Dyskusja indeksu:Andrzej Strug - Odznaka za wierną służbę.djvu

Treść strony nie jest dostępna w innych językach.
Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

Wojna. Tym razem już naprawdę! Toż dopiero! I cóż będzie z nami wszystkimi? Chłopcy wygadują przeróżne plotki i głupstwa. Idjoty! Ofermy! Rozprawiają i martwią się zamiast wytańcować od Austrjaków póki się co da w tym zamęcie. Ja z Wackiem poszliśmy do znajomego fiirera. Dał nam bez długiego gadania pasy z ładownicami i po parze trzewików. Agitowaliśmy go na dwa manlichery. Obiecał na jutro, ale znać, że się boi. A jutro już z pewnością będziemy o tej porze za kordonem.
Opowiadają, że mają jakoby wydawać nam tylko werndle. T© jest głupstwo wierutne, w które nikt nie wierzy. Austrjaki nie byliby aż tak bezczelni. Ale zawsze lepiej pamiętać o sobie. Wielu z chłopców nie może się połapać w tych stosunkach i czekają, że dostaną wszystko aż do ostatniego rzemyka, jak każdy zmobilizowany c. k. żołnierz. Dziwią się bardzo. Myślę, że nieraz będą się mieli czemu dziwować w tej naszej wojnie. Tu trzeba nadrabiać niewygodą i cierpliwością i fasować na lewo, co się tylko da.
Do pierwszej kadrówki już się nie mogłem docisnąć. Wyśmieli mię, żem za miody. A oni to starzy? Szczeniaki są też. Ale wszędzie potrzeba protekcji.
Krzeszowice, 7 sierpnia 1914 r.
O werndlach była prawda. Póki nam je rozdawali w szkole krzeszowickiej, to w obecności Komendanta każden brał i nie śmiał pisnąć. Ale potem zaczęli niektórzy wykrzykiwać we froncie: «z werndlami nie pójdziemy!® Z tymi szybko poradził sobie Norwid, nasz bataljonowy. Wybrał krzykaczów i kazał im natychmiast zrzucać strzeleckie kurtki, czapki i portki, i wygnał ich precz z gołemi łbami, w koszulach i w gaciach. Odrazu było cicho. Morowiec z tego Norwida!
9 sierpnia 1914 r.
Przeszliśmy kordon wczoraj przed wieczorem. Ale uroczystości nie było żadnych. Sam Komendant Główny szedł przy naszej kompanji i nic nie gadał. Ma on co do myślenia, ma.
Jestem w III-ej kompanji w III-cim plutonie. Plutonowy Żarski — to nic że drużyniak, bo u nas już zupełne braterstwo. Morowiec.
Dzisiaj pytam się jednego chłopa po drodze: co za wieś? Powiedział tak sobie najzwyczajniej, że — Racławice. A mnie odrazu łzy stanęły w oczach i w głowie mi się wszystko zamąciło... Pomimo to i za tym razem nie było żadnych historycznych uroczystości. Przykro mi się zrobiło ale Julek słusznie powiedział, że my sami teraz robimy historję.
Julek już się odparzył na wszystkie cztery nogi. Innych też wielu utyka. A w regulaminie stoi jak wól: koźle sadło!
Ojców, 10. VIII. 1914 r.
Zegnał nas Norwid, jakby nas chciał pogubić co do jednego po drodze. Upal. Ładnie tu bardzo, alem ze zmęczenia nic nie widział. Na górę zamkową ledwom już wylazł. Kwaśne mleko! Trzy kwadranse odpoczynku i jazda. Teraz po raz pierwszy kazali nam ładować. Najpodlejsza broń te werndle! A i wstyd przecie łazić z takiem świństwem między polską ludnością. Bagnet pokaźny, za to rzemieni żadnych. Nosimy to na ramieniu, po rosyjsku, a zakładamy to na siebie jak kłonice, bez żadnych chwytów. Ładunek wielki, niczem ten szparag, nie daj Boże wsadzić komu takiego. Od Krzeszowic już trzeci dzień jak nie jedliśmy gorącego. Słyszałem jak sam kompanijny mruczał: — do... z taką wojną. Zato śliwek nie brak, choć to zakazane z obawy przed cholerą. Jedziemy głównie na tych śliwkach. Humory najlepsze.
Tunel pod Miechowem, 11. VIII. i9’4 r.
W Skale odpadł nam sekcyjny Piątek i mnie zrobili na jego miejsce. Zaraz naczepiłem zielony sznurek i prowadziłem zastęp morowo. Ale w Miechowie wszystkich nas pomieszali jak groch z kapustą — sformowali nową kompanję i przepadła moja szarża. Pełno tu naszych, a na rynku austrjacka baterja. Rządzi polski komisarz, znam go z widzenia, to ten sam obywatel co to zawsze wysiadywał w Esplanadzie. Kwatery podle, żarcie żadne. Pod wieczór wyszedł nasz platon z chłopem przewodnikiem. Po drodze zrzucaliśmy tablice z orłami carskiemi i jedliśmy śliwki. Nocą zajęliśmy tunel kolejowy i blokhauz na wierzchu. Stałem na warcie przez pięć godzin i zmarzłem jak pies.
Julek, który się jeszcze przy nas wlecze, wciąż wypowiada poetyczne sentencje. Gdyśmy włazili do tunelu była noc, cóż dopiero za ciemności w samym tunelu! Julek prawi: — Oto tak samo ciemną jest teraz nasza dola. To prawda, ale ja zupełnie o tem nie myślę. Od myślenia jest Komendant.
Brzegi nad Nidą, 17. VIII. 1914 r.
A do tych Kielc tośmy wpadli na tyle, co ten pies do jatki. Ogromnie dużo mam do zapisania ale śpię ze zmęczenia. Byliśmy w ogniu. Vivat! Szrapnele i granaty! Chrzest bojowy! Niech żyje Polska! Prowadził nas morowo Szef i wszystkich wyprowadził cało. Tylko dwom granat urwał głowy przez prosty przypadek. Cześć im!
Boi min, 19. VIII. 1914 r.
Dopiero znać co to Austrjaki. Taka ekscelencja jenerał Corda! Dywizja kawalerji! Armaty!
A Karabiny maszynowe! Pojechali szosą, postrzelali z godzinę i dalejże na wieczór powracać. Dokąd? Aż do Jędrzejowa. Stałem kolo głównej kwatery we wsi Korzecku. Gdy się o tem dowie Komendant, jak nie zaklnie, jak nie wypadnie z chałupy! Siadł na konia i do Chęcin — zastępować drogę Kordzie, czyli tej c. k. mordzie. Już on im da! Cóż to, znowu zdzierają i zostawiają nas na pastwę? Wyglądają jakoś na to, jakgdyby nagwałt chcieli się nas pozbyć i to tanim kosztem.
Smyków, 22. VIII. 1914 r.
Wielka zmiana w moim losie. Od trzech dni jestem w kawalerji u Belinj’. Zaprotegował mnie Bolek, inaczejbym chyba umarł ze wstydu, bom już całkiem obdarł nogi i straciłem dech w tej piechocie. Odwrót z Kielc, dwa dni i dwie noce bitwy nad Nidą wyniszczyły mnie do znaku. Jeść nie dawali. Spać nie dawali. Nie dawali mi się nawet nastrzelać, bo werndle nie donosiły do moskali. Leżę z plutonem w rowie za Chęcinami i ani ręką, ani nogą. Czuję, że jak krzykną wstawać, to nie wstanę i już zawczasu płaczę ze wstydu. Aż tu jedzie szosą Bolek na takim byczym kasztanie. Taki zawsze umie sobie poradzić! Nawet nie miałem sił, żeby go zaczepić. Dojrzał mnie i woła: — Sylwek! wymelduj się z kompanji, jest właśnie wolny koń. Jużem sprawę ubił. Wstawaj! Jak się nie zerwę na równe nogi!
O ile lżej przy konnicy! Strasznie to milo z koniem. Koleżeństwo też znacznie lepsze. Było nas dopiero trzynastu już razem ze mną. Tego wieczora nażarłem się jajecznicy do sztywna. Buty kupiłem sobie w Kielcach za ostatnie siedem rubli. Ostrogi podarował mi rymarz patrjota. Dostałem siwą kobyłkę, którą zaraz przezwali u nas, nie wiem za co, Lucyną. — Czego wy chcecie od kobyliny? — A bo ma taką długą szyję. — Niech będzie Lucyna. Jakeśmy tylko doszli do Kielc, na Oblęgorek (byliśmy zameldować się Sienkiewiczowi, z Sienkiewiczem gadał coś Belina, a myśmy stali w podwórzu), więc już na drugi dzień poszliśmy na daleki wywiad. Teraz nasi śpią, dwie placówki wystawione, a ja siedzę w kancelarji gminnej przy świecy i piszę mój pamiętnik. Car Mikołaj wyrzucony z ram leży na podłodze i jest przedarty przez pół. Widzisz, podły tyranie! Gdzie zaś pójdziemy jutro o świcie, to zupełnie niewiadomo! Ach, dobrze! Aż się nie chce spać, tak wesoło.
Kielce, 27. VIII. 1914 r.
Intrygi ze wszystkich stron otoczyły nasz bohaterski zastęp. Niemcy i Austrja nas jakby nie chcą, a stańczyki, endeki i inne niepotrzebne szakale knują i psują krew Komendantowi. Przyjechał tu jakiś generał Baczyński i będzie nas jutro zaprzysięgał na starego Franca. Cóż my mamy teraz robić? Co Komendant rozkaże.
Wszyscy usłuchamy i wszyscy się wściekamy. Każdy gada co innego, a w gazetach nic niema. Nasz kowal Buks powiada, że taka przysięga odleci nam gdzieś po drodze jak koniowi stara podkowa. To pewno, że miło nam będzie, kiedy odleci, ale nie wesoło kopyto podstawiać pod takie kucie. Jakby nam kto dudki założył na gęby...
I otóż jest rada! Dopiero co przyleciał z miasta Serwik z rozkazem, żeby siodłać. Ruszamy na noc. Wiwat Belina! Serwik słyszał, jak się zaklinaj, że ani jeden jego ułan nie stanie do przysięgi. Brawo! Jedziemy na wywiad na dwie doby. Bo sztab nie może być bez wywiadu. Bo miasto nie może być bez osłony. Bo my nie będziemy przysięgać. I tak nam już ujdzie na sucho. Stąd radość powszechna.
Kielce, j<7. VIII. 1914 r.
Nieszczęście — Lucyna podejrzana o nosaciznę. Izolowana najzupełniej i absolutnie nie wolno jej odwiedzać. Byłem u niej dzisiaj trzy razy. Wygląda zupełnie przytomnie i źre bardzo chętnie. Nasz weterynarz zawziął się na te konie. Widać nie umie leczyć, bo zastrzelić konia to nie żadna sztuka. W tej sprawie stawałem do raportu u Beliny. Zwymyślał mnie od jasnej cholery i dal mi gniadego wałacha, wielkiego draba. Nic mnie do tego konia nie ciągnie. Surowy, zupełnie nie wyjeżdżony i dziwnie niesympatyczny. On zupełnie nie czuje, że jest w wojsku. To prosty, ciemny chłop bez żadnego wyrobienia i bez cienia zapału. Dobry do pociągu. Ani na chwilę nie dopuszczam strasznej myśli, żeby moją Lucynę...
Dziś w Kielcach pełno podłych Szwabów. Te zbiry podpalacze nie mają nawet miny dobrych żołnierzy. Grube to, ciężkie i niezdarne. Nie zadaje się tu z nimi nikt z naszych, a gdzie można, robi się im jak należy kawały. Bóg nas pokarał sojusznikami. Ale rozum powinien zwyciężyć nad świętem obrzydzeniem. Nasz kowal powiedział: «za ten Kalisz, to im się jeszcze odpłaci, niech no nam moskali przepędzą. Jak przepędzą, to się wysilą i padną. A my im wtedy siądziem na brzuchach i będziem kolbami zęby wybijać*. Pytam ja sie, kiedy to będzie. Myślał długo i rzecze: «Nie będzie prędzej, jak na wiosnę, tak koło połowy kwietnia*. Kawał to czasu.
Spotkałem na ulicy Komendanta Głównego. Zasalutowałem siarczyście, aż mi cala pacha u kurtki trzasła. Oddał mi ukłon z powagą (mnie!) i spojrzał takiemi oczami, że aż się we mnie serce załomotało. Ja tam w strzelcach nie byłem za bardzo długo, alebym zaraz skoczy? za nim w ogień. Dałbym się posiekać, porąbać i wysadzić w powietrze. Wiwat!
Kielce, 4. IX. 1914 r.
W tych Końskich wpadliśmy na dragonów na samym rynku. Zgłupiałem, jakem przed nimi staną} o dwadzieścia kroków. A oni też i wszyscyśmy jednakowo zbaranieli. Wtedy oni w konie i w nogi. Strzelanina w kupę. Już za miastem dwóch ich zwaliło się z koni. Było tego cały szwadron, a naszych dwudziestu. Waliliśmy za nimi jeszcze z kwadrans, a gdy Belina zwąchał, że niedaleko stoi ich cały pułk, zebrał nas i cichaczem zaszył się w lasy. Gnaliśmy dzikiemi lasami bez dróg ze trzy godziny, aż do Czarnieckiej Góry. Wpadliśmy między letników, którzy siedzą tam, jak u Boga za piecem i nic nie wiedzą o żadnej wojnie. Potem na Stąporków. Tam dopiero zjadłem trzy obiady i po raz pierwszy zobaczyłem na parkanie przylepioną odezwę do Polaków Wielkiego Księcia. Zdjąłem ją sobie na pamiątkę.
Mój wałach spisał się jak ostatni bydlak. Tylkom Strzelił pierwszy raz — odwrócił się do nieprzyjaciela zadem i jak nie weźmie kicać a wierzgać. I nic z nim nie mogłem poradzić, bo nie słucha ani cugli ani ostróg. Trafiaj tu z takiego konia! Potem jeszcze przez kilka godzin kiwał łbem jak zaczadziały. Chamisko!
Nie mamy żadnych strat. Tylko Kmicicowi, którego dragon obalił z koniem, siwek uciekł z moskalami. Też koń nie w porządku. Zaraz też zarekwirowaliśmy w pięć minut niezłego pólarabka z hrabskiej stajni, bo to było pod samym pałacem. Nocą przez Suchedniów ciągnęliśmy do domu, a o świcie pod miastem zatrzymały nas placówki. To nasi leżeli okopani. Ot już i piechota w robocie. Coś jakoby moskale następują od Nieklania.
Wesoło u nas. Ochotnika do konnicy garnie się moc, ale Belina przebiera i słusznie. Bo my czasu nie mamy na żadne mustry, dzień i noc na dalekich wywiadach. Zato piechota próżnowała aż dotąd. My harowaliśmy za wszystkich, to też szacunek dla nas jest niezmierny i w wojsku, i w całem mieście. Już nam szyją mundury prawdziwe ułańskie.
Tutejszego komisarza narodowego wysadził jakiś austrjacki pułkownik, a jego znowu jakiś prusaczyna. Nic to jeszcze niby nie znaczy, bo czasy są przejściowe. Ale tego, co się tu wyrabia, trudno nazwać polskiemi rządami. W mieście, kto biedniejszy, ten z nami trzyma, a zaś wszystko co lepsze, udaje, że nas nie widzi na ulicy. I któż teraz śmie zaprzeczyć, że lud to najlepsi patrjoci? Czyli właściwie lud miejski, bo chłopi jeszcze nie zabardzo. Znamy się na tem my, ułani, cośmy już tyle wsi zjeździli w tej wojnie.
Mniów, g. IX. 1914 r. Lucyna zdrowa i wypoczęta jak lew, a my znowu zrobiliśmy piękną wyprawę na Końskie. Za tym razem z plutonem piechoty na podwodach i z oddziałem saperów, którzy wieźli ze sobą cały wóz dynamitu i bomb ręcznych. Przekradliśmy się nocą najostrożniej leśnemi drogami. Przez całą noc szedłem w szpicy, trzymając na postronku chłopa przewodnika, wziętego we wsi Sielpia. Zostawiliśmy konie o wiorstę od miasta i przed świtem osaczyliśmy miasteczko dookoła. We wszystkich wzbierała okrutna ochota do boju. Mieliśmy wybić do nogi, lub zabrać do niewoli całą załogę. Wszystko było obmyślane i przeprowadzone po mistrzowsku. Cóż kiedyśmy nie zastali nikogusieńko. Byli gdzieś bardzo blisko, ale w mieście ani duchu.
Zajęliśmy wszystkie wyjścia z miasta i czekamy w ostrem pogotowiu. Wpuszczaliśmy każdego. Wjeżdżał do miasta kto chciał, ale nikogo się nie wypuszczało. Próbowaliśmy gadać z ludźmi, ale szkoda było gęby, bo wszyscy wierzą w moskali. To mnie wściekało. A potem zrobiło mi się tak jakoś smutno, że mógłbym płakać, albo rąbać kogo by się dało, bodaj tych obojętnych łyków.
No i cóż? Czekaliśmy na nieprzyjaciela z dziesięć godzin i nic. Jednej rzeczy dokonaliśmy. Zwaliliśmy pomniczek cara Aleksandra II na skwerze przed kościołem. Było dużo przygotowań, ale kiedy jeden z naszych szarpnął za postronek, założony na najjaśniejszą szyję, żeby spróbować, czy pętla mocno zawiązana — cały biust carski spadł i rozbił się na kawałki. Miasto patrzało w zgrozie na ten czyn patrjotyczny, a Żydzi nawet się wszyscy pochowali po domach ze strachu. Tyle naszego.
Prócz tego saperzy wysadzili mostek kolejowy. Ale huku dużego nie było. Teraz siedzę we Mniowie, w naszym punkcie obserwacyjnym, o cztery mile od Kielc. Najedzeni jesteśmy nieźle. Dziś mają nam się dać wyspać za dwie noce nieprzespane. Dopiero o ósmej zbiórka.
Kielce, 10. IX. 1914 r.
Źle. Nocą przyleciał adjutant, podobno nawet jakiś hrabia, i odrazu alarm. Wpół godziny szliśmy ku Kielcom marszem ubezpieczonym. Od wschodu idą śpiesznie moskale, którzy przekroczyli Wisłę. Armje austrjackie w odwrocie z lubelskiego. Lwów wzięty. Opuszczamy Kielce, idziemy do Galicji. Źle.
Jak to na wojnie. Raz tak, raz inaczej. Naprzód i wtył, wtył i naprzód. Co tu dużo gadać — wszyscyśmy pogłupieli, bo przedewszystkiem, któż się tego spodziewał?
Jużeśmy się wybierali maszerować na Warszawę!
Od wczoraj prowadzi nasz pluton ob. Zaruski już starszy oficer; prócz tego jest sławnym marynarzem, który pływał po oceanie Lodowatym i odbywał nieraz podróże naokoło świata. Dlatego też ma na obu rękach kotwice a na ramionach ma wytatuowane prześliczne kolorowe smoki chińskie.
Podłe miasto! Jakeśmy odjeżdżali precz, wszyscy kupcy, Żydzi, nieżydzi nagwalt szorowali i odmywali zapamiętale moskiewskie szyldy i napisy, które nasz komisarz narodowy słusznie kazał czemś zasmarować. Wszędzie na ulicy szydercze uśmiechy. Zato nasi przyjaciele skompromitowani zabierają się wraz z nami i też im pewnie niewesoło.
Niewieleśmy popasali. W godzinę mamy ruszać ku Ratajom, na mosty wojskowe przez Wisłę. Idziemy naprzełaj w lewej osłonie kolumny piechoty i taborów.
Stopnica, 15. IX. 1914 r.
Od dwóch dni jesteśmy w odwrocie, a jeszcze nas nikt nie zaczepiał. Nocujemy w klasztorze obwarowani i w pełnem pogotowiu. Zmęczeni wszyscy, bo przez cale dwa dni patrolowaliśmy po bezdrożach i wertepach.
Mama Kępińska i panna Jadzia mają teraz osobny wóz kuchenny. Ale nie gotowały ani razu przez czas odwrotu. Poco zatem wożą ze sobą te baniaki? Wszystko się u nas burzy przeciwko tym babom, ale cóż, kiedy na postojach koło panny Jadzi zawsze ścisk. Głupie chłopaczyska! O te flirty zawsze się rozbijają słuszne protesty. Cóż to zawsze będziem żyć. psim swędem? W taborze nieporządki. Putia, komendant, sam najbardziej potrzebuje dozoru. Tworzy się koło niego jakaś banda. I Buks zepsuł się całkiem, nie chce kuć, tylko klnie i pije.
Mówią, że wszystkie armje austrjackie w pośpiesznym odwrocie, że zaszły jakieś straszne klęski i zdrady. Niemcy pono też cofają się z Francji. Co to będzie? Dzik oburzony — jemu się zdaje, że to świat dLa^iuis i o nas prowa.
nft&ći\C. .3
-SsZfflZJs
dzi wojnę. Lutek odgraża się, że się zastrzeli przed przekroczeniem Wisły. Wyrzeka, jak niedołęga. Zdzieli zato wesół, bo został kapralem patrolowym. Inni, co mnie znów dziwi, nie przejmują się nic a nic, jakgdyby wszystko szło gładko. Może tak właściwie powinni robić prawdziwi żołnierze, ale ja jeszcze nie mogę. Trapię się. Dobrze przynajmniej, że wczoraj w Chmielniku zdążyłem okuć Lucynę. Wystarczy na długo. Zato dochodzą wieści, że zamiast Strzelców mamy się nazywać jakicmiś Legjonami i do tego C. K. Ze nam mają dać na rękawy czarno-żółte opaski i że Komendant będzie podwładny jakiemuś tam generałowi. A jak nie, to nas rozpuszczą na cztery wiatry. Zrobimj’, co nakaże Komendant, ale że on nie pozwoli nam nałożyć C. K. opasek, zato ręczę.
Szczuczyn, ly. IX. 1914 r.
Nasza piechota dostała nareszcie manlichery i rynsztunek żołnierski, a my czaka na łby, bo karabinki odrazuśmy mieli. Te czaka były robione w Krakowie według wzorów z czasów X. Józefa. Niektórym w nich bardzo do twarzy, a inni wyglądają, jak przebrane małpy. Jest nas tutaj trzy plutony. Dziś mieliśmy pierwszą musztrę szwadronową, bo aż dotąd nikt nas niczego nie uczył. Przyszła tu kompanja l Wiednia w rogat3’wkach, ale niewiele nowego się od nich człowiek dowiedział. W Krakowie pełno «legjonistów», którzy jeszcze prochu nie wąchali. Roz-
M bijają się po mieście i używają wczasów, kiedy my stawiamy czoło przeważającym potęgom. Alarmują nas co parę godzin, że kozaki próbują przebyć Wisłę. Za Wisłą gęsta strzelanina i z oddala huczą armaty. To z nad Sanu. Idzie nawała na Galicję. Podobno Przemyśl osaczony.
Stoimy od dwóch dni na folwarku Szczucińskim. Koniom ciasno. Ja wygrzebałem sobie jamę w stercie słomy i śpię sobie po królewsku.
17. IX. 1914 r. Wszyscy narzekają, że nasza poczta polowa idzie pod ostatnim psem. Jednak mnie odrazu wynalazły aż trzy listy od babci. Przysyła mi babcia dwadzieścia pifć koron, skarpetki i dwie koszule i sweter i medalik. W pierwszym liście wyrzuca mi, żem uciekł bez pożegnania, ale mi przebacza, przesyła błogosławieństwo i nakazuje mężnie walczyć za Ojczyznę. To pięknie z jej strony. Ale już w drugim liście zaklina mnie, żeby wracać, pisze, że zaskarżyła mnie przed samym Piłsudskim, bo nie mam skończonych szesnastu lat i jestem słabowity na płuca. Kłamstwo! W trzecim pisze, że podała już na Piłsudskiego skargę do komendy twierdzy i do księcia biskupa za zwerbowanie dziecka! Sama ona zdziecinniała! Widać już zanadto tęskni, ale ja jej na to nie poradzę. Więc zrywam wszelkie stosunki z domem i jak przyjdzie list, to tylko dopiszę «adresat nieznany* i wyprawię zpowrotem. Napewno nikt z naszego plutonu nie dostał jeszcze i nigdy nie dostanie tak haniebnego listu.
Dziś od samego wieczora idzie strzelanina przez Wisłę z moskalami. Przemokliśmy do nitki, ale nic. Ogromne armje austrjackie mijają nas w odwrocie. Wygląda to wspaniale i ponuro. Tu dopiero się widzi wielką wojnę. Tylko zadużo deszczu. Konie stoją pod gołem niebem, a mnie w nocy trochę za mokro, bo derką nakrywam Lucynę.
Czarkowa> 18. IX. 1914 r.
Nasz szwadron okrył się nieśmiertelną chwałą. Trzebaby o tem bardzo wiele pisać, a niema kiedy. Dość, że patrol siedmiu ułanów z Orliczem na czele, rozebrani zupełnie do naga, wpław i wbród przebyli Wisłę i zaatakowali huzarów moskiewskich, którzy zajęli byli Nowe Miasto, Korczyn. Ci pierzchli i ostrzeliwali naszych, ukrytych w wiklinach. Orlicz ranny. Piechota na pomoc w łodziach. Zdobycie miasta! Nazajutrz rano przeprawiono cały szwadron. Za nami trzy baony. Nas pchnięto jak zwykle naprzód.
0 zmierzchu zajęliśmy śliczny pałac i ogromny folwark Czarkową. Bycze stajnie, owsa, siana wbród. Tutejsza szafarka pałacowa, to jest kobieta — co za kolację nam wyprawiła! Zato hrabia nie łaskaw, ale nikt sobie z tego nic nie robi. O świcie jazda przez cały dzień po deszczu 1 błocie — wywiady i osłona operacji piechoty. Dziś dotarliśmy do Wiślicy i wypłoszyliśmy z niej moskali. Wysadziliśmy most, ale jeden pluton nam zupełnie rozbito, do tej godziny ośmiu brak.
Czarkowa, 22. IX. 1914 r.
Codzień to samo wciąż. Wywiady, strzelanina, łapanie luźnych koni kozackich, a wciąż leje i leje. Źle bez płaszczów. Na noc ściągamy do dworu i codzień nam dają pyszną kolację — krupniku ile kto zmieści. Nocą zato piechota zaciąga warty i placówki, a my sobie śpimy. Otaczają nas całe chmary kawalerji gen. Nowikowa, podobno tam służy na ochotnika sporo Polaków, tak nam opowiadali chłopi. Chłopi nam nic a nic nie pomagają. To niedobrze, ale teraz już coraz mniej się temu dziwię. Austrjaki niby to codzień mają się przeprawiać, ale nikt jeszcze żadnego nie widział po tej stronie. Chmyzy jedne! Najgorzej, że od dwóch dni nie mamy nic do palenia. Z tamtych ośmiu poległych wróciło trzech na piechotę, jeden na kozackim koniu, a jeden na chłopskiej szkapie. Reszta wyginęła, bo im konie ulgnęły na bagienku nad Nidą. Koledzy! Chwała Wam!
Opatowiec, 24. IX. 1914 r.
Noc... Nie wiem jak i co to będzie na dziś rano, ale zupełnie możliwe, że nas tu wszystkich djabli wezmą. Wisła wezbrała strasznie, ani jednego promu, a moskale przysunęli się tak, że jutro napewno spuszczą nas do wody. Cóż tedy? A nic. Czeka nas sroga zemsta, bo otóż wczoraj
OJ«n.Ł. > vi.m,.Icil, 2 rozbiliśmy sotnię kozacką w Szczytnikach za Nidą. Przeprawa po pas w wodzie i aż do świtu leżeliśmy w biocie dzwoniąc zębami. O świcie strzelanina i wściekły atak. Czterdziestu zabitych, sporo rannych a i naszych dwóch zabitych. Jakież to okropne i straszne i piękne, jak kiedy się patrzy na tylu zabitych i rannych. Jednak zawszem myślał, że zupełnie to inaczej wygląda. Widziałem jak dwóch padło od moich strzałów, bo to wszystko było zbliska. I cóż mi zawiniło tych dwóch? A ja co im zawiniłem? Oni też strzelali, o jej, tylko wkoło mnie to błoto bryzgało od kul. Wszyscy nasi spisali się tęgo, co zgóry było wiadome. Zdobyliśmy jeńców, broń, konie, wozy. Szybki odwrót do Wisły, poczem moskale przez zemstę spalili niewinną wieś Szczytniki i zbombardowali Czarków. Płonął historyczny pałac, w którym kwaterował Kościuszko, ciągnąc ku Połańcowi, płonęły wspaniałe zabudowania, płonęły nawet sterty na polach.
Patrząc na te straszne pożary z dachów opatowieckich poprzysięgliśmy wrogowi srogą zemstę. I na cóż nam było zabraniać wziąć sobie jaką rzemienną uzdeczkę ze stajni czy też popręg dworski, kiedy i tak wszystko poszło na marne?
