Dyskusja indeksu:F. A. Ossendowski - Dzieje burzliwego okresu.djvu

Treść strony nie jest dostępna w innych językach.
Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

CZĘŚĆ PIERWSZA
W KRWAWYM ZAMĘCIE I.
GROŹNE ZWIASTUNY
W pamiętnym dla Rosji roku 1904 przeniosłem się z Tomska, gdzie zajmowałem stanowisko docenta politechniki, do Władywostoku, zaprószony dla dokonania chemicznych badań węgla, nafty i złota oraz surowców rynku Azji Wschodniej.
Po mojem przybyciu — na Dalekim Wschodzie dawały się już wyczuwać pierwsze zapowiedzi wojny.
Nareszcie wieść o grudniowym, dokonanym bez wypowiedzenia wojny napadzie torpedowców japońskich na flotę rosyjską, nieoględnie stłoczoną w Porcie Artura, gruchnęła na Dalekim Wschodzie i z szybkością błyskawicy dobiegła do Władywostoku. Po nabożeństwach i odczytaniu manifestu cara, oznajmiającego o rozpoczętej wojnie, ludność, wzburzona nieoczekiwanym napadem Japończyków, stawała się z każdym dniem bardziej wojowniczą.
— Czapkami zarzucamy żółtych zdrajców! — wołano na ulicach, w teatrach i w domach prywatnych.
Po okresie pewnej ciszy wypadki poszły szybkim tempem. Wojska rosyjskie po nieudanych bitwach na półwyspie Laotung cofnęły się na zachód, zostawiając fortecę Portu Artura w oblężeniu, które miało się zakończyć upadkiem twierdzy, poczem japoński sztab już swobodnie wysadzał swoje wojska na kontynencie. Największa bitwa rozegrała się, zadając klęskę Rosji, na tym samym.Talu, gdzie tak niedawno jeszcze zamierzano założyć nowe posterunki rosyjskiej ekspansji.
Naród rosyjski, wtedy po raz pierwszy, stracił swój urok w oczach Mongołów wszystkich szczepów, zadając swoją klęską cios wpływom białej rasy, co stało się początkiem nagłego a groźnego przebudzenia się Azji.
Wkrótce po wybuchu wojny otrzymałem propozycję zorganizowania w terenie centralnego laboratorjum, mianowicie w Charb.inie. gdzie miałem wykonać niektóre prace nietylko dla kolei wschodnio-chińskiej i ussuryjskiej, lecz także bezpośrednio dla armji.
Dla przygotowania wszystkich poleconych mi prac wviechałem do Petersburga po niezbędne urządzenia.
Do stolicy trafiłem w momencie podnoszącej głowę I rewolucji, gdy to wśród jej kierowników po raz pierwszy pojawiły się nazwiska Lenina i Trockiego.
Byłem pamiętnego dnia 9 stycznia 1905 r. w Petersburgu i widziałem znaczną część trągedji, gdy tysiące robotników z fabryk petersburskich, studentów i inteligentów, wylęgały na ulice, zbierały się w wielkie kolumny, aż wreszcie zlały się w jeden olbrzymi pochód, sunący wolno i majestatycznie główną ulicą stolicy — Newskim Prospektem, dążąc za poradą agenta policji, popa Gapona, ku pałacowi monarchy z błaganiem o lepszy i uczciwszy rząd. Na placu pałacowym, jak wiadomo, wierne carowi wojska strzelały do tłumu, nie szczędząc nabojów.
Tegoż wieczora na ulicach Petersburga wyrosły barykady. Odgłosy rzadkich i nieregularnych strzałów rewolucjonistów przez całą noc i dwa następne dni przerywały miarowe salwy wojsk gwardji. Źastraj-kowały wszystkie fabryki, tramwaje, koleje, poczta, a nawet niektóre urzędy państwowe.
Echo mordu, dokonanego przez gwardję cara na uczestnikach spokojnego pochodu, pomknęło przez niezmierzone obszary Rosji, docierając do Polski, Pamiru i Oceanu Spokojnego. Oburzeniu i rozpaczy inteligentniejszych warstw ludności nie było granic. Wieśniacy jednak pozostawali obojętni. Natomiast po miastach bardzo czynnie wystąpiły przeciwko rewolucyjnym kołom wyrzutki społeczeństwa, dostawszy od policji pieniądze i polecenie wytępienia „hydry rewolucji“.
Był to pamiętny okres „pogromów11, czyli oddania na pastwę i łup zawodowym zbrodniarzom nieraz całych miast za milczącą zgodą władz miejscowych i rządu petersburskiego. Żądania konstytucji i sądu nad zbrodniarzami, stojącymi na czele rządu, wzmagały się jednak i szerzyły. 10-go stycznia wyszedłem ze swego hotelu na Newski Prospekt. Tłumy ludzi zalegały chodniki. Wyczuwało się wyraźny niepokój i wzburzenie. Pozornie nic jednak nie dawało powodów do jakichkolwiek zajść. Uderzyła mnie nawet, niezwykła dla stolicy, mała ilość policji na ulicach. Czyniąc te spostrzeżenia, doszedłem do katolickiego kościoła Św. Katarzyny, gdy nagle idąca przede mną publiczność na jedno mgnienie oka zatrzymała się, a później rozpierzchła się w popłochu, przebiegając na drugą stronę ulicy, lub pędząc bezładnie jej środkiem, tłocząc się i krzycząc. Nie wiedziałem jeszcze, co zaszło, gdy nagle ujrzałem biegnących żołnierzy. Przegrodzili oni dwoma szeregami jezdnię i bez żadnego uprzedzenia dali kilka salw. Bez jęku zwinęła się w kłębek i pozostała na ziemi jakaś dama w żałobie, trzymając się oburącz za skrwawioną głowę; biegł jakiś mężczyzna z osłupiałemi i wytrzeszczonemi oczyma; kulał, zanosząc się od płaczu, uczeń gimna zjalny; o kilka kroków przede mną szła mała dziewczynka z koszykiem. Nagle zachwiała się i powoli upadła nawznak. Z koszyka wysypały się bułki. Jak dziś pamiętam, że jedna bułka potoczyła się do małej kałuży krwi na chodniku i tu pozostała. Gdy oprzytomniałem trochę od popłochu, przeciągłego poświstu kul, grzechotania nowych salw i wrzasków uciekającego tłumu, uświadomiłem sobie, że pozostałem samotny na chodniku. Żołnierze więcej nie strzelali, jednak, przycisnąwszy się bliżej do ściany najbliższego gmachu, rozpocząłem odwrót. Wkrótce ukryłem się za rogiem domu, gdzie uczułem się już bezpiecznym.
W ten sposób władze tamowały ruch na głównej arterji stolicy i nie dopuszczały do zgromadzania się publiczności.
Tymczasem fala rewolucyjna toczyła się dalej i dalej, na południe i wschód Rosji. Na południu powstali dumni, marzący o wolności, odważni mieszkańcy Kaukazu, na wschodzie jednoczyć się zaczęła zrewolucjonizowana oddawna ludność Syberji i szczepy mongolskie, przemocą wtłoczone w olbrzymi gmach Rosji.
II.
NA SUNGARI
W lutym 1905 r. powróciłem do Charbinu. Tu dowiedziałem się o szczegółach porażek, doznanych przez wojska syberyjskie, lecz nastrój panował wszędzie doskonały. Jeszcze święcie wierzono w zwycięstwo Rosji i pokładano nadzieję w świeżych pułkach, dążących z Zachodu.
Urządziwszy swoje laboratorjum, odrazu miałem bardzo dużo pracy.
Z polecenia sztabu musiałem wynaleźć materjał na smary do armat i karabinów, kół wozów taborowych i osi wagonów7 kolejowych, a także do fabrykacji mydła.
Po pewnym czasie zadanie to rozwiązałem. Jako materjałem posługiwałem się olejem z bobów-soja, dających bajeczne wprost urodzaje w Mandżurji. Po opracowaniu systemu technicznego, urządziłem w Char-binie fabrykę. Robiłem wszelkie smary i dobre mydło, bez nagrzewania, sposobem zimnym, bardzo nieskomplikowanym i szybkim.
Od chwili powstania fabryki, na terenie wojny nie było już innego mydła i smarów, a kolej nie potrzebowała wozić tych towarów z Rosji europejskiej.
Przy tej robocie zastała mnie wiosna, szybko przechodząca w upalne lato.
Razem z pierwszemi jaskółkami, zjawiły się oddziały wojsk z europejskiej Rosji. Przybyły, jak na manewry, w białych, różowych i błękitnych bluzach, i wszystkie okolice Charbinu, niby kwieciem, pokryły się barwnemi grupami nowoprzybyłych żołnierzy. Przyjemnie było patrzeć na te malownicze, jaskrawe plamy na ciemno-szmaragdowem tle łąk i krzaków.
Gdy jednak pułki te pchnięto na front, pod Laojan, Japończycy wykorzystali to barwne widowisko do celów wojennych. Przekonali się bowiem, że celować do tak malowniczo ubranych oddziałów łatwo, a więc strzelali jak do tarcz, wybijając nieraz całe plutony i kom-panje. Wtedy dopiero dostrzeżono różnicę w umundurowaniu japońskich żołnierzy, zabarwionem na ochronny kolor „khaki“, czyniący szeregi żołnierzy prawie niedostrzegalnemi na brunatno-zielonem tle okolicy. Rozległy się wołania o przemalowanie rosyjskich żołnierzy na inny kolor i wymyślania na różnobarwne, jaskrawe bluzy.
Wołania te obiły się o moje laboratorjum, gdyż polecono mi opracować sposób otrzymywania barwnika z brunatnego węgla i farbowania żołnierskiego płótna na kolor ochronny.
Tymczasem moja fabryka mydła potrzebowała co raz większej ilości oleju bobowego. Na rynku char-bińskim nie znalazłem dostatecznie dużych składów tego materjału, wyruszyłem więc na poszukiwanie terenu, gdzie można byłoby mieć oleju poddostatkiem, a skąd łatwo mógłby być dostarczany do Charbinu drogą wodną.
Wziąwszy z sobą swego pomocnika i dwóch kozaków, wyruszyłem doliną rzeki Sungari1), przepływającej przez miasto, i skierowałem się na południe. W wypadku, gdybym znalazł tam duże plantacje bobu, Chińczycy z łatwością mogliby mi go dowozić na swoich jednomasztowych żaglowych dżonkach, płynąc z prądem rzeki.
Miałem wskazówki, że w okolicach miasta Boduno, leżącego na prawym brzegu Sungari, istnieją znaczne obszary plantacyj bobów-soja. Wobec tego, korzystając z okazji, że z Charbinu odchodził właśnie parowiec „Pogranicznik“, postanowiłem na nim popłynąć do Boduno, gdzie Sungari tworzy olbrzymi łuk, zmieniając nagle swój zachodni kierunek na wschodni. Rzeka wyryła tu sobie łożysko w miękkich pokładach „lóssu“, tej, tak charakterystycznej dla Chin, żyznej gleby.
Płynęliśmy więc przeciwko wartkiemu prądowi potoku żółtej wody, podmywającej brzegi. Często zdarzało się widzieć olbrzymie bryły gliny, z pluskiem spadające do wody; czasami osuwały się znaczniejsze części stromego brzegu wraz z krzakami i drzewami, rzeka porywała je i niosła ku północy. Pomiędzy chińską dzielnicą Charbinu-Fu-dzia-dzianiem a Boduno spotykaliśmy dość liczne wsie. Były to drobne osady chińskie, liczące po kilkanaście szaro-żółtych „fan-tze“, czyli chat, z nieodstępną kapliczką, stojącą zwykle tuż przy brzegu w cieniu drzew. Fan-tze były ł) Dopływ rzeki Amur, zbudowane z badyli „gao — lianu“, czyli prosa indyjskiego, bardzo pospolitego w Chinach budulca, zbliżonego do łodyg naszej kukurydzy. Klatka z gao-lianu oblepiona jest nazewnątrz i wewnątrz gęstą gliną, zmieszaną ze słomą; strzechę stanowią wiązanki tegoż gao-lianu, pokryte mocno ubitą gliną. O parę kroków od jednej ze ścian wznosi się zwykle stożkowaty, dziwacznej formy komin. Okna mają ramy z bambusu i szyby z przetłuszczonego papieru. Przez te papierowe „szyby“ leniwie sączy się światło dzienne, lecz nic przez nie dojrzeć nie można, co zresztą nie przeszkadza sąsiadom zaglądać do środka chaty. W tym celu bez ceremonji palcem przebija się dziurę w papierze, i wtedy całe życie fan-tze jest jak na dłoni. W kilku miejscach spostrzegliśmy wysokie wieże kwadratowe z unoszącym się nad ich szczytem dymem. Były to cegielnie chińskie. O materjał dla nich było tu nietrudno, gdyż wszędzie można było znaleźć dobrą glinę.
Płynąc statkiem, uczyniłem wkrótce spostrzeżenie, przejmujące rozkosznym dreszczem moje myśliwskie serce. Wczesnym rankiem i w porze zorzy wieczornej widziałem stada dzikich kaczek i długie sznury gęsi, lecące na północ. Był to wiosenny przelot wodnego ptactwa. Leciało spokojnie i niewysoko, głośno i radośnie pokrzykując. Dochodził mnie nawet wyraźny szum potężnych skrzydeł gęsi i łabędzi lub skwapliwe łopotanie — kaczek. Leciały, niczego się nie obawiając, gdyż od błotnistych dżungli Siamu, Kambodży lub Burmy nie zaznały jeszcze żadnego niebezpieczeństwa. Dopiero teraz zbliżać się zaczynały do miejsca, gdzie śmierć czyhała już na nie. Tam, za linją kolei, ciągnęły się błota, gdzie się czaili myśliwi, wyczekujący przelotu, i gdzie przez całą wiosnę rozlegały się sitrzały i padały wybite ze stada kaczki i gęsi, głucho uderzając o ziemię zranioną piersią.
Te myśli przychodzą jednak tylko w mieście, gdy się siedzi przy biurku z lampą elektryczną i telefonem, gdy z ulicy dobiegają dzwonki tramwajowe i ryk samochodów, ale tam, gdzie ciągną nad rzeką długie sznury gęsi, myśliwy nie ma żadnych skrupułów. Oczy jego rachują ptaki i mrużą się, jakgdyby już celował do nich.
Na pokładzie „Pogranicznika“ postanowiłem sobie, że po skończonej wycieczce i załatwieniu moich spraw, zapoluję nieodwołalnie. Nigdy nie wyjeżdżałem z domu bez dubeltówki i karabina, a dłuższy pobyt w kraju ussuryjskim nauczył mnie, że myśliwy bez 300 nabojów — to nie myśliwy, lecz pożałowania godny dyletant. Miałem więc z sobą dubeltówkę Coxwell and Harrison, 12-go kalibru, karabin Henel‘a i więcej — o! daleko więcej, niż 300 nabojów.
Boduno była to właściwie wieś, z takiemi samemi fan-tze, jakie spotykaliśmy na brzegach Sungari, tylko, że tłoczyły się tu jedna przy drugiej, tworząc szersze i węższe uliczki i zaułki, pełne Chińczyków, Mandżurów, mężczyzn i kobiet, prawie nagich dzieciaków, fur z gao-lianem, z worami z czumi-dzy, bobami i mąką, mnóstwo świń, kur i błota — błota i brudów bez miary. Na dużym placu stał większy budynek, uwieńczony dwu-piętrowym dachem chińskiej architektury i odznaczony dwoma masztami, na których powiewały długie płachty z jakiemiś hieroglifami. Budynek, otoczony niskim glinianym murem, mieścił „ja-myń“, czyli siedzibę miejscowego gubernatora „tao-taja“, i szczupłej załogi, pełniącej czynności policji.
Ponieważ miałem dostać od tao-taja glejt ochronny, wstąpiłem do ja-mynia. Na ganku siedział wysoki, barczysty Chińczyk, ubrany w czerwone spodnie i takąż kurmę1). Miał na sobie czerwony fartuch,
J) Kurta. oblamowany czarnemi pasami. Chińczyk obojętnie spojrzał na mnie i dalej pracował. Praca ta była w każdym razie niepowszednia. Czyścił pakułami i piaskiem olbrzymi, ciężki miecz o krzywej i szerokiej klindze. Przed gankiem stał stolik, przykryty czerwoną serwetą z dwoma czarnemi hieroglifami. 0 kilka kroków dalej klęczało kilku Chińczyków. Na szyjach mieli ciężkie kołnierze z grubych, krótkich, kwadratowych desek, spadających im na ramiona. Ręce tych ludzi były przywiązane do długiego drąga, nogi zaś skrępowane łańcuchami.
Byli to aresztanci, wyprowadzeni z więzienia. Klęcząc pod ciężarem wżerających się im w szyje i ramiona kołnierzy, przyglądali mi się z ciekawością, gwarzyli o czemś, śmiejąc się głośno. Czasem któryś z nich zwracał się z pytaniem do barczystego Chińczyka, czyszczącego miecz, a ten odpowiadał tubalnym, lecz spokojnym i uprzejmym głosem.
Po chwili wyszedł tao-taj, mały i chudy, w czar-nem jedwabnem ubraniu, w czapce z pawiem piórem 1 czerwoną gałką, co oznaczało oficjalny i odświętny strój dostojnika. Kozak-tłumacz objaśnił go, o co mi chodziło, lecz dygnitarz wskazał na czerwony stół i uśmiechając się, zaczął coś mówić do kozaka, raz po raz kiwając głową w moją stronę.
— Tao-taj przeprasza pana, że dopiero za jakie pół godziny napisze papier — rzekł kozak. — W tej chwili będzie sądził złapanych na gorącym uczynku chunchuzów. Widzi pan ten napis na serwecie stołu? Brzmi on bardzo groźnie: „Winowajco, drżyj!“ Po strach jest zasadą sądownictwa chińskiego.
— A ten człowiek z mieczem? — spytałem, już domyślając się prawdy.
— Kat! — odpowiedział kozak. — Ci ludzie z pewnością będą ścięci, bo słyszałem, że zapytywali kata, czy potrafi za jednym ciosem odrąbać głowę...
Tao-taj tymczasem przerzucił jakieś papiery, przyłożył do nich małą pieczątkę i znowu zaczął mówić coś do nas i kłaniać się.
— Urzędnik chiński zaprasza pana, aby pan był obecny na sądzie i przy egzekucji, — objaśnił mnie mój tłumacz.
Podziękowałem i opuściłem dziedziniec ja-mynia, zapowiedziawszy swoją wizytę za pół godziny.
Czas ten zużyłem na zwiedzenie miasta.
Szedłem więc główną ulicą Boduno, gdzie się mieściły sklepy, warsztaty rzemieślników, zajazdy, jadłodajnie, palarnie opjum i haszyszu, i domy gry.
Cała ulica była otoczona z dwóch stron masztami, na których zawieszone były czerwone i czarne deski z napisami. Były to szyldy i zarazem reklamy różnych przedsiębiorstw7, mających swe siedziby w otwartych od frontu fan-tze,
W jednej z szop mieściła się piekarnia, czy raczej cukiernia. Kilku obnażonych do pasa — i spoconych Chińczyków przyrządzało chleb zaparzany, czyli „men-to“, i różne inne przysmaki.
Jeden z piekarzy gniótł i wałkował długą kiszkę z ciasta, aż nareszcie porwał ją i począł, krzycząc coś wniebogłosy, wywijać nią w powietrzu. Gruby, jak ramię ludzkie, i długi na metr walec ciasta wyciągał się coraz bardziej i wydłużał; piekarz bardzo zręcznie zginał go podczas ruchu, okręcając jedną połowę dokoła drugiej, i znowu go wyprostował, coraz szybciej wywijając w powietrzu. W ten sposób urobiwszy z ciasta cienką linę, zaczął przerzucać ją przez swój, ociekający potem, bronzowy grzbiet, otaczać się cały jej zwojami, aż koniec końców odrazu zwinął ją w warkocz z czterech pasm i szybko zanurzył w gotującym się bobowym oleju.
Olej zasyczał, wyrzucając kłęby pary i krople gorącego płynu, a gdy para przestała się wydobywać z ko tła, piekarz szczypcami wyciągnął z oleju sw’oje kulinarne arcydzieło. Warkocz nabrał złocisto-bronzowej barwy i był prawie całkiem twardy. Była to „ko-za“, ulubiony przysmak Chińczyków.
Cisnąwszy pieczywo do płaskiego bambusowego koszyka, Chińczyk jął wrzeszczeć na całe gardło, że ma świeżą, gorącą „ko-za“. Zjawiło się odrazu kilku amatorów, i po chwili piekarz wałkował już nową kiszkę z ciasta, wycierał nią pot, ściekający mu z grzbietu i ramion, reklamując przeraźliwym głosem swój nowy wytwór, który miał być jeszcze smaczniejszy od poprzedniego, spożytego przez czcigodnego San-Lee, mądrego Pao-Kuna i cnotliwą Li-dziń.
W ciemnych, cuchnących fan-tze pracowali szewcy, krawcy, ślusarze i blacharze; dalej prowadził swój proceder golibroda, ostrym odłamkiem szkła zeskro-bując szczecinę z chińskich twarzy i myjąc rozplecione włosy tak gorącą wodą, że klienci wyli z bólu; długo potem zaplatał im warkocze, sztukując je końskiem włosiem, zdobiąc nowemi jedwabnemi sznurami z kitą na końcu.
Przy zbiegu dwuch ulic siedział przed biurkiem otyły, stary Chińczyk, uzbrojony w olbrzymie okulary w czarnej oprawie, co było oznaką jego uczoności. Miał przed sobą pudełko z tuszem, kilka pendzelków, paczkę papieru i długich kopert, z czerwonym paskiem pośrodku. Był to specjalista od pisania podań do władz, listów prywatnych i rachunków firmowych. Chińczyk w okularach bardzo hałaśliwie zalecał swoją sztukę, która, jak zaręczał, miała skutek niezawodny.
Przy innym stoliku siedział lekarz, udrapowany w szeroki płaszcz. Potwornie duże okulary, umieszczone na małym, spłaszczonym nosie, dodawały eskulapowi powagi. Wysłuchiwał skarg cierpiących na różne dolegliwości pacjentów i, nie dotykając a nawet nie patrząc na nich, wymieniał sumę należną za lekarstwo, a suchą pomarszczoną dłonią wyciągał z szafki proszki i pigułki.
Dalej doszły mnie jakieś dzikie krzyki, jęki i obłędny śmiech, dochodzące z fan-tze o szczelnie zamkniętych oknach i drzwiach.
— Tutaj się mieści palarnia opjum! — zawołał towarzyszący mi kozak. — Tu „manzy“1) tracą nieraz cały swój majątek, umierają, bywają okradzeni, a nawet — zamordowani.
Obok mieścił się dom gry, gdzie najhazardowniejsi z pośród ludzi na kuli ziemskiej — Chińczycy spędzają dni i noce, grając w karty, domino lub tradycyjne kości. Niezawodnie, w całych Chinach — od Amuru do granicy indo-chińskiej — nie znalazłoby się jednego nawet obywatela „Państwa Nieba“, któryby chociaż parę razy w życiu nie przegrał w podobnych norach całego swego majątku.
Prawie godzinę krążyliśmy po mieście, zanim powróciliśmy do ja-mynia. Ponury i straszliwy widok przedstawił się moim oczom. Na ganku po dawnemu siedział kat i pakułami ścierał krew ze swego straszliwego miecza. Przed „stołem sprawiedliwości“ leżało pięciu Chińczyków z odrąbanemi głowami. Dwa czarne, kosmate psy żłopały krew, wyciekającą z przerąbanych szyi. Na murze, niespokojnie kracząc, usadowiły się już wrony i kruki o potężnych dziobach.
Wkrótce wyszedł tao-taj w małej czarnej czapeczce na głowie, uśmiechnięty i uprzejmy, i podał mi przygotowany dokument, polecający moją osobę wraz z eskortą gościnności i opiece gminnych władz w granicach obwodu Boduno. Pożegnałem dygnitarza i pośpiesznie opuściłem straszliwy ja-myń, patrząc na czarną chmurę różnego drapieżnego ptactwa, krążącego nad nim.

  • ) Rosyjska pogardliwa nazwa Chińczyków, oznacza „włochaty“, z powodu noszonego przez nich warkocza.

W okolicach miasta nie znalazłem większych zapasów oleju bobowego, natomiast wskazano mi, gdzie mogę zamówić znaczną jego ilość.
Za dość wygórowane wynagrodzenie znalazłem konie i przewodnika dla siebie i swoich ludzi. Nazajutrz 0 świcie wyjechałem z Boduno we wschodnim kierunku, trzymając się prawego brzegu Sungari. Miałem informacje, że w obwodzie pomiędzy małą rzeką Sila-ho a miasteczkiem Lalin, leżącem u stóp grzbietu tejże nazwy, ludność posiada duże plantacje bobów, a nawet drobne fabryczki do wytłaczania oleju i makuchów-
Za Boduno brzegi Sungari były znacznie mniej zaludnione. Zdarzało się nam nieraz jechać kilka godzin, nie spotykając żadnej „fan-tze“. Obawiałem się nawet, że nie będziemy tej nocy mieli dachu nad głową, lecz obawa okazała się płonną, gdyż wnet po zachodzie słońca ujrzeliśmy niewielką osadę złożoną z kilku chat i otoczoną gaikiem z wysokich grabów.
Stanęliśmy tu na nocleg. Przewodnik wprowadził nas do największej fan-tze.
Długa szopa była przedzielona cienką ścianą na dwie nierówne części.
W mniejszej mieścił się piec z wmurowanym kotłem żelaznym do gotowania strawy. Na palenisku płonął suchy gao-łian i kawałki drzewa, wyłowionego z Sungari; dym przechodził kanałem pod pryczą z gliny 1 wychodził nazewnątrz chaty przez stożkowaty komin z ubitej gliny. Prycza nosi chińską nazwę „kang“, przez cały dzień i noc bywa nagrzana, zastępując piec i jednocześnie łoże dla całej rodziny. Żadnego umeblowania oprócz słomianych mat, rzuconych na kangu, nie dojrzałem w fan-tze. Kilka drewnianych misek i kubków, dwa wiadra i siekiera stanowiły cały dobytek wieśniaczej rodziny.
Gospodarz-Chińczyk krzyknął na kobiety. Weszły
Dzieje burzliwego okresu dwie — stara i młoda. Były brzydkie i nad wyraz brudne; patrzyły na nas zpodełba, a na wszystkie nasze pytania odpowiadały pogardliwem milczeniem.
Szybko się zakrzątnęły około kangu zmiotły z niego kupę śmieci, przygotowały herbatę i znikły. Rozlokowaliśmy się na nieznośnie ciepłej pryczy i zdaliśmy się na łaskę i niełaskę całej armji pcheł, gnieżdżących się w kurzu, leżącym grubą warstwą na glinianej podłodze i w szczelinach rozgrzanego kangu. Rozpocząłem narazie zawziętą walkę z tą lekką kawalerją, prowadząc energiczne kontrataki, lecz później musiałem skapitulować i niecierpliwie wyglądałem świtu w obawie, że jeżeli słońce się spóźni, mój przeciwnik wyssie ze mnie wszystką krew. Lecz słońce nie zawiodło; pchły pierzchły, uciekając ociężałemi skokami do swoich kryjówek, pełne nadziei, że uda im się następnej nocy użyć na mnie na nowo.
Alem uciekł, unosząc z sobą resztki krwi i parę do nieprzytomności objedzonych pcheł... na drogę. Zresztą i te zgubiłem, trzęsąc się na siodle i wcale nad tą „dotkliwą“ stratą nie rozpaczając.
Jechaliśmy dalej brzegiem Sungari. Rozpoczęły się zarośla i wikliny, zasłaniające drogę od strony rzeki. W pobliżu brzegu zaczynała się łacha, daleko wybiegająca do rzeki. Przez gęste gałęzie krzaków ujrzałem widok, który napełnił mnie zachwytem. Na mieliźnie żerowało stado dzikich gęsi.
Trudno mi było obliczyć, ile ptaków zasiadło na wyłaniającym się z wody piasku, lecz w każdym razie liczyć je należało na tysiące. Zapewne zatrzymały się tu na nocleg. Gęsi żerowały, szukając pokarmu w piasku i w małych kałużach pozostałych po wylewie rzeki, inne wchodziły do wody i chwytały ryby. Zgromadziły się tu gęsi różnych gatunków; rozróżniłem zwykłą gęś szarą, gęś zbożową, kazarkę, pospolite w Mongolji i Tybecie koralowe ptaki „lamy“,
W pobliżu na wodzie pływały stadka dzikich kaczek: krzyżówki, podgorzelce, czerwonoszyje, różeńce, cy-ranki i inne, nieraz bardzo rzadkie w tych szerokościach geograficznych odmiany. Na środku rzeki, jak wielkie zwały białej piany, bujały na falach srebrzyste łabędzie.
Jak zwykle na południu i wschodzie Syberji, to mandżurskie zbiorowisko wodnego ptactwa miało odrębny charakter. Skupiały się tu i razem odbywały przelot nietylko gatunki, zwykłe dla lata północnego, lecz i okazy południowe, z różnych przyczyn zbłąkane śród lecących na północ towarzyszy.
Tymczasem słońce podnosiło się coraz wyżej i wyżej, zapowiadając piękny i pogodny dzień. W olbrzymiem stadzie wyraźnie dawał się zauważyć niepokój i ruch. Gęsi, rozsiane po całej piaszczystej wyspie, zaczęły skupiać się w oddzielne grupy; na czoło stad wychodziły stare, doświadczone samce; reszta zajmowała przeznaczone miejsca, lub kłóciła się o lepsze, a mianowicie bliższe końca klucza, gdzie lot był o wiele łatwiejszy. Gęsi podnosiły głowy i wyciągały szyje, gotowe do drogi i wpatrzone w złoto-różowe oblicze słońca. Rozlegały się urywane basowe głosy prze-wódców i żałosne pokrzykiwania innych. Nie gęsi jednak podały sygnał do dalszej powietrznej podróży. Pierwsze z ostrym krzykiem poderwały się kaczki i z łopotem skrzydeł, rozcinając powietrze, pomknęły na północ, dokąd ciągnął je instynkt — to tajemnicze prawo natury. W milczeniu machnęły łabędzie potęż-nemi skrzydłami, tnąc przez chwilę wodę srebrzystemi piersiami, i majestatycznie zaczęły się wzbijać coraz wyżej i wyżej. Gdzieś wysoko, tuż pod obłokami, do królewskich ptaków podobne swą białością i blaskiem, zawisły na jedną chwilę, połyskując w słońcu, a potem szybko popłynęły. Zamieniając się w falujący w przestworzu długi, srebrny sznur, wolno znikały w oddale niu i w nierozpierzchłej jeszcze mgle porannej. Dopiero wtedy z głuchem trąbieniem i szumem skrzydeł podniosły się gęsi i, formując swój szyk, podążyły za odlatującymi towarzyszami niebezpiecznej i mozolnej podróży.
Łacha opustoszała.
Długo nie mogłem się oderwać od tego, dziwnie podniecającego mnie zawsze, widoku przelotu wiosennego. Ptaki odbywają w tym okresie szaloną, zda się, podróż, od trzęsawisk lndyj, gdzie wylęgają się leniwe, jadowite kobry i zdradliwe, śmierć niezawodną niosące, małe i chyże żmije „surinam“, gdzie w haszczach czai się drapieżny tygrys, — aż hen! na roztopy martwej tundry ujścia Jeniseju, Obi i Leny, nad brzegi Oceanu Północnego, ku górom lodowym, topniejącym na jego niskich pobrzeżach. Pędzi je dziwny, a potężny jak życie i nieunikniony jak śmierć, instynkt, kierujący ptactwem wodnem na północ, gdzie ma się zrodzić nowe potomstwo, młódź najsilniejsza i najbardziej do życia przystosowana. Posłuszne zewowi tego instynktu łabędzie, gęsi i kaczki przebywają z szybkością nie-wiarogodną tysiące kilometrów, a nic je wstrzymać nie zdoła! Głód, mroźne poranki wiosenne, tam i sam rozszalałe zimne wichry, śnieżyce, burze, ulewy, i — ludzie, śmierć posyłający w głębinę oceanu powietrznego, nic nie może wstrzymać skrzydlatych żeglarzy, nie może zmienić kierunku lotu tych ofiar instynktu i przeznaczenia. Lecą temi samemi, od wieków usta-lonemi szlakami, znanemi ptactwu tak dokładnie, jak gościńce i drogi żelazne znane są ludziom.
Droga szła ciągle brzegiem rzeki, na lewo zaś ode mnie ciągnęły się nieskończone połacie pól prosa — gao-lianu, czu-midze i pszenicy, przerywane pasmami plantacyj maku i bobów. Na swoich małych zagonach pracowali już Chińczycy i Mandżurowie.
Drobne osady i pojedyńcze fan-tze stały w znacznej odległości od brzegu, w cieniu wysokich drzew.
Około godziny czwartej popołudniu napotkaliśmy szmat drogi trudnej do przebycia. Duża połać pól stała pod wodą; droga zamieniła się w grząskie bagno, pełne wybojów i dołów, do których co chwila wpadały nasze konie. Wkrótce zmieniliśmy się w posągi, świeżo ulepione z gliny, gdyż od stóp do głów byliśmy pokryci lepkim, żółtym „lossem“ — tem bogactwem Chin.
Spotkaliśmy kilku Mongołów, kiwających się na ostrożnie kroczących wielbłądach. Opowiedzieli naszemu przewodnikowi, że na grzbiecie La-Lin, tej zimy tonącym w śniegu, niespodziewanie spadły, ciepłe deszcze. Od nadmiaru wody wszystkie rzeczki i potoki wezbrały i wystąpiły z brzegów, zatapiając równiny.
Istotnie jechaliśmy przez parę godzin po wodzie, nieraz gubiąc drogę i trafiając na topieliska, w jakie się zamieniła żółta, urodzajna ziemia orna. Tam i ówdzie wyłaniały się z wody ścierniska gao-lianu, łodygi kukurydzy, małe krzaki wiklin i dębów. Na trochę wyższych miejscach sucho było i tam się roiło od różnych istot żyjących. Śmigały zające, szukając tu ratunku przed powodzią, a na jednym z pagórków, porośniętych dębiną, dojrzałem rudo-ogniste lisy, czające się w krzakach. Nad zalaną miejscowością z krzykiem latały w różnych kierunkach bekasy, dubelty, czajki, brodźce i inne gatunki kuligów, siadając na chwilę na wystających z wody kamieniach lub kępkach i znowu rozpoczynając pełen niepokoju, zgiełkliwy lot.
Jednak, gdy słońce zniżać się już zaczęło, — dotarliśmy do łańcucha pagórków, gdzie droga znowu stała się możliwą i gdzie na skraju niewielkiego gaiku ujrzeliśmy wieś złożoną z 50 — 60 chałup. Była to Sila-ho — cel mojej wyprawy. Istotnie, zbliżając się do wsi, zobaczyłem obszerne pola bobowe, a o kilkaset kroków od chat osady długie szopy, gdzie się mieściły „fabryki’1 oleju.
W gaiku stały duże, z grubych desek sklecone skrzynie przywalone kamieniami. Niektóre z nich były pomalowane na czerwono, inne były sklecone z prostych, nieheblowanych, już sczerniałych desek.
Przedtem już widziałem nieraz podobne skrzynie. Były to trumny ze zwłokami zmarłych. Chińczycy mają na-ogół dużo kłopotu ze swymi nieboszczykami, gdyż, podług przepisów wiary, mogą grzebać zmarłych wyłącznie w szczęśliwe dni. Ponieważ określenie szczęśliwego dnia należy do kapłanów buddyjskiego wyznania, więc wyłącznie stopień zamożności decyduje o pożądanym terminie. Ludzie biedni wcale nie mogą się doczekać przyjścia szczęśliwego dnia i ze smutkiem spozierają, jak szczury i myszy, a czasem nawet psy i świnie zjadają zwłoki bliskich i drogich im istot.
Wójt przyjął nas bardzo gościnnie, ujrzawszy papier od tao-taja, ulokował w dość czystej fan-tze i zwołał rolników na naradę w sprawie dostawy oleju bobowego. Wkrótce miałem już podpisaną umowę z mieszkańcami Sila-ho i upoważnienie dla wójta na zawarcie takiej samej umowy z sąsiedniemi obwodami.
Przenocowawszy we wsi, poszedłem ze swoim kozakiem — tłumaczem, Mikołajem, obejrzeć fabryki oleju.
W długich szopach stały duże i ciężkie, z kamieni wyciosane, żarna. Obracały je konie z zawiązanemi oczami. Kamienie, sunąc po twardem podłożu, gniotły podsypywane ciągle ziarna bobu i wyciskały z nich „tu-ju“ — olej bobowy, ściekający do drewnianego basenu, skąd czerpano go do pudeł drewnianych lub plecionych koszyków. W sąsiedniej szopie wyrabiano te pudła i kosze. Fabrykacja ta niczem się nie różni od europejskich robót stolarskich lub koszykarskich, z wyjątkiem zastosowania ich do przewożenia płynów, jakim jest olej bobowy. W tym celu pudła i kosze są oklejane wewnątrz kilkoma warstwami papieru, połączonemi specjalnym klejem z mąki i krwi.
Jest to bardzo trwały materjał, gdyż otrzymywałem nieraz kosze, zawierające po pół tonny oleju, a dochodziły w zupełnie dobrym stanie, chociaż nieraz przebywały przedtem długą drogę statkiem lub koleją.
Po zwiedzeniu fabryki mogłem się uważać za wolnego, więc czekając, aż wypoczną nasze konie, wyszedłem na polowanie.
Wziąłem z sobą Mikołaja i skierowałem się na północ, w zamiarze dotarcia do nawiedzonej przez powódź miejscowości, gdzie zauważyłem dubelty i bekasy.
Długo szliśmy przez niewysokie pagórki, z niskiemi zaroślami dębiny. Często zrywały się z głośnym krzykiem i łopotem skrzydeł, mieniąc się wszystkiemi barwami, samce-bażanty i szare kury. Strzelałem do kogutów kilka razy, lecz bez powodzenia, gdyż wylatywały daleko, a, idąc na dubelty, wziąłem ze sobą tylko drobny śrut.
Nie udało mi się tego dnia nacieszyć dobrem polowaniem. O jakie 3 — 4 kilometry od wioski ujrzeliśmy samotną fan-tze, stojącą na dnie dość głębokiego jaru. Przy domku stały dwa osiodłane konie. Do fan-tze pozostawało jakieś paręset kroków, gdy wypadło z niej dwu Chińczyków. Bardzo sprawnie wskoczyli na siodła i, trzymając w ręku karabiny, szybko pomknęli w stronę ujścia jaru, gdzie zniknęli za zakrętem. Zjawili się jednak wkrótce na pagórku i bacznie nas obserwowali.
— To patrol chunchuzów... — szepnął do mnie wystraszony kozak. — Wracajmy!
W tych warunkach polowanie stawało się niemożli-wem, gdyż łatwo moglibyśmy wpaść w ręce bandytów chińskich, którzy w czasie wojny rosyjsko-japońskiej okrutnie obchodzili się z „mau-dza“, jak nazywali wszystkich Europejczyków. Powróciliśmy więc do wsi i tegoż dnia odjechaliśmy do Charbinu. Doniesiono mi, że z sąsiedniej, nadbrzeżnej wioski Tun-Sy ma od pbnąć dżonka żaglowa z ładunkiem jaj i kur do Fu-dzia-dzianu, przedmieścia Charbinu. Kazałem więc przewodnikowi odstawić nasze konie do Boduno, sam zas ze swymi ludźmi wsiadłem na dżonkę i bardzo prędko z prądem wartkiej Sungari dotarłem do domu, gdzie czekały na mnie niespodzianki.
III.
W LASACH
W Charbinie znalazłem pismo od sztabu armji, z wiadomością, ze jestem nagrodzony kolejnym orderem i mianowany chemikiem armji. Jednocześnie otrzymałem tez nowe zlecenie, którego wypełnienie omal że me przypłaciłem życiem. Sztab polecił mi jak najrychlejsze zorganizowanie wypalania węgla drzewnego na wielką skalę dla potrzeb warsztatów wojskowych ponieważ na terytorjum Mandżurji nie było jeszcze w edy żadnej koksowni. W tym celu wyznaczono specjalną koncesję leśną, gdzie miałem działać.
Prawie równolegle z biegiem Sungari, o jakie 300 kilometrów od Charbinu na północny-wschód przecho 1 JesistY grzbiet Tschan-Kwan-Zai-Lan, stanowiący południową odnogę gór Małego Chinganu. W lasach zachodnich uskoków Tschan-Kwanu oddano mi do eksploatacji koncesję leśną, w pobliżu małej stacji kolejowej — Udzimi.
Tegoż dnia wyjechałem obejrzeć teren moich przy i/ j iPraC 1 uPlanować ich przebieg. Stacja Udzimi składała się z malutkiego budynku, gdzie się mieścił telegraf i personel urzędniczy, i z długiej szopy murowanej, — zajmowanej przez robotników i kilku ko-zakow. Tuż za budynkami stacji rozpoczynały się zarosła. Zabrawszy z sobą dwóch kozaków, wyruszyłem do lasu. Wznosiły się tu dęby i drzewa iglaste, a była to prawdziwa knieją, o podszyciu z gęstych, prawie nie do przebycia, krzaków. Nie nadawała się zbytnio na budidec, lecz do wypalania węgla dostarczała ma-terjał dostatecznie dobry. Szliśmy dość szeroką ścieżką, przerąbaną w lesie. Ślady ludzkich nóg i kopyt końskich widniały na błotnistych jej odcinkach. Zapewne, była dość uczęszczana. Istotnie doprowadziła nas do małej rzeczki, z szumem i pluskiem pędzącej z gór, a na jej brzegu ujrzeliśmy małą wioskę chińską, Ho-Lin. Otaczały ją małe pola gao-lianu, maku i bobów, a dalej, pnąc się na szczyty gór, stała ciemno-zielona ściana puszczy.
Ponieważ musiałem mieć sporo robotników do rąbania lasu, postanowiłem stąd właśnie rozpocząć swoją pracę. Jednak wieśniacy, należący do mandżurskiego szczepu Daurów, nie chcieli wynajmować się na robotników. Przystali natomiast na to, aby moi ludzie zamieszkali w ich fan-tze. Była to w każdym razie dogodna dla mnie okoliczność, gdyż w Ho-Linie mogłem mieć dostateczną ilość prowiantów dla robotników chińskich.
Powróciłem nazajutrz do Charbinu i rozpocząłem organizację nowego przedsiębiorstwa. Spędziłem cały dzień w Fu-dzia-dzianie, chińskiem przedmieściu niedawno powstałego miasta rosyjskiego, zaludnionego prawie przez pół miljona Chińczyków. To mrowie ludzkie gnieździło się w zwykłych fan-tze, oraz w licznych hotelach i zajazdach; uboższa ludność mieściła się w norach, wykopanych w ziemi, w straszliwych barłogach ostatecznej nędzy — Śród niskich chat, stały teatry chińskie, restauracje, spelunki gry w karty i kości; w wąskich zaułkach kryły się palarnie opjum i haszyszu i najbiedniejsze, najbrudniejsze zajazdy, do których wstęp nie był bezpieczny dla zamożniejszego, dostatnio ubranego gościa. Tu znajdywali przytułek bandyci-chunchuzi, grasujący w okolicach Charbinu, w lochach zaś, w labiryncie wąskich przejść podziemnych kryli się Chińczycy — lokaje, kucharze, praczki i niańki, nieraz okradający lub nawet mordujący swoich chlebodawców.
W dobie wojny rosyjsko-japońskiej Fu-dzia-dzian miał wygląd olbrzymiej wsi i tylko flagi nad ja-my-niem oraz załoga chińska świadczyły o tem, że jest, to miasto, mające wielkie znaczenie handlowe i polityczne.
Byłem w Fu-dzia-dzianie w 16 lat później i nie poznałem go. Zjawiły się tam czteropiętrowe kamienice, murowane teatry, świątynie, pałac miejscowego tao-taja i fu-du-tuna, olbrzymie sklepy, składy handlowe i inne atrybuty prawdziwego miasta, jak naprzykład — dorożki, samochody, wózki dwukołowe, popychane przez biało ubranych kulisów chińskich. W opisywanym zaś przeze mnie czasie ulicami płynęły potoki zlewów miejskich, piętrzyły się pagórki cuchnących śmieci, w których grzebały świnie i kury, staczały krwawe bójki głodne psy, walczące o znalezioną kość lub resztki trupa ludzkiego.
Dano mi dokładny adres kupca chińskiego Tun-Ho-Sana, dostarczającego zarządowi kolei potrzebnych robotników. Zastałem go w domu i szybko załatwiłem sprawę. Obiecał mi, że, nie zwlekając, wyprawi do Udzimi 300 robotników do rąbania lasu. Uprzedził mię, żebym nigdy nie brał robotnika bez jego pośrednictwa. Gdy dojrzał ironiczny uśmiech na mojej twarzy, rzekł poważnym głosem:
— Niech pan nie myśli, że chodzi mi o zarobek! Bynajmniej! Dając panu robotników, posyłam wyłącznie ludzi znanych osobiście mnie albo innym firmom. Mogę ręczyć panu, że będą to uczciwi ludzie. Tymczasem, wynajmując włóczących się po mieście Chińczyków, łatwo natrafić na chunchuzów i mieć z tego powodu przykrości.
Oznajmiwszy Tun-Ho-Sanowi, że za dwa dni będę w Udzimi, odjechałem.
Następny dzień zeszedł mi na poszukiwaniu pomocników. Znalazłem ich wśród techników zarządu kolei wschodnio-chińskiej. Jeden nazywał się Kazik, drugi Samsonow. Obaj byli rodem z metalurgicznych obwodów Uralu i obznajmieni niemal od dzieciństwa z wypalaniem węgla.
Byli to ludzie młodzi, lecz całkiem do siebie niepodobni. Kazik był prawie olbrzymem. Takich szerokich ramion i piersi z pewnością nikt nigdy nie miał, z wyjątkiem chyba mego towarzysza w Środkowej Azji, agronoma, opisanego w książce „Ludzie, zwierzęta i bogowie“. Kazik przy całej swojej barczy-stości był chudy, ale zato, zdawało się, że ciało miał splecione z grubych rzemieni. Ruchy jego odznaczały się szybkością i zwinnością. Niebieskie oczy o jasnem i śmiałem spojrzeniu rozświetlały figlarną i zawsze wesołą twarz.
Samsonow był małego wzrostu, o jasnych, pięknie wijących się włosach, miękkim i melancholijnym wyrazie bladej twarzy i rozmarzonych, piwnych oczach.
Obaj bardzo mi się podobali i natychmiast prosiłem zarząd kolei, aby byli delegowani do mojej dyspozycji.
Nazajutrz w służbowym wagonie jechaliśmy już do Udzimi.
Ku wielkiemu swemu zadowoleniu dowiedziałem się, że Kazik był zapalonym myśliwym, a ponieważ widziałem już tę ciemną, gęstą knieję „tajgi“ mandżurskiej, więc obiecywałem sobie rozkosze myśliwskie; mieć dobrego towarzysza polowania jest rzeczą przyjemną, a w warunkach dzikiego kraju wprost niezbędną. W rozmowie dowiedziałem się, że Kazik i Samsonow znają się oddawna i są w przyjaznych i zażyłych stosunkach ze sobą. Gdy moi pomocnicy potro-chu oswoili się ze mną, Samsonow odwołał mnie na stronę i rzekł:
— Panie naczelniku! Jestem dopiero od roku żonaty i ciężko mi było porzucić żonę. Będę prosił pana o pozwolenie na sprowadzenie jej do Udzimi natychmiast, gdy praca pójdzie już swoim torem i gdy będziemy mieli stałe miejsce pobytu.
Zgodziłem się chętnie, gdyż dojrzałem błagalne błyski w oczach i drżące usta pięknego chłopaka, ale jednocześnie spostrzegłem jeszcze jedną okoliczność.
Samsonow rozmawiał ze mną cichym głosem, prawie szeptem. Gdy się nagle odwróciłem, zobaczyłem Kazika. Siedział do mnie plecami, ale głowę miał odwróconą tak, aby lepiej słyszeć rozmowę. W całej postaci Kazika wyczuwałem naprężenie; widoczne było, że chciał słyszeć naszą rozmowę, toczącą się w drugim końcu wagonu.
Wyczułem jakąś troskę i ukrytą obawę w duszach obydwóch młodzieńców, z którymi związał mnie los.
Zacząłem rozmowę z Samsonowem i wkrótce już wiedziałem, że poznał się z swoją żoną w Charbinie, gdzie pracowała jako stenotypistka na kolei, i że zaznajomił go z nią Kazik, jego przyjaciel z lat dziecięcych.
— Czy pan Kazik — też żonaty? — zapytałem.
— Nie — odparł Samsonow. — Kazik tak młodo się nie ożeni.
— Dlaczego?
— Bo to widzi pan — zaczął szeptem Samsonow, z obawą spoglądając na siedzącego przyjaciela — Kazik — dumna sztuka, ambitna, i ma wielkie wymagania od życia!
— Nie rozumiem, niech pan wytłumaczy, — poprosiłem Samsonowa, bardzo zaciekawiony jego słowami.
— Kazik jest synem prostego robotnika, ale uparł się, że wypłynie na szeroki wart, uczy się teraz zawzięcie, pracuje, zarabia wszędzie, gdzie tylko może. Ja nawet nie wiem, kiedy ten człowiek śpi! Przysiągł sobie, że będzie bogaty, wykształcony i równy najwyższym. Żona stałaby mu na przeszkodzie, więc nie chce się żenić.
Mówiąc to, Samsonow oczy spuścił i westchnął. Na tem się rozmowa nasza urwała..
W kilka godzin później byliśmy już na stacji Udzimi. Gdy wagon odczepiono od pociągu i postawiono na torze zapasowym, zameldował mi się mały, krępy wachmistrz kozacki, nazwiskiem Szum, i oznajmił, iż dostał z Charbinu depeszę, aby dać mi na terenie robót eskortę wojskową. Meldował więc, że wachmistrz Łyświenko z ośmiu kozakami został posłany, przez niego do wioski Ho-Lin, gdzie oczekuje na moje rozkazy. Od Szuma dowiedziałem się, że Chińczycy już przybyli i poczęści rozlokowali się po chatach wieśniaków, poczęści zaczęli budować dwie szopy z kangami i jedną zimną — dla przechowywania żywności.
Wkrótce byliśmy już w Ho-Linie i stanęliśmy w chacie miejscowego wójta, gdzie też złożone zostały nasze rzeczy.
Powitał mnie tu i przedstawił się wachmistrz Łyświenko, niemłody już, rudy kozak z krzyżem św. Jerzego na piersi, otrzymanym za waleczność podczas wojny z bokserami w r. 1900, gdy to rosyjskie wojska z obwodu Amurskiego przekroczyły „wielki mur“ i weszły do Pekinu, pod dowództwem generała N. P. Liniewicza.
Przed fan-tze stanęło ośmiu młodych kozaków, podkomendnych wachmistrza, i sprezentowało przede mną broń.
Tegoż wieczora wyznaczyłem plac, gdzie miały stanąć piece węglowe i podzieliłem czynności pomiędzy Kazikiem a Samsonowem. Pierwszy miał przygotować plac pod piece i wystawić je, drugi — zarządzić wyrąbywanie lasu i zwożenie drzewa do pieców.
Już przy tych pierwszych dyspozycjach przekonałem się, że będę zmuszony przeprowadzić małą linję podjazdową od stacji Udzimi w głąb puszczy, aby móc dostarczać drzewo z dalszych okolic, gdy wyrąbiemy najbliższe działki leśne. Tegoż wieczora, pisząc ra port do sztabu armji, słyszałem stuk siekier Chińczyków, pracujących w lesie, krzyki robotników i głuchy łoskot padających drzew.
Trwała ta przygotowawcza praca przez cały tydzień, w ciągu którego oczekiwałem na odpowiedź co do projektowanej kolejki podjazdowej. W końcu tygodnia plac był wykończony i w jednym końcu jego wznosił się już pierwszy piec. Właściwie nie był to piec w peł-nem tego słowa znaczeniu. Był to stos, złożony z długich kawałów drzewa, z dwoma kanałami: jednym pionowym, zrobionym z trzech mocnych palów, głęboko wkopanych w ziemię i pokrytych grubą warstwą gliny; drugim — z dwóch poziomo położonych na ziemi belek. Gdy stos był już wykończony, pokryto go szczelnie darniną, przysypano piaskiem i ziemią z gliną, ubito i podpalono od dołu; gdy się na dobre rozpalił i ze szczytu buchał nietylko dym, lecz i płomienie, Kazik przykrył grubą darniną otwory obu kanałów. Od tej chwili drzewo w piecu tylko się tliło powoli, destylując się i tworząc smołę, która się spalała, oraz węgiel — cel naszych zabiegów.
Gdy przyszła odpowiedź na mój raport, z zaproszeniem mnie do Charbinu dla zestawienia kosztorysu kolejki, — na placu wznosiło się już kilka „uralskich1’ pieców węglowych, takich samych, w jakich spalono prawie doszczętnie wszystkie lasy w fabrycznych obwodach gór Uralskich. Dla mnie, jako dla chemika i przyrodnika, taki sposób eksploatacji lasów wydawał się wprost barbarzyńskim, postanowiłem więc spróbować wystawić piec murowany, pozwalający prowadzić wypalanie węgla bez przerwy, z oddzieleniem śttioły, która mogła znaleźć zastosowanie w armji, nń-przykład do smarowania osi wozów w taborach wojskowych.
Dowiedziałem się, że przy następnej za Udzimi stacji istnieje duża cegielnia chińska, o budulec więc nie było trudno. Zestawiłem kosztorys i w wagonie robiłem plany przyszłej, prawdziwie fabrycznej produkcji.
Jednocześnie ze wznoszeniem pieców, prowadzono budowę koszar dla robotników i domu mieszkalnego dla techników i kozaków. Miały to być zwykłe fan-tze, tylko bez kangów, lecz ze zwyczajnemi piecami i kuchnią europejską.
Pojechawszy z projektem kolei i dużego pieca fabrycznego do Charbinu, przesiedziałem tam około dwóch tygodni. Kazik regularnie donosił mi telegraficznie o przebiegu pracy. Wiedziałem, że plac rozszerza się codziennie, że stanęło już na nim około 40 pieców uralskich, dostarczających dziennie sporo węgla, że technicy, żołnierze i robotnicy mieli mieszkania, że x-oz-poczęto budowę kolejki podjazdowej i w tym celu przysłano mi 20 kilometrów starych szyn, starą lokomotywę i dziesięć platform.
Gdy powróciłem do Udzimi, mogłem już przejechać do Ho-Linu własną kolejką. Prawda, że stara lokomotywa, klekocząc i chrzęszcząc wszystkiemi swemi gnatami, wiozła mnie po niezbalastowanym plancie bardzo długo, jednak — dowiozła. Nie poznałem Ho-Linu! Obok wsi powstała druga osada. Stały tu fan-tze z kangami dla Chińczyków, dom mieszkalny z wy-sokiemi kominami z blachy i z werandą, oplecioną chmielem mandżurskim, duże składy węgla i magazyny żywności i narzędzi, w oddaleniu zaś kurzył 6ię szereg pieców, wzniesionych przez moich techników. Puszcza mandżurska, ten ciemny gąszcz z drzew i krzaków, przeplatanych dzikiem winem, chmielem i innemi pnącemi się roślinami, zdawało się, pierzchła przed najściem ludzi, obnażając nagą, żółtą ziemię. Las był wyrąbany dokoła, i zrozumiałem wtedy, że miałem rację nalegając na zbudowanie kolejki. Widziałem teraz wyraźnie, że za jakiś miesiąc lub dwa będę zmuszony dowozić drzewo do pieców z dalszych części lasu. Składy były przeładowane węglem, węgiel leżał w stosach, przykryty przed deszczem kawałami zdartej z drzew kory.
Już mogłem wywozić węgiel, lecz trzeba było czekać na ukończenie kolejki.
Wieczorem Samsonow zaprosił mnie do siebie na herbatę. Na małej werandzie, udekorowanej chmielem, spotkała nas młodziutka kobieta. Była to żona Samsonowa — — pani Wiera. Stanowiła rażący kontrast z mężem. Samsonow miał bladą, melancholijną twarz i smutne, rozmarzone oczy, ze spadającemi na nie miękkiemi, wijącemi się kosmykami włosów; żona zaś jego była uosobieniem bujnego zdrowia, temperamentu i wesołości, która tryskała z ciemnego rumieńca twarzy, z czarnych, pałających oczu i pełnych, zmysłowych ust.
Oprowadzili mnie po mieszkanku. Składało się z małego przedpokoju i dwóch izb. Gliniane ściany, pułap i podłoga mogłyby wywrzeć przykre i smutne wrażenie, lecz na to zaradziła ręka kobieca, wszędzie, przy dobrej woli, umiejąca założyć gniazdo, czy to w chińskiej fan-tze, czy w przedziale wagonu, czy w kajucie okrętu, czy nawet w celi więziennej. Podłoga była nakryta białą matą ze słomy; takież maty, upiększone sztucznemi kwiatami, kilkunastu barwnemi pocztówkami i fotograf jami, zdobiły ściany. Jakieś szmatki jaskrawe przykrywały niezgrabne kształty zydelków i ławek domowej roboty. Pstre firanki z pomalowanego bambusu i kulek szklanych, biała, czysta serweta z połyskującym na niej samowarem i chińskim wazoni kiem, w którym tkwił bukiet kwiatów polnych, dokonały cudu przeistoczenia zwykłej szopy w dom mieszkalny, pełen swoistego powabu.
Z przyjemnością spędziłem wieczór w schludnem mieszkanku Samsonowych, gwarząc o różnych rzeczach, i byłoby mi jeszcze przyjemniej, gdyby nie spostrzeżenia, które poczyniłem, patrząc na troje ludzi, siedzących przede mną. Troje, bo był też i trzeci, a mianowicie barczysty Kazik.
Opowiadałem dużo o swoich podróżach po Europie i Azji, o ludziach, spotykanych w życiu, i widziałem, jak płonęły oczy Kazika, jak mocniej zaciskał usta z jakąś zawziętością. Nareszcie wybuchnął:
— Jaki pan szczęśliwy! — zawołał namiętnie. — Podróżuje pan i wie, jak i na co trzeba zwracać uwagę, aby coraz to więcej i więcej się uczyć. A później z tego ciągnie pan korzyści dla siebie i staje coraz mocniej i pewniej w społeczeństwie! A my? My — dzieci wieśniaków i robotników — zmuszeni jesteśmy sami zdobywać wiedzę i poszanowanie u ludzi. To — niesprawiedliwość społeczna!
— Skąd pan wie, że mnie wiedza nic nie kosztowała? — zapytałem, zdziwiony jego wybuchem.
— Ja tego nie wiem — odparł — i nie o panu osobiście mówiłem, lecz o całej klasie szlacheckiej i inteligentnej. Korzę się przed nią i jednocześnie zazdroszczę jej i nienawidzę! Ale nic mnie nie powstrzyma, nic i nikt! Zdobędę wszystko, co posiada inteligent z urodzenia, i wypłynę na szerokie morze! Pokażę wtedy, co umiem, i jak potrafię żyć! Tak wspaniałego życia, barwnego i pięknego, jakie ja sobie stworzę, nikt nie widział nigdy!
Zdumienie moje rosło. Skąd mogła się zrodzić w tym młodzieńcu ta namiętna żądza inteligencji i wiedzy — dla używania?
— Czyżby pan chciał dojść do prawdziwego wy-
Dzieje burzliwego^okresu 3 kształcenia poto tylko, aby pędzić bogate, wesołe życie? — zapytałem, ciekaw odpowiedzi.
— Tak! — rzekł bez namysłu. — Widziałem w dzieciństwie pałace naszych potentatów fabrycznych na Uralu, do których nas nie wpuszczano. Już wtedy przysiągłem sobie, że będę miał jeszcze wspanialsze. Zrozumiałem jednak, że, będąc robotnikiem, najpierw — nigdy nie dojdę do bogactw, a powtóre — gdybym nawet doszedł, nie potrafiłbym z tego skorzystać. Postanowiłem więc uczyć się i stać się inteligentem najwyższego gatunku!
Mignęła mi podczas tyrady Kazika myśl, że samej inteligencji dla używania, o którem marzył skromny technik w lesie na Udzimi, nie starczy, trzeba mieć jeszcze wrodzone poczucie piękna — estetyki, czego nabyć nie można, nawet przy największym wysiłku. Nie wypowiedziałem jednak tej myśli, nie chcąc odbierać młodemu człowiekowi jego zapału do pracy i doskonalenia się, ponieważ wierzyłem, iż z biegiem czasu rozsądek skieruje jego marzenia w inną stronę, nie tak bezwzględnie egoistyczną.
Gdy Kazik spowiadał się przed nami ze swych zamiarów i dążeń, wtedy właśnie spostrzegłem coś, co mnie zastanowiło.
Podczas pełnej zapału mowy Kazika, pani Wiera nie spuszczała z niego oczu, a policzki jej płonąć zaczęły jeszcze bardziej. Od czasu do czasu przenosiła wzrok na bezbarwną, jakgdyby znudzoną twarz męża. i wtedy bolesny uśmiech wykrzywiał jej usta, a oczy na chwilę gasły.
— Porównywa... — pomyślałem.
— O wielkich rzeczach marzy się panu! — zawołała młoda kobieta, zwracając się do Kazika. — Ale czy się to panu uda?
— Tak! — rzucił Kazik jedno, krótkie słowo, a padło ono jak wyzwanie.
— Wtedy znajdzie pan sobie najpiękniejszą kobietę na świecie, najwspanialszą i najbogatszą, i weźmie ją sobie za żonę? — pytała z filuternym uśmiechem.
— Najpiękniejszą i najwspanialszą — zgoda, — odparł, — ale nie najbogatszą, bo tego wtedy nie będę już potrzebował.
Znowu uczyniłem spostrzeżenie. Oczy Kazika padły na twarz kobiety, objęły gorącem spojrzeniem całą jej postać i odbiegły w kąt pokoju. Pani Wiera nerwowym ruchem poprawiała włosy i śmiała się, jak mi się zdawało, zbyt głośno i wymuszenie.
Już nie wątpiłem, że życie postawiło mnie oko w oko 7, przeżyciami i walką obcych dla mnie ludzi i że będę świadkiem różnych wypadków, być może, drobnych a nawet śmiesznych, lecz stanowiących o szczęściu lub nieszczęściu tych trojga ludzi.
Myślałem, że mogliby pozostać nieznanymi dla mnie i obojętnymi ci ludzie, wypadkiem związani ze mną wspólnością pewnych spraw, lecz los chciał inaczej.
