i wydęła wody ze stawów, które jak drobny deszcz rozprószyła w powietrzu; łąki podobne były do gładko wyprasowanego, szaro błyszczącego aksamitu, a tam gdzie stała topola, sterczał tylko pień z powiewającym, włóknistym czubem.
Szum był tak jednostajny i oszałamiający, że Hauberisser powoli zaczął przypuszczać, iż wszystko dokoła znajduje się w imicielnej ciszy. Dopiero, gdy wziął młotek, żeby gwoździami przymocować drżącą okienicę, poznał po braku odgłosu swoich uderzeń, jak straszny łoskot musiał być zewnątrz. Długo nie miał odwagi spojrzeć na miasto z trwogi, by nie ujrzeć, że kościół św. Mikołaja razem z przylegającym doń domem, w którym znajdowali się Pfeill i Swam-merdam, zmieciony jest z powierzchni, potem, gdy z wahaniem i z trwogą spojrzał, ujrzał, że sterczy jeszcze ku niebu nienaruszony, ale wśród kupy gruzów; — prawie cała reszta szczytowych budowli była jedną płaską kupą rozwali n.
„Ile miast ętoi jeszcze dzisiaj w Europie?“ pytał się ze grozą. „Cały Amsterdam jest wygładzony, jak kruchy kamień. Przegniła, kultura rozpadła się w pryskające śmiecie.“
Nagle zrozumiał w całej pełni grozę zdarzenia.
Wrażenia poprzedniego dnia, wystąpujące później zmęczenie i nagły wybuch katastrofy utrzymały go w nieprzerwanem oszołomieniu, które dopiero teraz znikało i pozwoliło mu znowu przyjść do jasnej świadomości. Chwycił się za głowę. —.Czy ja spałem?“
Wzrok jego padł na jabłoń, która jakby niepojętym cudem stała w pełnej, nienaruszonej świetności kwiecia. Pod nią zakopał wczoraj rulony i zdało mu się, jakby w tym krótkim przeciągu czasu Wieczność upłynęła.
Czy nie napisał sam, że ma możność o-derwania się od swego ciała? Dlaczego więc tego nie uczynił? Wczoraj, w nocy, dziś rano, gdy burza wybuchła? Dlaczego teraz tego nie 1 czyni?
Po chwili udało mu się to znowu: ujrzał swoje ciało oparte o okno, jak cienistą obcą postać, ale świat zewnętrzny, mimo swego spustoszenia, nie był już upiornym, martwym obrazem, jak przedtem w takich stanach: otworzyła mu się nowa ziemia, przepojona życiem — nad nią unosiła się wiosna, pełna piękności, jak unaoczniona przyszłość — uczucie nienazwanego zachwytu wstrząsnęło jego piersią; zdawało się, iż wszystko w tej wizji pragnie zamienić się w wyraźną trwałość:------- — — — — kwitnęca jabłoń, czy nie był to Chidher, wiecznie zieleniejące drzewo?
W następnej chwili Hauberisser znowu zjednoczył się ze swem ciałem i sporzał na wyjącą burzę, ale wiedział, że poza obrazem zniszczenia ukrywa się nowy, obiecany kraj, który dopiero oczami duszy oglądał.
Serce biło mu z dzikiego, radosnego oczekiwania: czuł, że stoi na progu do ostatniego, najwyższego obudzenia — że Feniks w nim wyciąga swe skrzydła do wylotu w eter. Czuł bliskość zdarzenia daleko wybiegającego poza wszelkie ziemskie doświadczenia, tak wyraźnie, że z wewnętrznego wzruszenia zaledwie mógł oddychać, — było to prawie jak wówczas w parku hilversumskim, gdy pocałował Ewę: ten sam lodowy powiew skrzydeł anioła śmierci, ale teraz owionęło go podobne zapachowi kwiatów przeczucie nadchodzącego niezniszczalnego życia; słowa Chidhera: „Ze względu na Ewę obdarzę cię miłością nigdy się niekończącą“ doszły do jego uszu, jakby wypowiedziała je kwitnąca jabłoń.
Myślał o niezliczonych zmarłych, zasypanych pod gruzami rozwianego miasta: nie odczuwał żadnego smutku: — „znowu powstaną, ale w zmienionej postaci, aż znajdą ostatnią i najwyższą formę, formę obudzonego człowieka, który już nie umiera. — I natura stanie się znowu mioda, jak Feniks.“
Nagle wzruszenie ogarnę*o go tak gwałtownie, że sądził, iż musi się udusić: czy to nie Ewev stała koło niego?