Przed wieczorem nieprzyjaciel atakował Ksany, grały karabiny maszynowe i armaty. Nasza piechota pierwszy raz była w takim ogniu i miała spore straty. Atak odparty. Austrjacy też dzielnie pomagali, a jakże, strzelili parę razy na wiwat z bezpiecznego miejsca, z tamtego brzegu. Teraz siedzimy i już po samych gębach i po tej cichości naszej znać, że bardzo kiepsko. Dopierom dziś widział pierwszy raz od początku wojny paru naszych ułanów przy pacierzu. Jabym się może też chciał pomodlić w takiej chwili, ale mi wstyd strach okazać. A nawet tego strachu we mnie niema. To zupełnie coś innego. Ckliwo i wciąż się ziewa, a spać się nie chce. Najgorsza rzecz — bezczynne czekanie. Lucyna przepłynęłaby ze mną na tamtą stronę, kiedy nam każą płynąć, ale tu o pływaniu niema mowy, bo z wysokiego brzegu wystrzelają nas na wodzie jak kaczki.
Zginiemy mężnie, dając świadectwo nieśmiertelności Polski! Żaden nie da się wziąć żywcem! Nabojów mamy poddostatkiem.
I to największe szczęście, że z nami niema Komendanta Głównego. Zginiemy, a on znajdzie nowych żołnierzy i znowu wzniesie wysoko sztandar bojowy. Strach pomyśleć, że onby tu zginął. To dla nas ogromna pociecha.
Folwark Lubiczko, 26. IX. 1914 r. Żyjemy wszyscy! Prócz tych, co padli pod Ksanami. Przywieziono ich ciała i dziś godnie pochowano z honorami wojskowemi na cmentarzu w Gręboszowie. To pierwsi, którzy polegli w tej wojnie jako polscy żołnierze. My ulani tworzyliśmy szpaler kplo^tóę^i^jf.yA na-huk wystrzałów odpowiedział ^za Wisły ni^Sfcz^jaciel, fi Zwiqzku Zcw:.doweę;o j| prac. rzeźw i Ur^sis:* ni.;.:.Ji n jakby i on chciał uczcić poległych. Nasz kapelan o. Kuźma, kazał wzniosie: kto na wojnie zginie, tego niebo nie ominie. Zaśpiewaliśmy: śpij kolego w cichym grobie... śpij kolego — twarde łoże... zobaczym się jutro może... O mało nie płakałem, bo ta piosenka, toć to szczera żołnierska prawda.
Nasz pluton kupił całą świnię za trzydzieści koron. Zarzynał ją i oprawiał nasz żołnierz, doktór Janek, (prawdziwy doktór) bo on jeden znał się na anatomji. Jemy tę kochaną świnkę już drugi dzień bez żadnej przerwy. Częstujemy i znajomych, bo mamy z czego. Konie wypoczywają, a my też.
A uratował nas, rzecz prosta, Komendant. Zwymyślał dowódcę austrjackiej dywizji i powiedział, że nie myśli gubić swoich żołnierzy. Zmusił go, że sprowadzono promy, pontony i saperów, a sam — oj, nie powinien był tego robić — przeprawił się do nas na czółenku. To było przepiękne i godne, ale jakie okropne!
Wyrwa z bataljonem zasłaniał przeprawę od Winiar. Konie się strachały wody. Około godziny trwała przeprawa każdego półplutonu, bo prąd znosił nas daleko. Jak się to bractwo radowało, kiedy stanęło na tamtym brzegu! Miło żyć! Ja przeprawiłem się na przedostatnim promie.
A Komendant na ostatnim.
Bedzowa, jo. IX. 1914 r.
Znowu kłótnia z piechotą o kwatery. Nam przecie nie idzie o siebie, ale o konie. Widziałem się z Julkiem Piątkowskim z III-go baonu. Wymizerowany i w melancholji. Dałem mu pól gęsi pieczonej. Zjadł, ale się nie rozweselił. Wciąż myśli — poco to wszystko? A ja mu mówię — nie myśl zupełnie. — Kiedy nie mogę. Zawsze on był zbyt inteligentny, a to na wojnie całkiem nie pomaga, zwłaszcza takiej jak nasza. On się martwi o wszystko, nawet o francuzów! I mnie przecie szkoda drogiej Francji, ale ja o niej nawet ani razu nie pomyślałem, a on o wszystkiem musi zawsze pamiętać. Nie wytrzyma on długo. Za dużo czytał Słowackiego i zaraz sobie wyobraża wszystko tragicznie. A tu co jest? Wszystko proste, uproszczone, a dobry żołnierz, to cham zdziczały. Okropnie klną nasi ułani, zwłaszcza, jak trza siodłać na gwałt, na alarm, a jeszcze pociemku! Jest czego posłuchać. Co drugie słowo «k.... twoja mać!» Najgorzej zaś chłopcy z natury delikatni. Nic to nie szkodzi, bo to dla otuchy i dla najdłuższego przetrzymania. Gorzej, że się okradają nawzajem. Nie z pieniędzy, bo ich zresztą niema w plutonie, ale głównie z tych rzemieni, a Wieniawie ukradli strzemię. I cóż dziwnego, kiedy rynsztunki wciąż nie przychodzą i trza łatać starzyzną. Jak przyjdą nowe siodła, to ustaną wszelkie kradzieże. Trzeci pluton, który od dwóch tygodni jeździ tylko z szablami, zaopatrzył się w karabinki własnym przemysłem. Podkradli się nocą do taboru węgierskiego i na rano przynieśli trzydzieści sztuk. Belina krzyczał i klął i obiecał im «szpangi», ale była to niejako pochwala za żołnierską przemyślność, bo natychmiast zebrał szwadron i odmaszerował o dwie mile w bok, klucząc i myląc — jak to on. Akurat nas Węgry znajdą.
Oto do czego dopuszcza perfidja niemieckoaustrjacka. Wojsko sprzymierzone musi kraść broń i naboje, żeby móc walczyć. 1 do czego to dojdzie? Komu się pierwszemu sprzykrzy? My tam przetrzymamy!
pod W Ulicą, 4. X. 1914 r.
Wielka ofenzywa. Nieogarnione masy ludzi, armat, wozów, koni zawalają wszystkie drogi, ciągną na przełaj przez pola, przepełniają wsie i miasteczka. Dopiero co nad Dunajcem wszystko było w odwrocie, teraz idzie naprzód, na wschód. Jęczy ziemia polska pod ciężarem tych hord niezmiernych. Ciężkie krzywdy dzieją się ludności. Wielkie zniszczenie i rabunki. Wiem, że się to kiedyś opłaci.
Znowu przeszliśmy Wisłę. Tonie nasza brygada wśród potopu obcych wojsk. Cóż znaczy nasza garstka? Nic nie znaczy jako siła w tej wojnie! Ale dla Polski znaczy wszystko. Teraz każdy Polak powinien mieć na nas oczy zwrócone, ale tymczasem tak zupełnie nie jest.
Wczoraj dostaliśmy wszyscy pełny rynsztunek na konie. Wszystko nowe i cudowne, jaka moc rzemieni! Derki, ostrogi, kożuszki, wielu dostało nawet nowe buty! Przez cały dzień troczyliśmy siodła, składali uździenice. Cudownie wygląda Lucyna w nowem żółciutkiem siodle. Szwadron stal się piękny. No i nie marzniemy wreszcie i nie przemakamy nawskroś.
Kwaterujemy pod Wiślicą w tem samem miejscu, którego nasz patrol bronił zapamiętale przez cały dzień. A było to niedalej jak przed dziesięciu dniami — wydaje się zaś, że przed pół rokiem, tyle było wrażeń przez ten krótki
Jeździłem po siano. Natrafiłem na Czarkową. Oglądałem straszne zgliszcza. O, jakież okropne zniszczenie! Rzecz nie do wiary — dymiło się jeszcze tu i owdzie z pod gruzów. Cóż to jest pojęcie czasu? Gdym tak patrzył na ruiny, ogarnęły mię zupełnie niesłuszne, dziwne wyrzuty sumienia. Jakgdybyśmy to my byli winni... Jutro czeka nas odmarsz. Odłączamy się od brygady i śpieszymy naprzód, na czoło ofenzywy, między kawalerję. Już jutro wieczorem nawiążemy kontakt z nieprzyjacielem. Czekają nas trudy i walki. Mamie Kępińskiej snać surowo nakazano nakarmić nas porządnie, bo dostaliśmy zupy ile który chciał i po pół funta mięsa. Wysadziła się i na niesłychany kompot z jabłek. Ale jej faworyci z czwartego plutonu dostali wszyscy po dwie porcje. Aż nasz patrolowy, ob. Borsza, choć zawsze taki cichy, nagadał jej porządnie. A taki poważny żołnierz, jak ob. Gloria (adwokat!), nie tracąc słów na darmo, na poczekaniu ściągnął jej z wozu dwa funty czekolady. To za karę. My się też musimy bronić. Podzieliliśmy się sprawiedliwie i jedliśmy wszyscy ze smakiem.
SoJniczany, 7. X. 1914 r.
Trzeci dzień wielkiej bitwy pod Klimontowem. Z naszego stanowiska widać doskonale obie linje. Kanonada morowa! Bronimy prawego skrzydła i co chwila opędzamy się przed kawalerją nieprzyjacielską. Ludność w panice. Lądują się, wyganiają bydło i gdzieś uciekają calemi wsiami. Od Sandomierza dzień i noc ogień działowy.
Dopierom się teraz zmiarkował, gdzie jesteśmy. Toż to moje strony znajome! Trzy wakacje spędziłem tu u cioci Kotowskiej w Samborcu. Koprzywnicę znam i Zajeziorze i Szczytniki. Jakież to dziwne! Teraz niema tu cioci, bo folwark sprzedany. A jakby to było pięknie, gdybym do niej zajechał — ja mały Sylwek, jako żołnierz, zaprawiony w boju, jako ułan na ślicznej Lucynie! Szkoda, że tu nikogo nie znam.
W szwadronie mamy dotąd dwóch rannych i trzy zabite konie. Podobno Niemcy już dochodzą do Warszawy.
Rożki, 8. X. 1914 r.
Rożki to majątek Beliny. Pewno, że by nam tu niczego nie żałowali, ale że to tuż koło szosy, więc zastaliśmy już ogromne masy trenów i artylerji. W kuchni dworskiej gotują dla nas, a we dworze kwateruje sam Komendant Główny. Zaglądałem przez okno — siedzi nad papierami i myśli. Opowiadają, że mamy iść prostym marszem na Warszawę. Jak nas tam przyjmą? I wydało mi się, że Komendant myśli właśnie o tem samem.
Gościńcem pędzą ogromne masy jeńców rosyjskich z pod Klimontowa. Wielka wygrana! Szesnaście tysięcy jeńców. I Sandomierz już wzięty. Wesoło u nas bo zwycięstwo, więc jest sens we wszystkiem, co znosimy od Austrjaków. Dziś znowu chcieli nas wyrzucać ze stodół. Ułan Piętka potrącił oficera, a ten chciał strzelać. Uczyniliśmy srogi huk i zaczęliśmy się brać do karabinów. Byli to dragoni — Czesi. Dopieroż jeden nasz oficer zaczął szczekać do nich po niemiecku i obronił nas po jakimś czasie. Te pepiki śmiały gadać, żeśmy to nie żadne wojsko, a cywil-banda.
Jankowice, 11. X. 1914 r.
Tu znowuśmy się spotkali z naszą kochaną piechotą. Dużo z nich choruje na czerwonkę. Dowiedziałem się, że Il-ga Brygada poszła w Karpaty, bo zdrajcy endecy nie chcieli jej oddać Piłsudskiemu. Druga Brygada bierze żołd austrjacki i ma wszystkiego poddostatkiem, nie tak jak my. Rozdzielili nas przeklęci politycy. Słowem wszystko idzie na opak, nie tak, jakby człowiek chciał. Cierpliwości nie starczy, a tu wojna potrwa pewnie do samej wiosny. Tu w brygadzie wszyscy już wiedzą, że idziemy napewno na Warszawę, a stamtąd dalej
«od damej Wardzawy aż. do Petersburga
za mod kałami mardz, rnardz, mardzfo
Zdaleka wciąż huczą armaty — to Niemcy forsują przejście przez Wisłę ku Lublinowi. Znowu się widzi kolumny drabów w pikelhaubach. Dziś odeszło z naszego patrolu dwóch do artylerji, która ma się formować w Tarnowie. Odszedł do artylerji i kochany nasz tatuś, kom. Sniadowski, zastępca Beliny, wielki mantyka i formalista, który usiłował wprowadzić ład i porządek do naszej morowej watahy. Niebardzo mu się to udawało, pomimo nudnych kazań, które wygłaszał przy raportach, a teraz to już nikt nie będzie dbał o formalności. Bijemy się mężnie, to dość. Czy u nas kto rabuje, czy kto dezerteruje? Nas trzyma idea, a nie żaden regulamin.
Jankowice Błotne, 13. X. 1914 r. Oj, błotnoż tu, błotno. Żyzna ta ziemia sandomierska. Co się tu wyrabia po drogach! Niemcy, Austrjaki walą w błoto całe sterty najpiękniejszego zboża żeby móc przejechać. Nasz pluton był na wywiadzie ku Wiśle przez Ożarów. Zachlapaliśmy się po uszy, a na koniach nawet maści nie poznać. Biada temu, kto ma konia siwego. Tu nie wystarczy słomą przejechać — trza myć i szorować. Nie żałuję tego dla Lucyny, ale roboty z nią dużo. Belina wciąż grozi, że ją zabierze z kawalerji — bo za biała, zanadto znaczna i zwabia strzały, nawet w nocy świeci zdaleka. Ja jej bronię, jak mogę. Słyszałem, że w wojskach angielskich malują konie, nawet na zielono, żeby je ukryć w terenie. Zaraportowałem posłusznie, żebym to samo zrobił, gdybym miał tylko taką angielską farbę. Zwymyślał mnie, a teraz cały szwadron się ze mnie wyśmiewa, że chcę zrobić uroczysty wjazd do Warszawy na zielonym koniu. Już mnie przezywają Sylwek Zielony, kiedym był poprostu Sylwek. Cóż, hołota u nas. Co oni mogą wiedzieć o nowoczesnych metodach wojny?
Jankowice Błotne, 14. X. 1914 r.
Odwiedził nas kochany dziadzio, ob. Sirko. Aż od Komendanta o dwie mile tłukł się nocą po błocie, żeby nas odwiedzić. Była uczta w stajni. Przywiózł sardynek, kiełbasy, cukierków. Tylko wielka szkoda, że nie było papierosów. Cóż, zapomniał, bo sam nie pali. Skarżył się, że go Komendant nie chce puścić do Beliny, a każe robić politykę. W polityce zaś jest pełno tajemnic, o których nie mógł mówić przed wszystkimi szczeniakami. Może powiedział Borszy, Adwentowiczowi, Oporowi, Glorji... Tyleśmy się dowiedzieli, że trza cierpliwie czekać. Po wzięciu Warszawy odrazu się wszystko wyjaśni. Gadał pięknie, ochoczo i z zapałem, wycałował się z nami wszystkimi i pojechał. Oto wzór obywatela. Zasłużony Sybirak, stary — a nic nie dba o wygody. Morowiec on jest pierwszej klasy. To dopiero bicz boży na sprzedawczyków i tchórzów z N. K. N. Podobno wymyśla w Krakowie od ostatnich słów największym ekscelencjom.
Nasz patrolowy Borsza odprowadził go na koniu. Wrócił w parę godzin smutny i zgnębiony. Musiał się dowiedzieć czegoś bardzo niedobrego. Ten Borsza z nami młodszemi się nie poufali zanadto i nic dziwnego, ale mógłby coś przecie opowiedzieć. Za dużo on milczy. Nieraz w marszu, bo jeździmy w jednej dwójce, patrzę ja na niego — co też on sobie myśli? Znać, że mu ciężko, ale wytrzymuje służbę. Czasami, jak przyjdziemy na kwatery, to mu cichaczem napoję konia — nieraz do studni daleko i w błocie po kolana. On zaś udaje, że tego nie widzi. Nie chce żadnej pomocy przyjmować, ale znać, że nieraz jest przemordowany, bo nawet jeść nie może. Lubi mnie, to znać. Zawsze mi da ostatniego papierosa. Jak mu opowiedziałem o babci, zaraz mi kazał napisać do niej coś czułego. I sam się też dopisał jako kapral i zaświadczył, że dobrze służę. Teraz stara uczepi go się na dobre i będzie go prześladowała listami.
Kielce, 18. X. 1914 r.
Witajcie Kielce kochanel
Stajemy we młynie. Niemcy tu rządzą, ale ani jednego ich żołnierza nie widać. Podobno Warszawa już opuszczona przez moskali. Szkoda, że to nie myśmy ją zdobyli. Idziemy tam w tych dniach.
Belina w dobrym humorze. Wczoraj zaraz po przyjeździe zabrał nasz cały pierwszy pluton, najstarszych żołnierzy, na kawę i ciastka. «Komendancie, pytamy, czy można na całego?» «Można». Ja zjadłem siedemnaście ciastek i cztery kawy, bo już więcej nie mogłem, ale inni żarli do obrzydliwości. Zapłacił Belina przeszło 5o koron. Już on się dobrze namyśli, zanim nas zaprosi po raz drugi.
Kielce, i g. X. 1914 r.
Byłem u p. Dziembowskiego, starego tutejszego obywatela i naszego wiernego przyjaciela. Zawsze nam życzliwy, ale podupadł bardzo na duchu, twierdzi, że Niemcy nas zdradzą i opuszczą. Wypadałoby na to, że trzebaby nawrócić się do moskali — ale gdzieżtam, aż się trzęsie na samo takie przypuszczenie. Cóż tedy? On wyrzeka na wszystkich i na wszystko. Wielu tutaj jest takich biadających. A choć to nasi przyjaciele, nic nam z nich nie przyjdzie.
Odwiedzają nas w stajniach różne poczciwe panie z tak zwanej tutaj «Ligi Kobiet», przynoszą nam bieliznę, swetery i wzdychają nad nami żałośnie, jak płaczki pogrzebowe, lcraczą, jak te czarne wrony. Do licha z ich wzdychaniem i z ich gaciami! Wieniawa, który długo mieszkał w Paryżu, ułożył o tych damach piosenkę francuską, choć one mu wszędzie najbardziej nadskakują, bo jest to bardzo piękny mężczyzna.
A Warszawa odstąpiona bez boju. Jutro tam wyruszamy. Brygada pod Dęblinem. Twierdza trzyma się jeszcze.
Smyków, 20. X. 1914 r.
Idziemy znajomym szlakiem — Niewachlów, Miedziana Góra, Mniów, Ćmińsko. Jak te konie wszystko pamiętają! Pamiętają, że we Mniowie były dobre stajnie, więc cały pierwszy patrol jak na komendę skręcił z szosy w mniowską aleję. Chłopcy w czołowej dwójce zdrzemnęli się, jak to w marszu, a konie rozporządziły się same. Dopieroż zawracać nagwałt! Dobrze że Belina nie widział, bo jechał na przodku. Kwatery nam wypadły u bogatego chłopa, ale w domu były same kobiety. Głupie chłopy nieraz tak zmykają z domu — boją się, że ich będziem przemocą brać do wojska. Ugoszczono nas, a ja nawet spałem w łóżku ze Skautem. Ten zaś przez całą noc tylko gdzieś łaził i łaził po chałupie poomacku. A Hanka wciąż wstawał zaglądać do koni. Więc i ja nie mogłem zmrużyć oka, bo mnie to przecież strasznie denerwowało. Takie okropne świństwo! Nie rozumiem, jak się to mogło dziać, tak zupełnie pocichu, bez targów i polubownie. Żadnych protestów, żadnego wstydu — wszystko pocichu, tylko biedna matka jęczała przez sen. Ach, więc to taki jest świat! Nigdy bym nie przypuścił podobnego zepsucia u dziewcząt wiejskich. Młodsza z nich Józia była bardzo śliczna i delikatna jak panna.
I tak było przez calusieńką noc. Dopiero nad ranem wsuwa się Skaut do łóżka i szepce: — Sylwek, chcesz i ty? Wal do Józi, tylko zaraz, póki ciemno. Zważaj na lewe okno i na komodę, bo zaraz za komodą śpi stara, żebyś przypadkiem do niej nie trafił. A ja go pięścią w bok. Mój Boże, jakież to pokusy! Ach, ta Józia! Namęczyłem się, a przecież nie mogłem się zdecydować, zresztą rozwidniło się już. Rano obie były śliczne po tym grzechu, jakby jeszcze rozkwitły. Wstyd mi było na nie patrzeć, nawet śniadania się wyrzekłem i do samego odmarszu byłem przy koniach.
Przedbórz, 22. X. i9“4 r.
Od samych Kielc śliczna pogoda jesienna. Lasy w żółtym liściu — szeleszczą liście pod kopytami. Wszędzie masa zwierzyny. Sarny, a co chwila wylatują zające. Jednego, który się między nas zaplątał, zatratowały konie. To wojska wypłaszają zwierza z dalekich okolic. Putia i nasi taboryci, ciągnący o pół dnia za szwadronem urządzili sobie polowanie z naganką, jak jacy hrabiowie.
Już niema mamy Kępińskiej ani Jadzi. Zostały w Kielcach. Na ich miejsce przyszedł Zydek z Wiednia. (Przyplątał się do nas jako legjonista z wiedeńskiej kompanji). Mamy teraz kuchnię polową, ale nasz Żydek niema pojęcia
0 gotowaniu i warzy jak z laski, bo uważa się niejako za oficera. Jak jest zdała od szwadronu, to lubi zakładać sobie czerwony sznurek i imponuje chłopom i Żydom. Wołają na niego obywatel Zyd». Już to w naszym trenie zawsze musi być menażerja. Tych wszystkich taborytów wartoby rozstrzelać. Wiecznie gdzieś przepadają — nigdy ich niema na czas. Gubią worki z owsem, gubią konserwy — kto wie, może to wszystko po drodze wyprzedają? Najgorszy z nich zbój to Kępiński. Ten przed paru dniami sprzedał jawnie do hotelu Bristol worek kawy, którą otrzymaliśmy od Niemców. Dziś rano Wieniawa naszemu Żydkowi wylał na łeb całą menażkę gorącej kawy. W^ kawie był i ryż i kapusta z zeszłotygodniowego obiadu. Kiedy u nas będzie porządek?
Piotrków, 28. X. 1914 r.
Wjechaliśmy do miasta o południu, dziarsko
1 z pieśniami. Rozkwaterowaliśmy się w stajniach wyścigowych, obrządziliśmy konie i na miasto. Ale radość była krótka, bo wszyscy patrzą tu na nas, jak na jakich zaprzańców, jak na psów. Moskalofilskie miasto.
Są tu i nasi komisarze, ale nie urzędują publicznie, tylko gdzieś siedzą po dziurach. Borsza i poważniejsi z naszego plutonu byli u nich na kolacji. Dowiedzieli się, że pod Warszawą zupełnie nie dobrze. Ciężkie walki pod Łowiczem.  Niemcy jakoby w odwrocie. Masz Warszawę! To jest źle, ale poczułem jakby ulgę, że nie będziem potrzebowali chodzić po Warszawie między Niemcami i świecić oczami i słyszeć na ulicy takie szyderstwa, jak tutaj. Co się odwlecze, to nie uciecze, a może ludzie wreszcie przyjdą do jakiegoś opamiętania.
Jutro ruszamy na Łódź. Tam się dopiero zaopatrzę w gotówkę, bo oddawna już nie mam grosza przy duszy. I miło mi będzie zobaczyć się z ciocią i siostrzyczkami. Toż się dopiero zdumieją — bo z pewnością nic a nic o mnie nie wiedzą.
Łddź, 20. X. 1914 r.
Wszędzie chmary Niemców, a my plączemy się między nimi w tych naszych czakach, jak jakie polskie widma. Nikt tu na nas nie zważa. W koszarach na ulicy Benedykta jest nam wygodnie. Tam jest też założony punkt werbunkowy dla ochotników. Garną się do nas ludzie z tej nędzy, bo głód tu okropny, ale mizeraki to są straszne, ci łódzcy ochotnicy. Zycie dobre, duże kuchnie polowe dymią dzień i noc, ale w mieście usposobienie przepodłe, chciałoby się jak najprędzej wyjechać na pola i lasy.
33
Niemcy rekwirują dla nas konie. Nie jest to wcale przyjemnie, ale koni bardzo przednich mamy już całą stajnię. Wobec tego formuje się piąty pluton. Ofensywa utknęła za Łowiczem, Niemcy powiadają, że czekają na posiłki, ale tymczasem okopują całą Łódź od wschodu i północy.
OJuuIM f »!«..».luiię 5
Straszne bezeceństwa wyczj-tałem w starych numerach pism warszawskich, które mi wpadiy w ręce. Oczom się nie wierzy, tak się tam napraszają z miłością dla moskali! Skądże się to u nas wzięło? Gdym to czytał mąciło mi się w głowie i przez chwilę a może nawet przez godzinę wydawało mi się, że my strzelcy wraz z Piłsudskim jesteśmy zdrajcami narodu. Bo i to można wmówić, jak kto jest zanadto bezczelny. Boże miłosierny — cóż Ty wyprawiasz z tą naszą nieszczęśliwą Polską!
Co my zrobimy i gdzie się podziejemy? Z jednej strony moskalofile endecy, z drugiej — enkaenowcy, zaprzedani Austrji, a my pośrodku, jak między psami, samotni i opuszczeni żołnierze polscy, sieroty bezdomne...
A teraz — o najgorszem. Jak żyję siedemnasty rok nie miałem cięższego przejścia. Nie trzaby
0 tem wspominać zupełnie, bo wstyd i złość bierze. Ale nie mogę. Jak mnie gdzie zabiją, niechże przy mnie koledzy znajdą tę małą książeczkę, a potomność niechaj wyczyta, jeżeli to nie zaginie gdzie po drodze, co czuł żołnierz polski w tej wielkiej wojnie.
Otóż piszę jak było. Odrazu idę do cioci, szykuję się, żeby się zaprezentować dzielnie
1 wreszcie dzwonię. Nastawiłem się, nasrożyłem po żołniersku i czekam. O jednem ja głupi nie pomyślałem. Otwiera mi Julka i z krzykiem odrazu mi hyc na szyję. Na to wchodzi do przedpokoju ciocia, ta sama dobra i kochana ciocia
Joasia, rodzona siostra nieboszczki mamy i staje zła i tragiczna, jak jaki slup soli. Nawet się nie wita, tylko krzyczy na mnie obcym głosem: — hańba! podłość! zdrada! Zupełnie zgłupiałem. Julka w płacz, a Zosia, która na to weszła, krzyczy jeszcze gorzej niż ciocia. Zaś wuj, stary i niesympatyczny adwokat, nic nie mówi, tylko wyciąga jakiś papierek, bodaj dziesięć rubli i podaje mi nie patrząc, ręką wyciągniętą na cztery łokcie, zupełnie jak to robią w teatrze, w największem oburzeniu. I mówi: «Masz i idź precz! Wracaj do swoich, tu jest polski dom!» — Takem ich zostawił: te baby krzyczące, Julkę w płaczu, a starego z wyciągniętą ręką. Nie wiem sam, kiedym zeszedł z tych schodów i zaszedł przez całą Piotrkowską ulicę aż do koszar. Mowę mi odjęło. A potem wlazłem pod żłób między konie, nakryłem się z głową kożuchem i płakałem jak smarkacz i to długo.
Zawszem wiedział, że z tej całej rodziny jedna Julka coś warta. Nie zobaczą mnie oni więcej w życiu. Chciałbym teraz zginąć im na złość, żeby mieli wieczne wyrzuty sumienia.
Główno, 27. X. 1914 r
Zimna wichura jesienna, błotniste drogi, przemokłe wioski, przylaski, strugi rozlane, krzyże przydrożne i aleje wielkich topoli szumiących rasztkami liści... Wy zarośla, wy kępy leśne, w których przesiaduje zaczajony nieprzyjaciel...
Ziemio ojczysta, smutna i stratowana wojną, ty jesteś Polską prawdziwą i szczerą... Ciemny i śpiący lud jest teraz nieszczęsny i struchlały. Ale nie odmówi chłop żołnierzowi polskiemu łyżki barszczu i tej miski kartofli i rad posłucha, co opowiada żołnierz wędrowny, który wieczorem niespodzianie zjeżdża do wsi, a o świtaniu już go niema. Powzdycha nad jego niedolą i głodem i zmęczeniem. Pożegna go o zmierzchu porannym dobrem słowem: a ostańcie tam cało! Niech was Pan Jezus obroni i poprowadzi!
Osłonią żołnierza drzewa polskie, i płaskie pagórki, i jałowce na wydmach piaszczystych, przytulą go parowy głębokie, kiedy sam się kryjąc, szuka nieprzyjaciela w mgle dalekiej.
Witamy cię, ziemio szeroka! Co za radość wydobyć się z ohydnego miasta, z pomiędzy ludzi chytrych i złych! Na wolne powietrze, na ten wicher zimny, na pola i lasy i pod strzały nieprzyjacielskie.