Naszą kolejką tymczasem dostarczono mi cegły, mogłem więc rozpocząć budowę pieca wpobliżu plantu. Roboty szły pomyślnie i szybko, dzięki wprawnym robotnikom chińskim, przysłanym mi z Charbinu przez Tun-IIo-Sana.
Korzystając ze sposobności, często wychodziłem na polowanie. Za towarzysza miałem zawsze młodego kozaka, Rykowa, doskonałego strzelca i niezmordowanego piechura. Razem z nim zwiedziłem spory obszar puszczy.
Przeszliśmy z Rykowem całe pasmo leśnego grzbietu i zapuszczaliśmy się w dolinę rzeki Mu-Tan. Tu spotkaliśmy kilka wsi, na lewym brzegu zaludnionych przez Mandżurów-Daurów, na prawym zaś — przez Tunguzów. O ile Daurowie przejęli już od Chińczyków wszystkie zwyczaje i nawet wygląd zewnętrzny, o tyle Tunguzi przechowali swój pierwotny wygląd. Był to szczep myśliwski i wojowniczy, a władcy pekińscy nieraz z trwogą spoglądali na północ, gdzie w pewnych okresach zauważyć się dawał ruch w szczepowych obozach i stanicach tunguskich.
W dolinie Mu-Tan napotkaliśmy z Rykowem duże pola gao-lianu i jęczmienia. Brzegi rzeki i wpadających do niej potoków porośnięte były gęstemi krzakami. Z nich co chwila porywały się bażanty i daleko rzadziej — 6zare kuropatwy. Nie była to jednak stosowna pora, a polowanie na to ptactwo wcale nie pociągało mnie z powodu obfitości zwierzyny i łatwości strzału.
Daleko więcej interesowały nas góry Kentei-Alin, ponieważ tam widzieliśmy stadka sarn, a na błotnistych brzegach potoków wykryliśmy ślady jeleni.
Dwa razy jeździłem konno do lasów, okrywających góry Kentei-Alin. Jak zwykle towarzyszył mi Ryków. Pierwsza nasza wyprawa pod względem myśliwskim nie była zbyt pomyślna. Nie widzieliśmy nawet śladów jeleni lub sarn. Użyłem sobie na strzelaniu do orłów, które miały gniazda wśród skał na brzegach małych jeziorek górskich. Zrobiłem też dwa spostrzeżenia. Zupełnie przypadkowo zdarzyło mi się przedzierać przez zarośla leszczyny, gdy doszło mnie kilkakrotnie łopotanie skrzydeł i ochrypły głos jakichś ptaków. Krzyk ten wydał mi się znany, ale nie mogłem go sobie przypomnieć. Wreszcie, już przy wyjściu z tych haszczy, z krzaków wyleciał ciemno-brunatny ptak z długim dziobem.
— Czyżby to była słonka? — pomyślałem i strzeliłem.
Ptak spadł. Była to zwykła słonka, chociaż o jej istnieniu w Mandżurji nie słyszałem. Długo chodziłem po zaroślach, lecz słonki zrywały się daleko. Udało mi się postrzelić jeszcze dwie, które z wielkim trudem odnalazłem w gąszczu krzaków i wysokiej trawy.
Drugie spostrzeżenie było całkiem innego rodzaju. Góry Kentei są zupełnie dzikie, o czem najlepiej świadczyć może ta okoliczność, że Chińczycy poszukują tu dżeń-szengu, tajemniczej rośliny leczniczej, rosnącej w dziewiczej puszczy lub w niedostępnych wąwozach górskich, gdzie czarodziejskiego korzenia broni straszliwy książę puszczy — tygrys. Zdawałoby się więc, że w kniei kentejskiej trudno byłoby o ślady ludzi. Tymczasem śladów tych było sporo — i jakich śladów! Na błotnistych brzegach potoków górskich, na piaskowych wydmach widzieliśmy nieraz liczne tropy podkutych koni. W jednem miejscu znaleźliśmy porzucone i niezupełnie zagasłe ognisko, przy którem, pośród ogryzionych kości i resztek kaszy z czumi-dzy, spostrzegłem łuskę od naboju karabinowego z hieroglifami japońskiemi i blaszanki od konserw z etykietą japońską. Coby to mogło znaczyć? Kto przejeżdżał tu, wpobliżu robót, i dokąd zdążał? Te pytania pozostały bez odpowiedzi do pewnego czasu.
Innym razem, polując w puszczy na wschodnich uskokach Kentei-Alinu, spotkałem duże stado dzików. Liczyło około 15 głów i pędziło przerażone od północy.
Razem z Rykowem daliśmy ognia do odyńców, mknących na czele, i jeden z nich padł; gdy zaczęliśmy odcinać mu szynki, i wyrywać piękne „szable“, kozak nagle podniósł głowę i strwożonym głosem zapytał, patrząc na mnie ze zdziwieniem:
— Czy pan słyszał? Gdzieś blisko gwizdnęła kula...
Zacząłem nadsłuchiwać i wyraźnie usłyszałem odgłosy dalekiej salwy i przeciągły poświst kul. Wyraźnie odróżniłem, znany mi dobrze, szmer kul w gęstwinie liści, jedna zaś z nich uderzyła w pień pobliskiego drzewa i odłupała dużą drzazgę.
— Do nas strzelają! — zawołał Ryków. — To pewno ci ludzie, co mają podkute konie, ale to nie chunchuzi, bo ci nie używają podków... Może to nasz patrol?
Postanowiłem napisać o tych spostrzeżeniach do sztabu armji, ale nie zdążyłem tego uczynić. Tegoż wieczora opowiadałem Kazikowi i Samsonowowi o wypadku w lesie; obaj pomocnicy byli zdania, że po kniei włóczą się bandy chunchuzów. Nazajutrz, od rana postanowiłem obejrzeć najbliższe piece. Powracałem przez Ho-Lin, aby zwiedzić koszary robotników. Przechodziłem wpobliżu domu techników, za którym ciągnęły się zarośla aż do małej rzeczki, przepływającej przez wieś.
Idąc przeciwległym brzegiem, posłyszałem cichą rozmowę — i poznałem głos Kazika. Wkrótce zobaczyłem go. Stał i, gestykulując, mówił coś do siedzącej na brzegu pani Wiery Samsonowowej. Zmierzch już zapadał na dobre, lecz dojrzałem skuloną postać kobiety i dosłyszałem jej cichy, żałosny szloch. Kazik umilkł, a wtedy pani Samsonowowa urywanym głosem zapytała:
— Własne szczęście droższe ci jest, niż ja, chociaż kocham ciebie?
Kazik pomilczał chwilę, a później odparł szorstkim głosem:
— Ja też kocham panią, ale muszę zdobyć dla siebie szerokie, wolne życie, muszę, inaczej — nigdy spokoju i szczęścia nie zaznam! Teraz w niczem nie jestem lepszy od męża pani — a wtedy — inna rzecz!
— To — ostatnie słowo? — spytała z rozpaczą kobieta.
— Tak! — brzmiał surowy i twardy głos Kazika. — Musimy zapomnieć o naszem uczuciu do czasu, aż zdobędę życie!...
Nie omyliłem się więc. Tu, śród tych trojga ludzi, czaiła się groźna tajemnica, która lada chwila mogła zmienić się w tragedję. Czułem, że byli to ludzie czyści duchowo, lecz ręka losu dotknęła ich, a piętno nieszczęścia już nosili na sobie.
Nazajutrz, obchodząc plac robót, spotkałem Samso nowa. Był blady, miał podsiniałe i zapłakane oczy. Milcząc ponuro, pokazał mi skład drzewa i odszedł. Przy piecach zastałem Kazika. Niezwykle poważny i zamyślony, odpowiadał na moje zapytania głosem drżącym, zdradzając wielkie podrażnienie.
— Co się stało? — spytałem.
Odpowiedział po długim namyśle:
— Miałem przykrą rozmowę z Samsonowem. Byłem z nim szczery i teraz żałuję tego! Powiedziałem prawdę, w której nic złego i hańbiącego niema. Samsonow nie chce tego zrozumieć i podejrzewa najgorsze!...
Zerwał czapkę i cisnął ją o ziemię.
— Rozmawialiście z nim o pani Wierze? — spytałem.
Nie zdziwił się, gdyż zanadto był przejęty i podniecony.
— Tak!... — rzekł. — Każdy może kochać lub niena-widzieć! Chodzi tylko o to, aby nie uczynić podłości, zdrady i grzechu. Co mu grozi? Niech pracuje, uczy się, walczy, jak ja to czynię, a może mu się uda prędzej ode mnie wyjść na szeroką drogę życiową. Wtedy Wiera pozostanie przy nim. On zaś tylko przeklina i posądza nas o to, czego nie było i czego nigdy nie będzie! Źle, panie, źle!
Zrozumiałem, że istotnie źle układało się życie moich pomocników, ale nic na to poradzić nie mogłem.
W dwa dni później otrzymałem telegram, wzywający mnie do Charbinu. Spędziłem w mieście około tygodnia — Gdy powróciłem na Udzimi, zdziwiło mnie to, że nikt z techników nie przyszedł na stację. Kazałem odwieźć się do Ho-Lina. Tu wkrótce do wagonu służbowego wszedł Kazik. Był blady i chudy, oczy mu pałały gorączkowym ogniem. Miał pod pachą tekę, wypchaną papierami.
Urzędowym, suchym głosem jął zdawać raport.
Często się myli! i plątał, tar! czoło i oblizywał suche, spieczone wargi.
Nareszcie otworzył tekę, aby pokazać mi jakieś dokumenty. Ujrzałem leżący na wierzchu rewolwer Browninga. Kazik wziął go i położył na krześle, a później zaczął podawać mi papiery. Przeglądając tabele i wykresy statystyczne, nie patrzyłem na pomocnika. Nagle huk wstrząsnął powietrzem, a gorący powiew uderzył mnie w twarz. Skoczyłem i zastygłem w przerażeniu. Ujrzałem śmiertelnie bladą twarz Kazika. Wbijał we mnie szeroko rozwarte oczy, z zamarłym w nich krzykiem rozpaczy; usta mu się rozszerzyły w jakimś straszliwym, szyderczym uśmiechu, obnażając zęby, z pomiędzy których wypływały mu bąble krwawej śliny. Ale nietylko ta straszna maska przeraziła mnie. Uwagę moją przykuła do siebie pierś Kazika. Miał na sobie czerwoną koszulę. Nagle spostrzegłem, że ta koszula zaczyna się wydymać i czernieć coraz bardziej. Po chwili ujrzałem ciężkie sople krwi, sączące się przez tkaninę i padające na podłogę. Dopiero wtedy zrozumiałem, że Kazik jest ranny. Spuściłem oczy. Na podłodze zebrała się już duża kałuża krwi, wsiąkająca w dywan.
Posadziłem Kazika na kanapie i rozciąłem koszulę. Szeroka struga krwi natychmiast zalała mi ręce. Na lewej stronie piersi, tuż nad sercem, czerniał otwór, którędy weszła kula. Wyjścia jej nie znalazłem Kula ugrzęzła w łopatce. Lewa ręka zwisała bezwład* nie i była zimna.
Spiesznie zrobiłem pierwszy opatrunek i zatelefonowałem na dworzec, aby niezwłocznie powiadomiono o wypadku najbliższy szpital. Na szczęście, przed tygodniem, na sąsiedniej stacji rozlokowano oddział Czerwonego Krzyża. Po paru godzinach przybył parowóz z sanitarnym wagonem, w którym umieszczono Kazika.
Nazajutrz zrobiono mu operację i wyjęto kulę. Nieszczęśliwy Kazik przez całe lato walczy! ze śmiercią. W przestrzelonych płucach rozwinęła się gruźlica. Ze szpitala Kazik wyszedł dopiero na jesieni i był wysłany na koszt rządu do stacji klimatycznej w Fin-landji. Odprowadzałem go na dworzec w Charbinie. Był w opłakanym stanie. Jedną ręką nie władał zupełnie, wisiała zimna nieruchoma, ciągły ból — ostry i przenikliwy — dolegał mu. Miał twarz wynędzniałą, prawie przezroczystą, oczy gorączkowo błyszczące, usta spieczone i blade. Kaszlał i uśmiechał się jakgdyby z zakłopotaniem.
Żegnając mnie przed odejściem pociągu, szepnął:
— Teraz — nic z moich marzeń!
Usiłowałem go uspokoić i pocieszyć. Potrząsnął głową i rzekł:
— Nie, panie, to — koniec! Kaleką jestem... Mam przed sobą tylko jedną ucieczkę... jedyną...
Pomyślał chwilę i dodał:
— Śmierć!
Pociąg ruszył. Mignęła mi na chwilę smutna, blada twarz Kazika i znikła. Nigdy jej więcej nie oglądałem i nigdy nie zobaczę, gdyż w rok później dowiedziałem się o śmierci chłopaka. Umarł na suchoty w jakimś szpitalu w wielkiej nędzy, gdyż z powodu kalectwa nie mógł znaleźć dla siebie zarobku.
Teraz gdy przesuwa się przede mną na tle różnych wspomnień doprawdy niepowszednia postać Kazika, nie mogę odpowiedzieć na pytanie, jak to się stało wtedy w wagonie w Ho-Linie.
Leżąc po operacji w szpitalu, Kazik twierdził, że niechcący zrzucił rewolwer na podłogę i wtedy rozległ się strzał. Gdy to słyszałem, stawała przede mną blada, ponura twarz Kazika przed wypadkiem i pytałem siebie:
— Czy nie było to samobójstwo?
Kazik jednak zabrał do grobu swoją tajemnicę.
Już w parę tygodni po wypadku na Udzimi, w matem mieszkanku Samsonowych panowała niczem nie-zamącona pogoda. Młody człowiek stał się weselszy i energiczniejszy, a pani Wiera coraz łaskawiej spoglądała na męża. O Kaziku nie było mowy. Gdym zaczynał coś o nim mówić, nigdy nie podtrzymywano tej rozmowy.
Smutne, bezwgłędne prawo natury! Gdy Kazik był silny, pełen zapału do życia i niebezpieczny, — kochano go łub obawiano się, lecz gdy nielitościwa kula wytoczyła z jego młodego ciała wraz z krwią i pęd do życia, wykreślono go z myśli i serca, jak zużyty, nikomu już niepotrzebny łachman.
— Biedny, biedny chłopaku! — myślałem nieraz. — Gdzie są twoje dumne, harde myśli i zamiary? Czy nie opanowała twojej duszy upartej zimna rozpacz?
Byłem nawet ucieszony, gdy dowiedziałem się o jego zgonie, bo przeciął on wszystko na zawsze — i pasmo jego życia, i jego rozpacz, i, być może, nagle wybuchające pożądanie tej, która z takim pośpiechem wyrzuciła go ze swej pamięci...
Wkrótce Samsonow podziękował mi za służbę i odjechał z żoną do Charbinu, gdyż młoda kobieta nudziła się w kniei, gdzie moje piece walczyły z puszczą dziewiczą, pochłaniając ciała olbrzymów leśnych tak samo, jak przypadek pochłonął życie Kazika.
Twardem i nielitościwie obojętnem bywa serce człowiecze. Może dlatego nie lubię dużych zbiorowisk ludzkich...
Znalazłem sobie nowych pomocników i praca szła dalej.
Tymczasem kozak Ryków stale włóczył się po lasach, a wraz ze zwierzyną przynosił zawsze jakieś wiadomości. Na Kentei-Alinie spotykał podejrzane oddziały jeźdźców; strzelano do niego kilkakrotnie i raz powrócił z torbą myśliwską, przebitą kulą. Na wszystkie moje telegramy o grasowaniu jakichś zbrojnych band, długo nie było żadnej odpowiedzi, aż nareszcie przybył dość znaczny oddział kozaków pod dowództwem oficera. Wyprawa tego oddziału do lasów, pokrywających Kentei-Alin, dała nieoczekiwane rezultaty. Kozacy stoczyli potyczkę z kilku oddziałami chunchuzów i wzięli kilku rannych do niewoli. Byli to chunchuzi z dużego oddziału, który, jak zeznawali jeńcy, trzymał się na pograniczu Korei. Na czele wszystkich oddziałów stał „wielki wódz“ Dżan-Tso-Ling, operujący podług wskazówek sztabu japońskiego. Po odejściu kozaków chunchuzi prawie zupełnie znikli z okolic Ho-Linu. Jednak kiedyś w nocy obudził mnie brzęk szkła w wagonie. Nad ranem, gdy wstałem, przekonałem się, że szyba była przestrzelona, a kula ugrzęzła w ścianie wagonu. Była to mosiężna kula z karabinu dużego kalibru. Kozacy poznali kulę, używaną w armji chińskiej. Nic nie mogłem zrozumieć! Czyżby Chińczycy też rozpoczęli wojnę z Rosją9
Objaśnień dostarczyły mi dzienniki. Wódz chunchuzów, Dżan-Tso-Ling, wszedł w porozumienie z gubernatorami ’Ninguty i Mukdenu, i ci zaopatrywali bandytów w broń rządową. Dowiedziano się o tem później i wicekról Mandżurji musiał opuścić swój pałac w Mukdenie na żądanie dyplomacji rosyjskiej.
Wójt Ho-Lina, dowiedziawszy się o wypadku nocnym, przyszedł do mnie i szeptem prosił mnie, abym nie donosił władzom o kuli w ścianie mojego wagonu. Obawiał się bowiem przykrości dla mieszkańców wioski, a także tego, aby chunchuzi nie mścili się, ponieważ, jak twierdził, już są źli na mnie, że sprowadziłem tu oddział kozaków.
DWA NAPADY
Siedziałem w wagonie i czytałem gazetę z opisem nowych niepowodzeń Rosji na froncie, gdy wszedł do mnie Łyświenko. Salutując, spytał:
— Czy mogę zameldować naczelnikowi?
— Mówcie! — powiedziałem.
— Źle, naczelniku! Zdaje się, teraz rozumiem, skąd te napady i awantury chunchuskie.
Zbliżył się i już szeptem ciągnął dalej:
— Objeżdżam codziennie wszystkie nasze posterunki. Dziś rano, jadąc brzegiem Ho-Lina, aż tam — około nowych robót, usłyszałem tupot konia, szczęk podków o kamienie, a w chwilę później ujrzałem jeźdźca, szybko pędzącego w kierunku gór. Jeździec miał na sobie kurmę i czapkę chińską, lecz spodnie miał czerwone, buty z ostrogami i mały karabin. Jestem przekonany, że był to kawalerzysta japoński!
— Pewno pomyliliście się! — zawołałem.
— Nie, naczelniku! — odparł stanowczym głosem. — Mam dobry wzrok. Dziś właśnie postanowiłem tę kwest ję zbadać, ponieważ dobrze pamiętam kierunek, w któ-ryrm odjechał Japończyk, a wiem, że tam jest kilka małych osiedli chińskich, gdzie uprawiają pola makowe na opjum. Pojadę na wywiad.
— Kogo z sobą bierzecie? — spytałem.
— Nikogo! — odparł. — Obawiam się, że młodzi żołnierze wygadają się przed Chińczykami, a wtedy spłoszą mi zwierzynę! Pójdę sam, nibyto na polowanie.
Namyśliłem się trochę i oznajmiłem, że będę mu towarzyszył. Ucieszył się bardzo i zawołał:
— Raźniej mi będzie! Pokornie dziękuję naczelnikowi!
Wkrótce już przeszliśmy rzekę i zagłębiliśmy się w puszczę. Na błotnistej ścieżce, która ginęła w zaroślach, dojrzeliśmy ślady podków konia.
— Ej, gdyby się tak zbliska trafił! — mruknął Ły-świenko, oglądając ślady. — Nie wymknąłby mi się! A rano nie strzelałem, bo obawiałem się spłoszyć tego ptaszka. Niech się oswoi, to i tak go dostanę...
Szliśmy jeden za drugim, rozglądając się po lesie i nadsłuchując. Nic nie zdradzało obecności człowieka. Śpiewał gdzieś drozd; z głębi lasu dochodziło nas kucie dzięcioła; szemrał i dzwonił strumyk wśród kamieni.
Po długiej wędrówce przez puszczę ujrzeliśmy dwie fan-tze, otoczone połem. Kilku Chińczyków w żółtych kapeluszach słomkowych, podobnych do słoneczników, nadcinało dojrzewające główki maku. Zbliżyliśmy się, a Łyświenko zaczął się wypytywać o ludzi, przejeżdżających przez osadę. Widocznie dostał ważne informacje, bo aż mu oczy błysnęły. Pożegnawszy Chińczyków, poszliśmy dalej. Wkrótce puszcza otoczyła nas ze wszystkich stron. Znaleźliśmy się jednak niebawem w miejscowości, gdzie las był rzadszy, wytrzebiony przez szalejący tu niegdyś pożar.
Idąc śród krzaków o kilka kroków za wachmistrzem, instynktownie poczułem na sobie czyjś wzrok badawczy. Nie zdążyłem jednak uświadomić sobie tego wrażenia, gdy huknął strzał i ŁyśwTienko z przekleństwem runął na ziemię, chwytając się za biodro. W okamgnieniu byłem już za drzewem i wyjrzałem. O kilkanaście kroków od siebie zobaczyłem kawalerzystę japońskiego, który wyrzucał z karabina łuskę. Nie zdążył jednak założyć nowego naboju, gdyż trafiony moją kulą potoczył się w gęstą trawę. Jednocześnie gdzieś od prawej strony gruchnął strzał i przez krzaki zobaczyłem drugiego żołnierza, pędzącego co koń wyskoczy. Był daleko, lecz posłałem mu parę kul z mego Henela. Przeszukałem miejscowość i znalazłem dobrego, osiodłanego konia, przywiązanego do drzewa. Przyprowadziłem go do Łyświenki. Już siedział na ziemi, ściskając rękami broczące krwią biodro. Obejrzałem je i przeko nalem się, że wachmistrz ma strzaskaną kość. L wielkim trudem udaio mi się wsadzić go na siodło Japończyka i dowieźć do wagonu.
W Ho-Lin komendę nad kozakami objął wachmistrz Szum, który przybył natychmiast z Udzimi.
Narazie działalność chunchuzów ucichła. W znacznym stopniu przyczyniło się do tego przybycie do Udzimi szwadronu dragonów, których przysłano tu na skutek mego raportu o zjawieniu się patrolów japońskich. Dragoni dokonali bardzo starannego wywiadu, przeszli za Kentei-Alin i dotarli aż do grzbietu Loje-Lin. Po drodze rozbili i rozproszyli znaczne bandy chunchuzów, powrócili potem w dolinę rzeki Mutan i jej brzegiem doszli do Ninguty, nigdzie jednak Japończyków nie wykrywszy. Po tej wyprawie cisza i spokój zapanowały na terenie prowadzonych przeze mnie robót. Chińczycy stali się karni, pracowali na wyścigi i nic nie zdradzało obecności bandytów, wnoszących tyle niepokoju i zamieszania.
Korzy stając z tego, uczyniłem wraz z przybyłymi do mnie dawnymi kolegami-przyrodnikami, znajdującymi się w tym czasie w w7ojsku, kilka wycieczek do okolicznych lasów. Moi koledzy nie byli myśliwymi, więc aczkolwiek nasze wyprawy miały całkiem pokojowy charakter, były one jednak bardzo interesujące.
Włócząc się po lasach mandżurskich, wykryliśmy szereg ciekawych okazów flory i fauny.
Na skraju niewielkiego bagniska, gdzie z każdej prawie kępy zrywały się bekasy i dubelty, jeden z moich przyjaciół zatrzymał się, oglądając uważnie zerwany krzaczek mchu. Długo badał go, aż zwracając się do nas, zapytał:
— Widzicie ten mech? Jest to bardzo rzadki rodzaj, spotykany tylko na północnych i południowych zboczach Himalajów, gdzie go nazywają „świętym mchem“. W botanice jest znany jako „Cassiope Tetragona“. Bud dyści używają go do robienia świeczek ofiarnych, zwijając je z mchu, przepajając dla sztywności żywicą lub woskiem i dodając dla zapachu santalu, wanilji lub szafranu. Jest to łatwo palny mech, tli się powoli i tak długo, aż się cały zmieni na popiół. Jest to naturalna hubka.
Wysuszyliśmy zerwaną roślinę przy ognisku, a później uczyniliśmy próbę. Od pierwszej iskry, wykrzesanej uderzeniem scyzoryka o jakiś kamyk, mech zaczął się tlić i, spalił się do końca.
Nazajutrz, idąc głębokim, dobrze zacienionym wąwozem, botanik schylił się i z radosnym okrzykiem wyrwał z korzeniem jakąś roślinę. Miała ona długie, wycięte liście, a gdy strząsnąl ziemię z korzeni, poznaliśmy wszyscy, jaką roślinę mamy przed sobą. Korzeń miał kształt ściśle przypominający człowieka. Odróżniliśmy głowę, szyję, ciało z nogami i rękami. Był to czarodziejski korzeń azjatycki, nazywany po chińsku., dżen-szeng“, po persku — mandragora, a po łacinie — Panacea Genseng.
Opisując swoje podróże po Syberji i Centralnej Azji w książkach: „Ludzie, zwierzęta i bogowie“ i „W ludzkiej i leśnej kniei“, kilkakrotnie wspominałem o tej tajemniczej roślinie, tak starannie poszukiwanej przez lekarzy szkoły tybetańskiej. Spróbowaliśmy smaku dżeń-szenga; był ostro-pieprzny, jak imbir, i szczypał w język. Obszukaliśmy cały wąwóz i zbocza gór, ale drugiego okazu już nie znaleźliśmy. Przekonaliśmy się więc sami, że poszukiwanie tej rośliny jest rzeczą trudną, a nawet niebezpieczną, jeżeli wziąć pod uwagę możliwość spotkania się z drapieżnym tygrysem-zwie-rzem i tygrysem-człowiekiem, jeszcze bardziej drapieżnym i niebezpiecznym. Prawowierny zaś buddysta lub wyznawca kultu Lao-tze ma przed sobą jeszcze jedno nieuniknione spotkanie — ze złym demonem, broniącym czarodziejskiej rośliny.
Podczas tej samej wycieczki widzieliśmy jeszcze jedną osobliwość azjatycką, mającą wpływ na politykę ekonomiczną tak wielkiego państwa, jak Chiny. Brnąc przez gąszcz leśny, trafiliśmy na miejscowość, gdzie śród krzaków leżały zrąbane dęby. Leśne olbrzymy były powalone czyjąś nielitościwą ręką; leżały, rozrzuciwszy potężne ramiona-konary, martwe, gnijące.
Z podróży po Sichota Alin wiedziałem już, co ma znaczyć ta potworna wprost zbrodnia, bezmyślna i okrutna. Objaśniłem to kolegom. Wskazałem im całe kolonje biało-żółtych grzybów, okrywających korę drzew. One to były przyczyną niszczenia dębów.
— Chińczycy — opowiadałem — od niepamiętnych czasów zauważyli, że na świeżo zrąbanych dębach wyrastają jakieś grzyby. Nazywają je „dębowemi“ albo „drewnianemi grzybami’*. Są one bardzo smaczne, aromatyczne i w suchym stanie dają się długo przechowywać. Jest to najulubieńszy przysmak Chińczyków. Żaden uroczysty, elegancki obiad nie może obyć się bez „dębowych grzybów“. Dla zadośćuczynienia wybrednemu podniebieniu smakoszów wyrąbano do XI-go wieku wszystkie lasy dębowe w Chinach właściwych. To barbarzyństwo jest tem bardziej bezmyślne, że na zrąbanym dębie już po czterech latach grzyby więcej nie rosną, a drzewo to bez żadnego dla ludzi pożytku przepada. Na granicy mandżursko-ussuryjskiej i koreańskiej, na obszarach, należących do Rosji, Chińczycy i Koreańczycy uprawiają ten sam barbarzyński przemysł. Widziałem duże przestrzenie lasów dębowych, zrąbanych dla tych krótko trwałych plantacyj grzybowych. Widzimy tu przed sobą taką właśnie plantację i odwieczne barbarzyństwo gospodarcze Chińczyków.
Moi znajomi dziwili się temu, niezrozumiałemu wprost a bezwzględnemu szafowaniu dobytkiem społecznym przez naród o tak wvsokiej kulturze. Tymczasem mz rzutność ta doprowadziła lasy w rdzennych Chinach do zupełnego zaniku i oddała kraj w zależność od wrogo dla ’Pekinu usposobionych prowincyj kresowych lub od zagranicy. Zależność ta wyszła na jaw wtedy, gdy od uderzenia pioruna w Pekinie spaliła się „świątynia Nieba”. Rząd cesarski Dao-Cynów nie móscł jei odrestaurować z braku odpowiedniego budulca. Wkoń-cu zarząd pałacowy zmuszony był sprowadzić drzewo z Ameryki Północnej.
Moi koledzy spędzili u mnie jeszcze kilka dni. W ostatni dzień ich pobytu chunchuzi znowu przypomnieli nam o sobie. Z Charbinu przybył Chińczyk celem wypłacenia pieniędzy robotnikom. Kasjera, idącego wieczorem do baraków chińskich, porwano. Chińczyk znikł bez śladu. Jednocześnie na dalszym terenie robót uczyniono napad na barak. Chunchuzi postrzelili posterunkowego kozaka i zrabowali cały dobytek robotników chińskich. Wielu z nich odrazu prosiło 0 zwolnienie. Musiałem jechać do Charbinu i żądać zwiększenia oddziału, patrolującego w obwejdzie koncesji. Wyjechałem razem z kolegami, ofiarując im miejsca w służbowym, bardzo wygodnym wagonie, gdzie żołnierz — przewodnik bez przerwy częstował nas herbatą z dużego samowaru, stanowiącego przedmiot jego dumy. Samowar ten był zawsze tak wyczyszczony, że błyszczał jak słońce, a z jego komina stale buchał dym, czyniąc mój elegancki wagon podobnym do lokomotywy.
Gdy jeden z moich przyjaciół zwrócił na to uwagę przewodnika, żołnierz nic nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko rzewnie w stronę samowaru i po chwili przyniósł nową porcję herbaty. Widocznie rozumiał, że każdy przedmiot powinien być należycie eksploatowany, gdyż inaczej nie ma znaczenia 1 wartości.
W Charbinie w sferach urzędniczych i towarzyskich
Dzieje burzliwego okresu 4 zauważyłem wielki niepokój. Dawny nastrój, pełen ufności w zwycięstwo, znacznie osłabł. Rosjanie, ufni w wielką potęgę swego państwa, spokojnie przyjmowali ciosy, zadane flocie, stojącej w Porcie-Artura, przez Japończyków, wierząc niezłomnie w powodzenie armji na lądzie. Toteż gdy pod fortami Portu-Artura zginął od torpedy pancernik „Petropawłowsk“ z dzielnym admirałem Makarowem, patrjotycznie nastrojona publiczność pozostała niewzruszona. Po porażce Rosjan nad rzeką Jalu, rosyjska armja wciąż się cofała. Japończycy na Tsin-Dżou (na Lao-Tungu) zdobyli doskonałe pozycje Rosjan, rozbili armję generała Foka i zmusili go do cofnięcia się do Portu-Artura, który od tej chwili był już odcięty od armji Kuropatkina, koncentrującego wszystkie swoje siły na linji Laojanu. Chociaż ton prasy rosyjskiej i rozkazów generała Kuropatkina był bardzo pewny i dumny, jednak w społeczeństwie rosyjskiem z obawą już oczekiwano pierwszej walnej bitwy armji rosyjskiej z trzema armjami japońskiemi, które pod dowództwem generałów Oku, Nodzu i Kuroki sunęły w stronę Laojanu.
Przyjechałem do Charbinu w dwa dni po wielkiej bitwie, kiedy Japończycy zatrzymali korpus generała hrabiego Stakelberga, mającego za zadanie’przedostać się z odsieczą do Portu-Artura. W mieście opowiadano sobie z oburzeniem, że generał Stakelberg miał przy sobie żonę i specjalny wagon z krową, a w skwarne dni nie można go było wywabić z wagonu, ochładzanego w ten sposób, że żołnierze jego korpusu polewali z zewnątrz wagon dowódcy zimną wodą. Naturalnie, że po takim wodzu nie można było spodziewać się szczególnych zwycięstw. Tak się też stało. Japończycy natychmiast zatrzymali korpus hrabiego i w pierwszej bitwie rozbili go. Sam Stakelberg z trudem wymknął się na zachód i przyłączył do sztabu Kuropatkina. Po tęj klęsce wśród ludności zapanował nastrój dość ponury.
Jednak prasa i sztab po dawnemu zwodziły społeczeństwo i naród rosyjski, którego szerokie warstwy nie wiedziały nigdy całej prawdy o wypadkach na terenie wojny. Nowe wojska przybywały codzień do Mandżurji, zwiększając siły naczelnego wodza — gen. Kuropatkina.
Zwiedzając Charbin, skonstatowałem, że wszystkie szpitale przepełnione były rannymi i chorymi, i że sztab musiał organizować coraz to nowe szpitale, rekwi-rując gmachy szkolne i kolejowe.
Załatwiwszy swoje interesy w Charbinie, powróciłem na Udzimi.
Znalazłem wszystko napozór w dawnym stanie. Wachmistrz Szum poinformował mnie poufnie, iż w okolicy grasują znowu liczne bandy chunchuzów, a wywiad stwierdził, że wśród nich są przebrani żołnierze japońscy. Wziąłem to pod uwagę i poza teren robót nie wychodziłem, tem bardziej, że nie miałem żadnego towarzysza do polowania.
Bardzo mnie cieszył widok, jaki przedstawiał plac robót. Była to już prawdziwa fabryka, na której uwijało się około tysiąca ludzi. Dwie linje kolejki podwoziły drzewo, a domki, fan-tze, baraki i składy stanowiły całą osadę, wyrosłą w dziewiczym łesie, przy nikomu nieznanej wiosce Ho-Lin, która się zamieniła teraz w przedmieście mojej osady fabrycznej.
Niedługo jednak sądzone mi było cieszyć się widokiem mego dzieła i życiem osady, stworzonej przeze mnie. Nikt nigdy nie może przewidzieć dokładnie, co go oczekuje jutro. Sądzę, że ta okoliczność jest najlepszą podstawą do optymizmu i altruizmu i stanowi pociągającą stronę życia, które w ten sposób pozostaje zawsze drażniącą zagadką.
Pamiętam, jakgdyby to było wczoraj, pewien dzień brzemienny w następstwa.
Była godzina 4tlA z rana, gdy ktoś zapukał do mego wagonu. Spojrzałem na zegarek i posłyszałem głosy. Po chwili przewodnik wszedł do mnie i rzeki:
— Jakiś Chińczyk przybiegł tu i chce koniecznie widzieć naczelnika!
Wszedł Chińczyk i łamaną mową rosyjską zaczął opowiadać o wypadku, który się zdarzył przy największym piecu węglowym.
— Gdy zaczęliśmy wyjmować węgiel, twój pomocnik, naczelniku, a z nim dwóch robotników weszli na wierzch pieca, który nagle się zawalił, a ludzie wpadli do płonącego wnętrza. Biegnij, naczelniku, biegnij prędzej, bo tam wszyscy potracili głowy!
Na twarzy Chińczyka malowało się takie przerażenie, że byłem przekonany, iż musiała się stać rzecz straszna. Zerwałem się i, kazawszy przewodnikowi zatelefonować do Udzimi, aby7 sprowadzono lekarza i sa-nitarjuszów, wybiegłem bez bluzy i broni za Chińczy7-kiem. W osadzie jeszcze wszyscy spali. Około składu z węgłem tkwił jeden z kozaków. Krzyknąłem mu, aby kazał wachmistrzowi i reszcie komendy iść na miejsce wypadku. Byłem w długich butach i białej koszuli. Do kieszeni, po lewej stronie piersi, włożyłem dość grubą książeczkę, w której robiłem swoje notatki. Przebiegliśmy około kilometra do miejsca, gdzie zaczynał się zakręt kolejki. Wkrótce wagon i domy osady znikły za drzewami. Biegliśmy dalej i po chwili zauważyłem dwóch Chińczyków, siedzących na plancie. Gdyśmy się zrównali z nimi, wstali i o coś zapytali robotnika. Otrzymawszy odpowiedź, dwóch drabów schwyciło mnie ztyłu za ramiona i usiłowało powalić. Myśląc, że chcą się borykać ze mną, na co nieraz w wolnych chwilach pozwalałem, krzyknąłem im po madżursku „tsuba!“ (czyli — precz), lecz zamiast odpowiedzi dalej szamotali się ze mną. Nie orjentowałem się jeszcze, co zamierzają czynić. Nagle Chińczyk-robotnik podbiegł do mnie; spostrzegłem w jego ręce nóż: zamachnął się i uderzył, lecz trafił w książeczkę, którą przebił i lekko zadrasnął mi pierś. Szarpnąłem się z rąk napastników, a wtedy robotnik ponownie zadał mi cios głęboko raniąc lewą rękę. Szarpnięcie się moje miało jednak dobry skutek. Gdym usiłował wyrwać się z ich rąk, zwolnili mi nogi. W mgnieniu oka zadałem z całej siły nogą cios robotnikowi, napadającemu na mnie z nożem. Z przeraźliwym krzykiem padł nawznak i stoczył się z plantu. Napastnicy widocznie zmieszali się, bo, gdym się szarpnął powtórnie, prawa ręka moja była już wolna.
Uderzyłem jednego chunchuza, zbijając go omdlałego na ziemię. Jednakże straciłem równowagę i 6am z rozmachu upadłem twarzą naprzód.
Trzeci z krzykiem zmykał. Wielkie to było szczęście dla mnie, gdyż, padając, zawadziłem nogą o szynę kolejową. Straszliwy ból zmusił mnie do krzyknięcia i do — zemdlenia na parę minut, gdyż, jak się później okazało, wykręciłem sobie staw w prawem biodrze. Jednak Chińczyk był widocznie tak nastraszony, że, nie oglądając się, uciekł.
Odszukał mnie wkrótce Szum z kozakami. Ocucili i zanieśli mię do wagonu, usadowiwszy na karabinach. Szum z dwoma żołnierzami związał obalonych przeze mnie Chińczyków i zarządził pościg za trzecim. Wytropił go, bo ślady na świeżo usypanym plancie wskazały miejsce, gdzie zsunął się z niego i skrył w lesie. Zaczaił się w krzakach i tu go przyłapali kozacy.
Nie przeczuwałem, że, przywołując lekarza i sani-tarjuszów dla ofiar chytrze zmyślonej katastrofy z piecem, czyniłem to dla siebie. Wkrótce nastawiono mi zwichnięte biodro i zrobiono opatrunek. Leżałem, czekając na powrót Szuma i dając polecenia swoim pomocnikom, gdyż tegoż dnia lekarz miał mnie odwieźć do Charbinu na kurację.
Tak skończyła się moja praca na Udzimi...
Już nie powróciłem tam więcej, gdyż, wyjechawszy do Charbinu, przeleżałem w łóżku aż do chwili wydania przez Kuropatkina walnej bitwy koło Laojanu. Chodziłem wtedy o szczudle i ból dokuczał mi ciągle. Wspomnienia walki z chunchuzami około IIo-Linu długo dolegały mi potem w postaci reumatyzmu.
Przy pierwszej sposobności zacząłem urzędowranie w laboratorjum, gdyż jak donosił mi mój pomocnik-inży-nier, nagromadziło się dużo pracy. Sztab armji i kolej przysłały do zbadania kilka gatunków węgla, znalezionego przez Chińczyków w różnych obwodach Man-dżurji. Pomagałem inżynierowi i młodszym chemikom w ich pracach, chociaż byłem jeszcze słaby. Bardzo interesowały mnie wiadomości z frontu. Pierwsze dni wielkiej bitwy pod Laojanem przeszły w głuchem milczeniu: biuletyny sztabu generała Kuropatkina mówiły o nowych przegrupowaniach armij, a prawie nic o przebiegu samej bitwy. Tymczasem mój kucharz-Chińczyk i lokaj w sekrecie opowiedzieli mi, że na froncie Rosjanie cofają się i bitwę przegrywają, po-czem wojska japońskie całą siłą pójdą wzdłuż kolei na zachód i zdobędą Charbin. Tego samego dnia jeden z moich znajomych, powróciwszy z polowania w okolicach Charbinu, poinformował mnie, że sztab widocznie przygotowuje pozycje obronne na wypadek porażki. gdyż rozpoczęto budowę fortyfikacji dokoła Charbinu, na lewym brzegu rzeki Sungari. Ta wiadomość potwierdzała słowa Chińczyków.
Wkrótce już wyraźnie zatrważające wieści poczęły przychodzić z frontu. Kuropatkin ze sztabem przeniósł się do Mukdenu, a jego armja cofała się na całym froncie. Wreszcie 2-go września zjawił się biuletyn sztabu, który w wyrazach lakonicznych mówił o strate-gicznem odejściu armji na pozycje pod Mukdenem, ale gorzkiej praw7dy ukryć już się nie udało. Po mieście, wywołując panikę, gruchnęła wieść o katastrofie pod
Laojanem. Rosjanie stracili tu około 20 000 ludzi i, chociaż wojska japońskie miały podobne straty, byli znowu zmuszeni do odwrotu, opuszczając najlepsze pozycje strategiczne. Mukden, dokąd ściągano całą armję, nie miał przygotowanych lazaretów, więc rannych zwożono do Charbinu.
Przypominam sobie pewien dzień. Pamiętam, że wyszedłem z domu bardzo wcześnie i skierowałem się ku placowi, gdzie stała katedra prawosławna. Słońce dopiero wschodziło i cienie nocne jeszcze czaiły się w załamaniach dachu i pod kopułą cerkwi, pełzały wśród zarośli, wysokich krzaków i trawy.
Przechodniów nie było, nie słyszałem turkotu kół dorożek, zwykle skaczących i dzwoniących na kamieniach okropnego bruku charbińskiego, a jednak wyszedłszy na plac, posłyszałem coś, co zmusiło mnie do zatrzymania się. Gdzieś, jakby z pod ziemi, płynął przeciągły jęk, pełen boleści i rozpaczy, wzmagał się ciągle i stawał 6ię coraz wyraźniejszy. Poszedłem dalej, czując, że zobaczę coś strasznego, nigdy niezapomnianego.
Zarośla pozostały poza mną, a wtedy ujrzałem długie szeregi białych namiotów z powiewającemi nad niemi flagami Czerwonego Krzyża. Powstały w ciągu tej jednej nocy, gdyż przywieziono tylu rannych, że olbrzymie lazarety charbińskie nie mogły ich zmieścić. Od namiotów płynął przytłaczający duszę jęk rannych. W półmroku uwijały się białe postacie sani-tarjuszów i lekarzy. W skrwawionych fartuchach szybko poruszali się w milczeniu, tajemniczy i przerażający zarazem. Od czasu do czasu odchylali poły namiotów i wynosili umarłych, składali ich na długie wozy cmentarne i szli dalej ze swemi skrwawionemi noszami.
Minęło tyle lat. a pamiętam ten ponury obraz, jakgdybym go widział wczoraj! Był to obraz męki i rozpaczy ludzkiej, który maluje nielitościwą ręką szkarłatne widmo wojny.
Wiem, że wojna jest zjawiskiem częstem w dziedzinie fizjologji ludów, lecz zarazem najstraszniejszem i najbardziej wołającem o pomstę do nieba. Jestem człowiekiem czynu, widziałem wojnę na własne oczy, walcząc o cel dla mnie zrozumiały. Nie mogę jednak nie wzdrygać się, gdy widzę masy ludzi, rzucanych w paszczę śmierci, a nie rozumiejących celów wojny, którą najczęściej, a, być może, nawet zawsze, prowadzi się dla celów materjalnych, z krzywdą innych.
V.
NOWE PRZYGODY
Okoliczności i wypadki, zaszłe w Mandżurji, nie pozwoliły mi pozostawać przez cza6 dłuższy bezczynnym. Jeszcze bardzo poważnie kulałem, a każda zmiana pogody dowodziła mi, że stałem się jakimś przeczulonym barometrem; zbliżająca się burza, spadek lub zwyżka ciśnienia powietrza, nagła zmiana temperatury, deszcz lub wiatr powodowały szalony ból w nadwyrężonym stawie.
Jednak wojna miała swoje wymagania i te zniewoliły mnie do porzucenia kuracji wcześniej, niż żądała medycyna.
W kilka dni po porażce pod Laojanem otrzymałem naglące polecenie, abym rozpoczął poszukiwania węgla w okolicach Charbinu i jednocześnie zbadał go dla wyjaśnienia, czy nadaje się do lokomotyw. Przyczyna pośpiechu sztabu w tej kwestji kryła się w tem, że po upadku Laojanu i Liao-tungu Rosjanie utracili szereg kopalń dobrego węgla, a wśród nich najbogatsze — w Fuszunie.
Otrzymałem do swojej dyspozycji dwóch wytraw nych techników — górników, specjalistów robót wiertniczych, dobry świder i trzydziestu robotników chińskich.
Mały statek zabrał całą moją ekspedycję i jej majętność, składającą się z zapasów żywności, pompy, instrumentów, piroksyłiny i.... belek, gdyż o drzewo na południe od Charbinu było niełatwo. Czekano na mnie.
Przed wyruszeniem musiałem jednak zakończyć kilka czynności, dotyczących zlikwidowania moich poprzednich prac na Udzimi. Wyznaczony na moje miejsce inżynier przyjmował ode mnie rachunki i wskazówki co do dalszej działalności fabryki koło Ho-Lina; lekarz dawał mi rady, co mam czynić w razie pogorszenia się choroby, układał w mojej walizce jakieś proszki i maści i bez końca gderał, że jadę poto tylko, aby stracić nogę, gdyż, podług jego zdania, groziło mi chroniczne zapalenie zwichniętego stawu. W tym czasie stał się wypadek, który miał wpływ na losy całego szeregu ludzi. W pewnem towarzystwie opowiedziałem o swych wrażeniach ze szpitali, przepełnionych rannymi, i o moich poglądach na wojnę. Miało to ten skutek, że kilku obecnych bardzo liberalnych urzędników następnego dnia zwołało wiec w klubie kolejowym. Zredagowano tam i wyprawiono do rządu telegram, głoszący, że wojna obecna jest zbrodnią, wysyłaniem ludzi na niechybną zagładę, ponieważ nie była ona zawczasu przygotowana, a organizacja na terenie ope-racyj bojowych jest wadliwa. Śród podpisów pod telegramem znalazło się też i moje nazwisko. Telegram ten spowodował popłoch w rządzie petersburskim. Chciano nas zamknąć w chińskiej fortecy Sansin, ale później, z obawy przed prasą, zaniechano tego pomysłu.
O zamiarach władz dowiedziałem się dopiero w kilka tygodni po zlikwidowaniu całej sprawy.
Nazajutrz po podpisaniu wspomnianego telegramu byłem już na statku. Pierwszych poszukiwań węgla dokonałem o jakieś 25 kilometrów od Charbinu. Niewielkie, bezleśne pagórki w tem miejscu podchodziły blisko do brzegu rzeki. W notatniku miałem zapisaną wskazówkę, że z tej właśnie miejscowości podczas budowy kolei wschodnio-chińskiej przywożono niegdyś węgiel. Razem z technikami wyruszyłem na rekonesans. W głębokich jarach, przecinających łańcuch pagórków, wkrótce dojrzeliśmy cienkie pokłady węgla i ślady prowadzonych tu robót.
Szliśmy długo. Słońce już zaczynało się ukrywać za pagórkami na zachodzie, gdy doszliśmy do szerokiego wąwozu, dzielącego cały grzbiet na dwa łańcuchy. W wąwozie snuły się fioletowe cienie, postanowiłem jednak wejść i chociaż powierzchownie obejrzeć zbocza górskie, aby odszukać miejsce, skąd przed kilku laty brano węgiel. Gdyśmy szli wąwozem, coraz gęstszy i ciemniejszy zmrok jął nas otaczać; skądsiś pełzły, jakgdyby widma, węże mgły, rozpływały się w ruchome płachty i sunęły ku czeluści jaru. W oddali błysnęło światełko, a po chwili odgłos urwanego nagle krzyku dobiegł moich uszu.
— Pewno jakaś fan-tze stoi w wąwozie — rzekł jeden z techników i, złożywszy w trąbkę ręce, przytknął do ust i krzyknął:
— Hej, manzy, chodźcie-no tu!
Nikt nie odpowiedział i tylko echo głucho powtórzyło okrzyk.
Szliśmy dalej i wkrótce zobaczyliśmy ślady ogniska. Drobne węgle jeszcze się tliły na ziemi, lecz większe kawałki drzewa, zalane wodą, dymiły się w różnych miejscach.
— Ktoś gwałtownie zgasił ognisko! — szepnął któryś z techników. — Nie chcieli ci ludzie, widocznie, spotkania z nieoczekiwanymi gośćmi.
Nadsłuchiwaliśmy bardzo uważnie, lecz najlżejszy szmer nie zdradzał obecności ludzi.
— Dobrze się gdzieś zaszyli! — zaśmiał się technik Rusów.
Musieliśmy powracać, gdyż wieczór już zapadł na dobre. Wychodząc z wąwozu, usłyszeliśmy żałosne skrzypienie kół arby chińskiej. Koła te obracają się razem z grubą osią. Skierowaliśmy się na głos muzykalnego wozu i wkrótce ujrzeliśmy Chińczyka, który, nielitościwie smagając dwie pary koni, kierował je długim batem. Konie z trudem ciągnęły olbrzymią arbę naładowaną suchym gao-lianem. Koła co chwila zapadały się w doły i rowy, przecinające drogę, wspinały się na głazy i z turkotem staczały się z nich.
Zaczęliśmy wypytywać go o węgiel. Opowiedział, że w wąwozie pozostały jeszcze resztki dawnych szybów, i obiecał zaprowadzić nas nazajutrz za dobrą zapłatę. Postanowiliśmy zanocować w pobliskiej wsi, do której jechał Chińczyk ze swym gao-lianem, aby o świcie z przewodnikiem wyruszyć ku porzuconym szy7bom. Chińczyk ulokował nas w swojej fan-tze, na nieuniknionym kangu, gdzie pchły niezwłocznie roe-poczęły swój szalony atak.
Tym razem jednak pchla wojna nas uratowała.
Usnąć nie, mogłem, przewracając się na łożu tortur. Moi technicy, oddawna mieszkający w Mandżurji, nie zwracali uwagi na złośliwych nieprzyjaciół i spali śnem twardym. Chrapał gdzieś w końcu kanga gospodarz, a cala rodzina wtórowała mu zgodnie.
Nie wiem, która była godzina, gdy pies podwórzowy warknął, lecz natychmiast urwał. Po chwili drzwi się uchyliły i, bez szmeru, jeden po drugim weszło trzech Chińczyków. Odrazu poznałem w nich chunchuzów. Byli uzbrojeni w karabiny i noże, zatknięte obyczajem mongolskim ztyłu za pas. Cicho skradając się, przeszli wzdłuż kanga, zaglądając wszystkim w twarz i robiąc sobie porozumiewawcze znaki rękami.
Przy czerwonawych blaskach kopcącej lampki olej nej obserwowałem chunchuzów. Byli to już starsi ludzie o ciemnych, surowych twarzach.
Obejrzawszy wszystko, zaczęli się rozbierać. Zdjęli karabiny i postawili je w kącie naprzeciwko mnie, zrzucili z siebie długie ubranie i pozostali w zwykłych chińskich, granatowych spodniach i kurtkach. Śledziłem nieproszonych gości uważnie, chociaż nie byli dla nas niebezpieczni. Mieliśmy z sobą doskonałe rewolwery Mauzera i Nagana. Ostrożność nie zawadzała jednak przy spotkaniu się z chińskimi bandytami. Po napadzie na mnie chunchuzów w Ho-Linie nie czułem do nich sympatji.
Pośrodku długiego kanga stało niewielkie pudełko, które nosił z sobą technik Gorłow. Zawierało w sobie trzy kubki, łyżeczkę, puszkę z cukrem i słoik z herbatą. Z wieczora pozostawiliśmy otwarte pudełko na kangu. Jeden z chunchuzów dojrzał puszkę z cukrem,. podszedł i zapuścił do niej brudne palce.
Nagłym ruchem porwałem but, leżący na pryczy i cisnąłem go w chunchuza, krzyknąwszy na cały głos:
— Hej ty, złodzieju! Wstawać, wstawać!
Technicy zerwali się na równe nogi, nie rozumiejąc 0 co chodzi, ale już odpinając rewolwery. Chunchuzi, zaskoczeni nieoczekiwanym hałasem, w mgnieniu oka wypadli na dziedziniec i zmykali, odprowadzani wściekłem ujadaniem psów.
Zdobyłem trzy karabiny, trzy ładownice z nabojami, trzy noże i trzy szaty, przypominające szerokie szlafroki, przepasane długiemi kawałami czarnej tkaniny bawełnianej. Szaty i noże podarowałem gospodarzowi, a sami, uzbrojeni w karabiny, o świcie wyruszyliśmy pod dowództwem naszego Chińczyka ku wąwozowi.
Bardzo prędko odnaleźliśmy przywalony obsuwającą się ziemią i drobnemi kamieniami otwór, prowadzący do szybu. Posłałem Rusowa do wsi, aby wynajął konia 1 popędził na statek po robotników, narzędzia i piroksy linę, by wysadzić w powietrze zwały kamieni i oczyścić wejście do galerji, sami tymczasem poszliśmy dalej. Chińczyk pokazał nam kilka wejść do starych galeJ ryj podziemnych. Widocznie, roboty szły w różnych miejscach jednocześnie. W galerjach, bardzo powoli zniżających się, pozostały jeszcze podpory z cienkich belek i deski, stanowiące pułap dla zabezpieczenia robotników od spadania odłamów skał i węgla. Wydobyliśmy kilkanaście kawałków węgla i zbadaliśmy go. Był to węgiel brunatny, bardzo podobny do tych gatunków, które znałem z praktyki swojej w kraju ussu-ryjskim.
Spędziliśmy parę godzin w wąwozie, gdy nagle Chińczyk, błąkający się po zboczach pagórków, przybiegł do nas i głosem przerażonym zaczął opowiadać, że widział dym, wychodzący z pobliskiego szybu.
— Zapewne węgiel się pali — pomyślałem i byłem tem bardzo zaniepokojony, gdyż praca w takich warunkach stawała się nader niebezpieczna dla ludzi, a czasem wprost niemożliwa. Poszliśmy do szybu. Rzeczywiście, z otworu wychodziła cienka smuga dymu, ale gdym go powąchał, przekonałem się, że nie był to dym węglowy. Pod ziemią paliło się drzewo, a więc musiał tam być człowiek. Przypomniałem sobie znalezione zeszłego wieczora ślady świeżo zgaszonego ogniska. Sprawa nabierała pewnej tajemniczości i wymagała zbadania. Zbliżyliśmy się do wejścia. Było dość szerokie i, schyliwszy głowę, można było z łatwością posuwać się ukośnie zbiegającym chodnikiem. Ciemno tu było zupełnie. Gdy przy slabem świetle zapalonego łuczywa i suchych trzcin zaczęliśmy schodzić w głąb szybu, nawołując się wzajemnie, rozległ się nagle ogłuszający huk, a po nim drugi, trzeci i czwarty.
— Strzelają! — krzyknął Gorłow, a Chińczyk już pędził naoślep ku wyjściu.
Kazałem technikowi zawołać po rosyjsku i po man-dżursku, aby ludzie wychodzili i nie strzelali. Na tę propozycję odpowiedziano nam sahvą. Kule jednak nie docierały do nas, — nawet nie słyszeliśmy ich polotu. Widocznie strzelano dla postrachu z jakiejś bocznej galerji.
— Czy są tu chunchuzi? — pytał Gorłow Chińczyka.
— Nie, kapitanie! — odparł z przekonaniem. — Chunchuzi przyjeżdżają tu zrzadka, grasują, robią wywiady i znikają. Nikt z nich nie odważyłby się mieszkać w tej jaskini, gdzie przebywają zle duchy i „lu-un“, smok. Tam powinni być „maudzy“.
— Biali ludzie — poprawił się, z trwogą spoglądając na nas, w obawie czy nie obraziliśmy się za nazwę „maudza“.
— Czekajmy, aż przybędzie Rusów z ludźmi — powiedziałem do technika. — Musimy zbadać tę zagadkę i wykurzyć stamtąd te „elfy“, jak jaźwce z jamy.
W oczekiwaniu posiłków, siedzieliśmy przy wejściu do szybu i patrolowaliśmy, aby „złe duchy“ chińskie, lub straszliwy „smok“, nie wymknęły się ze swego legowiska.
Po pewnym czasie w głębi galerji rozległa się nowa salwa, a kilka kul ze świstem wyleciało przez otwór szybu i pomknęło dalej. Zrozumieliśmy, że ukryci pod ziemią ludzie chcieli wyjść i straszyli nas salwami. Odpowiedzieliśmy kilku wystrzałami. Znowu ucichło wszystko i nikt nie wynurzał się z mroku pochyłego chodnika.
Gorłow bardzo długo tłumaczył Chińczykowi, że naszymi przeciwnikami nie mogły być duchy ani też smok.
— Słuchaj ty, zakuta głowo — mówił wymachując przed nosem wystraszonego Chińczyka olbrzymiemi, czerwonemi rękami. — To nie są żadne duchy i inne tam wasze brednie, bo gdyby duchy miały karabiny, to już przed trzema tysiącami lat żadnego Chińczyka nie moglibyśmy na tej ziemi znaleźć, wszystkich wystrzelałyby wasze duchy! Rozumiesz ty, czy nie rozumiesz, „manza“P...
Chińczyk szczerzył żółte zęby i kiwał radośnie głową z latającym w powietrzu cienkim warkoczem, zakończonym żałośnie wyszarzałym sznurkiem z kitą. Widocznie wolał mieć do czynienia z ludźmi, chociażby byli uzbrojeni w karabiny, niż z duchami, zawsze złośliwemi i zdradzieckiemi.
Przed południem dopiero posłyszeliśmy głosy całego tłumu ludzi i wśród nich odróżniliśmy basowy śmiech Husowa; wkrótce ujrzeliśmy go na czele dziesięciu robotników i dwóch młodych kozaków. Chińczycy nieśli skrzynię z piroksyliną, pompę, rydle i kilofy.
— Przed atakiem należy się posilić! — zawołał Gorłow. — Słońce stoi już wysoko.
Naprędce przyrządzono herbatę i śniadanie, złożone z konserw i chleba. Jedliśmy prędko, gdyż chodziło nam o najszybsze wykrycie tajemnicy opuszczonego szybu.
Po posiłku ulokowaliśmy Chińczyków w bezpiecznem miejscu i, pozostawiwszy ich pod komendą jednego ze starszych robotników, w pięciu zbliżyliśmy się do szybu.
Rusów wczołgał się do galerji i zaczął swoim grzmiącym basem nawoływać do poddania się nieznaną załogę podziemnej fortecy, obiecując jej wolność, gdyż chcemy wejść do ich schroniska wyłącznie dla zbadania pokładów węgla.
Rusów powtórzył nasze warunki po mandżursku i po rosyjsku, poczem wyczołgał się z szybu i ukrył za stosem zwalonych, drobnych kamieni. W podziemiu przez kilka chwil panowała cisza, lecz wkrótce rozdarła ją salwa karabinowa i krzyki kilku ludzi. „Elfy“ ruszyły do ataku. Zaczęliśmy strzelać w ciemny otwór galerji, a strzelaliśmy gęsto. „Elfy“ zaczęły się cofać, gdyż głosy ich coraz bardziej się oddalały. Znowu zapanowała cisza.
— Co teraz będziemy robili z tymi panami? — zapytał mnie Rusów. — Jak długo będziemy na nich czekali?
— Niedługo — odparłem. — Krzyknijcie im, że jeżeli nie pozostawią w szybie broni i nie wyjdą, wysadzę ich w powietrze i urządzę im wspaniały i huczny pogrzeb.
Rusów, śmiejąc się głośno, spełnił mój rozkaz. „Elfy“ odpowiedziały strzałami.
— Gorłow — rzekłem wtedy — weźcie najmniejszy blok piroksyliny, załóżcie zapalnik i sznur Bickforda na krótki wybuch i rzućcie do szybu. Będzie to dla „duchów11 pierwsze ostrzeżenie!
Sprawny technik bardzo szybko wykonał zlecenie. Wrzucona piroksylina wybuchnęła z ogłuszającym hukiem, wyrzucając przez otwór szybu, niby z lufy armatniej kłęby czarnego kurzu, drobnych kamieni, pary i gazów.
— To na początek! — zagrzmiał bas Rusowa. — Wychodźcie, bo za pięć minut zawalimy wejście do waszej nory! Śpieszcie się, borsuki!
Mój plan okazał się dobrym. Wkrótce posłyszeliśmy glos z galerji. Zaczęto z nami układy.
— Kto jesteście? — pytał ktoś niewidzialny z szybu.
— Mamy się wam meldować? — huknął Rusów. — Powiadajcie, coście za ludzie?
— My... Gruzini — brzmiała odpowiedź.
— Dlaczego siedzicie w norze jak borsuki? — pytał Rusów.
— Tak... wypadło... — odpowiedział głos zdołu, a w jego tonie wyczułem jakgdyby utajony śmiech, który nigdy nie opuszcza człowieka, zrodzonego w górach Kaukazu.
— Wyjdziecie? Czy też mamy pogrzebać was, gdyż nam też tak wypadło? — spytałem.
Po krótkiem milczeniu ten sam głos rozległ się już bliżej:
— Puścicie nas wolno, czy zaaresztujecie? Jeżeli macie aresztować, to sami wysadzimy się w powietrze.
— Widocznie zasłużyliście na więzienie? — zauważyłem.
— N...nie — odparł inny, zupełnie inteligentny głos — lecz zdarzają się nieporozumienia.
Znowu wyczułem szyderstwo i śmiech w tonie, jakim zostały wypowiedziane te słowa.
— Jeżeli pozostawicie broń w galerji i nie będziecie robić awantur — lećcie na cztery wiatry! — krzyknąłem do szybu.
— Wychodzimy! — odpowiedział ktoś po rosyjsku tym miękkim, trochę chrapliwym głosem, który był mi dobrze znany z częstych podróży po Kaukazie.
— Wiem, że Gruzini umieją dotrzymywać słowa — krzyknąłem znowu — więc wierzę wam!
Na wszelki wypadek przygotowaliśmy karabiny i czekaliśmy. Po długiej chwili z otworu, z pomiędzy kamieni, wynurzyła się głowa w małej, czarnej czapce barankowej, przeszyła nas ostremi oczami i znikła.
—: Poco stoicie z karabinami? — rozległ się głos.
— Wychodźcie, bo każę wysadzić szyb! — odpowiedziałem.