Jakiś oddech musnął jego twarz.
Czyje serce bije tak blisko jego jeśli nie jej?
Czuł, że tworzą się w nim nowe zmysły, by otworzyć mu świat niewidzialny, przenikający ziemski. Każdej sekundy mogła opaść ostatnia przepaska z jego oczu która mu go przesłaniała
„Daj mi znak, że jestes priy mnie, Ewo“
— błagał cicho. „Nie pozwól załamać się mej wierze, że do mnie przyjdziesz.“
„Jakażby to była u Boga miłość, nie mogąca przezwyciężyć przestrzeni i czasu,“ — usłyszał jej szepczący głos i włosy mu się zjeżyły w nadmiarze wewnętrznego w^rząinięcia. „Tutaj, w tym pokoju ozdrowiałam z okropności ziemi i tutaj czekam przy tobie, aż nadejdzie godzina twego obudzenia.“
Cichy, ukojny spokój pochylił się nad nim; spojrzał dokoła: i w pokoju to samo radosne, cierpliwe oczekiwanie, jak powstrzymywany zew wiosny, — wszystkie przedmioty tuż przed cudem niepojętej przemiany.
Serce jego biło głośno.
Czuł, że przestrzeń, ściany i rzeczy, które go otaczały, były tylko zewnętrznemi łudzącemi formami dla jego ziemskich oczu, — wstępowały w świat ciał, jak cienie z jakiegoś niewidzialnego świata, — każdej minuty mogła się dlań otworzyć brama, za którą leży kraina nieśmiertelnych.
Próbował odmalować sobie, jak to bidzie wyglądać, gdy jego zmysły wewnętrzne obudzą się. —.Czy Ewa będzie przy mnie, dojdę do niej, będę ją widział i z nią rozmawiał — tak jak to czynią istoty tej ziemi? — Albo stanie my się barwami, to.iami, — bez postaci — które się spoją? Czy będą nas otaczały rzeczy, jak tutaj, — czy będziemy jak promienie świetlne. unosić się w nieskończonych przestworzach świata. albo może świat materji zmieni się razem z nami, a my w nim się zmienimy?“ —
Odgadł, że będzie to zupełnie podobny naturalny, a jednak zupełnie nowy, dla niego jeszcze niepojęty proces — jak może powstanie trąb powietrznych, które wczoraj widział, jak z nicztgo — z powietrza, przetworzyły się w uchwytne, wszelkk mi zmysłami ciała dostrzegalne formy, — iecz mimo to nie mógł sobie przedstawić jasnego obrazu.
Przeczucie tak niewypowiedzianego zachwytu ogarnęło go, iż wiedział napewno: rze czywistość cudownego przeżycia, jakie przed nim leży, musi przekraczać wszystko, >:o jest w stanie sobie odmalować.
Czas upływał.
Może było południe: — wysoko na niebie kołysał się we mgle świecący krąg.
Czy burza ciągle jeszcze.szaleje? Hauberisser nadsłuchiwał: nic, po czem mógłby rozpoznać. Stawy były puste, wydęte. 364
Żadnej wody, żadnego śladu ruchu. Żadnego krzaku, jak daleko wzrok sięgał. — Trawa płaska. Ani jednej ciągnącej chmury — nieruchoma przestrzeń powietrza.
Wziął młotek i opuścił go — usłyszał, że głośno uderzył o podłogę: „Musiało się uciszyć,“ pomyślał. Tylko cyklony pędziły jeszcze po mieście, jak rozpoznał przez lornetkę; kamienne głazy wirowały w powietrzu — z portu wynurzały się kolumny wody, rozpadały się, zbiegały się znowu i w tanecznych skokach biegły ku morzu.
Wtem 1 — Czy to złudzenie? Czy nie chwieją się obie wieże kościoła św. Mikołaja?
Jedna nagle się złamała; — druga wzniosła się, wirując, wysoko w powietrze, pękła jak rakieta, — ogromny dzwon kołysał się przez chwilę swobodnie między niebem a ziemią.
Potem opuścił się bez szmeru w dół
Hauberisserowi zamarła krew: Swammerdam 1 Pfeill I
Nie, nie. nie, — nie mogło im się nic stać: „Chidher, wieczyste drzewo ludzkości chroni ich swemi konarami!*
Czy Swammerdam nie przepowiedział, że przeżyje kościół?