Sokolniki, 28. X. 1914 r.
Teraz już wiadomo, co się tu święci. Poprostu Niemcy są w wielkim odwrocie z pod Warszawy, a my bierzemy udział w osłonie tego odwrotu. Ogromne masy kawalerji tworzą zasłonę ruchomą, która co parę godzin posuwa się ku zachodowi. Niemcy nędznie i fatalnie siedzą na koniach, ale służbę pełnią wzorowo i mężnie. Wczoraj wielkie masy kawalerji rosyjskiej odcięły nas od zachodu. Widać ich było dobrze, nawet maść koni. Okrążały nas, falowały na tle nieba, jak morze, w zwartych kolumnach trójkowych — cała dywizja. Sztab niemiecki z zimną krwią obserwował tę grozę położenia i spokojnie rozsyłał rozkazy. Ale jedynie nasz ułan Zięborak z czwartego plutonu podjechał na paręset kroków do kolumny. Niemcy ruszyli karabiny maszynowe, potrajkotali z pół godziny i cala nawała gdzieś znikła.
Mod Ina, 29. X. 1914 r.
Wczoraj nocą zrobiliśmy piękny wywiad na Będków, na piechotę rosyjską. Praca ciężka. Te osiem wiorst szliśmy przez całe cztery godziny, patrolując po drodze każdy krzaczek, każdą chałupę. Po drodze spotkaliśmy niemiecki patrol oficerski. Niemiec nas zatrzymuje i powiada: — Zuriick! was sie machen das ist ein Selbstmord! Dobrzy to żołnierze, ale my lepsi. Janusz Głuchowski prowadził wspaniale. Sam osobiście podkradł się i podczołgał pod wieś — okazało się, że wieś wolna. Tak więc my, polscy ułani, zadaliśmy kłam najwyraźniejszym meldunkom niemieckim. Belina dostał podziękowanie, a rozkazy i dyspozycje sztabu korpusu zostały zmienione.
A mnie o mało przy tem nie zastrzelił Zdzisław, który prowadził szpicę, bom niespodzianie wyjechał na niego z zagajnika. Ciemno, bo
3 7
ciemno — ale mógł mnie był poznać po Lucynie.
Taka nocna robota strasznie wyczerpuje i konie i ludzi. Dziś Belina na zbiórce wcale nie wymyślał na nasz pluton. To znaczy, że nam dziękował za nocny wywiad. Pierwszego plutonu on nie lubi — wymyśla nam od inteligentów, od artystów paryskich (bo tacy są!), ale w najtrudniejszej potrzebie zawsze nas używa, bo wie, że my najpewniejsi.
Dziś na zbiórce, Wieniawa mianowany plutonowym. Zupełnie słusznie i radziśmy wszyscy. Ale nie było czem oblać w polu tej nominacji. Oblaliśmy ją mlekiem, które było przygotowane w wielu bańkach dla pułku kozaków, ale kozaków myśmy przepędzili z folwarku, a mleko wypili. Teraz pod wieczór znów się ożywia strzelanina ze wszystkich stron. To nasze plutony, rozrzucone po wsiach, płoszą i straszą podkradające się podjazdy.
Niemcy postrzelili ciężko dwóch naszych ułanów we wsi nocą i zabili nam konia — przez omyłkę, niechcący, czyli ze zdenerwowania, alias ze strachu. Czemu to my się, psia krew, nigdy nie pomylimy? Oj, niejeden wygarnąłby z ochotą do Niemców!
Aleksandrów, 29. X. 1914 r.
Przed wieczorem przeszliśmy przez miasto Ozorków, gdzie wszyscy się pochowali, jak myszy. Ani żywego ducha na ulicach. Już wiem.
co to znaczy. To znaczy, że moskale idą tuż za nami w ślad, a małe patrole nieprzyjacielskie już są w mieście. Wyjechaliśmy cało, zupełnie nie zaczepiani. Postój wypadł nam w chałupkach na uboczu, o jakie dwie wiorsty za miastem. Belina nieraz ryzykuje takie ułańskie noclegi, a my przywykłszy, śpimy spokojnie. Ale tym razem przyplątał się półszwadron niemieckich strzelców konnych z jeńcami rosyjskimi i obudził nas. Zarządzono alarm i w kwadrans byliśmy w marszu. Spaliśmy nie więcej jak z pół godziny, ale na wojnie sen jest mocny i ogromnie krzepiący.
Na rynku w Aleksandrowie rozmawiałem z poznaniakami. Poczęstowali nas pysznemi konserwami i tytoniem francuskim. Oni jeszcze przed tygodniem byli w Belgji! Przepowiadają, że moskali Niemcy zwyciężą. Ach, przecież tak właśnie byłoby dla nas najlepiej!
Wiej Widowa, 31. X. 1914 r.
W Lodzi zatrzymaliśmy się tylko przez parę godzin, żeby popaść konie. Nasz werbunek już zwinięty. Ani śladu, ani żywego ducha ze wszystkich komisarzy, oficerów, rekrutów. Smutno i ponuro. Zostało w składach dużo kartofli i sporo chleba — Belina otworzył składy i pozwolił brać każdemu, kto chce. Boże, jak cisnęli się ludzie! Tłum wygłodzony bił się o resztki.
Niecierpię Lodzi. I znów miałem do czynienia z moją wyrodną rodziną. Przyleciał do koszar wuj z Julką, aż zzieleniałem z zawziętości, zobaczywszy jego nędzną fizjognomję. Z Julką się pocałowałem, a na starego nie patrzałem, ani nie słuchałem, co mówił.
Przyjechali dryndą i wydobyli jakiś pakunek — a więc ni mniej, ni więcej tylko cywilne ubranie dla mnie. Stary ośmielił się zaproponować, żebym się przebrał natychmiast, a on mnie ukryje u znajomych, bo Łódź otoczona ze wszystkich stron i wszystkich nas powieszą. «Nakazywal» mi to w imieniu ś. p. matki mojej i w imieniu honoru, bo już «dość tej hańby». Na to ja postawiłem się, jak powinien był prawdziwie dorosły człowiek. Wskazałem palcem na wuja i nie patrząc na niego, mówiłem do Julki:- — Powiedz temu czcicielowi moskali, że wara mu przemawiać w imieniu mojej zmarłej matki, która gdyby żyła, wyparłaby się go, tak jak i ja. I powiedz mu, że jeżeli natychmiast stąd nie pójdzie precz, to go zamelduję do inspekcyjnego oficera i oskarżę, że śmie namawiać żołnierza do dezercji w obliczu nieprzyjaciela. I powiedz mu jeszcze, droga Julko, niechże stąd zdziera natychmiast, bo go tu rozstrzelają na tcm podwórzu, pod tą oto stajnią. Ucałowałem Julkę w zapłakane oczy, zrobiłem wtył zwrot i poszedłem do stajni. Gdym się obejrzał jeszcze raz, zobaczyłem tylko Julkę, stojącą z węzełkiem, a siary już uciekł za bramę.
Wieniawa szeptał z Borszą. Podsłuchałem, że Belina przemyśliwa, jakby to się wymknąć
Niemcom z pod komendy i iść szukać naszego Komendanta i brygady. Oto myśl!
To też odrazu zrozumiałem, o co tu chodziło, gdyśmy wyszli za miasto, a w pół godziny już skręcili nieznacznie z szosy na prawo w pole, z dyrekcją na jakąś wioseczkę, za osłoną małego lasku. Belina z Serwikiem wzięli odrazu na wschód prosto ku moskalom, a my za nimi.
Kłus! I szwadron zatętnił, zaszczękał. Jazda do brygady! Putia i nędzne taboryty miały rozkaz iść szosą do wieczora, a potem dyrygować się na Brzeźnicę. Kluczyliśmy, jak to my, przez cały dzień boży i zajechaliśmy pod wieczór w zupełnie niepojęte strony, gdzie tuż przed nami przeszli byli właśnie kozacy. Ale przed samą wsią, w której piszę te słowa, dognaliśmy pięć wozów naszych i luźne konie, i Pulię. Tłumaczył się, że go Niemcy wciąż po drodze pytali i niepokoili, że moskale go ostrzeliwali. Wreszcie, że zbłądził, bo niema mapy. Szelma to jest, ale morowiec! Jakim psim węchem on się z nami spotkał? Długo krzyczał na niego Belina, ale i w tym krzyku jego znać było podziw i uznanie.
W marszu, 2. XI. 1914 r.
Teraz idziemy własną drogą, neutralnym pasem między odwrotem niemieckim a pościgiem moskiewskim. Na postojach ostre pogotowie przy osiodłanych koniach. Od dwóch dni nie widzieliśmy Niemców i dopiero dziś zaplątaliśmy
się między ich tabory i artylerję, które zajęły wszystkie drogi, jak okiem sięgnął. Zmierzamy jakby ku Częstochowie. Z wielkiej odległości całemi dniami słychać grzmot armat.
Mroźny wiatr od trzech dni dmie nam prosto w oczy. Wszędzie po drodze rzeki i rzeczki przebywamy wbród, bo Niemcy popalili wszystkie mosty. Strzelaliśmy się z godzinę z niewiadomym przeciwnikiem, który nam bronił przeprawy przez jakąś rzeczułkę. To byli najoczywiściej Niemcy, którzy się widać spóźnili za odwrotem. Kolec ma 40 stopni gorączki, ale niema go gdzie zostawić, bo za nami moskale, więc jedzie. Podpieramy go, bo chłopak leci z konia.
W mar<tzu, 3. XI. 1914 r.
Ciągniem i jedziem przez tę Polskę. Zimna, późna jesień, krótki dzień, pociemku człek przychodzi na kwatery, pociemku odchodzi. Mijamy płaskie pola, lasy, piachy, łąki, jedziemy szumiącemi alejami wielkich topoli, rozmokłemi drogami lub naprzełaj przez czarne podorywy, przez zwiędnięte oziminy, przez wysokie obrośnięte miedze, z których smyrgają zające i podrywają się stada kuropatw.
Ileż zjechaliśmy wsi, dworów, osad, miasteczek nieznanych nikomu! Patrzą na nas chłopi ni tak, ni owak, patrzą Żydzi podejrzliwie i badawczo, a najgorzej się nas boją po dworach. f
Marsz i marsz. Nieraz pomęczą się koniska i nas już kości bolą, a głód gra na kiszkach, zimno i już ciemno i deszcz zacina, a tu jeszcze Belina nie wybrał noclegu. Zarżą konie, wchodząc do wsi i łby wyciągają ku stodółkom, patrzy człek chciwie w te oświetlone okienka, radby odetchnąć i spocząć od tego wiatru w miłym, ciepłym zaduchu. Oto i ostatnia chałupa i znowu jeno wiatr wyje w szczerem polu. Skuli się żołnierz w siodle i wytrzymuje. Stęknie w rezygnacji koń ułański i gotów dreptać całą noc, marząc o stajni.
Częstochowa, 4. XI. 1914 r.
Dziś dostaliśmy po raz pierwszy, jak jesteśmy w służbie, po jednej koronie żołdu. Ja już oddawna nie mam grosza przy duszy, więc wydało mi się, że jestem bardzo bogaty. Ale gdym wyszedł na miasto, nie wiedziałem, co robić z temi pieniędzmi. Na kupienie czegoś potrzebnego nie wystarczy, więc poszedłem pod Jasną Górę do straganów i napiłem się herbaty, zjadłem kilka pożywnych ciastek i jeszcze mi wydali sporo reszty.
Wczoraj wszystkie plutony w paradzie czwórkami poszły na Jasną Górę pomodlić się przed Matką Boską. W^ skupieniu ze srogim brzękiem ostróg weszliśmy do kościoła. Ale nie tylko nie chciano nam odsłonić cudownego obrazu, ale nie otworzono nawet kaplicy ^aJsośęieJ, n i nam poprostu wymyślali.
ff Zwięzk-j 7<w dowsgo
prac. raid I JJ
rozmyślnie. To też nie mogłem wytrzymać i zapytałem pana kościelnego — jak zdrowie ojca Macocha? Bo Macoch jest tutaj, siedzi w więzieniu. Niemcy go odwiedzają, jako osobliwość i dają do podpisywania «ansichts karty», a on to czyni z wielką powagą, jak prawdziwa znakomitość.
Ogromne masy wojsk, samochodów, armat, ciągną przez miasto. Park lotniczy, kilkaset piekarń polowych, ogromne działa motorowe — wszystko to oznacza, że tu będzie punkt oporu. W tej masie znikliśmy zupełnie i nikt Beliny nie pytał, skąd on się tu wziął. Żadnych wieści o naszej brygadzie, tyle wiadomo, że jest w odwrocie z pod Dęblina. Gdzieś ją przecie odnajdziemy.
Miechów, 5. XI. 1914 r.
Idziemy stronami ogłodzonemi i wyjedzonemi przez miljonowe masy wojsk. Żadnej paszy dla koni, nigdzie chleba, bo chłopi pochowali gdzieś ostatnie resztki. Z fali odwrotu niemieckiego wpadliśmy teraz w rejteradę armij austrjackich. O ile tam był ład i spokój i zupełna pewność siebie, to tutaj zgiełk i gwałt. Treny spychają się z dróg, masa wozów połamanych leży po bokach, a co krok po rowach, po polach, zdechle konie. Co tego padło!
Całe bandy różnojęzycznych maruderów włóczą się po wsiach, żebrzą, kradną i rabują, lub siedzą sobie skromnie na uboczu po różnych laskach i dołkach, czekając w rezygnacji, aż ich zabiorą do niewoli. Żołnierze trenowi sprzedają wszystko jawnie za psi grosz. Najlepszą derkę kupujemy za trzy korony, manlicher za dwie, buty za pięć, szablę za 5o halerzy. To też nasz najnowszy szósty pluton, który w Lodzi nie miał nic prócz koni, zaopatrzył się po drodze we wszystko i cały jest ubrany w granatowe kożuszki huzarskie (cena po 12 koron). Złapaliśmy też po drodze siedem koni, łażących luzem.
Niezmierne masy rannych trzęsą się na ftirach, niektórzy jęczą i wyklinają straszliwie. Prowadzą setkami konie ranne, odparzone i kulawe. Przeciągają resztki zniszczonych pułków kawalerji. Spotykamy świetne sztaby, ugrzęźnięte samochody, ciężkie kolumny amunicyjne, parki lotnicze, pontony, machiny. Dużo pocisków, łopat, broni marnuje się po polach.
W całym Miechowie niepodobna nic dostać do zjedzenia. Jest dużo wina i cukierków, ale ani kawałka chleba. Przechodziliśmy właśnie tędy przed trzema miesiącami. Ach, już trzy miesiące, jak trwa wojna! I oto już drugi nasz odwrót. Co będzie dalej? Niemcy, jak Niemcy, ale austrjacka armja wygląda, jakby już miała zupełnie dosyć wrażeń wojennych.
Wolbrom, 7. XI. 1914 r.
Nic u nas nie było wiadomo, ani też nikt się niczego jeszcze nie spodziewał, aż tu dziś w południe koło przejazdu kolejowego, pod budką dróżniczą patrzymy — kręcą się jacyś strzelcy. Patrzymy — we własnej osobie sam Komendant! Jak nie hukniemy — niech żyje!
Radość i otucha! Z nim, to jak przy ojcu i matce. Wszystko jedno, co i jak, byleby przy nim zawsze! Okropnie wzruszone u nas wszystko, uśmiechają się nawet nasze taboryty, ta cygańska banda, dla której niema nic świętego.
Zaraz nasz pluton odkomenderowano dla osłony Komendanta i sztabu. To bardzo miło, a przytem i służba lekka. Poszliśmy niedaleko, rozkwaterowaliśmy się i dalej do brygady po nowiny. Obozują piechociarze pod gołem niebem przy ogniach. Szukam znajomych.
Wszystkie gęby wymizerowane, zmarniałe, blade, nieumyte. Obdarte to, zbłocone, zawszone. Hej, bracia piechociarze, ciężko musiało być pod Dęblinem... Szczeniaki to wszystko jeden w drugiego, a jakby postarzeli przez ten miesiąc. Nie śpiewają, nie zbytkują.
Dopieroź opowiadania! Pod Laskami, pod Anielinem, pod Trupienieni... Setkami padali od pocisków, setkami marli w odwrocie od czerwonki, padali po drodze z wyczerpania. Od dwóch tygodni mało śpią, mało jedzą, wciąż w tylnej straży, w utarczkach. — Teraz my wiemy, co to wojna! — Na bagnetyście szli? — Ile razy! — Jeńców braliście? — Na kopy! Moro wcy są! Mój melancholik Julek ranny w nogę. A bracia Wacek i Stasiek Brzescy z gimnazjum Św. Jacka obaj zginęli i to od jednego szrapnela.
Kr żywopłoty, 8. XI. 1914 r.
Widziałem dziś po raz pierwszy naszą artylerję. Chce się nad nią zarówno płakać i śmiać się. Jakieś wózeczki na małych kółkach z takiemi szafeczkami na przodkach. Armacięta — jak zabawki! Zaprząg — po cztery szkapy fornalskie we szlach, zupełnie z wiejska. Opowiadają, że te armacięta spisały się dzielnie pod Dęblinem. A papa Sniadowski komenderuje tem wszystkiem z ogromną powagą. Pozdrowiłem go pięknie, a on przyjaźnie mnie powitał i poczęstował papierosem. — Jak się masz, Sylwek, cóż to, panowie kawalerja już zpowrotem z Warszawy? Nie wstyd to wam? — Prawda, że wstyd, panie komendancie, aleśmy nie zabrali artylerji. Inaczejby poszło, gdybyśmy mieli ze sobą parę takich wielkich dział. — Głupi ty jesteś, Sylwek. Bo od małego się zaczyna. I tyś zaczynał wojnę z panem Werndlem? Nie? A to są bardzo porządne górskie armaty. — To tylko szkoda, że tu nigdzie gór niema, melduję posłusznie. — Niema, to będą, właśnie się kierujem w tę stronę.
A mnie się odrazu przypomniało, jak to kpił Wieniawa, że teraz pójdziem wszyscy do Zakopanego na odpoczynek. Zdałoby się.
U lina Mata, 10. XI. 1914 r. Drugi dzień i drugą noc tłuczemy się po drogach i po polach i jakoś nigdzie nie widać nijakich wojsk. Wozy zostały, a z nami idzie jeno pięć kuchni. Ze wsi Krzywopłoty, gdzie została tak zwana artylerja 5 dwa bataljony, poszliśmy na Wolbrom i w ciężkim marszu szliśmy gdzieś przez pola, przysiadaliśmy parę razy po dołkach, gdzie piechota odpoczywała, a myśmy wyjeżdżali tu i tam, ale nigdyśmy nic nie wypatrzyli. Potem znowu marsz bez popasu, aż późnym wieczorem jarzą się światła elektryczne. Zgadujemy, że to Olkusz, ale cóż, to był znowu jeszcze raz Wolbroml Myśleliśmy, że wracamy zpowrotem. Ale gdzie tam.
W miasteczku pachniało chlebem, aż strach. Więc się okazało, że we wszystkich piekarniach piekli Żydzi chleb obstalowany przez moskali. To tak! Zaczekaliśmy z godzinę, aż się dopiecze i zabraliśmy gorący i znów w drogę.
Albo Komendant wymyka się Danklowi, jak Belina Niemcom, albo też zamierza coś jeszcze dziwniejszego. Wygląda na to, jakbyśmy mieli samopas atakować moskali. Więc znowu tłuczemy się przez całą noc, a o świcie przyszliśmy do tej wioseczki pustej i opuszczonej. Wedety porozstawiane i wszyscy w pogotowiu. Jedni śpią, inni szukają czego do zjedzenia. Kuchnie nie gotują, bo wody w studniach ani kropli. I konie nie pojone. Wyczerpali wszystko moskale, którzy tu byli nocą. A jeżeli byli nocą, to mogą i teraz przyjść o każdej chwili. Pokłócimy się z nimi o kwatery.
Znowu mi się robi ckliwo i ziewam raz po razie a spać nie mogę, jak kiedyś w Opatowcu. Chłopcy też chodzą milczkiem i patrzą po sobie
znacząco. Źle. Zaczepiam znajomych oficerów, pytam, ale jakby się zmówili ukrywają całą prawdę, ale i im z oczu niedobrze patrzy. Czyśmy przypadkiem nie zaleźli za głęboko między moskali?
Trafił się Zyd z furą jabłek, który siedzi w chlewku pod strażą. Jabłka rozebraliśmy, a on je wiózł dla moskali. «Nasi», powiada, są wszędzie dookoła, kwaterują po wszystkich wsiach. Oni idą na Kraków.
Na Kraków... Prawda, że to już stąd niedaleko. Ale którędyż my pójdziemy? Jak się stąd wydostaniemy?
— Sylwek, nie wysilaj ty twojej głowy — rzecze mi na to Światełko — powiedz, kto nas tu wpakował? — A Komendant. — I on tu z nami jest? — No jest. — To resztę wiesz.
Ale nasze dwa plutony wysłane na wywiad pod Orliczem nie wróciły dotychczas. Ani jednego meldunku od nich do tej godziny. Widać odcięte. Już się zmierzcha. Dwukrotnie atakowała nas spieszona kawalerja, która nam zaszła od tyłu. (Licho wie, gdzie teraz nasz tył, a gdzie front?). Odpierał trzeci bataljon. Nisko na łączce leży ich paru zabitych, a dwóch rannych czołga się ku wsi na rękach.
Robi się coraz ciemniej — trudno pisać. Dziś już nie nadążą, ale jutro od samego rana będą nas ostrzeliwać artylerją. Będą chcieli spalić wieś razem z nami. Akurat będziem na to czekać. Te nasze id jo ty wiecznie się wyśmiewają z mojego pamiętnika i teraz słyszę jak Czarnota opowiada przed chałupą, że Sylwek spisuje testament.
Najsmutniejsze, że Lucyna nie chce dzisiaj wcale jeść. Coprawda nie pojona, ale może się i ochwaciła, jak tyle naszych koni? Między chłopcami też wielu ma gorączkę. Okrutnie jestem głodny.
Kraków, ij. XI. 1914 r.
Z mojej babki to morowiec. Nie spodziewałem się jej tu zastać. Zupełnie się nie chciała ewakuować. Niech mnie, powiada, zbombardują w Krakowie, a nie ruszę się z własnego domu. Nakupiła zapasów na całe oblężenie i stawia się.
Jak się ona wyrobiła przez ten czas! Z nami i z Piłsudskim trzyma zawzięcie przeciwko N. K. N. Oznajmiła mi uroczyście, że kamienicę na Sw. Jariskiej już mi zapisała, a więc ja Sylwek z 7-ej klasy będę miał własną kamienicę! Długo nie chciałem przyjąć, ale mnie bardzo prosiła.
Nic babci nie wspomniałem o jej wyrodnej łódzkiej córce i nikczemnym zięciu. Poco ma się martwić?
Wyprawiła suty bal dla całego naszego patrolu. W dz iesięciu z obywatelem Borszą na czele wyjedliśmy spory wyłom w jej zapasach. Używali chłopcy, a ja z dumą ich ugaszcza-
Jem i sam jadłem za trzech. A każdy jeszcze dostał na drogę pakiet wszystkiego dobrego. Borsza ją bawił godnie i opowiadał szeroko
0 wojnie, a ona tylko gębę otwierała z podziwienia.
Miasto puste i jakieś wypłoszone. Masa oficerów po wszystkich kawiarniach z głupiemi minami, a ulicami wciąż, co chwila szastają i smyrgają samochody jak wściekłe psy. Mało kogo ze znajomych zastałem, a kogo się napotka, ten prorokuje, że twierdza się prędko podda. Nie bardzoby ich to zmartwiło. Są zaś i tacy z tutejszych urzędników i profesorów, którzy nagwałt
1 potajemnie uczą się po moskiewsku. A reszta zato, to już takie zawzięte i niewolniczo wystraszone austryjaki, że aż obrzydliwość bierze. Słowem, mało jest w Polsce ludzi naszych, czyli porządnych.
Stoimy w Oleandrach. Wszędzie konie, po salach wystawowych, po lożach w teatrze, po galerjach. Dziś mieliśmy zbiórkę na scenie. Podzielono nas na dwa szwadrony — jeden bierze Janusz, drugi Orlicz. Wieniawa mianowany oficerem w naszym plutonie. Dostaliśmy po 6 ko-, ron zapomogi, stąd wielka radość, ale przy babce kpię sobie z żołdu. Odtąd mam od niej stale otrzymywać po 26 koron miesięcznie, z obowiązkiem spisywania wszystkich wydatków. Zapowiedziano nam po raz pierwszy od początku wojny żeby obo wiązko wa^S^ra^^^^^^J^fjackich oficerów. Co oni
// Związku Zowodowegct \\ wafUlUsniiic...Jblj
^sLiJra k o Zawoja, 18. XI. 1914 r.
Oto patrzajcie, naprawdę jesteśmy na wypoczynku i to w górach, niemal że w Zakopanem! Wszystko tu ślicznie ośnieżone, a nad nami panuje wspaniała Babia Góra. Zacisznie tutaj i spokojnie. Wypoczywamy za wszystkie czasy. Kwaterujemy po willach i chałupach. Górale życzliwi i kochani, czujemy, że jesteśmy w prawdziwej Polsce, między swoimi. Ale na tym wypoczynku za bardzo wielu się rozchorowało, bo wiedzą, że teraz można. Wyłażą z chłopców czteromiesięczne trudy bojowe. Mnie nic nie brakuje, ale nasz stary Borsza goni ostatkiem sił, już go nawet Wieniawa zwolnił ze służby. Wielu z naszych ma ochotę odziedziczyć jego Myszkę i już się o nią kłócą.
Nasi jeńcy codzień pijani, bo ich każdy poczęstuje w szynku «Austrja», gdzie chodzą na spacer pod konwojem z bagnetami. Dobrze im się tu dzieje.
Opowiadają też, że się car Mikołaj koronował na króla polskiego w Warszawie, obronionej od Niemców, a nam strzelcom ogłosił amnestję. Są tacy, co w to wierzą. A druga brygada podobno całkiem zniszczona w Karpatach. Znów się tu ukazał kochany dziaduś, obywatel Sirko, ale za tym razem smutny i bez zapału. Znać, że i jemu polityka dojechała do żywego. Skarżył się, że go Komendant wyprawia do Wiednia. Już on lubi enkaenowców!
Dziś Orsza pokazał mi na mapie i powiedział: «Patrzaj jak to wygląda naprawdę». Cóż się nam zostafo z całej Galicji? Oj, ile. Bo i na Węgry pakują się teraz i to przez cztery przełęcze. Kraków już niemal odcięty od południa — zaczęła się pod twierdzą ogromna bitwa narodów. I nas chyba stąd wykurzą.
A więc, póki czas napiszę obszernie o bohaterskim czynie Komendanta i o wiekopomnym odwrocie naszej dzielnej brygady przez moskiewskie tyły — z Uliny Małej na osaczony Kraków.
Opowiem po swojemu dzieje tej nocy jak potrafię, choć na takie historyczne wydarzenie trzaby mieć pióro Sienkiewicza lub Xenofonta.
Jordanów, 2o. XI. 1914 r.
Już po naszym miłym odpoczynku.
Ruszono nas wczoraj gwałtem, a niespodziewanie, bo podjazdy kozackie już się tu plączą po przesmykach górskich. Okazało się, że komenda twierdzy nie chciała nam dać wypoczynku, jak się tego Komendant domagał, ale wysłano nas prosto na linję. Więc Komendant, który najlepiej wiedział jakie u nas wszystko przemęczone, rozporządził się sam (miał prawo, bo my jego żołnierze, a nie c. k.) i zadekował nas właśnie w Zawoi. Wytropiono nas dopiero po sześciu dniach.
Więc nasz dywizjon poszedł pierwszy szybkim marszem. Ale ślizgawica była taka, że co ruszymy kłusa, to wali się koń przy koniu jak pod najsrożtzym ogniem. Nie kute u nas konie na ostro, a nie było czasu i nie starczyłoby przecież kowali. Prowadziliśmy konie i na piechotę gnaliśmy na Maków, na Osielec i przez Obidową do Jordanowa. Stanęliśmy na noc i odrazu po nocy kuć. Kowali trza było rekwirować i pilnować pod strażą.
Miasto pełne jakichś rozbitych trenów, które wracają niewiadomo skąd. W każdej chwili spodziewają się tu moskali. Dwa plutony okute ruszają o świcie. Jeden pod Limanowę, drugi w stronę Nowego Targu. Nasz będzie się jutro podkuwał, a ja opiekuję się Borszą, który leży i majaczy. Dobiła go droga — cztery mile za koniem. Jutro ma jechać chorować do żony. Myślimy wszyscy, że on umrze. Została na nim skóra i kości. Ale jego Myszkę Belina zabrał dla siebie do sztabu dywizjonu. To niesłusznie, bo jeżeli koń jest w plutonie od początku wojny, to powinien w nim zostać. Czy to Belinie nie wiadomo jako kawalerzyście, że konie zżywają się ze sobą niczem ludzie i że dla dobra służby w plutonie musi być zgoda i solidarność zarówno między ludźmi jak między końmi?