— Gorący człowiek! — odparł Gruzin. — Trudna rada! Może wszakże dotrzymacie obietnicy!
Z wylotu galerji, jeden po drugim, poczęli wychodzić ludzie. Było ich siedmiu. Wysocy, chudzi, w czarnych, obcisłych kaftanach, ściśniętych w pasie cienkie-mi rzemykami o srebrnych klamerkach, patrzyli zuchwale i drwiąco. Kozacy bardzo szybko obmacywali Gruzinów. „Duchy“ szybu dotrzymały słowa i broni przy sobie nie miały.
— Możecie sobie iść! — — powiedziałem, zwracając się do tego, który wyszedł pierwszy. — A nie przeszka-
Dzieje burzliwego okresu 5 dzajcie nam w naszej pracy i nie właźcie już do tych nor, bo mogą się zawalić, i wtedy już się nie wygrzebiecie!
Młody Gruzin o śmiałej, przystojnej twarzy z roze-śmianemi oczami rozdął nozdrza cienkiego, orlego nosa, błysnął białemi zębami i odparł:
— Ukryliśmy się tu, gdyż mieliśmy obawę przed chunchuzami.
Spuścił oczy, a cienkie wargi drgnęły mu stłumionym śmiechem.
— Rozumiem! — odparłem. — Takich siedmiu „dży-gitów“1) naturalnie powinno się obawiać chunchuzów. Gruzini nie są wojownikami.
Młodzieniec nagle podniósł głowę. Chciał odpowiedzieć coś ostrego i wyzywającego, lecz spojrzał mi w oczy i nagle parsknął śmiechem. Inni Gruzini odwracali głowy, żeby nie pójść za przykładem lekkomyślnego towarzysza.
— Więc możemy odejść? — spytał jeden z nich.
— Powiedziałem przecież! — odparłem.
— Dziękujemy! — zawołał młody Gruzin i szybkim krokiem zbliżył się do mnie. — Nazywam się Eristow, książę Eristow!
Mówiąc to, wyciągnął do mnie rękę. Uścisnąłem jego małą, silną dłoń i wymieniłem swoje nazwisko. Każdy z Gruzinów powtórzył tę światową ceremonję w niezupełnie normalnych okolicznościach. Po chwili już ich nie było.
Do państwa „elfów“ zaczęliśmy teraz schodzić sami, zostawiwszy kozaków dla patrolowania. W jednej z bocznych galeryj, przy świetle latarek olejnych ujrzeliśmy cały arsenał broni, dwa wory z żywnością i pudło z nabojami karabinowemi.
Spotkanie z Gruzinami, coprawda, wcale mnie nie l) „Dżygit“ — jeździec, wojownik. zdziwiło. We wszystkich miastach Dalekiego Wschodu rosyjskiego, a nawet w Chinach, można spotkać przedstawicieli tego walecznego narodu. Skąd się tam wzięli? — zapyta czytelnik. Różne przyczyny składają się na takie dalekie podróże. Gruzini są narodem miłującym wolność, i ucisk władz rosyjskich na Kaukazie często był powodem powstań i rewolucyj. Po takich wypadkach sądy rosyjskie zsyłały na wygnanie do wschodniej Syberji tych mieszkańców gór niebotycznych, tych rycerzy wolności.
W partjach opozycyjnych w Rosji Gruzini zajmowali zawsze najskrajniejsze, nieprzejednane stanowi’ sko. Dość przypomnieć sobie nazwiska: księcia T. G. Ce-retelli‘ego, I. I. Ramiszwiłi‘ego, N. S. Czcheidze‘go, aby stwierdzić, że w kołach rewolucyjnych Gruzini trzymali się w pierwszych szeregach.
Tradycyjne, wschodnie prawo zemsty było przyczyną częstych zbrodni, co też zwiększało ilość Gruzinów na Syberji.
Na tle krwawej zemsty opowiadano mi jedną historję podobno autentyczną. Do sądu została złożona skarga Gruzina na sąsiada za obrazę. W dzień, wyznaczony dla rozpatrzenia sprawy przez sędziego, oskarżyciel zjawił się, oskarżony zaś nie przybył. Sędzia wydał policji rozkaz, aby natychmiast przyprowadzono podsądnego. Skarżący Gruzin, po odejściu policji, wzruszył ramionami i rzekł, zwracając się do sędziego:
— Policja nic tu nie pomoże? On się na sąd nie stawi.
— Jakto nie stawi się? — oburzył się sędzia. — Wtedy przywiodą go przemocą!
— Nie przywiodą — chyba przyniosą... — mruknął Gruzin.
— Dlaczego? — dopytywał sędzia.
— Bo ja go dziś zarżnąłem — spokojnie odpowiedział skarżący o „obrazę“.
Wreszcie jest jeszcze jedna przyczyna, dostarcza jąca Syberji przymusowych kolonistów z Gruzji. Jest nią wojowniczy proceder napadów na sąsiednie plemiona i osady, dla rabunku bydła i porywania kobiet. Taki zwyczaj, uważany przez „dżygitów“ za oznakę waleczności i rycerskości, uprawiany jest od niepamiętnych czasów.
Gruzini, nad wszystko kochający wolność, nie mogą pozostawać długo w więzieniach i na robotach przymusowych, uciekają i kryją się po miastach, w różnych wertepach, skąd robią nagłe wypady bandyckie. Podczas wojny rosyjsko-japońskiej istniał specjalny oddział gruziński, który wkrótce stał się postrachem nietylko dla Japończyków i ludności chińskiej, ale nawet dla małych oddziałów rosyjskich, szczególnie zaś dla taborów. W każdem mieście Dalekiego Wschodu znaleźć można restauracje, hotele, barv, utrzymywane przez „legalnych“ Gruzinów, a w tych instytucjach ukrywali się i stąd czynili śmiałe wyprawy Gruzini „nielegalni“, ścigani przez prawo i policję. Ponieważ rodziny Gruzinów należa wyłącznie do starej szlachty rycerskiej, więc,.dżygit“ nigdy nie dopuści się zwykłej kradzieży lub napadu na samotnego i bezbronnego człowieka. Każda wyprawa Gruzinów powinna być przypieczętowana bitwą i krwią. Policja rosyjska niebardzo śpieszyła się zwykle ze ściganiem „dżygitów“, ponieważ nie była zbyt skłonna do potyczek zbrojnych z odważnymi „szatanami gór“. Z tego powodu Gruzini-zbiegowie zwykle przez czas dłuższy cieszyli się wolnością i tylko nieszczęśliwy wypadek wtrącał ich napowrót do więzienia poto tylko, aby zmusić do nowej ucieczki i do zuchwałych czynów, lub dostania się w objęcia śmierci, gdy kula stojącego na warcie żołnierza przecięła pasmo ich awanturniczego życia.
Nie wątpiłem, że wykurzyłem z podziemi właśnie takich niebezpiecznych ptaszków, w których fantazja ry cerska i stare tradycje w tak dziwny sposób pomieszane są z praktyką zwykłych bandytów. Nie omyliłem się, gdyż po powrocie do Charbinu dowiedziałem się, że banda, złożona z siedmiu Gruzinów, napadła na pocztę połową, zabiła kilku ludzi i zrabowała znaczne sumy pieniężne. Na czele bandy, jak twierdziła nad wyraz opieszała policja charbińska, stał książę Eristow, zbieg z więzienia kryminalnego we Władywostoku, poszukiwany już oddawna.
W ciągu kilku dni zwiedziłem wszystkie porzucone szyby i przyszedłem do przekonania, że roboty były tu niegdyś prowadzone bez żadnego systemu, co zupełnie wykluczało prawidłową eksploatację techniczną pokładów, poniszczonych, poprzecinanych bez żadnego planu galerjami i zapadających się w wielu miejscach. Oprócz tego węgiel był z punktu widzenia geologicznego młody, nietrwały, łatwo rozsypywał się na drobny proszek, a więc nie nadawał się do transportu i opału lokomotyw. Wobec tego posunąłem się ze swoją partją dalej na południe.
Dotarliśmy do ujścia rzeki Nonni i zaczęliśmy, walcząc z jej prądem, płynąć na zachód. Niskie brzegi Nonni w tym obwodzie stanowiły doskonale uprawne pola gao-lianu, czumi-dzy i bobów; liczne wioski, złożone z szaro-żółtych fan-tze, widniały wszędzie, niby stosy wyschłej gliny.
Kapitan statku, który przedtem żeglował po Nonni, twierdził, że wkrótce dopłyniemy do Toli, wpadającej z prawej strony.
Tola stanowi północno-wschodnią granicę pustyni Gobi, której obecność już odczuwaliśmy. Często zrywał się wiatr, niosąc z sobą chmury piasku, przesłaniającego niebo i słońce i nadającego wszystkiemu jednostajną, martwą, żółtą barwę. Pasma piasku przerywały czasami pola i pełzły do rzeki, tworząc na niej szerokie łachy. Kapitan zatrzymał swój statek około wysokiego brzegu, gdzie stała jakaś wioska. Stąd posłałem Rusowa z cłwoma Chińczykami, aby wynajęli dla ekspedycji kilka wozów, ponieważ musieliśmy jechać ku brzegom Toli. gdzie, jak słyszałem, istniały pokłady węgla. W wiosce jednak nie mogliśmy znaleźć koni i arb. Rusów zmuszony był pojechać do pobliskiego miasta Hsin-Tchao, skąd sprowadził siedem wściekle skrzypiących i jęczących wozów, zaprzężonych każdy w trzy konie.
Wyruszyliśmy w stronę Toli, jadąc drogą połową straszliwie rozjeżdżoną a w niektórych miejscach zasypaną piaskiem, zalatującym z Gobi.
Była to już druga połowa września. O świcie zrywały się nieraz zimne wiatry, zwiastuny zbliżającej się zimy. Za czarnym prawie łańcuchem gór Wielkiego Chinganu, ciągnącym się na zachodzie, już szalały zimne wiatry jesienne, podnosząc chmury piasku z pustyni, lecz tu, na wschodnich zboczach grzbietu zima przemawiała jeszcze szeptem zaledwie, ostrzegając ludzi o swem przyjściu.
Spostrzegłem jeszcze jedną, niezawodną oznakę zbliżających się chłodów. Nad polami, zawieszone wysoko nad ziemią ciągnęły falujące w powietrzu sznury kaczek i klucze gęsi. Powracały już na południe, w doliny rzek, znikających w ciepłym oceanie Indyjskim; uprowadzały z sobą młode pokolenie, zrodzone i zahartowane na bezludnych, dzikich bagniskach północy. Tam już szalała zima, tchnąca śmiercią i mrozem, ścinająca lodem wartkie prądy olbrzymich rzek i gromadząca w Oceanie skrzące się w słońcu góry lodowe.
Siedząc lecące stada ptactwa, coraz częściej spoglądałem na walizkę skórzaną, w której leżała dubeltówka Sauera, oczekująca cierpliwie na okres polowań jesiennych. 1, i;vj ’W
Zatrzymaliśmy się w małej wiosce, niedaleko od ujścia Toli do Nonni. Dość wysokie góry, wschodniej odnogi Wielkiego Chinganil, podchodziły prawie do brzegu rzeki. Z gór wypływały i wpadały do Toli liczne potoki, tworząc gęstą sieć, przecinającą błotnistą równinę, pokrytą wysoką trawą, najeżoną kępami, wy-stającemi z bagna.
Kilkakrotnie przechodziłem to błoto, kierując się ku górom, gdzie znalazłem pokłady węgla, w urwistych zboczach jaru. Węgiel był dość dobry. Zarządziłem więc roboty górnicze w celu określenia grubości pokładów.
Podczas tych robót, któremi kierowali wprawnie Rusów i Gorłow, zwiedzałem okolice. Nie mogłem jeździć konno, gdyż bardzo mnie bolało biodro, odbywałem więc wycieczki wozem. Zwykle podróżowałem razem z kapitanem statku i którymś z kozaków eskorty. Objechaliśmy równinę między rzeką Tolą a Tchorem — dopływem Nonni. Niewysokie, prawie zupełnie pozbawione zalesienia odnogi Wielkiego Chinganu dwoma łańcuchami przecinały tę równinę. WTszędzie spotykaliśmy pola gaolianowe i dość zamożne wioski chińskie, otoczone gajami. Często musieliśmy przejeżdżać przez strumyki i drobne rzeczki o brzegach porośniętych gę-stemi krzakami dębowemi i brzezinami. Spotkaliśmy tu zadziwiającą wprost ilość bażantów. Zrywały się dopiero wtedy, gdy niemal potrącaliśmy je, najczęściej zaś uciekały, zwinnie lawirując w trawie.
Używaliśmy kozaka, jako wyżła. Zachodził zwykle o jakie dwieście kroków przed nami i szedł ku nam, klaszcząc w dłonie. Zmykające przed nim bażanty spostrzegały nas i wylatywały z krzykiem i łopotem skrzydeł, podnosząc się pionowo do góry. Strzelaliśmy ptaki bez pudła, bo cel był łatwy. Nieraz w ciągu kilku dni karmiliśmy bażantami naszych ludzi, ku wielkiemu zadowoleniu Chińczyków, amatorów tego mięsa. Sami jednak już po paru dniach mieliśmy dość tego przysmaku. Wkrótce przestaliśmy strzelać do bażantów, bo dla myśliwego — Sportowca jest to najmniej interesująca zwierzyna w miejscowości, obfitującej w te ptaki.
Niedaleko od ujścia rzeki Tchor do Nonni napotkaliśmy dość duże, a bardzo płytkie jezioro tejże nazwy, całkiem zarośnięte trzcinami i sitowiem, na głębszych zaś miejscach okryte kobiercem z zielonych rzęs lub nenufarów.
Pewnego razu, o zachodzie słońca, śledziliśmy przelot kaczek i gęsi. Klucze i stada tych ptaków, zmęczonych długą żeglugą powietrzną, zaczynały krążyć nad jeziorem Tchor w zamiarze pozostania tam na nocleg. Zniżywszy się jednak nad trzcinami, zaczynały trwożnie krzyczeć i, szybko podnosząc się coraz wyżej, odlatywały dalej.
W jeziorze Tchor niema wcale ryb. Przypływają tu czasem z rzeki, ale, albo giną, albo natychmiast uciekają. Kaczki, gęsi, łabędzie nieraz całemi godzinami krążą nad Tchorem, lecz nawet najbardziej zmęczony lub ranny ptak nie odważy się opuścić na wodę i dotknąć jej piersią, jakgdyby z powierzchni jeziora podnosiły się opary trujące.
Pojechaliśmy pewnej soboty na bagna Toli. Na skraju ich, przy gęstych zaroślach dębowych, pozostawiliśmy nasz wóz z Chińczykiem, sami zaś zabrawszy z sobą duży kociołek, kubki, cukier, herbatę, sól i suchary, wyruszyliśmy ku kępom na trzęsawisku. Ciemno jeszcze było. Do świtu pozostawało około godziny, jednak słyszeliśmy już głuche trąbienie gęsi, rozpoczynających przelot. Rozmieściliśmy się wzdłuż bagna, zaczaiwszy się wśród kęp i krzaków.
— Niebo w chmurach, będzie ulewa! — krzyknął mi z ciemności kapitan. — Ptaki polecą nisko.
Szary, mglisty świt zaczął powoli przedzierać się przez mrok i skłębione chmury, ciemne i cieżkie. Chwilami zaczynał kropić deszcz, lecz ustawał wkrótce. z
Nie zwracałem jednak na to żadnej uwagi, gdyż przelot już się zaczynał.
Ptaki, mimo przepowiedni kapitana, leciały dość wysoko. Śrut głośno uderzał w mocne pióra potężnych skrzydeł, nie czyniąc gęsiom żadnej szkody. Szczęśliwszy był młody kozak. Mając ze sobą karabin, strzelał kulami i raz po raz wybijał z przelatujących kluczy piękne ptaki. Kilka stad przeleciało jednak dość nisko, więc i nasze strzelby zrobiły swoje, strąciwszy na ziemię kilka sztuk. O godzinie 9-tej przelot się skończył i postanowiliśmy zjeść śniadanie. Podeszliśmy do urwistego brzegu potoku i tu, na suchem miejscu, rozpaliliśmy ognisko, powiesiwszy nad nim kociołek z pokrajaną na kawałki upokwaną gęsią. Dubeltówki nasze leżały obok. Gwarzyliśmy, podejrzliwie spoglądając w stronę Wielkiego Chinganu, skąd nadciągały ciemne chmury, sunąc ku nam. Nagle posłyszałem głuchy krzyk gąsiora. Basowe trąbienie rozległo się gdzieś zupełnie blisko. Z przyzwyczajenia podniosłem głowę, myśląc, że nadlatuje jakiś spóźniony klucz, lecz nic nad sobą nie dostrzegłem. Tymczasem nowe trąbienie rozległo się jeszcze bliżej. Obejrzałem się zdziwiony, i aż oddech mi zatamowało. Zupełnie nisko, prawie dotykając trawy, rosnącej na kępach, leciała para dużych gęsi, widocznie zamierzając opuścić się do potoku. Porwałem za strzelbę. Gęsi spostrzegły nas. Przez chwilę widziałem ich jasne piersi i szeroko rozłożone skrzydła. Wydawało mi się, że zawisły w powietrzu, lecz tymczasem szybko wzbijały się do góry. Strzeliłem dwa razy i wyraźnie posłyszałem dwa wystrzały kapitana, lecz obaj chybiliśmy. Gęsi były już o jakie 30 kroków ponad ziemią i przelatywały nad naszemi głowami. Błyskawicznym ruchem wyrzuciłem wystrzelone naboje, założyłem nowe i dałem ognia, gdy ptaki przelatywały już nad drugim brzegiem. Wypaliłem z obydwu luf, mierząc szybko, lecz starannie, i krzyknąłem z triumfem, gdyż gęsi spadły do wysokiej trawy.
— Brawo! — zawołał kapitan. — Wspaniały dublet! Winszuję...
Nasz kozak rozebrał się, przepłynął głęboki potok, odnalazł zdobycz w trawie i przyniósł ją. Dałem mu dobrą miarkę wódki z mojej flaszki myśliwskiej, bo był zmarznięty po zimnej kąpieli.
Wkrótce zaczął padać deszcz drobny i gęsty, poszliśmy więc do naszego wozu, pod którym urządziliśmy sobie schronisko i przespaliśmy się do wieczora. Szukając lepszego miejsca dla zasadzki, odeszliśmy bardzo daleko od obozu i, znalazłszy gęste krzaki, zapadliśmy w nie. Mieliśmy tam wspaniałe polowanie! Gęsi leciały nisko; strzały były łatwe; coraz to nowe ofiary z głuchym łoskotem uderzały o ziemię, lub z pluskiem wpadały do wody. Do końca przelotu pozostawało jeszcze około godziny, gdy nagle zerwał się wicher, poszarpał, pomieszał chmury i wylał na nasze głowy całe potoki zimnego deszczu. Po godzinie bagno znikło pod wodą, która dochodziła nam do kolan. Obserwowałem, jak z małego potoku, przepływającego w pobliżu, woda występowała z brzegów, jak jedna po drugiej pogrążały się w niej kępy. Już długie cholewy nie zabezpieczały nas, gdyż woda przelewała się przez nie. Byliśmy przemoczeni do nitki, z butami pełnemi wody i płynnego błota.
— Głupie żarty Chinganu! — zawołał kapitan, sta’ rając się przekrzyczeć szum wiatru i plusk deszczu. — Z pewnością spadły tam obfite deszcze, a tu mamy powódź! Uciekajmy do naszej arby.
Zmuszeni byliśmy kluczyć, jak zające, po całem bagnie, gdyż wszystkie potoki i strumyki wezbrały i groziły nam zgubą, bo nie moglibyśmy ich dojrzeć na ogrom-nem jeziorze, jakiem się stała cała równina. Postanowiliśmy okrążyć bagno i jego krawędzią dotrzeć do zbawczego Wozu. Tymczasem noc już zapadła. Na niebie nie mogliśmy dostrzec żadnej gwiazdy. Błąkaliśmy się w ciemności, co chwila zapadając w doły lub ślizgając się i zsuwając z rozmiękłych brzegów do koryta potoków, gdzie nurzaliśmy się nieraz z głową. Wkońcu zupełnie straciliśmy kierunek. Kilka razy powracaliśmy na to samo miejsce, gdzieśmy przechodzili przed kwadransem. Wyrzuciliśmy całą naszą zdobycz, co nas bardzo martwiło.
— Ja temu „manzie“ żebra połamię! — krzyknął, zakląwszy wściekle, kapitan. — Bydlę nie domyśli się rozpalić ogniska, abyśmy wiedzieli, dokąd mamy iść!
Brnęliśmy dalej. Zwichnięte niedawno w walce z chunchuzami biodro rozbolało mnie straszliwie. Robiłem bohaterskie wysiłki, aby iść dalej. Nogi mi się plątały w pogmatwanej trawie o ostrych kolcach, które chwytały za buty i ubranie, tamując ruch, ślizgałem się i padałem, gdy przypadkowo stawałem na ruchomych, kiwających się na wszystkie strony kępach.
Nie było suchego miejsca, gdzieby można było usiąść i wypocząć przez chwilę. Kapitan klął coraz energiczniej. Deszcz nie ustępował mu w zaciętości. Kozak wzdychał żałośnie, aż mi się serce krajać zaczęło.
— Co wam jest? — spytałem go ze współczuciem, myśląc, że cierpi.
— Włożyłem cukier do kieszeni. Rozpuścił się, i teraz jestem cały oblepiony i kleję się! — jęknął żałośnie.
— Psiakrew! — krzyknął kapitan. — Tego tylko brakowało. Konfitury z kozaka!
Mimo wielkiego zmęczenia parsknęliśmy śmiechem.
Brnęliśmy przez całą noc, błąkając się po bagnie, podobni do bocianów, brodzących po błocie.
O świcie, półżywi i nieprzytomni, ujrzeliśmy nasz wóz. Na jego widok, kapitan nagle ożywił się i, utykając i zataczając się ze znużenia, pobiegł.
— Już ja ci żebra policzę, chiński posągu! — mruczał, zgrzytając zębami z wściekłości.
Lecz nie policzył, bo gdy doszliśmy do arby, ujrzeliśmy zaniepokojoną, lecz uśmiechniętą twarz Chińczyka, a u jego stóp małe ognisko z gotującą się w im-bryku herbatą.
Wszystko przebaczyliśmy „posągowi*’ za te kilka łyków gorącego, ożywczego płynu.
W godzinę później, obsuszywszy się nieco, powracaliśmy już do wioski, gdzie założyliśmy główną kwaterę.
Jednak zejść z wozu bez obcej pomocy już nie mogłem. Bolał mnie straszliwie opuchnięty staw i przy najmniejszym ruchu prawą nogą nie mogłem powstrzymać się od jęków.
Przeleżałem około tygodnia w brudnej fan-tze, łykając aspirynę i salipirynę i nacierając chore, zaognione biodro maścią, w którą zaopatrzył mnie lekarz.
Roboty szły swoim trybem i miałem dobre wyniki. Skonstatowałem, że badana miejscowość posiada cztery pokłady węgla, grube na metr każdy, i że przestrzeń, zajęta przez te złoża, jest dostateczna dla technicznej eksploatacji terenu. To właśnie było głównym celem moich poszukiwań. Dalsze czynności powinien był objąć wydział górniczy administracji kolei lub 6ztabu, moja zaś rola doradcy była skończona.
Pierwszego października płynąłem już statkiem do Charbinu z gotowym raportem i... chorą nogą, która dolegała mi coraz bardziej.
Podczas tej podróży przyglądałem się nader ciekawemu sposobowi połowu ryb przez Chińczyków. Podciągali właśnie sieć do brzegu. Kilku rybaków weszło do wody i szło za matnią, wyczyniając nogami hałas, aby ryby się z niej nie wydostały. Rzeczywiście, olbrzymie „sazany“, podobne do karpi, uciekając przed ludźmi, stojącymi w7 wodzie, całym pędem mknęły na przód i wyskakiwały na mokry piasek, gdzie na nie czyhali Chińczycy z młotkami. Rozlegały się głuche razy i ciemno-ziociste ciała pięknych ryb nieruchomiały nagle. Sieć wyciągano powoli, z trudem. Nagle ujrzałem podniecającą scenę. Rybak, stojący przy samym końcu-sieci, która, niby gruby wąż, wyłaniała się z wody, zachwiał się na nogach, krzyknął i upadł na-wznak. Jednocześnie woda zaczęła się kotłować, bo jakaś olbrzymia ryba miotała się i ciskała w sieci. Chińczycy wbiegli do wody. Nie zdążyli jednak, gdyż olbrzymia „kaługa“1) wywinęła się z matni; na jedną chwilę ujrzałem jej kadłub, do połowy wystający z wody, potem wzniesiony potężny ogon, i wnet potem ciemne ciało ryby, przesadzającej skrzydło sieci. Na powierzchni rzeki pozostała tylko piana w tem miejscu, gdzie olbrzym dał nura.
Długo kłócili się Chińczycy, nim zaczęli dociągać sieć, z której, korzystając z zamieszania, wywinęło się dużo złocistych sazanów i centkowanych szczupaków, nazywanych przez rybaków chińskich „pies-ryba“, z powodu ostrych zębów.
Nie dziwiłem się, coprawda, złemu humorowi rybaków, gdyż „kaługa“ jest bardzo rzadką rybą, a ta, prawie już schwytana, miała co najmniej półtora metra długości!
Nareszcie dopłynęliśmy do Charbinu. Tegoż dnia zdążyłem złożyć raport o węglu i zaraz położyłem się do łóżka, zmieniwszy towarzystwo chunchuzów, Gruzinów, gęsi i strzelb na codzienne wizyty lekarza. Doktór Łazowski — Polak kiwał głową bardzo znacząco i, doprawdy, stanowczo za często powtarzał:
— Warjat z pana, skończony warjat! Z takim stawem musiałby pan ze trzy miesiące poleżeć, ze sześć pochodzić o kiju z gumowym końcem, a pan robi wycieczki, łazi na polowania, ziębnie i moknie. 1) Accipenser orientalis, z gatunku jesiotrów
— Ależ, doktorze! — zawołałem nareszcie zniecierpliwiony — zato jaki ja dublet do gęsi zrobiłem! A oprócz tego widziałem konfitury z kozaka! Aha!
Machnął tylko ręką i mruknął, odchodząc:
— Tu zdałby się raczej psychjatra!
Obeszło się jednak bez psychjatry. Gorliwy lekarz postawił mnie na nogi i, chociaż nie mogłem nawet marzyć o polowaniu, jednak wkrótce już o kiju chodziłem do laboratorjum.
W tym właśnie czasie dostałem polecenie zrewidowania niektórych składów wojennych, znajdujących się w gubernji irkuckiej i w Zabajkalu.
W parę dni później siedziałem już w wagonie ekspresu i jechałem na zachód, spotykając coraz to częściej pociągi wojskowe, wiozące świeże posiłki dla naczelnego wodza, generała Kuropatkina, tworzącego drugą armję dla obrony interesów llosji na Dalekim Wschodzie.
CZĘŚĆ DRUGA
NOWA BURZA I.
KRWAWA POWÓDŹ
Już w drodze, przecinając znaczną część Syberji wschodniej, od granicy mandżurskiej do Bajkału, spostrzegłem głębokie zmiany w nastrojach ludności.
Powróciwszy do Charbinu zastałem tam wielki ruch. Ludność organizowała się w różne związki. Najpotężniejszym liczebnie i pod względem jakościowym był związek kolejowy, obejmujący inżynierów, urzędników i robotników. Lecz wkrótce dowiedziałem się, że przybyli z Rosji europejskiej agenci policji politycznej utworzyli „Związek narodu rosyjskiego*4. Na czele tego związku stali: rotmistrz Jerofiejew, jeden z miejscowych kupców i kilku popów. Do nich potajemnie przyłączyło się kilku inżynierów i urzędników kolejowych. 23-go listopada 1905 r.1) związek kolejowy w Char-binie otrzymał telegram od centralnego związku kolejowego z zawiadomieniem, że od godziny 1-szej w nocy na 24-ty listopada ma się rozpocząć strejk wszystkich kolei, poczty i telegrafu, celem poparcia żądania znie 1)1 Według stylu gregorjańskiego 7 grudnia. sienią kary śmierci w szalejących wszędzie sądach polowych i zawieszenia stanu oblężenia w Polsce i Fin-landji.
Tegoż dnia w sali klubu kolejowego odbył się olbrzymi wiec. Pierwszą mowę wygłosił jeden ze starszych inżynierów kolei wschodnio-chińskiej, Polak, p. Ignacy Nowakowski, wyjaśniając znaczenie protestu związku kolejowego i zbrodnie rządu, który doprowadził naród rosyjski i politycznie z nim związane narody, istniejące w granicach państwa, do krwawej i ponurej wojny domowej.
Pod wpływem tej bardzo energicznej mowy, wiec postanowił wyłonić z siebie Komitet Naczelny, który miał objąć administrację kraju. Do tego Komitetu zostałem wybrany głosami ludności europejskiej w Mandżurji i przedstawicieli Władywostoku, powiadomionego telegraficznie o wypadkach. Oprócz mnie i Nowakowskiego, zostali wybrani Polacy: Sas-Tisow-ski, M. Łuszczyński, E. Ceglarski, A. Kozłowski, a z Rosjan — pomocnik naczelnika kolei wschodnio-chińskiej B. Lepeszyński, główny naczelnik ruchu, inżynier K. von Dreyer i inni w liczbie 56 osób.
W godzinę później Komitet zebrał się na pierwsze posiedzenie dla obrania prezydjum. Zaszczycony zaufaniem delegatów, zostałem powołany na prezesa Komitetu Naczelnego. Nie zwlekając, wyprawiłem telegram do naczelnego wodza, generała Liniewicza, do dowódcy tyłów armji, generała N. J. Iwanowa, i naczelnika kolei wschodnio-chińskiej, generała D. L. Horwatta, zawiadamiając ich, że Komitet ujmuje w swe ręce całe życie kraju, zawiesza ruch pociągów pasażerskich, natomiast zwiększa ilość pociągów wojskowych dla ewakuacji armji, która powinna w swoim kraju stanąć w obronie praw ludu do walki z despotycznym rządem.
Natychmiast wszystko powróciło do pracy i, do prawdy podczas tego dziwnego „strejku“ pracowano frzy razy więcej i staranniej, niż w zwykłym czasie!
Wkrótce po wysłaniu telegramu odwiedził mnie specjalnie wysłany przez generała Liniewicza szef jego sztabu, gen. Oranowski. W długiej i poufnej rozmowie zgodził się, iż tylko Komitet Naczelny może powstrzymać wybuch rewolty w armji, że generał Li-niewicz całkowicie ufa Komitetowi i polega na nim. Po tej rozmowie Komitet zwrócił się do armji z proklamacją, wyjaśniającą obecną sytuację w Rosji i związane z tem obowiązki żołnierza — obywatela.
W armji wszystko się uciszyło, i wpływ nasz zwiększał się z każdym dniem, tem bardziej, że, przyśpieszając ewakuacje, zorganizowaliśmy aprowizację oddziałów na etapach, pomoc lekarską i zażądaliśmy ludzkiego obchodzenia się z żołnierzami.
Ten sukces charbińskiego Komitetu rewolucyjnego pozyskał dla niego uznanie innych komitetów na Dalekim Wschodzie, które uważały sco odtąd za Centralny Rząd rewolucyjny na całym Wschodzie.
Na olbrzvmiej przestrzeni — od granicy Mandżurji do oceanu Lodowatego i dalej na wschód, a więc kraj amurski, kraj ussuryjski i Mandżurja — aż do frontu japońskiego, wszystko, co potworzyło już autonomiczne rządy, pozostawało pod wpływem naszego Komitetu.
Władze również uznały nas. Generał Liniewicz radził się nas we wszvstkich ważnych sprawach, a niektóre rozkazy jego do armji szły z moim i jego podpisem: dyrektor zarządu kolei, generał Horwatt. był doradcą Komitetu, uznając jego autorytet; policja z Polakiem pułk. Zarembą na czele, dobrowolnie przeszła pod rozkazy Komitetu, uznały nas również wszystkie samorządv miast i osad.
Tylko dowódca tyłów armji, generał N. J. Iwanow, jakkolwiek nie protestował, trzymał się polityki wyczekującej. zieje burzliwego okresu 6
Jednocześnie ten podstępny generał carski, który później tak nieudolnie w r. 1915 dowodził 4-tą armją rosyjską na froncie austrjackim, wszedł w konszachty z policją polityczną i ze „Związkiem narodu rosyjskiego“, dążąc do spowodowania rozłamu w naszym Komitecie.
Pierwszy cios zadano nam na piąty już dzień istnienia Komitetu, gdy połowa jego, złożona z robotników, wystąpiła, oświadczając, że „nie chce współpracować z burżuazją i inteligencją — służebnicą kapitału“, i że tworzy osobny komitet.
Nie mogłem dojść do porozumienia z przywódcami odłamu robotniczego, udało mi się tylko ściśle określić zakres działalności tego „robotniczego komitetu“ a mianowicie, że miał on kierować życiem warsztatów kolejowych, nie wtrącając się do ogólnej polityki Komitetu Naczelnego.
Prezesem komitetu robotniczego został obrany przybyły z Rosji ślusarz, niejaki F. Iwanow.
Naczelnik policji, pułkownik Zaremba, i jego pomocnik, Niemiec, rotmistrz von Ziegler, donieśli mi, że nikomu nieznany Iwanow jest tajnym agentem policji politycznej i podtrzymuje bliskie stosunki ze „Związkiem narodu rosyjskiego“. Miał on polecenie rozpoczęcia wojny domowej na Dalekim Wschodzie i wciągnięcia armji do tej walki mas robotniczych z inteligencją, aby tem samem dać rządowi możność wysłania z Syberji oddziału karnego dla zlikwidowania rewolucji na terenie mandżurskim.
Plan był pomyślany dobrze, z tym wyrafinowanym podstępem bizantyńskim, który zawsze cechował carski rząd rosyjski i cechuje — bez żadnych zmian — sowiecki rząd moskiewski.
Ujrzałem przed sobą zupełnie wyraźnie cały ogrom niebezpieczeństwa.
Młody byłem i niedoświadczony, ale zato miałem jedną cechę dobrą na „prezydenta“ rządu tymczasowego, jakim, wskutek zbiegu okoliczności, stał się komitet charbiński.
Cechą tą. była zuchwałość..
Skorzystałem z niej w sposób bardzo prosty.
Zabrawszy z sobą jednego z członków Komitetu, młodego urzędnika kolejowego, Własienkę, wsiadłem w powóz, zaprzężony w ślicznego, białego araba, Nizama, mądrego i spokojnego, jak Ben-Akiba, i pojechaliśmy.
Dlaczego wybrałem Własienkę?
Przyczyna była następująca.
Zamierzałem zrobić trzy wizyty i to tego rodzaju, że oprócz biletów wizytowych i słów, potrzebowałem jeszcze pewnych argumentów. Te argumenty posiadał Własienko. Widziałem kiedyś, jak podczas burzliwego posiedzenia komitetu, gdy partja robotnicza zaczynała dążyć do rozłamu, rozgniewany Własienko, słuchając nudnych i bezsensownych protestów jej prze-wódców, nie wytrzymał i pięścią walnął w stół. jednem tem uderzeniem odłupał cały róg stołu, a ja dobrze sobie zapamiętałem, że ten człowiek w razie potrzeby łatwo zdoła przekonać przeciwnika o słuszności sprawy.
Własienko przed wstąpieniem na służbę kolejową był wachmistrzem w huzarskim pułku gwardji cesarskiej, gdzie słynął z swej fenomenalnej siły.
Z tym „przekonywającym“ towarzyszem wyruszyłem na wizyty.
Najpierw odwiedziliśmy rotmistrza Jerofiejewa.
Ten, gdy mnie zobaczył, zmieszał się, zdradzając się ostatecznie.
Powiedziałem mu, że wiem o jego podziemnej robocie, w charakterze prezesa „Związku narodu rosyjskiego“, wiem, z kim się komunikuje i jakie ma plany.;,:
— Przyjechałem poto, aby poznać rotmistrza i uprzedzić go o konsekwencjach jego działalności, gdyż nie chciałbym, aby były dla niego zbyt przykre — rzekłem.
— Co mi może grozić? — zawołał dość hardym tonem.
— Sąd rewolucyjny, mój panie, i zapewne — stryczek! — odparłem surowym głosem, a Własienko bardzo obrazowo demonstrował rękoma nietylko samo powieszenie, ale nawet pokazał mu na swej twarzy, jak będzie wyglądał rotmistrz na stryczku.
Na odchodnem powiedziałem, patrząc ostro na Je-rofiejewa:
— To nie są żarty, rotmistrzu! Moja wizyta u pana jest pierwszą jaskółką. Jestem obecnie w roli anioła-zwiastuna śmierci... Dowidzenia!...
Zupełnie taka sama była wizyta nasza u drugiego działacza „czarnej sotni“, kupca Czistiakowa.
Przyjął wizytę i oznajmienie moje ze spokojem i tylko, gdy odchodziliśmy, mruknął:
— Zobaczymy!
— Pewno, że zobaczymy — natychmiast odpowiedział Własienko — ale to zobaczenie będzie już ostat-niem dla was, albo dla nas...
Trzecia wizyta była bardziej frapująca.
Prezesa komitetu robotniczego znaleźliśmy w towa-». rzystwie trzech drabów. Siedzieli w mieszkaniu Iwanowa i pili. Butelki z wódką i resztki kiełbasy świadczyły o obfitej uczcie. Na nasz widok powstali w dość groźnej postawie, głośno sapiąc. Przypisałem to nie-tyle gniewowi, ile działaniu alkoholu.
— Pan, panie Iwanow, jest agentem policji politycznej i chce wywołać wojnę domową w Mandżurji, wmieszać w nią armję i zgubić całą sprawę. Wiem wszystko, a mogę przytoczyć dowody przed sądem robotniczym. Daję panu trzy dni do namysłu. Po tym terminie albo pan nazawsze porzuci Mandżurję, albo będzie aresztowany i...
Nie wiedziałem jeszcze, co mam mu powiedzieć, gdy Własienko swoim tenorowym, figlarnym głosem wypalił:
—...i powieszony!...
Iwanowowi oczy błysnęły i zrobił ruch w stronę łóżka. Ale Własienko uprzedził go. Skoczył i z pod poduszki wyciągnął duży rewolwer Nagana. Spokojnie otworzył go wytrząsnął na dłoń naboje, wysypał je do kieszeni a rewolwer położył na stole.
— — Przepraszam... — mruknął przytem.
Obecni porozumiewawczo spojrzeli po sobie. Szybko włożyłem rękę do kieszeni tużurka, gdzie spoczywał browning, ale Własienko odrazu zgasił zapał naszych przeciwników. Schylił się i podniósł ciężką ławkę drewnianą. Uczynił to z taką czarującą gracją i imponującą łatwością, że ponura czwórka opuściła oczy ku ziemi i nie ruszała się z miejsca.
— Więc daję trzy dni do namysłu — powtórzyłem, i razem z Własienką opuściliśmy tę norę ohydnego agenta policji, gdzie przy butelce wódki obmyślano podły, zbrodniczy plan rozlewu krwi i zdrady tchórzliwej, podziemnej.
Nazajutrz doniesiono mi, że komitet robotniczy, czyli, jak go nazywano, Mały Komitet, obrał sobie innego prezesa, ponieważ Iwanow znikł bez śladu.
Widocznie, nastraszyły go narazie moje słowa i argumenty Własienki.
Jednak zmiana prezesa nie wniosła uspokojenia w masy robotnicze.
Wypadki tak się złożyły, że Komitet Centralny nagle ujrzał przed sobą dwóch wrogów.
Jeden nadciągał już z zachodu. Były to karne oddziały dwóch najbardziej reakcyjnych generałów: Mellera i Rennenkampfa. Obaj mieli za zadanie zdła wić ruch rewolucyjny na Syberji. Od Uralu do Zabaj — [ kala szalały sądy polowe, skazujące setki ludzi na; śmierć przez powieszenie lub rozstrzelanie. Generał Rennenkampf szedł przez Zabajkale i zbliżał się już do I granicy Mandżurji.
Drugim wrogiem był Mały Komitet. Zamierzał I wszcząć wojnę domową i wnieść rozkład moralny I w armji. Ten wróg był stokroć niebezpieczniejszy, II gdyż rozumieliśmy, że po jego zwycięstwie, natych — II miast nastąpi anarchja, tem straszniejsza, że rej w niej I wodzić będą najdziksze i najokrutniejsze osobniki, kté — 1 rych było pełno na rosyjskim Dalekim Wschodzie.
Działalność Małego Komitetu była przepowiednią I tego, co w trzynaście lat później uczynili Lenin i Troc — I ki, oddawszy na początku okresu bolszewizmu władzę I w ręce zbrodniczych wykonawców ich planów.
Wtedy jednak nic jeszcze nie słyszeliśmy o bolsze-wiźmie i komunizmie, lecz rozumieliśmy całą grozę I anarchji, do której dążył Mały Komitet, złożony z ciemnych robotników, podżeganych przez policję polityczną i „Związek narodu rosyjskiego“.
Był jeszcze trzeci wróg, a była nim armja, która, w razie gdyby energicznie przez nas prowadzona ewakuacja zatrzymała się nagle, rzuciłaby się na nas z bronią w ręku, a wtedy w potokach krwi utonąłby Cen — \ tralny Komitet, robotnicy, ludność po miastach i sama armja, która po rychłem wyczerpaniu się zapasów żywności nie zdołałaby w zimie przedostać się do zaludnionych miejscowości Syberji.
Wypadki uczyniły nas obrońcami porządku państwowego na całym Wschodzie, tego porządku, którego utrzymać i obronić nie mogły władze carskie i naczelne dowództwo armji.
Jednocześnie musieliśmy walczyć na trzy fronty, aby podołać naszemu zadaniu, wymagającemu energji, stanowczości i dobrze obmyślonego planu.
Zaczęliśmy od walki z generałem Rennenkampfem. Generał szedł przez Zabajkale ze swym oddziałem, pozostawiając poza sobą trupy rewolucjonistów i dopuszczając się straszliwych okrucieństw. W rozsyłanych na wszystkie strony depeszach groził straszliwą zemstą Centralnemu Komitetowi, nazywając go „rządem rewolucyjnym“. Na Dalekim Wschodzie powstała panika i oburzenie. Nietylko Mały Komitet, ale niektórzy moi koledzy dowodzili konieczności wysadzenia w powietrze mostów kolejowych, aby zatrzymać pochód Rennenkampfa, gdy przekroczy granicę Mandżurji. Żądania tego rodzaju stawały się coraz bardziej natarczywe. Widząc to, zwróciłem się do naczelnego wodza, generała Liniewicza, aby zechciał zapobiec katastrofie i wstrzymać dalszy pochód Rennenkampfa. Liniewicz zrozumiał grożące niebezpieczeństwo i wydał rozkaz zbliżającemu się oddziałowi karnemu, aby się zatrzymał i wycofał z Zabajkala. Był potemu wielki czas! Oficerowie groźnego i okrutnego generała już prowadzili wywiad w Mandżurji i sporządzali listy tych działaczy rewolucyjnych, którzy po przyjściu oddziału karnego mieli być oddani pod sąd połowy i rozstrzelani. Na tej liście nazwisko moje, niestety, wbrew alfabetycznemu porządkowi, stało na pierw-szem miejscu.
Pomiędzy Rennenkampf em, zaopatrzonym w specjalne pełnomocnictwa, a generałem Liniewiczem wynikła ożywiona korespondencja; niewiadomo jednak, czemby się to wszystko skończyło, gdyby nie zupełnie nieoczekiwany wypadek. Syn jakiegoś urzędnika kolejowego, rozstrzelanego przez oddział Rennenkampfa, rzucił do wagonu generała bombę. Generał, chociaż nie był w tej chwili obecny, zrozumiał jednak, że grozi mu niechybne niebezpieczeństwo, nagle przystał na żądanie Liniewicza i bardzo prędko odjechał do Rosji europejskiej.
W ten sposób rozwiało się niebezpieczeństwo od zachodu.
Następnym etapem była walka z Małym Komitetem, coraz bardziej przybierającym formy anarchiczne. W swoim Komitecie mieliśmy wiadomości, że nasz przeciwnik wzmocnił się, zwiększywszy ilość swoich członków nowymi osobnikami, podstawionymi przez policję polityczną oraz przez oficerów oddziału Rennenkampfa. Oprócz tego, do organizacji, wstąpiło pod maską socjalistów kilku przybyłych z Rosji europejskiej czynnych członków bojówek „Związku narodu rosyjskiego“. Mały Komitet zaczął, jak donoszono, tworzyć organizacje bojowe, skierowane przeciwko burżuazji i inteligencji, utrzymującej porządek państwowy i społeczny na rosyjskim Dalekim Wschodzie.
Trudno było znaleźć drogę do tego środowiska zupełnie zbuntowanych i oszalałych ludzi. Długo nie wiedzieliśmy, w jaki sposób można wpłynąć na Mały Komitet. Drogę do niego znalazł białowłosy, poważany przez wszystkich, surowy z pozoru, rozumny inżynier Nowakowski.
Śród robotników kolejowych była znaczna ilość Polaków. Oddawna już pracowali w Mandżurji, dokąd ich sprowadzili, budujący kolej wschodnio-chińską, inżynierowie Polacy z p. S. Wachowskim na czele. Oprócz Polaków, śród robotników było sporo innych cudzoziemców: Łotyszów, Niemców, Włochów i Greków. Wszyscy cudzoziemcy, jako ludzie bardziej kulturalni stali się naturalnymi przeciwnikami nieładu i nie mogli pochwalać anarchji, która zakradła się do Małego Komitetu, narzucającego wszystkim swoją wolę.
Nowakowski zręcznie to wykorzystał. Zaprosił cudzoziemskich robotników do siebie i zorganizował bardzo poważną opozycję w Małym Komitecie. Jednocześnie, przez władze chińskie i agentów państw cudzo ziemskich, postaraliśmy się oddziałać na Chińczyków i na robotników, przybyłych z zachodniej Europy. Pre-zydjum Małego Komitetu, złożone z anarchistów, straciło w ten sposób wielu ze swych zwolenników i pomocników.
Byłem pewny, że przy nowych wyborach potrafimy przeprowadzić element bardziej w stosunku do nas lojalny.
Zdawało się, że z tejt strony już nic nie grozi i że zasadnicze niebezpieczeństwo minęło, lecz zjawiło się nowe, w łonie naszego Komitetu.
Rozpoczęły się niespodziewane konflikty pomiędzy różnemi odłamami: republikanami, monarchistami i socjalistami.
Zaczęliśmy odczuwać wyraźnie, iż coś się popsuło w mechanizmie Komitetu Centralnego. Dopiero znacznie później dowiedziałem się, że przewrotna polityka wrogów rewolucji wtargnęła do Komitetu i zaczęła tworzyć opozycję. Przeprowadzaliśmy jednak niewzruszenie wszystkie nasze postanowienia z tą tylko różnicą, że szło to opornie, śród walk, intryg i całej powodzi mów, któremi opozycja zamierzała zdyskredytować i osłabić autorytet Komitetu. Dla przeprowadzenia najbłahszego projektu trzeba było wysłuchiwać długich przemówień, wniosków, kontrpropozycyj itp., a że członków Komitetu było 63-ch, „zabawa w mały parlament”, jak to nazywałem, zabierała zbyt dużo czasu. Zaczęły się gromadzić stosy nierozpatrzonych a pilnych spraw. Pojąłem grożące niebezpieczeństwo, gdy ster życia na Dalekim Wschodzie wypadnie nam z rąk i gdy wypadki popłyną z prądem. Postanowiłem zrobić coup d‘etat. Naradziwszy się z kilkoma starszymi i bardziej wpływowymi kolegami z Komitetu, — z Nowakowskim, Lepeszyńskim i Dreyerem na czele, — na najbliższem posiedzeniu, w obecności zaproszonych wyborców, wystąpiłem z oskarżeniem Ko ńiiłetu o obstrukcję i oznajmiłem, że rozwiązuję Komitet, pozostawiając w nim tylko tych pięciu członków, którzy pełnią czynności faktyczne, kierując pewnemi odcinkami życia społecznego i państwowego na Dalekim Wschodzie. W tym momencie bardzo nas podtrzymała wpływowa kolonja cudzoziemska w Charbiniel i we Władywostoku, wyrażając swoje zaufanie „piątce“.!
Stworzyliśmy sobie w ten sposób nowych wrogów, lecz jednocześnie mieliśmy rozwiązane ręce. Praca nasza poszła szybko i wydajnie.
Generał Liniewicz był bardzo zadowolony z takiego obrotu sprawy, ale zato dowódca wojsk, stojących na tyłach armji, generał N. I. Iwanow, który sympatyzował z reakcyjnym „Związkiem narodu rosyjskiego“, rozpoczął otwartą agitację przeciwko nam jątrząc Mały Komitet i grupy opozycyjne, bombardując jednocześnie Petersburg telegramami o konieczności dymisji Liniewicza i zlikwidowania „piątki“. Zmuszeni byliśmy uprzedzić generała Iwanowa, że jego działalność wywołała takie oburzenie, iż „piątka“ nie bierze na siebie odpowiedzialności za jego życie.
Nie był to bynajmniej wymysł, gdyż były członek Komitetu, Własienko, zwerbował oddział śmiałych ludzi, którzy czekali tylko chwili, aby wystrzelać reakcyjnych generałów: Iwanowa, Nadarowa i Batjanowa, oraz wszystkich wykrytych dotychczas agentów policji politycznej z pułkownikiem żandarmów, Fiedorenką na czele. W zdemaskowaniu tych ludzi dopomagali kierownicy policji miejscowej, pułk. Zaremba, rotmistrz von Ziegler i kapitan Arszaułow we Władywostoku. Tymczasem trzymaliśmy rękę na pulsie grupy Wła-sienki, wstrzymując ją od zbyt energicznych wystąpień.
Nastraszony generał Iwanow wcale się nie pokazywał na mieście, nie wychodząc z domu.
Na Dalekim Wschodzie zapanował znowu spokój.
Wiedzieliśmy, że w Rosji i na Syberji rewolucję już zdławiono, a wszystkich kierowników tymczasowych rządów wieszano. Tylko nasza „piątka“ zachowała w pełni swoją władzę. Postanowiliśmy rozwiązać nasz Komitet i przejść łagodnie do dawnych form ustrojowych. Gdy o tem powiadomiłem sędziwego Liniewicza, generał prosił, abyśmy tego nie robili, gdyż obawiał się nietaktownych zarządzeń żandarmów, nowego wybuchu oburzenia i zamieszek w armji.
— Na moją odpowiedzialność — powiedział — prowadźcie dalej waszą pracę. Uważam ją za konieczną!
Powróciliśmy do naszych czynności, chociaż wstawało już przed nami widmo zemsty rządu carskiego.
II.
WIDMO ŚMIERCI
O zbliżającem się niebezpieczeństwie coraz częściej przypominały nam listy anonimowe. Groziły śmiercią z rąk reakcjonistów, anarchistów, lub donosiły o zapadłym już na nas wyroku śmierci w Petersburgu. Niektóre listy wyznaczały nawet terminy. Chodziliśmy uzbrojeni; Własienko ze swoją grupą spełniał obowiązki „gwardji przybocznej“.
Terminy naturalnie mijały i żadnego napadu na nas dotąd nie dokonano, ale czułem się śledzonym na każdym kroku. Jakieś osobniki podejrzane chodziły wciąż za mną, czaiły się pod płotem przeciwległego domu, wypytywały kucharza i lokaja o mnie i o tryb mego życia; pewnego razu wieczorem, siedząc przy biurku, nagle podniosłem głowę i w oknie ujrzałem bladą twarz, pilnie mi się przyglądającą. Porwałem za rewolwer. Odpowiedział mi stłumiony krzyk i tupot nóg uciekającego człowieka. Ani na chwilę nie wątpiłem, że pewnego wieczora mogę dostać kulą przez okno.
Stało się to wkrótce, gdy siedziałem w swojem biurze: coś brzękło, jakgdyby ktoś cisnął kamieniem’ w okno. Podszedłem i ujrzałem dziurkę w szybie. Na-j przeciwko, na ścianie kurzył się jeszcze odłupany tynk. Kula przebiła szkło i ugrzęzła w ścianie. Zamachu dokonał widocznie niebardzo wprawny strzelec.
Naturalnie, mógł się znaleźć lepszy, a wtedy do dziur w szybie i murze mogłaby przybyć jeszcze jedna — w mojem ciele.
Podobny zamach zdarzył się też w domu Lepeszyń-skiego. „Piątka“ jednakże nie przerywała swoich czynności.
W parę dni później, pracując w domu. poczułem wyraźny zapach dymu. Zawołałem służącego i kazałem mu sprawdzić, czy się gdzie nie pali. Chińczyk nie zdążył jeszcze wyjść z pokoju, gdy ujrzałem kłęby dymu, wydostające się przez szczeliny w podłodze.
Wpadliśmy do piwnicy i przekonaliśmy się, że płonie tam duża wiązka gao-lianu, wrzucona przez otwór w piwnicy.
Kilka kubłów wody starczyło tymczasem, aby zagasić pożar, który tylko przypadkowo nie rozrósł się do groźnych rozmiarów.
Daleko groźniejsze skutki miały zamachy w innych miejscach. Nieznani zbrodniarze podpalili kilka urzędowych lokali; z wielkim trudem udało się straży ogniowej zlokalizować ogień i obronić od płomieni całą dzielnicę małych, drewnianych zabudowań.
Nazajutrz przybył do mnie policmajster, rotmistrz von Ziegler, i doniósł, że z wiarogodnego źródła otrzymał informacje o przygotowaniu nowego zamachu na mój dom, wobec czego radził się ukryć.
Moi koledzy z „piątki“ nalegali, abym skorzystał z rady policmajstra. Przez parę dni nocowałem u znajomych, rodaków — państwa Romanów, nikomu nie mówiąc o miejscu swego pobytu.
Przeżywaliśmy dni bardzo trwożne, gdyż z Petersburga nadeszły wiadomości, że rząd carski ostatecznie zlikwidował ruch rewolucyjny i zamierzał przystąpić do wyłapywania wybitnych jego kierowników, aby oddać ich pod sąd doraźny. Doniesiono nam, że sędziowie ze specjalnemi pełnomocnictwami wyjechali na Syberję, a tajne instrukcje zostały już przesłane tym agentom policji politycznej, którzy pracowali na Dalekim Wschodzie.
Te wiadomości spowodowały popłoch, najpierw w Małym Komitecie. Robotnicy zaczęli uciekać z Mandżurji, oskarżając nas o to, „żeśmy ich wciągnęli do rewolucji’*. Niektóre odłamy Małego Komitetu posłały nawet swoich delegatów do generała Iwanowa, aby zapewnić go o swej lojalności i prosić o obronę. Generał obiecał im poparcie i potwierdził, że cała wina powinna spaść na Komitet Centralny.
Z Moskwy od ukrywającego się już wtedy „Związku związków** nadszedł tymczasem telegram z rozkazem przerwania jawnych czynności rządu rewolucyjnego i przejścia w ukrytą formę organizacji, oddziaływającej na przebieg spraw na Dalekim Wschodzie.
Pamiętam dobrze, jakgdyby działo się to wczoraj, ostatnie posiedzenie naszego Komitetu. Zważywszy wszystko i oceniwszy dokładnie stan polityczny Rosji, przyszliśmy do przekonania, że zarówno Centralny, jak i Mały Komitet powinny być rozwiązane. Chodziło teraz o to, aby najskrajniejsza lewica komitetu robotniczego uznała nasze postanowienie. Wiedzieliśmy już, że zemsta rządu petersburskiego spadnie na nas, nie chcieliśmy więc, aby ucierpiała większa liczba ludzi. Dążyliśmy też do tego, żeby oskarżeniu zabrakło bardziej uzasadnionych podstaw, zaczerpniętych z działalności właśnie Małego Komitetu. Mieliśmy informacje, że po ucieczce niektórych czynnych członków tego komitetu, zagarnęły w nim władzę elementy anarchiczne i zbrodnicze i z chwilą naszego ustąpienia poprowadzą taką politykę, która krwią zaleje cały kraj I i pociągnie za sobą represje rządu petersburskiego.
Była godzina druga w nocy.
„Piątka“ nasza radziła nad sposobem, w jaki da — I łoby się najskuteczniej zlikwidować działalność całego I komitetu. Nagle coś mnie tknęło. Przyszło jakieś I postanowienie niejasne jeszcze, lecz silne. Powiedzia — I łem kolegom, że zaraz to uczynię, i wyszedłem.
Zatelefonowałem do domu i wkrótce przyjechał mój I stangret, Mikołaj, młody, sprytny chłopak, z wózkiem I zaprzężonym w białego Nizama. Kazałem mu jechać do Małego Komitetu.
Minęliśmy śpiące miasto i zaczęliśmy się zagłębiać w labirynt wąskich uliczek dzielnicy warsztatów kolejowych. Zatrzymałem się przed długą, starą szopą, gdzie się odbywały zwykle posiedzenia Małego Komitetu. Kazałem Mikołajowi, aby patrzał w okno i, gdy zdejmę kapelusz, zaczął szybko chodzić pod oknami i wykrzykiwać na różne głosy.
Przez mętne szyby oświetlonych okien ujrzałem kilkunastu robotników, siedzących przy stole i hałaśliwie debatujących. Wśród nich spostrzegłem miejscowego prezesa „Związku narodu rosyjskiego4*.
Szarpnąłem drzwi i wszedłem do izby.
Moje zjawienie się było tak nieoczekiwane, że wszyscy porwali się na równe nogi i stali w jakiemś osłupieniu.
Trwało to parę chwil, aż stojący po drugiej stronie stołu człowiek, w czapce nasuniętej nisko na oczy, porwał leżący przed nim rewolwer i dał do mnie ognia. Ku la gwizdnęła zupełnie blisko i ugrzęzła w ścianie.
Uratował mi życie Mikołaj. Zaczął bić pięściami w ramy okien, biegać i krzyczeć, czyniąc wrażenie tłumu ludzi.
Wszyscy skamienieli na nowo.

  • — Aresztować tego człowieka! — Zawołałem, wskazując na draba, trzymającego w ręku rewolwer. — Moi ludzie otoczyli dom i nikt się stąd nie wymknie!

Dwóch robotników schwyciło człowieka w czapce, wyrwało mu broń z ręki i starannie zaczęło związywać ręce paskiem. Mikołaj tymczasem szalał na dworze. Chwilami rozlegały się jego okrzyki „hurra“. a bardzo umiejętnie wywoływał złudzenie kilku głosów naraz.
Pewnym krokiem podszedłem do stołu i powiedziałem głosem stanowczym:
— Siadać! „Związek związków“ rozkazał likwidację wszystkich organizacyj rewolucyjnych. Centralny Komitet już nie istnieje. Komitet robotniczy powinien być natychmiast rozwiązany. Piszcie postanowienie, które mi wręczycie, a jutro ten, kto się obawia odpowiedzialności, niech ucieka jak najdalej.
W milczeniu napisano podyktowaną przeze mnie deklarację, podpisano ją i zaopatrzono w pieczęć Małego Komitetu. Gdy dokument był już w mojej kieszeni, zwróciłem się do tego, który strzelał do mnie, i kazałem mu się zbliżyć. Poznałem anarchistę Iwanowa.
— Teraz — powiedziałem, zwracając się do wszystkich — pozostańcie w izbie i nie wychodźcie, bo moi ludzie gotowi zrobić wam co złego, a ty pójdziesz ze mną. Ruszaj!
Wyszedłem, mając za sobą Iwanowa, który chronił mnie od możliwego strzału w plecy. Wsadziłem go do wózka i kazałem uśmiechającemu się Mikołajowi jechać co koń wyskoczy do Komitetu Centralnego.
W pół godziny później Iwanow siedział już w areszcie policyjnym, gdzie miał się nim zaopiekować pułk. Zaremba.
Zdziwienie „piątki11 nie miało granic, gdy pokazałem dokument, podpisany przez Mały Komitet. Po siedzenie tej nocy odbywało się w prawem skrzydle rozległego gmachu kolei wschodnio-chińskiej, gdzie się mieścił telegraf, ponieważ musieliśmy się porozumiewać z różnemi miastami Dalekiego Wschodu.
Postanowiliśmy pracować przez całą npc, gdyż chcieliśmy zlikwidować wszystkie nasze sprawy na całym terenie. I
Przed świtem oderwały nas od pracy gwizdki i krzyki nocnych stróżów. Rzuciliśmy się do okna. Łuna t uderzyła nas w oczy. Wybiegliśmy z sali, zamierzając wyjść na podwórze, aby się dowiedzieć, gdzie wybuchnął pożar. Drzwi były jednak zatarasowane. Udało nam się je wysadzić, lecz wtedy straszny widok przedstawił się naszym oczom. Z piwnic ogromnego | gmachu i z okien parteru ze świstem i hukiem wydo — | bywały się długie języki płomieni. Gęste, zabarwione na szkarłatno kłęby dymu unosiły się nad całym gmachem zarządu kolejowego. Na podwórze nie było dostępu, bo ogień szalał wszędzie. Innem przejściem dostaliśmy się na boczną ulicę a stamtąd — na plac. Tu zgromadził się już olbrzymi tłum, trwożnie huczący, jak zaniepokojony rój pszczół w ulu.
Ogromny gmach, zajmujący około dziesięciu akrów,! płonął cały, gdyż był podpalony jednocześnie w róż —, nych miejscach. Płomienie wydobywały się już z dachu, a przez okna buchały języki i całe płachty ognia, szalejącego wewnątrz budynku.
Gorączkowo pracowała straż ogniowa i wezwani saperzy. Od gmachu odrywały się kawałki rozpalonego tynku i z trzaskiem, podobnym do wystrzałów karabinowych, rozpryskiwały się w powietrzu. W jednem miejscu jakieś ciemne typy napadły na grupę urzędników kolejowych i zaczęły ich bić i wypróżniać kie-^ szenie.
Odrazu ruszyła tam policja i Własienko ze swymi ludźmi. Schwytano kilku bandytów. Okazali się by łymi kryminalistami, a w kieszeniach u niektórych z nich znaleziono listy prezesa charbińskiego „Związku narodu rosyjskiego*’. On to uplanował pogrom kole-jowców, korzystając z paniki przy pożarze.
Cała praca straży ogniowej była skierowana na umiejscowienie ognia w gmachu kolejowym i niedopuszczenia go poza jego obręb.
Widziałem, jak się wyginały stalowe belki na wyższych piętrach i jak spadały nadół całe sale wraz z meblami i szafami pełnemi papierów.