I czyż nie było wysp, jak tu ta kwitnąca jabłoń wśród zielonej darni, gdzie można było uratować życie i zacnować je na nadchod^^ epokę? —
Dopiero teraz dźwięk rozbitego dzwonu dotarł do domu. Mury jękły pod naporem fal powietrza: jeden jedyny, straszny, wstrząsający dźwięk, aż Hauberisser sądził, że kości w ciele rozbiły mu się, jak szkło, i czuł zapadanie się swej świadomości.
„Mury Jeryha ruuęły,“ usłyszał drżący donośny głos Chidhera Gruna w pokoju. — „Zmartwych się obudził.“
Bezdenna cisza. —
Potem dziecko jakieś krzyknęło. — Hauberisser spojrzał odurzony dokoła. Wreszcie przyszedł do siebie,
Rozpoznał wyraźnie nagie, bez ozdób ściany swego pokoju, a jednak były one zarazem ścianami świątyni, pokrytemi freskami egipskich bogów; on stał wśród nich — wszystko było rzeczywistością; widział drewniane ciosy podłogi, a zarazem były one kamiennemi filarami świątyni,
— dwa światy przenikały się nawzajem przed jego oczyma — zlewały się w jeden, mimo to rozdzielone, jak gdyby czuwał i śnił w jednej i tej samej sekundzie; przesunął ręką po wapnie ściany, czuł szorstką powierzchnię i miał mimo to niezawodną pewność, że palce jego aotyKały wysokiego, złotego posagu, w którym rozpoznał Izis, boginię siedzącą na tronie.
Do jego zwykłej ludzkiej świadomości, jaką dotychczas posiadał, przystąpiła nowa — wzbogaciła go spostrzeżeniem nowego świata, który wciągał w siebie świat stary, dotykał, zmieniał, a mimo to w dziwny sposób pozostawiał nadal.
Zmysł za zmysłem budził się w nim — jak kwiaty, wynurzające się z pączków. Z oczu opadły mu łuski; długo niemógł pojąć co się stało: jak ktoś kto całe życie postrzegał wszystko tylko w płaszczyznach i nagle ujrzał tworzące się z tego powierzchnie.
Powoli pojmował, że osiągnął cel drogi, do której końca dojść jest ukrytym celem bytu każdego człowieka: stał się obywatelem dwóch światów. — Znowu jakieś dziecko krzyknęło.
Czy Ewa nie powiedziała, że chce być matką gdy znowu do niego przyjdzie? — Przeszyło go to jak lęk.
Czyż bogini Izis nie trzyma nagiego żywego dziecka na łonie?
Podniósł ku niej wzrok i ujrzał, że się uśmiecha — — Poruszyła się. Coraz ostrzejsze, barwniejsze i jaśniejsze stawały się kreski — dokoła stały święte naczynia. Wszystko było tak wyraźne, że Hauberisser zapomniał o widoku pokojui rozpoznawał tylko świątynią i czerwono złote malowidła dokoła.
Nieprzytomny wlepił wzrok w twarz bogini i powoli przychodziło doń przytłumione wspomnienie Ewa. — Przecież to Ewa, a nie posąg egipskiej bogini, matki świata.
Ścisnął rękami skronie — nie mógł tego
„Ewa! Ewa1“ wykrzyknął głośno.
Znowu przez ścilany świątyni wystąpiły mu-ry pokoju, bogini ciągle jeszcze siedziała na tronie uśmiechnięta, ale tuż przed nim cieleśnie i rzeczywiście, jako ziemski sobowtór stało zjawisko młodej kwitnącej kobiety. —
„Ewa Ewa 1“ z łkającym krzykiem bezgranicznego zachwytu porwał ją ku sobie i pocałunkami okrywał jej twarz. —,,Ewa Ewa!“ — Potem stali długo, uściskiem związani, przed oknem i patrzyli na umarłe miasto
’„Pomóżcie, jak ja, nowym pokoleniom nowe państwo zbudować z gruzów starego,“ odczuł myśl, jakby to był głos Chidhera, „żeby czas nadszedł, kiedy i ja będę mógł się śmiać.“ Pokój i świątynia stały się znowu wyraźne.
Jak głowa Janusa mógł Hauberisser patrzeć w zaświat i jednocześnie w świat ziemski, jego szczegóły i rzeczy jasno odróżniać: był tu i tam żywym człowiekiem. pojąć.