To jest zwyczajne rozprężenie plutonu. Przyjdzie nowy, nieznajomy koń i znowu zaczną się hopki po nocach w stodole, kwiki i bójki między końmi, skąd łatwo dochodzi do ciężkiego okaleczenia, a i nam przecie należy się sen spokojny. Myszka to klacz cenna, spokojna i bardzo lubiana przez nasze wszystkie konie. Lucyna będzie za nią tęsknić, bośmy z Borszą jeździli w dwójce. Limanowa, 29. XI. 1914 r.
Zaniedbałem się w pisaniu, bo też nas pędzają i ganiają po tych górach. Nie bardzo ja rozumiem taką wojnę. Częściej bywamy na lylach nieprzyjacielskich niż od frontu. Tak zawsze jakoś wypadnie, że pobłądzimy po dolinkach i przełączkach i wleziemy prosto na moskali, oni robią od siebie właśnie to samo. Więc strzelamy do siebie ustawicznie i to zbliska, ale bez wielkiej szkody. Raz nadspodziewanie zajechaliśmy od tyłu na rosyjską baterję. Kanonierzy uciekli do lasu, a my staramy się naprędce odjąć zamki i zepsuć co się da, kiedy wtem dostaliśmy od prawej strony jedna za drugą z pięć salw szrapnelami. Odbiegliśmy od baterji i do koni, i w las. A to strzelała nasza własna c. k. artylerja. Jakoś tu idzie po omacku w tych górach i wądołach, a najtrudniej idzie kawalerji. Wszędzie po zboczach, na górach śniegu po brzuch, a na drogach gruda i gololedź. Nie wszędzie koń wylezie i nie wszędzie zejdzie, bo koń to przecież nie taternik. A na dobitkę nigdy nie można wymiarkować, kiedy człowieka skądś widać a kiedy nie. Nieraz przycupniemy w takiem najlepszem miejscu, zostawimy konie w jeszcze lepszem, podkradamy się i obserwujemy, a tu ostrzelają i nas i nasze konie, a skąd — niepodobna stwierdzić. Ni stąd, ni zowąd. Oj, te góry, doliny.
j. XII. 1914 r.
Ledwie się rozwidniło już leciały na nas pierwsze kuferki. Naprzód na lewo, na puste zbocza. Wyje, wyje, dolatuje i trrrach. I już cztery czarne topole wyrastają na śniegu. Za drugim razem uderzy znacznie bliżej między kompanje czwartego baonu i znowu stają cztery dymy zanim opadły tamte. Na coś mi Wojtek pokazuje, hen ku piechocie, coś gada i śmieje się. Tam czarni ludzie kręcą się, odbiegają, powracają, istotnie wygląda to na jakiegoś kontredansa, tańczonego przez czarne sylwetki na białej karcie i przypomina zdjęcie kinematograficzne. Znowu wyje, wierci, syczy — no, myślę sobie, teraz — w nas. Skuli się człowiek, wbierze się w siebie jakby chciał wleźć samemu sobie do kieszeni. Jak nie huknie! Warkną, furkną w powietrzu rozsadzone odłamki. W uszach dzwoni, kaszle człowiek od zjadliwego dymu i jeszcze nie wie, czyli żyje czy nie. Cięło mnie czymś w pysk. Oczy mi zasypało ziemią — nic nie widzę. A do tego konie się strasznie rzuciły i wzięły mnie między siebie, jak mnie ścisną, ocknąłem się, krzykłem na konie, patrzę, mój Wojtuś na ziemi siedzi i patrzy mi prosto w oczy. Patrzy ogromnemi oczami i jakby się śmieje, zęby wyszczerzone... — Cóżeś ty konie puścił? krzyczę na niego, bo jego czwórka zbiega sobie truchciczkiem z górki na dół równo jak w zaprzęgu. A on nic. Nie wstaje, nie goni za końmi, tylko patrzy we mnie strasznie zdziwiony i klapie temi zębami. A ja nie mogę nic więcej powiedzieć, bo kaszlę raz po razu — nawiało na nas tego dymu — a za mną i te konie zaczynają odkaslywać i parskać. Dopiero widzę, że portki na nim całkiem czerwone jak na huzarze węgierskim. I chcę się o coś spytać, a tu jak mnie zamdli...
Przykląkłem przy nim, trzymam czwórkę na marszhalterze i drżę caluśki. Chcę go spytać — co ci jest, a nie mogę. I on się sili, a nie może. I wraz się przechyli na wznak — położy się. Patrzę, w jednej chwili zzieleniał, poczerniał i twarz mu się zrobiła trupia. Tylko we mnie wciąż jeszcze patrzy przenikliwie temi oczami. Naprzód na mnie, potem w niebo i już.
Tak zginął nasz miły Wojtuś, dzielny ułan rodem z Pińczowa. Nie wiem jak się nazywa i nikt u nas nie wie. Dobry był żołnierz i cichy chłopak. Nikomu nie zawadzał i nawet go nie było znać w plutonie, ale teraz odrazu znać, że go niema, bo go wszyscy żałują. Już go nigdy nie będzie. Baterja zaś, ubiwszy Wojtka, jakby tylko to miała do dokonania przeniosła ogień o wiorstę od nas i biła już w jedno tamto miejsce, gdzie właśnie nikogo nie było. A z tych, co piechotą podchodzili w tyraljerze i byli w strasznym ogniu przez całe dwie godziny, w szczerem polu na śniegu — z tych, mówię, wrócili się wszyscy i żaden nie był nawet ruszony. A nam się właśnie dostało cośmy przy koniach pozostali w bezpiecznem miejscu za chałupami. Tak to na tej wojnie. Nie zawsze, ale bywa.
Lucynie prysło czemś po szyji w paru miejscach delikatnie. Puściła trochę farby, zatarłem jej ranki śniegiem i nic.
8. XII 1914 r.
Sam się sobie dziwuję, że jeszcze żyję. Patrzę po chłopcach — i ci żyją. A przecież na dobrą sprawę ani jeden z nas nie powinien był wyjść cało z pod tych Marcinkowic. Wpadliśmy między moskali w takiej brzydkiej szyi górskiej, na gościńcu. Aleśmy wiali jak wszyscy djabli. Lecę między sołdatami, którzy na wyrypy strzelają nam tuż-tuż prosto w oczy. A tu nagły zakręt i Dunajec, ale most rozebrany. Straszny ogień na tę przeprawę, jeno kule zgrzytają gradem po żelaznych belkach. Kupą w wodę z wysokiego brzegu! Pamiętam jak przez sen: cisnęło mnie w wodę ze łbem, dźwigam się a tu z góry wali prosto na mnie z brzegu Swiatełkowy Pomidor, rozczapierzony jak smok. Znowu w wodę i tonę. Podnoszę się — wyrżnie mnie coś w samą skroń aż mi wszystkie gwiazdy... Wydaje mi się, że jestem roztratowany na śmierć, utopiony a do tego trafiony w sam łeb i że już zupełnie umarłem. Ale wnet jestem na tamtym brzegu i zdzieram rowem od ognia aż się kurzy. Dopiero dzisiaj możemy dosuszyć się do reszty z tego, co na nas samo nie wyschło przez dwa dni. Paru leciutko rannych, ale o^iein koni straconych i sam Belina draśnięty.
... io. XII. 1914 r.
Jedna z naszych kompanij zafasowała dziś w nocy cały szwadron przedniej straży dragonów z oficerami i ze wszystkiemi końmi. Morowo! Te konie z Cbyżówek, które dla nas wycyganił od piechoty Belina — pierwsza klasa. Stepowe, rosłe. Okropne intrygi i podlizywania odchodzą u nas o te konie. Ale ja jestem wierny mojej Lucynie. W samą porę przyszła tak śliczna zdobycz po świeżych stratach.
15. XII. 1914 r.
Ach, jak smutno...
Cóż... Któż temu winien, że tylu naszych jest po tamtej stronie? Ani oni, ani my. Taka dola. Wie się o tem dobrze. Inna sprawa zobaczyć coś takiego na własne oczy zbliska.
Był nasz pluton tego dnia na służbie łącznikowej przy sztabie. Przed wieczorem wyszła z lasu na sam nasz sztab ich tyraljerą. Rozwinęło się naszej pół kompanji, postrzelali z kwadrans i odparli.
Paru zostało. Pojechała w pole nasza furka i zabrała jednego, co jeszcze żył. W brzuch był trafiony, bez nadziei. Powiadają, że Polak. Kiedy go przywieźli wyszedł do niego z chałupy sam Komendant.
Leży młody chłopak, inteligent, zbielały na gębie, a patrzy hardo.
— Polak?
— Polak.
Wsparł się Komendant ręką o półgrabek i tak zbliska patrzy jemu w te młode oczy. Nasz doktór Ruppert gotuje się do opatrunku, a któryś ze sztabu objaśnia rannego w czyich jest rękach i kto przed nim stoi — że to jest sam Piłsudski. I gada coś jemu, mówi, że mu nie damy się poniewierać w niewoli, że go będziemy leczyć i t. d.
Stoję ja po drugiej stronie fury i wszystko widzę zbliska. Ranny już słabnie i dochodzi, a nie może się oderwać, tylko tak uparcie patrzy w Komendanta, prosto w oczy. A ten nasępił te swoje brwiska i patrzy, patrzy. Już nie mogę się wstrzymać, gęba mi podryguje, w oczach piecze...
Wtem ranny odwróci głowę, zamknie oczy i poprosi tak cicho ze łzami w glosie:
— Dajcież mi zdechnąć spokojnie...
Nakrył się derką na głowę. Komendant wrócił do chałupy. A tej nocy ranny skończył, nie powiedziawszy więcej słowa do żadnego z naszych. Ale co zato przemyślał, zanim umarł! Co? To samo, co każdy z nas.
2g. XII. 1914 r.
Po Łowczówku już wszyscy muszą przyznać, że nasza brygada to wojsko wyborowe i najpierwsze na świecie. Nasi chłopcy walczą nie gorzej od samych Niemców, a do tego czynią to pięknie, zamaszyście i wesoło. W ciągu tych trzech dni i trzech nocy okropnych szturmów padło nas niemało, jeszcze nigdy nie mieliśmy takich strat. I może wyginęliby wszyscy, gdyby moskale wczas nie zwiali. Brygadę odsunięto wtyl, do rezerwy korpusu. Wczesnym rankiem przechodzili kolo naszych kwater. Wyleźliśmy patrzeć, ilu ich też wraca całych. Idzie nasza banda, wali kupą po biocie i odrazu znać, że to swoi. Nie po austrjacku. Ładu w marszu ani za trzy złamane grosze. Idą drogą, rowami, idą polem, włażą do chałup, wyłażą, poją się przy wszystkich studniach. Gęby znędzniałe, oczy jakby chore, uciarane to w błocie od stóp do głów i znać że się ledwo na tych kulasach trzymają, ale ryczą:
— Towarzystwo weteranów — każdy zna tych panów — bo tam co niedzieli — jest zabawy wieli.
— A komitet wstępu bierzy — czterdzieści halerzy — i każdy kto szczerzy — to wierzy, że wart...
Jeńcy! Chłopy ogromne, szerokie, idą między naszymi jak kupa jakichś Guliwerów, a na tyle fura. Siedzi na niej dwóch młodych oficerów i siwy kapitan. Wszystko staje, bo na szosę pcha się kolumna amunicyjna. Kapitanisko zagadał po swojemu, macha łapami, jak stary wiatrak, wreszcie zerwał ze łba i cisnął w błoto wielką, baranią czapę i rozpłakał się. Wszyscy współczują staremu i śmieją się wesoło.
— A co on gada? — pytam się któregoś z naszych królewiaków.
— Wyrzeka, że jego starego zafasowały takie szczeniaki. Powiada, że gdyby to nie było pociemku, toby się nigdy nie poddał takim i wolałby zginąć.
— Najgorzej! A czemu on śmie wymyślać?! Mołczat’ stary! Stul gębę!
Bo kapitan płacząc wciąż powtarzał wkółko: s... s... s...
— To nic. To jest takie ruskie słowo, co znaczy wstyd, hańba, czyli że się strasznie wstydzi.
— Też język moskiewski! U nas jak kto... to się wstydzi, a tu naodwrót. Nasz filolog, prof. Cupich pewnieby to wytłumaczył.
Marsz! I fura z płaczącym kapitanem ruszyła dalej.
Aż tu w tem. koło północy Wchodzą trzy cywili, Gęby odrapane, W lody jak badyli...
Niech żyją nasi morowcy!
Tak się skończyła ta sławna bitwa pod Lowczówkiem.
j. I. lpij r.
Noc noworoczną przestaliśmy w polu w pogotowiu przy koniach. Na nasz pluton wypadło trzy butelki wódki. Częstowaliśmy się wesoło i biliśmy się ze sobą dla rozgrzewki. Jaki będzie ten nowy rok? Tego nikt nie zgadnie, nawet najmądrzejszy, więc poco ja mam o tem myśleć? Który wyżyje, ten się czegoś wreszcie doczeka.
Dziś w nocy Serwik mnie przyłapał, jak kradłem ze sztabowego wozu owies. Dwie godżiny z nim się ugadywałem, zanim mnie puścił. Też zdarzenie! Brałem sobie trochę tego owsa oddawien dawna zawsze, kiedy na mnie wypadała warta i nigdy jeszcze nie wpadłem. Dałem mu dwadzieścia papierosów i nową chustkę do nosa i przysiągłem, że już nigdy nie będę, bo tego zażądał. Najgorzej! Ladnieby wyglądała Lucyna, gdybym o nią nie dbał własnym przemysłem.
Kozy, 20, I. 1915 r.
Kwaterujemy tu na długim wypoczynku. Już dawno wypoczęliśmy i nudzimy się okropnie. Codzień robimy trochę musztry, a resztę czasu trzeba zaspać.
Oficerstwo nasze siedzi we dworze, gdzie się dobrze bawią, albo też robią wyprawy do Bielska, gdzie są knajpy i teatr, albo do Kęt, gdzie stoi pierwsza brygada i sam Komendant.
Nowe porządki. Oficerowie zaczęli teraz otrzymywać należyty żołd, ale wszyscy zarówno — po 100 koron. Już teraz noszą nie jakiś czerwony sznurek, ale gwiazdki na kołnierzu. Według szarż, tylko rozstawione nie po austrjacku, a po naszemu, a do tego zygzaki ze srebrnego galonu.
Nasi komisarze z P.O.N. siedzą na Śląsku, w Jabłonkowie, tam też założono nasze szpitale. A politycy z N. K. N. wynieśli się aż do Wiednia. I ci i tamci nic nie robią, bo sprawa polska utknęła i nikt nic nie wie co z nami będzie. Dopiero teraz się wyjaśniło, że wojna potrwa dłużej, może do końca tego roku.
Druga brygada precz bije się w Karpatach. Przez intrygi moskałofilów wysłano ją tam na wytracenie i rozproszono Legjony. Zbrodnia i zdrada, wołająca o pomstę do nieba.
Kozy, 6. II. 191
Miały się u nas odbyć uroczystości z powodu pierwszego półrocza od przekroczenia granicy. Ale wszyscy oficerowie pojechali do bry~ gady, a u nas w dywizjonie skończyło się na trochę lepszym obiedzie i po 5 koron do łapy. Zato dziś przytryndała się z tłomokami babcia, wynajęła sobie mieszkanie i zamierza tutaj gnębić mnie systematycznie przez czas dłuższy. Cóż robić? Stara umie brać się do rzeczy, bo zaraz urządziła podwieczorek na cały mój patrol. Dostał każdy po ogromnym befsztyku, nie licząc kawy i dużych ciastek, a do tego Perła Adrji. Zrobiło to ogromne wrażenie i podniosło w plutonie moją powagę, ale już przepadła moja swoboda. Czemuż człowiek na starość robi się takim nudziarzem? Poco zaraz oglądać ubranie, domagać się bielizny do łatania? Przywiozła mi te parę koszul i gaci, więc dobrze, ale dziwna w niej ciekawość do starszyzny. A za te marne dwie wsze, co je znalazła pod kołnierzem ulanki, tom musiał słuchać gderania przez dwie godziny. Ona sobie wyobraża, że ja wciąż jeszcze jestem w pierwszej klasie.
Kozy, 15. II. 15.
U babki stale zbiegowiska. Ztażą się od samego obiadu i wysiadują. Jeden przyprowadza drugiego, a siódmy piętnastego. Już nietylko z naszego plutonu, ale z całego dywizjonu walą do niej jak do knajpy. Bezczelne to chamidla, a ona każdemu rada. W pewnych godzinach aż ciasno w obu pokojach i w kuchni. Kawa, bulki, jajecznica na zawołanie. Obelgują ją, że nas głodzą. Blagują o swoich czynach bohaterskich. Świadczą jej honory i wycałowują po rękach. A między sobą kpią z niej ile wlezie. Babcia założyła tu «Ligę kobiet», które dostarczają skarpetek i różnych szlachetnych napomnień patrjotycznych. Jest między niemi i parę młodych panien, więc już teraz i kijem nie wypędzi od babki tej strasznej grandy.
Nad Nidą, 10. V. 1915.
Nocą nagwałt wyrzucono nas z okopów i marsz na tyły, ale na nasze miejsce nie przyszła żadna zmiana, a tego jeszcze nie bywało. Po drodze gadają, że gdzieś tam front przełamany, że moskale w odwrocie na całej linji. We wsi każą natychmiast siodłać. Już wiadomo, że zaraz walimy naprzód. Niech żyje zwycięstwo!
65
To też puściliśmy się dziarsko. Nareszcie znowu dorwaliśmy się do koni. Wszystko we-
04x».lc. u vwra% służbę — 5
sole, takie wypoczęte! Konie z radością rwą, kwiczą, rżą i wierzgają, a my też. Naokoło cudny świat. Wiosna, drzewa w kwiecie, wszędzie zielono, słonecznie — a do tego pościg, zwycięstwo. To jest wojna, godna człowieka, a nie siedzenie miesiącami w błocie i w smrodzie w tych zatraconych okopach. To dobre na piechociarską poziomą psychologję, a my jesteśmy rycerze.
Miło było przekroczyć opuszczone moskiewskie pozycje. Całe budowle podziemne, wszędzie ganki, chodniki, druty, kolejki. Zostawili za sobą sterty skrzynek z amunicją, na każdym kroku mnóstwo porozrzucanych rupieci i bardzo, bardzo wiele krzyżów prawosławnych na swoich mogiłach.
Przez cały dzień boży gnaliśmy szeroką połacią podzieleni na pólszwadrony. Było jak na najwspanialszej wycieczce. Ani jednego moskala po drodze, ani jednego strzału. Nawet woddali nie słychać armat. Jak nie na wojnie. Wszędzie, po wsiach, po drodze wychodzą na nasze spotkanie, ze wzniesionemi ramionami zadekowane marudery. Myśmy szli pierwsi, bez oglądania przez cały dzień żadnych Austrjaków, jakby to była prawdziwa polska wojna. Był to najpiękniejszy dzień mego życia. A jutro od świtu naprzód. Jutro już się napewno zczepimy z moskalem.
Nie mogę spać z jakiejś wściekłej radości. Przeczuwam, że to już ostateczne, wielkie zwy-
cięstwo. Cudnie gwiaździste niebo. Słowiki drą si^ tak prześlicznie! Tylko na wschodzie precz stoją dalekie luny pożarów. To moskale palą nas w odwrocie.
20. V. I9I5.
Niema już Lucyny.
Skończyła tak cichutko i pięknie!
I ona poległa za Polskę, choć nie mogła tego rozumieć. To był też żołnierz wierny, mężny, wytrzymały. Ach, jeszcze nie mogę się opamiętać i zrozumieć, że jej niema i już nie będzie nigdy. Jedna kula, śmierć i koniec.
Fatalna wieś Mościce! Jak tylko wyszliśmy z lasu i zobaczyłem wolne, równe pole bez żadnej osłony, a na końcu daleko chałupy, odrazu mi się to niespodobało. I puszczać ławą w takim terenie! Należało zostawić konie w lesie i puścić tyraljerkę. Spieszony może się położyć, można przypaść w bróździe, czy pod miedzą i wstrzelać się spokojnie.
Dostaliśmy trzy salwy od pólszwadronu o pięćset kroków. Zawrócili nas, wcwał dopadliśmy lasu i zpowrotem. Gdyśmy doszli, już nieprzyjaciel się ulotnił. Podprowadzili ku nam konie. Odczepiam moją. Leb zwieszony. Cala zlana potem. Co takiego? Dostała gdzie? Ale gdzie? Obmacuję, szukam. Dopiero w derce dziura na wylot, na drugą stronę. Przywiązałem ją do płota i rozpinAmf-popręjji. Maleńkie otworki i prawie ić^fc&frtlhAj?aVby. W no-

zdrzach różowa piana. Dyszy szybko, jak ten pies zziajany... Świszczę z niej przez te otwory uchodzące powietrze. Urwałem z koszuli szmatkę i zatkałem szczelnie oba otwory, co jej odrazu ulżyło. Dźwignąłem jej łeb, patrzę w oczy. Oczy mętne. Lucyna! Lucyna! Nasz medyk Skulski powiada — krwotok wewnętrzny, zaraz zdechnie. — Toby już dawno zdechła! Taki szmat drogi przecie zrobiła... — Nic nie znaczy, lak zawsze bywa. Zostawili mnie z nią samego, porozlazili się wszyscy po wsi, jak to nasi.
A ona stoi, tylko naciąga marszhalter coraz mocniej i mocniej. Ciągnie ją wtył i tylko na tym powodzie się jemu opiera. Podtrzymuję ją za łeb i pocieszam. A ona zarży tak cichutko przez zaciśnięte zęby. Na ten głos kochany, rozpłakałem się strasznie, a ona zaczęła podkulać kolana, chyli się, chyli i kładzie się na ziemi. Wtedy zdjąłem jej uździenice, niechże sobie swobodnie... Ukląkłem przy niej i wciąż mówię wkółko: Lucyna, Lucyna...
Przechyliła się na bok, położyła łeb na ziemi, wyciągnęła nogi... Niema mojej Lucyny.
Słów takich mi brak, żeby opowiedzieć dokładnie, co to była za kobyla. Zeby mi dano araba lub czystej krwi anglika, najszlachetniejszego irlandzkiego huntera, nigdy, przenigdy nie będę już miał do żadnego konia tego serca... Tak się zdarza tylko raz w życiu. Służyła mi wiernie i zdrowo od początku wojny. Zżyłem się z nią, jak z żadnym przyjacielem. Pół Polski na niej przemierzyłem. Do końca życia będę Cię wspominał, biedna, dobra Lucynoł Jestem strasznie nieszczęśliwy, jestem opuszczony i samotny na świecie.
Nad Koprzywianką, VI. ij.
I znowu armje stoją okopane naprzeciwko siebie. Znowu dzień i noc bije artylerja, a my kwaterujemy po wsiach w pogotowiu do pościgu w razie przełamania frontu. Jestem bez konia i czuję swoje osierocenie i poniżenie. Plączę się między kolegami, jak ten kaleka między zdrowymi. Lada godzina musi przyjść rozkaz odmarszu i chłopcy posiodłają w mgnieniu oka i zostawią mnie samego. Będę się trząsł na furze z taborytami licho wie jak długo.
Jeden Węgier z pułku huzarów, stojącego obok nas, uplótł mi śliczną branzoletę z sierści którą wyciąłem z grzywy Lucynie. Tę rzewną pamiątkę będę nosił do samej śmierci.
Tymczasem w tych walkach jakoś za dużo ginie naszych. Cios trafił w najdostojniejszych. Ot, Herwin.
Gościeradów, VI. 15.
Po długich intrygach i po dręczącej niepewności dostałem nareszcie Maszkę. To znana u nas w dywizjonie klacz rosyjska, zafasowana jeszcze w Chyżówkach. Jest wspaniała, ale znana z awantur. Rozbiła ciężko już dwóch pokolei, bo pod ogniem ponosi. Na szyi i na zadzie ma stare ślady postrzałów i widać to zanadto pamięta. Fręczkowi złamała nogę, a Supiszczaka rozbiła o drzewo, gdy nieprzytomna wpadła z nim w las. To się zdarzyło w dniu śmierci Lucyny. Ale amatorów było za dużo. Udałem się do samego Serwika o protekcję. Pogadałem z nim poważnie jak należy, a on wpłynął po swojemu na Belinę. Klacz tęga, rosła, cudownie niesie i wspaniale ujeżdżona. Lucyna była delikatniejsza i oczywiście najdroższa, ale ta moskiewka imponuje siłą. Bez namysłu i bez zawodu skacze przez wysokie płoty w pełnem obciążeniu. Umie bez zdenerwowania przechodzić przez grząskie bagienka, pracuje spokojnie i nigdy nie ulgnie. Po nocy widzi jak kot, po najgorszych wertepach i bezdrożach idzie pewnie jak po szosie.
Nigdy nie rży za końmi przy patrolowaniu w pojedynkę lub na osłonie w lesie. Cenię ją, ale nie mam dla niej serca. Ja tak prędko nie zapominam o zmarłych. A nieszczęście spotkało mnie dopiero dwa tygodnie temu.
Lublin, 28. VIII. 15.
Po raz pierwszy od początku tej wojny czuje człowiek, że jest w Polsce i że dla niej łba nadstawia, a nie dla najszlachetniejszego przywidzenia. Niech żyje ziemia lubelska! Gdybyż ci sami lublinianie wiedzieli, co my za wdzięczność czujemy dla nich za ich serdeczne polskie powitanie i przyjęcie! Nasz szwadron pierwszy ze wszystkich wojsk zajął Lublin. Komenda austrjacka surowo zakazała brygadzie dyrygować się na Lublin, a jak na złość wyznaczyła nam odcinek, który mijał to drogie miasto o niecałe dziesięć wiorst na zachód. Ale wczoraj Grzmot samowolnie porwał nasz szwadron i rypnąl się na łeb na szyję ku Lublinowi. Nikomu się nie opowiadał i dobrze zrobił. Przed południem dopadliśmy rogatek i po nieznacznej strzelaninie utorowaliśmy sobie drogę. Rozsypaliśmy się po mieście — niema moskali, niema Austrjaków, sami jesteśmy! Aż tu odrazu, jakby zawczasu przygotowane, wyległy ogromne tłumy. Przed Magistratem i przed cudną, starą bramą Krakowską obiegli nas rozentuzjazmowani patrjoci. Mowy, okrzyki, uściski, kwiaty, papierosy, wino, kiełbasa, mnóstwo ciastek, owoce — nie było nawet gdzie tego wszystkiego podziać. Mnóstwo cudnych panien, biało ubranych jak na święto, starzy i młodzi, wszyscy w radości i uniesieniu! My zaś zgłupieliśmy zupełnie, bo w tej Polsce przywykliśmy do obojętności i do zniewag, ale do żadnych serdeczności! To też dygotali z przejęcia nawet najgłupsi ze szwadronu. Wiwat Lublin! Nareszcie coś się w Polsce przełamało na lepsze. Wszyscy jesteśmy jak pijani, jakbyśmy wjechali w jakieś strony niepojęte, gdzie jest wszystko insze i cudowne. Przecież ja nie jestem żadnym poetą, a ręczę jednak, że nawet nasze konie odczuły w pewnym stopniu coś w rodzaju radosnego upojenia. Dlaczego naprzyklad ni stąd ni zowąd zaczęły rżeć i kwiczeć w tym patrjotycznym krzyku i ścisku? Rżała i Maszka ale się nie spisała, bo kiedy jedna starsza dama, płacząca ze wzruszenia podawała mi ciastka w torebce, ona obejrzała się i zerwała jej ze łba cały kapelusz, na którym było zadużo jakichś kwiatów. Myślała, że to było coś do żarcia, ale zawsze wstyd mi było za nią, więc wszyscy śmieli się wesoło i ona też (ta pani).
Jaatków, 5. VIII. 1915 r.
Wczoraj w Dąbrowicy była u nas wielka uroczystość. Pierwsza rocznica założenia I pułku ułanów — czyli historyczna doba odrodzenia na świecie polskiej kawalerji. Każdy wie, że nasza kawalerja pierwsza zaczęła działania zaczepne, jeszcze przed wypowiedzeniem wojny przez Austrję, co jest tem bardziej zaszczytne, że ich było wszystkiego tylko siedmiu. Z tych Dudzieniec i Bończa-Karwacki zabici, a reszta piła na uczcie pułkowej wczoraj wraz z nami.
Przegląd Komendant odbył o zmierzchu, bo z pozycji nieprzyjacielskiej widać było nasze kwatery w Dąbrowicy, a gdy do nas przemawiał już było ciemno. Podczas jego przemowy wciąż w górze smykały kule, bo od okopów rosyjskich było tylko półtorej wiorsty. Uniesienie ogromne, wszyscy ryczeli z dobytemi szablami. Potem każdy dostał po szklance wódki i do wyboru były wędliny i ogromne kotlety wieprzowe, w które jednak zaplątało się sporo tłuczonego szkła, już tacy są nasi kucharze. Upiłem się odrazu i z mnóstwem niewiadomych ludzi pociemku piłem braterstwo.