Przez trzy dni palił się gmach, aż pozostały z niego tylko mury, a wewnątrz stosy zgliszcz, zwaliska belek, resztek mebli, opalonych aktów, zakopconych cegieł i dymiących się jeszcze desek.
Kto i poco wzniecił ten pożar? Był to odruch Rosjanina, tego mieszańca poganina słowiańskiego z krwawym koczownikiem azjatyckim, odwiecznie niosącym z sobą zniszczenie, mord i pożogę.
Nikt nie dochodził przyczyn i nie szukał winowajców pożaru, chociaż rząd carski usiłował oskarżyć o to Komitet Centralny i jego kierowników z naszej „piątki“. Lecz taka afera nie udała się nawet żandarmom i sądom krwawego Mikołaja II, gdyż oskarżenie nie miało żadnych podstaw.
A więc skończone!
Mały Komitet rozwiązany przeze mnie, przyczaił się, nastraszony niechybną odpowiedzialnością, która miała spaść na wszystkich kierowników ruchu. Jednak w tajnych drukarniach wydawano coraz to nowe broszury, oskarżające Komitet Centralny o to, że pociągnął do rewolucji masy robotnicze i naraził je na niebezpieczeństwo. Wiedzieliśmy, że broszury te pochodzą ze źródeł działających pod maską organizacyj robotniczych, lecz autorami ich są monarchiści i agenci policji politycznej.
Komitet Centralny, w przeczuciu zbliżających się
Dzieje burzliwego okresu 7 dni zemsty rządu carskiego, zaczął szybko się rozpraszać. Ludzie poczęści wyjeżdżali, poczęści uchylali się od spraw społecznych, całkowicie oddając się swym zwykłym czynnościom zawodowym.
W ten sposób nagle znikły organizacje kierujące, stare zaś, poderwane w swoim autorytecie i nastraszone rewolucyjnemi zmianami, które tak gwałtownie nastąpiły, nie odważały się jeszcze upominać o swoje prawa. Taka sytuacja odrazu dała się odczuć wszędzie — po miastach i w armji. Magistraty miejskie i dowództwa zwróciły się do głównych kierowników Komitetu Centralnego z prośbą, aby nie przerywali odrazu swych czynności, regulujących życie Dalekiego Wschodu i pośredniczących pomiędzy różnemi i często wrogiemi odłamami społeczeństwa. Naczelne dowództwo zaś nie śmiało brać w swe ręce ewakuacji armji, obawiając się braku zaufania żołnierzy do władz wojskowych, które tak haniebnie przegrały wojnę.
Życie znowu wołało nas do czynu, a logika szeptała j coraz natarczywiej, że gorzko za to odpokutujemy. Obawa ta spowodowała, że zaledwie kilku dawnych kolegów moich z Komitetu Centralnego zgłosiło się do nowej pracy, a wśród nich Nowakowski, Sass-Tisowski, dr. Czaki, von Dreyer i Lepeszyński. Stanęło też kilku nowych ludzi, mało jeszcze nam znanych.
Postanowiliśmy utworzyć „Związek pracowników“ we wszystkich instytucjach prywatnych, urzędach państwowych, przedsiębiorstwach przemysłowych i handlowych. Zarząd tego Związku miał ująć w swoje ręce życie kraju.
Masy robotnicze chciały uznać tę nową organizację, lecz agenci monarchistów znowu zaczęli jątrzyć i pod — | burzać robotników przeciwko burżuazji i inteligentom — „służebnikom kapitału**. Wtedy zarząd „Zwiąż-ku pracowników** wydał deklarację, w której nawoły wał wszystkich do pracy i spokoju, oznajmiając, że całą odpowiedzialność za swe czyny przyjmuje na siebie wyłącznie.
Deklaracja sprawiła doskonałe wrażenie, i. śmiem twierdzić, że nigdy na Dalekim Wschodzie nie było bardziej spokojnego i produkcyjnego okresu, jak pomiędzy 15 grudnia 1905 a 29 stycznia 1906 r.
Dowiedzieliśmy się o tem na sądzie, przed którym potem stanęliśmy, bo nawet żandarmi i prokurator.uznali nasze zasługi i w bardzo dla nas pochlebnym tonie donosili do Petersburga, twierdząc, że działalność Komitetu Centralnego, a później zarządu „Związku pracowników1* miała ściśle państwowy charakter. Raport prokuratora powoływał się też na opinję naczelnego wodza, generała Liniewicza, nie przestającego posiłkować się autorytetem i wpływami naszej organizacji.
W ’Petersburgu naturalnie nie dano posłuchu tym relacjom. Naczelnik żandarmów i prokurator dostali nawet dymisję. Co do generała Liniewicza, to ten miał ciągłą, bardzo przykrą korespondencję z ministerstwem wojny i ministrem spraw wewnętrznych.
Życie tymczasem płynęło swojem łożyskiem, a prąd tego życia był równy i spokojny, niczem niezamącony.
Monarchistom zaś i policji politycznej, przysłanej tu z Rosji, chodziło o zamieszki, aby móc rozpocząć swoją ponurą, zbrodniczą działalność.
Obmyślano więc bardzo dowcipny i podstępny plan.
„Związek narodu rosyjskiego** nawiązał stosunki z hersztami chunchuzów, zawsze grasującymi w okolicach Charbinu i innych bardziej zaludnionych miejscowości. Zagwarantowano im pomoc i bezkarność.
Wyniki tego nie kazały długo czekać na siebie.
Rozpoczęły się napady chunchuzów na składy wojskowe i kolejowe.
Kilka takich składów zrabowano i spalono, a do-
Petersburga pomknęły doniesienia, że rozpropagowani przez „Związek pracowników“ żołnierze nie spełniają swoich obowiązków, narażając państwo na niebezpieczeństwo i straty. W innych raportach pisano, że bandy chunchuzów są na żołdzie kierowników „Związku pracowników“, ponieważ ci kierownicy chcą zgromadzić znaczne sumy pieniężne, aby móc wyjechać zagranicę i tam przetrwać okres likwidacji rewolucji na Dalekim Wschodzie.
W Charbinie chunchuzi napadli na mieszkanie Sass-Tisowskiego i Golcowa, członków naszego Związku, i zabiwszy im żony, zrabowali wszystkie rzeczy i znikli bez śladu.
Podobne napady uczyniono też na kierowników filji „Związku pracowników“ w Chajlarze i Cycykarze, gdzie zginęło kilka osób. W drodze do Władywostoku do mego wagonu na jednej małej stacji, gdzie dokonywałem rewizji spraw miejscowej filji Związku, banda chnnchuzów dała kilka salw, które przedziurawiły ściany i szyby, nikogo zresztą nie zraniwszy, ponieważ w wagonie nikogo nie było. Gdy w parę godzin potem w małej wiosce, znajdującej się przy stacji, robiono rewizję, aresztowano herszta chunchuskiej bandy, a znaleziono go w domu technika kolejowego, czynnego członka bojówki „Związku narodu rosyjskiego“.
Bandy chunchuzów dokonały kilka napadów na mosty kolejowe, napady te jednak były odparte, co nie przeszkodziło monarchistom oskarżać „Związek pracowników“, że zamierza zburzyć mosty, aby zgubić armję, pozostającą jeszcze częściowo na pozycjach w Mandżurji, około Sypingaju. Intrygi tego rodzaju wzniecały rozgoryczenie i niepokój w wojsku.
Odpowiedzieliśmy na te oskarżenia bardzo energicznie, chociaż zupełnie niespodzianie.
Pewnej nocy policmajster Charbinu, rotmistrz von Ziegler, obchodząc z oddziałem swoich ludzi przedmie ście Fu-dzia-dziań, przypadkowo w jakiejś palarni opjum natknął się na zbiorowisko chunchuzów. Z podsłuchanych rozmów Ziegler zrozumiał, że bandyci przygotowują napad na jeden z banków, do którego ma ich wpuścić Chińczyk-stróż. Policmajster ze swymi ludźmi wpadł do legowiska chunchuzów, zaaresztował wszystkich, a śród nich dwóch Rosjan — drobnego przekupnia z bazaru charbińskiego i jakiegoś włóczęgę, należących do organizacji monarchistycznej.
Zatrzymany około banku, stróż-Chińczyk zeznał, że miał rozmowę z jakimiś ludźmi w głównej kwaterze monarchistów.
Cały plan tej intrygi został w ten sposób ostatecznie wykryty. Trzeba było reagować i to — energicznie.
W Charbinie był zwyczaj oddawać schwytanych chunchuzów w ręce chińskiego gubernatora „tao-taja“, który sądził ich i karał więzieniem lub śmiercią na placu w „ja-myniu“.
Porozumiawszy się z naczelnikiem policji rosyjskiej na terenie Mandżurji i z wodzem naczelnym, oddaliśmy bandytów w ręce sądu polowego rosyjskiego, motywując to tem, iż są oni najemnymi zbrodniarzami nielegalnych i niebezpiecznych organizacyj.
Sąd połowy skazał chunchuzów i trzech monarchistów na śmierć. Wszyscy zostali rozstrzelani, z wyjątkiem jednego chunchuza, który miał dopiero 17 lat.
Po tym wypadku energja chunchuzów osłabła znacznie, tem bardziej, że charbiński „tao-taj“ wcale nie protestował przeciwko procedurze sądowej. Monarchiści na pewien czas też się przyczaili, bo przyszli do przekonania, że żartować bynajmniej nie zamierzamy.
Po pewnym czasie jednak zwolennicy cara uciekli się do innego sposobu, porozumiawszy się ze zbrodniczymi osobnikami, których zawsze było pełno po miastach Dalekiego Wschodu, a których zastępy powiększyła wojna.
Zaczęły się najpady na ulicach, rabunki w domach i podpalanie sklepów. Zbrodnie te były dokonywane w sposób bezczelnie śmiały i szybki, a uczestnicy wypraw pozostawali nieuchwytni.
— To już nie chunchuzi działają — mówił nam von Ziegler. — Przypuszczam, że maczają w tem ręce Gruzini, Ormianie i inni awanturnicy z Kaukazu. Poznaję ich system!
Rotmistrz miał najzupełniejszą słuszność, podejrzewając o te sprawki „wolnych synów“, niebotycznej Kolchidy1).
Widziałem sam próbkę tej roboty „dżygitów“.
Było to 4 stycznia. Przeszedłszy wiadukt, łączący nowe miasto z handlową częścią Charbinu, skręciłem w małą uliczkę w kierunku placu, gdzie dawniej stał teatr chiński. Uliczka ta miała zaledwie kilka domków, gdzie się mieściły brudne, małe zajazdy, szynki, sale bilardowe, jadłodajnie i inne tego rodzaju przedsiębiorstwa, utrzymywane wyłącznie przez Gruzinów i Ormian. O ile pamiętam, sama ulica nosiła nawet nazwę „Gruzińskiej“.
Była godzina 9-ta przed południem. Uliczka była prawie pusta i tylko o jakie sto kroków przede mną, szedł człowiek z dużym workiem skórzanym; za nim kroczył żołnierz z karabinem, przerzuconym przez ramię.
Nagle spostrzegłem, że z drzwi jakiejś jadłodajni wysunęła się głowa Gruzina i znikła. Po chwili drzwi znowu się otwarły. Jakiś Gruzin wybiegł na ulicę i zaczął doganiać, idących przede mną ludzi.
Narazie nic podejrzanego nie zauważyłem, lecz nagle Gruzin obejrzał się, przystanął na chwilę, a później jednym skokiem wpadł na człowieka, niosącego worek, błysnął nożem, schwycił wór i w oczach osłupiałego żołnierza szybko pomknął w stronę rynku. 1) Starożytna nazwa Kaukazu.
Już skręcał na plac, gdy żołnierz oprzytomniał wreszcie. Spojrzał na leżącego na ziemi zabitego człowieka, którego eskortował, i rozpoczął pogoń.
Pobiegłem za nim, bacznie śledząc wszystko. Wkrótce ujrzałem bandytę. Biegł, jak jeleń, zdawało się, że nogami nie dotykał ziemi. Żołnierz kilka razy próbował mierzyć do niego, lecz, widząc przed sobą cały tłum ludzi, przesuwających się przez plac, nie odważał się strzelać, bojąc się zranić przechodniów. Nagle z poza rogu bocznej ulicy kilku żołnierzy przegrodziło drogę uciekającemu. Gruzin w mgnieniu oka przerzucił worek przez płot, a sam, wymachując nożem, zaczął biec ku straganom i szopom, wybudowanym na rynku. Wkrótce zamieszał się w tłumie i zniknął w labiryncie małych, drewnianych straganów.
Żołnierza tymczasem otoczono i rozpytywano o wypadek. Opowiedział, że dostał rozkaz, aby towarzyszyć kasjerowi banku do przystani, gdzie miai oddać worek z 300 000 rubli kapitanowi statku. Bandyta zabił kasjera, a teraz szczęśliwie zmylił pogoń.
— Szukajcie worka z pieniędzmi! — wrzasnął wreszcie żołnierz. — W tem miejscu przerzucił go przez płot, na własne oczy widziałem!
Razem z tłumem wszedłem przez małą furtkę na dziedziniec. Tuż przed płotem stała duża bal ja, w której dwie praczki — tęgie kobiety rosyjskie — najspokojniej w świecie prały bieliznę.
Byłem świadkiem bardzo charakterystycznej dla Rosjan rozmowy:
— Dzień dobry! — rzekł żołnierz do praczek.
— Dzień dobry, żołnierzyku! — odparły kobiety.
— Widziałyście worek? — pytał żołnierz.
— Niemało worków widziałyśmy w życiu! — zaśmiała się jedna.
— A ten, który tu wpadł? — przerwał żołnierz.
— I ten widziałyśmy.
— Gdzie on jest?
— Pytaj raczej — gdzie był? — parsknęły śmiechem praczki.
— Można i tak... — zgodził się żołnierz.
— Ktoś rzucił jakiś worek przez płot — zaczęły opowiadanie.
— Wiem to! Dalej! — niecierpliwił się żołnierz.
— Jeśli wiesz, to poco pytasz? — odparły kobiety i, zakasawszy rękawy, wzięły się znowu do prania.
— Mówcie! Słucham — machnąwszy ręką. mruknął żołnierz.
— Powiadam, że ktoś przerzucił worek przez płot — ciągnęła jedna z praczek, ruda jak płomień, śmiała i wesoła. — A worek sobie leciał i — nagle buch! pro-ściuteńko do balji!
Praczki znowu parsknęły śmiechem, biorąc się pod boki.
— Do balji? — szepnął żołnierz i zajrzał do niej mi-mowoli, chociaż wiedział, że tam nic, oprócz kilku sztuk bielizny, nie było.
— Tak, do balji! — powtórzyła ruda kobieta.
— A teraz... teraz... to go tam niema? — bełkotał żołnierz, chwytając się za głowę.
— A niema! — potakiwały kobiety, zanosząc się od śmiechu.
— Dlaczego? — wrzasnął zrozpaczony biedak.
— Powiedział, że nie chce czekać na ciebie, pniu brzozowy, i frunął sobie!
Głośny ryk tłumu zagłuszył śmiech praczek i wściekłe wymyślania żołnierza. Jednak na miejsce wypadku przybył już policjant i, podszedłszy do praczek, głosem surowym zapytał:
— Powiadacie, że frunął? A z kim? Mówcie — no!
Kobiety odrazu spoważniały i po chwili odpowiedziały:
— Była tu z nami jeszcze jedna praczka — Kata rzyna Gusiejewa. Ona to wzięła worek i poszła do domu, aby go schować.
Policjant, żołnierz i cały tłum ruszyli do domu, stojącego w głębi podwórza. W pokoju praczek przeprowadzono rewizję, lecz nikt Katarzyny Gusiejewej ani „fruwającego worka“ nigdy już nie zobaczył.
Prędko zapomniano o zajściu i tylko przeklinało ten dzień dwoje ludzi: czarno ubrana kobieta, odwiedzająca mogiłę świeżo zabitego kasjera, i głupkowaty żołnierzyk, skazany na rok więzienia za złe wykonanie swych obowiązków. III.
POCZĄTEK KOŃCA
Tymczasem na horyzoncie zbierały się coraz czarniejsze chmury. Pod wpływem jątrzenia monarchistów, armja zaczęła się burzyć i żądać ukarania kolejarzy, którzy chcą ją pozostawić na zawsze w Mandżurji“. Na czele tych, którzy żądali zemsty nad. Związkiem pracowników“, stanął, bardzo wpływowy w Petersburgu i na dworze cara, generał Batjanow. Wystąpił on przed wodzem naczelnym z projektem wyprawy karnej przeciwko Charbinowi i, po bardzo ostrej, energicznej rozmowie z generałem Liniewiczem, potrafił przekonać go, poczem nazajutrz już ze swoim oddziałem wyruszył do Charbinu. Najbliższe od Sy-pingaju stacje przepuściły pociąg Batjanowa, ponieważ generał powiesił jednego z zawiadowców stacji, gdy ten oznajmił, że bez rozkazu Zarządu Związku nie ma prawa puścić specjalnego pociągu, nieoznaczonego w rozkładzie jazdy.
Gdy się o tem dowiedziałem, zaprosiłem do telefonu generała Liniewicza i rozmawiałem z nim całą godzinę, tłumacząc mu niebezpieczeństwo nowego zarządzenia sztabu. Liniewicz zgodził się ze mną i natychmiast od wołał Batjanowa, lecz ten już nie chciał usłuchać rozkazu naczelnego wodza i posuwał się dalej.
Byliśmy zmuszeni działać samodzielnie i obmyśliliśmy rzecz niepowszednią.
Posłaliśmy Własienkę na drugą stację przed mostem kolejowym na Sungari, aby czekał tam na gen. Batjanowa i postąpił z nim według naszych wskazówek.
Jednocześnie na wszelki wypadek kazaliśmy zdjąć szyny na przestrzeni jednego kilometra przed mostem. Gdy Własienko przybył na miejsce, znowu zawezwałem generała Liniewicza do aparatu telegraficznego i prosiłem go o wysłanie kogoś znaczniejszego z rozkazem do oddziału Batjanowa, aby natychmiast powrócił do sztabu.
Dalej będę opowiadał słowami Własienki oraz telegramów, wysyłanych przez niego do Zarządu „Związku praco wników“.
— Przybyłem, czekam na Batjanowa i na wasze zarządzenia — telegrafował Własienko.
Na ten telegram odpowiedzieliśmy wysłaniem partji robotników do naprawy toru przy moście na Sungari.
W kilka godzin później Własienko donosił:
„Pociąg Batjanowa przybył. Prowadzę grzeczną rozmowę. Generał czeka spokojnie na naprawienie toru. Pociąg ze sztabu Liniewicza zbliża się, przybędzie za półgodziny“.
Zatelefonowaliśmy do inżyniera na moście, czy wszystko już naprawiono, i dostaliśmy twierdzącą odpowiedź.
Jednocześnie prawie odezwał się znowu Własienko: „Przyjmujcie gościa“...
W dwie godziny później ujrzeliśmy pędzący całą parą parowóz z jednym wagonem. Z prawego brzegu Sungari przemknął po moście i wkrótce, otoczony kłębami pary, zgrzytnął i stanął przed dworcem.
Z pięknego „pullmana“ wyszedł groźny generał i ob rzucił peron surowem spojrzeniem. Zobaczył oddział zbrojnych robotników i podchodzącego Własienkę. Batjanow obejrzał się i nagle krzyknął przerażonym głosem:
— Gdzież mój pociąg? Gdzie mój oddział?
Na to pytanie odpowiedział uprzejmie uśmiechnięty Własienko:
— Pociąg pana generała w tej chwili powraca do Sypingaju, a wasza ekscelencja jest tu sam i sam po-jedzie dalej.
— Dokąd pojadę? — pytał zmieszany generał.
— Do granicy Mandżurji, a potem dalej — do Czyty — meldował, prostując się służbowo dawny huzar.
Wszystko było napozór bardzo dobrze, lecz w figlarnych błyskach oczu Własienki stary generał dojrzał coś, co nie pozwoliło mu na protest, więc zawrócił i wszedł do wagonu. Po chwili pociąg ruszył. Generał Batjanow na zawsze odjechał z Mandżurji, a nikt z nas nie żałował go zbytnio.
Własienko opowiadał nam później, śmiejąc się głośno:
— Gdy Batjanow stanął przed mostem, meldowałem mu, że na skutek katastrofy kolejowej tor jest zepsuty, lecz lada chwila ma być naprawiony. Tymczasem wyglądałem pociągu z wysłańcami generała Liniewicza, a gdy go ujrzałem, kazałem nieznacznie odczepić pociąg od wagonu generała i ruszyć całą parą. Pociąg z żołnierzami został na stacji, gdzie z nim już musieli dojść do porozumienia oficerowie Liniewicza, ja zaś, wskoczywszy na lokomotywę, dostarczyłem wam Batjanowa. Będąc na stacji, tak pokierowałem sprawą, że generał wyprawił adjutantów do telefonu, więc porwałem samotnego biedaka.
Nazajutrz po odstawieniu Batjanowa poza granicę Mandżurji dowiedziałem się, że dowódca tyłów armji, generał N. J. Iwanow, rwał sobie włosy na głowie z wściekłości, iż nic nie wiedział o wypadku i nie mógł przyjść z pomocą wpływowemu przy dworze dygnitarzowi. Jednakże przez swoich szpiegów dowiedział się o przebiegu całej sprawy i wysłał cyfrowaną depeszę do Petersburga, z oskarżeniem naczelnego wodza o konszachty z rewolucjonistami w „spisku“ przeciwko czcigodnemu i zasłużonemu generałowi.
Ta relacja wywarła wielkie wrażenie w Petersburgu. Ponieważ ewakuacja armji była już faktycznie ukończona, Liniewicz został odwołany do Petersburga, a władza wojskowa przeszła w ręce generała Iwanowa — naszego wroga.
Natychmiast po odjeździe starego Liniewicza, który żegnał nas bardzo przyjaźnie, Iwanow rozpoczął swoją działalność w sposób wyzywający. Wypuścił z więzienia swego imiennika, prowokatora Iwanowa, aresztowanego z rozkazu „piątki“, i zarządził sąd nad tymi oficerami, którzy należeli do komitetu rewolucyjnego we Władywostoku.
Uwolniony Iwanow tego samego dnia wyjechał z Charbinu, a na odjezdnem wysłał do mnie i innych członków b. Komitetu Centralnego listy z zapewnieniem, że będzie obecny, gdy sąd Jego Cesarskiej Mości, cesarza Mikołaja II, pośle nas na szubienicę. Copraw-da, omal nie zgadł, gdyż wkrótce zaledwie jeden krok oddzielał nas od śmierci, a sam autor tych niezupełnie wytwornych listów przez dłuższy czas pełnił obowiązki kata w Zabajkalu.
Ten „anarchista“, umiejący porywać za sobą ciemne masy, niegdyś spędził pięć lat w więzieniu kryminal-nem, jako podpalacz, a później dla karjery stał się agentem policji politycznej i wkońcu — katem.
W tym samym czasie Władywostok — dowiedziawszy się o rozkazie oddania rewolucyjnych oficerów pod sąd, odpowiedział — olbrzymią manifestacją uliczną, która zatrwożyła w jednakowym stopniu władze wojskowe, jak i miejscową filję naszego..Związku pracowników“. Z Władywostoku zwrócono się do Zarządu z prośbą o wydelegowanie kogoś dla narady nad bardzo groźną sytuacją.
Zarząd polecił mi to zadanie, ponieważ mieszkałem już przedtem we Władywostoku i znalem stosunki miejscowe.
Przybyłem do Władywostoku o godzinie 7-mej rano 22 stycznia 1906 r.
Członkowie Komitetu oczekiwali na mnie na dworcu i poinformowali, że grupy rewolucyjne postanowiły wykorzystać dzień dzisiejszy, który jest rocznicą krwawego mordu robotników przez gwardję cesarską w Petersburgu, na placu przed pałacem Zimowym, i zarządziły nowy pochód protestacyjny przeciwko powracającej reakcji starego „regime‘u“.
W pół godziny potem miałem rozmowę z kierownikami partyj rewolucyjnych. Na nic się jednak nie zdały moje rady. Odpowiedziano mi, że z rządem carskim nie może być innych sposobów, jak tylko walka zbrojna na barykadach, lub śmierć bezbronnych rewolucjonistów na ulicach miast. Krew męczenników poruszy sumienie innych narodów i zmusi je do wystąpienia z interwencją wobec zbrodniczego rządu Mikołaja II.
Zrozumiałem, że w tych odłamach społeczeństwa dojrzało już postanowienie niezłomne, podyktowane przez ostateczną rozpacz w obliczu nieuniknionej zemsty cara. Wtedy pojechałem do komendanta fortecy, który rządził miastem. Był nim wówczas Gruzin, generał Kazbek, człowiek umysłowo mało rozwinięty, ambitny i — karjerowicz. Chciałem przekonać go, aby zachował się biernie, gdyż demonstracja będzie miała zupełnie spokojny przebieg, a kierownicy jej nie dopuszczą do żadnych zajść i zaburzeń ulicznych. Kaz bek słuchał, tajemniczo się uśmiechając. Widząc to, powiedziałem:
— Od uczciwości i taktu generała zależy los Władywostoku!
O 11-tej pochód, zwiększając się z każdym krokiem, sunął w skupionem milczeniu „Świetłanką“, główną ulicą miasta. Tłum zatrzymał się przed katedrą prawosławną, obnażył głowy i odśpiewał modlitwę za poległych uczestników rewolucji. Pochód ciągnął dalej. Zrzadka rozlegały się okrzyki: „Żądamy konstytucji! Żądamy obranego przez lud parlamentu!“
W zupełnym porządku pochód dotarł wreszcie do ulicy Aleuckiej, prowadzącej w stronę dworca i domu komendanta fortecy. Tłum zaczął się posuwać ulicą spokojnie, a nawet pogodnie, przekonawszy się, że władze nie stawiają przeszkód.
Na czele pochodu szła Zofja Wolkenstein, a za nią dr. Łankowski, inż. Piotrowski i inni kierownicy..Związku pracowników*1 i grup rewolucyjnych.
Wspomniałem nazwisko Zofji Wolkenstein...
Staje przede mną jak żywa, spokojna, rumiana, łagodna twarz niemłodej już kobiety. W czarnych jej włosach srebrzą się pasma siwizny. W piwnych oczach i około pięknych, świeżych ust czai się niezgłębiona rozpacz, czy ból, czy smutek?.. O nie! Wszystko razem, bo tragicznie się złożyło życie tej rewolucjonistki.
Gdy miała 20 lat i studjowała na uniwersytecie, sumienie rewolucyjne powołało ją do szeregów terory-stów, z którymi razem brała udział w zamachu na cesarza Aleksandra TT. Skazana na śmierć, otrzymała złagodzenie kary, a mianowicie — więzienie bezterminowe. Po kilku latach, spędzonych w samotnej celi straszliwego więzienia politycznego w Schlusselburgu1), * ) Schliisselburg znajduje się przy wyjściu rzeki Newy z jeziora Ładoga o 60 kilometrów na wschód od Petersburga.
Wolkensteinową wysłano na Sachalin, wyspę wygnania i śmierci. Na Sachalinie stała się ona opiekunką więźniów, niosąc im pomoc lekarską i duchową. Nawet surowe władze Sachałinu oceniły zasługi tej niezwykłej kobiety, pełnej pogody, przebaczenia i ofiarności dla innych, i wystarały się dla niej o pozwolenie zamieszkania we Władywostoku, przez wzgląd na jej nadwątlone zdrowie.
Zofja Wolkenstein szła teraz w pierwszym szeregu manifestantów ze swoim smutnym, lecz łagodnym uśmiechem na ustach, myśląc o tem, że żąda teraz dla ludu rosyjskiego praw człowieka i obywatela, żąda od wnuka tego, który za nieuznanie tych praw został poszarpany na strzępy wybuchem maszyny piekielnej, rzuconej przez rewolucjonistę.
— Niczego się nie nauczyli Romanowowie i o wszyst-kiem zapomnieli! — mówiła z goryczą smutna kobieta.
Słowa te przerwało grzechotanie kulomiotu.
Kule ze świstem przecięły mroźne powietrze. Kulomiot umilkł nagle. Tłum w popłochu rozpraszał się, wbiegając na plac przed dworcem i do gmachu kolejowego, lub uciekając w boczną, pnącą się wgórę, ulicę.
Na bruku pozostały dwie postaci, leżące we krwi. jedną z nich była Zofja Wolkenstein, stara rewolucjonistka bez skazy i cienia na swem sumieniu, które brzydziło się k a r j ero w i czos t wern, przechodzeniem z partji do partji i hałaśliwą reklamą swego męczeństwa. Padła, jak żyła, — na posterunku bojowym.
Drugim zabitym był jakiś chłopak 10-łetni, uczeń gimnazjalny.
Generał Kazbek mógł tego dnia postąpić znacznie naprzód w swej karjerze wojskowo-administracyjnej.
W raporcie do Petersburga telegrafował bowiem, że „wierne Jego Cesarskiej Mości wojska, podlegające mojej komendzie, walecznie rozproszyły olbrzymi tłum wrogo usposobionych manifęstantów“.
Lecz życie samo mści się za zbrodnię i nikczemność. Tak chce nieznana nam, lecz istniejąca Najwyższa Sprawiedliwość.
Tłum rozpraszał się w panice po całem mieście.
Wieść, że wojsko strzelało do spokojnego pochodu, obiegła lotem błyskawicy całe miasto i dotarła do fortów Ruskiej Wyspy i na stojące w Złotym Rogu1) krążowniki. Śród żołnierzy znajdowało się wielu rewolucyjnie nastrojonych ludzi, a śród marynarzy — innych wcale nie było. Majtkowie ze statków, porwawszy za broń, biegli przez zamarzniętą zatokę do miasta, artylerzyści zaś na jednym z fortów wywiesili czerwoną flagę rewolucyjną.
Tylko jeden z pułków, niedawno przybyły z Rosji, zachowywał spokój i oczekiwał dyspozycji ze sztabu.
Gdy generał Kazbek dowiedział się, co zaszło w mieście, kazał temu pułkowi strzelać z armat do miasta i do statków.
Na pierwsze wystrzały odpowiedziały działa z innych bateryj i okrętów. Pociski pękały w różnych dzielnicach miasta i na otaczających je górach, z ukrytemi na nich-fortami. W kilku miejscach naraz wybuchły pożary. Zapaliły się składy handlowe w dzielnicy chińskiej, potem płomień szaleć zaczął w wąskich uliczkach pomiędzy japońskiemi domkami, aż nareszcie przerzucił się do śródmieścia.
W wyjących płomieniach, kłębach dymu, pośród walących się domów, przebiegały, podobne do wściekłych szakali, bandy, złożone z mętów miejskich, członków monarchistycznych organizacyj i chunchuzów, którzy ściągali tu z gór okolicznych i z niezaludnio-nych brzegów zatoki Amurskiej. W niektórych miej —, scach odbywały się potyczki zbrojne, a nikt tego dnia nie liczył zabitych i rannych. Dawno ukrywana nie —, 1) Zatoka, naci którą jest położony Władywostok. 112 nawiść, zemsta, żądza krwi i łupu miały w tym dniu klęski i zbrodni niczem nieskrępowaną swobodę.
Nim noc zapadła, trzy czwarte Władywostoku leżało w gruzach i zgliszczach. Łuna drgała jeszcze na niebie gasnąc powoli, a chmury żrącego dymu zasłaniały pogodne niebo, przepojone promieniami księżyca.
Byłem już w wagonie, a dochodziły mnie jeszcze dzikie wycia rozbestwionego tłumu, trzask karabinów, rumor zawalających się domów i trwożne gwizdki patrolujących po ulicach żołnierzy. 25-go stycznia powróciłem do Charbinu, gdzie już wiedziano o katastrofie we Władywostoku. Po zdaniu relacji w „Związku pracowników“, chciałem zobaczyć się z generałem Iwanowem, aby opowiedzieć mu o wypadkach we Władywostoku i uprzedzić, że to samo mogłoby grozić Charbinowi w razie nieoględnych posunięć z jego strony. Generał jednak nie dał mi posłuchania i miałem rozmowę tylko z jego adjutantem, prosząc, aby całą rzecz powtórzył swemu zwierzchnikowi.
W domu czekali na mnie naczelnik policji, pułkownik Zaremba, i policmajster, rotmistrz von Ziegler.
Rozpytywali mnie o szczegóły zajść we Władywostoku. a później pułk. Zaremba mruknął:
— Niech pan pamięta, że wagon służbowy będzie stał zawsze gotowy do drogi.
— Ależ nigdzie nie wybieram się obecnie — odparłem.
— Szczerze radzę, aby pan wyjechał. Niespokojne zbliżają się czasy... — dodał von Ziegler.
Spojrzałem na nich badawczo. Odpowiedzieli mi wzrokiem wymownym i, pożegnawszy się, odeszli.
Minęło jeszcze dwa dni. 29-go stycznia, bardzo wcześnie, przyjechał do mnie rotmistrz Ziegler i głosem urywanym zaczął szeptać:
— O 2-ej odchodzi pociąg na zachód. Każę do niego przyczepić wagon pana. Radzę wyjechać natych zieje burzliwego okresu 8 miast, ale to — natychmiast! Nic więcej nie mogę panu powiedzieć!
Wybiegł, nie oglądając się.
Musiało zajść coś bardzo ważnego.
Na wszelki wypadek kazałem służącemu spakować trochę rzeczy do małej walizki, a sam wyszedłem z domu i skierowałem się do inżyniera Ignacego Nowakowskiego, który mieszkał bardzo blisko. Chciałem się z nim naradzić i, byc może, wyjechać razem, porozumiawszy się przedtem z innymi, starymi towarzyszami naszej rewolucyjnej, — krótkiej a tak burzliwej kar jery.
Zapukałem do drzwi. Długo nikt się nie odzywał, aż wreszcie otworzył się lufcik i wyjrzała głowa starej kucharki mego przyjaciela.
Jakieś złe przeczucie tknęło mnie.
Co się stało? — zawołałem, podbiegając do okna.
Ciszej, ciszej! — szepnęła przerażona. — Mego pana dziś w nocy aresztowano i wywieziono do więzienia.
O nic więcej nie pytając, wskoczyłem do dorożki, aby czem prędzej odwiedzić i porozumieć się z resztą członków dawnego Komitetu Centralnego. Niestety! iNikogo już nie zastałem w domu. Wszyscy byli uwięzieni.
Pozostałem sam jeden, tymczasem wolny.
Zrozumiałem teraz dopiero wizytę Zaremby i Zieglera.
Jednak nie uciekłem z Charbinu. Nie uciekłem, bo sumienie kazało mi zostać i podzielić los moich towarzyszy z rządu rewolucyjnego. Pozostałem.
Nie wychodziłem z domu i oczekiwałem długo, bo aż do północy...
Siedząc w gabinecie przy biurku, ujrzałem w pewnej chwili w oknie twarz żołnierza i połyskujący bagnet; przeszedłem do salonu; tam też przy każdem oknie od strony ulicy tkwił uzbrojony żołnierz.
— Otoczyli dom ze wszystkich stron... — pomyślałem.
W tej chwili rozległ się dzwonek w przedpokoju, krzyk przerażonego służącego, dzwonienie ostróg i na progu stanęło kilku żandarmów i cywilnych agentów policji politycznej.
Zaczęła się rewizja w całym domu, spisywanie protokółu ze wszystkiemi szczegółami, jak naprzykład, czy jestem piśmienny i ochrzczony.
W godzinę później z głuchym łoskotem zatrzaśnięto za mną żelazne drzwi celi w więzieniu wojskowem, a przez zakratowane, maie okienko, nie odrywając ode mnie wzroku, patrzał żołnierz, stojący na warcie. 53 dni władzy prezesa rządu rewolucyjnego na Dalekim Wschodzie i — więzienie... Basta! Od prezydentury do więzienia! Interesująca — lecz niebezpieczna droga!
IY.
PIĘĆ DNI NA PROGU ŚMIERCI
Moja cela nie była zbyt obszerna. Miała cztery kroki wzdłuż i trzy wszerz. Sklepienie było ciężkie i okrągłe, a tak niskie, że prawie mogłem dosięgnąć go ręką. Lecz, gdy spróbowałem to uczynić, żołnierz ochrypłym głosem mruknął:
— Nie wolno, bo będę strzelał!
Dałem spokój sklepieniu i podszedłem do okna. Miało nie więcej nad jedną stopę kwadratową, a było zaopatrzone w grube kraty żelazne. Nazewnątrz okienko przykryto deskami w ten sposób, że widziałem tylko skrawek czarnego nieba nocnego i kilka połyskujących gwiazd. Świeciły obojętnie i spokojnie, zupełnie tak samo, jak wtedy, gdy przyglądałem się im, będąc na polowaniu w wąwozach Sichota-Alina, lub płynąc po łagodnych falach morza Japońskiego, a migały i jarzyły się tem samem niebieskawem światłem nawet wtedy, gdy przebiegałem zatłoczone w karnawale, peł ne zgiełku i śmiechu, bulwary Paryża. Jeszcze raz zaimponował* mi spokój i majestatyczna obojętność natury.
— Nie wolno, bo będę strzelał! — rozległ się ponownie głos żołnierza i oderwał mnie od moich myśli.
— Czego nie wolno? — spytałem. — Myśleć?
— Nie wolno zbliżać się do okna, bo będę strzelał! — powtórzył żołnierz.
Przekonałem się, że będę tu, widocznie, dość skrępowany.
Siadłem na wąskiem, Żelaznem łóżku i zacząłem oglądać ściany, oświetlone kopcącą lampką naftową, palącą się w latarni, wiszącej pod 6ufitem. Ściany były tynkowane, lecz przeraźliwie brudne, odrapane, pokryte jakiemiś plamami i napisami. W kącie, tuż nad łóżkiem występowała olbrzymia plama wilgoci. Gdym dotknął jej ręką, okazało się, że była to zmarznięta woda. Widocznie przeciekała przez otwór w zniszczonym dachu, a ostre mrozy ścięły ją na lód.
— Nie wolno dotykać ściany! — zawarczał żołnierz.
— Bo będziecie strzelać? — zapytałem.
— No, tak!... — odmruknął. — Podług przepisu...
— Mądry przepis — zauważyłem, lecz żołnierz nic nie odpowiedział i stał po dawnemu, wlepiwszy we mnie trwożne, służalcze oczy.
Siedziałem wciąż w futrze i czapce. Rozebrałem się, lecz nieznośne zimno odrazu ogarnęło mnie, zakradło się do wszystkich zakątków ciała. Dygotałem i szczękałem zębami. Szybko ubrałem się na nowo i położyłem na łóżku. Skrzypnęło i ugięło się, wpierając mi w bok złamany pręt żelazny. Od twardej poduszki wionęło wilgocią i jakimś kwasem. Szary koc żołnierski pachniał wstrętnie i był zupełnie mokry.
Leżałem z wzrokiem wbitym w brudne, okrągłe sklepienie mojej celi i czułem, jak zimne wężyki biegną mi po nogach i grzbiecie.
Lecz z tego niebardzo błogiego stanu wyprowadzili mnie nowi wrogowie. Były to pluskwy, które napadły na mnie z taką zaciekłością, jakgdyby należały do czarnej setni „Związku narodu rosyjskiego“, lub były specjalnie wysłane przeciwko mnie przez generała Iwanowa.
Broniłem się, jak mogłem, i wciąż dziwiłem się, że żołnierz nie uprzedza mnie, iż tego też „nie wolno“. Śledził mnie, lecz milczał.
Widziałem, jak po ścianie kierowały się w moją stronę szeregi dużych i małych pluskiew. Ich strategja przypominała mi strategję floty bojowej. Duże okazy sunęły poważnie i groźnie, podobne do drednotów, idących w „keeł-water“ — linji, a po obu stronach tych „pancerników“ biegły, do torpedowców podobne, chyże, przezroczyste jeszcze pluskiewki. Najnowsze metody wojny współczesnej zastosowały te wstrętne pa-sorzyty w walce ze mną. Coraz częściej czułem ich obrzydliwy zapach i pojąłem Wtedy, że bombardują mnie „gazami trującemi“. Widziałem „lotników“ nawet. Były to pluskwy, które wpełzały na sufit i stamtąd spadały wprost na moje łóżko.
— Słuchajcie! — zawołałem, patrząc na żołnierza. — Tu za dużo mieszkańców i dla mnie wcale niema miejsca!
— Nie wolno rozmawiać, bo... — zaczął i urwTał żołnierz. — — Bo będziecie strzelać? — dokończyłem za niego. — To dobrze, ale proszę was, wystrzelajcie wpierw całe to robactwo wstrętne.
Żołnierz się odwrócił i cicho chichotał. Gdy ujrzałem go znowu w okienku drzwi, miał’ twarz łagodniejszą i rozbawioną.
Tymczasem brzask zaczął przedzierać się do celi. Kopcąc straszliwie, zgasła i długo dymiła lampka w latarce. Znikły pluskwy — bandyci nocni. Zmienił się żołnierz na warcie. Rozległ się sygnał trąbki wojskowej. Usłyszałem tupot ciężkich butów żołnierskich na kamiennej posadzce korytarza, krzyki, śmiech, krótkie słowa komendy, brzęk kociołków.
Po pewnym czasie z odgłosu kroków odgadłem, że żołnierze z manierkami herbaty powracali do izby, gdzie się znajdowała warta, znowu usłyszałem daleką komendę, a w chwilę później doszły mnie słowa, śpiewanej przez żołnierzy, modlitwy porannej:
— Ratuj, Panie, ludzi Twoich...
Dziwnie brzmiały te słowa tu, gdzie istotnie nikt, oprócz Wszechmocnego, nie mógłby wyratować więźnia, zamkniętego w tym ohydnym lochu.
Chciało mi się jeść i pić, lecz prosić nie mogłem.
Najpierw duma mi na to nie pozwalała, a powtóre zbrzydły mi wkółko powtarzane słowa:
„Nie wolno, bo będę strzelał14.
Wstałem i zacząłem chodzić, robiąc cztery kroki w jedną stronę i cztery zpowrotem. Przypomniałem sobie pewnego niedźwiedzia w petersburskim ogrodzie zoologicznym. Chodził tak samo z kąta w kąt klatki, beznadziejnie smutny, co chwila opuszczając — niby w bezbrzeżnej rozpaczy — łeb i połyskując małemi, krwią nabiegłemi oczkami.
Spojrzałem na żołnierza. Był to młody, chudy blondyn. Zdziwiłem się, gdy ujrzałem na jego twarzy życzliwe zaciekawienie.
Chodziłem tak dość długo, aż mi się w głowie zakręciło, wtedy stanąłem przed brudną ścianą i zacząłem odczytywać napisy. Większość wyszła z pod niewprawnych rąk nienawykłych do pisania. Były tam ordynarne wymyślania, przekleństwa, miłosne wierszyki, ale jeden napis, wydrapany czemś ostrem na tynku, przykuł do siebie moją uwagę i obudził niejasne, lecz ciężkie myśli.
Jakiś nieznany i z pewnością już nieżyjący więzień pozostawił na ścianie straszliwe w swem znaczeniu słowa:
„Za godzinę zostanę rozstrzelany... Ja — zniknę, a mój napis zostanie! Co w takim razie warte jest życie ludzkie?1’...
Napis pozostał, a ten, który go tu nakreślił, leżał gdzieś na skraju cmentarza wojskowego w mogile bez krzyża, i nikt nie uroni łzy, nikt nie westchnie nad nią. A przecież, na Boga! oprócz napisu po nim, pozostali żywi ludzie, którzy po śmierci nieznanego autora ponurego frazesu, noszą w swoich sercach rany, a w duszy nie gasnące, nie zacierające się wspomnienia o nim, bo z pewnością był dla kogoś dobry, ukochany, drogi...
Spojrzałem na zegarek. Dochodziła ósma.
Upłynęła jeszcze godzina, gdy dobiegł mnie ruch na korytarzu i głosy kilku ludzi. W okienku znikła twarz wartownika. Zgrzytnął klucz w zamku i do celi weszli prokurator Miller i pułkownik żandarmów Fie-dorenko.
— Pan został aresztowany z rozkazu dowódcy etapów armji mandżurskiej, generała Iwanowa, i oddany pod sąd wojskowy — tonem urzędowym oznajmił prokurator.
— Kiedy będę stawTiony przed sądem? — zapytałem.
— Nie wiem! Sąd może być zaoczny, obecność pod-sądnego w tym wypadku, na mocy specjalnego cyrku-larza Głównego Sądu Wojennego, nie jest konieczna! — objaśnił pułkownik, przeglądając jakieś papiery.
Wiedziałem, co to ma znaczyć.
Cała Rosja jęczała pod krwawą ręką zaocznych sądów polowych, przezwanych „ekspres-sądami“, wydających wyroki śmierci na rewolucjonistów.
Uczułem, jak serce przestało mi bić w piersi, a na jego miejscu ciążył kawał lodu. Zdusiłem jednak w sobie wzruszenie i, starając się mówić spokojnie, zapytałem:
— Czy mogę napisać listy do rodziny, panie prokuratorze?
— Jeszcze będzie na to czas! — odpowiedział, rzucając porozumiewawcze spojrzenie na pułkownika.
Wyszli, i drzwi z hałasem zamknęły się za nimi. Znowu zgrzytnął klucz i w okienku zjawiła się pełna współczucia twarz żołnierza.
Po odejściu prokuratora przyniesiono mi do celi kubek herbaty i kawał razowego, żołnierskiego chleba. Było to pierwsze śniadanie. Na obiad dostałem manierkę kapuśniaku, talerz kaszy gryczanej i znowu kawałek chleba razowego.
Przed wieczorem wywichnięta w bójce z chunchu-zami noga zaprotestowała przeciwko nieopalonej celi i przemarzniętej ścianie, powleczonej grubą warstwą lodu, i zaczęła straszliwie boleć. Nie mogłem chodzić wcale, więc położyłem się, a gdy mi przyniesiono na kolację talerz kaszy, herbatę i urzędową porcję chleba, nie byłem już wstanie podźwignąć nogi z posłania. Staw w biodrze opuchł i dolegał tak dotkliwie, że jęczałem i syczałem z bólu.
Na szczęście, zmieniający się przy drzwiach mojej celi żołnierze nie bronili mi tego niewinnego zajęcia, więc mogłem sobie na zmianę pojękiwać i stękać.
W nocy znowu nie spałem, walcząc z flotą i eskadrami powietrznemi czerwonych, żarłocznych pluskiew, a także z innymi napastnikami, jeszcze bardziej imponującymi, chociaż daleko mniej przykrymi.
Były to szczury. Duże, szaro-rude, o długich, nagich ogonach, wyłaziły z dziur i szpar w podłodze i całemi rodzinami urządzały harce w mojej celi, wskakując na łóżko i na zydel, gdzie leżały resztki chleba i kaszy. Rozgościły się tu, jak w pierwszorzędnej restauracji, i nie zwracały uwagi na moje protesty. Gdy fukałem na intruzów, odpowiadały cienkiem cykaniem i przyglądały mi się bacznie błyszczącemi, czarnemi oczkami.
Przeszedłem do ataku dopiero wtedy, gdy jakiś, widocznie najbardziej przedsiębiorczy szczur przeskoczył ze stołka na posłanie i zaczął zbliżać się do mojej twarzy, hypnotyzując mnie wzrokiem. Poruszyłem się gwałtownie i krzyknąłem. Jak dojrzałe gruszki, pospadały z głuchym łoskotem szczury z mego koca i śmignęły w różne strony. Po chwili powróciły jednak i znowu miały zamiar dzielić się ze mną kocem, zjadać mój chleb i zawrzeć bliższą znajomość z moją twarzą. Rozpocząłem walkę artyleryjską. Porwałem but i cisnąłem go w większą kupę szczurów, za nim poleciał drugi taki sam pocisk i, widocznie, nie bez skutku, gdyż usłyszałem głośny pisk. Szczury wpadły do swoich skrytek i tylko zrzadka przemykał się po celi jakiś tajemniczy cień, sunący bez szmeru. Z pewnością były to patrole wywiadowcze.
Walka ze szczurami, do których wtedy czułem wstręt, trwała przez cały czas mego pobytu w celi Nr. 5.
Na drugi dzień przekonałem się, że nie jestem opuszczony.
Na warcie po obiedzie stanął przy moich drzwiach znany mi już sympatyczny żołnierz, blondyn. Długo stał, milcząc, lecz zauważyłem, że ostrożnie rozgląda się po korytarzu. Nagle syknął, patrząc na mnie, a jednocześnie wrzucił przez okienko skrawek papieru.
Ktoś „z wolności”, z poza murów więziennych, donosił o zachodzących wypadkach. Dowiedziałem się, że sąd zaoczny nad nami podobno się już odbył, i że skazano nas na śmierć przez rozstrzelanie. Jednak w sztabie generała Iwanowa zaszły pewne tarcia i znaczna grupa wpływowych oficerów nie zgadzała się z wyrokiem, żądając ponownego rozpatrzenia sprawy nie w „ekspres-sądzie“, lecz w zwykłym sądzie wojennym. Żądano tego również z różnych warstw społeczeństwa.
„Nie upadajcie na duchu, — pisał nieznany korespondent — do Petersburga wysłano depesze w waszej obro nie. Tymczasem generał Iwanow przyłapał wszystkie, lecz potrafimy dopiąć celu“.
Był w tej obietnicy cień nadziei, chociaż słaby, nader słaby! Posiadający nieograniczone pehiomocnictwa generał Iwanow mógł się wcale nie liczyć z protestami, lecz kazać pewnej nocy wyprowadzić nas z więzienia i rozstrzelać, tworząc w tak prosty sposób „fait accompli“, do którego często uciekały się carskie władze rosyjskie i uciekają się, nielepsze od nich, władze sowietów, współczesnych carów Rosji1).
Do wyczerpującego mnie bólu nogi, do napastników nocnych, przyłączył się jeszcze jeden wróg, najstraszliwszy i niemiłosierny.
Była nim trwoga...
Głośniejsza rozmowa na korytarzu, szczęk karabinu, wejście dozorcy, wnoszącego jedzenie — zmuszały mnie do wstawania i nadsłuchiwania z zapartym oddechem... Wtedy mimowoli obciągałem na sobie ubranie, jakgdy-bym musiał natychmiast iść, aby już ani tu, ani gdzieindziej nie powrócić nigdy. Z godziny na godzinę, z minuty na minutę oczekiwałem śmierci.
Wiadomości z miasta nie miałem przez całe dwa dni.
Wreszcie dozorca przyniósł bułkę i kawał kiełbasy, mówiąc, że to przysłano mi z miasta. Dwa dni już nie jadłem, gdyż nie mogłem, żyjąc w trwodze i udręce. Nie jadłbym i tych przysłanych mi przysmaków, gdyby nie myśl, że w bułce lub kiełbasie znajdę coś ważniejszego niż pokarm. Udając, że jestem głodny rozłamałem bułkę i istotnie znalazłem w niej malutkie pasemko bibuły, skręconej w rurkę.
Odwrócony plecami do drzwi rozwinąłem papierek i odczytałem:
„Telegramy do Petersburga poszły“.

  • ) Jednym z najświeższych przykładów tego było rozstrzelanie ks. prałata Butkiewicza, które oburzyło cały świat cywilizowany.

Nic więcej...
Trwoga nie znikła, gdyż sytuacja moja jak dotychczas nie zmieniła się bynajmniej.
Śmierć po dawnemu wisiała nad moją głową, a telegram, gdyby nawet doszedł do Petersburga i miał dobry skutek, mógł się spóźnić; generał Iwanow zaś wcale nie potrzebował zwlekać, i nic go nie wstrzymywało od wykonania wyroku.
Minął jeszcze jeden dzień męki ciężkiego oczekiwania, a wieczorem tego dnia, po kolacji, gdy więzienie zaczynało zacichać, w korytarzu rozległy się głosy ludzi i bieganina. Po chwili drzwi się otworzyły i do celi wszedł generał Iwanow.
— Śmierć... — pomyślałem. — Koniec!
Za generałem wszedł kapitan, naczelnik więzienia.
— Cela Nr. 5, aresztant polityczny, skazany... — zaczął meldować stary kapitan.
— Nikt kapitana o to nie pyta! — mruknął generał i, nic nie mówiąc do mnie, zawrócił i wyszedł
Słyszałem, jak otwierano sąsiednią celę, tylko nie mogłem dosłyszeć słów raportu kapitana.
— Zapewne dziś w nocy skończą ze mną — myślałem, zaciskając zimne jak lód ręce.
Wlokły się straszliwie długo godziny nocne. Cicho było w więzieniu. Bez hałasu zmieniały się warty wewnątrz budynku, a z podwórza dochodziły mnie okrzyki żołnierzy: „Czuwaj! Czuwaj!“
Nie zwracałem uwagi na nic, ani na pluskwy, ani na szczury, zresztą nie wiem napewno, ale, zdaje się, że zrozumiały moją mękę i tej nocy nie zjawiły się wcale, — miłosierne i litościwe. Nie czułem ani bólu w nodze, ani głodu i pragnienia.
Wpatrywałem się nieruchomym wzrokiem w drzwi, czekając, aż się otworzą i ktoś da mi znak, abym szedł. Wsłuchiwałem się z naprężeniem w każdy dźwięk, rozlegający się w więzieniu.
Ta straszna noc minęła jednak, przeszedł jak koszmar jeszcze jeden cały dzień, aż dopiero wieczorem, gdy w jakiemś odrętwieniu oczekiwałem tortury nocnej, śród wsłuchiwania się, czy nie zbliża się do mnie śmierć, wszedł naczelnik więzienia i oznajmił, że, z rozkazu władz, mam być przeprowadzony do celi Nr. 11. Był to zły znak! Przed straceniem więźniów zwykle przeprowadzają do innej celi.
Przeprowadzka była krótka. Wziąłem palto, kapelusz i po chwili byłem już na nowem miejscu. Gdy drzwi celi otworzono, powitały mnie okrzyki radości. Ujrzałem Nowakowskiego, Lepeszyńskiego i jeszcze trzech towarzyszy z Komitetu Centralnego.
— Dobra nasza! — wołał wesoły zawsze Lepe — ’ szyński. — Witte1) kazał skasować wyrok „ekspres-sądu“ i oddać naszą sprawę do okręgowego sądu wojennego. Tam już nas nie skażą na śmierć!
Po pięciu dniach ciągłego oczekiwania stracenia, była to istotnie wieść radosna i szczęśliwa nad wyraz!
Później niejednokrotnie myślałem, jak względne jest pojęcie o szczęściu.
V.
W OCZEKIWANIU SĄDU
W małej celi, wystarczającej zaledwie na dwóch więźniów, mieściło się nas sześciu. Było ciemno, duszno i brudno, lecz zato jaśniała przed nami nadzieją.
Odrazu zjawiła się chęć do życia, walki i lepszych warunków istnienia. Wobec tego zaprzągłem wszystkich swoich kolegów do roboty.
Przedewszystkiem zrobiliśmy porządek w celi. Zażądaliśmy wody, mydła, szmat i papieru. Wymyliśmy 1) Hrabia S. J. Witte — ówczesny prezes ministrów rządu petersburskiego. podłogę, która z pewnością od dnia wzniesienia tego więzienia, nie była myta, wytarliśmy ściany i sufit, wyłapaliśmy wszystkie pluskwy, dla których byliśmy niemiłosierni, wreszcie rozpoczęliśmy walkę ze szczurami.
Szczelnie zatkaliśmy wszystkie dziury, któremi wyłaziły z pod podłogi te rudo-szare zwierzaki. Dziury te zapchaliśmy szmatami. Nie mogły one naturalnie oprzeć się ostrym zębom bandytów nocnych, ale wymyśliłem na to sposób. Robiąc porządki w celi, znaleźliśmy na piecu kilka kawałków szkła. Potłukliśmy je i zrobiliśmy korki ze szmat, przesypując każdą ich warstwę drobnem szkłem.
Był to sposób mechaniczny. Z zawodu jestem chemikiem, więc chciałem uciec się do pomocy tej potężnej nauki. Wkrótce mi się to udało. Ponieważ straszliwie bolała mnie noga, lekarz więzienny dawał mi chininę, jako jedno z dwóch lekarstw, stosowanych w więzieniu, gdzie oprócz niej uznają jeszcze olej rycynowy. Zrobiłem rozczyn chininy i namoczyłem w nim swoje korki ze szmat. Szczury nie mogły przezwyciężyć tej przeszkody, bo nieznośnie przykry i gorzki smak odstraszał je, a gdyby nawet jakiś szczur odważył się gryźć szmaty — poraniłby się niezawodnie o szkło i zaniechałby zamiaru.
Od tego czasu szczury znikły bez śladu.
Przez dobrze wymyte szyby zakratowanego okna wpadało do celi więcej światła słonecznego, i życie wydawało się możliwe.
Jednak pobyt w nieopalanej celi Nr. 5, leżenie na wilgotnem posłaniu przy ścianie, pokrytej warstwą lodu, a także męka moralna nie przeszły bez śladu. Stan mojej nogi tak się pogorszył, że lekarz chciał przenieść mnie do szpitala więziennego, ale, nie chcąc się rozstawać z kolegami, prosiłem go, aby pozostawił mię w celi. Leczył mnie, jak mógł najlepiej, lecz, oglądając opuchnięty, obrzmiały i zaogniony staw, niespokojnie kręcił głową i mruczał:
— Jeżeli tak dalej pójdzie, może dojść do amputacji.
Ale organizm mój, zahartowany na polowaniach i w ciągłych podróżach, zwalczył chorobę i po dwóch tygodniach zacząłem wstawać i nawet trochę chodzić, lawirując śród naszych sześciu łóżek, wypełniających ciasną celę.
Przez cały ten czas nikt nas nie niepokoił. Ucichło wszystko, jakgdyby zapomniano o nas.
— To dobrze! — kombinował Lepeszyński. — Ten cham, Iwanow, wysapie się przez ten czas, może go zabiorą stąd. lub sam się domyśli i skręci sobie kark. Wtedy wyrok sądu będzie dla nas lżejszy.
Zresztą nie łudziliśmy się bynajmniej co do oczekującego nas wyroku. Byliśmy przekonani, że sąd skaże nas na zesłanie na północ gubernji irkuckiej, do obwodu Leńskiego, i na osiedlenie gdzieś w tundrze w pobliżu koła podbiegunowego.
— Najwyżej przejedziemy się na koszt rządu na północ i powrócimy — mówiłem swoim kolegom. — Nigdy jeszcze nie byłem w tamtych stronach i bardzo jestem ciekaw!
— Wogóle zesłanie lepsze jest od więzienia — dowodził Lepeszyński — gdyż człowiek może poruszać się mniej więcej swobodnie i nie tkwi mu pod nosem żołnierz z bagnetem, żandarm lub prokurator.
— Albo Jego Ekscelencja Iwanow — mruczał; No-wakoAvski, pałający nienawiścią do tego generała, który popsuł mu tyle krwi. — Wolę codzień w tajdze irkuckiej spotykać generała Taptygina1), bo, nie wątpię, że okaże się większym gentlemanem.
Przyjaciel nasz stary aż syczał ze złości, na wspomnienie brodatej twarzy generała Iwanowa. 1) Rosjanie tak nazywają niedźwiedzia. 2 miasta otrzymaliśmy kilka listów, przemycanych do nas przez żołnierzy i przekupionych dozorców więziennych. Donoszono w nich, że sąd wojenny prowadzi energiczne śledztwo w naszej sprawi*, wyszukuje świadków oskarżenia, wyznacza sędziów i zamierza zainscenizować proces — „monstre“.
Istotnie, pewnego dnia zjawił się naczelnik więzienia i oznajmił, że pod eskortą żołnierzy będziemy odstawieni do sędziego śledczego.
Wyprowadzono nas z więzienia w otoczeniu żołnierzy z bagnetami i kilku żandarmów z obnażonemi pałaszami, i ruszyliśmy przez całe miasto, niby straszliwi zbrodniarze, niebezpieczni dla ludzkości. Gdyśmy przechodzili przed biurami kolejowemi, banków, magistratu — tłumy urzędników witały nas głośnemi, ra-dosnemi okrzykami, kobiety powiewały chustkami i rzucały nam kwiaty. Na placu przed spalonym gmachem Zarządu kolei oczekiwała naszego przejścia delegacja robotnicza, która powitała nas pieśnią rewolucyjną:..Wyście padli ofiarą w walce okrutnej Za wolność i szczęście ludu całego...“
Żandarmi szablami rozproszyli robotników.
Około rynku mieliśmy inne powitanie. Tu się zgromadził tłum mętów miejskich, zorganizowanych przez monarchistów.
Obrzucono nas obelgami i przekleństwami.
— Śmierć rewolucjonistom! Na szubienicę z nimi! Pod mur! — wołały z tłumu ochrypłe, pijackie glosy.
Okrzyki te wzmagały się, aż zaczęto ciskać w nas kamieniami. Ponieważ byliśmy otoczeni ścianą konwojujących nas żołnierzy, nikt nie doznał żadnego szwanku. Jednak przekonaliśmy się raz jeszcze, że policja polityczna była w zmowie z temi szumowinami monarchistycznemi, gdyż żandarmi, którzy tak energicznie rozpędzali robotników, względem monarchistów zachowywali się biernie. Zareagowali natomiast kierownicy policji miejskiej, niedawno jeszcze podlegającej naszym rozkazom. Pułkownik Zaremba i rotmistrz von Ziegler przewidywali wrogą przeciwko nam demonstrację, i nagle z bramy jednego domu wypadł oddział konnych policjantów, którzy, siekąc zapamiętale nahajami, rozpędzili „czarną setnię“ na cztery wiatry.
Nareszcie doszliśmy do biura sędziego śledczego. Byliśmy bardzo przykro zdumieni, ujrzawszy, że był nim najbliższy pomocnik generała Iwanowa, pułkownik żandarmerji Fiedorenko
Rozpoczęła się procedura dochodzenia.
Fiedorenko kierował sprawą w ten sposób, by dowieść, iż Komitet Centralny i Zarząd „Związku pracowników“ działały podług planu i z rozkazu „Rady robotników i żołnierzy“ w Petersburgu, — organizacji najenergiczniej ściganej przez rząd carski. W tym celu ciągle przekręcał wszystkie nasze odpowiedzi i powracał do swego twierdzenia o łączności naszej z Radą. Wreszcie obrzydło mi to i dość niecierpliwie oznajmiłem:
— Komitet Centralny i Zarząd Związku przez cały czas swego istnienia wydawały biuletyny, z których pułkownik może dowiedzieć się, iż powstaliśmy na rozkaz Centralnego Związku Związków, a potem działaliśmy podług własnego planu, stosując się do całkiem odmiennych warunków życia w Mandżurji i na Dalekim Wschodzie. Sądzę, że gdyby taki plan, jaki urzeczywistniliśmy tu, udał się w europejskiej Rosji, oddawna nie istniałby dawny rząd cesarza Mikołaja II i policji politycznej, której przedstawiciela widzę obecnie przed sobą. Gdybyśmy zaś, na Dalekim Wschodzie, przyjęli plan i system petersburskiej „Rady robotników i żołnierzy“, to tu zapanowałaby krwawa anarchja, w której utonęłaby armja, miasta, a najpierw pan pułkownik oraz inni podobni do, pana dzia łącze starego rządu, prowadzącego do najniebezpieczniejszej na świecie rewolucji w Rosji. Proszę nad tem pomyśleć i nie wysilać się na tworzenie nieistniejących szczegółów naszej sprawy, ponieważ działalność nasza szła prostą linją. Nic nie ukrywaliśmy i nic ukrywać nie będziemy!
W tym samym sensie poczyniła zeznania reszta moich kolegów, których badano po mnie.
Jeszcze kilka razy potem zmuszeni byliśmy w ten sam sposób odbywać pielgrzymki do pułkownika Fie-dorenki, który nie chciał, lub też nie mógł być uczciwym człowiekiem i logicznie myślącym sędzią. Stawaliśmy też dwukrotnie przed prokuratorem, aż wreszcie pewnego dnia odstawiono nas do sądu, gdzie nam wręczono akt oskarżenia, i gdzie złożyliśmy listę wezwanych przez nas świadków obrony.
Wreszcie 31 marca 1906 r. zaczął się sąd nad nami i trwał pięć dni. Generał Iwanow istotnie zaaranżował „wielki proces“, aby w Petersburgu wiedziano, jak niebezpieczną organizację rewolucyjną potrafił zlikwidować, i aby tam nie zapomniano w odpowiedni sposób wynagrodzić go za wierną służbę.
VI.
SĄD I WYROK
Generał Iwanow poruszył wszystkie sprężyny, aby wyrok sądu wypadł dla nas jak najsurowiej, budował bow.iem na nim swoją dalszą karjerę służbową.
W tym celu sprowadził z Moskwy jednego z najbardziej groźnych prokuratorów wojennych, pułkownika Kuroczkina, któremu dodał za doradcę swego zaufanego pomocnika, pułkownika Fiedorenkę.
Pomógł nam bardzo stary generał Liniewicz. Wezwany do Petersburga i oddany pod sąd, bronił nas mimo-woli, twierdząc, że bez pomocy Komitetu Centralnego
Dzieje burzliwego okresu 9 129 nie zdołałby utrzymać w karbach armji, demoralizowanej przez anarchistów, i zachować ładu państwowego na Dalekim Wschodzie.
Drugim głosem, któremu dano posłuch w Petersburgu, było zdanie naczelnika kolei wschodnio-chińskiej, generała D. L. Horwatta. Ten najlepiej wiedział, co uczynił dla podtrzymania życia państwowego na wschodzie Syberji 53-dniowy rząd rewolucyjny, czyli ci właśnie, którzy stanęli obecnie przed sądem wojennym w Charbinie.
Generała Horwatta poparł znany w Rosji budowniczy kolei i przyjaciel pierwszego ministra, hrabiego S. I. Wittego, Polak — inżynier Kierbedź, mający rozległe wpływy w rządowych sferach rosyjskich.
Te właśnie siły ścierały się i walczyły z sobą, gdyż wśród sędziów byli ludzie, ulegający temu lub innemu prądowi opinji co do naszej sprawy.
Sala była przepełniona publicznością. Obecni byli przedstawiciele różnych organizacyj, konsulatów cudzoziemskich, prasy i pism. delegaci od wojska z innych miast. Nastrój w Charbinie był bardzo podniecony. Na ulicach patrolowały oddziały konne i piesze. Szpalery wojska i żandarmów stały od więzienia aż do gmachu sądu.
Na sąd przywieziono nas powozami, w asyście konnych żandarmów z dobytemi szablami. Tłumy urzędników i robotników witały nas serdecznie okrzykami i kwiatami. Monarchiści i ich partyzanci — wy-rzutki społeczeństwa... życzeniami szubienicy.
Wreszcie dojechaliśmy i wprowadzono nas na salę.
Zasiedliśmy na ławach oskarżonych. Na pierwszej zająłem miejsce ja, jako prezydent prześladowanego rządu, obok mnie siedział siwy, poważny, baczny na wszystko Nowakowski, dalej Lepeszyński, Kozłowski, Sass-Tisowski, Tyczyno — razem dwudziestu dwuch podsądnych.
Zaczęła się nudna i długa procedura dochodzenia sądowego, gdyż zmuszeni byliśmy powtórzyć wszystko to, co już mówiliśmy przedtem sędziemu śledczemu.
Potem nastąpiło przesłuchanie świadków. Nasi bronili nas energicznie i zaciekle, świadkowie oskarżenia dali bardzo mało materjału obciążającego oprócz dwóch jakiś drabów, zapewne dobrze zapłaconych, którzy twierdzili, że Komitet Centralny był emanacją partji socjalistyczno-demokratycznej. Miało to związać nas ściśle z „Radą robotników i żołnierzy“ w Petersburgu, gdzie większość kierowników należała do tej partji. Na sądzie wyjaśniło się, że jeden z członków naszego komitetu istotnie był członkiem partji so-cjalistyczno — demokratycznej. Był to adwokat Kozłowski. Ta okoliczność wpłynęła ujemnie na wyrok, który jak później dowiedzieliśmy się, mógł wypaść znacznie łagodniej.
Wreszcie 5 kwietnia nastąpił ostatni akt sądu.
Prokurator wygłosił mowę, żądając najwyższej kary, przewidzianej w artykułach kodeksu, czyli ośmiu lat robót przymusowych
— Panowie sędziowie! — wołał patetycznym głosem prokurator — nie poddawajcie się urokowi tych łudzi, nikomu z nas nieznanych, w większości — niero-syjskiego pochodzenia. Słyszeliśmy, że obrońcy mówili, jakoby Komitet Centralny utrzymywał w swoim ręku ster życia państwowego na Dalekim Wschodzie, i dzięki temu zaoszczędził państwu kilka miljonów rubli. Stwierdzili to świadkowie i główny kontroler kolei. Nie mogę przeciwko temu protestować i uznaję to. Lecz, panowie sędziowie, pamiętajcie, że Komitet Centralny tem bardziej jest niebezpieczny, gdyż nauczył rewolucjonistów, jak można się obchodzić bez władz rządu prawomocnego i jak należy kierować nawą państwową. Praktyka Komitetu Centralnego bę dzie szkołą przyszłej rewolucji, wrogiej rządowi Jego Cesarskiej Mości.
Odrazu wykorzystał to nasz adwokat p. Tomaszewski, i zręcznie zbił dowodzenie prokuratora o anarchizmie, który rzekomo szerzyliśmy w armji.
Za stołem sędziów siedziało pięciu członków sądu wojennego z prezesem na czele. Zaczęli się nieznacznie uśmiechać d spoglądać drwiąco na prokuratora, który, zmieszany, schylił się nad swojemi papierami i szukał w nich czegoś, przewracając arkusz po arkuszu.
Styłu, za sędziami, pod portretem cara Mikołaja II, w wygodnych fotelach siedzieli generał Iwanow ze sztabem i pułkownik Fiedorenko. Ten obrzucił po-gardliwem spojrzeniem prokuratora i zaczął coś szeptać do Iwanowa. Generał spochmurniał, poczerwieniał i zaczął gładzić długą brodę.
— Więcej nic nie mam do powiedzenia, — wybełkotał wreszcie prokurator, kładąc papiery do teki.
— My też! — oznajmili nasi adwokaci.
— Podsądni, — rzekł prezes sądu — przysługuje wam prawo ostatniego słowa przed wyrokiem sądu. Proszę!...
Z porządku rzeczy wypadało mi mówić pierwszemu.
Mówiłem niedługo, a zakończyłem swoją mowę słowami:
— Pan prokurator był natyle uczciwy, iż wydał tu poświadczenie państwowego kierunku naszej działalności. Teraz odwołuję się do uczciwości panów sędziów i panów generałów tu obecnych, prosząc ich o stwierdzenie, że, gdyby w dobie wybuchu rewolucyjnych namiętności Komitet Centralny nie potrafił ująć pełni władzy w swoje ręce, panowie zginęliby niezawodnie od kuli swoich żołnierzy lub na latarniach, powieszeni przez tłum. Tego jedynie domagam się od sądu i od sumienia tych, którzy osadzili nas na ławie oskarżonych.
Jeden po drugim wygłaszali mowy moi koledzy.
Wysłuchano z wielkiem zainteresowaniem mowy Nowakowskiego, który dał szczegółową analizę stosunków, panujących na Dalekim Wschodzie. Dla sędziów, którzy przybyli do Mandżurji z Rosji europejskiej, było to zupełną nowością, gdyż w Petersburgu i Moskwie nikt nie miał najmniejszego pojęcia o tem, co działo się przed rewolucją na tych kresach i jak się tworzyły charakter i ideologja miejscowej ludności.
Około 8-mej wieczór posiedzenie sądu było zakończone i sędziowie udali się na naradę, która trwała prawie do północy i miała przebieg nadzwyczaj burzliwy. Nareszcie sędziowie znów wyszli na salę i prezes odczytał wyrok.
Prezydent rewolucyjnego rządu, czyli Komitetu Centralnego, a więc — ja, otrzymał 18 miesięcy twierdzy, bez zaliczenia jednak dwóch miesięcy, które spędziłem już w więzieniu wojskowem. Nowakowski został skazany na jeden rok, reszta na krótsze terminy. Sąd wydzielił z pośród nas Kozłowskiego i Lepeszyńskie-go. jako należących do partyj rewolucyjnych i socjalistycznych, więc poza zasadniczem osądzeniem na jeden rok — dostali dodatkowo: pierwszy — dwa lata, drugi — jeden rok więzienia w twierdzy.
Był to wyrok nadzwyczaj łagodny na tamte czasy reakcyjne.
Powróciliśmy do naszej celi już więźniami innego gatunku, niż reszta siedzących w więzieniu wojskowem.
Uwięzienie w twierdzy uważane było przez kodeks rosyjski jako nie plamiące honoru, a do tego tytułu przywiązane były pewne przywileje jak naprzykład prawo noszenia własnego ubrania, otrzymywania wiktu i książek z domu i korzystania z codziennej przechadzki w obrębie więzienia.
Zastanawialiśmy się nad tem, gdzie nas osadzą, gdyż Charbin nie posiadał fortecy. Na to poradził generał Horwatt, zaprojektowawszy natychmiast urządzenie specjalnego więzienia politycznego w Charbinie, gdzie zebrało się wówczas dużo więźniów tej kate-gorji. Rzeczywiście, generał Iwanow usilnie się o to starał, nakazując coraz to nowe procesy przeciwko różnym grupom rewolucyjnym.
Wynajęto przeto na skraju miasta, niedaleko od cmentarza, dom prywatny, zakratowano w nim okna, urządzono mocne drzwi i lokal dla komendy żołnierzy i dozorców i otoczono cały dom i dość obszerne podwórze wysokim płotem z desek.
W kilka dni po wyroku byliśmy już na nowem miejscu, gdzie zaczęliśmy się urządzać na dłuższy okres przymusowego pobytu. Zażądaliśmy pozwolenia na przysłanie z domu ubrania i zapasu bielizny, książek, papieru, zorganizowaliśmy dostarczanie nam pożywienia i pomału wdrożyliśmy się do nowego trybu życia.
VII.
ELDORADO WIĘZIENNE
Prowizoryczne więzienie polityczne w Charbinie było, w stosunku do innych miejsc tego rodzaju, praw-dziwem „Eldorado“. Budynek był nowy i czysty, okna duże i cele pełne światła.
Umieszczono mnie w jednej celi z Nowakowskim. Bardzo szybko zainstalowaliśmy się tu na dobre. Przecież osiemnaście długich miesięcy mam spędzić w tych murach — myślałem. — więc muszę urządzić sobie życie jak najracjonalniej, aby czas niewoli nie przepadł bez śladu.
Sprowadziłem sobie z domu książki i notatki naukowe, robione podczas wędrówek po różnych obszarach rosyjskiego Dalekiego Wschodu i w laboratorjach we Władywostoku i Charbinie.
Całemi dniami pracowałem. W ciągu trzech pierw szych miesięcy napisałem i z upoważnienia prokuratora Millera wysłałem do Warszawy na ręce p. B. Miklaszewskiego, ówczesnego redaktora „Chemika Polskiego“, a obecnego rektora Wyższej Szkoły Handlowej, oraz do Petersburga — również do naukowych czasopism chemicznych — szereg artykułów z zakresu ckemji węgla kamiennego, nafty, złota i badań che-miczno-technicznych różnych produktów wschodnio-azjatyckich.
Dużo czytałem w tym okresie mego życia, a między innemi uważnie przestudjowałem dwie książki znakomitego uczonego-samouka, N. A. Morozowa, który zdobył wielką wiedzę, spędziwszy 24 lata w samotnej celi więzienia politycznego w Schliisselburgu. Wyszedł z niego w roku 1905, niosąc pod pachą jedyną swoją majętność — trzy grube rękopisy. Były to książki: „Przyczynek do wyjaśnienia perjodyczności pierwiastków chemicznych“, „Astronomiczny podkład Apokalipsy“, oraz zbiór wierszy pełnych nadziei i promiennej radości życia..
Mogę porównać teraz dwa rodzaje samotności, znane mi z własnych przeżyć.
W roku 1920 spędziłem w zupełnej samotności cztery długie miesiące zimowe w lasach syberyjskich, ukrywając się przed bolszewikami i czając pod korzeniami drzewa obalonego przez burzę.
Wtedy, pozostawiony własnym siłom fizycznym i moralnym, czułem, że szybko odradza się we mnie pierwotny człowiek — myśliwy, rybak i wojownik, który wchłania każdym nerwem swoim piękno i potęgę natury, a jednocześnie znajduje niezbite dowody istnienia Boga-Twórcy, niewidzialną ręką kierującego bytem każdej istoty żyjącej. Obserwowałem na sobie samym odradzający się w duszy pierwotny mistycyzm i jeszcze coś, co było najstraszniejsze dla cywilizowanego człowieka a zarazem najpiękniejsze. Był to po wrót utraconych już prawie całkowicie przez ludzi współczesnych zdolności telepatycznych, któremi w szerokim zakresie obdarzone są stworzenia dzikie: lecące z południa na północ ptactwo, skradający sid w dżunglach indyjskich lub w tajdze amursko-ussul ryjskiej tygrys, słowik, śpiewający w wiosennym gąszczu krzaków, lub odbywające dalekie pielgrzymki emigracyjne lemingi, wiewiórki i szczury.
Tu w samotni więziennej, mając obok siebie milczącego Nowakowskiego, pogrążonego w studjowanii Pisma Świętego, a później żyjąc w celi sam na sam ze sobą, wyczuwałem różne zmiany duchowe, zacho-dzącć w mej duszy.
Nabyłem zdolności rozumienia całego procesu duchowego, poprzedzającego jakąś skrystalizowaną myśl, Czytając dzieła Morozowa i innych uczonych i pisarzy, widziałem przed sobą tych ludzi, otoczenie, w któ-rem tworzyli, wnikałem we wszystkie procesy psychiczne, zachodzące w ich mózgu i duszy, czułem i myślałem, jak»oni, dążyłem do jednakowego z nimi celu, takiemi samemi drogami logicznemi.
W kilka lat później miałem sposobność sprawdzenia swych przeżyć, opowiadając o nich Morozowowi i znakomitemu poecie belgijskiemu, Yerhaerenowi, którego utworom zawdzięczałem w więzieniu dużo niezapomnianych chwil.
Wydawało mi się czasem, że widzę nawet przyszłe losy tych ludzi, których dusze płonęły przedemną i które mogłem badać, jak swoją własną. Ni* realizowałem wtedy tych wrażeń, nieuchwytnych odruchów“ własnej duszy, przesuwających się przed ocza mi niejasnych cieni tego, czego jeszcze nie było Gdy Yerhaeren, palący się w wielkim ogniu nowe, twórczości, zginął na ulicy, pozostawiając po sobie gorycz spowodu niesprawiedliwego losu i krzywdy, wyrządzonej przez ślepy przypadek całej ludzkości, — przypomniałem sobie czarne, beznadziejne chmury, przesłaniające blade, martwe oblicze poety, zrodzone z głębi mej duszy, jak zjawa ponura, co dręczyła mnie przez kilka dni w mojej celi, gdzie nieraz przez cały dzień nie słyszałem nic, oprócz przeciągłych okrzyków warty:., Czuwaj! Czuw-a-a-j!“
W tych chwilach, gdy mury więzienia oddzielały mnie od życia z jego zgiełkiem i walką, gdy czułem się zupełnie samotny, otaczały mnie jakieś nieznane, niewidzialne istoty, wynurzające się z niezbadanych zakątków duszy, mówiły do mnie, radząc i nauczając. Pojąłem wtedy, jakie potęgi niewidzialne ukrywa w sobie znikome ciało ludzkie, jakie skarby wydobywać można z tych potęg, uśpionych przez życie współczesne.
Mogłem odtworzyć w swojej pamięci wszystkie znane mi osoby z taką dokładnością, iż stawały przy mnie, szeptały niemal rzeczywistemi głosami, a ja czułem ciepło, bijące od ich postaci, słyszałem szelest ich szat, szmer oddechu i odgłosy ich ruchów.
Był to dziwny stan, przerażający, a zarazem budzący dreszcz nieznanej rozkoszy.
Pewnego razu w dniu, wyznaczonym dla odwiedzania więźniów, jeden z moich przyjaciół przyniósł mi wiadomość, że wszystko jest przygotowane do mojej ucieczki z więzienia i wyjazdu do Japonji.
Podobne propozycje otrzymali aresztowani we Władywostoku: dr. Łankowski. inż. Piotrowicz i mój char-biński towarzyysz z Zarządu „Związku pracowników“, dr. Czaki. Starano się o to dlatego, ponieważ istniały powody do obaw, że rząd petersburski nie ograniczy się do więzienia, lecz obmyśli dla nas, jako najbardziej czynnych działaczy i do tego Polaków, jakieś specjalne represje.
Łankowski, Piotrowicz i Czaki skorzystali z propozycji i szczęśliwie wyjechali do Japonji, a stamtąd na wyspy Hawajskie, a dr. Czaki nawet dalej, bo aż do Argentyny.
Mnie zaś ten projekt zastał w okresie opisanych wyżej dziwnych przeżyć, które pochłonęły mię całkowicie. Bałem się nawet myśleć o tem, że ten niezwykły stan duchowy może pierzchnąć, co byłoby dla mnie wielką, niepowetowaną klęską. Stanowczo odmówiłem ucieczki, ku rozpaczy moich przyjaciół.
Kosztowało mnie to drogo, lecz, doprawdy, nie żałuję tego, gdyż dzięki temu zdołałem zajrzeć w bezdenną otchłań nędzy i męki człowieka, co daje zrozumienie, przebaczenie i pogodę myśli.
Pozostałem więc w swojej celi i razem z milczącym, zamyślonym Nowakowskim pędziliśmy nasze dziwne nigdy niezapomniane koleje życia.
Nowakowski, chociaż nie pytałem go o to, przeżywał to samo co ja, tylko, nie będąc zupełnie marzycielem, nie zastanawiał się nad tem.
Po kilku tygodniach, od chwili, gdy zauważyłem zachodzące we mnie zmiany psychiczne, zacząłem cierpieć na bezsenność. Nie jest to zresztą ścisłe określenie mego stanu w owym czasie.
Bezsenność jest to stan chorobliwy, gdy człowiek odczuwa znużenie i tęskni do snu, lecz nie może zasnąć. Ja zaś wcale nie czułem znużenia mózgowego i wcale nie potrzebowałem snu, chociaż najczęściej czytałem i pisałem po osiemnaście godzin na dobę. Umysł miałem zupełnie świeży, fantazję rozbudzoną. Jednocześnie z zanikiem snu straciłem apetyt. Nie byłem wprost w stanie jeść mięsa, ryb i chleba.
Prosiłem, aby mi przysłano z domu konserwy owocowe i białe suchary. Zacząłem się żywić w ten sposób, rano i wieczorem dodając do tego po szklance mocnej herbaty. Całodzienne pożywienie moje stanowiły: pudełko gruszek lub brzoskwiń w konserwach, cztery suchary i dwie szklanki herbaty,
Czułem się duchowo wybornie, lecz schudłem i osłabłem. Oddawna nie używałem przechadzki i starałem się robić jak najmniej ruchów. Zarzuciłem nawet gimnastykę, podług systemu atlety Sandowa, którą uprawiałem od młodzieńczych lat i o której nie zapominałem nawet w celi Nr. 11.
Nie wiem, jakby się skończył ten eksperyment, gdyby nie to, że w stanie mego zdrowia zaszły bardzo dziwne i nagłe zmiany.
Najpierw zauważyłem nadzwyczaj szybki porost włosów na głowie, policzkach i brodzie. Włosy rosły z tak przerażającą szybkością, że musiałem je strzyc co najmniej raz tygodniowo, a golić się niemal dwa razy dziennie. Ogolona zrana twarz, przed wieczorem już wyglądała tak, jakgdybym od kilku dni nie używał brzytwy. Zjawisko to trwało około miesiąca, później nagle zacząłem tyć, raczej puchnąć straszliwie. Twarz stała się woskowo-żólta, prawie zupełnie okrągła, wargi straciły barwę, ręce i nogi stale były zimne, a serce chwilami zamierało pod naciskiem nieokreślonego lęku.
Tegoż dnia lekarz więzienny — dr. Łazowski odwiedził mnie, opukał, wysłuchał i bardzo szczegółowo wypytał o tryb mego życia.
— Nie pracować przez dwa tygodnie, jeść więcej, używać spacerów i ruchu, ruchu, ruchu! Inaczej — nikt na to nie poradzi.
Usłuchałem doktora. Schowałem książki i notatki do kuferka, mocno zakorkowałem kałamarz i wyszedłem na podwórze.
Było już lato, którego początku w swej celi prawie nie spostrzegłem.
Podwórze więzienne było niepociągające i brudne, zarzucone śmieciami, gruzami, odłamkami cegły i tynku, pozostałemi od czasu, gdy ten dom chiński przerabiano na więzienie. Nie lubię bezcelowej pracy, bez celowej przechadzki, bezcelowych ruchów, więc posta 0 nowiłem przepis lekarza zużytkować do celów ogólno więziennych.
Skrzyknąwszy kilku młodszych więźniów, przystąpiłem do uporządkowania podwórza, a gdy skończyliśmy z tem, zrobiliśmy kilka grzęd, na których roz’ począłem kulturę ogrodową, sadząc groch, sałatę i po midory — Ziemię na grzędach użyźniłem starym nawozem, wziętym ze stajni, oraz siarczanem amonu, nabytym na moją prośbę przez dozorcę więziennego. Dzięki takiemu zastosowaniu chemji mieliśmy dobry urodzaj, mimo, że pora rozpoczęcia uprawy była już spóźniona. Jedsa grzęda była zasadzona przez nas kwiatami — astrami, pachnącym groszkiem i lewkonją, a od tego czasu w mojej celi zawsze stał i cieszył wzrok bukiet świeżych kwiatów.
Powoli, odżywiając się starannie, odzyskałem apetyt i sen; wkrótce zacząłem forsownie uprawiać gimnastykę, od której moje mięśnie nabrały dawnej elastyczności i siły. Przekonałem się o tem, borykając się z najtęższymi więźniami, a czasem nawet z żołnierzami, gdy naczelnik więzienia i dyżurny oficer wymknęli się pokryjomu do sąsiedniej restauracji na lampkę wina lub partyjkę bilardu.
Wreszcie po jakimś miesiącu powróciłem do normalnego stanu.
Ten czas, spędzony razem z innymi przymusowymi mieszkańcami więzienia, dał mi bardzo dużo fascynujących przeżyć i interesujących spostrzeżeń.
Rozpoczęło się to od p. Nowakowskiego.
Spokojny, poważny staruszek nagle się zmienił. Stał się zły i podrażniony.
Ze mną był pan Ignacy po dawnemu w dobrych, przyjacielskich stosunkach, gdyż instynktownie rozumiałem, że przymusowy pobyt w jednym pokoju jest okolicznością ciężką i drażniącą, starałem się więc jak najmniej dawać mu odczuwać swoją obecność. Mówiłem tylko wtedy, gdy on sam nawiązywał rozmowę, nie śmieciłem i nie hałasowałem w celi, ruszałem się jaknaj mniej i jaknajciszej. Tak samo zachowywał się i Nowakowski, to też życie nasze ułożyło się w formach dla nas obydwuch możliwych. Telepatycznie poprostu rozumieliśmy się wzajemnie i prawie nie potrzebowaliśmy posługiwać się słowami.
Wszystko zaś, co się działo poza ścianami naszej celi, drażniło Nowakowskiego.
Głośne krzyki dozorcy więziennego na korytarzu wyprowadzały go z równowagi. Podbiegał wtedy do drzwi i, bijąc w nie pięściami, krzyczał:
— Wrzuciliście nas do tego kamiennego worka i nie dajecie nawet spokoju, kaci!
Wymyślał więźniom i żołnierzom, gdy na podwórzu zaczynali krzyczeć i biegać.
Miał ciągłe pretensje o to, że dostarczano nam źle wypieczony chleb, który dostawaliśmy z kuchni więziennej.
Pewnego razu, gdy Nowakowski był szczególnie nie w humorze, prokurator i pułkownik żandarmów przybyli dla zwiedzenia naszego więzienia. Wieść o tem podziałała na Nowakowskiego mniej więcej tak samo, jak czerwona mantyla kapadora na rozwścieczonego już byka andaluzyjskiego na arenie cyrkowej.
— Kaci, złodzieje, zbóje! — mruczał, sapiąc głośno i gniewnie.
Słyszeliśmy, jak otwierano drzwi cel, aż nareszcie przyszła kolej na nas.
— Czy nie macie, panowie, jakich zażaleń co do pobytu swego w więzieniu? — zapytał prokurator, zpoza pleców którego wyglądała uśmiechnięta, czerwona twarz pułkownika żandarmów.
Milczałem, ale Nowakowski nie poszedł za moim przykładem i wypalił:
— Mamy jedną zasadniczą pretensję. Bezprawnie trzymają nas w więzieniu, chociaż jesteśmy kulturalnymi i spokojnymi ludźmi!
„Władze“ milczały i ze zdziwieniem patrzyły na Nowakowskiego.
— To już nie w naszej mocy! — odparł nareszcie prokurator. — Nie możemy zmienić wyroku sądu. Pytam o zażalenia co do życia codziennego...
— Niech pan patrzy, jaki nam dają chleb! — krzyknął nagle Nowakowski, porywając bochenek chleba i podsuwając go pod nos prokuratorowi. — Czy należyte wypiekanie chleba też nie jest w mocy panów?
Prokurator obejrzał chleb, powąchał go, pocisnął, oddał pułkownikowi, który skolei obejrzał bochenek, powąchał, pocisnął i zwrócił Nowakowskiemu.
— Tak... — mruknął niepewnym głosem.
— Co tak? — surowo dopytywał się Nowakowski.
— Chleb... — mruknęły władze.
— Nie chleb — wybuchnął Nowakowski — tylko zły, niewypieczony zakalec! Żądam zbadania tej sprawy!
— Dobrze! — odparł prokurator i, pożegnawszy nas. wyszedł wraz z żandarmem.
Jednak Nowakowski, trzymając chleb w ręku, nie odchodził ode drzwi i czatował, jak kot na szczury.
Gdy „władze“, odprowadzane przez naczelnika więzienia, służbowego oficera i dozorców, zbliżały się do schodów, Nowakowski gwałtownie otworzył nieza-mknięte jeszcze drzwi i jak huragan wypadł na korytarz.
— Bomba, bomba! — krzyknął wysokim falsetem i. stanąwszy w pozycji klasycznego dyskobola, cisnął bochenkiem chleba. „Bomba“ potoczyła się po podłodze, skacząc po nierównościach desek, w stronę „władz“.
Rezultat był nieoczekiwany.
Prokurator, pułkownik, a za nimi naczelnik więzienia i dozorcy, tłocząc się i wyprzedzając wzajemnie, w panice zaczęli zbiegać ze schodów, nastraszeni „bombą“ rozjuszonego staruszka.
Tylko służbowy oficer stał spokojnie. Poczekał aż bochenek potoczył się do niego, złapał go, przechylił się przez parapet schodów i, mrugając oczyma na wy glądających z cel więźniów, krzyknął:
— Panie prokuratorze, panie pułkowniku! To — chleb! Bochenek zwyczajnego chleba!
Nowakowskiego za ten figiel odprowadzono do kancelarji. Oczekiwałem z niecierpliwością jego powrotu. Zjawił się wesoły, figlarnie uśmiechnięty, pozostawiwszy w biurze więziennem całe swoje rozdrażnienie, które było wynikiem przedęnerwowania, nieraz dającego się we znaki więźniom.
— Cóż pan tam mówił? — spytałem.
— Ha! Prokurator, nadrabiając miną, pytał mnie, co krzyczałem, gdym cisnął bochenek: — jął opowiadać staruszek, drżąc od cichego śmiechu. — Był bardzo groźny, gdyż wszyscy żołnierze i dozorcy widzieli, że, uciekając, jak zając, opamiętał się dopiero na podwórzu. przy bramie. Odpowiedziałem mu całkiem łagodnie i grzecznie, że, rzuciwszy chleb, krzyknąłem: „Zapomniał pan wziąć z sobą bochenek do dochodzenia sądowego, bo taki chleb jest niejadalny, gdyż. fermentując, przypomina raczej bombę przed wybuchem, niż chleb“. Naturalnie, że nic podobnego nie mówiłem, poprostu chciałem nastraszyć tych katów carskich i wymyśliłem swoją „bombę“. Teraz będziemy mieli z pewnością lepszy chleb i nie zobaczymy już tu prokuratora, co też jest pewną pociechą w naszem życiu!
Po tym wypadku, istotnie, chleb mieliśmy zawsze wypieczony, a prokurator rzadziej do nas zaglądał. tiii.
NIEZNANE TRAGEDJE
Nasze więzienie szybko się zapełniało. ’Przyprowadzano coraz to nowych więźniów politycznych. Jedni byli już skazani, inni jeszcze oczekiwali wyroku. Ponieważ. po faktycznem zlikwidowaniu „Związku pracowników“, grupy rewolucyjne nie miały już żadnego hamulca, wypadki aktów terorystycznych, agitacji antypaństwowej i eksproprjacji pieniędzy rządowych na cele rewolucyjne stały się częstem zjawiskiem na terytorjum Dalekiego Wschodu. Niektórym z nowych więźniów groziły wyroki śmierci. Obecność tych ludzi i ich przygnębiony nastrój ujemnie działały na wszystkich. Więźniowie odznaczają się wzmożoną wrażliwością. Wystarczy, aby się dowiedziano, że ktoś wśród nich jest skazany na śmierć, a natychmiast za-panowuie jakieś ponure skupienie, które bardzo łatwo przechodzi w wybuch rozpaczy, albo w prawdziwą wściekłość.
Pamiętam, że pewnego ranka przywieziono do więzienia młodego, przystojnego blondyna. Nazywał się Arsenjew. Miał może 25 lat, ale w jego niebieskich, rozmarzonych oczach czaił się głęboki smutek. Tegoż dnia stanął przed sądem, który wydał nań wyrok śmierci. Historja młodego człowieka była prosta i zrozumiała dla tego, kto znał życie rosyjskie. Żandarmi rozstrzelali w Błagowieszczeńsku jego brata — rewolucjonistę. Arsenjew przez zemstę zastrzelił naczelnika żandarmerji i zbiegł do Charbinu, lecz tu go wyśledzono i aresztowano.
Powrócił z sądu około 9-ej wieczór, a w parę minut później otwierał drzwi do każdej celi pokolei, zaglądał do wnętrza i przypatrywał się bacznie i przenikliwie twarzom więźniów. Wszedł też i do nas. Spojrzał nam w oczy, zamknął za sobą drzwi i począł szeptać:
— Zostałem skazany na śmierć. Z pewnością dziś w nocy skończą ze mną, gdyż będą się śpieszyli. Czy chcecie uratować mi życie?
— Naturalnie! — zawołaliśmy obaj.
— Dziękuję! — szepnął. — Gdy przyniosą kolację, zróbcie w więzieniu skandal. Przyczepcie się do jakiegokolwiek drobiazgu. A ja tymczasem coś dla siebie obmyślę...
Po chwili wyszedł, a my z Nowakowskim obchodziliśmy wszystkich więźniów i dawaliśmy im potrzebne wskazówki cc> do projektowanego „skandalu”.
Powodu nie potrzebowaliśmy wyszukiwać, gdyż znalazł się bardzo dobry i zupełnie prawdziwy... Na kolację podano więźniom, nie otrzymującym pożywienia z domu, kapuśniak, w którym znaleziono kilka ugotowanych robaków. Zaczął się hałas, wymyślania, krzyki, bicie pięściami w stoły i drzwi; żądano przyjścia naczelnika więzienia, komendanta warty, prokuratora, omal. że nie samego cara. Gdy wrzawę taką wszczynają dwie setki zdenerwowanych i podnieconych ludzi, powstaje koncert nie do zniesiena. Zbiegło się wszystko, co żyło, do ostatniego żołnierza i nawet pomocnika kucharza. Przechodnie na ulicy, zwabieni krzykiem w więzieniu, zatrzymywali się zdumieni. Nastraszeni dozorcy w popłochu zapomnieli zamknąć drzwi, prowadzące na podwórze. Na placówkach wytrwali tylko żołnierze, stojący na warcie poza ogrodzeniem.
Arsenjew bacznie obserwował wszystko, a gdy władze stłoczyły się w najbardziej zaludnionej i hałasującej celi, wyślizgnął się niepostrzeżenie na podwórze. Podskoczywszy, uczepił się ręką za wierzchołek płotu i zajrzał w dół. O dwa kroki dalej stał żołnierz i gapił się na okna rozwrzeszczanego więzienia. Za ogrodzeniem ciągnął się plac, porośnięty wysokiemi chwastami i gęstemi krzakami.
Arsenjew nagle przeskoczył przez ogrodzenie i spadł
Dzieje burzliwego okresu 10 W tuż przed przerażonym żołnierzem, który drgnąwszy, upuścił karabin na ziemię.
Po chwili zbieg dopadł już krzaków, i dopiero wtedy buchnął strzał wartownika i rozległy się trwożne gwizdki innych posterunków..
Arsenjew znikł bez śladu, żołnierz został oddany pod sąd i skazany na 4 miesiące więzienia. Nie posłyszałem już nigdy o losach śmiałego zbiega.
Wielkie przykrości miały władze więzienne spowo-du tej ucieczki. Na nas też spadły pewne kary: byliśmy pozbawieni spaceru przez tydzień i w ciągu tygodnia nie mogliśmy opuszczać swoich cel, gdyż drzwi zamknięto na klucz.
Jednak i to nie przeszkodziło jeszcze jednemu z naszych więziennych towarzyszy zniknąć jak kamfora.
Powszechną uwagę zwracał na siebie piękną i subtelną, jak u młodej dziewczyny, twarzą chłopak siedemnastoletni; jego długie, kręcące się włosy miękkie były i delikatne, jak u kobiety. Nazywał się Kostenko i pracował na telegrafie. Chłopaka zamieszano do jakiejś sprawy i groziło mu zesłanie na północ Syberji.
Pewnej niedzieli, sala, gdzie aresztanci przyjmowali gości, była przepełniona tłumem odwiedzających. W tym czasie do Kostenki przyszła z wizytą młoda panienka, oddała mu pakuneczek z różnemi przysmakami, zdjęła kapelusz, długie, szerokie okrycie i, usiadłszy przy oknie, wesoło rozmawiała z pięknym chłopakiem, śmiejąc się głośno.
Gdy dano sygnał, że godzina wizyty się kończy, więźniowie natychmiast wrócili do cel, a odwiedzająca publiczność tłumnie wychodziła, wręczając dozorcy przepustki. Gdy wszyscy wyszli, naczelnik więzienia, idąc do swego biura, ujrzał panienkę, siedzącą przy oknie.
— Co pani tu robi? — zawołał zdumiony,
— Nie mogę wyjść, b;> pan Kostenko zabrał mi kapelusz i okrycie, włożył na siebie, zrobił sobie modną fryzurę i odszedł, powiedziawszy, że chce tą maskaradą zabawić towarzyszy więziennych.
— Nieporządki! — mruknął naczelnik więzienia. — Takie żarciki i zabawy w więzieniu?! Już ja im nagadam tym dozorcom!
Zadzwonił i kazał przyprowadzić Kostenkę.
Po pewnym czasie wpadł wystraszony dozorca i zawołał:
— Więźnia Kostenki nigdzie nie znaleziono! Pewno zbiegł, panie naczelniku!
Zaczęły się poszukiwania, lecz więzień znikł bez śladu.
— Gdzie pani ma przepustkę? — pytał naczelnik więzienia.
— Miałam ją w kieszeni okrycia, które zabrał mi pan Kostenko! — odrzekła panienka i zaczęła płakać, skarżąc się żałośnie:
— Proszę zwrócić mi wartość okrycia i kapelusza! Jestem biedna dziewczyna, sama zarabiam na życie, a wasz aresztant ograbił mnie. Będę się skarżyła!
Jednak łzy nie pomogły biedaczce. Gdy przybył sędzia śledczy i zaczął badać sprawę, kazał zamknąć panienkę do celi Nr. 3 na cały czas poszukiwania Kostenki, gdyż podejrzewał płaczącą o zmowę ze zbiegiem.
Po dwóch tygodniach zwolniono ją, gdyż zbiega nie znaleźli, a winy jej nikt udowodnić nie mógł.
Gdy już miała wyjść i żegnała pozostających w więzieniu, zwracając się do grupy przyjaciół Kostenki, szepnęła, mrużąc wesołe oczy:
— On już teraz powinien być w Szanghaju!...
I odeszła bez kapelusza i okrycia, lecz z radosnem uczuciem, że ocaliła życie bliźniego, a, może, i... bliskiego człowieka. Długo więzienie pamiętało miłą dziewczynę i dało jej przezwisko „Chytra orliczka“...
Zdarzały się i mniej pomyślne próby ucieczki.
Pamiętam, pewnego wieczora przywieziono trzech robotników.
Zaledwie dozorcy zdążyli ich rozlokować w różnych celach, aresztowani wyszli do umywalni, poszeptali coś do siebie i nagle przez kuchnię wypadli na podwórze, przesadzili płot i zaczęli uciekać.
Strzelono do nich z kilku posterunków naraz.
Wszyscy trzej upadli. Gdy do nich podbiegli dozorcy i żołnierze, dwóch już zmarło, dostawszy śmiertelne postrzały, trzeci leżał ze zranioną nogą. Sądzono go we dwa miesiące później i skazano na 6 lat ciężkiego więzienia.
Takie oto wypadki zakłócały spokój życia więziennego, wnosząc tam coś nowego, czasem wesołego, czasem smutnego.
Pomału wdrożyłem się w życie braci więziennej. Poznawszy wśród przygodnych towarzyszy sporo łudzi młodych, lecz zupełnie niewykształconych, podałem Nowakowskiemu myśl zorganizowania kursów naukowych. Uczyliśmy czytać, pisać i rachować, mieliśmy codziennie ogólnokształcące pogadanki z nauk przyrodniczych, historji i literatury. Na te pogadanki przychodzili nawet dozorcy więzienni i żołnierze, a nieraz zaglądał i uważnie słuchał nas niebardzo uczony naczelnik więzienia i jego pomocnicy. Więźniowie garnęli się do nas i otaczali nas szacunkiem i prawdziwą sympatją. Władze też nas poważały. Mieliśmy z tego tę korzyść, że gdy po ucieczce więźniów na wszystkich spadały kary, oszczędzano mnie z Nowakowskim i tryb naszego życia w niczem się nie zmieniał.
Bardzo pouczające było też studjowanie psychologji ludzi, stłoczonych razem w czterech ścianach i zmuszonych do współżycia.
Widziałem nieraz ludzi poważnych i kulturalnych, którzy kłócili się o to, że ktoś z nich wziął większy ka wał chleba łub mięsa i stawali się wrogami, nie podając sobie ręki. Było to zjawisko dziwne, przyczyna zaś jego leżała w nienormalnych i drażniących warunkach życia więziennego i w nużącem, przymusowem obcowaniu z innymi w ciągu długich miesięcy.
Byłem świadkiem, jak dwóch inżynierów poróżniło się i rozstało potem w śmiertelnej nienawiści spowo-du — kociaków.
W kuchni więziennej mieszkała kotka, mająca bardzo miłe i mądre potomstwo. Jeden z więźniów, jak już wspomniałem, inżynier, przyniósł kocięta do ogólnej sali, gdzie się mieściło około 20 osób, i stał się ich opiekunem. Pewnego razu iuny inżynier, obudziwszy się wcześniej, nalał do miseczki mleka, nakruszył do niego sucharów i zaczął karmić zgłodniałe przez noc kocięta. Opiekun ich obudził się i, ujrzawszy kolegę, który klęcząc, przyglądał się zajadającym ze smakiem stworzeniom, wybuchnął wyrzutami, że „uzurpuje*1 sobie prawo opieki nad kociętami, że to jest „anarchistyczna zasada”, pogwałcenie „świętego prawa własności prywatnej”, że jest nieuczciwym towarzyszem i t. d.
Wywiązała się sprzeczka, po której kocięta przywłaszczył sobie ktoś trzeci, a dwaj inżynierowie na zawsze rozstali się z uczuciem nieprzejednanej nienawiści.
Taki demoralizujący, poniżający wpływ ma życie więzienne we wspólnych celach. Tu ludzie zapadają albo w jakieś odrętwienie, obojętność na wszystko i ponure, ciężkie milczenie, zabijające ducha, albo wybuchają nagle, a wtedy nie mogą już opanować swego podrażnienia i gniewu, zupełnie zapominając o kulturze i dostojeństwie człowieka, stworzonego na „obraz i podobieństwo boskie”.
Pamiętam zdarzenie, gdy całe więzienie było ciężko zatrute nieświeżą rybą, podaną na obiad, a ten obu rzający rzeczywiście wypadek przeszedł bez śladu protestu, gdyż przygnębieni więźniowie milczeli,. nie mając sił i ochoty do awantury. Innym zaś razem, w lecie, nie wstawiono odrazu wybitej przez w7iatr szyby, a to niespodziewanie wywołało taki bunt więźniów, że do celi wprowadzono żołnierzy z bagnetami.
Nieraz sam przeżywałem takie dziwne skoki psychiczne.
Nigdy nie zapomnę różnych wypadków, jakie wydarzyły się podczas mego pobytu w więzieniu.
W mojej celi nigdy nie zamykano drzwi na klucz. Mogłem w każdej chwili wyjść na korytarz, do kuchni po herbatę lub wodę, na podwórze po pomidory lub groch z naszych grzęd, albo na przechadzkę po dziedzińcu i mimo to nieraz tygodniami całemi nie wychodziłem. Jednak, gdy oczekiwano pTzybycia jakichś władz wyższych, cele zamykano na wszelki wypadek, dla uniknięcia zawsze możliwych konfliktów. O! wtedy zjawiały się odrazu pilne przyczyny do wyjścia z celi! Dość było usłyszeć zgrzyt klucza, zamykającego celę, abym natychmiast biegł do drzwi, walił w nie pięścią, wołając na dozorcę i żądając, aby otworzono celę, gdyż potrzeba mi wody lub drzewa z kuchni.
Pewnego razu zawezwano mnie do kancelarji. Ujrzałem tam jakiegoś oficera i znajomego urzędnika z administracji kolejowej.
Wstali na moje spotkanie i, podając mi jakiś papier i małe z czerwonej skóry pudełko, oznajmili, że z Petersburga, na dawny już wniosek generała Kuropatkina, przysłano mi dość wysoki order za moje zasługi dla armji, „naturalnie przedtem, nim zostałem prezydentem rządu rewolucyjnego1’, dodał oficer.
Nie wiedziałem narazie, co mam robić z tym fantem. Nagle porwała mnie złość. Oceniano moje zasługi za węgiel, który dałem armji, a zato, że przyczyniłem się do uratowania armji od anarchji i śmierci głodowej podczas rewolucji — omal mnie nie rozstrzelano, zmuszając na dobitkę do pędzenia życia w kamiennym worku?!
— Nie mogę przyjąć orderu od rządu, który lewą ręką daje nagrody, a prawą wrzuca do więzienia! — rzekłem i, ukłoniwszy się, wyszedłem z kancelarji.
Ten wypadek pozbawił mnie raz na zawsze prawa otrzymania jakiegokolwiekbądź orderu, nadawanego przez cara, lecz... nigdy tego nie żałowałem.
Tak mijały dnie, tygodnie i miesiące.
Przerywane nieoczekiwanemi wypadkami życie na-ogół płynęło spokojnie. Czasami tylko wdzierały się, jak porywy wichru, trwożne wieści, że ciągłe ucieczki więźniów zwróciły na nas uwagę Petersburga, który żądał likwidacji zbyt łagodnego więzienia politycznego w Charbinie i rozmieszczenia więźniów po innych miastach Syberji wschodniej. Prawdopodobnie żądania te byłyby uwzględnione, gdyby nie sprzeciw generała Horwatta, który bardzo energicznie bronił naszego więzienia.
Przeczuwaliśmy jednak, że nie uda się nam dosie-dzieć tu do końca terminu.
Istotnie otrzymaliśmy wkrótce wiadomość, że minister spraw wewnętrznych w Petersburgu, Durnowo, wydał rozkaz, aby wszystkich skazanych na odbywanie kary w fortecy umieścić do końca terminu w więzieniach zwyczajnych. Uczynił to dlatego, aby wrogowie rządu odczuli cały ciężar kary i przeszli piekło rosyjskiego więzienia kryminalnego.
Rozkaz ten był nieodwołalny. Byliśmy zrozpaczeni, gdyż z opowiadań i literatury rosyjskiej znaliśmy całą otchłań nędzy, w której żyją więźniowie kryminalni.
CZĘŚĆ TRZECIA
Z LUDZKĄ KURZAWĄ I.
POZA NAWIASEM ŻYCIA
Wszędzie dotychczas mieliśmy, jako skazani na zamknięcie w fortecy, oddzielne cele, a wszystkie one były podobne do siebie. Nory brudne i wilgotne, o grubych murach, mocnych, żelaznych drzwiach, z zakratowanem okienkiem pod sklepieniem, z łóżkiem, taburetem, stolikiem i kuferkiem, zawierającym rzeczy, należące osobiście do każdego z nas — w takich warunkach mieliśmy pędzić życie!
Ponieważ umieszczano nas, więźniów politycznych, zawsze w jakiemś skrzydle głównego gmachu, więc zachowaliśmy odrębny tryb życia; drzwi cel nie były zamykane; wyznaczano zwykle aresztanta kryminalnego, który sprzątał nasze cele, czyścił obuwie i ubranie i gotował inną, niż w całem więzieniu, strawę, na co wpłacaliśmy do kancelarji pieniądze, otrzymywane z domu.
Wszędzie, gdziekolwiek pozostawiano mnie na czas dłuższy, rozpoczynałem pracę kolejno w dwóch zakresach. Najpierw organizowałem porządek i czystość, a później zakładałem grzędy z jarzynami i kwia tami. W więzieniu charbińskiem, w części podwórza, wydzielonej na nasze przechadzki, urządziłem z resztek cementu, pozostałego w beczce, leżącej na składzie, basen betonowy, napełniłem go wodą, wrzuciłem dostarczone przez żonę jednego z dozorców wodorosty z gatunku „Cladofora“ i rzęsę wodną, a gdy te rośliny zaaklimatyzowały się na dobre, wpuściłem kilka karasi i dwa małe żółwie. To zaimprowizowane akwa-rjum dało nam — ludziom pozbawionym wolności, dużo miłych chwil, ponieważ mogliśmy śledzić życie ryb i żółwi, które znały nas i z rąk brały pożywienie.
Uzyskałem z biegiem czasu pozwolenie władz na odwiedzanie ogólnych sal więziennych, gdzie mieściło się nieraz po 200 aresztantów, i prowadziłem nieskończone pogadanki na poważne tematy, aby oderwać tych ludzi od smutnej i ciężkiej rzeczywistości i rzucić w ich dusze i umysł ziarna zdrowej myśli.
Pamiętam, że nieraz opowiadałem o wielkich, szlachetnych ludziach, dobroczyńcach całej ludzkości, w sali Nr. 1, gdzie otaczało mnie stu dziesięciu najcięższych zbrodniarzy, osądzonych na noszenie kajdan na nogach i na dożywotnie więzienie, a wrażenia, które sprawiały moje opowiadanie, niczem się nie różniły od wrażeń ludzi normalnych, którzy tylko zdaleka spoglądają na więzienie.
Po zainstalowaniu się w nowem otoczeniu, zacząłem znowu dużo pracować. Czytałem i pisałem pamiętniki, których część dostarczyła materjału do obecnej książki. Napisałem kilka nowel fantastycznych, które odrywały mnie od szarości dnia powszedniego, pozwalając zagłębiać się w nieznane kraje i światy twórczej wyobraźni.
Pewnego wieczora, około godziny 10-ej, siedziałem przy stoliku i pisałem. Nagle raczej odczułem, niż usłyszałem, że ktoś ostrożnie, bez szmeru otworzył drzwi i zupełnie jak cień stanął za mną. Wślizgnął się tak szybko i bez hałasu, że nawet nie odwróciłem gSowy, myśląc, że wydało mi się tylko.
Jednak po chwili usłyszałem oddech człowieka i spojrzałem poza siebie. Za mojemi plecami stał Mi-ronow i patrzał skośnemi oczami, z których wyczytałem niemą prośbę.
— Czego chcecie? — zapytałem, podnosząc się na wszelki wypadek.
— Wyznaczyli mnie tu na posługacza — odparł. — Zobaczyłem, że nie śpicie, i przyszedłem. Gniewacie się pewno na mnie, żem was zaczepiał, gdyście tu przybyli? Wybaczcie!
— Nie gniewam się na was — rzekłem. — Dawno już zapomniałem o wszystkiem.
— To dobrze! — zawołał. — Mogę wTas o coś poprosić?
— O co chodzi?
— Pozwólcie siedzieć w waszej celi, gdy pracujecie...
— Co wam z tego przyjdzie? — zapytałem zdziwiony.
Mironow westchnął i zaczął szeptać, wskazując ręką na gmach więzienia, którego okna zaglądały w moje okienko pod sufitem.
— Wy nie wiecie, a tam, gdzie my siedzimy, tam — piekło! piekło! Sześć lat minęło, gdym po raz pierwszy wszedł do tego przeklętego barłogu! Tu u was czuję się inaczej. Inne powietrze, inny nawet wygląd ścian, czuję, że tu jest coś, czego tam niema. Teraz będę sypiał na korytarzu, pozwólcie, że będę przychodził do was... posiedzieć... Dwa tygodnie będę u wTas posługaczem, chcę odpocząć, odetchnąć, nabrać trochę sił do życia!...
Całą noc przegadaliśmy z Mironowem. Służył kiedyś, jako majtek, na statku handlowym, a później dokonał szeregu strasznych i ohydnych zbrodni, kilkakrotnie uciekał z więzienia, poddawano go chłoście, aż ł wreszcie skazano go na cale życie, co w języku are-sztanckim brzmi — „na wieki“.
Był to człowiek bardzo nieszczęśliwy, a znaczna część jego winy spadała na ciężki i powikłany zbieg okoliczności.
Po tej pierwszej wizycie każdego wieczoru w mojej celi na kuferku usadawiał się Mironow, reperował ubranie lub buty i myślał o czemś, marszcząc czoło lub zrzadka uśmiechając się do siebie.
Pisałem lub czytałem, ale uważałem za swój obowiązek codziennie chociaż trochę porozmawiać z moim gościem.
Jeżeli Mironow nauczył się czegoś ode mnie, — ja również skorzystałem z tej znajomości.
Przedewszystkiem wtajemniczył mnie w sztukę „ra-djotelegrafji“ więziennej. Jest to wystukiwanie na ścianie lub rurach centralnego ogrzewania słów i całych zdań alfabetem umówionym, zmienianym w każdem więzieniu w inny sposób, dla zachowania tajności korespondencji.
Posiadanie tej sztuki dało mi możność wysłuchania całego szeregu dramatów i romansów więziennych, a później, gdy Mironow skończył swe obowiązki posługacza, często słyszałem jego umówione sygnały i wtedy rozpoczynałem z nim rozmowę.
Uczyłem się od Mironowa gwary więziennej i wkrótce już wiedziałem, że dozorca nazywa się po aresztancku „ment“, więzienie — „kicza“, nóż — „pióro“, mieszkanie — „chaza“, rewolwer — „szpajer“, trucizna — „mleko“, mord — „mokre“, zabijać — „szyć“, uciekać — „lecieć“, fałszywy paszport — „twarz“. Dużo jeszcze innych wyrazów przechowałem w swojej pamięci i w notatniku.
Uwagę moją zwrócił pewien frazes, używany przez aresztantów. Zaniesiono go z nad Wołgi, w tych zapewne czasach, gdy na tej głównej arterji kraju gra sowali piraci rzeczni, którzy grabili i zabijali kupców, wiozących z Persji i Kaukazu drogie, wschodnie towary, walcząc o swoją wolność i ziemię przeciwko regularnym wojskom Moskwy. Twórczość narodowa upoetyzowała nawet jednego z wodzów bandyckich, mianowicie Steńkę Razina, uczyniwszy z niego bohatera, walczącego o wolność chłopów-niewolników, uciemiężonych przez bojarów — właścicieli ziemskich i wojewodów carskich.
Hasło to, używane przez Steńkę Razina w chwilach jego ryzykownych wypraw, brzmiało:
„Saryń da na kiczku!“
Fonetycznie daje się tu odczuwać wpływ języków kałmuckiego i tatarskiego i tak jest w rzeczywistości.
Hasło to posiada podwójne znaczenie; jedno — dla rozbójników, drugie — dla aresztantów. Pierwsze oznacza: „Zabij i nie bój się więzienia“, drugie: „Wyłam kraty i uciekaj z więzienia“.
Później, gdy słyszałem w więzieniu słowa „Saryń da na kiczku“, wiedziałem, że przygotowywano dla któregoś z aresztantów ucieczkę.
Śpiew cieszy się wielkiem poszanowaniem w więzieniu. Śpiewają tu różne pieśni, wesołe i smutne, śpiewają na pojedyńcze głosy i chórem, śpiewają, wkładając w to całą duszę, wysoko ceniąc i lubiąc dobrych śpiewaków.
Najbardziej popularną piosenką jest ta, która zaczyna się od słów:
„Słońce wschodzi i zachodzi Lecz w mej celi — zawsze mrok“.
Rosyjskie pieśni więzienne zasługują na specjalne studjum naukowe, gdyż spotkać w nich można echa historyczne, melodje innych narodów, wchodzących w skład imperjum rosyjskiego, wpływy legend Mongołów różnych szczepów, a szczególnie wyraźne ślady poezji cygańskiej, barwnej i uczuciowej. Tylko pieśni religijnych aresztanci nigdy nie śpiewają.
— Wyklęci jesteśmy — powiadają — Bóg nie zechce wysłuchać naszych modłów!
W słowach tych mieści się tragizm, tem większy, że zosobna każdy aresztant gorąco, chociaż beznadziejnie, zwraca oczy ku Niebu i tylko od niego oczekuje z tęsknotą i rozpaczą ratunku i pomocy.
Na tych obserwacjach czas przechodził dość prędko.
Czułem, że tam, za ścianami mojej celi, wre całkiem inne życie, to,,piekło“, o którem Mironow mówił z przerażeniem i wstrętem, lecz po przybyciu do więzienia nie mogłem odrazu wniknąć we wszystkie jego zakątki i poznać starannie ukrytą tajemnicę. Na to potrzebny był czas i sprzyjające okoliczności. Jednak hałas, panujący stale w głównym gmachu i na podwórzu, brzęk kajdanów, straszliwe przekleństwa dozorców i aresztantów, jakiś odczuwamy każdym nerwem zgiełk w życiu zamkniętych ludzi, oddawna drażnił mnie, podniecał lub nużył.
Odczuwałem chwilami gniew i nienawiść, to znowu ogarniała mię rozpacz i jeszcze bardziej mnie dręczyła.
W więzieniu miałem niejednokrotnie przyjaciół śród różnych zwierząt. Miałem wróbla, koty, psy, szczury, żółwie, ryby, kurę i — pająka.
Przedewszystkiem przekonałem się, że w więzieniu wszystkie żyjące istoty bardzo prędko oswajają się z człowiekiem, pozbawionym wolności, lecz muszą wiedzieć, czego człowiek od nich żąda i czy spełni to, czego one sobie życzą.
Jestem pewny, że zwierzęta posiadają bardzo rozwinięty „szósty“ zmysł, coś nakształt „bocznej linji“ ryb, a zmysł ten posługuje się siłą jakgdyby telepatyczną. Zapomocą tej siły odgadują poniekąd pragnienia i zamiary innych istot żyjących, nie wyłączając tak skomplikowanej duchowo, jak człowiek.
Naprzykład szczury, te duże rudo-szare gryzonie, śmiałe i żarłoczne, szybko poddają się tresurze i mogą stać się przyjaciółmi człowieka, chociaż, coprawda, nadają tym dobrym stosunkom charakter „business‘u“. Chodzi im tylko o własne wygody i dobrobyt i dlatego zawierają z więźniem umowy wyłącznie dyplomatyczne bez cienia sentymentu.
W mojej celi znajdowała się nora szczurów. Przekonałem się niebawem, że w norze mieszka tylko jedna rodzina szczurza: duży szczur — widocznie matka, oraz pięcioro małych. Z pewnością matka była wdową, gdyż nigdy nie widziałem innego dużego szczura, który mógłby być uważany za małżonka, zresztą stara miała nawet jak mi się wydawało, smutny i przygnębiony pyszczek, jak wdowie przystoi. Tylko sześć tych szarych postaci śmigało po celi, gdy zmrok zapadał, nigdy — więcej! Gdy pewnego wieczora wszystkie wylazły ze swej nory, tupnąłem nogą i zmusiłem je do ukrycia się pod podłogą.
Po chwili stara wysunęła pyszczek i ostrożnie wyślizgnęła się z nory. Odbiegła od niej i cuchutko pisnęła; natychmiast wysunęły się dwie główki małych. Tupnąłem nogą, i znowu dały nura spowrotem. Wdowa zaczaiła się za kuferkiem i nie wychodziła. Po chwili, widząc, że zachowuję ciszę, znowu pisnęła. Ponownie zjawiły się główki małych i ponownie zmusiłem je do ukrycia się w norze.
Stara się nie pokazywała, chociaż czułem, że przygląda mi się bacznie i usiłuje zrozumieć, o co mi chodzi. Wtedy rzuciłem na podłogę kawałeczek cukru; matka wyskoczyła, porwała go i zaniosła do nory. Zjawiła się znowu po chwili, rzuciłem następny kawałek. Tym sposobem dałem wdowie razem sześć kawałków cukru — pięć dla dzieci, jeden dla niej. Procedura ta powtarzała się dwa razy dziennie, i rezultaty były nieoczekiwane. Młode wcale więcej nie wychodziły ze śWej nory, zjawiała się tylko wcłoWa po porcję dla siebie i dzieci, zjawiała się rano i wieczór, o innej zaś porze nigdy jej odtąd nie widziałem. Jeżeli nie spostrzegłem odrazu, że przyszła już po żywność, wdrapywała się na kuferek i, siedząc na tylnych łapkach, bystro mi się przyglądała i cichutko piszczała. Otrzymawszy sześć kawałków słodkiego suchara, cukru lub szynki, przenosiła wszystko do nory i znikała.
Raz tylko cała rodzina zjawiła się znów gremjalnie. Na czele jej kroczyła wdowa, porozumiewawczo patrząc na mnie, za nią zaś sunęła dziatwa, bardzo grzeczna i dyscyplinowana. Pochód ten przeszedł przez całą celę i znikł w szparze pode drzwiami, prowadzącemi na korytarz. Od tego dnia zaczęło się to powtarzać co wieczór. Zacząłem śledzić szczurzą rodzinę i wykryłem, że chodziła do wodopoju, na koniec korytarza, gdzie się mieściła umywalnia.
Szczury powracały w takim samym ordynku do swej nory, spokojnie i lojalnie defilując przede mną. Widocznie matka przestała karmić swoje małe mlekiem i trzeba było prowadzić je do wody.
Po kilku tygodniach rodzina znikła bez śladu i nora opustoszała. Domyślałem się wobec tego, iż dzieci dorosły i wdowa musiała przenieść się z niemi do bardziej kulturalnego ośrodka, niż Charbin, aby dać młodym szczurom... należyte wychowanie i naukę.
Jednak muszę zaznaczyć, że szczurzyca również odczuwała nastroje, gdyż w chwilach mojej depresji duchowej zabierała żywność szybko i bez szmeru znikała, jakgdyby nie chcąc narzucać mi swej obecności; kiedy zaś czułem się w dobrym humorze, czyniła to zwykle nawesoło, z piskiem i nawet figlami, podrzucając kawałki pożywienia i skacząc niezgrabnie, lecz zabawnie.
Spostrzeżenia i wrażenia tego rodzaju, jak sądzę teraz, są właściwością tych ludzi, którzy pędzą długie miesiące i lata w samotności. Wtedy wszystko zwraca na siebie uwagę samotnika, który wyczuwa to i rozumie przeczuloną duszą, zaostrzonemi nerwami i umysłem, którego nic nie odrywa, nic nie mąci i nic nie zapala.
II.
„SARYŃ DA NA KICZKU
Więzienie śpi. Niespokojny, ciężki sen zmorzył ciała leżące na brudnych pryczach, nakrytych pstrą kołdrą lub poprostu szarym aresztanckim chałatem. Nie słychać odsuwanych zasuw i grzmiących kłódek drzwi. Tylko z korytarza dochodzą kroki dyżurnego dozorcy. Ciemna jego sylwetka chwilami znika w ciemności, to znowu zjawia się w oświetlonym końcu długiego korytarza z kilku żelaznemi, zakratowane-mi drzwiami, poza któremi leżą aresztanci kryminalni, pogrążeni we śnie lub nawpół świadomej zadumie. Umilkły przekleństwa i wymyślania, wynalezione przez umęczoną ludność więzienia, umilkły ordynarne okrzyki dozorców i drażniący dźwięk kajdan, które brzęczą nieustannie w kamerze Nr. 1.