Potem poszliśmy patrzeć na ucztę oficerską w ogrodzie, a dla ostrożności przy osłoniętych światłach. Mnóstwo gości ze wszystkich pułków i sam Komendant. Tam pili też morowo i wygłaszali mowy, a po każdym toaście orkiestra grała na wiwat. Jeden kapitan przepysznie powiedział, a ja krzyknąłem: «Precz z cekamendą»! Za co mi wszyscy dali brawo, a Belina kazał mnie aresztować i odprowadzić do stodoły. Natychmiast zasnąłem i nie wiem co było dalej.
Ledwie co się rozwidniło, przyszedł rozkaz siodłać na alarm. Myśmy się przespali i wytrzeźwieli, ale oficerowie siadali na koń prosto z pijatyki i trza było widzieć, jak oni wsiadali. Ale cóż było robić, rozkaz. Za kwadrans już przechodziliśmy przez okopy i stanowiska opuszczone tej nocy. Druty, zasieki, w okopach trochę tego trupa. Dalej że gonić nieprzyjaciela. W godzinę już nas wsparli gęstą strzelaniną, a potem wleźliśmy i pod artylerję. Dwóch rannych i parę koni. Przy mnie salwa szrapnelami trafiła prosto w szwadron węgierski, w konie stojące w kupie pod lasem. Boże, co wyrabiały te rozszalałe konie! Dwadzieścia ich zostało, a reszta lekko trafione lub ogłuszone, rozleciały się po polu, rwąc powody, gubiąc siodła i wyprawiając straszne harce. Nasi pomagali łapać i z tego
pomagania przybyły pułkowi trzy śliczne węgierskie kasztany.
ZagoJd nad Wieprzem, VIII. 1915 r.
Nasz pluton był w Lublinie w eskorcie honorowej ppor. Wysockiego-Wojtkiewicza, który padł 4 go pod Kamionką. Zegar szrapnelowy oberwał mu pół głowy. Na pogrzebie było całe miasto. W czasie pochodów przyszła wiadomość, że Niemcy zajęli Warszawę. No, teraz nareszcie coś się rozjaśni w naszym ciemnym losie. Gdyśmy nocą powracali na linję, Kądziołek przez całe trzydzieści wiorst klarował mi politykę i wygłaszał jak z nut proroctwa. Zapisuję parę z nich, żeby mu w swoim czasie pokazać, co wyplatał, bo się zawsze wypiera swoich głupstw. Galicja w tych dniach będzie połączona z Królestwem pod berłem arcyksięcia Karola z Żywca, a wielka armja polska oddana zostanie pod dowództwo nam, czyli Komendantowi. W końcu listopada, gdy staniemy w Kijowie, będzie pokój z Rosją, Austrja się rozleci i odpadnie od sojuszu. Wówczas Francuzi, Anglicy i Włosi do wiosny pobiją Niemców i będzie ogłoszona niepodległa respublika polska, zjednoczona z trzech zaborów i do tego z Gdańskiem. Zresztą kto wie... Najgorzej, że nikt nic nie wie.
Odzczepalin, VIII. 191j r. Wcześnie przybyliśmy na nocleg do prześlicznej wioseczki. Chałupinki tonęły w sadach, środkiem wsi szedł strumyczek, a wzdłuż niego wił się gościniec miękki od kurzu jak puch. Nasz patrol zajął stodółkę przy młynie. Młynek dudnił głucho, spokojem i radością śpiewała woda pod kołem. Gościnny był dla nas stary młynarz i miłe były wszystkie dzieci, a baba zagniotła klusek na cały patrol. Raźnie, wesoło parskały konie przy obroku, a my obsiedliśmy ławę przed chałupą. Leżeliśmy na trawie przed stawem, zabieraliśmy się do rozkosznego kąpania. Bił od stawu jędrny zapach tataraku i gnijącego drzewa. Wielkie, czerwone słońce zachodziło za kępę stuletnich lip, które całkiem okryły mały kościolek. Cisza godziny przedwieczornej, słodycz odpoczynku, złudzenie czegoś dalekiego, starodawnego... Poczynała się cicha radość chwili, nadchodziło, jak miły sen, zapomnienie wojny. Ozwała się sygnaturka na kościele, głosząc jękliwie i rzewnie pacierz wieczorny — Na Anioł Pański.
Zadumał się każdy z nas, w coś się tam zapatrzył...
A młynarz bawi gości, opowiada o prostych, nieznacznych sprawach wiejskich, o nowym proboszczu, który świeżo nastał 1 o starym, co przez czterdzieści lat wysiedział na ubogiej parafji i tutaj zmarł żałowany przez każdego. O tem, jak zeszłej niedzieli piorun uderzył w lipę przy kościele, jak przed dziesięciu laty rzeczka zalała pola na wiorstę szerokości. O tych wilkach, które ongiś zimą wyły pod samemi oknami, a po tych wilkach już od wielu lat niema ani śladu, bo lasy dawno wyrąbane. I wreszcie o tych żołnierzach Polakach, też «dobrowolcach» i też ułanach, którzy kwaterowali u niego wczorajszej nocy.
— Tamte miały ruskie mundury i «szaszki.» Ale się opowiadały też jako polskie legjonisty, tak właśnie jak panowie. Grzeczne to było, dobre i takie wesołe, bo młode. Za wszystko zapłaciły godnie i dzieci obdarowały. Nocowały przy osiodłanych koniach przy «karaułach, » bo się spodziewały awstryjców każdej godziny. Poszły o świtaniu jakby na Radzyń.
— I kiedyż to było?
— A wczoraj przyszły na wieczór, a dziś rano odeszły.
— Dzisiaj!
— Dziś!
— Więc wczoraj o tej godzinie siedzieli, jak my na tej samej ławce i tutaj na trawie? Jak teraz my?
— Tutaj, powiadam, siedziały sobie i leżały. Zbierały się kąpać we stawie, dopiero pan wachmistrz nie dał i wzbronił, że to austryjak mógł «nastąpić» każdej chwili...
Długo żaden z nas nie rzekł słowa, tylko myślał sobie o tamtych ułanach. O przeklętej doli polskiej i o polskim bratobójstwie w tej wojnie. I Bogu dziękował, że nie przyszło z nimi do spotkania. Każdy myślał o nich w zawziętej złości i każdy był ciekawy, jacy też z nich żołnierze, jak służą, czego dokonali, jak też u nich jest i jakie tam mają konie.
Patrzeliśmy na gościniec, którym poszli i na lasy, za któremi gdzieś tam są i może o nas właśnie m yślą w tej cichej wieczornej godzinie.
Kąkolownica, 15. VIII. 1915.
Zgroza bierze, gdy się idzie spalonym krajem. Nocą łuny przed nami, dniem słupy dymu. Wszędzie wjeżdżamy na gorące zgliszcza. Trzeci szwadron uratował wczoraj cztery wsie, wystrzelawszy i wypłoszywszy tylne straże i podpalaczów. Po lasach całe wsie, wygnane aż z za Wisły, czekają odwrotu moskali. Zajadłość w nas ogromna. Przysięgamy sobie, że będziem wieszać każdego, który nam wpadnie w ręce, ale tego nie czynimy nigdy. Nawet nie wiem czy to źle, czy dobrze.
Dziś wynurzyliśmy się z pustyni i zgliszcz i wjechaliśmy w kraj ludny i pogodny, gdzie wszystko zostało nietknięte, gdzie ludzie są spokojni i weseli, jakgdyby nie było wojny. W Kąkolownicy, gdzie dziś właśnie przeniesiono nas do rezerwy korpusu, dla odpoczynku, dziewczęta i baby wystrojone odświętnie wyglądały, jak na obrazku. Matka Boska Zielna. W kościele organy i zapach święconego ziela, pocieszne i śmieszne kazanie zacnego pomido ra — wsz s ko to przeczyło temu co jest — wojnie, pożodze, klęskom. Lud tu jak wszędzie dla nas gościnny i dobry i jak zawsze, ani rozumie, ani nie chce zrozumieć za co my w tej wojnie z dobrej woli nadstawiamy głowy. Nie boją się nas, bośmy swoi i krzywdy im nie czynimy, a nieraz obronimy od tych zbójów honwedów. Gadają z nami ochoczo, bo są ciekawi. Ale uśmiechają się, jakby z politowaniem, kiwają nad nami głowami jak mądrzejsi nad tym głuptasem niespełna rozumu. I tutaj tak samo jak wszędzie.
Sycyna, VIII. 1915.
Wciąż po drodze zbieramy jeńców. Po wszystkich wsiach zastajemy zrezygnowanych i apatycznych sołdacików, którzy się pozostają i czekają na nas. Wychodzą z lasów, z zarośli, z poza płotów i długo stoją przy drodze z rękami wzniesionemi do góry, jak słupy poddania, gdy tylko dostrzegą woddali nadciągający oddział. Oznajmiają się z lasu przez przysłane baby i proszą o litość i o przyjęcie do niewoli.
Polaków Belina puszcza do domu, ale nie jeden woli do niewoli, bojąc się poniewierki, zwłaszcza, który ma za daleko do domu. Niepojęta rezygnacja!
Rozmawiałem z takim. Człek ciemny, odurzony i przemordowany wojną. Przekładaliśmy mu, że go w niewoli zagłodzą, zamęczą na śmierć. — Niech tam, a czy ja mam jaki dom? Nie mam na świecie niczego i nikogo. — To chodź do nas. — Taki głupi ja nie będę.
Koledzy się z niego wyśmiewali, a ja długo myślałem nad temi głupiemi słowy. I wydało mi się na jakiś czas, że rozumiem tego człowieka i wszystko, co chciał był wypowiedzieć, a nie potrafił.
Zostawiliśmy go na drodze. Został, czeka na prawdziwych awstryjców, żeby się dostać nareszcie do upragnionego «plenu».
I tacy są.
LeJna, VIII. 1915 r.
Tu jest ów znany klasztor i fabryka prawosławia na całe Podlasie, założona przy naszym starodawnym kościele, przerobionym na cerkiew. Nasz brygadowy kapelan ma kościół niebawem odrobić na katolicki. Chodziliśmy po tym przybytku i po ogromnych gmachach klasztornych. Na nasze nieszczęście znaleźliśmy baryłkę gorzałki, zostawioną przez mniszki. Gorzała była djabelnie wojenna na okropnym denaturacie. Wielu jej spróbowało i ja też. Całe życie będę ją pamiętał. Zemściły się mniszeczki na nieprzyjacielu. Więc i my przerzuciliśmy tę zemstę na pierwszego, który się napatoczył.
Jechał sobie ze świtą taki wspaniały «oberst» i protekcjonalnie pyta, widząc nas koło baryłki: — «Sie, Legionare, was haben sie dort gutes gefunden?» — «Zu Befehl, Exzelenz!» woła urwis Kropacz, który dobrze szczeka po austryjacku i melduje posłusznie, że jest dobry sznaps, tylko strasznie, strasznie mocny. — Aber
Jungen! Fur den Soldaten ist kem Schnaps zu stark.
I nadstawia manierkę. Kropacz leje mu do pełna i podaje służbiście. Jeden, drugi z oficerów też prosi — każdy dostał. A widać, że bestje do jakiegoś czasu nie mieli co do picia, bo bardzo się ucieszyli. Ale najbardziej pułkownik, bo w łaskawości swojej podniósł manierkę i rzekł: — Die Herren Offiziere, Hoch die jungę Helden, die polnische Legionare! I każdy podniósł swoją flaszkę do ust. A bestja Kropacz jeszcze komenderuje — baczność! Walimy się w dachy i stoimy murem.
No. Trza było widzieć ich miny po pierwszym łyku. Co za gęby! Co za paszcze rozdziawione z obrzydzenia! Zaklęli i odrazu ruszyli kłusa, a my rym na ziemię i dalejże tarzać się i wierzgać nogami w najwyższej radości.
Cały dywizjon śmiał się z tego kawału do samego wieczora. A jeszcze na drugi dzień rano tę morową wódę czuł w kiszkach każdy z nas, który jej spróbował.
Krynki, VIII. 1915 r. Wczoraj przebyliśmy rzekę Bug. Brygada szła zwartą kolumną z orkiestrą na czele, a z tamtej strony z wysokiego brzegu przygrywali Austrjacy, a mieli tyle taktu, że nam nie zagrali hymnu N. K. N.-owskiego — Gott erhalte. Nie spostrzegłem nawet, że w tym czasie wszyscy my, co do jednego człowieka, począwszy od sztabu, skończywszy na ostatnim taborycie, wlokącym się na ogonie kolumny, zostaliśmy uwiecznieni przez kinematograf. Jak to milo będzie kiedyś zobaczyć na ekranie całą brygadę. Może będę już bardzo stary i zdziadzialy, a ten film zobaczę wiecznie młodym. I ci z nas, którzy od dziś polegną, stawią się żywi do szeregu, i będą maszerować dziarsko. Cudowny to wynalazek, szkoda, że nie był zdjęty z nami Komendant, bo pojechał do Warszawy.
Kowaliki, VIII. 191 z
Najadłem się wstydu i strachu. Kiedy nasi zsiadali do ognia, kazano mi zostać przy koniach. Tego nie lubię, ale rozkaz. Stoję przy czwórce na skraju lasu i patrzę jak nasi pyrgają przez pole. Ogień gęsty od chałup. Nagle z tego samego lasku, gdzie zostały konie i pluton rezerwy, o sto kroków od nas, wypada pięciu kozaków i chyłkiem na skos rypią ku jakiejś kępie. Chwytamy za karabinki i do nich. A tu Maszka jak nie zarży, jak nie ryknie! Uszy nastawione, łeb w górę, patrzy, mało jej oczy nie wyliżą. Jak się nie szarpnie! Urwała się od koni i gna, gna z ogonem do góry — za kozakami. Uciekła.
Dopadłem Januszowego oficerskiego Ereba i jazda za nią. A ten ogier bardzo się miał do Maszki, więc sypie, jak wicher i rży za nią namiętnie, a ja go jeszcze ostrogami pod boki. Maszka już między kozakami. Rozpacz i mę-
Odznak. M wierną słni.Łę — 6 stwo! Wyjmuję browning, odsuwam bezpiecznik. Już blisko, blisko... Tamci chlastają nahajami, ale konie mają zgonione. Kępa tuż, a myślę, że w tej kępie też moskale...
Jak nie tarachnie! Kozaki osadzili się na miejscu, jak to oni umieją i jakby ich wiatrem zmiotło z koni. Zanim wpadłem między nich, już klęczą przy koniach — poddają się. Maszka lata w kółko, jak szalona z odsądzonym ogonem. Ogier rwie się do niej, a tamci precz strzelają, wreszcie urwali, wychodzą. To madziary.
Tak mi się udało okupić tanim kosztem. Jeszcze była chryja z rozognionym ogierem. Zdawało mu się, że mu się koniecznie coś należy. Mało mnie nie zabił ścierwo jedno. W^ końcu przygnałem Maszkę do koni. Chłopcy mi poprzysięgli, że się Janusz nie dowie o nadużyciu Ereba.
Uciąłem zaraz pręciaka i nakładłem jej po pośladkach. Niech popamięta kurwa jedna. Należała jej się nauka. Ale co tego wyśmiewania, ale tego docinania — Sylwek żonę tarmosi, bo mu za moskalem uciekła. — A jak ją od ogiera bronił. — To z zazdrości, bo samby chciał.
Idjoty ciężkie. Zdumiewająco, jak to się w niej odezwała natura moskiewska. Czy ją instynkt ostrzegł, czy ją zaleciał ten dziegieć od rzemieni? Pamiętała szelma swoich. To z jej strony pięknie, jeżeli rozumować bezstronnie. Szanuję ją za to. Ale teraz wojna. Trzeba się pilnować, bo jak kiedy wleziemy między moskali — to ona mnie na pewno poniesie między swoich.
Od madziarów mam przestrzelone czako i kożuszek.
Wysokie Litewskie, VIII. iQi5 r.
Dywizjon i pólbaterja konna stoją w parku w pogotowiu, a ja zakradłem się między oficerami do pałacu i piszę te słowa w przepięknej bibljotece, rozparty jak hrabia w cudownym fotelu. Z okna widok na miasto w płomieniach, aż tu dochodzi huk ognia, jak z jakiegoś potwornego pieca. Ciężkie baterje walą w płonące miasto, w park i w pałac.
Jęczą chybotliwie w górze pociski i przenoszą, wybuchając w polu. Aż mi dziwnie, że dotychczas ani razu nie trafili. Idą ponad nami wyjąc strzały naszej artylerji, postukują, płaszcząc się o mury błędne kule. Pac — pac...
Na dole w salonie por. Grzmot gra Chopina na fortepianie, który spłonie wraz z pałacem, gdy tylko trafi pierwszy granat.
Wokoło wielopiętrowe półki, pełne książek we wszystkich językach. Tysiące wspaniałych dzieł, cenne obrazy czekają na celny pocisk, żeby spłonąć do szczętu. Czekają w pałacu starożytne meble, makaty, kobierce, portrety przodków, pamiątki i relikwie, kryształowe naczynia w dębowych kredensach — bezmierne wielkopańskie skarby, uzbierane w ciągu pokoleń. Takie już prawo wojny.
Ogromna bibljoteka czeka na swój los w skupieniu i zgrozie, a wbrew wszelkim trzeźwym rozsądkom niepodobna przypuścić, żeby nie czuły
książki okropnej godziny zniszczenia. Czyni się tu jakoś strasznie...
Pójdzie wszystko w perzynę. Ocaleje jeno to, co zdążą naprędce rozgrabić oficerowie węr gierscy, huzarzy, którzy przybyli właśnie i teraz kręcą się po salach i rozglądają się, wybierając co lepsze. Nam najsurowiej zabroniono ruszyć z tego cośkolwiek i to u nas każdy rozumie. Ale jeżeli i tak ma się wszystko spalić?
Dlaczego to Węgrzy wynoszą na łączkę przed pałacem staropolskie rzędy na konie, obrazy, inkrustowane stoliczki? My im tego nie możemy zabronić, ale czemuż z dobrej woli pozbawiamy się jakiej takiej pamiątki? Wreszcie, do djabla z pamiątkami, ale ileż tu wszędzie rzeczy potrzebnych żołnierzowi. Cóż my możemy stąd brać — tyle co wlezie w małe juczki przy siodle. Ale święcie i ślepo słuchamy zakazu. Bo choć to głupie, ale ma pewne swoje znaczenie moralne. Niech się pożywią tamci.
Lada chwila linja będzie przerwana. Nas popędzą natychmiast za nieprzyjacielem. Pałac się spali, a jeżeli nie tknie go ani jeden granat, to za godzinę przyjdą za dywizją węgierskie treny. Zacznie się ładowanie na fury, a do jutra zostaną jeno gołe ściany.
Nasi chłopcy zabrali tylko sobie z tuzin nocnych koszul pani hrabiny, bo męskiej bielizny nie można było znaleźć. Bardzo piękne, tylko za cienkie, a i pod ułanki i z rękawów zanadto wyglądają koronki.
Rzędna, VIII. 1915.
Po trzech dniach tęgiego oporu moskale w nocy cichaczem opuścili pozycję. O świcie przechodziliśmy przez szosę, gdzie nocą przed paru godzinami był atak brygady honwedów. Nigdy jeszcze za tej wojny nie widziałem takiego pobojowiska. Musieliśmy zjechać w pole, tyle trupa zalegało szosę. A tej krwi! Lby porozwalane kolbami, pomiażdżone twarze, tęgie chłopy ponakłuwane na bagnety, które jeszcze tkwiły w ciałach. Oczy rozwarte, zęby wyszczerzone jak w szyderstwie. Po obu stronach rowy pełne trupa. Gdzie niegdzie łażą sanitety i szukają żyjących. Najstraszniejsi byli ci, zczepieni ze sobą, duszący się nawzajem za gardziele, trzymający się za włosy, za bary... Mało który ruszał się jeszcze, ledwie tu i owdzie ktoś westchnie, coś stęknie... Przeszliśmy mimo tego miejsca kłusem i znowu rozpostarł się śliczny świat boży. Zapachniał młodzieńczy, brzozowy zagajnik, ogoniaste sroki tańcują wesoło na polance, zasrebrzył się jakiś potoczek. Słońce wschodziło pogodne, zwiewając mgły poranne... A tamto zostało jak zły sen.
Dobrzy fi, VIII. 1915.
Olbrzymie armje skupione za Bugiem spodziewały się napotkać na linji Brześcia wielki opór wielkich sił. Tymczasem moskale dawno zwiali. Uderzyliśmy w próżnię i teraz krocie wojsk zwrócono prosto na południe. Idziemy zwykłym, nieubezpieczonym marszem, daleko przed naszą piechotą.
Kraj pusty, odbieżony przez całą ludność. Polskie wsie wypalone, ruskie oszczędzone. Dziwne są te wielkie wsie, stojące cicho jak martwe. Drzwi w chatach stoją otworem, na ścianach napisy, wskazujące jakie oddziały nieprzyjacielskie tu kwaterowały przed nami. Ani głowa ludzka nie wyjrzy z okna, ani pies na nas nie zaszczeka. Dla mnie straszniejsze są te wymarłe wsie, niż spalone.
Od tygodnia idziemy takim bezludziem, tylko wszędzie żołnierze. Mijaliśmy wsie, nawiedzone przez cholerę, chaty poznaczone wapnem i groźnemi napisami. Tu i owdzie po chatach zostali jedyni mieszkańcy tych strasznych wiosek — zsiniałe, skurczone trupy zmarłych na cholerę chłopów, bab i najwięcej dzieci. Wszystkie studnie pozatruwane padliną. Niema na czem gotować, a największy kłopot z końmi. Tu w pobliżu twierdzy cała ziemia przeorana w okopy i przewrócona nanice. Wszędzie olbrzymie prace obronne. Zagrodzenia druciane w kilkadziesiąt rzędów idą wdał nieskończonym pasmem, jak sine potoki. Potworne zasadzki, podminowania, kunsztownie zamaskowane całe twierdze polowe, na które wjeżdża się znienacka. Jeszcze dymią szkielety rozsadzonych przed paru dniami umocnień betonowych, żarzą się w zawalonych czeluściach węgle po kłodach, wypalonych z osłon, z przedpiersi. Wszędzie skrzynki z nabojami, porozrzucane karabiny, kupy pocisków, rozbite wozy, baterje opuszczonych armat stoją rzędami samotnie i dziwnie za osłoną ściętych, powtykanych drzewek, które już zdążyły zwiędnąć. W upalnym powietrzu zaduch padliny końskiej, tu i owdzie trup żołnierski leży płasko jak wdeptany w ziemię, a oto jak płoty stoją szeregi karabinów zatkniętych bagnetami w ziemię — to po kompanji, która się poddała. Liczymy te kompanje idąc przez cały dzień.
A na horyzoncie skłębiona chmura dymów. To pali się wciąż jeszcze twierdza Brześć i miasto.
Bez obrony oddano kraj, zamieniony w jedną twierdzę. Ileż setek tysięcy padłoby tu z obu stron, gdyby przyszło zdobywać krok za krokiem straszliwe zasieki, forty wkopane w ziemię, pola minowe...
Już nam nie stoi na drodze groźna twierdza. Teraz wierzę, że w końcu października zajdziemy do Kijowa i zakończymy wojnę. Wówczas zaczniemy gotować się do nowej kampanji o wiele trudniejszej.
Suchowola, VIII. 1915 r.
Na własne oczy widziałem, jak adjutant obersta von Bischofa płakał dzisiaj ze złości. Ten oberlejtenant ganiał za nami już od pięciu dni z formalnym rozkazem od cekamendy, która samowolnie przydzieliła nasz dyon do austrjackici grupy. Belina go odesłał do komendy brygady,
s7
a komenda brygady do wszystkich djabłów. Wrócił nazajutrz, aleśmy go zwodzili, że komenda dyonu stoi w Wisielcach, których całkiem niema, więc mu je wyznaczono na mapie. Naszukał się i nocą zjawił się znowu. Odesłaliśmy go do 3-go szwadronu, który stał o milę. Tam rotm. Zaruski odpowiedział, że o niczem nie wie, bo dowodzi Orlicz, w zastępstwie, a nie on. W^ południe już nas dogonił w drodze i pytał każdego żołnierza o Orlicza. Nareszcie go dopadł i zanadto się stawiał, ale Orlicz przez tłumacza, starego wygę Szałaśnego kazał mu odpowiedzieć, żeby go gdyż on jest tylko dowódcą szwadronu i musi mieć rozkaz od dyonu. Adjutant uciekł tedy z domu warjatów i nie pokazywał się przez dwa dni — wypoczywał.
Dopiero dziś dogonił nas o zachodzie słońca, ale jak tylko się pokazał na ogonie kolumny, (a wszyscy go już zdaleka poznawali po koniu), zaczęli ’chłopcy wołać na «podaj dalej» i szybko wieść doszła do Beliny. Ten odrazu wziął kłusa i takeśmy się ścigali z panem lejtenantem przez spore kilka wiorst.
Poczem kolumna poszła stępa, ale Belina sypał sobie dalej nie oglądając się za siebie i znikł gdzieś w oddali wraz z Serwikiem, a oberlejtenant za nimi. Późną nocą, kiedyśmy już tęgo spali na kwaterach, zjawił się adjutant i błąkał się długo po wsi, jak uporczywy duch, wołał, krzyczał i dobijał się też do naszej stodoły. Dobrze.
Wpuściliśmy go i odpowiadaliśmy grzecznie, bo to przecież sprawa z oficerem. Gdzie komenda dyonu? Gdzie Rittmeister von Belina? — W Bolikowie, panie von Oberlejtenancie, lże służbiście wachmistrz Dzik. — Napewno? — Tak jestl — Co za Bolikowo? — To taki jest Dorf von Bolików.
Zaświeci! latarkę — podstawił mapę, szuka, szuka — patrzy, patrzy, a tu na mapę, kap — kap. Co to, deszcz? Bo do tego Bolikowa trzy mile. Noc, choć oko wykol. Tak płakał rzewnie c. k. adjutant obersta von Bischofa, który chciał nas brać pod swoją komendę. Stęknął, zaklął, siadł na koń i utonął w ciemnościach. Jużeśmy go więcej nie widzieli. Odechce im się na drugi raz zaczepiać naszych ułanów. Z nami nie poradzi, nawet i przy pomocy cekamendy. Znowu będą raporty, zażalenia, skargi i święte oburzenie na wszystkich N. K. N-owskich tyłach — na nowe warcholstwo piłsudczyków i na szkodę, którą przynosimy c. k. sprawie ojczystej. Najgorzej...
Różanka, VIII. 1915 r.
Znowu dzień historyczny.
Na kwaterach w Różance spotkaliśmy się z baonem warszawskim, który jest w marszu ku brygadzie już od dwóch tygodni. Od miesiąca prawie oczekujemy tych upragnionych warszawiaków. Poprzedziła ich legenda.
Kogoż serdeczniej możemy witać jak ich? Warszawa! Przecież bez Warszawy wszystko u nas wisiało w powietrzu. Trzymaliśmy się
jeno wiarą, że nadejdzie dzień, kiedy spętana Warszawa uwolni się od moskali i wyciągnie ku nam ramiona, ogarnie nas i przyciśnie do piersi jak kochana matka.
Niewiadomo, jak tam teraz powodzi się Komendantowi u tej matki. Ale baon warszawski witamy okrzykami, uściskami i calem sercem... Ach, cóż tu ukrywać! Te dwie kompanje przyniosły nam tylko melancholję. To są nasi chłopcy, nasi rodzeni, strzelcy z pod naszego znaku, tacy sami jak i my. Gdyby nie to, że ich wojna odcięła od nas, byliby z nami od samego początku. Czemuż to takie smutne, jakby zawiedzione? Czemu to niezaopatrzone, źle odziane, z byle jaką bronią? Czemu ich tak mało? Oj, nie wysadziła się dla swoich dzieci matka Warszawa.
Odrazu znać, że kiepsko tam z naszą spraną. Zawód to dla nas ciężki, ale myśmy już dużo przeszli przez ten rok i zrobiliśmy się zatwardziali. A ci warszawscy dopiero zaczynają, więc nosy pospuszczali. Jakże to może być, żeby taki historyczny baon, spotykając się z I Brygadą, w takim wielkim dniu, szedł jak te dziady, żeby nie krzyczał, nie śpiewał? A my zawsze śpiewamy. Ale my — to my!
Przyszło z nimi i trzech kawalerji warszawskiej na niezłych koniach, w cudacznych jakichś mundurkach. Ci się zameldowali dosyć buńczucznie i zaraz ich Belina sklął na przj’witanie, bo wszyscy trzej poodparzali konie.
Sławatycze, VIII. 15.
Ogromna, bogata wieś Sławatycze — trzy wiorsty marszu między szeregami okopconych kominów.