Ledwie się jarzy tam, kopcąc i zatruwając powietrze dymem niedopalonej nafty, mała lampka. W kącie przy drzwiach czerni się cuchnący kubeł, tak zwana „parasza“, zastępująca w nocy wszelkie współczesne urządzenia higjeniczne. „Parasza“ — to jest naj — ’ złośliwszy kat aresztantów kryminalnych.
W kamerze Nr. 1 na pryczach leżało około stu uśpionych ludzkich postaci. Tu się mieściła najpoważniejsza część braci więziennej, niemal wyłącznie tak zwani, „Iwany“ — ludzie obeznani oddawna z więzieniami całej Rosji, z mroźną zimą Syberji, z ciężkiemi robotami przymusowemi, czyli,.katorgą“ Zerentuja, Aka-tuja i Ononu. Późno usnęła kamera Nr. 1, gdzie długo 160 po północy, nie zwracając uwagi na okrzyki i groźby dozorców, grano w karty.
Nie spał tylko aresztant Wasyl Drużynin.
Leżąc nawznak, założył ręce pod głowę i wpatrywał się szeroko rozwartemi oczyma w żółty krąg lampy na brudnym zakopconym suficie.
Z prycz dochodziły oddechy śpiących ludzi, niewyraźne słowa, często bez znaczenia, chwilami zaś pełne tajemnej, złowrogiej treści.
Wasyl czekał, nadsłuchując.
Wreszcie już przed świtem, biegnąc od cegły do cegły ściany, przypłynął zdaleka jeszcze niewyraźny szmer. Po chwili powtórzył się znowu. Drużynin drgnął i uśmiechnął się. Poznał umówiony sygnał swego przyjaciela, Eljasza Łapina, za kłótnię z dozorcą wsadzonego do podziemnej celi.
Wasyl trzykrotnie uderzył w ścianę bransoletą kajdan, dając znak, że słyszy. Wtedy już wyraźniej doszło znane każdemu aresztantow^i stukanie, jeden raz głośny, pięć cichych uderzeń i znowu dwa mocne.
Oznaczało to „saryń da na kiczku“ — ucieczkę z więzienia.
Drużynin uśmiechnął się radośnie i. upadłszy na posłanie, odpowiedział mocnem uderzeniem w mur.
Znowu wszystko ucichło. Aresztant, dzwoniąc kajdanami, przewrócił się na bok; zdawało się, że usnął.
Tymczasem obłoki zaczęły nasiąkać szkarłatem na wschodzie. Zbliżał się nowy dzień — więzienny dzień.
Dozorca uderzył w dzwon, wiszący przy schodach, i krzyknął:
— Wynosić „parasze“, prędzej!
Głośno przeklinając, podnieśli się z prycz najbardziej upadli moralnie, słabi i pozbawieni woli ludzie i wynieśli cuchnące, żelazne kubły.
Jednocześnie prawie w kuchni więziennej zawrzała praca. Dyżurni aresztanci zaczęli brząkać mosiężne-
Dzieje burzliwego okresu 11 mi i błaszanemi kotłami i wiadrami, przygotowując wrzątek na herbatę i przystępując do przyrządzania „bałandy“, czyli polewki. Zmieszały się w zgiełkliwy hałas dzwonienie kotłów, stuk toporów, rąbiących mięso, śmiechy, krzyki i nieodstępne przekleństwa. 0 śnie nikt już marzyć nie mógł.
Aresztanci zaczęli się podnosić z prycz, przeciągaj ąc ręce i nogi, co chwila wyrzucając z ust przekleństwa.
Żaden się nie modlił, żaden nie uczynił znaku krzyża.
Drużynin też wstał, umył się, przygładził włosy 1 wyszedł na środek sali, dzwoniąc kajdanami, gdy podciągał je rzemykiem do pasa.
Był to człowiek lat trzydziestu, niewysoki, lecz zgrabny i silny. Nie był przystojny, lecz na bladej, trochę zwiędłej twarzy płonęły śmiałe, piwne oczy, które nigdy nie mrugały, co nadawało twarzy charakter marzycielstwa, chwilami — jakiejś zwierzęcej czujności.
Po chwili dozorca otworzył drzwi i aresztanci z krzykiem i tupotem nóg zaczęli zbiegać schodami nadół do kuchni po herbatę i chleb, powracając z kubła-’ mi, pełnemi gorącego płynu, i kawałkami razowego chleba.
Znowu zapanowało milczenie, gdyż wszyscy jedli, a skończywszy, pochowali swoje kubki i podzielili się na grupy. Większość zaczęła grać w karty, kłócąc się bijąc nawet. Kilku aresztantów czytało stare dzienniki i książki, zatłuszczone od użycia, lub pisało listy do osób, które, być może, już nie żyły, a nieraz istniały tylko w wyobraźni. Najczęściej były to listy do kochanek.
Trzech Gruzinów siedziało osobno i cichemi głosami rzucało zdania krótkie, pełne rzewnej melancholji.
— O tej porze u nas na Kaukazie — raj! — odezwał się jeden.
— Wieczorem gdy słońce zachodzi, — w górach cicho, cicho!... Trzody powracają do „aułów4*1) — z westchnieniem dorzucił’ drugi i głowę sobie ścisnął rękoma.
— Nie wzdychajcie wy, „kaukascy ludzie44! — wrzasnął jeden z aresztantów. — I bez waszego wzdychania człowiek z tęsknoty usycha. Do djabła z wami!
Gruzini podnieśli głowy i patrzyli hardo, do drapieżnych ptaków podobni.
W najdalszym kącie wybuchła sprzeczka. Ktoś z grających w karty popełnił oszustwo, zaczęła się bójka; w ruch poszły noże i wkrótce dozorcy wynieśli do szpitala więziennego dwóch ciężko rannych aresztantów.
Wkrótce zapomniano o tem. Jakiś stary, siwy aresztant wraz z chłopcem, mającym spewnością nie więcej, niż łat czternaście, usiedli na oknie i zaczęli karmić gołębie, które z całem zaufaniem siadały im na rękach i ramionach.
Ciężar bezcelowego, pełnego zgiełku dnia dawał się we znaki. Coraz bardziej pochmurnieli i milkli aresztanci. Tylko,.Iwany“ nie tracili humoru. Za dwa dni zupełnej wolności zawsze byli gotowi oddać swoją krew i żyli nadzieją tej krótkiej wolności, którą mogli zdobyć tylko własnemi siłami, pomysłowością i odwagą. W tym celu, Jwany“ zawsze posiadali w nikoA mu nieznanej skrytce kwas do rozmiękczania cegły i kamienia, piroksylinę do rozsadzania ścian, truciznę, piłki i noże. „Iwany44 nie cofali się nigdy przed rozlewem krwi, szczególnie jeżeli chodziło o „menta“ — dozorcę, lub „wyżła** — zdrajcę.
Drużynin, dzwoniąc kajdanami i obojętnie patrząc na wszystko, co się działo dokoła, chodził po sali w głębokiej zadumie.
Wkrótce wszystkich wypuszczono na przechadzkę.
Tłum aresztantów stłoczył się na podwórzu, ogrodzo-
J) Wieś kaukaska nem wysokiemi drewnianemi kratami, tworzącemi klatkę. Ludzie zaczęli biegać, gonić się wzajemnie, podrzucać piłkę, zwiniętą ze szmat, grać w karty i warcaby. W tej chwili ożywienia i podniecenia więźniowie bardzo przypominali oswojone zwierzęta drapieżne, wypuszczone na arenę cyrkową.
Drużynin, wyszedłszy na przechadzkę, zbliżył się na moment do niektórych starszych „Iwanów“, zamienił z nimi kilka słów i w wyczekującej postawie zatrzymał się w kącie zagrody.
Wkrótce zjawił się w klatce Eljasz Łapin. Ręce i nogi miał skute najcięższemi łańcuchami, nakła-danemi za karę; na blado-szarej twarzy malowała się zawziętość i znużenie; miał groźne ponure oczy, błyskające z pod krzaczastych brwi. Szedł ciężko, stawiając szeroko rozstawione nogi i prostując potężne, kościste bary.
Nie rozmawiając z nikim, podszedł do Drużynina i zaczął coś szeptać, aż wreszcie zapytał półgłosem:
—..Włos“1) masz?
— Mam — odpowiedział aresztant.
— To dobrze, bo w umywalni trzeba będzie przepiłować kraty — mruknął Łapin. — Rozumiesz?
Drużynin skinął głową i, opuściwszy towarzysza, zmieszał się z tłumem aresztantów.
Śledził jednak uważnie dozorców, a gdy przekonał się, że nie zwracają na niego uwagi, podszedł do kraty, wsparł się o jedną ze sztab i zaczął coś namacywać. Po chwili uczuł ukłucie w palec, wtedy odwrócił się i szybkim ruchem wyciągnął ze szpary — długą, cienką piłę. Ukrył ją na piersi i już spokojnie zaczął chodzić po klatce, pogwizdując. Wreszcie zbliżył się do krat, oddzielających dział aresztantów kryminalnych od podwórza więźniów politycznych, i zwrócił się do mnie.

  • ) Pita.

— Starosto, — rzekł przyciszonym głosem — jeżeli dziś w nocy coś posłyszycie, nie niepokójcie się i nikomu nic nie mówcie...
— Saryń da na kiczku? — spytałem szeptem.
Kiwnął głową i odszedł od kraty.
Drużynin był jednym z tych ludzi, których rzeczywistość rosyjska nieraz przerabiała na złoczyńców.
Był to prosty chłop, myśliwy syberyjski.
Pewnego razu, gdy powracał z polowania, został na drodze schwytany przez policję i oskarżony o to. że brał udział w napadzie na pocztę. Nie było żadnych dowodów poza tem, że szedł z karabinem tą samą drogą, na której uczyniono napad, jednak sędzia śledczy kazał go zamknąć w więzieniu na cały czas śledztwa. Śledztwo wlokło się powoli i po roku beznadziejnego pobytu w więzieniu, Drużynin uciekł, zraniwszy przy pościgu dwóch żołnierzy. Za tę nową zbrodnię został skuty i wrzucony spowrotem do więzienia, mając przed sobą dwie naraz sprawy sądowe. Gdy go poznałem, upływał już piąty rok jego pobytu w więzieniu. Czasami zrywała się w nim rozpacz, a wtedy miotał się jak rozwścieczone zwierzę, napadał na dozorców. poczem znowu wkładano mu kajdany i wdrażano nową sprawę.
Zresztą władze więzienne lubiły Drużynina, bo zwykle był grzeczny i spokojny. Naczelnik więzienia w rozmowie ze mną wyrażał nawet przekonanie, że Drużynin cierpi niesprawiedliwie, gdyż jest ofiarą omyłki sądowej.
Po skończonym hałaśliwym, jak zwykle, i męczącym dniu zapadł mrok i wkrótce w celach zapalono lampy. Gdy aresztanci otrzymali kolację, nagle ciszę przerwał świst przeciągły. Tylko potężne piersi mogły wydać taki długi, przeraźliwy dźwięk.
— To Łapin! — szepnął jeden z „Iwanów“, porozumiewawczo mrugając na sąsiadów.
— Trzeba się przygotować... — dodał inny i, podszedłszy do drzwi, wrzasnął na całe gardło:
— Muzyka i teatr!
Jak na komendę, rozpoczęły się śpiewy i tańce z tupotem butów i hałasem nadzwyczajnym. Była to „muzyka“, a gdy dozorcy zaczęli mitygować rozbawionych aresztantów, rozpoczął się „teatr“, czyli awantury, kłótnie, żądania przybycia starosty więziennego i naczelnika więzienia, który „gnębi“ aresztantów i znęca się nad nimi, nie pozwalając na niewinne rozrywki, jakiemi są śpiewy i tańce. Coś do dziesiątej wieczór trwały te zamieszki i spory w więzieniu, odrazu we wszystkich celach wyższych pięter.
Tymczasem Drużynin demonstracyjnie żadnego udziału w tej awanturze nie brał i siedział pogardliwie uśmiechnięty. Gdy wreszcie wszystko się skończyło, aresztant podszedł do naczelnika więzienia i pokornym głosem rzekł:
— Panie naczelniku, bardzo proszę kazać zdjąć ze mnie kajdany! Proszę spojrzeć — mam od nich rany na rękach i nogach. Ja już więcej nigdy na karę nie zasłużę!
Naczelnik, który widział zachowanie się aresztanta podczas awantury, chcąc czynem dyplomatycznym załagodzić podniecenie więzienia, kazał zaprowadzić Drużynina do kuźni i rozkuć go. Drużynin wróci! wkrótce już bez łańcuchów.
Po kolacji, gdy dwóch aresztantów chciało iść do umywalni po „parasze“, Drużynin podszedł do jednego z nich i rz.ekł surowym głosem:
— Zostań tu! Słyszysz? Zastąpię ciebie... — poczem natychmiast wyszedł z drugim aresztantem. W umywalni szepnął coś do myjących się towarzyszy i ci zaczęli z hałasem szorować i płukać kubły, biegać i bić się. Drużynin zaś tymczasem piłował cienkie sztaby krat. Po przepiłowaniu, odchylił pręty, spojrzał nadół, szybko wlazł na okno, a po chwili aresztant, który mu pomagał, usłyszał odgłos nóg Drużynina, zeskakującego na podwórze. Pod oknom mieściła się zarzucona studnia, dokąd wychodziły rury ogrzewania centralnego.
Aresztant przygiął i doprowadził do porządku kratę i po chwili cała czereda więźniów z kubłami powróciła do cel. Sprawdzanie obecności aresztantów odbywało się zawsze podczas’ kolacji, to też dopiero nad ranem władze mogły zauważyć zniknięcie Drużynina. Na jego posłaniu na pryczy leżała postać ludzka, szczelnie osłonięta kocem. Były to różne Szmaty i rupiecie aresztanckie, z których skręcono kukłę, przypominającą kształt ludzki.
Tymczasem zbieg, zeskoczywszy na ziemię, szybko zdjął zgniłe deski, któremi była pokryta studnia, opuścił się na rękach, trzymając się za zrąb, i nama-cawszy nogami otwór kanału z leżącemi w nim rurami, wślizgnął się do wąskiego tunelu. Długo czołgał się, ocierając się bokami o ściany i uderzając głową 0 sklepienie. Czasami, gdy widział przecinające mrok jasne pasma światła na ziemi, posuwał się ostrożniej 1 wolniej. Czynił tak, bo wiedział, że to przebija światło przez szpary w podłodze, a nie był pewny, czy sunie pod podłogą celi aresztanckiej czy biura więziennego, lub mieszkania któregoś z dozorców. Przy jednej ze świecących się szpar zatrzymał się, gdyż zawadził głową o wbitą przez kogoś drzazgę.
Ostrożnie zapukał w deski podłogi.
Usłyszał ciężkie stąpania, brzęk wlokących się kajdan i gruby, stłumiony głos:
— Leć! Nikt nie zauważył.
Poznał głos Łapina. On to wynalazł ten kanał z rurami, siedząc w podziemnej celi, przepełzł go cały, zrobił odnogę w stronę muru, wykopawszy krecią norę w ziemi nie dla siebie, bo nie mógł uciekać, mając skute ręce i nogi, ale dla kogoś nieznanego, kto musi „lecieć“ albo od śmierci, albo od pomieszania zmysłów z tęsknoty i rozpaczy. Na szczęście, takim kandydatem do ucieczki okazał się przyjaciel, dawny towarzysz więzienny — Drużynin, czyli Waśka, jak go nazywali aresztanci.
Więzień kryminalny, skazany na długie lata, ciągle marzy o ucieczce. Dlatego ustawicznie coś w tym celu robi. Wyjmuje pokryjomu przed dozorcami i innymi aresztantami cegły ze ściany, podpiłowuje deski w podłodze, przecina dzień po dniu sztaby krat, za wszelką cenę kupuje piłę, nóż, krótki lewarek, czyli tak zwany przez aresztantów „tomek“ do wyłamywania kłódek, a czasem nawet „szpajer“ — rewolwer. Takie przygotowania do ucieczki przechodzą u starych więźniów po-prostu w chorobliwą manję, gdyż myśl ich i ręce nieustannie nad tem pracują. Nikt lepiej od nich nie zna planu więzienia, wszystkich jego kryjówek, a szczególnie lokali podziemnych, skąd łatwiej wryć się w ziemię, jak kret, i wyślizgnąć poza znienawidzone mury.
Podczas mego pobytu w więzieniu, nieraz widziałem u aresztantów zadziwiająco szczegółowe plany różnych „kamiennych worków“ z wymiarami przestrzeni, dzielącej pewne najdogodniejsze do ucieczki punkty od zewnętrznej strony muru, otaczającego cały gmach, i ze wskazówkami, z jakim gatunkiem ziemi będzie się miało do czynienia — sypką czy twardą, miękką czy kamienistą, suchą czy wilgotną.
Drużynin, posłyszawszy, że Łapin zaczął chodzić po celi, wlokąc za sobą kajdany, jął posuwać się dalej. Widocznie przyjaciel dał mu dobre wskazówki, gdyż nie zbaczał w odnogi kanału, pełznąc główną arterją i czując pod ręką ciągnące się po ziemi grube rury. okręcone azbestową papą i wojłokiem.
Gdy Drużynin mijał pod podłogą moją celę, usłyszałem tylko cichy szmer i szelest. Nie odezwał się do mnie, więc nie dałem mu żadnego znaku. Muszę się przyznać, że bardzo życzyłem Drużyninowi powodzenia i w myśli obliczałem, ile metrów pozostało mu do muru, odgradzającego wszystkich nas. tu zamkniętych, od wolności. Byłem podniecony, ciężko oddychałem, miałem zimne ze wzruszenia ręce.
Drużynin pełznął tymczasem dalej. Wkrótce spostrzegł, że rury się skończyły, a głową dotknął muru. Był to fundament gmachu. Zbieg zaczął macać rękami cegły i odnalazł wyłom, zrobiony przez Łapina. Od wyłomu prowadziła już na ulicę wąska „krecia nora“. wykopana wprost w ziemi. Tu było jeszcze ciaśniej i Drużynin musiał czołgać się jak wąż.
Posuwał się bardzo powoli, gdyż brakło mu powietrza a każdy żywszy ruch osłabiał zbiega. Czując, jak coraz silniej kołace mu serce i żyły na skroniach nabiegają i tętnią krwią, Drużynin dotarł nareszcie do szerszego miejsca, gdzie mógł uklęknąć. Namacał kilka kawałków deski, któremi Łapin podparł ziemię, aby się nie zawaliła.
Drużynin wytężył słuch i zamarł. Żaden dźwięk lu nie dochodził. Panowała martwa cisza, niby w grobie. Zbieg wyczołgał się napowrót do nory i ręką wybił deski. Z głuchym szmerem obsunęła się ziemia i drobne kamienie spadły na dno wykopu. Gdy Druży-nin wytknął głowę z nory, ujrzał pogodne niebo nocne
Wygramolił się wreszcie. Skoczył na równe nogi.
— Trzymaj! trzymaj! — rozległy się głosy, przeraźliwe trele gwizdka, odgłosy biegnących ludzi i, nim Drużynin zdążył opamiętać się i schwycić za nóż, powalono go i nałożono ręczne kajdanki. Śród napastników dojrzał naczelnika więzienia, kilku dozorców i żołnierzy, a za nimi przykucniętego aresztanta z kamery Nr. 1 — Tatarzyna Małajkę. Tatarzyn wiedział o ucieczce i dla uzyskania pewnych ulg zdradził cały plan przed władzami.
Drużynin, po spisaniu protokółu w kancelarji, został okuty na nowo i odprowadzony do więzienia.
Gdy wszedł blady, z drżącemi ustami i ponuro bły-skającemi oczyma, nikt z więźniów nie odezwał się ani słowem. Wszyscy rozumieli, co się dzieje w duszy człowieka, który był o krok od wymarzonej wolności, a teraz wrócił do obmierzłej celi więziennej z głuchą i zimną rozpaczą.
Drużynin podszedł, do pryczy i z brzękiem łańcuchów rzucił się na posłanie. Długo nie ruszał się wcale, a gdy przekonał się, że wszyscy już usnęli, porwał się oburącz za głowę i zaczął łkać, wcisnąwszy twarz w poduszkę, aby nie jęczeć na głos, nie szaleć z bólu i zawiedzionej nadziei.
Nazajutrz, gdy towarzysze w skupionem milczeniu patrzyli na Drużynina, oczekując od niego szczegółów nieudanej wyprawy, rzucił tylko dwa słowa:
— Małajka — wyżeł!1)
Ta wiadomość z szybkością błyskawicy obleciała całe więzienie i wkrótce już wiedziano, że władze w nagrodę przeniosły Małajkę na posadę kucharza u dozorców i podobno miały nawet zamiar wkrótce go zwolnić. W salach i mniejszych celach aresztanci skupiali się gromadkami i nad czemś radzili.
Wreszcie wszystko się uspokoiło, a Drużyni już obojętnym głosem opowiadał o swoich przejściach podczas nieudanej ucieczki.
O zwykłej godzinie więźniów wypuszczono na przechadzkę. Jak zawsze tłumnie wybiegli ludzie na podwórze, chociaż wprawne oko dozorców dojrzeć mogło ich szczególne podniecenie.
Gdy aresztanci przechodzili przez podwórze, kierując się ku swej klatce, z kuchni dozorców wybiegł Małajka, zdążając do lodowni. Tłum w okamgnieniu otoczył go i porwał z sobą, żartując i dokazując.

  • ) Zdrajca. >

Nastraszony Małajka prawie się uspokoił, gdyż nie spostrzegł aresztantów ze zdradzonej przezeń kamery groźnych „Iwanów”. Naraz zbladł, bo ujrzał jak wychodzili z głównego gmachu. Chciał krzyknąć, wołać o pomoc, lecz jeden z aresztantów zarzucił mu na głowę swoją kurtkę, a inni otoczyli go kołem i ukryli przed okiem dozorców.
Po chwili ściągnięto mu kurtkę z głowy. Małajka zadrżał. Przed nim stał Łapin i zimnym wzrokiem wpatrywał się wylęknioną twarz zdrajcy.
— Boisz się? — szepnął złowrogo. — Zrozumiałeś, coś zrobił i co cię czeka?...
Zamyślił się na chwilę, a później ciągnął dalej:
— Mógłbym uderzyć cię pod serce i umarłbyś, lecz chcę ci dać możność ratunku. Słuchaj! Jeżeli zdążysz dobiec do tamtej ściany — nikt cię nie ruszy. Jeżeli nie potrafisz — umrzesz...
Jeszcze nie skończył, gdy Małajka, roztrącając aresztantów, już mknął ku przeciwległej ścianie, przeraźliwym głosem wzywając dozorców.
W połowie odległości od ściany, na Małajkę rzucił się wysoki, zwinny jak wąż, aresztant, przezwiskiem Szydło, lecz Tatarzyn. nie zatrzymując się, błysnął nożem. Szydło odrazu zatrzymał się na zgiętych w kolanach nogach i podniósł nad głową obydwie ręce ze zwisającym z nich łańcuchem kajdanów. Po chwili uczynił straszliwy skok i z rozmachem zadał uciekającemu zdrajcy cios w głowę. Tatar padł, jak rażony piorunem.
Po chwili wszystkie władze więzienne były na miejscu wypadku. Zabitego Małajkę wyniesiono do szpitala; milczącego Szydłę zamknięto w podziemnej celi, gdzie miał oczekiwać przybycia sędziego śledczego; aresztantów zapędzono do cel i kamer.
Więzienie przyczaiło się trwożnie i groźnie.
Tak zawsze bywa, gdy surowy wyrok aresztantów zostaje wykonany.
Więzienie wszystko wybaczy oprócz zdrady.
Tegoż wieczora wszedł do mojej celi Mironow i po długiem milczeniu ostrożnie zapytał:
— Starosto! Czyż zdrada nie jest najpodlejszą rzeczą na świecie?
— Tak! — odparłem stanowczo.
— Sprawiedliwie mówicie! — szepnął i wyślizgnął się z mojej celi.
Lecz „saryń da na kiczku“ na tem się nie skończyła.
W kilka dni później, podczas przechadzki aresztantów, ujrzałem Drużynina już bez kajdan. Zastanowił mnie jego wygląd. Był tak blady, że wydawał się przezroczystym, a oczy pałały mu, jakdyby płonął w nich jakiś wewnętrzny ogień.
Miał ściągnięte brwi i drżące usta.
— Co wam jest? — spytałem, zbliżając się do kraty klatki.
— Nie mogę tak dłużej żyć! — szepnął stłumionym głosem. — Dochodzę do kresu...
Po tych niezrozumiałych słowach odszedł i zaczął rozmawiać z Łapinem.
Ponury aresztant nagle się zatrzymał, długo, uważnie słuchał przyjaciela, a później zaczął coś mówić do niego, oczami wskazując na mur przy bramie.
Wkrótce zrozumiałem treść tej rozmowy.
Gdy czas przechadzki minął i aresztanci powracali do więzienia, z tłumu wybiegło dwóch ludzi. Byli to Łapin i Drużynin. Narazie nie zwrócono na nich uwagi, dozorcy dopiero wtedy zaczęli na nich wołać, gdy obaj podbiegli już do muru. Nagle Łapin pochylił się i wsparł rękami o ścianę, a Drużynin wskoczył mu na plecy. Wtedy Łapin w*yprostował się i podrzucił towarzysza do góry. Ten uczepił się ręką krawędzi muru i zawisnął na nim. Na jedną chwilę zamarł, lecz natychmiast ciało jego wyprężyło się i zaczęło wspinać się wgórę. Dotknął muru drugą ręką. Jeszcze chwila i byłby już poza nim, lecz gruchnęła bezładna salwa; kule z szelestem i trzaskiem uderzyły o cegły, podnosząc obłoczki kurzu.
Drużynin nagle drgnął, wyprostował się i miękko opadł na ziemię, gdzie leżał już Łapin, rozrzuciwszy potężne ramiona.
Tragedja tych ludzi dobiegła końca. „Odlecieli“ z więzienia na zawsze, bezpowrotnie.
III.
„SZANÓWNY STARUSZEK“, „RUCHOMA GIEŁD A“, „E LF Y“ I „K S I Ą Z Ę WIĘZIENIA“
Pewnego razu siedziałem w dużej celi aresztantów kryminalnych i uczyłem ich trudnej sztuki pisania. Szczególnie starannie „rysował“ litery jeden z aresztantów. Nazywał się Szymon Sałow. Był to sędziwy starzec o długich srebrnych włosach i brodzie, czyniącej go podobnym do patrjarchy biblijnego, co zresztą nie przeszkadzało mu w zawodzie podpalacza i do tego recydywisty.
W trakcie nauki usłyszałem jakiś sygnał na korytarzu i po chwili przed zakratowanemi drzwiami celi zatrzymała się grupa ludzi, a śród nich poznałem prokuratora, policmajstra i kilku urzędników.
Drzwi otworzono i urzędnicy weszli do wnętrza.
— Wstać! — skomenderował naczelnik więzienia i, gdy wszyscy usłuchali rozkazu, zaczął szeptać coś do siwego, o poważnej twarzy urzędnika w tużurku z oznakami radcy wysokiego stopnia. Ten kiwnął głową i rzekł, zwracając się do mnie:
— Dziękuję panu za zajęcie się nauczaniem aresztantów! Jest to dobry, bardzo dobry uczynek!
— Sądzę, że to jest nietyle dobry uczynek, ile po-prostu obowiązek, który spełniam w zastępstwie rzą du, skoro nie zwraca na tę stronę życia więziennego należytej uwagi — odparłem z ukłonem.
Wysoki urzędnik bystro spojrzał na mnie i rzucił, nie skierowując swych słów do nikogo:
— Istotnie mamy jeszcze dużo do zreformowania w tej dziedzinie!
Był to książę Szyrinskij-Szichmatow, naczelny inspektor wszystkich więzień rosyjskich, rewidujący je obecnie na Dalekim Wschodzie.
Był on uważany za rozumnego, uczciwego i postępowego urzędnika, czego też nieraz dowiódł.
Książę zaczął rozpytywać aresztantów, czy nie mają jakichś zażaleń, interesował się różnemi szczegółami ich życia w więzieniu. Ale aresztanci nigdy prawie nie zanoszą skarg do władz wyższych, prowadząc o swoje prawa i przywileje walkę na własną rękę. Gdy jednak książę zapytał, czy niema specjalnych próśb do sądu, wszyscy sypnęli się hurtem do niego, wyciągając „nadrapane“ niesfornem pismem podania na brudnych skrawkach papieru. Jest to zwykła metoda aresztancka, którą więźniowie nazywają w swoim żargonie „wołynką“, co w tłumaczeniu na język zwykły oznacza — mitręgę. Dlaczego tak czynią — niewiadomo, gdyż te aresztanckie podania nigdy żadnego skutku nie odnoszą.
Sekretarz księcia zgarnął wszystkie papiery i ruchem obojętnym wrzucił je do teki. Ostatni podszedł do wysokiego urzędnika stary, podobny do patrjarchy Salow. Poważnym, jakimś tajemniczym głosem zaczął opowiadać mu o swojej sprawie, dowodząc, że padl ofiarą pomyłki sądowej. W słowach i głosie, patrjarchy“ było tyle rozumu i szczerości, że Szyrinskij zaczął wypytywać go o szczegóły jego sprawy, coś przy-tem zapisując do notatnika. Aresztant opowiadał, robiąc odpowiednie ruchy rękami i coraz bardziej się zapalając, ocierał łzy rozrzewnienia i bił się w piersi.
Zapisawszy najważniejsze detale opowiadania Salowa, książę zwrócił się do prokuratora i rzekł:
— Chciałbym osobiście przejrzeć sprawę tego szanownego staruszka.
— Rozkaz! — odpowiedział prokurator.
— Niech Bóg stokrotnie pana naczelnika wynagrodzi! — wybuchnął rozczulony Sałow, chwytając księcia za rękę i usiłując ją ucałować. — Ojcze, dobroczyńco! obrońco nieszczęśliwych! opiekunie niewinnie cierpiących!... ., Patrjarcha“ zaczął głośno szlochać.
Szyrinskij z asystą wyszedł, skinąwszy wszystkim głową na pożegnanie.
W kwadrans później do cel i sal zaczął zaglądać strwożony naczelnik więzienia, pytając, czy książę nie zostawił tu swego pugilaresu z pieniędzmi i dokumentami. Jednak nigdzie zguby nie odnaleziono.
Gdy zmieszany i niezadowolony książę, opuszczając więzienie, przechodził przez podwórze, kierując się wraz ze świtą ku bramie, „szanowny staruszek“, Sałow, podbiegi do okna i, cisnąwszy pugilares, krzyknął przeraźliwym głosem:
— Łap swoją kaletę, psie ślepy! Ciu! CiuL.
To „ciu“ odrazu zapaliło wszystkich więźniów. Zewsząd ozwały się te „ciu“, któremi aresztanci wyrażają swoją nienawiść i pogardę dla władz. Więzienie zamilkło dopiero, gdy za odchodzącym, okradzionym dygnitarzem zamknęła się furtka bramy więziennej.
Później dowiedziałem się, że „szanowny staruszek“ wyrzucił tylko sam pugilares, całą jego zawartość, a więc pieniądze i dokumenty zachowawszy dla siebie. Ale „patrjarcha“ był wielkim mistrzem, i Szyrinskij dopiero w hotelu przekonał się, że został doszczętnie okradziony, gdyż Sałow wyciągnął mu nawet zegarek z dewizką i brylantową spinkę z mankietu. W więzieniu, nikt z urzędników nie wiedział, kto dokonał kra dzieży. Zarządzono rewizję, lecz bez rezultatu, gdyż aresztanci potrafiliby spewnością ukryć bez śladu nawet skradzioną lokomotywę, a cóż dopiero jakieś pieniądze, zegarek i spinkę! Ruchome, niby klawisze fortepianu, cegły ścian oraz wypilowane i sklejone chlebem kawałki desek w podłodze posiadają tyle skrytek!
Tak podstępnie i niegodziwie postąpił nasz „szanowny staruszek“, „patrjarcha biblijny“, Sałow z poważnym, sędziwym i liberalnym księciem Szyrinskim-Szichmatowem. W kilka lat później, mieszkając już w Petersburgu, przeczytałem w dziennikach, że w ja-kiemś małem miasteczku zaaresztowano księcia Szy-rinskiego, który pożyczał u obywateli i władz pieniądze i nie oddawał długów.
Niewypłacalny książę, jak podawały dzienniki, okazał się... samozwańcem. Wtedy powstała w mojej pamięci cela aresztancka i stylowo-biblijna postać Salowa, bijącego się w piersi, łkającego i całującego po rękach księcia.
— Toś ty, stary wygo więzienny — myślałem — „wyleciał“ z więzienia i ukrył się pod osłoną skradzionych u księcia dokumentów!
Widziałem przed sobą, jak żywą, drwiącą i roześmianą twarz Sałowa. mego „ucznia“ — coprawda, nie z tej dziedziny, w której on właśnie był wielkim mistrzem, po ukończeniu „akademji“ więziennej.
Mniej więcej w tym samym czasie mieliśmy jeszcze jeden zabawny a tajemniczy wypadek. Do więzienia przywieziono dziwną parę. On — piękny, rasowy, już niemłody mężczyzna o wspaniałym, wielkoświato-wym wyglądzie, i zwiędłej, zblazowanej twarzy; ona — młoda, przystojna, ujmująca kobieta. Jego umieszczono w celi pozostających pod śledztwem, ją — w kamerze dla aresztantek.
Od dwóch przyjaciół, odwiedzających mnie w niedzielę, dowiedziałem się, że jest to bardzo zagadkowa para, która zwróciła na siebie uwagę policji nadzwyczaj wystawnym i rozrzutnym trybem życia. Żadnych bezpośrednich poszlak nie było, lecz policja śledziła ich, jeżdżąc po świecie za tem ruchliwem stadłem. Wreszcie potknęli się po raz pierwszy w Moskwie, gdzie mieszkali w najlepszych hotelach, trwoniąc ogromne sumy. Raz jeden tylko, płacąc olbrzymi rachunek za brylanty, tajemniczy arystokrata zaproponował akcje jakiegoś zagranicznego przedsiębiorstwa. Kupiec przyjął akcje, lecz, sprawdziwszy na giełdzie, przekonał się, że oddawna są wycofane z obiegu. Tymczasem bogata para ulotniła się z Moskwy, i wtedy rozpto-czął się pościg. Zatrzymano tajemniczych miljone!rów w Charbinie. Przy nich, oprócz stosów przeróżnych bagaży, znaleziono dwie duże walizy skórzane, wypchane akcjami. Właściciel ich ze zdumieniem przyjął wiadomość o areszcie i żądał sprawdzenia ich rzeczywistej wartości.
Śledztwo miało trwać bardzo długo, gdyż sąd powołał ekspertów z petersburskiej i zagranicznych giełd, a elegancka para tymczasem z nonszalancką swobodą przebywała w więzieniu. Ta „ruchoma gieł-da“, jak nazywano tajemniczych więźniów, miała paszporty cudzoziemskie, wydane, zdaje się, w Meksyku. Elegancki pan i jego towarzyszka biegle władali kilkoma językami, byli dowcipni i zawsze weseli. Zagadkowe walizy leżały w biurze więzienia, opieczętowane i pilnie strzeżone.
Pewnego razu w więzieniu zjawił się urzędnik w towarzystwie policjanta i doręczył naczelnikowi pismo, żądające natychmiastowego wysłania „cudzoziemców“ do prokuratora. Po chwili wsadzono ich do powozu i razem z urzędnikiem i policjantem odjechali. Gdy jednak nieobecność ich przeciągała się zbyt długo, zaniepokojony naczelnik więzienia zatelefonował do prokuratora, z zapytaniem, kiedy ma się spodziewać poDzieje burzliwego okresu 12 177 wrotu aresztowanych. Prokurator odpowiedział, że nic nie wie o odstawieniu tych ludzi do jego biura, gdyż żadnego rozporządzenia nie wydawał. Wtedy się wykryło, że cała sprawa z wywiezieniem „cudzoziemców” była zainscenizowana przez wspólników.
Pod kołdrą eleganckiego pana znaleziono list, w którym radził władzom nie puszczać w obieg akcyj, gdyż bardzo są przestarzałe, a spieniężenie ich wymaga wielkiego sprytu, o którego posiadanie nie posądza wcale prokuratora.
Istotnie ekspertyza wkrótce dowiodła, że akcje były albo przedawnione, albo wypuszczone niegdyś przez spółki dawno już nieistniejące. Gdy dowiedziano się 0 tem w więzieniu, zręczni aresztanci podpruli walizki 1 wykradli sporo akcyj, na które potem grali w karty i warcaby, a na podwórzu wszędzie poniewierały się udziały przedsiębiorstw brazylijskich, meksykańskich, afrykańskich, nowozelandzkich, i innych, których zarządy i kopalnie znajdowały się bodaj na księżycu.
Wesoła para znikła jak kamfora, ale więzienie długo nie mogło zapomnieć o tej „ruchomej giełdzie“.
W parę tygodni po tym wypadku spotkałem starego znajomego. Przyprowadzili go policjanci wraz z całą grupą aresztowanych Gruzinów. Gdy po zarejestrowaniu wszystkich w kancelarji, wyszli na podwórze na przechadzkę, jeden z nich zbliżył się do mnie i zawołał:
— Nieładnie zapominać o starych znajomych! Jestem książę Eristow.
Nazwisko to znałem oddawna, lecz nie mogłem sobie narazie przypomnieć jego właściciela.
— Nie przypominam sobie pana! — odparłem. — Znalem kilku Eristowów w Petersburgu.
— Tego Eristowa — rzekł, uderzając się w piersi i śmiejąc się głośno, — poznał pan w innem miejscu!
Spojrzał na swoich towarzyszy, którzy uśmiechali się, patrząc na mnie z szyderstwem.
— Nie pamiętam! — powtórzyłem.
— Czyżby pan zapomniał tych „dżygitów“ w sta-i ym szybie, niedaleko od brzegu Sungari, których pan wykurzył z jamy piroksyliną, niczem jaźwców?
Mówiąc to, Gruzin zanosił się od śmiechu.
Przypomniałem sobie „elfów“, z którymi postąpiłem nie bardzo grzecznie, chociaż, coprawda, oni pierwsi strzelali do mnie i moich ludzi.
— Aha! Już sobie przypominam! — zawołałem ze śmiechem.
— jak widzę, zebraliśmy się do kupy? — zauważył Eristow. — Ja, Gogio, Nawadze i... pan. Dziwne spotkanie!
— Istotnie dziwne! — zgodziłem się. — Ale co panów tu sprowadziło? Z pewnością jakieś nieporozumienie, o którem wtedy już wspominaliście mi panowie?
— Hm! hm! — mruknął Eristow. — Oskarżają nas o to, że zorganizowaliśmy napad na kasjera w Chai-binie.
— Na tego, co szedł z żołnierzem i niósł worek z pieniędzmi,... kasjera zabito, a worek przerzucono przez płot, gdzie znikł bez śladu? — pytałem.
— Tak! A pan i to wie?
— Na własne oczy widziałem ten wypadek — odparłem. — Pamiętam nawet postać napastnika...
Zacząłem bacznie przyglądać się wysokiej,, zgrabnej jak topola, figurze Eristowa. Uśmiechnął się, spuścił oczy i rzekł.
— Różnie bywa na świecie...
Często rozmawiałem potem z temi „dziećmi wolnego Kaukazu“. Tchnęło od nich siłą i świeżością gór, gorącem słońcem i niepohamowaną śmiałością — cechami ludzi wolnych. Niedługo posiedzieli w więzieniu —
„wylecieli“. A jak to uczynili — zasługuje na opowieść.
Późno w nocy do dużej celi, w której umieszczono Gruzinów, a gdzie oprócz nich siedziało kilku dawnych aresztantów-recydywistów, przez pól życia wędrujących z więzienia do więzienia, wprowadzono nieznanego człowieka, lat dwudziestupięciu. Wysoka, zwinna postać zdradzała niepospolitą siłę, lecz młodzieniec mial wygląd milczący i nieśmiały.
Mieszkańcy celi powitali go nieprzyjaźnie.
— Jakiś „szczupak“1) — zadecydowali. — Wsadzić takiego do nas, „rzetelnych“ aresztantów! No, no!... pokażemy mu, towarzysze, gdzie pieprz rośnie! — szepnął ogromny, niby z kamienia wyciosany, koniokrad Ruzia, porozumiewawczo mrugnąwszy na resztę aresztantów.
Wszyscy jak na komendę wstali z miejsc i zaczęli nieznacznie otaczać „szczupaka“, skromnie siedzącego na końcu ławki. Tylko Gruzini pozostali na swoich pryczach.
Nagle skromnie siedzący młodzieniec podniósł głowę, zmrużył ciemne oczy i zapytał głosem drwiącym a dźwięcznym:
— Na kogo zamierzacie napaść? Na mnie? Na Dymitra Jastrzębia?
Mówiąc to, potrząsnął głową i wyprostował się dumnie.
— Patrzcie! Spróbujcie teraz! — rzucił z pogardą i, schyliwszy się, ze zdumiewającą łatwością podniósł wgórę długą, ciężką ławę i zamachnął się nią.
— Wszystkich wytłukę zato, że Jastrzębia nie poznaliście, djabły zielone! — zawołał, wybuchając głośnym śmiechem.
— Nie wolno się bić! — krzyknął dozorca, podchodząc do drzwi.

  • ) Człowiek, po raz pierwszy trafiający do więzienia.

Jastrząb spojrzał na niego i cisnął z rozmachem ławą w drzwi. Zahuczało w powietrzu od potężnego rozpędu, wiatr wionął w celi, a drzwi żałośnie jęknęły pod ciosem.
Dozorca gwizdnął, przybiegli żołnierze i wyprowadzili aresztanta za karę do podziemnej celi. Jastrząb nie opierał się i opuścił celę spokojnie, lecz na progu zatrzymał się i rzekł z ukłonem:
— Żegnajcie! Nie wypada takim hetmanom, jak ja, pospolitować się z robakami.
Odprowadzony głęboką ciszą wyszedł pewnym krokiem z dumnie podniesioną głową.
Długo milczeli zdumieni aresztanci. Wreszcie Ru-zia drżącym głosem szepnął:
— Więc to taki ten Jastrząb? Chłopak prawie!
Inny aresztant zawołał radośnie:
— Jastrzębiem, niby djabłem, przez trzy lata straszono ludzi na całym Uralu! Nikt nie mógł go schwytać! Grasował po całej Rosji, jak i gdzie chciał!
Długo jeszcze opowiadali sobie aresztanci o legendarnym prawie bandycie, za jakiego Jastrząb uchodził.
Po paru dniach wprowadzono go spowrotem do kamery, gdzie siedział Eristow z towarzyszami — Gruzinami.
Aresztanci powitali Jastrzębia z głębokiem uszanowaniem.
— Aha! — uśmiechnął się. — Tak — to rozumiem!
Przez kilka dni widywałem tego herszta bandytów, rozmawiałem z nim i przyglądałem mu się. Bardzo uprzejmy w rozmowie, miękki w ruchach, nie zdradzał żadnego wzruszenia, zachowując zupełny spokój. Jednak był to spokój pozorny, spokój tygrysa, zamkniętego w klatce.
Jastrząb uważnie przyglądał się mieszkańcom celi. Nareszcie doszedł do jakiegoś postanowienia.
Pewnego razu stanął przed grupą Gruzinów i szepnął:
— Chcecie „lecieć“?...
— W każdej chwili! — odpowiedział za wszystkich Eristow. — Niebardzo nas „pochwalą“ na sądzie...
— No, to — jazda! Słuchajcie...
Długo naradzali się aresztanci, a po kolacji Jastrząb pochodził pokolei do każdego towarzysza swojej celi i powtarzał jedno i to samo:
— Ja z Gruzinami uciekam! Dziś zaczynamy pracę. Musicie pomagać i milczeć!
Przenikliwie zaglądał w’ oczy i odchodził.
Tejże nocy rozpoczęto robotę. Jastrząb znał miejsce, gdzie były przez kogoś podpiłowane deski w podłodze. Położywszy zamiast siebie na pryczy — zwinięte ubranie i przykrywszy je kołdrą, zniknął pod podłogą. Wkrótce aresztanci usłyszeli ciche uderzenie malej, ostrej łopatki i szmer osypującej się ziemi. Jastrząb „rył“. Przerywał robotę tylko wtedy, gdy słyszał uderzenie w podłogę, co oznaczało zbliżenie się dozorcy do drzwi celi. Przed świtem Jastrząb zaczął wysypywać pod pryczę wydobytą ziemię, wynosząc ją w dwóch workach. Gruzini mu pomagali z zapałem. Najtrudniejszą rzeczą było usuwanie niepostrzeżenie z celi ziemi, nagromadzonej po nocnej pracy. Część jej wsypywano do „paraszy“, a dwóch najtęższych aresztantów dźwigało cuchnący kubeł, udając, że jest bardzo lekki. Resztę ziemi wszyscy aresztanci zgarniali do kieszeni, zanadrza, do zawiniątek, schowanych pod ubraniem, i podczas przechadzki nieznacznie rozsypywali ją po podwórzu.
Co noc trwała ta podziemna, krecia robota. Jastrząb prowadził podkop pod fundamenty. Tunel, opuszczając się na znaczną głębokość pod ziemię, a później wznosząc się znowu ku jej powierzchni, kierował się ku stokowi kanalizacyjnemu, wychodzącemu na brzeg rzeki.
Z każdym dniem praca stawała się coraz trudniejsza, gdyż w przekopie nie było prawie powietrza. Ludzie się zmieniali co kilka minut i powracali z podkopu osłabli i wycieńczeni. Po kilku dniach — nie mogłem poznać Gruzinów.
Mieli szare twarze, blade wargi, koloru gliny; chorobliwie błyszczące oczy i drżące ręce świadczyły o ciężkiej, wyczerpującej pracy.
Gdy wypytywałem Eristowa o przyczynę jego wyglądu, opowiedział mi z całem zaufaniem o swojem życiu i prosił o wyprawienie listu na wypadek, gdyby zginął podczas ucieczki.
Gruzini po kilku dniach zupełnie się skończyli. Pozostał sam tylko Jastrząb. Pracował za wszystkich, inni mu tylko pomagali, wyciągając worki z ziemią i ukrywając ją pod podłogą i pod pryczą. Lecz wkońcu nawet Jastrząb nie wytrzymał. Pewnej nocy wczołgał się do tunelu, ciągnąc za sobą sznur z dwoma przywią-zanemi workami.
Czołgał się w zupełnej ciemności, aż zdaleka ujrzał światełko. Była to kieszonkowa latarka elektryczna, paląca się na końcu kanału. Leżąc na piersi, Jastrząb ostrą łopatką, jakiej używają murarze, rył ziemię, a ona czarnemi w7ężykami obsypywała się dokoła. Aresztant napełnił worek i szarpnął za sznur. Worek, ciągniony przez towarzyszy, z cichym szelestem znikł w podkopie; na jego miejsce przysunął się nowy, pusty. Długo pracował Jastrząb, lecz coraz głośniej i ciężej oddychał i coraz powolniej wbijał łopatkę w wilgotną ziemię. Aresztant nie wiedział, że z nosa i uszu dawno już sączy mu się krew, mieszając się z potem spływającym z czoła. Nagle poczuł, że ktoś z całej siły uderzył go w głowę. W oczach natychmiast zapaliły się złowrogie, gorące ogniki, zgasły i znowu zapaliły się, kręcąc i wirując w szalonym pędzie. Chciał się odwrócić i zasłonić od nowego razu lub odbić go, lecz coś ścisnęło go za gardło i — zaczął charczeć. Łopatka wypadła mu z rąk, otworzył oczy i ujrzał tylko oświetlony latarką kawałek ściany.
Tymczasem w celi aresztanci szeptali do siebie z podziwem:
— Mocarz ten Jastrząb! Tyle czasu pracuje i nie wychodzi z podkopu!
Wynurzały się z mroku torby, pełne ziemi, i jakimś ponurym lękiem tchnęło od tych milczących gońców, wysyłanych przez człowieka, co się wdzierał coraz głębiej i głębiej we wnętrzności ziemi.
Nagle Eristow zauważył, że Jastrząb dawno nie daje sygnału, aby wyciągnąć napełniony worek. Targnięto za sznur, lecz odpowiedzi nie było.
— Zemdlał z braku powietrza! — domyślili się Gru4 zini. — Musimy go wyciągnąć.
Przy pomocy dodatkowego sznura, uwiązanego zwykle do nóg pracującego pod ziemią, wydobyto Jastrzębia i przywrócono go do przytomności. Jednak już wkrótce wczołgał się znowu w wąską norę, gdzie wraz z małą latarką świeciła mu nadzieja i wolność.
Prawie miesiąc pracowali ci ludzie jak krety. Nareszcie podkop połączono z główną arterją kanalizacji więziennej. Pamiętam, że już spałem, gdy rozległ się trzask łamanych prycz, wrzaski i wycie rozwścieczonych ludzi, nawoływania i gwizdki dozorców i tupot nóg zbiegających się żołnierzy. Wprawne ucho wyczuwało jednak „wołynkę“, — awanturę, sztucznie zaaranżowaną. Domyśliłem się, że ma się w tej chwili odbyć ucieczka, i miałem słuszność.
Tejże nocy podczas straszliwego hałasu, który wszczęła cela Gruzinów, a za nią, jak zwykle, całe więzienie, Jastrząb, Eristow i jego towarzysze „wylecieli“ poza mury więzienne.
Zbiegów narazie nie złapano, gdyż nazajutrz, podczas przechadzki aresztantów, przez mur przerzucono drewnianą litrową baryłkę ze spirytusem. Na jednej stronie baryłki było wydrapane nożem słowo „Kaukaz“, a na drugiej zamaszysty podpis:
„Jastrząb“.
Baryłka nie doszła do rąk aresztantów, gdyż podniósł ją stojący na warcie żołnierz i zaniósł do kan-celarji więzienia. Były to bilety wizytowe rycerskich Gruzinów — książąt kaukaskich i groźnego wodza bandytów, „księcia więzienia“’.
IV.
MIŁOŚĆ W KAJDANACH
Wszędzie, gdzie się mogą spotkać mężczyzna i kobieta, czy to w wielkich, pięknych miastach, czy na samotnej wyspie, czy nawet w więzieniu, gdzie w dzień i w nocy rozlega się brzęk kajdan, — przylatuje skrzydlaty Eros, piękny Kupido, uzbrojony w łuk i strzały. Wypuszcza je w serca ludzi, niebaczny na to, co niosą te słodkie pociski — radość i szczęście, czy mękę i rozpacz.
Figlarny Eros nie przebiera wcale. Widzi on tylko serce i nie dba o to, czy ciało jest dostatecznie piękne; wypuszcza strzały w ofiarę nawet wtedy, gdy twarz jej jest ospowata lub piegami upstrzona, oczy skośne, a usta brzydko wydęte.
Pewnego wieczora pisałem w swojej celi, gdy nagle usłyszałem hałas na podwórzu, radosne okrzyki aresztantów, głosy kobiet, a później — i tak już przez całą noc — świst i rozmowy „telegraficzne“, wystukiwane po ścianie. Całe więzienie jakgdyby się wściekło. Stuki i szmery uderzeń w mury biegły ze wszystkich stron, tak, że nie mogłem zrozumieć oddzielnych sygnałów. Zasnąłem, przysłuchując się ciągłemu pukaniu i gwizdkom więźniów.
Rano dowiedziałem się o wszystkiem. Do więzienia przyprowadzono dużą partję kobiet. Były to are-sztantki, skazane na dłuższe terminy. Umieszczono je na parterze, pod kamerą, gdzie siedzieli groźni „Iwany“ i gdzie często urządzałem swój wędrowny uniwersytet, gdyż był to najbardziej zaludniony oddział.
Polewając kwiaty na grzędach, przypatrywałem się bardzo zajmującej scenie. Kilka aresztantek usadowiło się przy oknach i głośno rozmawiało z mężczyznami, siedzącymi na wyższem piętrze.
Rozmowy były bardzo poważne, a czasem brzmiały w nich nuty rzewne i rozpaczliwe. Kobiety opowiadały o swojem życiu i o tych ciężkich, tragicznych okolicznościach, które wtrąciły je do więzienia. Czego tu nie było!
Zawiedziona miłość i zazdrość, znęcanie się pijanych, brutalnych mężów, ciężkie warunki materjalne, obawa śmierci głodowej dla siebie i dzieci, zemsta, zwyrodnienie, odziedziczona zbrodniczość, mgliste niezadowolenie z życia, szaleństwo chwilowe i zupełnie wyraźne zboczenia psychiczne, nieuleczalna, straszliwa choroba — te grymasy życia codziennego wprowadzały kobiety na drogę występku i wrzucały je do więzienia. Aresztant-. ki mówiły smutnemi, szczeremi głosami, jakgdyby na spowiedzi. Niektóre płakały nawet, łamiąc ręce w rozpaczy.
Dla mnie byt to obraz tak nieoczekiwany, tak dziwni i wzruszający, że długo nie mogłem otrząsnąć się z silnego wrażenia.
Przypatrując się temu, co się działo teraz w więzieniu, zauważyłem, że z okien celi „Iwanów“ aresztanci zaczęli spuszczać nadół sznurki z uwiązanemi do nich listami, paczkami papierosów, cukru, kawałkami mydła i innemi upominkami.
Z parteru zapomocą tych samych sznurków szła poczta „dam“ — listy, kawałki lustra, wstążeczki, tytuń, czasami nawet tabliczka czekolady lub karmelek.
Gdy po obiedzie wszedłem do kamery Nr. 1 i zaproponowałem pogadankę, jeden z aresztantów podszedł do mnie i rzekł:.
— Starosto! Dziś nie to mamy na myśli i... tu...!
Mówiąc to, wskazał na serce.
— Dziś — ciągnął dalej — przyprowadzono do więzienia kobiety. Jest to radosny dzień! W tych ohydnych workach z cegły i kamienia, w tych celach, sto razy przeklętych przez nas. ciężkie pędzimy życie — bez jutra i bez nadziei. Usłyszawszy głosy kobiet, przypominamy sobie nasze rodziny, których z pewnością nigdy więcej w życiu nie ujrzymy. Przenosimy się myślą w inne miejsca, gdzie pozostały nasze matki, siostry, żony i narzeczone... Zjawia się nadzieja, która oczyszcza dusze, gnijące za temi kratami...
Uśmiechnął się zmieszany i dodał szeptem:
— Dziś już nie trzeba nauki, starosto! Dobrze?
Zaśmiałem się i zamierzałem wyjść, gdy głośno stukając drewnianą nogą, podszedł do mnie najstarszy w więzieniu aresztant. dawny bandyta, rabujący poczty. Miał około 70-ciu lat, na twarzy nosił piętna Sa-chalinu, tej wyspy wygnania zbrodniarzy. Były to wyrwane nozdrza, prawie ukryte w gęstych, najeżonych wąsach i brodzie, rosnącej mu niemal z pod oczu. Nazywał się Bojcow, był olbrzymiego wzrostu i kolosalnej siły mimo tak podeszłego wieku.
— Niech pan usiądzie, — mruknął — pogawędzimy sobie!
Usiadłem, Bojcow długo milczał, wreszcie wskazał na tłoczących się przy oknach aresztantów, którzy rozmawiali z kobietami i komunikowali się z niemi zapo-mocą sznurków, czyli według więziennej gwary — „telefonów“..
— Czy pan to rozumiesz, starosto!? — zapytał prawie szeptem.
Milczałem.
— Przecież to straszne! — szepnął jeszcze ciszej. — Dorośli, nawet starzy ludzie, a zachowują się, jak żółtodzióby!
Umilkł i zaczął nabijać fajkę.
— Więzienie to sprawia! — mówił dalej stary bandyta. — Pozbawieni wszelkiej radości życia, szukają jej, jak ryba świeżej wody, jak ptak — czystego powietrza, jak kwiat słońca... Gdzież sprawiedliwość? Czy taka kara oczyści, wyleczy? Ludzkość popełnia wielką zbrodnię... wielką!... My, aresztanci jesteśmy..kurzawą ludzką“... Wznosi się i opada ta kurzawa... To my... — my, których zmełło ciężkie, bezwzględne życie!
Wypuścił długą strugę dymu i mówił dalej:
— Ludzie nie rozumieją, że nastał czas, aby przestać deptać po upadających ciałach braci, aby nie podnosić coraz to nowych kłębów jadowitej kurzawy. Gdy zaczyna ona zasypywać ludziom oczy, drapać w gardle, ohydną powłoką okrywać całe ich życie, wrzucają ją do worków7 z kamieni, do więzień i, uspokojeni, nową kurzawę robić zaczynają, mknąc w szalonym, bezmyślnym pędzie dalej i dalej zgiełkliwą drogą życia... Dokąd pędzą? Dokąd? — Do przepaści, do dna zemsty!...
Oczy starego zbrodniarza pałały, ciężko podnosiła się pierś, a słowa padały jak kamienie.
Uważnie słuchałem tego co mówił Bojcow, bo wiedziałem, że były to myśli ludności więzień rosyjskich, pozbawionej wszelkich praw. Z przerażeniem myślałem wtedy o tem, coby się stało, gdyby wszyscy ci ludzie wyrwali się nagle poza mury więzienne i ujęli w swoje ręce sprawę zemsty.
Los chciał’, abym był świadkiem takiego okresu. Stało się to wtedy, gdy bolszewizm powołał do zemsty tę właśnie,.kurzawę ludzką“.
Tymczasem życie w więzieniu szło swoim trybem, a przejawy jego były zwykłe i w życiu normalnem spotykane. Kobiet było mało, a mężczyzn około pięciuset, z nich zaś prawie każdy chciał usłyszeć głos kobiety. zwrócony do niego wyłącznie. Stąd powstały kłótnie, sceny zazdrości, walki, w których posługiwano się nietylko silnemi pięściami, lecz i nożami. Po przybyciu kobiet, szpital więzienny wkrótce zapełnił się rannymi aresztantami. Jednocześnie jednak zauważyłem. że atmosfera stała się czystsza. Już nie rozlegały się bez przerwy w dzień i w nocy dzikie, ohydne wymyślania i przekleństwa. Ludzie mówili głosami ci-chemi i skupionemi, nie śpiewali brudnych piosenek, nie opowiadali sobie nieprzyzwoitych anegdot, tchną-cych zgnilizną. Obecność kobiet dawała się wyczuwać na każdym kroku. Ich oczyszczający i uszlachetniający wpływ na mężczyzn łatwo było spostrzec.
O ile aresztanci stali się czystszymi moralnie, o tyle też fizycznie zaczęli więcej dbać o siebie. Rzadko już można było spotkać nieumytych. nieuczesanych, pół-ubranych, zupełnie zaniedbanych osobników. Zda ało się, że więzienie się odrodziło.
W tej atmosferze zawiązało się kilka romansów.
Pewnego dnia, siedząc spowodu deszczu w swojej celi, mimowoli podsłuchałem rozmowę takiej treści:
— Już wszystko sobie powiedzieliśmy, Katarzyno! — mówił jakiś aresztant. — Znamy się tak dobrze, jak-gdybyśmy dziesięć lat z sobą przeżyli.
— To prawda! — odpowiedział kobiecy głos, — to prawda! Masz dobre serce, rozumiejące cudzą niedolę...
— Posłuchaj, Katarzyno! — znowu odezwał się więzień. — Skazany jestem na trzy lata, pozostały mi tylko dwa miesiące do końca terminu...
— Szczęśliwy jesteś! — westchnęła Katarzyna. — Ja muszę jeszcze siedzieć tu dwa lata! Długa jeszcze moja męka...
— To nic! — zawołał mężczyzna. — Wyjdę z więzie nia i zacznę pracować... dużo pracować... jestem cieślą, znam swój fach. Teraz, gdy ciebie poznałem, nie chcę już dawnego życia, aby odrazu zdobyć kupę pieniędzy, a później... chociażby do więzienia! Teraz nie będę już taki! Chcę pracować uczciwie...
— Dobrze, sprawiedliwie mówisz, Pawle! — cichym głosem odparła kobieta.
Zapadło milczenie. Widocznie oboje pogrążyli się w swych myślach, wyczuwałem jednak, że rozmowa nie była skończona, i że w sercu tych ludzi ważą się w tej chwili ich losy.
— Katarzyno! — wyrzekł półszeptem aresztant.
— Co? — odezwała się kobieta.
— Posłuchajcie, co powiem! Życie nas zgniotło i rzuciło tu. do „kiczi“1). Przeszliśmy wielką mękę zbrodni, znęcanie się sądu i karę. Możebyśmy zostali na zawsze zgubionymi ludźmi, zbrodniarzami na całe życie... lecz Bóg zechciał, abyśmy się spotkali... i wszystko się zmieniło... wszystko!... Możemy teraz dopomóc sobie wzajemnie, powrócić do życia na wolności i zapomnieć o naszej męce... Chcecie tego?
Aresztantka długo nie odpowiadała, aż wreszcie rzuciła ciche lecz namiętne pytanie:
— Jak? Jak?!
— Bądźcie, Katarzyno, moją żoną! — cichym i poważnym głosem odpowiedział mężczyzna. — Rozumiesz? Wyjdę z więzienia i zażądam ślubu...
— Wypuszczą mnie dopiero za dwa lata... — powtórzyła z rozpaczą kobieta.
— To nic — zawołał radośnie więzień. — Będę czekał, pracował, przygotowywał nasz dom na wasze przyjęcie... No, jakże? Czy zgoda?
— Dziękuję wam, Pawle, w imię Boga, dziękuję! — szeptać zaczęła aresztantka i po chwili już przez łzy zaczęły jej rwać się słowa: — Poczciwe, dobre „bia łe“ macie serce!... Życie za was oddam!... Myślałam, że zginę tu... wyście mi rękę podali... ratujcie!... Pawle... Pawle!
W tej chwili ktoś głośno krzyknął:,
— Woda na herbatę! Wychodzić do kuchni!
Rozmowa się urwała. W dwa miesiące później w cerkwi więziennej odbyła się uroczystość. Zwolniony po odbytym terminie kary, aresztant Paweł Riazanow brał ślub z Katarzyną Gulajewą. Mąż po ceremonji ślubnej odszedł i z hałasem zatrzaśnięto za nim żelazną furtę bramy, żona pozostała w celi więziennej, lecz była cicha, promienna i skupiona.
Paweł co niedziela odwiedzał ją, przynosił jedzenie i upominki z dumnemi błyskami w oczach pokazywał jej spracowane, twarde dłonie.
Gdy aresztantki i aresztanci już się zapoznali zapo-mocą..telegrafu“ i „telefonu“, zaczęła się część druga romansów więziennych. Zjawiła się chęć zobaczenia przedmiotu miłości. Pomysłowość aresztancka przyszła tu natychmiast z pomocą.
Spostrzegłem wkrótce, że wszyscy byli zaopatrzeni w lusterka. Mężczyźni kręcili je w ręku, kobiety siedziały czujnie na oknach też z lusterkami. Rozpoczęły się oględziny. Kobieta umieszczała się z lusterkiem tak, żeby aresztant swoim kawałkiem szkła mógł przyłapać jej odbicie w lustrze. Zaczynały się uśmiechy, kokieterja, flirt, posyłanie sobie nawzajem pocałunków, śmiechy i westchnienia. Bożek miłości fruwał1 z celi do celi, z sali do sali, wypuszczając grot po grocie.
Wiem z własnych spostrzeżeń i z opowiadań aresztantów, że niejedno prawdziwie szczęśliwe i uczciwe małżeństwo zawiązało się w więzieniu i przetrwało nieraz bardzo ciężkie próby na wolności, gdzie ludzie walczą o swój byt i nie oglądają się za tymi, którzy, upadkzy, usiłują się podnieść i dążyć za resztą.
Jednak romanse więzienne niezawsze miały tak po godne zakończenie. Pamiętam jeden wypadek, bardzo interesujący, z różnych punktów widzenia. Kiedyś w lecie przyprowadzono kobietę. Zabiła męża i sama się oddała w ręce sądu. Na czas śledztwa, zamknięto ją w osobnej celi w naszem wiezieniu. Kobieta ta pochodziła z bogatej rodziny kupieckiej, a była bardzo piękna, wysoka, o wiotkiej i zgrabnej figurze, z koroną płowych włosów na głowie. Twarz miała łagodną i bardzo smutną. Patrzyła wprost przed siebie szeroko otwartemi, niby zdziwionemi, szafirowemi oczami. Gdy ujrzałem ją po raz pierwszy, wydała mi się niezupełnie normalną. Nie jestem jednak pewny, czy tak było w rzeczywistości. Spowodu swej urody, a może dla tego, że ktoś zapłacił naczelnikowi więzienia, pozwolono jej spacerować w zagrodzie dla aresztantek przez cały dzień. Korzystała z tego prawa i ciągle można było ją obserwować, jak zlekka się kołysząc, chodziła z kąta w kąt zagrody, zamyślona, uśmiechająca się smutnie do swoich myśli.
Aresztanci zaczęli ją nagabywać, chcąc nawiązać znajomość z nową przybyszką. Lecz ona z przerażeniem patrzyła ua kraty więzienne z wyglądającymi z poza nich aresztantami i milczała.
— Dumna jakaś pani!... — zadecydowali więźniowie i więcej już na nią nie zwracali uwagi.
Pewnego razu, gdy przechadzała się w klatce, podszedł do niej naczelnik więzienia i długo z nią rozmawiał. Kobieta, dawno nie widząc ludzi kulturalnych, ucieszyła się, rozgadała i nawet raz głośno się zaśmiała. To ją zgubiło.
Aresztanci zlowrogiemi oczyma przypatrywali się spacerującej parze, a gdy naczelnik więzienia, pożegnawszy ją, odszedł, zerwała się burza przekleństw i straszliwych wymyślań i obelg.
Przestraszona kobieta wybiegła z zagrody i uciekła do swojej celi.
Nazajutrz, gdy aresztanci byli na przechadzce, nieznajoma weszła do swojej klatki i, zbliżywszy się do krat, śmiało podniosła głowę i zapytała smutnym, dźwięcznym głosem:
— Czemu wczoraj tak strasznie skrzywdziliście mnie? Za co?
Aresztanci zmieszani, milczeli, aż nagle jeden z Cru-zinów, Mikoładze, podbiegł do krat i krzyknął z wściekłością:
— Dla nas jesteś dumna, a dla kata, dla naczelnika więzienia, to nie!
Krzyknąwszy to, cisnął w nią kamieniem. Kobieta zachwiała się i schwyciła za serce. Więźniowie polityczni pobiegli jej na pomoc, lecz aresztanci już odeszli od kraty. Zemsta została dokonana i nikt od tej pory na jej ofiarę nie zwracał uwagi.
Nikt, oprócz jednego.
Był to nowy obywatel więzienia, groźny jak naj-drapieżniejszy ptak, podobny nawet do drapieżnego ptaka z przezwiska, z wyrazu oczu, z ostrych rysów i ruchów — ociężałych a potężnych zarazem.
Nazywał się Orzeł i do niedawna był wodzem bandytów, grasujących nad Amurem. Chodził teraz w kajdanach, skuty na rękach i nogach, i spodziewał się wyroku śmierci. Lecz sąd zwlekał a jego sprawą, prowadząc śledztwo w różnych miastach, gdzie wynajdywał krwawe ślady działalności Orła.
Orzeł, zamknięty w osobnej celi, godzinami stał, trzymając się kraty okna, i nie spuszczał oczu z pięknej kobiety. Tego dnia, spotkawszy Gruzina, który cisnął w nią kamieniem, zrzucił go z klatki schodowej, a ten spadł z połamanemi żebrami.
— To od Orła, za nią! — krzyknął zgóry groźny aresztant, dzwoniąc kajdanami, i spokojnie poszedł do kuchni po wodę.
Napad na nieznajomą kobietę podniecił aresztantki,
Dzieje burzliwego okresu 13 które czuły się tez obrażone dumą „burżujki’1. Żaczęły się drwiny, drobne przykrości i prześladowania. Kilka starych aresztantek rzuciło się kiedyś na nią i dość poważnie poturbowało. Wtedy władze więzienne osadziły ją w osobnej celi drugiego piętra. Przez kilka dni nikt jej nie widział. Nie wychodziła na przechadzkę i nawet nie zjawiała się w kuchni po wodę. Daremnie Orzeł wyglądał jej z poza krat swojej celi, daremnie oczekiwało więzienie swojej ofiary, aby krzykiem „ciu!-ciu!“ wyrazić pogardę i nienawiść aresztantce, która korzystała ze szczególnych łask administracji.
Smutna kobieta znikła, chociaż wszyscy wiedzieli, że pozostaje w więzieniu.
Pewnego razu wypadła burzliwa noc. Olśniewające błyskawice co chwila rozdzierały czarne, ciemnemi chmurami powleczone niebo. Huk grzmotów wstrząsał gmachem więziennym. W naturze zaczaiła się trwoga, a jakieś niespokojne przeczucie zgrozy zakradło się do duszy więźniów. Orzeł spojrzał na czarne niebo, na przeszywające je błyskawice i zaczął chodzić po celi. Sam nie wiedząc o tem, chodził coraz szybciej, prawie się miotał, jak dziki zwierz w klatce. Nagle zatrzymał się i spojrzał przez drugie okno, do połowy zabite deskami. Nigdy tam nie zaglądał, bo wychodziło w kąt podwórza i miało o jakie dziesięć kroków przed sobą ścianę przeciwległej oficyny z oknem, zasłoniętem deskami. Teraz okno zawieszone było tylko białą firanką, czy prześcieradłem, a przez tę zasłonę widać było światło w celi.
Orzeł stał i patrzał.
Na tle oświetlonej z wewnątrz tkaniny zjawił się cień. Orzeł widział, że ktoś chodzi, zarzuciwszy ręce. za głowę. Naraz cień zbliżył się do okna i wtedy Orzeł rozpoznał kobietę. Przeczucie czy instynkt kazały mu wejść na pryczę i przycisnąć twarz do szyby. Deski jednak przeszkadzały więźniowi. Uchwycił je swemi potężnemi dłońmi i ze zgrzytem zardzewiałych gwoździ jął oddzierać jedną po drugiej. Znowu przywarł twarzą do szyby i patrzył na przeciwległe, oświetlone okno. Kobieta powolnemi ruchami wyjęła szpilki z włosów, które natychmiast, niby wspaniały płaszcz, spadły jej na ramiona i plecy.
Orzeł wydał cichy, radosny okrzyk. Poznał smutną kobietę, którą skrzywdzili aresztanci. Więzień, dzwoniąc kajdanami, otworzył okno, długo wpatrywał1 się w jasną plamę na sąsiedniej ścianie, chociaż cień kobiety dawno już znikł.
Orzeł jakiś czas czekał, a gdy się przekonał, że kobieta więcej się nie pokaże, zaczął śpiewać.
Była to ponura, monotonna pieśń, podobna do szelestu deszczu lub do szmeru jesiennego wiatru w suchych krzakach. Śpiewał o szerokiej rzece, o czółnach bandytów, o potyczkach, pościgu i ucieczce, niby jękiem opowiadał o życiu więziennem, a później coraz głośniej i dźwięczniej jął śpiewać o marzeniach nie-ziszczonych, o dawno minionej miłości. Coś żywiołowego i zarazem pięknego było w tej pieśni bandyty. Zdawało się, że jakaś fala potężna wezbrała mu w piersi i bije o mury więzienne. Nagle urwał pieśń i zaczął gwizdać. Z szerokiej piersi tego nawykłego do rzek. lasów i stepów człowieka płynął cichy, drżący świst, pełen rozmarzenia i rzewności, lecz dźwięki stawały się coraz mocniejsze i silniejsze, aż zmieniły się w nieprzerwaną melodję, namiętną, dziką i gorącą...
Była to miłość, tęsknota za pożądaną kobietą, było to wołanie potężne, rozkazujące, wszechwładne...
Usłyszała je kobieta z celi naprzeciwko. Nieprzeparta wola mężczyzny pociągnęła ją ku oknu. Aresztantka uchyliła firanki i ujrzała jego oczy, pełne żądzy, zachwytu i błagania.
Urwał się świst. Orzet wyciągnął do kobiety skutą rękę i szepnął:
— Nie mogę już nie widzieć ciebie, nie mogę! Kobieta milczała, on wciąż szeptał:
— I tacy jak ja kochać mogą... głębiej i goręcej niż ci... ludzie z wolności. Słyszysz?
— Smutno mi... — westchnęła.
— Co ci jest? Powiedz! Ulżyj duszy! Ja wszystko zrozumiem... bo sam przeszedłem mękę ogniową... i kocham... — szepnął Orzeł, zapatrzony w piękną twarz aresztantki.
Kobieta, być może. po raz pierwszy i ostatni w życiu zaczęła snuć smutną opowieść swego życia, a zakończyła ją jękiem:.
— Jeden tylko dzień wolności, abym mogła zobaczyć swoją córeczkę, a później — chociażby śmierć!
Orzeł zamyślił się, wreszcie rzekł:
— Poco śmierć? Ja ci urządzę ucieczkę... Zato wspomnij czasem o Orle i módl się za mnie!
— Ucieczka? — spytała, nie wierząc własnym uszom.
— Tak! — odparł Orzeł. — Zażądaj, aby cię w sobotę zaprowadzono do sędziego. Takie jest prawo — nie mogą odmówić! Resztę już inni zrobią.
— Nigdy o tobie nie zapomnę... nigdy, jeżeli to uczynisz! Bóg usłyszy modły moje i mego niewinnego dziecka!
Dozorca więzienny przerwał rozmowę, zjawiwszy się dla sprawdzenia, czy wszystko w porządku.
Przez dwa dni Orzeł gwizdał, założywszy palce w usta, gwizdał, rzucając w przestrzeń przeróżne sygnały, aż podczas spaceru niewidzialna ręka przerzuciła mu przez płot kamień z napisem — „zrobione“.
W sobotę wieczorem dozorca więzienny wszedł do celi samotnej aresztantki i oznajmił, że na jej prośbę ma ją odstawić do prokuratora.
Kobieta do więzienia uie wróciła. Z ruchu — jaki panował całą noc w kancelarji, wnioskowałem, że musiało zajść coś niezwykłego. Po paru dniach dowiedziałem się od naczelnika więzienia, że nieznani złoczyńcy napadli na dozorcę, odebrali mu broń, zakneblowali usta i związanego wcisnęli pod stos desek. Konwojowaną przez niego kobietę porwano, a policja dotychczas nie mogła natrafić na jej ślad. Śledztwo jednak ustaliło, że była w domu, zabrała dziecko i znikła.
Orzeł przez dwa tygodnie chodził zamyślony, ale radosny i dumny. Śmiały watażka miał za murami więzienia wiernych towarzyszy, sprytnych i oddanych. Wkrótce stanął przed sądem w swojej sprawie, za którą oczekiwał śmierci, lecz, widocznie, smutna kobieta i jej mała córeczka gorące zanosiły modły do Boga, bo sąd nieoczekiwanie wynalazł okoliczności łagodzące, i Orła skazano zaledwie na 4 lata ciężkiego więzienia. Gdy go wywożono, pokłonił się towarzyszom do ziemi, jakgdyby przysięgę na tę ziemię składał, i rzekł:
— Odsiedzę swój termin i odszukam ją, bo żyć bez niej nie potrafię!
Nikt, prócz Mironowa i mnie, nie wiedział, o kim mówił herszt rozbójników, groźny Orzeł.
My jednak milczeliśmy. v
STRASZNA NOC
I PROMIENNY PORANEK
Pewnego dnia dowiedzieliśmy się, że Szydłę, który zabił zdrajcę Tatara na podwórzu, odstawiono do sądu, tego dnia bowiem miała się odbyć jego sprawa. Nikt z nas nie wątpił, że Szydło zostanie skazany na śmierć.
Całe więzienie umikło. Ludzie mówili głosami przy-ciszonemi, jakgdyby bojąc się spłoszyć coś, co zakradło się do więzienia i ogarnęło wszystkich swem ciężkiem, nieruchomem spojrzeniem. Był to śmiertelny lęk i tęsknota, zabijające duszę i serce.
Podczas przechadzki aresztanci usłyszeli turkot kół za bramą; po chwili otwarła się furtka i, nisko schylając się, z brzękiem kajdan wszedł Szydło. Za nim ukazali się żołnierze z karabinami. Szydło zmęczonym, powolnym krokiem szedł przez podwórze do kancelarji. Gdy się zbliżył do zagrody aresztantów, przelotnie spojrzał na przywarte do krat twarze towarzyszy i, nie rzekłszy ani słowa, ruszył dalej.
Aresztanci zrozumieli jednak spojrzenie skutego kajdanami człowieka, gdyż krzyczało ono bezgłośnie z przerażenia i rozpaczy, namiętnie błagając o pomoc. Już sama postać Szydły — sztywna i zimna uderzyła aresztantów.
— Gotów... — < szepnął ktoś i ciężko westchnął.
Teraz on już niby nieboszczyk — zaczął szeptać miody, rudy, jak płomień, aresztant. — Do nocy będzie czekał, że, być może, gubernator nie zatwierdzi wyroku... a w nocy... oh! towarzysze... straszne to, straszne przeżywać mękę nocną... oczekiwanie śmierci!
Nagle rozległ się ciężki, głośny szloch. Wszyscy drgnęli i obejrzeli się. Jakiś olbrzymi, tęgi chłop ściskał sobie palcami gardło, żeby nie krzyczeć i nie łkać.
— Tęsknota w nocy... gorsza od tortury... A tu śmierć... — rzucał urwane słowa.
Chłop długo nie mógł się uspokoić, aresztanci otaczali go w milczeniu, a na ich bladych twarzach zastygły rozpacz i strach.
W tym czasie do osobnej klatki wpuszczono „Iwanów“. Wchodzili każdy zosobna, ponurzy i groźni. Ostatnim był Szydło. Już opanował wzruszenie i szedł swoim zwykłym krokiem, wysoko trzymając śmiałą, drapieżną głowę i bystro patrząc na wszystkich.
— Osądzono mnie dziś! — rzekł, podchodząc do Miro nowa i Bojcowa.
— Wiemy... — odparli.
— Skończyli ze mną dziś sędziowie, zupełnie skończyli — zasądzili! — rzucił Szydło.
— Co? — mimo woli wyrwał się szept z ust starych, doświadczonych więźniów.
— Szubienica... — odparł Szydło i szybko odszedł od nich. Zaczął chodzić po klatce, lecz coś go ciągnęło do ludzi, bał się zapewne pozostać ze swemi myślami.
— Bronił mnie jakiś adwokacina, — zaczął opowiadać Szydło — dobrze, sprawiedliwie mówił, iż nie mogłem nie zabić zdrajcy, a gdy wyrok zapadł, obiecał napisać podanie o ułaskawienie.
— Zamienią ci karę śmierci na ciężkie roboty... — odezwał się Mironow głosem niepewnym, nie patrząc na skazańca.
— Powieszą! — z przekonaniem odparł Szydło. — Jeżeli dziś do nocy nie będzie odpowiedzi — wtedy koniec! Eh! zresztą wiem, że zginąć muszę.,.
Głos jego stał się suchy i syczący, lecz Szydło natychmiast wstrząsnął grzywą włosów i zanucił zbójecką piosenkę o wisielcu.
Nie skończył jednak tej ponurej pieśni i odszedł do środka zagrody, podchodząc coraz to do innych aresztantów powtarzając:
— Dziś przed nocą będę miał odpowiedź. Wiem, że muszę zginąć...
Mówiąc to, pytająco zaglądał w oczy towarzyszom, oczekując od nich protestu i słowa nadziei i pociechy.
Wreszcie znowu podszedł do Mironowa i rzekł:
— Powieszą mnie dziś w nocy?... Jak myślisz?...
— Nie wiem... — odpowiedział Mironow, spuszczając oczy.
— Powiedz, chcę wiedzieć... muszę wiedzieć!... Nie bój się, nie osłabnę...
Mironow spojrzał mu prosto w oczy, zamyślił się i po chwili szepnął:
— Słuchaj, ’Piotrze! Będziemy dziś przez całą noc rozmawiali ze sobą stukiem. Lżej ci będzie! Dobrze!
Szydło uczuł zimno, które go przeszyło, więc nic nie odpowiedział i odszedł.
Na twarz mu wypłynął uśmiech męczeński, lecz natychmiast zgasł.
— Piotrze!... Piotrze! — nagle zawołał na niego z sąsiedniej zagrody stary Żyd, Ruzia. — Chodź!
— Czego chcesz? — spytał, podchodząc, skazaniec.
Ruzia obejrzał się i zaczął szeptać:
— Zaraz dam ci bochenek chleba, a w nim coś...
— Co takiego? — rzucił, zniżając głos, Szydło.
— Rewolwer... Gdy cię już wyprowadzą... tam... strzelaj! Być może... wyrwiesz im się... Dla skazańca już wszystko jedno... a może... zginiesz w walce... wszakże to lżej, niż tak... na szubienicy?...
— Daj! — rozkazującym głosem powiedział Szydło.
Gdy Ruzia wyciągnął doń chleb, Szydło nagle cofnął rękę i, odchodząc od krat, rzekł:
— Nie chcę, Ruzia, nie chcę!... Przyszedł już na mnie kres... Wszystko jedno... jeden koniec!...
W tych słowach był ostatni wyrok skazańca.
Na ziemię tuż przed Szydłem upadła piłka, rzucona przez jakiegoś Gruzina. Skazaniec błyskawicznym ruchem schylił się i, schwyciwszy piłkę, z całej siły cisnął ją wgórę. Ciężka, z rzemieni spleciona piłka podniosła się tak wysoko, iż zamieniła się w czarny punkcik, ledwie dostrzegalny.
— Uciekaj... uciekaj na zawsze! — krzyknął Szydło.
Lecz piłka spadła, głucho uderzając o piasek. Szydło znowu cisnął ją, a gdy zmalała wysoko w powietrzu, zawołał namiętnym, rozkazującym głosem:
— Uciekaj! Wolność ci daję! Uciekaj...
Piłka spadła na ziemię tuż koło niego. Szydło z pogardą kopnął ją nogą.
— Piotrze, rzuć nam piłkę! — krzyknął młody Gruzin.
Szydło przerzucił piłkę przez wierzch okratowanej ściany zagrody, Gruzin złapał ją i odrzucił skazańcowi... Rozpoczęła się gra. Tłumy aresztantów walczyły o piłkę, uganiały się za nią, krzycząc i śmiejąc się. Szydło napozór wesoły uczestniczył w zabawie, łecz jakiś drobny, kłujący dreszcz, rodził się gdzieś głęboko w piersi i ściskał mu serce. Szydło walczył z tem uczuciem i coraz mocniej zaciskał zęby. Śmiał się głośno, lecz w oczach jego chwilami zjawiały się zdumienie i trwoga. Wreszcie zawołał:
— Dość... zmęczyłem się...
Nie mówiąc nic więcej, ociężałym krokiem powlókł się do swej celi.
Skończyły się godziny przechadzki. Aresztantów zamknięto w celach. Cisza zaległa więzienie. Tylko drugie piętro słyszało niemilknący brzęk kajdan i odgłosy szybkich, ciężkich kroków skazańca. Szydło, nie zatrzymując się ani na chwilę, chodził po celi. Wreszcie położył się, gdy spostrzegł, że zaciągnięto ostatnią przed północą wartę. Leżał nieruchomy, z założonemi pod głowę rękoma i szeroko rozwartemi, pełnemi przerażenia i oczekiwania oczami, wpatrywał się w półmrok, panujący pod sufitem. Chwilami szczękał zębami.
Gdzieś w mieście zegar wydzwonił północ. Aresztanci drgnęli i zaczęli nasłuchiwać. Skazaniec nie odzywał się., |-1
Nagle po ścianie zaczęły biec, jakgdyby w popłochu, zmieszane, trwożne sygnały.
— To Szydło! — szeptano po celach.
Tymczasem skazaniec wystukiwał słowo po słowie.
— Mironow! Mironow!... Już północ wybiła... Żadnej wieści z sądu... Straszliwy lęk schwycił mnie za serce... Jakże tak? Umrę... czyż to możliwe?
— Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami — szeptali aresztanci, wzdychając i zaciskając zimne ręce.
Mironow odpowiedział twardym, pewnym stukiem.
— Takie już nasze życie!... Dziś żyjemy, jutro już po nas... kiedykolwiek trzeba umrzeć, Piotrze!
— Ależ już noc zapadła, a o świcie... o świcie przyjdą po mnie!... Boże!...
— Nie poddawaj się, Piotrze!... Nie bój się!... Wszyscy tam będziemy... wszyscy...
— Straszno mi., straszno!... — z szelestem rozbiegały się sygnały Szydła — Za co?
Pukanie ustało. Aresztanci długo i niespokojnie słuchali. Zdaleka dochodziło jękliwe szczekanie psów i niewyraźny, nigdy niemilknący gwar, unoszący się nad miastem. Księżyc trwożnie wyjrzał z poza ciemnych obłoków, płynących na północ.
— Straszno mi!... Pociesz... poradź! — znowu zerwały się stukania skazańca.
Mironow nie odpowiedział.
— Usnął, czy co? — z westchnieniem niepokoju i żalu zapytał któryś z aresztantów.
— Pst! — zasyczał na niego stary Bojcow.
Znowu wszyscy z naprężoną uwagą wytężali słuch, podchwytując szmer rozmowy.
Szydło sygnalizował coraz natarczywiej, nie kończąc słów i plącząc wyrazy. Dręczyła go śmiertelna tęsknota i lęk, więc błagał o pociechę, pokrzepienie, radę.
Nagle Mironow znów się odezwał. Bił w ścianę czemś twardem, uderzenie było mocne i wyraźne.
— Piotrze, słyszysz? — pytał sygnał, biegnąc zdaleka.
Szydło uderzył jeden raz.
— Słuchaj, — wystukiwał Mironow — umierać ciężko, wiem to, szczególnie jeżeli bez walki! Umrzyj... sam...
Aresztanci przestali oddychać... Szydło długo milczał, walcząc z myślami, wreszcie odpowiedział:
— Naucz!...
Znowu całe więzienie przyczaiło się i słuchało.
Mironow tym samym, pewnym stukiem rzucił krótkie, a w tej ciszy nocnej, pełnej jadowitej trwogi, — straszne słowo:
— Szkło!...
Wszystko umilkło, lecz ludność więzienia jeszcze staranniej czyhała na każdy dźwięk, rodzący się w mroku nocnym. Wreszcie dosłyszeli, suchy, syczący brzęk, raczej zgrzyt pękającego szkła.
Cisza...
Warta zaczęła się zmieniać. Rozległy się głosy żołnierzy i dozorców, chrzęst karabinów, echo szybkich kroków i znowu — cisza....
Wtedy, biegnąc od cegły do cegły, przemknęło wołanie Mironowa:
— Szydło!
Milczenie odpowiedziało na ten rozpaczliwy, głosem nie wypowiedziany zew. Znowu sygnały, szybkie, trwożne:
— Szydło! Szydło!
Skazaniec nie odpowiadał.
— Już po nim!... — rzekł Bojcow ponurym głosem — Boże, zlituj się nad jego duszą!
Słowa starego aresztanta zmieszały się z niemilkną-cem stukaniem Mironowa.
— Szydło!... Szydło!
Była to straszna noc; pamiętam ją, jak okropną zmorę. Wyczuwałem i rozumiałem mękę skazańca, bo przecież sam przed kilkunastu miesiącami przeżywałem to samo. Leżałem, ściskając rozpaloną głowę rękami, i czułem, jak żal, rozpacz i nienawiść rozdzierają moje serce i trują duszę. Ile czasu trwał ten stan, nie wiem, lecz nagle zerwałem się z łóżka i zacząłem wpatrywać się w okno, przez które już się przebijały pierwsze blaski przedświtu.
Nagle po ścianie, niby stado małych zwierzątek, biec poczęły sygnały: To ja — Szydło!.... Ułaskawiony! Ułaskawiony!...
Gdy warta się zmieniła, zaprowadzono mnie do kan-celarji... od gubernatora zatelefonowano, że jestem skazany na dożywotnie więzienie... Dopiero co wróciłem do celi... Ułaskawiony!... życie!...
W więzieniu, niby w ulu, wszczął się gwar, jakiś nieznany mi dotąd, radosny, pełen rozrzewnienia i wdzięczności.
Podczas przeglądu, codziennie dokonywanego przez naczelnika więzienia, aresztanci wszystkich cel prosili o nabożeństwo w kaplicy więziennej. Chociaż nie jestem wyznania prawosławnego, wybrałem się również, spodziewając się ujrzeć tam niezwykłe rzeczy. Nie omyliłem się.
Z pierwszą partją aresztantów przyprowadzono Szydtę. Modlił się gorąco, żegnając się starannie i szeroko, klękał i raz po raz bit pokłony do ziemi przed ołtarzem. Gdy się podnosił i wpatrywał w krucyfiks, w oczach jego pałała taka wdzięczność i wiara, że czułem, jak dusza tego zbrodniarza, co przeszedł straszną mękę oczekiwania śmierci, w tej chwili padała do stóp Boga-Sędziego i Ikala, powtarzając jedno tylko słowo: życie!... życie!...
Aresztanci spoglądając na rozmodlonego towarzysza, który nic nie widział i nie słyszał, modlili się gorąco i poważnie, a w oczach ich płonęły ognie tkliwej, bezmiernej radości.
O, nie wątpię, że rzucone w tej chwili głębokiego wzruszenia mądre, dobrotliwe słowo pociechy, zrozumienia i nadaiei wyrwałoby na zawsze niejedną zbłąkaną, miotającą się duszę ze szponów instynktów zbrodniczych. // 204 z
Lecz działo się to w więzieniu, które na wszystko było obojętne — a do duszy jego mieszkańców nikt nigdy nie zaglądał.,
VI.
STARA I NOWA KURZAWA
Ludność więzienia naogół nie jest szara i jednostajna. Trafiają się jednostki osobliwe, jakie w życiu normalnem niełatwo się spotka.
Wspominałem już o Darji Czarnej, którą poznałem pierwszego dnia pobytu w więzieniu kryminalnem. Ponura, ciągle wpatrzona w ziemię, stale zrywająca jakieś trawy, wygrzebująca korzonki roślin, rosnących na podwórzu, ciągle śpiesząca się, małomówna, — oto jaką była ta trucicielka — Lokusta więzienna.
Ciążył na niej wyrok za liczne zbrodnie. Przywiet-ziono ją tu zdaleka i nikt jej nie odwiedzał, ale, jtik mi opowiadano, podczas pełni księżyca, siadała czasem przy oknie, rozkładała jakieś ziółka i kamyki i szeptała:
— Przyjdź! przyjdź!...
Podobno zawsze po takich praktykach, w najbliższą niedzielę wśród odwiedzających zjawiała się cyganka; przynosiła drobne upominki i łakocie, przez cały czas wróżąc Darji z ręki i z brudnych, za-tłuszczonych kart.
Za mojego pobytu zdarzył się też taki wypadek. Darja Czarna w równie tajemniczy sposób wezwała do siebie cygankę. Siedząc na ziemi, płomiennooka Sybilla wróżyła dla wszystkich aresztantek, na co łaskawie zezwoliły władze, gdyż ze wskazówek „czarownicy“ chciały też skorzystać żony dozorców i urzędników więziennych. Pozostała tylko jedna Darja. Czekała cierpliwie, ponura i tajemnicza, jak zwykle. Kobiety odeszły i aresztantka pozostała z cyganką. Ta długo coś mruczała sobie pod nosem, zanim wyjęła inną talję kart i zaczęła wróżyć. Kilka razy sprawdzała swoje spostrzeżenia, aż odezwała się głuchym, chrapliwym głosem:
— Za tydzień będziesz wolna... za tydzień.,.
Darja podniosła na mówiącą posępne oczy, w których odbiło się zdumienie.
— Ja... wolna? — spytała niedowierzająco.
— Tak mówią karty, a one nigdy nie kłamią! — odparła cyganka i dodała: — Podaj mi lewą rękę!...
Mówiąc to, wydobyła z zanadrza jakiś płyn, obmyła nim dłoń Darji i zaczęłd się wpatrywać w gęstą siatkę linij i kresek, przecinających dłoń zbrodniarki.
— Widzisz? — szepnęła. — To linja męki, cierpienia. Raz dwa... siedem kresek przecina ją. Nie było ich przedtem, musiały zjawić się od wczoraj. Coś zaszło wczoraj i od tego dnia upłynie siedem nocy, po-czem będziesz wolna! Patrz! Dalej linja gładka i sięga aż do małego palca. Za tydzień będziesz wolna...
Istotnie, wkrótce przyszła z Kazania wiadomość urzędowa, że przypadkowo wykryto, iż zbrodnia, za którą skazano Darję najciężej, była dokonana przez inną kobietę. Sąd więc zwolnił ją z więzienia, gdyż kilka lat spędzonych za kratami, całkowicie pokrywało karę za inne przestępstwa. Darja nazajutrz była już na wolności.
Będąc starostą więziennym, spotkałem się jeszcze z jednym typem zasługującym na wzmiankę. Był to niejaki Szutkow, przezwany „bibljotekarzem“.
Biografja jego była krótka i smutna. Półinteligent, niegdyś służył w jakiejś instytucji i za drobne przekroczenie prawa dostał się na krótki czas do więzienia. Ciężkie życie za kratami i tęsknota za wolnością zniewoliły go do ucieczki. W jakiś sposób uciekł, został schwytany i dostał już trzy lata; umknął znowu, dodano mu jeszcze trzy. W rezultacie z Szutkowa, człowieka cichego i skromnego, zrobiono „wiecznego are sztanta“. Pozostał jednak cichy i skromny, a nabył chorobliwej namiętności do czytania. Całemi dniami przesiadywał w ubogiej czytelni więziennej, pochłaniał przeróżne książki, miesięczniki i stare dzienniki, a jednocześnie porządkował’ bibljotekę, ciągle zmieniając system. Raz ustawiał książki podług treści, drugi raz — podług wysokości lub koloru okładek, to znów — podług objętości. Ponieważ posyłano go do różnych więzień, znał wszystkie bibljoteki i wszędzie je porządkował. Nazywano go z tego powodu „bibliotekarzem“ i lubiono za usłużność, grzeczność i ciche usposobienie. Pisywał listy więźniom, opracowywał własne pamiętniki, komponował wiersze i tworzył tragedję w 10 aktach, która miała zaćmić Szekspira. Dozorcy szanowali go, i gdy po ucieczce zjawiał się w więzieniu w asyście żołnierzy i policji, mawiali, uśmiechając się przyjaźnie:
— Znowu pan, panie Szutkow, raczył nas odwiedzić? Bibljoteka bez pana — w zupełnym nieładzie.
— Mój Boże! — wzdychał niespokojnie..bibliotekarz“ i, zaraz po zapisaniu go do rejestru ludności więziennej, biegł do książek i rozpoczynał pracę.
W głowie miał moc nazw książek, wiadomości z różnych dziedzin wiedzy, pogmatwane i pomieszane straszliwie. Lubił się chełpić swoją wiedzą, wypowiadając nieraz horrendalne teorje własnej fabrykacji.
Nigdy jednak nie sprzeczał się, a crdy spotkał kostoś, umiejącego coś lepiej od niego, odchodził jakgdyby urażony.
Poznałem kilku takich..bibliotekarzy“ w wiezieniu. Uważałem ich za manjaków, których wytworzyło życie wiezienne, i dziwiłem się zawsze szczerze, dlaczego takich nieszkodliwych i poczciwych dziwaków trzymają za kratami?
Zdarzało się nieraz, że policja, schwytawszy., bibliotekarza“, który uciekł 7 więzienia, przyprowadzała go tlo urzędu, sporządzała protokół i, oddając go aresztowanemu, mówiła:
— Proszę natychmiast iść do więzienia i oddać ten protokół. Trudno! Takie prawo!... Musi pan posiedzieć“!
„Bibljotekarz“ wstydliwie się uśmiechał, kłaniał i wychodził. Szedł* przez całe miasto, gapił się przed wystawami sklepów, ale wkońcu docierał do więzienia i, po oddaniu protokółu, szedł albo do celi, albo do bibljoteki. Nie przeszkadzało mu to pewnego dnia znowu „wylecieć“ poto tylko, aby w innem więzieniu ustawiać podług swego systemu książki na półkach i przemyśliwać nad kolejną ucieczką, niewiadomo dokąd i niewiadomo poco?
„Bibljotekarze“ zawsze czują pociąg nieprzeparty do ludzi nabożnych i do kwestyj religijnych. „Bibljo-tekarz“ Szutkow nie stanowił wyjątku.
Szczególnie był zaprzyjaźniony z trzema aresztanta-mi: Gruszką, Nikolowem i Biełousem. Zawsze chodzili razem na przechadzkę i cichemi, poważnemi głosami roztrząsali najważniejsze nieraz wprost scholastyczne zagadnienia wiary i kultu. Nigdy żadnych kłótni pomiędzy nimi nie wynikało, chociaż, jak się dalej okaże, byli to ludzie zupełnie różnych poglądów. Widocznie, umieli prowadzić rozmowy zasadnicze i zapatrywać się na rzeczy z teoretycznego minktu widzenia, co nieczęsto zdarza się nawet wśród bardzo wykształconych ludzi. Dyskutowali w wyjątkowo grzeczny sposób i mówili o sobie wzajemnie z wysokim szacunkiem.
Jeden z tych przyjaciół sympatycznego „bibljoteka-rza“ — Michał Nikołow był skazany na dwa lata za włóczęgostwo i ciągłe zmiany nazwiska i dokumentów. Wysoki, chudy, już niemłody, zawsze zgarbiony i zamyślony, twarz miał wychudłą i ostrą, ale pałały na niej olbrzymie, czarne oczy. Mówił basowym, powolnym głosem i nigdy się nie uśmiechał. Spokojny i roz sądny — nikomu nie zawadzał i wcale nie zwracał na siebie niczyjej uwagi. Można było tylko dziwić się niemądremu artykułowi prawa, karzącemu więzieniem takie typy, jak Nikołow, — typy w Rosji, niestety, często spotykane. Olbrzymie przestrzenie tego państwa, domieszka krwi koczowników mongolskich i niezadowolenie z warunków istnienia wytworzyły w Rosji specjalne zboczenia psychiczne, które wyrażały się między innemi zamiłowaniem do ciągłej zmiany miejsca pobytu, do „bezpłatnych podróży“ i do włóczęgostwa.
Ponieważ władze policyjne nie pozwalały obywatelom bez przyczyny zbyt często zmieniać miejsca zamieszkania, taki podróżnik przybierał inne nazwisko i zjawiał się w nowem miejscu, zaopatrzony w sfałszowane dokumenty. Często włóczęga posługiwał się dowodem osobistym któregoś z umarłych znajomych, a dostawszy się w ręce policji musiał dowieść, że nie jest „nieboszczykiem“. Gdy fałszerstwo zostawało wykryte, — „żywy nieboszczyk“ kroczył w asyście policji do więzienia. W jaki sposób żyją włóczę-gowie? Jak ptaki boże! Rosyjscy chłopi nazywają ich. ludźmi przechodzącymi“ albo..przechodniami“ i nigdy im nie odmawiają gościny i pożywienia. Przechodzień zato odwdzięcza się im swoją pracą, ponieważ każdy z nich zna się na krawiectwie, szewstwie a szczególnie na... znachorstwie. Leczą wszystkie choroby czarodziejskiemi sposobami, naszeptywaniem, zaklęciami magicznemi, ziółkami i przejętemi od cyganów formułami, tchnącemi pleśnią przebrzmiałych wieków.
Myłem się kiedyś w umywalni, gdy wszedł Nikołow z dwoma aresztantami. Nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi i ciągnął dalej rozmowę, rozpoczętą jeszcze w celi:
— Modlić się do Boga — rzecz dobra! Lecz nie każda modlitwa dochodzi do Boga, o, nie każda!
Diieie burzliwego okresu 14
— Naucz nas! — rzekł z ciężkiem westchnieniem jeden z przybyłych, młody, wynędzniały człowiek o smutnych oczach.
Aresztant zapalił świeczkę w latarni, zwisającej z sufitu, ponieważ mrok już zapadał, i swoim powolnym głosem jął mówić:
— Jeżeli modlisz się z trudem, a myśl twoja odbiega od słów i powtarzasz je bez zrozumienia — taka modlitwa — na nic! Słowa waszej modlitwy po drodze do nieba przyłapie djabeł, który z pomocą swego czarnego wojska czatuje na nas wszędzie, nawet w świątyni Bożej... Trzeba umieć modlić się! Modlitwa powinna być taka, aby każde jej słowo ogniem wypalało ślad w sercu i mózgu, żeby słowa jej powtarzały wraz z ustami każda myśl, każda kropla krwi, każde westchnienie. Tylko my umiemy się modlić naprawdę. Tylko my! Nauczę was — lecz trzymajcie to w tajemnicy!...
Umilkł i podszedł do mnie. Schyliwszy się nade mną, zaczął szeptać:
— Starosto! Wy rozumiecie mękę i tęsknotę żyjących tu ludzi... Wszystko, co może im dać człowiek na pociechę i radość, będzie dobrym, miłym Bogu uczynkiem. Więc nie dziwcie się i nikomu nie opowiadajcie o tem co zobaczycie!
— Dobrze! — odparłem.
Nikołow tymczasem zdjął z piersi krzyż mosiężny, wiszący na sznurku, powiesił go na ścianie i, żegnając się, raz po raz padał na kolana, dotykał ziemi czołem, znowu wstawał, powtarzając to coraz szybciej. Usta jego szeptały tylko jedno zdanie:
— Chryste, zmiłuj się nad nami!
Jak dwa nieruchome cienie, stali więźniowie, wpatrzeni w modlącego się; usta ich bezdźwięcznie się poruszały. Twarz Nikołowowi zbladła, usta rozwarły się i oddychały z jakimś świstem, oczy stawały si^ ęo raż większe, coraz bardziej pałające. Wreszcie 26-rwał się i wybiegł na środek izby. Bezustanku powtarzając te same słowa, zaczął zataczać koła za każdym obrotem zwężając je, aż począł się kręcić na miejscu coraz szybciej. Wkrótce wirował już z taką szybkością, że widziałem dwie twarze i cztery miotające się w powietrzu ręce Nikołowa. A on coraz to za-wrotniej krążył, aż zmienił się w jakiś nawpół przezroczysty cień, w oszałamiającym pędzie obracający się w półciemnej izbie. Wreszcie znikł bez śladu, gdyż od błyskawicznych ruchów włóczęgi zerwał się wicher, który wionął nam w twarz i zgasił świeczkę w latarni. Usłyszałem głuchy łoskot upadającego ciała. Kazałem aresztantom zapalić świecę, a sam zacząłem cucić leżącego, nieprzytomnego Nikołowa. Miał otwarte, osłupiałe oczy i pianę na ustach, pierś ciężko mu się podnosiła, rzęził i chrapliwym, ledwie dosłyszalnym głosem powtarzał obłędnie:
— Chryste, zmiłuj się nad nami!
W kilka minut później Nikołow siedział już na ławie i, głośno oddychając, mówił urywanym od wyczerpania głosem:
— Tak powinniście się modlić! Tylko tak!.. Wtedy usłyszycie, jak modły wasze i błagania z cichym szelestem, jak kwiaty wonne, padać zaczną do stóp Twórcy... My to wiemy!.. Wiemy jednak też, że w zgiełku dnia, w wirze życia, w tłumie obcych, niewtajemniczonych tak się modlić nie można. Więc uciekamy od ludzi, kryjemy się po nocach w opuszczonych domach, w mieszkaniach zaufanych braci na starych cmentarzach, gdzie odprawiamy nasze modły...
Uświadomiłem sobie wtedy, kim właściwie był ten sędziwy człowiek, pełen jakiejś tajemnicy, odczuwanej przez każdego, kto się do niego zbliżał. Należał do znanej w kościele prawosławnym sekty „Wirujących“. Ten odłam prawosławnego kultu przyszedł z Bizan cjum i niezawodnie jest jednego pochodzenia z istniejącymi w Islamie „wirującymi derwiszami“, których spotykałem na Krymie, w Rosji, w Małej Azji, w północnej części Persji, w meczetach pomiędzy Resztem i Teheranem i na północy Afryki, w kolonjach francuskich; jest on zbliżony również do niektórych misterjów szamanów azjatyckich.
Trzecim przyjacielem Szutkowa był Biełous, niski, prawie kwadratowy, z zarośniętą twarzą i powichrzo-nemi, kędzierzawemi włosami. Jego małe, jak u niedźwiedzia, oczy, stale biegały trwożnie i podejrzliwie. Mało mówił, a zapytany, odpowiadał krótkiemi, ury-wanemi zdaniami, jakgdyby od niechcenia.
Prowadząc swój „uniwersytet“ w ogólnych celach więziennych, gdzie nieraz siedziało po kilkunastu ludzi, pewnego razu byłem świadkiem interesującej, chociaż skądinąd znanej mi już sceny.
Biełous zebrał koło siebie dużą grupę aresztantów i... czarował.
Tylko system jego czarowania był nieco odmienny od tych, które widziałem przedtem na północo-wschodzie Syberji. Tam zwykle, celem wprowadzenia ludzi w stan hipnozy, działały dźwięki jednostajne, wzmagające się stopniowo i w ten sposób nużące system nerwowy. Biełous postępował inaczej.
Później dowiedziałem się, że był myśliwym w „tajdze“ nad rzeką Witim*) i nauczył się sztuki „czarowania“ od tubylców tunguzów. Biełous nosił na piersi mały, ze skóry jeleniej uszyty, woreczek z jakiemiś ziółkami. Kładł szczyptę ich na płaski kamień i zapalał. Z ziółek unosił się aromatyczny, odurzający dym, od którego widzom bardzo prędko zaczynało się kręcić w głowie. Wtedy „szaman“ brał okrągły, jak
’) Rz. Witim od S. E. wpada do rzeki Leny. Tajga — syberyjska nazwa puszczy. kula, kamień, pomalowany w pasy różnokolorowe, i ciskał go na pryczę. Kamień kręcił się, migając ko-lorowemi bokami, wprowadzając widzów swoim ruchem w stan hipnozy. Ludzie widzieli wtedy sceny ze swego życia, twarze krewnych i znajomych i różne zjawy. Tak przynajmniej twierdzili wszyscy ci, którzy poddawali się urokowi szamana. Biełous cieszył się wielkiem wzięciem w więzieniu, gdyż prawie każdy z przybywających w niem aresztantów pragnął ujrzeć drogie, kochane przez siebie istoty. Bywały też i inne wypadki. Pewnego razu szaman, na prośbę jednego z niedawno wrzuconych do więzienia aresztantów, palił czarodziejskie ziółka i kręcił kamień, gdy nagle klient krzyknął, zasłonił twarz rękami, a później z rykiem wściekłości rzucił się na czarownika.
Z wielkim trudem zdołano uratować Biełousa. Nie czul się jednak obrażony lub pokrzywdzony. Rozcierał sobie nabrzmiałą od zacisku szyję i mruczał:
— Zdarza się to, zdarza!... Zobaczył to, — czego nie daj Boże widzieć...
Widocznie aresztant ujrzał coś, co go przejęło rozpaczą i lękiem, a co skryła zazdrośnie noc, panująca %y sercach wielu mieszkańców więzienia.
Można było się tylko domyślać, bo nie wolno zaglądać do duszy innego człowieka, gdy chce on ukryć ją głęboko przed spojrzeniami ludzkiemi.
Po jednej z pogadanek z przyrodoznawstwa, zbliżył się do mnie nieznany mi aresztant. Uderzyła mnie jego nieruchoma twarz. Z oczu wyzierał mu wyraźny obłęd.
Jąkając się i śpiesząc, zaczął opowiadać, że był niegdyś robotnikiem w kopalni złota na Uralu i znalazł nad rzeką Berezowką jakiś dziwny piasek, który zwrócił jego uwagę, jako doświadczonego poszukiwacza. Wraz z młodszym bratem zaczęli go przemywać i otrzymali kilka pięknie błyszczących w wodzie kry sztaiow; gdy zanieśli je do inżyniera górniczego, ten poznał diamenty*). To odkrycie nie dawało odtąd biedakowi spokoju. Porzucił kopalnię złota i cały sezon przemysłowy strawił na przemywanie piasku. Wydobył jeszcze kilka diamentów, lecz były to małe kryształy w ilości bardzo nieznacznej. Postanowił jednak wynaleźć takie miejsce, gdzie mógłby założyć własną kopalnię brylantów. Obszedł z bratem cały Ural północny, lecz nigdzie nic nie odkrył. Wtedy przeniósł się na Syberję, a mianowicie nad brzegi jeziora Bajkalskiego, w góry Khamar-Daban.
— Tu — opowiadał dalej więzień — znalazłem w północnej części grzbietu wąską dolinę, bardzo bogatą w kwarce różnobarwne. Zawierały w sobie złoto w formie drobnych ziarnek lub listków, a także czasami malutkie kryształy, połyskujące pod wodą. Były to diamenty! Jestem tego pewien! Praca jednak była bardzo ciężka dla dwóch ludzi, więc zebrałem partję i pracowaliśmy tam przez dwa lata. Zdobyliśmy dość dużo złota i założyliśmy głęboki szyb w zboczu jednej góry. Pracując w galerji, pod ziemią, odbiłem pewnego razu kawał kwarcu, który mi się wydał bardzo ciężki. Myśląc, że znajdę w nim złoto, powiedziałem o tem memu bratu i oddałem mu go na przechowanie. Wieczorem poprosiłem go, aby mi zwrócił kwarc. Powiedział, że zgubił go, pracując przy przemywaniu piasku i drobnych kamieni. Nazajutrz przypadkowo znalazłem ten kamień, lecz tylko jedną jego część. Miała w sobie wklęśnięcie prawidłowej, szęściennej formy. Widocznie brat rozbił kamień, pustą część odrzucił, a drugą z kryształem, który, wiem to na pewno! — był olbrzymim diamentem, — przywła 1) Nad rz. Berezowką, istotnie, jak się później dowiedziałem z literatury fachowej (W. Reutowskij), jacyś robotnicy znaleźli kilka kryształów diamentu. szczył sobie. Zacząłem śledzić brata i spostrzegłem — że ma przede mną tajemnicę... Podejrzenie moje rosło. Pewnej nocy zrewidowałem jego rzeczy, lecz nic nie znalazłem. Brat mój jednak dowiedział się, że go podejrzewam, i postanowił uwolnić się ode mnie. Myśląc, że jestem w szybie, spowodował wybuch przy wejściu. Część góry runęła i przysypała szesnastu robotników. Nie mogliśmy ich uratować — zginęli wszyscy! Brat mój po tym wypadku znikł, lecz wyrok śmierci, wydany przez naszych towarzyszy, zawisł nad nim. Po paru miesiącach dowiedziałem sie. że go złapano w jakiejś jaskini gry w Barguzinie*) i zastrzelono. Widocznie — brat mój miał dużo pieniędzy, bo hulał, jak miljoner. Musiał przetrwonić diament, znaleziony przezemnie i okupiony życiem 16-tu towarzyszy i jego własnem...
Umilkł, odetchnął głęboko i po chwili zaczął opowiadać dalej.
— Coś mnie ciągnęło do starego szybu... Miałem i mam przeczucie, że tam są złoża piasków diamentowych i że nie zdążyliśmy dotrzeć do nich... Długo borykałem się sam z sobą. lecz nie mogłem wytrzymać i pojechałem znowu na Khamar-Daban. Zanocowałem wpobliżu zawalonego szybu, a nad ranem, zabrawszy ze sobą potrzebne narzędzia, wyruszyłem. Dzień był dżdżysty, wiatr wył w wąwozach i szczelinach gór. Nareszcie doszedłem do miejsca porzuconych robót. Ujrzałem nasze dawne szałasy i niezarośnięte jeszcze ścieżki, przez nas wydeptane. Gdy podchodziłem ku wejściu do galerji, zdaleka już uderzyły mnie jakieś niewyraźne głosy i nawoływania. Pomyślałem, że jakaś partja rozpoczęła tu pracę poszukiwania złota, zwabiona naszem niedawnem powodzeniem w tym wąwozie. Jednak, obszedłszy całą okolicę, nikogo nie spot 1) Miasteczko nad brzegiem Bajkału, kałem. Wtedy począłem się zbliżać ku wejściu do szybu. v,
— Cicho było dokoła, jak na cmentarzu — ciągnął dalej. — Nagle z podziemi zerwały się głuche krzyki, wycia i jęki. Słyszałem coraz wyraźniej głosy przeciągłe i groźne:
— Morderca! Morderca!
Uciekłem, pozostawiwszy wszystko, co miałem ze sobą. Biegłem przez cały dzień, aż późno wieczorem dotarłem do wioski, gdzie miałem znajomych. Wieśniacy z podziwem przyglądali mi się, aż nareszcie jeden z nich spytał:
— Co wam się stało? ’Posiwieliście, a oczy macie takie dziwne!
Aresztant utkwił we mnie swe błędne oczy i zakończył opowiadanie słowami:
— Od tego dnia mam siwe włosy i stałem się — takim... niesamowitym!
Więcej nic nie powiedział i odszedł, drżąc na całem ciele i chwytając się rękami za głowę.
Chciałem mu wytłumaczyć, że nie mógł znaleźć w górach Khamar-Daban diamentów, lecz po namyśle nie uczyniłem tego, ponieważ zrozumiałem, że, pozbawiwszy go jedynej, chociaż bardzo słabej racji, usprawiedliwiającej śmierć brata i towarzyszy, i jego własną męlcę, wtrącę go w otchłań rozpaczy, która niezawodnie pochłonie go bez śladu, jak pochłonęła już tylu innych.
W „kamiennym worku“ spotkałem jeszcze jedną postać z piętnem rozpaczy i bólu. Był to stary już aresztant — Maksym SuwaTOw. Nigdy nic nie mówił i nie wiem, jak się to stało, że raz na spacerze podszedł do krat i rozpoczął ze mną rozmowę. Mówił tajemniczym, przenikającym do głębi głosem, widocznie czując potrzebę wynurzeń:
— Dziś, panie, straszny dla mnie dzień! Rocznica mojej zbrodni... Dawno to było, bo już dwunasty rok spędzam w więzieniu. Dwunasty!... Kawał czasu, nieprawdaż?
Milczałem, bojąc się przerwać tok jego myśli. Po chwili ciągnął dalej:
— Pan młody jest i nie pamięta tych czasów, gdy przez niezmierzone, śnieżne równiny Syberji ciągnęły długie karawany sani ładowanych herbatą i jedwabiem. Wieźliśmy je z Kiachty, z Chin. aż do Irkucka, gdzie, była główna komora celna i składy największych firm. Przy każdej parze sani był jeden człowiek — furman, czyli „jamszczyk“. Czasami szło naraz po 500 sani, a więc 250 jamszczyków bywało w karawanie. Ciężka to była praca! Jechaliśmy dzień i noc, śpiąc na saniach, marzn’ąc podczas straszliwych mrozów, zamieci śnieżnych i szalejących wiatrów północnych. Popasaliśmy tylko tyle, ile potrzeba było dla wypoczynku koni. Na zmianę pełniliśmy wartę przy saniach, gdyż wieźliśmy ładunek kosztowny, a na Syberji, po wielkich drogach, sporo błąkało się wtedy bandytów. Mieszkańcy wsi, leżących przy drogach, uprawiali specjalny, tak zwany „biały przemysł“. Polegał on na tem, że chłopi, ubrani w białe płaszcze, czaili się po nocach na śniegu a gdy „jamszczyki“ posnęli, skradali się i odcinali paki z towarem. Karawana jechała dalej, a chłopi później zbierali to, co po przecięciu rzemieni lub sznurów, spadało z sani.
Suwarow zapalił papierosa i zamyślił się.
Po długiej przerwie dalej snuł swoją opowieść.
— Muszę teraz powrócić do wcześniejszych czasów! Oprócz mnie, rodzice mieli jeszcze drugiego syna, Grzegorza. Poszedł do wojska, skończył służbę, lecz do domu nie wrócił. Później doszły nas wieści, że się ożenił i mieszka gdzieś w Zabajkalu. Pewnego razu jechałem z karawaną i byłem na samym jej końcu. Noc zapadła ciemna, jechałem i rozglądałem się bacz nie, obawiając się rabusiów. Nagle usłyszałem jakiś szmer. Obejrzałem się i spostrzegłem biały cień, który podniósł się nad ostatniemi saniami i odrazu znikł. Krzyknąłem, zbiegli się towarzysze, obejrzeli sanie i przekonaliśmy się, że powrozy były już przecięte i jedna bela z jedwabiem przepadła. Przed godziną mijaliśmy dużą wieś i nie wątpiliśmy, że to chłopi miejscowi dokonali rabunku, zrobiwszy na drodze zasadzkę. Naradziwszy się, postanowiliśmy ukarać chłopów, a że było nas 200 zdrowych i silnych ludzi, napad nasz na wieś skończył się dla rabusiów bardzo niepomyślnie. Gdy po napadzie i zemście dogoniła nas policja i aresztowała, na sądzie już dowiedzieliśmy się, że 11 chłopów zmarło od ran, a między nimi Grzegorz Suwarow. Prosiłem, aby mi pokazano ciało zabitego, i poznałem w nim swego rodzonego brata... Od tej pory sam zadałem sobie pokutę: spędzić życie w więzieniu, aby Bóg przebaczył mi moją zbrodnię! Chociaż sąd wobec słusznej obrony naszego ładunku skazał nas zaledwie na rok więzienia, ja cią-głemi ucieczkami i buntami potrafiłem przedłużyć swoją karę do 12 lat! Jeszcze muszę przemęczyć się trzy lata, bo taki termin sam sobie wyznaczyłem... Dziś rocznica tego dnia, gdy zginął mój brat, a kto wie — może, że to ja właśnie zadałem mu śmiertelny cios?...
Więzienie odsłoniło wtedy przedemną jeszcze jedną kartę swojej tajemniczej księgi, abym ujrzał głębię duszy ludzkiej, która jest czasem najsurowszym sędzią dla — siebie samej.
Prowadząc kiedyś wieczorem pogadankę z aresztan-tami, spostrzegłem, że kilku z nich, wcisnąwszy się w kąt, siedzi zasłuchanych, lecz bynajmniej nie w to, co opowiadałem, lecz o czem szeptał jakiś wysoki, na bronzowo opalony człowiek, o chudej, wyrazistej twarzy.
Dość zjadliwie zapytałem tych aresztantów, czy im nie przeszkadzam. Zmieszali się nieco, lecz po chwili jeden z nich podszedł do mnie i zawołał:
— Nie gniewajcie się, starosto, bo widzicie, ten nowy aresztant — Szczupak opowiada bardzo ciekawe rzeczy, a że jutro wiozą go dalej, chcielibyśmy dosłu-chać do końca, gdyż może to kiedyś przydać się takim „ptakom“ jak my! Posłuchajcie i wy, starosto, bo to — ciekawe!
Nie było rady, przerwałem więc swoją pogadankę i poprosiłem „Szczupaka“, aby mówił głośniej i streścił to. o czem już mówił.
Szczupak wyszedł na środek obszernej sali, i usiadłszy na stołku rozpoczął swą opowieść:
— Oddawna mieszkamy na Kamczatce, we wsi rybackiej nad brzegiem Oceanu. Trudnimy się połowem śledzi, łososi i polowaniem na foki i wieloryby. Doszliśmy do wielkiego dostatku, ale nie przez nasz morski przemysł, bo, chociaż jest on zyskowny, lecz trudny, i nie mamy tak dobrych łodzi, jak np. Amerykanie z Alaski, lub Japończycy z Hondu... Pewnego razu płynęliśmy właśnie z północy, trzymając się wpobliżu brzegów Kamczatki. Wiatru wcale nie było. Żagle często opadały bezsilnie, posuwaliśmy się więc powoli, dopomagając sobie wiosłami. Nasze łodzie były jednak bardzo ciężkie, gdyż wieźliśmy pełny ładunek śledzi. Nagle ojciec mój dojrzał na brzegu stóg siana. To go zdziwiło, ponieważ najbliższa osada była odległa stąd o jakie 100 kilometrów.
— Zawińmy, chłopcy, do brzegu! — zawołał ojciec. — Zobaczymy, co to znaczy!
Gdy wylądowaliśmy i zaczęliśmy się zbliżać do tajemniczej sterty, wybiegło z niej kilku Japończyków i przyjrzawszy się nam, dało do nas ognia. Płynęło nas razem 15 łodzi, więc wkrótce wszyscy byli już na brzegu i rozpoczęła się bitwa. Japończycy umknęli za pobliskie góry do lasu, my zaś zaczęliśmy przetrząsać stertę. Okazało się, że Japończycy mieli na brzegu wyciągniętą szkutę, którą ukryli pod sianem. W szkucie znajdował się wspaniały ładunek najdroższych skórek fokowych z wysp Komandora, czarnych lisów i soboli, które przebiegli Japończycy wyłudzali od tubylców-myśliwych za alkohol, tytuń i proch.
To było początkiem naszej fortuny. Tegoż roku nabyliśmy sobie dwie szkuty i rozpoczęliśmy polowanie morskie całkiem inne, niż przedtem. Już nie płynęliśmy na morze Berynga po wieloryby i na Ochockie — po śledzie i łososie. Nasze dwa dobrze uzbrojone kutry grasowały daleko na’ morzu, a miały na masztach flagi japońskie. Japońscy piraci, przemytnicy, kupcy nielegalni, zbliżali się do nas, biorąc nas za swoich. My zaś napadailiśmy na nich i zabieraliśmy od n:ch to, co bezprawnie wywozili z Rosji, lub co wieźli bez cła, aby spajać i truć spokojnych, ciemnych Kamcza-dalów-tubylców. Doskonały to przemysł, towarzysze, zajmujący, zyskowny i do tego bezpieczny, gdyż fale oceanu ukrywały wszystkie ślady walki i naszej „ro-boty“! Rozumiecie? Prawda, że czasem jedna lub dwie kule japońskie ugrzęzły komuś w ciele; zdarzało się też. że ktoś nawet plusnął za burtę i dal nura na wieki, lecz bez tego przecież być nie może, skoro się prowadzi taki korzystny proceder? Ryzyko jest konieczne! Pamiętajcie o tem, towarzysze! Tam na brzegach Kamczatki można żyć i dobrze zarobić. Przedzierajcie się tam! Śmiali, wytrzymali ludzie są bardzo potrzebni. Pamiętam, przybył do nas jeden zbieg z Sachalinu... Eh! może lepiej nie opowiadać... bo to już moja sprawa...
— Opowiadaj towarzyszu! Prosimy! — rozległy się głosy.
Zauważyłem, że Szczupak nagle zbladł i sposępniał.
— Dobrze — rzekł po chwili. — Dobrze! Otóż przy jechał nie sam, lecz z młodą kobietą. Oboje na małej łódce przecięli morze i dotarli do — nas.. Odważni byli to ludzie i mocni... Całe lato mężczyzna spędził z nami, strzelał wyśmienicie, w walce na noże nie miał sobie równego, lecz w jednej potyczce otrzymał postrzał i umarł. Kobieta rozpaczała długo, a jam ją pocieszał, jak umiałem. Później pokochałem ją i — pobraliśmy się. Razem pływaliśmy na wyprawy i nie było szczęśliwszego ode mnie człowieka! Słońce dla mnie nigdy nie zachodziło, miałem stale uśmiech na twarzy, a w sercu radość, co śpiewała mi pieśni... Dziękowałem Bogu za każdy nowy dzień mego życia!... Tak trwało trzy lata, do czasu, aż zjawił się w naszej wsi pewien młody kupiec. Skupywał od nas całą zdobycz i dostarczał ją do Władywostoku. Podobała mu się moja żona, lecz on też. widocznie, wkradł się do jej serca... Widziałem, gdy płynęliśmy morzem, że ukradkiem wzdychała a nawet płakała nocami... Gdy powróciliśmy do wsi, żona moja tegoż dnia znikła! Zrozumiałem wszystko i pobiegłem do kupca. Powiedziano mi, że wyjechał. Przekonałem się jednak, że parowiec jego stoi na kotwicy... Wywnioskowałem z tego, że uciekł z moją żoną końmi... Puściłem się za nim w pogoń i...
Nagle Szczupak krzyknął przeraźliwie, upadł na pod-Iłogę. zaczął wić się. łkać i jęczeć... Z trudem przyprowadzono go do przytomności w szpitalu więziennym.
Wszyscy zrozumieliśmy, że przed oczami pirata odżyły wypadki, które zaszły wtedy, gdy dogonił nie’ wierną żonę i młodego kupca, który zgasił słońce jego życia i zabił radość w sercu...
VII.
MOJA MATKA
Więzienie zjada człowieka, zatruwając go powoli, dzień po dniu, godzina po godzinie. Podobne to do niewidzialnej roboty rzeki wezbranej, gdy nieznacznie odrywa kawałek po kawałku krępującego ją lodu. z głębi, od dołu. Widz dopiero wtedy zaczyna odgadywać tę robotę, gdy drążony od dołu lód naraz z hukiem i pluskiem runie, rozrzucając całe potoki wody i piany, a prąd go porywa i niesie ku nieznanemu morzu, gdzie grzywiaste bałwany rozbiją go o skalisty brzeg.
Tak samo w więzieniu. Podkopuje siły człowieka aż w pewnej chwili wpada on w otchłań rozpaczy, a prąd życia unosi go ku nieznanemu celowi. Czy będzie to samobójstwo, czy wybuch nienawiści, czy ponury obłęd?