Jedziemy, jedziemy i w końcu zrobiło nam się jakoś nieswojo w tych martwych ruinach. Ustały piosenki, urwały się rozmowy. W cudnem położeniu, nad krętym, błękitnym Bugiem, w żyznej glebie wśród wesołych lasów leżą te zgliszcza.
Za wsią ogromny tabor wozów — to nasi chłopi. Witajcie, nieszczęśni bracia! Pytają chciwie jeden przez drugiego: A co tam za Wisłą? A czy spalony Swierczków? A Czarnolas? A Zwoleń? Czy mamy do czego wracać?
Jeszcze pełno krów, dobytku, zapasów, poduszek, pierzyn. Jeszcze tęgie konie w zaprzęgu. Jeszcze w oczach radość, że się wyrwali moskalom i nadzieja powrotu...
Daleka, pokręcona wasza droga, mili rodacy! Spotkacie Austrjaków — zabiorą wam resztę słoniny, kaszy i ostatnią bułkę chleba. Spotkacie Honwedów, bezecnych nemtudów, obrabują was z pieniędzy i nie brońcie się nawet, bo was wystrzelają do nogi. Spieszcie się> poganiajcie mazurskie koniki, pędźcie taborem przez pustynię. Wjedziecie w linje niemieckie, w etapy armji W^oyrscha, w etapy armji von Galłvitza, zabiorą wam konie i wozy, zarżną i zeżrą Niemcy krówki, które ryczą z tęsknoty za swoją wsią i za miłą obórką.
Ostaniecie w szczerem polu między spalonemi wsiami. Popłacze, nawyrzeka się każdy dowoli i wreszcie, wezwawszy Boga na wspomożenie, pójdzie na piechotę, dźwigając w mozole resztę chudoby. Ulży wam ciężaru maruder-włóczęga, żolnierz-dezerter, który nie ma nic do stracenia. Nakaże rozzuć się z butów i zdjąć ostatnią koszule. Nie pomogą zaklęcia, nie pomoże plącz baby ni dziewczęcia. Pocieszy plączącą zdziczały obcy żołdak bez czci i wiary, gdzieś pod krzyżem przydrożnym i nie uczyni cudu Pan Jezus miłosierny, splugawiony przez wojnę, przeszyty kulami, oplątany drutem telefonu...
Hej, śpieszcie się bracia rodzeni do tej wsi ojczystej! Gońcie o głodzie, o chłodzie. Sto razy zaczepią was obcy urzędnicy. Sto razy przepytają niezrozumiałym językiem. Sto razy zawrócą was z drogi. A który przetrzyma, który wyżyje i dojdzie — o radości — do wsi rodzinnej...
Stanie na wzgórku, spojrzy i długo będzie patrzył, nie poznając okolicy. Zobaczy kominy i te poskulane, martwe drzewa. Dopadnie gruzów własnej chaty i zapłacze, jeśli go jeszcze stać będzie na Izy...
I cóż my, legjoniści, możemy na to poradzić? Zęby zaciskamy i tyle. Raz przyzostaliśmy się za szwadronem we trzech wedle miodu. Zgubiliśmy się, bo Belina poszedł nagle wbok na przełaj. Gonimy, szukamy. Wpadlim przypadkiem na dwa wozy uchodźców, które właśnie rabowali piechury — Niemcy. Wrzeszczą baby wleczone w las.
Pięciu ich było maruderów. Krótkośmy z nimi rozmawiali. Pięciu ich zostało z rozplatanemi łbami. Nie strzelaliśmy, żeby innych nie przywabić. Zostało to między nami w tajemnicy. Myślę, że nie jeden szwadron, nie jedna kompanja, mają u nas podobne tajemnice. Wiem, że przy takiej obronie zginęło 2 żołnierzy 5 p. p. Ale nie mówi się o tem zbyt głośno.
Jezioro Świteź, IX. 1915 r.
Dwa dni swobodne, rozkoszne w cudownym kraju jezior. Nic do roboty — wokoło bezpiecznie, bo Niemcy przeszli przed nami. Rajskie próżnowanie. Czekamy na naszą piechotę, którą zostawiliśmy przed Różanką. Kąpiemy się, pławimy konie i czynimy to, co powinni dobrzy żołnierze, gdy mają trochę czasu. Jemy i śpimy. Właśnie zagarnęliśmy w lesie stadko baranów, które było niczyje. Pożeramy je warzone i pieczone, a potem rozwalamy się nad wodą w miłym cieniu.
Takie dniówki, to dla żołnierza jedyna sposobność, żeby zebrać myśli i choć przelotnie wspomnieć sobie o swojem ludzkiem istnieniu. Pierwszego dnia się wypoczywa, drugiego już zaczyna człowiekowi chodzić cośkolwiek po głowie, a na trzeci — dopiero zaczyna się dociekać, pytać i wreszcie czasami nawet dochodzić do niejakich głębszych myśli. Na wojnie żołnierzy ganiają bez żadnej litości, męczą i dręczą, trzymają pod ciągłym batem dyscypliny i na wiele sposobów nie pozwalają, żeby się ten «Mannschaft» bodaj na chwilę opamiętał. Więc żołnierz głupieje i dziczeje. Zanika wszelka zdolność myślenia. Rozmyślna tresura zostawia mu tyle rozumu, żeby potrafił naładować strzelbę, opatrzyć konia i wyrozumieć komendę. Wiem, jak się to dzieje u Austrjaków. Tam żołnierz bez oficera kroku nie potraii stąpić. Wybijają oficerów — kompanja kładzie się i nie ruszj’, póki nie przyleci skąd szarża i nie wrzaśnie. A nie przyleci nikt, zostaną gdzie byli, wyginą, lub dostaną się do niewoli. Nie dlatego, żeby się bali — ale nie potrafią nic własnym rozumem.
U nas zupełnie co innego. Ale oszołomienie wojną panuje też porządnie. I inteligenci chamieją, tępieją i dzięki temu mogą znieść i przetrzymać wojnę. O czem że się u nas rozmawia w tym szwadronie, gdzie większa część to inteligenci? A między nimi sporo też i ludzi zupełnie dorosłych, jak choćby ojciec Sambor, Borsza, Gloria, czy inni! Mówi się o rzeczach najprostszych albo o głupstwach. Plecie się i puszcza się kawały, którychby się powstydzono w porządnym szynku. Przy naszych inteligentach, prosty chłopak ze wsi nie wyrobi się i nic nie skorzysta, a prędzej się jeszcze zepsuje. Tacy my wszyscy.
Dopiero po paru dniach zupełnego odpoczynku świta cośkolwiek po tych głowach, które na wojnie służą nam tylko do dźwigania czaka i jako cel dla kuli. Po nocy zawadzi nią ułan o gałąź, o drut telefoniczny, rozbije ją sobie jak go koń zwali — i tyle. Myślenia na wojnie niema i tak jest dobrze, bo niema żadnego rozważania, a stąd niema i zmartwienia. Inaczej jakżeby przetrzymał polski legjonista wojnę, dolę swoją nieszczęsną i obelgi i poniżenia o każdej porze i na każdem miejscu. Jakżeby zniósł cekamendę, N. K.N. z Jaworskim, endeków z Grabskim, departament piotrkowski, drużyny kainowe, Armeeoberkommando i Beselera i tysiąc innych jeszcze djabłów i djabelstw polskiego losu. A tu trzeba łba nadstawiać i trudy ponosić, a karmić się jeno nadzieją daleką i niepewną, którą już mamy wszyscy na wyczerpaniu. Czemże się trzymamy jeszcze? Komendantem. Gdyby jego zabrakło, rozlazłaby się wnet cała buda. A tak idzie przecie i to wcale dobrze, choć każdy z nas nie myśli o wzniosłych idejach, a idzie ot tak na n.... mater.
Więc niech żyje zmęczenie, niespanie, głód, upały i ulewy, strach przed śmiercią, męczące czuwania... Bez tego zabrałaby nas melancholja.
Ja myślę, że ci, co idą do szpitali, a tam są długo, bałamucą się bardzo, i po powrocie do pułku są już gorszymi żołnierzami. Może to dlatego u nas nie dają zupełnie urlopów? Ja tam do urlopu nie wzdycham, ale gdybym zanadto sobie wypoczął, tobym się z pewnością rozpuścił.
Zupełnie nie o tem chciałem dziś myśleć i pisać. Chciałem patrzeć na jezioro, na sine lasy, na białe obłoki. Świtało mi w głowie tyle marzeń wzniosłych, innych, dalekich. Roiło się coś z lepszego świata, już się zaczynała jakaś ułuda, w której było piękne, niezaznane życie, a nie było nic z wojny.
Jezioro Świteź, IX. 15.
Dziś dopiero pokazał się Bartosik. Przed tygodniem gdzieś przyzostal i w pułku uchodził oficjalnie za dezertera. My zaś przypuszczaliśmy raczej, że zgubił się, nie wiedząc, jakiemi drogami poszedł pułk. W jego szwadronie dziwiono się bardzo. Bartosik nie mógł ani rzucić pułku, ani zbłądzić. Poprostu wdał się gdzieś w bójkę z Węgrami i utłukli go, albo go też zatrzymano jako wagabundę, plączącego się samopas między wojskami.
Wjechał do wsi na czele małego oddziału. Sam prowadził dwa konie pod siodłem. Za nim ułan austrjacki prowadził też dwa osiodłane. Na końcu szły dwie naładowane furki trenowe, węgierskie, powożone jedna przez babę, druga przez starego Żyda. Za wozami szło jeszcze po dwa konie. Powitano go owacyjnie. Tłum żołnierzy prowadził go przez wieś zarzucając pytaniami. Ale Bartosik nie odpowiadał, zlazł z konia i slużbiście zameldował się do samego Beliny, co nie było formalne, bo powinien był zgłosić się do szwadronu. Gdy to uczynił, zdjął czako i przeżegnał się z namaszczeniem.
Belina wypadł z takim kukiem i wrzaskiem, że spietraliśmy się nawet my, cośmy już przywykli do jego cholerowania. Raz po razu trzaskał się szpicrutą po cholewie, myślę sobie — zaraz gołym bykowcem przejedzie przez pysk. Bartosik speszony, zdjął czako i zaczął się kiwać i pochylać, jakby chciał podjąć pod nogi po chłopsku. Zapowiedział mu «słupka» na dwie godziny, kazał go aresztować, odebrać broń, skląl go od jasnej i od czarnej cholery, odesłał go na wieczne czasy do piechoty i zaczął oglądać konie. Obejrzał dokładnie wszystkie co do jednego.
— Skąd te dwa kozaki?
— Wedle rozkazul Psy trenie sly, psy ułańskim, psy austryjackim.
— Postoisz ty u mnie pod słupkiem przez dwie godziny, wyciągniesz się — będziesz pamiętał, co to włóczęga!
— Wedle rozkazu!
— Co masz na furach?
— Derki są, owsa korcyków pięć, broni sztuk piętnaście, melduję posłusznie. I melduję posłusznie dwie sksynecki konserwów, sucharecków oficerskich worecek i trochę sablów. A co resta, to siodła ruskie i trenzelki i rumu antałecek nieduży.
— Drabie jeden! W^ każdym wojsku by cię rozstrzelali! Przed całą brygadą cię ogłoszę w rozkazie dziennym! Zbój jesteś nie żołnierz! Rozumiesz? A wy, ułan, co za jeden? Ska^deś się tu wziął? — Panie rotmistrzu — melduję posłusznie, przemocą jestem wzięty, aresztowany przez pana legjonistę, jako dezerter. Więc upraszam laski pana rotmistrza — przyjąć mnie do regimentu, jako że już do swojego nie mam po co wracać. Polak jestem, melduję posłusznie!
— Ty, baba, co tu robisz?
— Pan moskal mini do Lubomli obiszczał dostawić, bo ja z Lubomli. „W Kodniu mene Austrijcy zastały...
— Jaki moskal?
— Wże waszyj polskij moskal on win samyj, a ja nie wino wata. Szczo ja? Baba głupa.
— Bartosik!
— Słucham, panie komendancie!
— Nie pytam się, skąd się wzięły te konie i fury. Nic o tem nie chcę wiedzieć, bo kłopotu pułkowi i brygadzie nie będę robił o jednego takiego kundla. Ty koniokradzie jeden! Pójdziesz jutro do piechoty. Tam cię porządku nauczą. Warta, brać go!
— A ze mną co będzie! — zaczął lamentować Zyd — jaśnie wielmożny panie naczelniku! Ja już cztery dni jadę, a nie wiem dokąd? Za co mnie pan żołnierz polski aresztował?
— Przepustki nie miał nijakiej, panie komendancie, a mnie drogę pokazywał, bo zna i konie prowadził.
Z tych koni dwa poszły do naszego plutonu, a ułan, dobry kowal, już robi przy kuźni polowej. Baba z Żydem dostali przepustki i obiad z kuchni. Bartosik został ukarany przez Belinę, przez komendanta szwadronu i przez plutonowego. Każdy z tych, naczelników wytrząsał się nad nim po swojemu. Z tego tytułu wystał dwie godziny pod szablą. Wystał i został.
Bo takiego draniaszka morowego pułk nie mógłby się pozbyć. Gdyby to groziło, ręczę, żeby go bronili wszyscy oficerowie. Bartosik to żołnierz bezczelnej odwagi, na wywiadach przemyślny jak wilk i pułkowi wierny od początku wojny. Jego wady są niezliczone i rozmaite, ale nawet one wychodzą pułkowi na pożytek. Ot i za tym razem — nie licząc reszty — jedenaście koni.
Próżno go jednak pytać, jak to się stało. Opowiada chętnie, ale łże bezczelnie i kolory zuje, każdemu opowiada coraz inaczej. Konie już ostrzyżone i rozmieszczone po szwadronach, zapisane i przechrzczone. Ułan dostał nasz mundur i nowe nazwisko: Józef Przybylski.
Serechowicze, IX. ij.
Zostaliśmy tu przez kilka dni dla osłony Kowla, dopóki nie nadciągnie piechota. Mało roboty, wychodzą tylko codzień dwa plutony na rozjazdy, a reszta je, obszywa się i śpi. Prócz tego i ułani i konna pólbaterja mają sporo zajęcia przy Łubach, Dunkach i Ksańkach, które tu kwitną w wielkiej obfitości. To jest nadspodziewane, że one ws;

mi tak, jakgdybyśmy

jaciółmi. Tylko chłopy pouciekały do lasów, a baby są jakby jeszcze rade. Bo też nasi żołnierze nie pozwalają sobie na żadne nadużycia. Fałszem byłoby mówić o jakiemś wojennem brutalnem gwałceniu. Poprostu same chcą. A ponieważ w tym pamiętniku piszę zawsze szczerze...
Rosną tu w ogrodzie u popa śliczne rajskie jabłuszka, są drzewka białe i czerwone. Ułamałem sobie przedwczoraj parę gałązek obsypanych owocem, głównie dla Maszki, która lubi przejeść coś słodkiego. W tym ogrodzie w gąszczu stała sobie dziewczyna, z głową okręconą czerwoną chustką po tutejszemu — tylko czarne oczy jarzyły jej z pod chustki. Wysmukla, bosa.... Zupełnie, jakby tam na mnie czekała. I było w niej coś niepojęcie prześlicznego. Odrazu poczułem, że zbliża się dla mnie jakaś niesłychana chwila. Mógłbym ją błagać na kolanach, jak najukochańszą na świecie. Mógłbym płakać przed nią Alóglbym ją siłą obalić i zniewolić, gdyby się opierała mojemu szaleństwu Urzekło
mnie jej spojrzenie Zdawało się, że przez te
czarne, posępne oczy patrzy na mnie nie prosta przypadkowo spotkana dziewczyna, a saiąo przeznaczenie. Nigdy nie zapomnę jej spojrzenia.
Najprzód podałem jej gałązkę z jabłuszkami i spytałem się jej, czy je lubi — wzięła. Potem zapytałem, jak jej na imię — Łerika. Spuściła oczy, uśmiechnęła się (ach, jak przecudnie), i poruszyła się jakby miała odejść. Chwyciłem ją za rękę — to mnie zgubiło.
Jakiemiż słowy można oddać tę straszliwą tajemnicę, ten czar zapamiętania. Piękne to i okropne zarazem. Teraz dopiero wiem, że to prawda, co piszą poeci o miłości. To nic, że spotkałem Lenkę w ogrodzie, a potem byłem
z nią za stajniami, w zwyczajnej słomie To
głupstwo, bo ona jest jak królewna.
A gdy pomyślę sobie, że jutro, a może dziś, za godzinę lub zaraz wachmistrz Dzik krzyknie — Siodłać! Odmarsz! — kiedy pomyślę, że już nigdy — a nigdy w życiu nie będę w Serechowiczach i nie zobaczę Leńki, to wydaje mi się to okrutnem jakiemś niepodobieństwem.
Wszystko we mnie wre i kipi. Bezustanku się uśmiecham i nucę głupie piosenki. Rzucam się z całowaniem na kolegów, którzy nic nie wiedzą, odpychają mnie i wołają, żem się upił. Ach, jestem pijany, upojony, nieprzytomny.
Cóż w tem dziwnego, wszak ona jest pierwszą w mojem życiu...
Zarccz, VIII. 15. Trzy godziny najgorszej strzelaniny. Osaczyli nas Turkmeni i tak nacisnęli, aż nam zabrakło nabojów. Już się robiło u nas bardzo średnio, ale w sam czas z Niesuchojeżów nadążyła na pomoc zgoniona, zdyszana nasza piechota kochana. Morowcy jeden w drugiego. I poco te dranie wiecznie z nas się wyśmiewają? Więc i my musimy im dokuczać, jak tylko możemy. Już taki między nami obyczaj. Najgorzej jak który z naszych zaplącze się między piechotę — krzyki, wołania. — Oddaj karabin, bo się zabijesz! — Uciekaj, bo strzelają! To znowu — oddaj to, oddaj owo, jak to u nas gadają. Kiedy przeciągamy w kolumnie, to ryczą co innego. Teraz ustaliło się, że witają nas wołaniem: — Oddaj Peredyło! Była taka wioska, gdzie dla nas były rozpisane kwatery, więc piechota, która tam już siedziała, po długich kłótniach musiała się jednak wynosić. I teraz nawet, przychodząc na pomoc ułanom w gorącej potrzebie, we wściekłym ogniu nie mają nic lepszego do roboty, jeno się drą jeden przez drugiego: — Oddaj Peredyło! Pokolenia miną, a oni zawsze będą się dopominać o to Peredyło.
Dla nas zaś największa gratka, kiedy widzimy jak piechociarz popisuje się na koniu. Takiemu, oficer, nie oficer wołamy: — Oddaj... wiadomo co...
Lubarka, VIII. 1915 r.
Za co tego Belinę żołnierze tak lubią?
Klnie i krzyczy od rana do nocy, nikomu nie da dobrego słowa. Nie zaspokoi nigdy najsłuszniejszej prośby, gdy człowiek staje do raportu. Na wszystko nie i nie, a do tego z besztaniem, jakby chciał każdemu zrobić na złość i na przekór. Jeśli cośkolwiek da się u niego wyrobić, to; chyba przez jednego Serwika, ordynansa, który z tego powodu jest w pułku wielką figurą. Zawsze ze wszystkiego niezadowolony. Ani razu się jeszcze nie wydarzyło, żeby kogo pochwalił, a ileż dokonaliśmy morowych czynów bohaterstwa i poświęcenia? Zawsze wymaga od żołnierza ponad siły. Toć i nas czterech, gdyśmy w szpicy wpadli na rynku w Końskich na cały szwadron dragonów, zwymyślał jeszcze, żeśmy nie wzięli jeńców, jakby to nie było dosyć, żeśmy między nimi wytrzymali i zmusili ich do ucieczki. I tak zawsze. Każdy się stara, jak dla samego siebie, ten tylko choleruje. Do djabła z taką komendą. Czy on się kiedy zatroszczy o to, czy żołnierz ma co do gęby włożyć? A gania dniem i nocą. Niech no mu łącznik po nocy nie trafi na czas do jakiegoś cholernego Perekrestja, czy to do jakowychś tak zwanych Lipek, które się przyśniły któremuś z Nałęczów, w komendzie brygady. Nie mamy żadnych map, a zresztą na żadnej mapie nie może być miejsca, którego wogóle niema. A do tego noc i nigdzie żywego ducha, żeby się spytać. No i cóż? Lepiej mu się nie pokazywać na oczy zpowrotem. Toć jeden nasz taki chłopaczyna — nazywali go u nas Indorek — wyprawiony nocą z rozkazem do pólkompanji w Podłuży (ani Podłuży niema, ani żadnej półkompanji tam nie było) bał się wrócić i nie wrócił zupełnie! Może z rozpaczy poszedł w stronę moskali, żeby zginąć. Powiadali i tak, że się ze strachu przed Beliną powiesił, a konia sprzedał. Lubi on powtarzać: «U mnie ułan wszystko musi potrafić, a jak nie, marsz do piechoty*. Tak samo też gadał: «U mnie koń wszędzie przejedzie.» No i spróbował raz na Irmaku wleźć na stromą ścianę glinianą w takim sandomierskim wąwozie. Długo on popamięta, jak się oberwał na łeb. To znowu z tem siodłaniem na alarm. — W pięć minut ma szwadron stać gotowy! Po nocy bez latarki — niech no on sam sobie nadąży osiodłać bodaj w cały kwadrans. Nie lubię ja takiej narwanej szkoły.
Codzień go przeklinamy i najmilsza u nas rozmowa to wymyślać na Belinę. A przytem jednak wszyscy są do niego niezmiernie przywiązani i ja też. To bardzo dziwne, ale przecież tak jest. Pamięta mu się stare czasy, kiedy był z nami za pan brat, pamięta się warjackie podjazdy z Kielc. Ale główne, to animusz i fantazja kawalerska.
Wszyscy u nas dzielnie siedzą na koniu, bo od tego my, kawalerja. Niektórzy zaś jeżdżą przepięknie, naprzykład por. Grzmot wygląda na koniu, jak archanioł Michał, rotmistrz Zaruski, jak towarzysz pancerny, Janusz Głuchowski jeździ jak sam Wołodyjowski. Nasz adjutant Mieszkowski jeździ uczenie i wyższą szkołą, a najlepiej ze wszystkich to kapral Srokacz, zawodowy berajter z Warszawy. Ale z nich żaden nic nie znaczy przy Belinie. Bo ten nie zażywa konia ani pięknie, ani uczenie, ani po angielsku, ani po kozacku — siedzi sobie swobodnie niby byle jak, tylko ten koń pod nim gra jak na skrzypcach. On jakoś zupełnie po swojemu wsiada i zsiada. Każdy koń inaczej pod nim chodzi niż pod kimkolwiek innym, jakgdyby się odrazu przemieniał, jak ten na niego hipnie. To się nazywa jeździec! To jest ułan!
I nie myślę nawet, żeby on miał w głowie za dużo nauki wojskowej, choć jest odznaczony «parasolem». On robi wszystko po prostu. Gania za moskalami jak myśliwy za zwierzyną. Czy po lasach, czy po manowcach, czy po jakich wertepach, w dzień, czy po nocy, wszędzie trafi, wszędzie jest pewny jak u siebie w domu. Zawsze on wie, kiedy się nawrócić, kiedy obejść i z której strony, chyba on czuje tym węchem, jak wilk. Z takim człowiek jest pewny, że wszędzie dojdzie i wszędzie przejdzie. Inna rzecz, że to prawdziwy cud i szczególna łaska boska, że nas już dawno nie wytracił wszystkich, co do nogi, przy swoim warjackim sposobie wojowania. Ale zato każdy z naszych wierzy w jego gwiazdę i jest gotowy na wszystko.
Stobychówka, IX. 1915 r. Nasze trzy szwadrony opędzają się jak mogą, ale giniemy w przestrzeni. Lasy, bagna i przykre ciasne grobelki. Łatwo nas tu wystrzelać z gęstwiny co do jednego. Kozaki i konnica turkmeriska są wszędzie, z frontu, od tyłu i z boków. Wszystko to gania przez lasy bezustanku i opamiętania, a my również. Służba łączności niemożliwa, bo łączniki wciąż błądzą, giną na parę dni albo i całkiem. Nieprzyjaciel wszystko wie przez chłopów, a my nic. Noce niespokojne. Wreszcie Belina ściągnął nas wszystkich do kupy. W kupie i z dwiema armatami zawsze się obronim. Czekamy na posiłki austrjackie, wciąż zapowiadane. Ludzie zaczynają nam chorować na febrę wołyńską, a Maszadro jak zawsze niema w torbie proszków. Wielu z nas woli chodzić na poradę lekarską do naszego weterynarza Skulskiego, ale obu ich Belina gania wciąż na wywiady, jak innych oficerów, więc co to może być za służba sanitarna? U nas wszystko na wywrót.
Stobychwa, IX. 1915 r.
Cudna, pokrętna, wieloramienna rzeka wołyńska, rzeka o stu chodach — Stochód. Wyspy, ramiona, przesmyki, trzciny. Woda modra i przejrzysta, wielkie ryby suną po dnie, mrowie dzikich kaczek, gęsi, czapli. Piękny kraj! Zajęliśmy wieś i dwór na wysokim brzegu, a o milę od nas Austrjaki pilnują przejścia we wsi Obzyr. Widok z dworu rozległy na kępy, wikliny, na łęgi jasno zielone i oko opiera się dopiero na zwartych ścianach lasów. Tam to siedzi nieprzyjaciel i patrzy na nas.
Wczoraj rano, zanim dywizjon przyszedł do wsi, kozacy ustrzelili nam tutaj najdzielniejszego oficera, t. zw. Franka, podporucznika Gibalskiego. Inną drogą przyszedł tu ze swoim plutonem. Wszedł do wsi pierwszy i zginął od zdradzieckiej kuli z za chałupy. Stary to bojowiec z P.P.S., mężny i zasłużony, a dla żołnierzy nie oficer, ale brat i kolega najlepszy. Cześć Mu i pamięć! To już trzeci nasz oficer, który ginie tego lata.
Dziś ostrzelali nas, kiedyśmy się kąpali po obiedzie. Śmiesznie było patrzeć, jak gromada golasów pędziła od rzeki. Ale drugi pluton z wysokiego brzegu dzielnie osłaniał nasz odwrót.
Pod wieczór nad rzeką, nad wyspami, nad łęgiem czynią się cuda. Nienapatrzony to obraz — mgły, rodzące się po zachodzie słońca. Wynurzają się z kęp wikliny pasemka wątłe, rodzą się i zamierają jak westchnienie. Kojarzą się w korowody cienie powiewne, błąkają się w półzmierzchu smętne, omdlałe, jak dusze zmarłych. Ileż postaci, pochodów, orszaków ciągnie kędyś w niewiadomą dal, na senne, czarne lasy! Czyjaż ręka maluje fantastyczne, najpiękniejsze obrazy i zmienia je co chwila, mąci, przeciera, składa i rozkłada?
Patrzę na to zamarzony, stojąc na placówce. A zanim mnie zluzowano, gęsta chmura mgieł okryła cały widok, i dwór, i wieś, i cerkiewkę. Uczyniło się mętnie — biało. Na to zapadały ciemności, wreszcie nieprzebita opona okryła wszystko.
Jeżeli moskale, siedzący tam o wiorstę za rzeką, zamierzają cośkolwiek przeciwko nam, to tej nocy mogą podchodzić śmiało.
Stobychwa, IX. 1915 r.
Nie przyszli nocą, ale o wschodzie słońca obudziły nas armaty. Chłopcy podnoszą z pod
derek zaspane głowy i leniwie pogadują o tem, skądby to mogło być? — To Austrjaki z Obzyru forsują przejście przez Stochód. — To nasi macają moskali z Zarzecza. — Spać tam, nie wasza rzecz! I tak dalej.
Ale wnet, jeden przez drugiego zaczęli się zrywać, naciągać buty, kurtki, opasywać się ładownicami i wybiegać ze stajen. Wnet zatrajkotały nasze wystrzały. Ze stajni leciały gonty, już kilka koni padło i tarzało się, szarpiąc się na podwodach. Artylerja biła prosto w nasze stajnie, biły i karabiny maszynowe. W jednej chwili ściany zaczęły przeświecać jak rzeszoto. Myślę sobie, wybiją nam tu wszystkie konie. Podczołgalem się do Maszki, odpiąłem rzemień. Mądrej kobyle nie trza było więcej. Obróciła się na zadnich nogach, jak fryga i poszła w świat.
Ostrożnie wypełzłem na brzuchu przed stajnie, położyłem się za workiem z owsem, nastawiłem celownik na osiemset i zacząłem walić. Odrazu wymiarkowałem skąd bije karabin maszynowy i, nie oglądając się na nic innego, szyłem w to jedno miejsce raz po razie. Po dziesięciu moich strzałach zaczął się jąkać, a jeszcze po dziesięciu urwał. Myślę, żem mu trochę dopomógł.
Nasi leżeli, kryjąc się za czem kto mógł i kropili na wyrypy a gęsto. Dwie armaty biły miarowo i celnie, wciąż we dwór i w zabudowania. Tryskała ziemia z majdanu, bryzgała jak woda, warczały odłamki granatów lecące we wszystkie strony, wyły i skowytały szrapnele, jak osy smykały roje kulek — gorąco było na folwarku.
W tym zgiełku wóz sztabowy wytoczył się nagle z za kuchni, która zajęła się od granatu. Na wozie cała banda: Lada, Galanty, Kałandyk, Marciński! Poganiają i wrzeszczą. Aż nam się słodko zrobiło, gdyśmy zobaczyli taką hecę! — Boże łaskawy, modlę się — trafże w nich póki czas! I jak na obstalunek — łupnie potężnie prosto w nich. Konie przy wozie wspięły się wysoko i padły oba wraz. A nasze parzygnaty, obwiesie, marudery i złodziejaszki — jakby ich wiatrem rozmiotło. Kicali z fury niczem żaby, i dalejże wiać na wszystkie strony z nosem przy samej ziemi. Galanty — cyrkowiec pędził na czworakach, jak najsprawniejsza małpa. Nie mogłem strzelać ze śmiechu, ryczeli wszyscy, śmiali się nawet ranni, których już paru leżało we krwi za osłoną murowanej piwniczki.
Podpełzlem do nich, bom już wystrzelał wszystkie ładownice i chciałem sobie od którego podebrać. Leży pod piwniczką mały, blady jak trup Kowalczykowski, ppor. Lewandowskiemu rozcinają but, doktór Maszadro obmacuje Dobka, który stęka i z wysiłkiem zaciąga się papierosem. Pierwszy z brzegu siedzi kochany Osterek w koszuli całej upapranej. — Jakże ci Oster? Dajże mi ładownicę! — Weź! — Odpinam z niego pas, a on się bestja taka jedna uśmiecha do mnie tak przyjemnie i głaszcze mnie po twarzy. A ja w płacz i wymyślam: — Do cholery z tobą, kundlu jeden! — Ja umieram! — Łżesz! Krzyczę i uciekam z nabojami.
Dopadłem rowu i ładuję, a tu wachmistrz Dzik nie wiem za co strasznie mi wymyśla. — Czego ode mnie chcesz? — Na wysepkę, bęcwale jeden! Bierz pod ogień chałupkę! Nie widzisz, że podchodzą? Walę na wysepkę, walę w chałupę. Patrzę — wysypuje się z łoziny piechota z workami na plecach. A u nas aż zawrzało od strzelaniny. Natychmiast tamci w nogi, a trzech zostało.
Donieśli nam do tego rowu nowy verschlag — niezadługo poszło i to do ostatniego ładunku. Karabin rozpalony — odpocznę sobie — myślę i zapaliłem papierosa.
Rozglądam się, idzie Orlicz w najtęższym ogniu, ani się nie schyli — po oficersku. Idzie do stajen. Wychodzi, wyprowadza dwa konie i jakby to nie do niego strzelali, nie śpieszy się. Wyszedł cało i konie wyprowadził. Do razu sztuka! A za piwniczką kryje się już cała kupa naszych — oj, ze dwunastu, sami z piewszego szwadronu! A gdzie inni? Cóż to, chcą nas wszystkich położyć? Aliści dopiero wloką się pod ścianami te dziady z drugiego szwadronu. Pogarbili się, czaka niosą w rękach jak konewki, porozkładali się za płotem. Już tam Skarga choleruje, rozdaje dyrekcję i celownik — a tu naraz grzmotnie salwą pełna baterja i nad wyspą, nad kępami staną obłoczki szrapnelów. Drugi raz! Trzeci — sześć granatów. To c. k. artylerja zdążyła nam na pomoc aż z Obzyru. Tuż obok mnie jakieś draby rozkopują chwacko rów łopatami. Jakiś obcy oficer krzyknął na mnie i zegnał mnie z mojego miejsca, a za chwilę już z tego miejsca trajkotał dziarsko djabel maszynowy.
Tamci zaś zcichli odrazu. Nigdy jeszcze pierwszy szwadron nie ucierpiał tyle, co dziś. Dwunastu rannych, a Osterek, Kowalczykowski, ciężko. I dwadzieścia koni! Z tych może z pięć da się wykurować. Strasznie szkoda koni! Okropnie wyglądała rozstrzelana stajnia! Dach dziurawy, ściany ledwie się trzymają, tak je karabiny maszynowe przepiłowały raz koło razu. Wszystko zbryzgane posoką. Niektóre konie już leżą spokojnie, reszta stęka i usiłuje powstać na przednie nogi. Srokacz ppor. dziadzi Lewińskiego zarżał do mnie zcicha, żałośnie, jak z pożegnaniem. Ten miły konik po chwili skończył, a był przestrzelony czternaście razy. Moje siodło i derka zestrzelone nanic. Zamieniłem je sobie na poczekaniu na całe.
A Maszka we wsi wlazła sobie do bezpiecznej stodoły i pełnym pyskiem wyciągała owies z zapola. Ucałowałem ją za to, że wyszła cało i zaraz osiodłałem, bo mnie przydzielili do eskorty rannych. Tu po lasach wszędzie teraz niepewnie, a jechać, trza aż do samego Czeremoszna, do głównego bałaganu, czyli do sztabu brygady.
Lub arka, X.
Znowu nas zostawili w malej garstce w tych niezmierzonych borach. Trzeci szwadron zabrali do Smolar, a my we dwieście koni mamy osłaniać i patrolować osiemnaście wiorst leśnej, bagnistej okolicy, a ponadto pilnować dwóch naszych armat. Febra nas trzęsie, już stu ludzi meldowało się do lekarza. Maszader tyle radzi, że codzień posyła do brygady raport, żądający zluzowania dywizjonu. Dużo sobie z tego robi sztabowy łap i duch. Niechno my go teraz gdzie spotkamy! Oddaj nogę!
Na noc zajmuje się Zaręczę dwoma plutonami i tam też odchodzi półbaterja, a my siedzimy w pogotowiu i z duszą na ramieniu, niepewni, czy dożyjemy do rana, bo przesmyków tu mnóstwo, których niema komu obsadzić. Na dobitkę Belina się rozchorował i dziś go zawieźli w gorączce do Kowla. Bardzo tu pięknie w czeluściach leśnych i mnóstwo grzybów.
Hulewicze, X. 15.
Jeziorna, Hulewicze...
Więcej tu niż sto mogiłek naszego VI-go pułku, a rannych bez liku. Rozbili nam tu przed kilku dniami młody, świeży pułk, który dopiero co przybył na front i po raz pierwszy był w polu...
Z tego pułku wielu zwiało do naszej brygady, bo tyłowcy od polityki i różne koty z departamentu przymuszali ich i nie puszczali do Piłsudskiego, choć wielu z nich to byli nasi sta-
rzy żołnierze, zebrani ze szpitali, k też z łazikowania na tylach. Zandarmerja c. k. Komendy Legjonów dopomina się o nich jako o dezerterów, ale kanarki nie śmią ich łapać, bo to z nami sprawa.
Kowel, X. 15.
Dostaliśmy wreszcie zasłużony odpoczynek. Chorzy się wylegują po opuszczonych mieszkaniach, a my rozmieściliśmy się plutonami po różnych żydowskich dziurach. Założono szpital koński, prowiantujemy się tęgo. Tatar został odkomenderowany do taboru na miejsce gałgana Kolińskiego, godnego następcy Puti. Odrazu zabrał się i pojechał do Chełma do komendy armji, a w parę dni przywiózł wszystko, co nam zalegało od tylu miesięcy. Piętnaście beczek wina, tysiąc litrów rumu, całe paki papierosów, kożuszki, bielizna, buty. Przez cały pierwszy dzień dywizjon chodził pijany, a wino nosiliśmy wiaderkami, nawet koniom dolewano do wody dla smaku.
Przebrzydła dziura ten cały Kowel. Pusto tu i nikczemnie, włóczą się tylko po ulicach jakieś resztki Żydów. Po sklepach pustki, łazi się i łazi po tem mieście niewiadomo za czem. Nuda! W karty u n s gr: ś; 1’ lub jak w naszym plutonie — dyskutują o polityce.
Wiadomo, że Komendant z niczem wrócił z Warszawy, tyle, że zapowiedział państwom centralnym, że ani jednego rekruta nie da, póki
Odznaka >. vl., n,.łail, 8 nie będzie wiedział poco i naco. Nie jak nasi c. k. gorliwcy, którzy rozplenili się w Warszawie z enkaeńskiego nasienia. Z moskalofilów rodzą się na poczekaniu austrjackie sługi, bo wiedzą, że jedni poszli i nie wrócą, a nowi przyszli i siedzą. A my powiadamy, że nie usiedzą długo, a choćby się tu zasiedzieli, to nasze święte prawo naprzykrzać im się, a nie przymilać. Ale gadaj tu z ugodą, która lubi wszystko po łatwości.
Wieniawa, który był z Komendantem w Warszawie, został już u niego na stałe za adjutanta całej I-ej brygady. Zazdroszczą mu wszyscy nasi oficerowie, ale my żołnierze, jego starzy koledzy jesteśmy z tego dumni.
Z Cekamendą teraz idzie na udry. Wciąż tam próbują naszych przekupić. Belinie dawali majora i pułk, ale on nie usłuchał, tylko się odgryzł, że należy do pierwszej brygady i stamtąd tylko słucha rozkazów. Toż się trapił poczciwy Obywatel Excelencja I Toż się wściekali sztabowcy!
Dać im rumu...
Nasze trzy baony pod Śmigłym przeszły Stochód i idą na Styr, a Komendant z resztą i z IV-ym pułkiem zdobywa Kołki przy Niemcach, już w zupełnie innej stronie. W naszym sztabie dywizjonu wciąż pełno gości i często są narady oficerskie. Tyle wiadomo, że nasi przysięgają sobie dotrzymać wierności, ale i im ciężko, bo im szarżę wstrzymują, a do awansu idą.ci co tańsi.
Toż śmiech bierze — samego Komendanta kusili generalską szarżą i komendą nad calemi legjonami i jakimś jeszcze wysokim, parszywym c. k. orderem! A główny intrygant excelencja Jaworski zaklinał się, że niech jeno niepodległościowcy trochę ustąpią, to zaraz będzie ufundowana Polska. Najgorzej...
Kowel, X. 15.
Dwie śliczne Żydóweczki Dora i Helcia założyły sklepik ze słodyczami i dają herbatkę. Pełno tam naszych pije tę lurę za drogie pieniądze i przymila się pięknie. Ale żołnierzy wypierają oficerowie, bo mają flotę. Ułożyło się tak, że w sklepie siedzą nasi, a oficerowie w drugim, pięknym pokoju, gdzie stoją również dwa śliczne łóżeczka. Ale żadnemu z nas nic nie przyjdzie z tych łóżeczek, bo Żydóweczki to spryciarki i mizdrzą się tyle, byle handel szedł. Nie skorzystał nawet nasz adjutant, który będąc cięty, wjechał raz do sklepiku na swoim wielkim ogierze i wykręcił się parę razy, a nic nie zrzucił.
Dzieją się tu i paskudztwa, nie tak jak we wsi na sianie z porządnemi mołodyciami. Pozostały tu trzy córki popa w takim małym domku koło cerkwi, więc pod tym domkiem czy dzień czy noc zawsze wysiaduje kupa naszych. Po ’ 1 ’ arcie nich

a po-
tem i do szpitala. Szczepią nam obowiązkowy tyfus i cholerę. Lepiej by było wziąć do ciupy te popie córki, bo z nich to płynie na dywizjon prawdziwa zaraza.
Kowel, X. 15.
W naszym plutonie Kolec i Dzik wyprawiali imieniny. Wypiliśmy odmęt niemieckiego koniaku i wódy. Por. Grzmot zaproszony pięknie przemawiał. Gadało i wielu innych. Piliśmy wszyscy na braterstwo, choć i tak jesteśmy wszyscy na ty. Było ogromne podniesienie ducha, przysięgi i wzniosłe śpiewy, cóż kiedy wszystko skończyło się okropnem masowem rzyganiem. Nie mogłem zostać w tem świństwie i poszedłem spać do koni. Poszedł ze mną nasz ułan, ojciec Sambor, znakomity doktór bakterjologji z Paryża i długo gadał ze mną, jak z równym,
0 najpoważniejszych sprawach. Ogromnie się starałem, alem zaraz zasnął. Ten mnie budził
1 mówił znowu, a ja znów zasypiałem, i tak wkólko. Zupełniem się skompromitował! Przez nasz pierwszy pluton przeszło wielu ludzi poważnych i znakomitych. Wielu już ma szarże oficerskie, inni są kapralami, wachmistrzami. A ojciec Sambor nie może się doczekać nawet pierwszej naszywki!
Kowel, X. 15.
Dziś sformowali składany szwadron z osiemdziesięciu koni, wybrawszy z nas co było najzdrowszego. Poszli na Stochód do naszej piechoty na służbę łącznikową. Ciężko im tam będzie. Strony dzikie i niepewne, odległości ogromne, drogi mylne, a i pogoda psia. Komendanci baonów lubią ganiać naszych ułanów bez potrzeby. Nabłąkają się chłopcy po tych lasach i bagnach. Nie jeden zginie lub wpadnie po nocy w ręce moskali.
Ja zostałem, bo Maszka zakulała. Uderzył ją widać w nocy podły wałach Piętki, konisko stare, złe i plugawe. Przeniosłem ją pod ścianę a wałacha zdzieliłem parę razy uździenicą. Na to wszedł Piętka i od słowa do słowa pobiliśmy się w stajni, a w tej zawziętości wpadliśmy na samego Belinę, który zjawił się tam niewiadomo skąd. Postawił nas na dwie godziny pod szablę. Wystaliśmy i pogodziliśmy się.
Czasu jest moc, a niema co zapisać, takie nudy. Glorja został kapralem i poszedł do sztabu na rachunkowego. Trzech z naszego plutonu z tych co to stawali w kolejce przed popównami już chodzą okrakiem. Maszadro szczepi nam i szczepi coraz to inne choroby. Niemcy wieszają przed dworcem coraz to innego chłopa dla postrachu. Do Kowla już się nazjeżdżało pełno Żydów, aż się roi. Przez miasto dniami i nocami przeciągają całe wsie nieszczęsnej ludności, ewakuowanej z pobliża linji.
Takby się chciało pisać, a niema o czem. Ciekawa rzecz, czy też z samej chęci do pisania można się stać literatem? Znowu, jak to ze
1x7 mną zwykle bywa na odpoczynkach, świta mi po głowie nieprzebrane mnóstwo rzeczy pięknych, a zupełnie niewojennych.
Wyobrażam sobie błękitne morze. Spoczywam na brzegu i patrzę wdal. [Patrzę, a wzniosłe myśli rodzą się same, przybierają na się przerozmaite postacie, łączą się w całe obrazy. Obraz trwa przez chwilę, poczem zmienia się w oczach i przetwarza się w inny, a ten znowu rozpływa się w błękicie jak mgła. Do wtóru tym dziwom odzywa się słodka muzyka i gra, jak wielka, cicha orkiestra, a to tylko owo morze roztrąca się o kamienie.
Albo niespodzianie ogarnia mnie czar jakiejś nieznanej ale najpiękniejszej kobiety. Słyszę szelest jej sukni, upaja mnie jej zapach, wiem, że natychmiast ją zobaczę, i omdlewam w złudzeniu szczęścia. Ona krąży wkoło mnie, szepce, kusi, pochyla się nade mną. Lękam się podnieść na nią oczy. Przemagam się wreszcie i spojrzę... Już znikła.
Pędzę kurjerskim pociągiem przez obcy kraj, daleko zagranicą i pełno ludzi jedzie wraz ze mną. Mkniemy, a ja, jak jasnowidzący odgadywacz myśli, wiem z całą pewnością, co to są za ludzie, skąd każdy z nich pochodzi, dokąd zdąża, co zamierza? Co go cieszy? Co go trapi? Nikogo tam niema nieznajomego. Z okolic, które przebiegam — znam każdą, jakbym się w niej urodził. Cały świat w sobie mieszczę i odczuwam, a zatracam siebie.
I tym podobne banialuki.
Więc gdy spostrzegam się wreszcie, snem mi się wydaje to, co jest — nasza kwatera, zawalona siodłami i cały ten Kowel i nawet sama wojna.
Kowel, X.
Oficjalnie nam było wiadomo aż dotąd, że armja Mackensena stoi tutaj nad Styrem, a my zaliczamy się do niej. Dopiero z dzisiejszej gazety dowiedziałem się, że od miesiąca poszedł on na nieszczęsną Serbję i teraz niszczy ją ogniem i mieczem. Dziwni z nas sojusznicy. Toć my żałujemy i to całem sercem «naszych» przeciwników, prócz jednych tylko moskali. Najosobliwsza jest polska dola! Głupie i pełne poniżenia jest nasze położenie. Niechże Bóg pomoże naszym wrogom Niemcom czem prędzej zmiażdżyć moskali, a potem niechże wszystkie armje ententy walą na naszych przeklętych sojuszników. Będziemy mieli wreszcie jednego wroga i nie będziemy wyglądali wobec świata tak głupio, jak teraz.
Wie lic k, X. 15.
Po chwilowym odpoczynku znowu się u nas zadarło na dobre z Cekamendą. Nawet niewiadomo, co z tego wyniknie, bo tak jeszcze nie było nigdy. Otrzymaliśmy rozkaz natychmiastowego wymarszu na Stochód pod komendą Excelencji. Lądujemy się i zbieramy się jak na alarm. Zbiórka szwadronów, ściągamy do kupy i w dwie godziny odmarsz. Wszyscy radzi, żc opuszczamy wstrętny Kowel. Ale już wnet poznajemy, co się tu święci, bo prowadzą nas nie przez dworzec, tylko na główną szosę na Holoby. Zatem nie idziemy do Excelencji. A zatem szlusujemy do Komendanta, za Kolki, co oznacza formalne nieusłuchanie rozkazu i jakby bunt.
I jak to bywało, po paru wiorstach Belina skręca od niechcenia na polną drogę i tak sobie cichym kłusikiem miarkuje się po za las. Tabory poszły dalej szosą, tylko się oglądamy, czy nie pędzi za nami który adjutant z Cekamendy.
Ladniebyśmy wyglądali, gdyby się słuchało tamtych panów. Może tego jeszcze brakowało, żeby nami trząsł panGeneralstabs-Hauptman c.k. legjonów polskich. Zarzucają nam z N. K. N-u, że to nie po żołniersku. Najgorzej I My też wiemy kogo mamy słuchać.
Kodzydzcze, pozycja, X. 15.
Siedzimy w okopach w odcinku lV-go pułku piechoty. Pozycja w lesie. Przed nami gąszcz, a o sto kroków w zaroślach okopy moskiewskie. Są jakie takie osłony, trochę zagrodzeń, ale roboty jeszcze co niemiara, żeby to móc utrzymać się dłużej. Cała robota patrzy na nasze ręce. Odwykliśmy od kopania, od rąbania, od dźwigania. Nad Nidą przyszliśmy do gotowego. Nasi p„n — wie, k, vv„i’ m-m, s;»dzą p >d da.zkami spoglądają po sobie i kręcą nosami. A jam bardzo rad odmianie. Jedno mam zmartwienie — o Maszkę. Nie będzie jej tam dobrze beze mnie. Kondracki to chłopak uczciwy i kocha konie. To mój przyjaciel najbliższy, ale kto ma cztery konie do obrządzenia, ten i swojego nie dopatrzy jak należy, a już nie będzie się z nieswoim zanadto cackać, choćby przysięgał nie wiem jak. Przez służbę okopową zawsze ucierpią te niewinne konie. Gdzie indziej przynajmniej dopilnują każdego, żeby chodził koło swoich koni. Da mu Herr Wachtmeister po mordzie, Zugsfiihrer założy mu szpangi i konie są obsłużone. A u nas za polubownie. I ja nie byłbym lepszy. Nakarmić, napoić to rzecz święta, i tylko zbrodniarz może się w tem zaniedbać. Ale co do czyszczenia — wiem, że obrządziłbym dobrze tylko Maszkę, a resztę tak sobie, a z tego niedoczyszczania chorują konie na parchy.
Pozycja, X. 15.
Posłano mnie dzisiaj z rozkazem do naszej kuchni. Tylkom wylazł z chodnika, zaczęli grzać. Szedłem śmiało, bo biło daleko w las na nasze tyły. Gdy stanąłem na polance, już przenieśli ogień na rezerwy. Przycupnąłem pod tęgą choiną, zapaliłem madziarka i czekam. Pusto na polanie. To wyżej, to niżej pryskają nad nią obłoczki szrapnelów. To znowu trysną z ziemi bure dymy z krwawym odblaskiem. Gwiżdże, wyje, płacze, bach bach — babach!...
Patrzę — chodzi po polanie człowiek zamyślony. Odchodzi i powraca. Trzyma się pochyło. ręce ma założone wtyl. Co za żołnierz szalony przechadza się bez potrzeby wśród pękających pocisków? Nad czemże duma tak głęboko, że nic nie widzi, że nie słyszy śmierci, która sięga po niego na każdym kroku?
Ach, poznałem! To Komendant! Serce moje ścisnęło się z bólu, z przerażenia. Spadła na mnie jakby jakaś wizja bezlitosna, ponura i opętała mnie zupełnie. Przywidziało mi się, że Komendant rozmyślnie idzie między pociski i że szuka śmierci. Była chwila, gdym chciał się zerwać, podlecieć do niego, paść mu do nóg i błagać go od siebie i od wszystkich: — Zlituj się! Żyj! Cóż będzie z nami?
Zamknąłem oczy, zakryłem je rękami, żeby nic nie widzieć.
Po raz pierwszy i jedyny w życiu pomodliłem się tak jak nigdy, najgoręcej, całem sercem, pełną, wezbraną duszą: — Boże wielki! Boże mocny! Uczyń cudl Ratuj nas! Boże miłosierny! Oszczędź Go!
Może to był cud. Może był to traf. Ale baterje natychmiast zdjęły ogień z polany.
Wybuchy stały się głuche, dalekie. Gdym roztworzył oczy, ujrzałem Komendanta, chodzącego po dawnemu po polanie. Co taki człowiek mógł myśleć?
Majdan, i. II. 1916 r.
Nowa pozycja i nowe kwatery.
Już drugi Nowy Rok obchodzę na wojnie i znowu jak dawniej nic się nie wie, co wyniknie z tego naszego polskiego wojowania. Wszyscyśmy już przywykli do tego stanu rzeczy, ale zdarza się chwila, gdy się człek ocknie i pomyśli sobie w głębi duszy — poco to wszystko i naco? Od tego jest właśnie Nowy Rok i żeby zamykać przeszłość i zaczynać coś nowego. A u nas jak utknęło od samego początku, tak stoi. Nasz los jest zupełnie podobny do jąkały, który chciał niby kiedyś coś wypowiedzieć, a zaciął się i ani rusz. Męczy się, dławi się i wysila i tak już trwa od półtora roku.
Wiemy dobrze, że nasze zadanie najświętsze, to nauczyć się doskonale tej żołnierki i wojny. To się robi, ale ludzie to nie maszyny. Ludzie czują, niecierpliwią się, wreszcie się zdzierają zupełnie. Jest takich sporo. Chyba dlatego u nas piją tak morowo, żeby przetrzymać?
Trwać! Trwać! To się robi, ale czasami już jakby przez sen. Nikomu się nie chce domacywać jakiejś prawdy. Idzie to życie z dnia na dzień. Trudzą się chłopcy, służą, giną wreszcie, ale już bez zapału. Wszystko u nas idzie jakby poziewając, bo poprawdzie zapomnieliśmy już dawno myśleć o jakiejś zmianie na lepsze. Wierzy się, owszem, dlaczegoby nie... Nerwy mamy nadpsute i zęby nas już bolą od ciągłego zaciskania. To też dla nas u piechoty największe frykasy — to burdy i bójki z Austrjakami. Już dwa razy odchodziło u nas morowe pranie feldżandarmów. Było to raz w Czystołuży, a potem i znacznie lepiej w Karpiłówce. W Majdanie i w Werchach nie śmią się nawet pokazać, bo tam nasza komenda i tam już sam Belina dobrze dba o przejezdnych c. k. furażerów. Jak zabłądzą na nasze podwórko, sadza się ich do paki, a z tego znowu raporty i protokóły. W brygadzie znakomitym specjalistą od takich przyjemności jest por. Nałęcz, który zęby zjadł na prawowaniu się z sojusznikami. A Komendant znowu dopieka w najdelikatniejsze miejsca generałowi korpusu i generałowi dywizji, nie mówiąc już o naszej cekamendzie — bo z nimi to już idzie na udry dzień w dzień bez żadnej przerwy, do czego już przywykli do tego stopnia, że apetytu nie mają przy stole w swojej menaży w Maniewiczach, jak którego dnia obędzie się bez jakiej nowej awantury z I-ą Brygadą.
Tak się to u nas każdy zabawia i czas schodzi.
Majdan, III. 1916 r.
Rozpuściłem się na szczęt. Nie chce mi się zapisywać w pamiętniku, a i niema co. Nic ważnego się nie dzieje. Nuda. W okopach to się przynajmniej nafyrgam tych granatów, ile wlezie. U nas tak, że kiedy naszych poślą za druty, to ciskamy przez całą noc i zawsze nam zabraknie. Miła zabawa. Na kwaterach nudy i spanie, bo choć tu się wszyscy puszczają z dziewczętami, ja w tem nie widzę dla siebie powołania. Tyle mojego, że codzień przeganiam
Maszkę parę wiorst. Kobyla zdziczała w stajni, ponosi, i wyrabia ze mną niestworzone harce. Uczę się podnosić w pędzie czapkę z ziemi po kozacku. Do pijaństwa też nie czuje istotnej ochoty, wszyscy u nas rzną w karty i przegrywają lub wygrywają od siebie nawzajem, wciąż te korony obracają się w szwadronie, jak kołowate, i tyle. Głupie nasze życie.
Lublin, IV. 1916 r.
Od miesiąca wypoczywa się rozkosznie w najporządniejszem, prawdziwem łóżku! Jedzenia wbród. Miło tu, bo to nasz własny szpital legjonowy. Lekarze, siostry, panie które nas odwiedzają — wszyscy są z naszego bractwa, z pierwszobrygadowego. W każdej sali na ścianie portret Komendanta czuwa nad chorymi i pocharatanymi żołnierzami. Nie brak tu dekantów, są i łaziki, ale sami nasi.
Jak się tu rozkosznie spało nocami i dniami! Napychali człowieka jajeczkami, kotletami, spijało się dobre wino. Wypocząłem za wszystkie czasy i prędko będę zdrów.
Doktór powiada, że mu nie idzie o to głupie przestrzelenie przez płuca, ale o zapalenie, któregom się nabawił przeleżawszy kilka godzin na śniegu, obdarty z kożuszka i z munduru, w samej koszuli. Dranie zabrali mi buty i portki, widać ile z zaopatrzeniem w carskiej armji. A ja nic nie czułem, aż do chwili kiedy nadeszli nasi i zabrali mnie do wsi. Prosiłem samego Grzmota, żeby Maszkę do mego powrotu przydzielili Kondrackiemu (jemu jednemu ufam zupełnie). Grzmot przystał, mimo, że bardzo wielu nawet z innych szwadronów intrygowało o moją kobyłę. A od Kondrackiego odebrałem jeszcze dla pewności uroczyste przyrzeczenie przy świadkach, że nie będzie kręcił, jak ja powrócę.
Kiedy mnie wkładali na furę, Kondracki wyprowadził ją ze stajni. Wycałowałem się z nią, napchałem w nią cukru i jazda do szpitala. Przykro było porzucać pułk i kolegów, ale jej żal mi było najbardziej.
Babka naturalnie siedzi mi na karku. Przyjechała zaraz i przez cały dzień przy mnie waruje. Zresztą nie mogę jej nic zarzucić. Codzień przynosi z sobą kosz wiktuałów i częstuje na prawo i na lewo. Lubią ją bardzo. Weszło tu w modę, że czyta nam głośno powieści. Cała banda złazi się do nas na lekturę, a na odpoczynek opowiada o powstaniu.
Jest mi zupełnie dobrze, zwłaszcza na duchu. Czuję wielką dumę, że to ja, taki sobie Sylwek jestem naprawdę ranny. Teraz dopiero czuję, żem był prawdziwym żołnierzem na prawdziwej wojnie.
Lublin, IV. 1916 r. Z podłymi Austrjakami trzeba walczyć nawet w szpitalu. Ustawicznie chcą nasz szpital przerobić na c. k. i dać tu swoich «arctów» i swoje szwabskie «szwestry». O to idzie walka z całym patrjotycznym Lublinem. Włóczył się tu dzisiaj i rozbijał sie po całym szpitalu jakiś exc. Hocusek czy Balwankanyi, Generalstabsarzt. Ta sobaka długo nade mną stała i gadała, ale ja na to nic — robiłem nieprzytomnego.
Lublin, IV. 16.