Pamiętam jeden taki okres w mojem życiu więzien-nem. Porwała mnie rozpacz, boleśnie odczuwana każdym fibrem duszy bezcelowość życia. Wszystko i wszyscy dookoła wydawali mi się obcymi, żyjącymi niezrozumialem dla mnie i nie rozumiejącem mię życiem. Wszystko wtedy zabarwiało się na martwy, żółty kolor, obojętny, czasami męczący i wrogi. Coś się czaiło poza mną i szeptało do mnie złowrogie słowa, brzmiące, niby głos przeznaczenia, surowego i bezwzględnego.
Przychodziły takie okresy po roku więzienia coraz częściej. Nazywałem je „dniami żółtemi“ i śmiertelnie bałem się ich, z przerażeniem przeczuwając ich przyjście, gdy z każdego zakątka celi, z każdej szczeliny w podłodze wyglądały martwe źrenice tęsknoty i wyciągały się ku mnie, zabijające duszę, macki rozpaczy.
Podczas jednego z „żółtych“ okresów szczególnie się męczyłem.
Dochodziłem już do kresu odporności i siły woli, i obawiałem się, że się stoczę w przepaść obłędu lub nieuleczalnej melancholji.
I nagle podczas najostrzejszego ataku błysnął mi w duszy promyk jasny, poczem przyszło niepojęte i niespodziewane ukojenie. Gubiłem się w domysłach, lecz nie znajdowałem odpowiedzi. Wiedziałem tylko, że coś uleczyło mnie i uspokoiło.
W tydzień później wezwano mnie do kancelarji.
Ujrzałem czarno ubraną kobietę, lecz w kancelarji było już ciemno, nie poznałem więc kogo mam przed sobą.
— Do pana... matka przyjechała! — rzekł cichym głosem naczelnik więzienia. — Pozostawiam państwa samych...
Naczelnik wyszedł, i dopiero wtedy matka dała ujście swej radości i boleści zarazem, widząc syna, który był więźniem, jednakże matka moja posiadała duszę silną. Uspokoiła się prędko.
Przyjechała sama z Petersburga. Przyjechała, aby pożegnać mnie, gdyż siostra moja zachorowała i lekarze wysyłali ją zagranicę na kurację. Lecz matka wiedziała, że drugie dziecko — syn — tęskni i boryka się ze swojemi myślami, nie mogła więc odjechać, nie zobaczywszy się ze mną, bez pożegnania.
Matka przyjechała zaledwie na jeden dzień, spędziwszy w wagonie kolejowym 12 dni, i tegoż wieczora musiała odjechać. Cały ten dzień byliśmy razem. Dzięki uprzejmości naczelnika więzienia, mogłem ją zaprowadzić do celi.
Gdy weszła, nie wytrzymała i zaczęła szlochać, a ciężkie, gorzkie łzy, jakiemi płaczą tylko matki sznurem toczyły się jej z oczu. Drżącemi ustami szeptała:
— Za co? Za co?....
Zjedliśmy razem obiad więzienny; dodałem do niego świeżych jarzyn i pomidorów z naszych grządek, napiliśmy się herbaty, i opowiedziałem o całym przebiegu rewolucji i o życiu w „kamiennym worku“. Starałem się przekonać ją, że ten czas nie przeszedł dla mnie bez pożytku, gdyż dużo pracowałem nad sobą sa lym i nad tem, co w normalnem życiu pozostało jeszcze niedokończone lub odłożone na później. Pokazałem jej swoje rękopisy, rozsnułem swoje plany na przyszłość.
Matka słuchała, lecz cały czas krzątała się, sprzątając w celi, upiększając ją, o ile to było możliwe, przestawiając rzeczy i książki, naprawiając zniszczone ubranie i bieliznę. Gdy zapalono lampę, ujrzałem pochyloną nad stołem kochaną głowę matki, i wtedy, jakgdyby na jawie, powstało przede mną moje dzieciństwo bez trosk i bólu, a smutek gryzący ścisnął mi serce.
Chciało mi się wtedy zapłakać i tak samo, jak ona, rzucić komuś namiętne pytanie:
— Za co? Za co?
Lecz widocznie matka odczuła te myśli, bo podniosła głowę, bystro spojrzała na moją spochmurniałą nagle twarz i, schwyciwszy mnie za rękę, rzuciła twardym, prawie surowym głosem:
— Wytrzymasz wszystko! wytrzymasz, synu!
Słowa te odsłaniały duszę mojej matki, duszę dumną, silną i nieugiętą! Jako młoda dziewczyna, przeżyła ona krwawe czasy powstania 1863 r. Ojca jej rozstrzelano, a sama z matką musiała ukrywać się przez długie tygodnie w lasach. Patrzyła na śmierć setek powstańców, widziała bojowników za wolność Polski, skutych kajdanami i pędzonych na Syberję, pamiętała matki, żony i córki Polaków, smagane nahajami ko-zackiemi. Przeżyła po konfiskacie majątku rodziców lata niedoli i nędzy, lecz, mimo wszelkich trudności życiowych, zdołała ukończyć studja. Po krótkiem pożyciu z moim ojcem została wdową, zdobyła sobie stanowisko samodzielne, założywszy szkolę i pracując nad wychowaniem młodzieży.
To życie, ciężkie i pracowite, ukształtowało duszę mojej matki.
Ona wiedziała, że „wszystko wytrzymam“, i to przekonanie rzuciła mi w serce tak samo, jak od dzieciństwa zaszczepiała miłość dla Ojczyzny.
Około 10-tej wieczorem matka opuściła więzienie. Błogosławiła mnie, żegnała ze spokojnym uśmiechem, pełnym siły wewnętrznej i mocnej wiary, i odeszła, wyniosła, zrównoważona, dumna... Naczelnik więzienia, bez mojej prośby, odprowadził ją na dworzec i dopomógł urządzić się w wagonie na długą, 12-dniową podróż.
Po odjeździe matki spokój i pogoda zapanowały w mojem sercu i myślach. Wszyscy wydawali mi się lepszymi i szlachetniejszymi, życie znośniejszem, nadzieja bardziej wyraźną. Pracowałem po dawnemu, wiedząc, że „wytrzymam“ do końca, a koniec ten z każdym dniem był coraz bliższy.
VIII.
POEZJA MĘKI
Widziałem w więzieniu niezapomniane sceny, które zdarzały się szczególniej na jesieni i na wiosnę, gdy wysoko nad miastem ciągnęły pod obłokami sznury dzikich gęsi i łabędzi. Wtedy oczy wrzuconych do „kamiennych worków“ ludzi z tęsknotą niewypowiedzianą kierowały się ku odlatującym ptakom, niczem nieskrępowanym, wolnym, jak wiatr.
Tęsknota, rozpacz i zazdrość miotały się w tych spojrzeniach skutych i więzionych ludzi. Czasem łzy widziałem w tych oczach, które nieraz obojętnie zaglądały w zimne źrenice śmierci i widziały najstraszliwsze zbrodnie.
Często przypatrywałem się młodemu aresztantowi Antipowowi, którego cela była niedaleko mego okna. Gdy wieczorami więzienie przycichło, Antipow siadał
Dzieje burzliwego okresu 15 225 ńa oknie i, uchwyciwszy rękami kraty, wpadał w zadumę.
— Tak!...
Kiedyś, gdy był szczególnie podniecony i smutny, opowiedział mi, co czuł wczoraj, gdy siedział samotny, oparłszy głowę o framugę okna i patrząc na niebo, tonące w mroku.
Otoczyła go cisza i zaczęła nawiewać taką rzewną tęsknotę, która boi się ruchu i światła. Młodzieniec siedział zadumany, a ostry słuch jego łapał każdy dźwięk, co się rodził hen w mieście i dopływał tu przyciszony, miękki, tajemniczy. Chwilami jakiś głos dalekiego życia odzywał się nagle gdzieś blisko zupełnie, wesoły, rześki i śmiały.
Gdzieś zaszczekał pies... temu natychmiast zaczęły odpowiadać inne, dalej i dalej, narazie rzadko, wkrótce te dźwięki zgłuszył natrętny ryk lokomotywy a potem — głuchy, szybki warkot mknącego pociągu.
Nagle wpobliżu przebrzmiała gwizdawka policjanta, natychmiast wtórować jej zaczęło ujadanie psów i podchwyciły pogmatwane, trwożne głosy ludzkie.
Cisza... I znowu gwizdawka...
— O... o, słowik! — wyrywa się więźniowi z wściekłością.
Przez kilka chwil panowała cisza martwa i nieruchoma. Nawet oddechu śpiących towarzyszy nie słychać. Wszystkie dźwięki bez śladu wsiąkały w jakąś otchłań.
Antipow ze zdziwieniem wsłuchiwał się w ciszę. Później wsłuchał się jeszcze ostrzej... lecz — żadnego dźwięku, żadnego echa...
Tylko disza i niebieskawe światło lamp elektrycznych płynęły bezdźwięcznemi. szerokiemi falami, dobiegały do aresztanta i znikały nagle bez echa, doganiane przez następne, nieme, co chwila znikające fale.
W mózgu Antipowa mignęła myśl: dlaczego panuje laka cisza? Przecież wokoło wszystko jest w ruchu, wszystko dźwięczy, a tymczasem tu — tak straszliwie cicho?! Może to śmierć? Może już wszystko na ziemi umarło Lecz nie! Przecież on i inni obok żyją? Aresztanci śpią, oddychają, jęczą przez sen... Za murami tysiące ludzi nie śpią, chodzą, rozmawiają, walczą, może zabijają w tej samej chwili, lub giną, — tam zgiełk i hałas, tam — orkan dźwięków, tymczasem tu — tylko martwa cisza wszystko wchłania bez szmeru.
Rzeka niedaleko... na niej czółna, statki... Tam także żyją ludzie, co chwila z pluskiem wyskakują ryby, kwili ptak nocny, i, uderzywszy o wodę mocną piersią, zrywa się spóźniona dzika kaczka, ze świstem tnąc powietrze nocne siłnemi skrzydłami.
Wszystkie dźwięki, cały zgiełk — wszystko pochłonęła cisza! Amtipow uczuł lęk przed morzem martwoty bez dźwięku i poruszył się gwałtownie, by ją spłoszyć.
Znowu usłyszał ujadanie psów... W powietrzu z miękkim szelestem skrzydeł przemknął nietoperz i. cienko cyknąwszy, z przerażeniem miotał się w ciemności.
Napływały na falach nieruchomej ciszy dawno minione wypadki i nawpół zapomniane oblicza porzuconych niegdyś ludzi, już obojętnych i niepotrzebnych.
Noc na wsi... noc i cisza...
Tylko w trawie coś dzwoni bezustannie a lekki wiaterek szeleści nieuchwytnie wśród wiśni i śliw.
Po drodze, zsunąwszy czapkę na tył głowy, idzie on... Antipow... Pod pachą bałabajka.
Chata na skraju wsi, sad, wysoki płot, zarośnięty chmielem i powojami... Cicho dokoła...
Słychać słowa pełne rozmarzenia i miłosnych wyrzutów, odgłosy pocałunków i przysięgi...
Westchnienie podnosi pierś aresztanta. Poruszył się i odpędza napływające, oddawna już obce mu wspomnienia. Lecz znowu nadbiegają fale ciszy i otaczają głowę więźnia mgłą przeszłości.
Knieja... Mróz i skrzepły na kamień, głęboki śnieg.
Jakieś postacie majaczą na tle śniegu i ciemnego, prawie czarnego lasu.
Antipow blednie i dotyka rękoma twarzy.
Przemknął suchy, urwany strzał rewolwerowy. Daleko... daleko... bez echa... Z tajemniczą groźbą brzęk-nął, zawadziwszy o ścianę, bagnet żołnierza z najbliższej warty. Ktoś przez sen krzyknął w sąsiedniej celi.
Zabrzmiały głosy aresztantów, spoczątku zaniepokojone, po chwili — złe. Ktoś zaklął... Znowu cisza...
Antipow oparł się czołem o żelazo krat i nie ruszał się. Czernił się na tle okna, jak cień ponury, bez kształtów i życia.
Przez kraty wślizgnęła się niewidzialna ręka tęsknoty, objęła głowę aresztanta, ścisnęła, usiłując pochylić ją i przyciągnąć bliżej do bladych warg okropnej twarzy, aby wyssać wszystko, czem żył jeszcze ten człowiek, wrzucony tu na poniewierkę i mękę rozpaczy.
Oczy Antipowa zgasły i beznadziejnie spoglądały na dziedziniec, gdzie światło latarni padało na brudny, przetarty na pył piaseTł.
Antipow chciał się poruszyć, westchnąć, zapomnieć 0 wszystkiem, lecz w tej chwili poczuł, że coś lepkiego otoczyło go ze wszystkich stron, napełniło mu serce, obezwładniło mózg niemocą i pozbawiło siły i woli.
Aresztant rękoma objął sobie kolana, bezwładnie opuścił głowę na piersi, a po chwili całem ciałem jego wstrząsać zaczęły ciężkie łkania.
— Czemu to płakaliście tej nocy? — zapytałem nazajutrz Antipowa, spotkawszy go na przechadzce.
Spojrzał na mnie wylęknionemi, zbolałemi oczami 1 odezwał się:
— Tęsknota wczoraj wyssała mi serce...
Śpiesząc i zapalając się, opowiedział wszystko, com przed chwilą opisał:
— Czyżby nic dla was nie istniało, do czego jeszcze warto byłoby dążyć? — spytałem go znown.
Długo myślał, a później odpowiedział:
— Jest... Opowiem wam... Było to pięć lat temu, gdy po raz pierwszy uciekłem z więzienia. Najpierw kryłem się w stepach i, jak wilk, nocami przekradałem się w stronę lasów. Wpadłem w nie jak do otchłani. Zima szalała i mrozy skuły lodem wszystkie rzeki i jeziora. Idąc, natrafiłem na samotną chatę, gdzie pędzono smołę ze starych pni sosnowych. Tam ukrywałem się dwa tygodnie — może nawet dłużej. Za życie płaciłem, gdyż pieniądze miałem, pomagałem też w pracy. Pewnego razu udało mi się niedźwiedzia z barłogu wykurzyć i zarąbać go siekierą... Cicho, spokojnie żyłem!... Nikt o nic nie wypytywał mnie: skąd? kto? poco? Nikt mi się nie przyglądał, nie myślał o mnie z jakiemś podejrzeniem poniżającem i ciężkiem... Dwoje ich tam było — mąż i żona...
Antipow przerwał opowiadanie i zaczął chodzić po zagrodzie.
— On — wysoki, silny jeszcze starzec, ona — młoda! — ciągnął dalej. — Jednak nie żyli z sobą w zgodzie. Kobieta widocznie kochała kogoś innego, a stary wypominał jej to codziennie, z nienawiścią i okrucieństwem. Zaczynała się śmiać... źle! „Tak — mruczał, świdrując ją oczami — śmiałaś się do niego!“... Gdy chodziła milcząca, smutna i surowa — znowu było źle! „Za tamtym tęsknisz?*4 — pytał mąż i zębami zgrzytał w bezsilnej nienawiści. Złe, ciężkie miała życie ta kobieta z samotnej chaty w lesie! Widziałem to, chociaż o nic nie pytałem. Boć to nie moja sprawa! Każdy żyje taik, jak mu sądzono! Kobieta też nigdy 6ię nie skarżyła. Nad życie pokochałem ją za jej dolę mę czeńską, sierocą, za siłę, za dumę! Patrzyłem w jej duszę, nie widziałem ani piękności jej, ani postawy! Na setkę wiorst dokoła nie było tam ani wsi, ani duszy bliskiej i przyjaznej! Tylko las i las! Z nim mogła tylko rozmawiać kobieta, przed nim żalić się! Lecz las słuchał w milczeniu i nie odpowiadał, a gdyby nawet zaczął mówić, — czyż człowiek potrafiłby zrozumieć jego mowę potężną? Ta umęczona kobieta... surowa była i spokojna, sama jak las milcząca, z utajoną w duszy nieznaną siłą, o sercu łagodnem, rozumiejącem wszystko! Gdy kozacy wytropili mnie w tej chacie i zaczęli się dobijać do domu, ona ich nie wpuściła, dopóki nie wyskoczyłem przez okno... strzelać do kozaków chciała, ledw.iem ją wstrzymał... O nią się obawiałem!.. Teraz wiem, że razem z nią obroniłbym się przed wszystkimi i przed wszystkiem, nawet przed życiem samem! Stała mi się droższą i bliższą od matki rodzonej! Znaleźli mnie kozacy zmarzniętego w lesie i od tego czasu wałęsam się z więzienia do więzienia. Jeszcze mi cztery lata pozostało, lecz dałem sobie słowo mocne — are-sztanckie słowo, że, gdy będę wolny, odnajdę samotną chatę w kniei i tę kobietę wezmę sobie za żonę! Będę pracował dzień i noc, zarobię dużo pieniędzy, przyjdę do nich do lasu i zapytam jej, czy chce być moją przed Bogiem i ludźmi, na dolę i niedolę, na to i tamto życie? Jeżeli powie, że chce, wtedy do nóg staremu padnę, oddam mu wszystko, co będę miał, i będę go błagał, aby pozwolił jej iść za mną...
Antipow ciężko westchnął i dorzucił szybko:
— Jeżeli stary odmówi, — przemocą, z nożem w ręku zdobędę ją!
Tak myśleli i czuli ludzie, zamknięci w brudnych celach ponurych gmachów więziennych za wysokiemi murami, skuci kajdanami, jak dzikie zwierzęta, strzeżeni, przeż żołnierzy i dozorców... Do tych zbiorników „kurzawy ludzkiej“ wrzucano zarówno prawdzi wych, być może, urodzonych zbrodniarzy o rękach krwawych i myślach krwawych, jak i nieszczęśliwych, słabych ludzi a nawet warjatów... Wszyscy żyli w wielkiej męce i tęsknocie, walcząc z potworem rozpaczy, nękani wspomnieniami o minionem i często bez-powrotnem życiu.
Wszyscy byli jednakowo nieszczęśliwi i bezradni w obliczu nielitościwej tęsknoty, gdy cichemi, smut-nemi głosami śpiewali najstarszą pieśń więzienną:
„Na bagnecie wartownika płonie Polarnej gwiazdy promień“...
Ni to echo mrocznej teraźniejszości, ni to nowa męka, — na wspomnienia, łzy i utrapienia odpowiadały przeciągłe, obojętne nawoływania dozorców:
— Czuwaj! Czu-wa-a-aj! v
IX.
BUNT
— Nic nie wiecie, starosto, co się stało? — zawołał, wchodząc do mojej celi, aresztant kryminalny, wyznaczony do sprzątania oficyny więźniów politycznych. — Przyprowadzono dziś w nocy trzech nowych aresztantów i wpakowano ich do celi „Iwanów“. „Iwany“ rzucili się na nich, jak to zazwyczaj z nowymi czynią, aby ich zbić i obrabować. Dwóch poturbowali, a trzeci tak ich „urządził“, że teraz żaden wstać nie może!
— A co się stało z nowym aresztantem? — spytałem, przypomniawszy sobie moją pierwszą „rozmowę“ więzienną z Mironowem.
— Siedzi sobie, pogwizduje i opowiada takie zabawne rzeczy, że nawet sami poturbowani „Iwany“ boki sobie ze śmiechu zrywają!
Po obiedzie poszedłem przyjrzeć się nowej osobistości, tak zajmująco opisanej mi przez usługującego aresztanta.
Zastałem go siedzącego na ławie i spokojnym, melodyjnym głosem opowiadającego coś nliedawnym wrogom, którzy ryczeli ze śmiechu. Człowiek ten był wysoki, nieco przygarbiony, o łagodnej twarzy, szerokich barach i wypukłej piersi.
Wkrótce opowiedział „zabawną historję“ dostania się do więzienia.
— U siebie, w kraju, słyszałem, że na Syberji dobrze płacą robotnikom kolejowym, więc przyjechałem. Istotnie, wkrótce już uciułałem sporo grosza, pozwoliłem więc sobie trochę pomarzyć, jak to dokupię ziemi dla swoich starych, a później i sam osiądę na roli. Jestem ślusarzem, więc poza warsztatami kolejo-wemi dodatkowo pracowałem jeszcze na mieście. Nie gardziłem żadną pracą, wszystko robiłem i ciułałem grosz. Pewnego razu w niedzielę wyszedłem na stację, aby popatrzeć na publiczność, przejeżdżającą kurje-rem. Gdy pociąg stanął, z wagonu pierwszej klasy wyszedł bardzo elegancki pan, obejrzał się i zatrzymał wzrok na mnie. Zapytał, co tu robię, a gdy się dowiedział, że mieszkam tu i pracuję, bardzo się ucieszył i poprosił, abym przechował walizę dla jego znajomego, który zgłosi się po nią do mnie. Dał mi za tę przysługę dwadzieścia pięć rubli. Byłem bardzo zadowolony z nieoczekiwanego zarobku! Zaniosłem walizę do domu i oddałem później innemu panu, który w parę dni potem upomniał się o nią. Powtarzało się to parę razy w tygodniu, zarabiałem doskonale, ale daję wam słowo uczciwego aresztanta, że nie podejrzewałem nawet, co się dzieje! Dopiero po trzech miesiącach zrozumiałem wszystko. Nastąpiło to wtedy, gdy pewnej nocy wpadli do mnie żandarmi i policja, zrobili rewizję i znaleźli walizę, oddaną mi na przechowanie, a w niej — skradzione komuś rzeczy. Aresztowano mnie i, chociaż broniłem się na sądzie, jak mogłem, skazano mnie / na pół roku więzienia. Nie mogłem znieść takiej niesprawiedliwości, gdyż nie wiedziałem, że złodzieje zrobili z mego mieszkania „melinę“ dla swych łupów. Protestowałem, podawałem prośby i skargi. Nic nie pomogło! Wtedy postanowiłem „wylecieć“. Prze-lazłem już przez mur, ale natrafiłem na patrol. Walczyłem z żołnierzami a w bójce jednego śmiertelnie zraniłem, drugi ledwie się wylizał. Dostałem za to osiem lat ciężkiego więzienia.
— Tak! To się zdarza! — smutnym głosem potwierdził któryś z aresztantów.
— Jednak nie powinno tego być! — zawołał nowy więzień, podnosząc się i prostując potworne ramiona. — Nigdy z tem pogodzić się nie mogę i nie pogodzę się! Tyle już razy uciekałem, tylu ludzi natlukłem, a za co? Dlaczego? Dziwny splot okoliczności, niesprawiedliwość, głupota i obojętność sędziów...
Poznałem się z tym nowym mieszkańcem więzienia. Nazywał się Tomasz Wierzbicki. Był to człowiek nadludzkiej siły, łagodności zupełnie dziecinnej i takiej samej naiwności. %
Rozmawiałem z nim często i spostrzegłem wielką rozpacz w jego oczach. Rozpacz, co łatwo mogła przejść w szał.
— Tu nie chodzi o to, czy mnie skazano na sześć miesięcy, czy na osiem lat. Najważniejsze jest to, że gdy za mną zatrzaśnięto drzwi więzienia, pozbawiono mnie jednocześnie szacunku w oczach ludzi! Starzy rodzice płakali, gdy się dowiedzieli o mojej biedzie, lecz nie przebaczyli i zapomnieli o mnie, jak o umarłym. Panie, panie, rosyjski sąd zabił we mnie duszę! Rozumie pan? Duszę uczciwą! Czyż ja to mogę im przebaczyć? Nigdy! Nigdy!
Mówiąc to, uderzył pięścią w stół, aż deski skrzypnęły.
Inni aresztanci z obawą podnieśli głowy, myśląc, że Wierzbicki ma zamiar postąpić ze mną tak, jak to uczynił z nimi na powitanie, lecz olbrzym, po wybuchu, nagle przytulił się do mnie, jak dziecko skrzywdzone i zaczął szlochać.
— Dojechali biedakowi! — mruknął Bojcow i westchnął. — Ten to już na zawsze pozostanie „prawdzi-wym“ aresztantem i pokaże im, co umie.
Zaznajomiłem się też z innymi aresztantami, przyprowadzonymi z niim razem.
Jeden z nich nazywał się Barabasz. Był to inteligentny, elegancki młodzieniec. Krucze włosy, czarne oczy i śniada, piękna twarz czyniły go podobnym do kreola. Po nieprzyjaznem przyjęciu przez towarzyszy więziennych, gdy starzy aresztanci zbili go i ograbili, Barabasz ustawicznie bał się wszystkiego, ciągle drżał na calem ciele i z przerażeniem spozierał dokoła, niby ścigane i osaczone zwierzę.
Co sprowadziło tego biedaka za kraty więzienne?
Krótka, prosta i smutna historja! Pracował, jako urzędnik w banku. Podczas rewizji wykryto, że w jednej z ksiąg rachunkowych była wyskrobana i poprawiona jakaś suma. Przy ebliczaniu kasy okazało się, że brakowało... 11 rubli. Oddany w ręce sędziego śledczego, Barabasz przysięgał, że nie dopuścił się nadużycia, lecz samych słów dla usprawiedliwienia się było za mało dla formalisty prawa karzącego. Osadzono „zbrodniarza“ w więzieniu, z którego nie było mu już sądzone wyjść.
Nie wiem, czy przywłaszczył sobie, czy nie, — te tragiczne dla niego jedenaście rubli, lecz przysięgał, że ich nie brał, a przytem widziałem lęk tego człowieka, mękę jego, wstyd palący i — śmierć. Wydało mi się wtedy, że widzę te jedenaście srebrnych monet, szkarłatnych od krwi, a w ich brzęku słyszałem słowa.
— Zbrodnia!... Zbrodnia!...
Monety nie mówiły jednak, kto był istotnym sprawcą zbrodni...
Barabasz wciąż czekał na śącł, a sędzia śledczy wcale się nie śpieszył, gdyż w Rosji nikt nie troszczył się 0 mękę i nędzę „kurzawy ludzkiej’1.
Trzecim był jakiś chłop, prosty, niepiśmienny człowiek o długiej brodzie i włosach spadających mu na czoło i przewiązanych cienkim rzemykiem wkoło głowy. Spowodu tego rzemyka wziąłem go odrazu za szewca wiejskiego i istotnie — był szewcem.
Nie wiem, co go doprowadziło do więzienia. Być może, po pijanemu lub w szale zazdrości, zbyt pośpiesznie uciekł się do pomocy krótkiego, ostrego kozika, którym krajał skórę na buty? Nie wiem...
Był to człowiek smutny, zgnębiony i głęboko w swoich ponurych myślach zatopiony, już niemłody, stateczny i spokojny.
Gdy go zagadnąłem pewnego razu, radząc mu, aby szedł na przechadzkę, gdyż zauważyłem, że wcale się ze swej pryczy nie ruszał’, machnął ręką i mruknął:
— Dajcie mi spokój! Mnie już nic ani pomóc, ani zaszkodzić nie może. Jestem skazany na śmierć...
— Jakto? — zawołałem, wiedząc, że jeszcze nie stawał przed sądem.
— Wróżka — odparł z głębokiem przekonaniem — wróżka powiedziała mi, że za sześćdziesiąt trzy dni powinienem umrzeć. Pozostało mi zaledwie trzydzieści — 1 koniec.
Westchnął ciężko, przewrócił się na drugi bok, twarzą do ściany i umilkł.
Nie był to nazbyt rozmowny człowiek, lecz zdawałem sobie sprawę z jego ciężkiego nastroju, w którym odliczał każdy przeżyty dzień i nadsłuchiwał, czy nie rozlega się już ciężkie stąpanie śmierci.
Pewnego razu, podczas przechadzki, do zagrody aresztantów kryminalnych weszło kilku dozorców z pomocnikiem naczelnika więzienia na czele. Natychmiast przystąpili do rewizji, gdyż poszukiwano skra dzionych z kancelarji dokumentów. Gdy dozorcy zbliżyli się do Wierzbickiego, jeden z nich rzekł:
— Rozbieraj się! N-iio!
— Proszę mówić do mnie grzecznie! Ja nie jestem bydlęciem, tylko człowiekiem. Człowieka należy szanować! — warknął, śmiertelnie blednąc, Wierzbicki.
— Będziesz mi tu kazanie prawił, wisielcze! — wrzasnął dozorca. — Zrzucaj swe łachmany!
— Nie rozbiorę się! — rzekł skandując każde słowo Wierzbicki, — Nigdy nie kradłem... Nie pozwolę się hańbić jeszcze raz! Słyszycie!
— Zedrzeć z niego ubranie i zrewidować! — krzyknął zniecierpliwiony pomocnik naczelnika więzienia.
Dozorcy rzucili się na Wierzbickiego. Lecz on skoczył w kąt zagrody bronił się, jak odyniec, osaczony przez sforę psów. Po chwili mocno poturbowani dozorcy wołali o pomoc. Z kancelarji biegło kilku nowych dozorców, z warty szli już żołnierze z karabinami.
Spostrzegłszy to, Wierzbicki krzyknął:
— Towarzysze! Dość milczenia i pokory! Milczenie nasze daje siłę niesprawiedliwości. Pokora nasza gorsza od największej nikczemności. Nie dajmy tym ludziom znęcać się nad nami! Towarzysze!
Słowa te zupełnie nieoczekiwanie padły, jak iskra do beczki z prochem.
Z gł uchem, złowrogiem wyciem aresztanci rzucili się do krat klatki i poczęli wyrywać z nich deski i drągi, inni podnosili z ziemi kamienie i odłamki cegły. Po chwili wszyscy aresztanci stanęli do walki. Zawarczały w powietrzu straszliwe maczugi, gwizdnęły lecące kamienie i wkrótce poranionych i pobitych dozorców wyparto z klatki. Na hałas nadbiegł naczelnik więzienia, w mig ocenił sytuację, która mogłaby się stać groźną i niebezpieczną i dał znak ręką.
Dozorcy pierzchli z dziedzińca aż pod mury gmachu, a w chwilę później gruchnęła salwa żołnierzy, uszyko wanych przed bramą. Z głośnym, rozpaczliwym krzykiem upadł, miotający się po klatce Barabasz i już się nie podniósł. Runął jak podcięty dąb, Wierzbicki. Rozłożywszy ręce, padł nawznak, z niedokończonem przekleństwem na ustach aresztant z głową przepasaną rzemykiem. Kilku więźniów, kulejąc i oblewając się krwią, starało się ukryć za stosem cegły, złożonej w końcu klatki; inni, rycząc i wyjąc, ciskali jeszcze w żołnierzy kamienie i kawałki drzewa.
Po drugiej salwie, danej już w powietrze, wszystko się uspokoiło.
Aresztantów po jednemu wypuszczano z klatki, nakładano ręczne kajdanki i odprowadzano do więzienia.
Gdy nastąpiła głucha, złowroga cisza, dozorcy sprzątnęli ciała zabitych, a wtedy dopiero przybyły władze sądowe.
X.
WOLNOŚĆ
Wkrótce przeniesiono mnie znowu do więzienia tymczasowego, gdzie znalazłem wielu starych znajomych. Nic się tam nie zmieniło. Dawni towarzysze utrzymywali po staremu plantację pomidorów, jarzyn i kwiatów, cieszyły wzrok barwne astry. Tylko akwarjum było zapuszczone i zaniedbane. Woda w niem wyschła, a na dnie pozostało prawie stwardniałe już błoto. Żółwie uciekły z niego dawno, chociaż nikt tego nie spostrzegł, i gdzieś się ukryły. Postanowiłem oczyścić basen cementowy, stanowiący akwarjum. Drewniana łopatka z trudem wbijała się w ziemię, przyniosłem więc kubeł wody i wylałem go do akwarjum. Po pewnym czasie, gdy ziemia od wierzchu rozmokła, zacząłem ją rozgrzebywać i wtedy — zdumienie moje nie miało granic! Z ziemi, która przechowała jeszcze w głębi dość wilgoci, zaczęły z wielkim impetem wyskakiwać karpie i karasie, które niegdyś wpuściłem do akwarjum.
W każdym razie przyjechałem na czas, gdyż jeszcze kilka dni a — mieszkańcy akwarjum więziennego’ niezawodnie wyginęliby w coraz bardziej wysychającej ziemi.
Do końca terminu uwięzienia pozostawał mi zaledwie tydzień.
Dziwny niepokój ogarniał mnie coraz bardziej. Czy było to niecierpliwe oczekiwanie uwolnienia? czy radość?
Nie mogę na to odpowiedzieć.
Być może, był to niepokój, nawet lęk przed nową fazą życia, po tej prawie dwuletniej wyrwie, która przetrwała w mojej pamięci do dnia dzisiejszego, jak głęboka, ciemna przepaść. Ze strachem myślałem 0 tem, w jaki sposób będę żył teraz wśród ludzi, gdym ujrzał otchłań nędzy i męki duszy i ciała ludzkiego. Na wszystko patrzyłem wtedy innemi oczami, wszystko widziałem w nowem oświetleniu, odczuwałem lepiej, pojmowałem zjawiska szybciej i głębiej.
Nareszcie nastał dzień 6 października 1907 roku.
O ósmej rano zjawił się u mnie naczelnik więzienia 1 oznajmił, że jestem wolny.
Obszedłem wszystkie cele i żegnałem znajomych.
Aresztanci w milczeniu i z powagą podawali mi ręce, patrząc na mnie oczami pełnemi błysków, chociaż nie były to błyski zazdrości. Stanowczo — nie!
Pożegnałem swoich towarzyszy, pozostających jeszcze w więzieniu, i zbliżyłem się do otwartej przede mną furtki w bramie. Obejrzałem się raz jeszcze. Przy wszystkich kratach bielały blade twarze więźniów. Patrzyli na mnie odchodzącego jarzącemi się oczami, pełnemi współczucia i rzewności.
Z łoskotem zatrzaśnięto za mną furtkę, lecz głuchy stuk jej nie zagłuszył miarowych tonów marsza rewolucyjnego, śpieAvanego przez więźniów politycznych.
Otoczył mnie tłum przyjaciół, oczekujących za bramą więzienia. Zaczęły się powitania i powinszowania. Jeden z obecnych podał mi śliczną tekę z adresem, podkreślającym moje zasługi, położone w okresie rewolucji. Ten dokument miał setki podpisów przedstawicieli wszystkich warstw ludności DaWeso Wschodu.
Przykrym momentem było zjawienie się oficera policji, który wręczył mi wezwanie prokuratora do zlikwidowania moich interesów w ciągu trzech dni i opuszczenia potem terytorjum Dalekiego Wschodu.
W wyznaczonym terminie byłem już w pociągu i jechałem do Petersburga. Znowu byłem samotny. gdvż otaczali mnie ludzie obcy, którzy nic nie wiedzieli o moich ciężkich przeżyciach. Mało rozmawiałem z pasażerami, nie czując do tego żadnego popędu. Nie rozumiałem, jak oni mogą śmiać się wesoło, rozmawiać o interesach, żartować, zatrzymywać swoją uwagę na rzeczach błahych? Czułem, że wyszedłem * nego świata, i że on na długo wyrył w mojej duszy ślad głęboki.
Przed oczyma mojemi przesuwały się postacie Wierzbickiego, Mironowa, Orła, Łapina, Barabasza i moich towarzyszy z więzienia politycznego. W pamięci, jak w kinematografie, sunęła n i e, skończeń i e długa wstęga z odbitemi na niej wypadkami, ponuremi i krwawemi, to znowu rzewnemi i jasnemi, jak łza; więźniowie w ruchu, w czynie, z pałającemi, zrozpaczonemi lub załzawionemi oczyma; brudne, szare ściany cel, okna zakratowane, ohydne „parasze“, żołnierze na warcie i brutalni dozorcy, przechadzający się po korytarzach i zaglądający do okienek, wyciętych w drzwiach cel. Dochodziły nawet jakieś szmery i odgłosy życia: przenikliwy zgrzyt i świst przecinanych krat, brzęk kaj dan, cichy szelest wysypywanej z podkopu ziemi, jakieś zgłuszone krzyki bólu, nienawiści lub błagania, echa walki, strzały... i łkania beznadziejne, ciężkie.
Gdy, zdumiony, oprzytomniałem i zacząłem się rozglądać, spostrzegłem, że to przed oknami wozu biegnie panorama jakiejś miejscowości, a z turkotu kół, brzęku i zgiełku mknącego pociągu pamięć mimowoli wyławiała dźwięki, podobne do znanych, sto razy słyszanych tam, gdzie pozostawiłem poza sobą „kurzawę ludzką“.
Już wtedy w wagonie kolejowym, wyłaniał mi się plan powieści o niej. Udało mi się wykonać to dopiero w trzy lata później, gdyż twarde i ciężkie życie byłego więźnia politycznego, ściganego przez rząd carski, wysunęło na pierwszy płan inne zadanie, ściśle związane z walką o byt.
Moja książka pociągnęła za sobą nowe prześladowania policji politycznej i cenzury państwowej. Pierwsze wydanie władze zaaresztowały i spaliły, mnie zaś pociągnęły do odpowiedzialności sądowej. Wszakże na sądzie, po mojej mowie obrończej, oskarżający mnie prokurator okazał się człowiekiem uczciwym, gdyż oznajmił publicznie, że, chociaż książka zadaje ciężki cios ustrojowi państwa, jednak wszystko, co: opisałem, było niestety prawdziwem. Oskarżać zaś o prawdę jest zadaniem trudnem i niemoralnem. Po tej sprawie zwróciło się do mnie kilku wydawców z propozycją nowego wydania „Kurzawy Ludzkiej“. Książka doczekała się sześciu wydań, ulegała zawziętym napaściom prasy reakcyjnej i bardzo przychylnej krytyce obozu liberalnego. Leon Tołstoj w dzienniku swoim, wydawanym przez sekretarza Orłowa, napisał bardzo pochlebną opinję o tej książce.
Powieść ta przyczyniła się do interpelacji w Dumie o więzieniach i spowodowała poważne zmiany w trybie życia aresztantów kryminalnych.
Opowiedziałem o tem, co się stało w trzy lata pc mojem przybyciu do stolicy Rosji, jednak lata, poprzedzające wydanie „Kurzawy Ludzkiej“, były pełne przeróżnych przeżyć.
W Petersburgu skończyłem uniwersytet i miałem tam dużo dobrych znajomych i przyjaciół. Spodziewałem się też zastać w stolicy matkę, lecz okazało się, iż była na Uralu u siostry.
Dwa lata, spędzone w wirze rewolucji i więzieniu, zupełnie wyczerpały moje zasoby finansowe, musiałem więc jak najenergiczniej szukać pracy. Zatrzymałem się u mego starego nauczyciela i przyjaciela, profesora Stanisława Zaleskiego, który przyjął mnie wzruszająco serdecznie. Wkrótce dowiedziałem się, że w Instytucie inżynierów cywilnych wakuje właśnie posada docenta chemji technicznej i że na tę posadę ogłoszono konkurs. Do konkursu stanęło jedenastu kandydatów, lecz na podstawie zgłoszonych prac naukowych Rada Instytutu wybrała zaledwie dwóch, w tej liczbie mnie.
Teraz trzeba było tylko odbvć trzy próbne wykłady konkursowe. Po wykładach Rada profesorów wypowiedziała się za moją kandydaturą. Gdy o tem postanowieniu Instytutu poinformowano ministra oświaty, nie zatwierdził mnie, wiedząc z dokumentów o mojej rewolucyjnej przeszłości.
Pozostałem więc bez pracy. Wszędzie, gdzie się zwracałem, mówiono mi, że chętnie byliby przyjęli mnie, ale fakt, że byłem więźniem politycznym zupełnie to uniemożliwiał.
A pieniądze tymczasem topniały i już coraz wyraźniej widziałem dno szybko opróżniającej się sakiewki. Nic nie pomogły starania i rekomendacje prof. Zaleskiego i Rady Instytutu politechniczego w Tomsku, gdzie rozpoczynałem swoją karjerę naukową.
Wreszcie machnąłem ręką ną zawód uczonego i poszedłem do fabryki farb anilinowych, gdzie podałem
Dzieje burzliwego okresu 16 241 się za prostego majstra-chemika. Zacząłem pracować, lecz wkrótce popełniłem straszny błąd. Ujrzawszy pewne niedokładności procesu chemicznego, stosowanego przy fabrykacji farby, zaproponowałem ulepszenia i zmiany. Właściciel był z tego bardzo zadowolony, podwyższył nawet moją pensję, lecz jakiś szpieg policji politycznej doniósł, że w fabryce pracuje „podejrzany” majster, który za dużo umie. Śledztwo wykryło, kim jestem, a w parę dni później policja zmusiła właściciela do wydalenia mnie z fabryki.
Znowu zostałem bez zarobku, znowu biegałem po mieście w poszukiwaniu pracy, lecz nadaremnie.
Profesor Zaleski również starał się dla mnie o posadę. Dowiedział się, że w Kijowie pewna fabryka asfaltu i papy dachowej poszukuje takiego chemika, któryby mógł nietylko prowadzić technikę produkcji, lecz porobić pewne ulepszenia i wynalazki, potrzebne przedsiębiorstwu.
Trzeba było jechać do Kijowa, lecz brakowało mi pieniędzy. Miałem jednak strzelby, więc zastawiłem je i pojechałem.
Właściciel fabryki odrazu mi się nie podobał, lecz chodziło mi o zarobek, a wcale nie o jego fizjognomję. wobec czego podpisałem kontrakt i rozpocząłem pracę. Poruczono mi wynalezienie takiej masy z asfaltu i smoły gazowej, która byłaby niepalna i elastyczna, jak guma, i użyta, jako pokost do papy papierowej, stanowiła doskonały i tani materjał do pokrywania dachów budynków i do izolacji rur wodociągowych, kanalizacyjnych i parowych.
Pracowałem ciężko przez miesiąc i wreszcie otrzymałem żądany produkt, który mazwałem „Aflamit“ nr7„z wzgląd na jego niepalność.
Pamiętam, że powróciłem do swego mieszkania, spokojny i szczęśliwy, gdyż miałem dostać od fabryki 5 000 rubli i 10°/o od produkcji, oprócz stałej pensji. Idąc spać, marzyłem jak nazajutrz przedstawię właścicielowi swój wynalazek i powiem sobie, że wyszedłem znowu na prostą i pewną drogę.
Z rana po śniadaniu przyszedłem do laboratorjum, aby zabrać swoje notatki, raport, kosztorys i próbki, lecz spotkała mnie klęska. Prawdziwa klęska!
Zamek w biurku był wyłamany i wszystkie notatki znikły. Pobiegłem do biura fabrycznego. Powiedziano mi, że właściciel jeszcze wczoraj wieczorem wyjechał do Petersburga.
Pozostawało tylko czekać na jego powrót. Trwało to cały tydzień, aż zjawił się wreszcie. Gdy opowiedziałem mu o wypadku z moim wynalazkiem, uśmiechnął się chytrze i oznajmił, że jestem nieostrożny i naiwny. Z jego miny zrozumiałem odrazu, że sam on nie był ani nieostrożny ani naiwny, i że to on właśnie wykradł plon mojej pracy.
Powiedziałem mu to wręcz.
Nie obraził się. Uśmiechając się triumfująco, powiedział:
— Pan na to nie ma dowodów. „Aflamit“ zaś już opatentowałem w Petersburgu. Trudno, mój panie! Walka o byt, walka o byt!
Zajrzałem w zimne, bezczelne oczy tego, który ukradł wysiłek mego mózgu, patrzyłem długo i przenikliwie, aż się zmieszał. Wtedy, nie spuszczając z niego wzroku, rzekłem dobitnie:
— Pan jest bandytą i pospolitym rabusiem! Skrzywdził’ pan człowieka, który panu nic złego nie zrobił, a który przeszedł wielką mękę więzienia, o czem pan wiedział. Bóg-Sędzia tego panu nie przebaczy!.
Odwróciłem się i wyszedłem. Nie wziąłem nawet reszty należnej mi pensji.
Wynająłem sobie pokój w jakimś tanim hotelu i znowu zacząłem szukać zarobku. Jeździłem do różnych fabryk i cukrowni na południu Rosji, proponując swo je usługi, jako chemik, lecz moja rewolucyjna przeszłość nadal mi szkodziła.
Pewnego razu zjawił się u mnie urzędnik policji i oznajmił:
— Pan był więźniem politycznym, jak to doniósł nam pański dawny szef, właściciel fabryki asfaltu. Gdyby pan miał tu jakie stałe zajęcie, moglibyśmy jeszcze patrzeć przez palce na pobyt pana w Kijowie. Obecnie zaś, ponieważ pan nie ma żadnego stanowiska, gubernator uprzedza pana, że jeżeli w ciągu dwudziestu czterech godzin pan nie opuści Kijowa, zostanie pan zaaresztowany i wysłany do Petersburga, skąd pan tu przybył...
Tegoż wieczora wyjechałem z Kijowa w nastroju bardzo ponurym z powodu stanu mojej kasy. Do prowadzenia jej nie potrzebowałem żadnej księgi buchal-teryjnej, pozostało mi bowiem po zapłaceniu rachunku w hotelu i nabyciu biletu do Petersburga... aż siedem rubli.
Zamieszkałem znowxi u prof. Zaleskiego.
XI.
NIECH BĘDZIE BŁOGOSŁAWIONE ŻYCIE
Natura ludzka jest bardzo dziwna! Mieszkając u piof. Zaleskiego, zawsze byłem przez niego zapraszany na śniadanie i obiad, i przyjmowałem to bez skrupułów, wiedząc, że stać mnie na to, aby tem samem odwdzięczyć się staremu przyjacielowi.
Po powrocie z Kijowa, z mocno nadszarpniętą nadzieją na polepszenie sytuacji i prawie zupełnie pozbawiony pieniędzy, gdyż te nieszczęśliwe siedem rubli nie były kapitałem, który pozwalał być spokojnym o jutro, stałem się bardzo drażliwy. Zaczęło mi się wydawać, że jestem ciężarem dla Zaleskiego, intruzem w jego samotnym zresztą domu, że nadużywam jego gościnności.
Zmieniłem całkowicie swój tryb życia.
Nigdy nie byłem bogaty, lecz zawsze miałem dostateczne środki do życia, gdyż od dwunastego roku życia pracuję na siebie, nie wstydząc się żadnej uczciwej pracy. Tymczasem po więzieniu różne okoliczności wytrąciły mi broń z ręki i uczyniły bezbronnym i bezsilnym. Były to: zemsta rządu carskiego i tchórzli-wość tych, którzy mogli mi dopomóc, lecz obawiali się prześladowania policji. To zabijało we mnie nadzieję.
Miałem zaledwie kilka rubli... Musiałem oszczędzać... Od Zaleskiego nic nie chciałem przyjmować. Wychodziłem z domu, kiedy profesor jeszcze spał, pozostawiając list, że na śniadaniu i obiedzie nie będę, gdyż jestem zaproszony do znajomych. Obchodziłem fabryki i urzędy, kołacząc o zarobek, lecz nigdzie go znaleźć nie mogłem. Do matki nie pisałem, aby jej nie zatruwać życia i nie zasmucać.
Jadłem w bardzo podłej garkuchni raz na dzień, płacąc za „obiad“ 15 kopiejek. Gdy wieczorem powracałem do domu, starałem się przed profesorem udawać wesołego i pełnego najlepszych nadziei.
Pewnego razu przyszedłem do domu, gdy profesora jeszcze nie było, lecz po chwili wpadł i już z przedpokoju zaczął wołać na mnie. Przybiegłem i ujrzałem rozwiane, siwe włosy mego nauczyciela i podnieconą twarz z oczami, błyszczącemi z poza szkieł okularów.
— Czytaj! Czytaj! — krzyknął, wciskając mi do ręki wieczorne wydanie dziennika.
Zobaczyłem podkreślony czerwonym ołówkiem ustęp z rubryki wypadków miejskich. Była to wiadomość, iż przybyły z Kijowa do Petersburga mój dawny szef, fabrykant asfaltu i papy dachowej, przechodząc Newskim prospektem, nagle zmarł na ulicy wskutek ataku apopleksji.
— jesteś czarownikiem! — zawołał Zaleski, gdy skończyłem czytanie. — Przepowiedziałeś temu bandycie karę, która dosięgła go prędzej, niż tego się można było spodziewać!
Nie zmieniło to jednak mojej sytuacji, i nazajutrz znowu chodziłem po mieście, szukając zarobku i marząc o obiedzie za 15 kopiejek.
Tego dnia zaszedł jeszcze jeden wypadek, który zadał nowy cios mojej zbolałej duszy, zapadającej coraz bardziej w rozpacz.
Spotkałem na ulicy dwóch znajomych. Udali, że nie poznają mnie. Gdy jednak podszedłem do nich, jeden z nich rzekł:
— Niech się pan do nas nie zbliża! Teraz rząd organizuje takie prześladowania za stosunki z politycznymi, antyrządowymi działaczami, że znajomość z panem grozi nam przykrościami. Bardzo przepraszamy, lecz pan rozumie, iż musimy pamiętać o sobie i naszych rodzinach. Do widzenia!
Z pośpiechem odeszli, nawet się nie oglądając...
A więc tak? Jestem niczem zadżumiony? Nawet znajomi mnie się obawiają?
Rozpacz mocniej ścisnęła mi serce. Ujrzałem przed sobą nędzę. Któż w takich warunkach da mi pracę? Przede mną wyrósł mur nie do przebicia. To jasne!
Wieczorem, przeglądając w gabinecie profesora dzienniki, natrafiłem na ogłoszenie, że niejaki Rass zakłada nowy tygodnik i szuka współpracowników.
Błysnęła mi myśl, żeby pójść i zaofiarować swoje usługi.
Nie odkładając, zerwałem się i poszedłem.
W redakcji spotkał mnie otyły, pewny siebie, niezwykle dowcipny jegomość.
— O, słyszałem o panu! — zawołał.
Pomyślałem, że zapewne do wszystkich mówi w ten sam sposób, więc przystąpiłem do interesu.
— Napisz mi pan wesoły, satyryczny feljeton. gdyż znam się na ludziach i widzę, że pan jest wielkim komikiem! — rzekł pan redaktor, śmiejąc się wesoło i zaciągając się wonnym dymem cygara.
— Dobrze! — odparłem. — Kiedy mam przynieść?
— Jutro o drugiej po południu — odpowiedział. — Honorarjum wypłacę w poniedziałek, gdyż w niedzielę pierwszy numer mego tygodnika „Świt“ zjawi się we wszystkich kioskach i na dworcach kolejowych. O! uczyni on przewrót w czasopiśmiennictwie, gdyż siły mam pierwszorzędne. Zupełnie wyjątkowe!.
Dopóźna w nocy pisałem wesoły, satyryczny feljeton. Śmiałem się ze wszystkiego, a więc ze swego głodu, rozczarowania, rozpaczy, tchórzostwa i podłości ludzkiej, z szczęśliwych i nieszczęśliwych, z życia i śmierci.
Tylko naprawdę głodny człowiek mógł napisać taką beztroską, wesołą rzecz!
Redaktor był zachwycony, ja zaś miałem jeszcze przed sobą dwa dni do honorarjum, a w kieszeni... 20 kopiejek. Musiało mi to wystarczyć na czterdzieści osiem godzin...
Nareszcie nadszedł poniedziałek. Poleciałem do redakcji „Świtu“.
Drzwi lokalu były otwarte, stróż zamiatał podłogę w pokojach, gdzie nie było nawet śladu mebli.
— Czy zastałem pana Rassa? — zapytałem, czując, jak się pode mną nogi uginają.
— Wyjechał cichaczem i nic nam nie zapłacił! — odpowiedział stróż i zaklął.
Wybiegłem na ulicę i zacząłem pytać w kioskach o „Świt“. Nikt nic nie słyszał o tym, „mającym uczynić przewrót w literaturze“, tygodniku. Później już dowiedziałem się, że Rass dostał pozwolenie na wydawanie pisma, zebrał pieniądze za ogłoszenia i — znikł, pozostawiwszy stos rękopisów, a śród nich — mój, pod tytułem „Wesołe myśli o niewesołych rzeczach**...
To przepełniło kielich mojej goryczy.
Od dwuch dni nic nie jadłem. Przesiadywałem całe-mi dniami w parku, o niczem nie myślałem i nie marzyłem, a gdy łapałem się na jakiejś myśli, słyszałem, że szepcę raz po raz:
— Teraz rozumiem was... rozumiem!
Widocznie wtedy myśli moje bezwiednie powracały do więzienia i widziały tych, których nielitościwe życie doprowadziło do upadku zupełnego, gdyż ich myślą i wolą kierować zaczęły nienawiść i zemsta.
W tych dniach głodu powracałem do domu wtedy, gdy profesor już spał. Na trzeci dzień wyszedłem rano i udałem się jak zwykle do parku.
Siedziałem na ławce i patrzyłem przed siebie bez celu i jakichkolwiek uczuć. Mknęły powozy, samochody i tramwaje, przesuwały się tłumy ludzi; słyszałem śmiech, wesołe rozmowy, dzwonki, świergot ptaków.
Naraz zrozumiałem, że to wszystko jest już nie dla mnie, że patrzę na to z poza światów.
Mignął mi przed oczami cień Drużynina, i mimowoli pozazdrościłem mu, że już skończył ziemską tułaczkę. Obok na ławce usiadł młody człowiek, wesoły, roześmiany, a z nim dziewczyna o radosnych, szczęśliwych oczach.
Znowu poczułem się w innym świecie, obcym dla tych wszystkich, którzy otaczali mnie. Pomyślałem nawet, że zapewne nie widzą mnie. że stałem się podobnym do nieuchwytnego, zaledwie majaczącego cienia.
— Wytrzymasz wszystko, synu! — doszły mnie, niby zdaleka słowa matki, wypowiedziane niegdyś w więzieniu.
Uśmiechnąłem się i odparłem głośno:
— A widzisz, matko, że nie wytrzymam! Nie wytrzymam!...
— Co pan powiedział? — zapytał, ze zdziwieniem, patrząc na mnie, siedzący obok młodzieniec.
Z trudnością wstałem i powlokłem się dalej, bez celu i myśli.
Nie zdawałem sobie sprawy, dokąd i jak długo idę, i dopiero zimniejszy prąd powietrza obudził we mnie świadomość.
Obejrzałem się. Szedłem przez most, przerzucony nad Newą.
Stanąłem przy parapecie, oparłszy się o poręcz. Słońce zapadało za niewidzialnym w wielkich miastach horyzontem i mrok leniwie napływał ze wszystkich stron.
Uczułem przykre ściskanie w żołądku z głodu i jakąś przerażającą pustkę w piersi. Wydało mi się, że nie mam już ani serca, ani płuc, lecz tylko próżnię, którą pozostawiała po sobie żrąca rozpacz.
Przechyliłem się przez parapet. Ujrzałem pędzący wartkim biegiem prąd rzeki, uwięzionej w granitowych brzegach i skutej trzema przerzuconemi przez nią mostami. Woda, w pędzie ku morzu, rozbijała się o kamienne filary mostu, głośno i groźnie pluskała, uderzając z wściekłością w bloki granitu i tworząc wiry, pełne piany i zmiennego, niespokojnego ruchu.
Postanowienie przyszło odrazu. Przyszło i porwało do czynu — ostatniego, gwałtownego czynu.
Już oparłem się nogą o próg parapetu, aby jeszcze lepiej się przechylić i skoczyć z mostu do wody. Wiedziałem, że prąd i wiry porwą mnie i poniosą pod most, za którym o jakie sto metrów stały krypy, naładowane belkami i deskami; tam wciągną mnie pod czarne, śliskie kadłuby statków, zaplączą w sieci łańcuchów i lin kotwic i — wszystko będzie skończone, skończone na zawsze. jeszcze chwila i spadłbym do wody, gdy nagle drgnąłem i obejrzałem się. Licho ubrany człowiek z przeraźliwym, pełnym rozpaczy krzykiem wdrapał się na ogrodzenie mostu i skoczył do rzeki.
Nie spojrzawszy nawet, co się z nim stało, przebiegłem na drugą stronę jezdni, gdzie wisiały przyrządy ratownicze, i zacząłem w pośpiechu zrzucać do wody duże kule korkowe i koło, obszyte nieprzemakalną tkaniną.
Gdy wszystko to wyrzuciłem do rzeki, spojrzałem nadół. Samobójca już się wynurzył z wody, bezradnie i bezładnie poduosząc ręce, i znowu wydał okrzyk. Zgroza i rozpacz bezgraniczna zabrzmiały w głosie tonącego człowieka. Spostrzegł jednak płynące o kilka metrów przed nim koło ratunkowe, zaczął doganiać je, z całej siły tłukąc wodę rękami i nogami. Jednocześnie od brzegu pomknęła ku niemu łódź posterunku policji. Wkrótce wydobyto go z wody, drżącego, niemego z przerażenia. Gdy łódź dobiła do brzegu, zbiegłem na dół i zajrzałem w oczy samobójcy. Przecież to był w tej chwili najbliższy dla mnie człowiek, gdyż obaj jednocześnie staliśmy już w obliczu śmierci! Zdziwiłem się, bo w oczach jego spostrzegłem taką szaloną żądzę i radość życia, iż wydało mi się, że słyszę nawet triumfujący krzyk, witający powrót do ludzi, ruchu, walki, zmagania się z losem!
Nie czułem więcej głodu i rozpaczy. Nie wiedziałem jeszcze, co mam czynić dalej i co ze mną będzie, lecz czułem, że Bóg nie dopuści mojej zguby, jak nie pozwolił temu biedakowi umrzeć w chwili rozpaczy.
Schodziłem z mostu, w stronę parku. Nagle mignął mi zapalający się i gasnący szyld elektryczny:
— „Fabryka tutek do papierosów Coillou“.
Nie zdając sobie zupełnie sprawy z tego, co i poco to robię, odczytałem adres fabryki i poszedłem na drugi koniec miasta.
Biuro fabryki było zamknięte, lecz przekonałem szwajcara, iż muszę w piilnej sprawie rozmówić się z dyrektorem.
W kilka minut później wprowadzono mnie do gabinetu. Przy biurku siedział jakiś chudy, rudy człowiek o bladej schorzałej twarzy.
— Czego pan sobie życzy? — zapytał.
— Czy mam zaszczyt mówić z panem dyrektorem? — odpowiedziałem pytaniem.
— Tak jest! — rzekł, przyglądając mi się bacznie.
— Przepraszam pana! — powiedziałem. — Wiiem, że przychodzę nie w odpowiednim czasie, lecz jestem * do tego zmuszony, ponieważ potrzebuję zarobku.
— Posad wolnych nie mamy — mruknął z niechęcią. — A zresztą, dlaczego właściwie do nas pan się zgłasza? Czy jest pan specjalistą od tego rodzaju fabrykacji?
— Nie wiem — dlaczego, lecz coś mi kazało iść właśnie tu! — odparłem i opowiedziałem z całą szczerością, kim byłem i kim jestem.
— Dla chemika, niestety, nie mamy roboty! — rzekł.
— Przepraszam! — szepnąłem i chciałem już odejść, gdy dyrektor mnie zatrzymał i rzekł:
— Niech pan zaczeka chwilę!
Wyszedł i powrócił z innym panem. Był to właściciel fabryki.
— Wie pan co? — rzekł dyrektor. — Mój szef proponuje panu pewną rzecz, lecz na pańskie ryzyko. Uprzedzam.
— Słucham — odpowiedziałem.
— Konkurencyjna firma wypuściła tutki z jakąś watą, pochłaniającą nikotynę. Jest to sekret naszych konkurentów. Gdyby pan potrafił wynaleźć coś podobnego, to fabryka wypłaciłaby odrazu pięćset rubli i w ciągu dziesięciu lat będzie rocznie wypłacała panu tysiąc rubli. Co pan o tem sądzi? Tylko, powtarzam, wszelkie wydatki na doświadczenia w laboratorium powinien pan sam ponieść.
Powiedziawszy to. dyrektor pytająco spojrzał na mnie. Ja zaś układałem już sobie w mózgu, jaka to powinna być wata, która wchłania z dymu tytuniowe-go trujący alkaloid nikotyny, i już widziałem drogę, po której powinien był pójść mój eksperyment.
— Spodziewam się, że uda mi się ta praca — odparłem. lecz w tej chwili uczułem straszliwy zawrót głowy i bezsilnie opuściłem się na krzesło.
— Co panu jest? — pytali zaniepokojeni fabrykanci, pojąc mnie wodą i rozcierając ręce.
— Słabo mi się zrobiło — odpowiedziałem.
— Chory pan jest? — pytał dyrektor.
— Głodny... — bezwiednie wyrwała mi się szczera odpowiedź.
Dobrzy to byli i szlachetni ludzie, ci fabrykanci! Nie mogę nie wymienić ich nazwisk. Jeden to był p. Franęois Coillou, drugi p. M. A. Szapłygin. Przez trzy dni karmili mnie i poili, bo pieniędzy wziąć nie chciałem, a robili to w sposób nadzwyczaj delikatny i ujmująco prosty.
Pracowałem wytrwale w laboratorjum profesora Zaleskiego nad ową watą. Moje teoretyczne wywody dały praktyczne rezultaty. Wynalazłem watę, która pochłaniała dwadzieścia pięć procent nikotyny.
Prosiłem prof. Zaleskiego, aby sprawdził rezultaty i wydał mi poświadczenie. Kontrola profesora wypadła świetnie i poświadczenie miałem tegoż dnia w kieszeni. Pomalowałem swoją watę na piękny różowy kolor i zaniosłem do fabryki.
Gdy w miejskiem laboratorjum chemicznem sprawdzono działanie waty, okazało się, że pochłania ona 30% nikotyny, a więc o 10% więcej od waty konkurentów firmy Coillou.
Nazajutrz po ekspertyzie byłem już „bogatym“ człowiekiem. Firma uczciwie wypłaciła mi pięćset rubli.
Byłem już spokojny nietylko o jutro, ale o cały szereg,.jutr“, nie śpiesząc się więc, rozglądałem się i szukałem sobie stałego zarobku i odpowiedniej sytuacji.
Zacząłem pisać do dzienników i miesięczników i niebawem stałem się zawodowym dziennikarzem.
Ciągnęło mnie jednak stale do dwóch ulubionych zawodów: do literatury i nauki.
Doszedłem wkrótce i do tego.
Często myślałem potem, pracując w laboratorjum lub siedząc przy biurku, że najbardziej porywające przeżycia pozostały już poza mną. Nie wiedziałem wtedy, że zobaczę jeszcze w swem życiu nowe kraje i nowe, dziwne wypadki, nie przeczuwałem, że sądzone mi będzie zanurzyć się w nurcie szalonych niebezpieczeństw i porywających zjawisk, które wstrząsną całym światem, i że, spośród miljonów ginących ludzi, wypłynę znowu takim, jakim jestem, — zdrowym na ciele i duchu, nie cofającym się przed walką a wierzącym płomiennie, iż —
Życie jest piękne!
KONIEC