Wciąż chcę zacząć opisywać, jak to ze mną było na wywiadzie nad Wiesioluchą. Ale wciąż mi coś przeszkadza. Trzeba uwiecznić pamięć Osterka, najmężniejszego z mężnych. Patrzałem, leżąc i dusząc się krwią, jak prał moskali o trzy kroki, a ostatnią kulę wpakował sobie w łeb. Widziałem jak dobijali kolbami Sałacińskiego i widziałem, że zaraz przyjdzie kolej na mnie. Dotychczas nie wiem, dlaczego mnie nie zatłukli? Bejgrowicz, którego unosiliśmy z pola rannego i przez którego zginął w osłonie wachmistrz Oster, tamci dwaj i ja, zaraz po tem umarł. Więc nie opłaciło się to zupełnie, ale honorowi żołnierskiemu stało się zadość. Tak też stoi w rozkazie dziennym pułku, gdzie wspomniano i moje nazwisko.
Lublin, IV. 16.
Coś się znowu we mnie odnowiło. Znowu mi przybandażują do ciała prawą rękę. Nie będę mógł pisać. Nauczę się lewą. Przecież bardzo dużo mam do zapisania. Z tamtych czasów opuściłem odwrót z pod Uliny — cale okopy nad Nidą — takie mnie wtedy ogarnęło lenistwo. Potem Kozinek. A śmierć Dudzieńca i Karskiego? A Urzędów? Kiedy ja to zdążę wypełnić?
Kamińsk, IV. 1916.
Jestem zatem w Domu Warjatów, jak się u nas nazywa tutejszy «Dom dla Ozdrowieńców c. k. Legjonów Polskich». Niesympatycznie. Buda zapchana, ciasno. Porządki nie nasze. Obco. Tylko dwóch lekarzy porządnych, a reszta i cały zarząd — cekamendziarze i departamentowcy z krwi i kości. To nie zacny Lublin. Zaraz znać, że niedaleko stąd do sławetnego Piotrkowa. Z Komendantem nie popisują się tu zanadto. Jest on wogóle źle widziany. Dopiero, jak znowu kiedy nadejdą wersje z A. O. K., że Dziadkowi jakoby oddają komendę legjonów, jeszcze raz wszystkie tutejsze albinosy machną ogonem i zaczną nagwałt urządzać jakieś fałszywe uroczystości. Była już taka komedja tego roku na 19 marca.
Jest tu tych szpitalników koło dwóch tysięcy. Dlatego tylu, że są to przeważnie szczeniaki, niedorosłe do trudów wojennych. Kaszel u nas jak w owczarni, mnóstwo suchotników. Nasi kłócą się wciąż z karpatczykami, a choć naszych mniej ale I Brygada zawsze górą. Tylko łaziki u nich lepsze. Jeden z naszych chwalił się, że zajechał prawie aż do Meranu i dopiero go po tygodniu odstawili. Na to z ich strony wystąpił jeden, który twierdził, że po wypuszczeniu ze szpitala w Budapeszcie zawędrował aż do Konstantynopola i tam siedział przez całe dwa miesiące, a mógłby i dłużej, gdyby nie tęsknota za pułkiem.
A jest tutaj, proszę sobie wyobrazić, Julka! Zwiała z zapowietrzonego domu i pracuje tu jako sanitarjuszka. Oczom nie wierzyłem, kiedym ją zobaczył! Zrobiła się z niej śliczna dziewczyna i jest prawie jak dorosła. Na dodatek jest narzeczoną pewnego naszego porucznika. Hańba na dom wujowski w świętem mieście Lodził Tam zaś zupełny rozłam. Matka jest już za nią, a ten bałwan wuj trzyma sztamę z moskalami i Zośką. Cóż, kiedy i Zośka wzdycha za jednym tam dekownikiem, który do niej chyłkiem dojeżdża z Piotrkowa. Ona z pewnością przerobi starego na dobrego departamentowca. To już taka branża, której nie trudno zrobić hyc — od moskali do Austrjaków. Co tam orjentacje — jest w Polsce taki rodzaj małpi, co to nigdy się ich nie znajdzie w dobrem towarzystwie, a szukać ich tylko tam, gdzie śmierdzi.
Kamińsk, V. 1916 r.
Byliśmy z Julką i z jej porucznikiem na spacerze. On odchodzi na front, więc dziewczyna płacze. Śmieszna jest ta miłość. Porucznik podlizuje mi się, jako krewnemu i mówi mi «kuzynie». Ona wybiera się na front, żeby zginąć obok ukochanego. Poco ginąć? Wciąż powtarza: — Ja tego nie przeżyję! On się nadyma
Oim.lt. u «>ln| słaiLę — 9 i usiłuje wypowiedzieć coś tragicznego o Polsce. A najbardziej im się chce całować. Wzięli mnie na osłonę od przyzwoitości. Ja nie bardzo się jeszcze mogę ruszać, więc mnie prędko zgubili w lesie. Ot, cała miłość.
Kamiridk, V. 16.
Babka już tu za mną przywaliła. Wdała się w szachrajstwa z doktorami, bo ni stąd ni z owąd — przeznaczono mnie do transportu, który idzie do jakiegoś Kranken Sammelstelle do Dziedzic, a potem do Krakowa na superarbitrację przed c. k. komisją. Temu się oparłem i z całem oburzeniem stawałem do raportu. Tutejszemu kapitanowi to się bardzo spodobało, że nie chcę wychodzić z wojska. Zostawili mnie tedy w spokoju, ale po paru dniach, oczywiście też za sprawą babcinych matactw, dostałem przeznaczenie do sanatorjum legjonowego do Zakopanego. To co innego. Owszem! Jeżeli trzeba, mogę się leczyć dalej, ale podstępnie wyrzucać mnie z wojska?
Za parę dni odjeżdżam. Babka tymczasem za wojskową przepustką machnęła się do Lodzi. I cóż? Nawróciła starego bęcwala wuja na swoją wiarę. Jak tego babcia dokonała? — Zwyczajnie. Najpierw im wszystkim nawymyślałam, a potem ich wszystkich wycałowałam. To dobrzy ludzie. Julka jest w siódmem niebie, bo dostała zupełne przebaczenie. No, no! Taką babcię wartoby posłać do Piotrkowa. We dwa dni przenicowałaby na wywrót cały departament. Inna sprawa, że nicowane portki prędko trzaskają.
Zakopane, VI. 16.
Jakże pięknie i słodko znaleźć się w górach po obrzydłym, nudnym szpitalul Tu dusza i ciało pełnym tchem piją zdrowie. Z obrazów natury, z powietrza. A ja wspominam czasy tu spędzone kiedyś, bardzo dawno, kiedym był jeszcze swawolnym i pustym uczniakiem, dzieckiem. Ach, kiedy to było? Przed wojną.
Tu dopiero spostrzegłem, że jestem człowiekiem dojrzałym i że przeżyłem tyle. Nic nie znaczą moje małe lata, bo żyjemy w epoce wielkiej wojny światowej.
Spodziewam się, że w tutejszem powietrzu i otoczeniu wyzdrowieję szybko i za jaki miesiąc wrócę do pułku. Mam zatem dużo czasu dla siebie.
W czasie choroby bardzo polubiłem rozmyślania o wszystkiem. Polubiłem rozmowy z samym sobą, a nawet przeróżne jakby przedstawienia niezwykłe i fantastyczne aż do absurdu, jakich nigdy nie czytałem i nie widziałem. Te dramaty, obrazy, a nawet prześmieszne farsy, snują się samorzutnie i powstają zupełnie gotowe.
W czasie choroby uważałem to za rozrywkę, obecnie postanowiłem zgłębić poważnie ten jakiś




Doszło do tego, że ja współżyję obecnie z mnóstwem nieistniejących ludzi i zaprzątam się ich sprawami, że z byle powodu rodzą się długie czyjeś historje, które zajmują mnie jak najlepsze prawdziwe powieści. Nawet już nie mogę czytać powieści, bo mnie nudzą. Niepodobna ująć ani powtórzyć tych dziwów. Ba, gdybym potrafił je spisać! Ale chyba łatwiejby było utkać coś z tych mgieł, które snują się po Buczynowych Turniach.
Zakopane, VI. 1916 r.
Dopiero teraz uprzytomniłem sobie, co ja przeszedłem. Dwadzieścia trzy miesiące wojny! Niemal dwa lata! W ilu bitwach byłem! Ile świata zjeździłem! Com się naponiewierał!...
Aż dotąd szło to z dnia na dzień, zbierało się i zbierało. A wszystko zdawało się zwyczajne! Tak przywykłem do wojny, że niczem mi była najgorsza przygoda, czy najcięższa przeprawa, lub też najsilniejsze jakieś wrażenie. Właściwie nie odczuwało się już żadnych wrażeń. Ani strachu, ani jakiegoś większego żalu po zabitych kolegach, ani zgrozy na widok zniszczenia. Bo to było właściwie zwyczajne życie żołnierskie. Czemże się tu było przejmować?
Aż pewnej nocy zbudziłem się nagle, jakby mnie kto trącił. Natychmiast usiadłem na łóżku i zacząłem się sam sobie dziwować. Odrazu wszystko com przeżył zaczęło mi się wydawać inne i większe. Wyglądało na to, żem nie rozumial ani siebie, ani wojny, aż do tej chwili ocknienia. Poprostu przejrzałem na oczy, jakgdybym dopiero zobaczył to, o czem dotąd tylko słyszałem i wyobrażałem sobie, a i to zaledwie mętnie i fałszywie. Rzecz śmieszna. Niemal urosłem we własnych oczach! Toż dopiero przywidzenie!
Całą noc nie spałem, tylkom podziwiał moje przygody i to, com widział na wojnie. I jeszcze jak!
Nieraz ja miewałem pietra, jak każdy, ale dopiero teraz naprawdę bałem się śmierci i truchlałem do siódmego potu, gdym wspomniał syk kul i przenikliwy jęk szrapneli. Przypominało mi się i to, i owo, i tam, tam i tam, i gdzie indziej — zewsząd ziała śmierć, a za nią strach. Cudem mi się wydawało, że ja wyżyłem, a nawet chwilami powątpiewałem, czy ja jeszcze aby żyję.
Obudziłem więc Grabuńczyka z 3 pułku, piechociarza i suchociarza, z którym śpię w jednym pokoiku i próbuję mu wypowiedzieć, com czuł. On mi na to, że muszę mieć tęgą gorączkę, kiedy mi się aż w głowie przewraca. I powiedział, że jeżeli nie będę werandował po całych dniach, to umrę, jako i on umrze, który też doktora nie słuchał.
Potem płakałem rzewnemi łzami, bo mi stanął w oczach Karski, ciężko ranny, co siedząc na ziemi jeszcze się odbijał moskalom. Spłakałem się, wspomniawszy kochanego Ostereczka, który przy mnie wsadził sobie kulę w łeb, gdy go dopadli moskale. I dopiero wierzę, że ich obu niema, że tylu innych, którzy polegli, nie żyje, i że ich już naprawdę nigdy nie zobaczę.
Cóż to znaczy? To znaczy tylko, że teraz wypocząwszy, uświadomiłem sobie to, co było. A widać, nie były to jednak małe rzeczy.
Zakopane, VI. 1916 r.
Werandować, werandować... Niby to nie trudno. Uwalić się na leżaku i nic nie robić. Potrafi to pierwszy lepszy, a ja nie mogę. Poleżę trochę i wnet chwyta mnie taka nuda! Nie mogę nawet czytać gazet, ani tych powieści. Towarzystwo nieosobliwe. Jedni dla mnie za głupi, a inni tylko mierzą gorączkę i myślą wciąż o zdrowiu. Tacy z pewnością prędko powymierają.
Z naszych zdechlaków bratniackich dałoby się sformować z półkompanję. Sterane to i zmizerowane, a jak spojrzeć głębiej na to całe tałałajstwo, ogarnia wzruszenie, bo wszak to ofiary wielkiej wojny i każdy z nich przeszedł cięgi, a więcej niż polowa — to ranni. Gruźlica czyni straszne spustoszenia w naszych szczeniackich szeregach. Śmierć patrzy z tych młodych oczu — nie zobaczą one wolnej Polski. Pomimo kawałów, które wyprawiają, jakby z nałogu przywiezionego z pola, jest tu posępnie i nudno. Mało kto mi się podoba z tych chłopaków.
Zbliżyłem się tylko z dwoma: z Grabuńczykiem, choć jest z II-ej Brygady i z kapralem I-go pułku, Kotowskim (pseud. Tykwa). Z Graburiczykiem mieszkam w jednym pokoju. Ten na pewno^’umrze i sam to wie. Umie tłumaczyć sny, opowiada pięknie o nieśmiertelności duszy, o wzajemnem pożyciu duchów i t. p. mistyczne dyrdymałki. Bardzo dobry i łagodny, ale już jakby trochę nieżywy. Tykwa zato morus — pierwsza klasa i kawalarz na cały Bratniak. Przywiózł ze sobą bronka (ukradł go własnemu kompanijnemu), niewiadomo poco karabin, trzy granaty ręczne. Mówi, że mu z tem przyjemniej, a w razie czego... przyda się. — Tu w Zakopanem? — Jak przyjdzie nasz czas, to przyda się wszędzie, a w Zakopanem też. Z karabinem lubi wychodzić sobie tak pod wieczór pod Gubałówkę do lasu i tam sobie wygarnie raz i drugi. Z tej okazji co tydzień przychodzą do nas c. k. żandarmi na śledztwo i wszyscy wówczas im urządzamy kawały. Tykwa wierzy niezłomnie w zwycięstwo Komendanta naprzód nad moskalami, potem nad sojusznikami, a nareszcie i nad komendą Legjonów i N.K.N., który to nieprzyjaciel ma być ze wszystkich najbardziej zacięty. Tego wielkiego zwycięstwa ma dokonać pierwsza Brygada przy pomocy lepszej części Ą i 6 pułków. Dzieciak to jeszcze najzupelniejszy. Obaj zaś nie cierpią kawalerji z głupiego przesądu panującego w piechocie, a głównie stąd, że Graburiczyka wyrzucili z 2 p. u. za uporczywe zlatywanie z konia, a Tykwy Belina nie chciał przyjąć do pułku, bo mu się niewiadomo z czego nie podobał.
Z kawalerji jestem sam jeden w całym Bratniaku i odgryzam się jak mogę. A co rano, kiedy czas wstawać, zawsze i niezmiennie słyszę z za ściany i przez drzwi, i z za okna głupie piechociarskie wołanie: — «Sylwek wstawaj! Kobyłę czyścić!». Nigdy inaczej się nie budzę. To też na takie dzieńdobry odpowiadam zawsze krótko i jednakowo, ale już tego nie można zapisać.
Zakopane, VI. 1916 r.
Naszych dziadów sprali porządnie i precz piorą i gonią przed sobą. Łuck! Nicby to nie szkodziło, gdyby nie to, że tam nie tak daleko, bo pod Kościuchnówką i Optową stoją nasi. Pewnie Legjony w odwrocie na Stochód, a tu już opowiadają pleciugi, że nasza brygada w niewoli. Oho — już nas nieraz Komendant wyprowadził, to i teraz da rady.
Zakopane, VI. 1916 r.
Dwóch nam uciekło z Bratniaka. Niema ich od trzech dni. Doktór piorunuje: to łobuzy, nie żołnierze! Gdzie też mogło uciec takie cherlactwo? Za to na nas wszystkich spadły ostre porządki. Niektórzy się skarżą, że jest teraz gorzej niż w austrjackich koszarach. Ja tam w koszarach nie bywałem ale mi wszystko jedno, bom bardzo osłabł i leżę. Czytam cudną książkę dziadziową Sirkową «Na kresach lasów» i jestem szczęśliwy.
Zakopane, VI. 1916 r.
Ciężki smutek! Tamci dwaj zostali schwytani. Znaleźli ich aż nad Czarnym Stawem. Leżeli w kosówce, każdy ze łbem przestrzelonym. Pozabijali się z jednego sztajera, który jak się okazało, został skradziony tutejszemu oberlejtenantowi ze Stations-Kommando. Listy. Piszą, że znudziło im się czekać na śmierć, więc giną od kuli, po żołniersku. Jeden napisał na końcu: «Vivat Polska! Niech żyją śliczne Tatry!». Drugi kończy: «Cześć Komendantowi! Cześć Śmigłemu! Niech żyją chłopcy i oficerowie 1 pułku! Pozdrowienie bandzie z 3-go plutonu czwartej kompanji II-go baonu!». Gdybym patrzał na śmierć takich dwóch w polu, anibym o nich nie pomyślał. Ale tak... Okropnie to smutna śmierć!
Niektórzy z tych, co gorzej chorzy, są przygnębieni i gadają, że tamci dwaj mieli rację. Naco tu dobrowolnie czekać śmierci? Dziwią się wszyscy, że to oni właśnie zrobili, którzy się nigdy niczem nie odznaczyli. Nawet z nimi ani razu nie rozmawiałem. Ale jak oni przy takiem osłabieniu zaleźli aż nad Czarny Staw? Zakopane dziś wyprawia im wielki pogrzeb.
Zakopane, VII. 1916 r.
Od paru dni chodzę sobie do tutejszej centralnej kawiarni, do tak zwanego Przana. Na podwieczorkach pełno pięknych dam i austrjackich oficerów na urlopach. Flirty odchodzą morowe w biały dzień. A znowu przed obiadem gromadzą się na werandzie politycy. Szelepią gazeciskami, gadają, szepcą, zmawiają się, prorokują, intrygują. Przy jednym stoliku moskalofile, przy drugim enkaenowcy, a osobno też siedzą nasi dzielni niepodległościowcy, czyli chorzy od Chramca oficerowie z brygady, różni panowie z Ligi Kobiet i inni sympatycy. Najgęściej przy stole moskalofilskim — to arystokracja zakopiańska, ludzie przeważnie znakomici: profesorowie, uczeni i sławni pisarze. Tam też codzień przesiaduje Żeromski. Z uwielbieniem wpatrywałem się w największego w Polsce pisarza, bo go jeszcze nigdy nie widziałem. Ze wzruszenia i zapewne z nieco większej gorączki uczułem jakby natchnienie: chciałem mu się przedstawić, pocałować rękę, która napisała «Popioły», a potem zaprowadzić go do naszego stolika, bo siedział tam właśnie przestrzelony podporucznik Wyżel i paru innych dzielnych i porządnych. Dopieroż mnie wzięła warjacka chęć! Aż się spociłem ze strachu, żeby nie wykonać naprawdę — tak mnie pchało.
Bo mówią o nim, że nie cierpi legjonistów. Ja nie mogę w to uwierzyć. Zapewne nie zna naszego ducha. Czemuż więc nas nie pozna? Widoczne w tem z pewnością jakieś polityczne intrygi. Niechby on się raz rozgadał z naszymi chłopakami. Choć przez jeden dzień niechby £ obyl z nami na froncie. Na pewno otworzyłoby się ku nam jego kochające serce, to samo polskie serce, z którego wyszła opowieść o żołnierzu tułaczu.
Zakopane, VII. 16.
Nasz odcinek trzyma się jeszcze dzielnie, ale i tak będzie zmuszony cofać się, bo od południa front wygina się fatalnie. Brusiłow naciera zajadle. Dużo naszych wyginie. Straszne jest moje położenie! Tam wre ogromna bitwa, tam koledzy w ogniu, a ja siedzę sobie i z nudów gram w szachy. Z rozpaczy mam wciąż gorączkę. Nocami śnią mi się lasy wołyńskie, tamtejsze piękne widoki. Dziś straszna zmora męczyła mnie przez całą noc.
Z cmentarzy, leżących za frontem, wstawali zabici. Wyłazili z grobów i gromadzili się na zbiórkę biegiem, jak na alarm. Oficerowie z trupiemi twarzami chodzili przed frontem i wydawali rozkazy okropnym jakimś głosem, głuchym i nieżywym. Już kilka kompanij stało szerokim frontem w dwurzędzie. Oh, ci żołnierze!... Okrwawieni, obdarci, napół zgnili. Wiszą z nich łachmany czerwonego mięsa, urwane ręce i nogi, niektórzy stoją na baczność, a bez głów! 1 nie ci byli najstraszniejsi, ale właśnie tacy, którzy patrzeli okropnemi, martwemi oczami i wyszczerzali zęby jak to często bywa u zabitych. Ja jeden żywy między nimi skręcam się w ciężkiej męce i wciąż chcę coś wypowiedzieć, jakieś słowo zaklęcia, któreby ich zapędziło zpowrotem do mogił. Ale strach okropny mąci mi myśli i zaciska zęby w bolesnym skurczu.
Za lasem kanonada, nad nami warczą i wyją grube pociski ciężkiej artylerji, a tu na polanie cmentarnej wciąż przybywa i przybywa na zbiórkę żołnierzy, suną szybko jak cienie i stają we froncie posłusznie i sprawnie, jak starzy żołnierze. Wiem dobrze, że to wszystko bracia moi, Polacy, i serce zamiera we mnie z żałości.
Z nieprzerwanego przelotu pocisków składa się okropna jakaś pieśń, ponury hymn grobów. Ta melodja niesłychana wciąż się powtarza w jednym motywie, a za każdym jego nawrotem odkrywa się dla mnie coraz bardziej niezgłębiona tajemnica mogił. Truchleję — bo zaczynam rozumieć śmierć. Teraz już tego nie spamiętam, ale wiem, że na mgnienie oka posiadłem zagadkę życia i śmierci. Nie potrafię nic z tego wypowiedzieć, ale w duszy noszę jakby pieczęć tej tajemnicy i wiem, że nie utracę jej do końca życia.
Zaczęła ściągać do kolumny konnica. Widma ułanów naszych i c. k. ułanów, sztywno, bezwładnie tkwiły w siodłach, jak poprzywiązywane. Na podobieństwo nieżywych maszyn przebierały nogami pobite nieszczęsne konie, zbroczone posoką. Nic straszliwszego nad tych jeźdźców i nad ich trupie konie! Jęk bólu, krzyk strachu gniótł moje piersi, a głosu z siebie dobyć nie mogłem. Musiałem patrzeć bezradnie. Dopiero jak usłyszałem niemieckie słowa komendy, które krzyczał trup obersta, zdjęło mnie niepohamowane oburzenie. «Doppellrei rechts!». Stanął pułk w sprawnej kolumnie marszowej. Jak okiem zajrzał ciągną się jedna za drugą kompanje i giną wdali we mgle porannej. «Kinder! Fur Kaiser und Vaterland! Vorwarts — Marsch!I» I ruszył pułk w tę stronę skąd szły pociski. Tylko jęk straszliwy z tysiąca martwych piersi ozwal się po lesie i przebrzmiał, zgasł. Poszli posłusznie. Nie zapomnę ja tego jęku trupów prowadzonych jeszcze raz do boju. Rozwarła się jakaś otchłań niezgłębionej niedoli, a choć to był tylko sen warjacki, przez cały dzień chodziłem jak odurzony, rozważając w sobie jego ciężkie wspomnienie. Sen skończył się na tem, że się porwałem na obersta, ale ten spojrzał na mnie trupiemi oczami, wyszczerzył zęby w okropnym śmiechu i tem odrazu mnie urzekł. Padłem i umarłem, czyli obudziłem się.
A taki sen nie może być bez żadnego sensu. Musi on mieć ukryte znaczenie. Mój Grabuńczyk, wysłuchawszy uważnie całego snu, obrócił się do ściany i nakrył się ze łbem kołdrą.
— No i cóż ty na to?
— Idź do djabła ze swojemi snami. Nie mogło być takiego snu. Rozumiesz? Wszystkoś zełgał i wymyślił, żeby mi tylko dokuczyć, bo wiesz, że umrę. Nie bój się, wiem ja o tem i sam!
Ech, z tymi suchotnikami...
Zakopane, VII. 16.
Ani mi lepiej, ani mi gorzej. Gorączka wciąż. Czas mija na niczem. Żyję tylko odgłosami z frontu. Najgorsze, że niema pewnych wiadomości. Nie zawitał jeszcze żaden świadek, a wieści pochodzą przeważnie z Lublina od rannych i tu dochodzą poprzekręcane i przełgane. Tyle wiadomo, że Wyrwa zabity, że Berbecki śmiertelnie raniony. Zabici: Sław, Tunguz, Konieczny. Odwrót miał być ciężki, straty ogromne, a nic nie wiem o moim pułku. Znowu pogadują tu o zabraniu do niewoli Komendanta. W sferach tutejszych enkaenowców powtarzają tę plotkę z krokodylem współczuciem. Męczę się i codzieri latam po nowiny do pensjonatu Liljana. Pani Hanka co parę dni otrzymuje listy z frontu od swego ciotecznego brata, który jest u nas kapralem w trzecim szwadronie. Ale od tygodnia żadnych wieści. Ta pani Hanka ma też męża na włoskim froncie. I gdyby nie to, że ma już męża, zakochałbym się w niej oddawna. Jest przenajcudniejsza. Niekiedy spojrzy na mnie przeciągle i smutno i tak strasznie łaskawie swemi nisbieskiemi oczami, a ja zamieram i truchleję i mam zapewne bardzo głupią minę.
Zakopane, VII. 16. Ogromne straty — nigdy jeszcze nie mieliśmy takich. Cześć poległym! Dużo dostało się do niewoli, zwłaszcza z II Brygady. Ale reszta szczęśliwie wycofała się i teraz stoją na nowej pozycji za naszym Stochodem, za krwawą rzeką. To Komendant ocalił pułki legjonowe i wyprowadził je z zamętu już otoczone ze wszystkich stron. Nasz pułk okrył się chwałą. Sporo zabitych i ludzi, i koni, ale nikt nie zginął z mojego plutonu. Rannych nie można było zabrać, a wśród nich został ukochany przez żołnierzy ppor. Cekiera, mężny, myślący i taki prześliczny. Dwa szwadrony przebijać się musiały przez tłumy kozaków. Czemuż mi Bóg nie dał być w tej potrzebie!
Pani Hanka bardzo się niepokoi o los męża, który też stoi w ciężkich walkach nad Isonzo. Od paru dni nie otrzymała żadnej wieści. I ja Ira.iię się z nią razem, a osobno się trapię moją głupią zazdrością, że ona myśli o mężu i że go kocha. Nie pomoże żaden rozsądek na cierpienia miłości. Najgorzej, że gdy jestem z nią razem, przez cały czas nie mogę oderwać od niej oczu. Zdradzam się. Ona wszystko oddawna wie i przyjmuje moje wielbienie ze spokojem królowej. Boję się, że w chwili uniesienia wypowiem kiedy głośno, że ją kocham. Panuję nad sobą, ale chwilami ponosi mnie przeklęta gorączka.
Zakopane, VII. 1916 r.
Dziś byłem z panią Hanką na spacerze pod Gubałówką. Przyjechała do mnie do Bratniaka. Jej uroda zaimponowała wszystkim, a ja panoszyłem się w głupiej dumie.
I czyżbym śmiał przypuścić, że na tym spacerze stanie się między nami okropny, nieprawdopodobny przewrót! Było to jak sen i wszystko robiło się samo.
Zaczęło się od tego. Naprzód usiedliśmy na trawie w ladnem miejscu z dalekim widokiem. Wówczas po raz pierwszy pocałowałem ją w rękę nie na przywitanie, albo na pożegnanie, ale tak bez żadnej racji, z nieprzebranego uwielbienia. Pocałowałem ją trzy razy i nie mogłem przestać. Zamknąłem oczy jak w omdleniu i jak w rozkosznym śnie ośmieliłem się bezczelnie i przywarłem już na dobre do jej ręki. Nie mogłem się oderwać ze szczęścia i ze strasznego wstydu. A ona zaczęła wodzić dłonią po mojej głowie. To mnie zmroziło, bo pomyślałem: czyż ona mnie uważa za dziecko? Sama jest starsza ode mnie może o pięć lat.
Byłem ciężko urażony i usiłowałem wypowiedzieć mój żal, a ona zaczęła się śmiać jak szalona, przezwała mnie głupiutkim ułanem i najspokojniej wzięła mnie oburącz za głowę i zaczęła mnie całować w oczy, a potem w usta, w usta... Już myślałem, że umieram ze szczęścia. Przygarnąłem się do niej, objąłem ją drżącemi rękami i — o Boże — nie wiem, coby się dalej stało, gdyby nie to, że wszędzie po lesie kręciły się te głupie góralskie dzieci za grzybami. Nie wiem czy tak lepiej, czy tak gorzej...
O, szczęście — szczęście... Nie myślę o tuczem i nie rozważam. Z nią nie mówiliśmy o tem ani jednego słowa. Szybko zeszliśmy na dół. Wsiadła do furki, pożegnała mnie smutnym uśmiechem z taką twarzą, jakgdyby się miała rozpłakać... Drgnęło serce moje, jak w przeczuciu czegoś groźnego. Odjechała, a mnie poniosło na skrzydłach upojenie.
Zakopane, VIII. 1916 r.
Przez całą noc nie zmrużyłem oka z nadmiaru szczęścia i rozważania naszego strasznego położenia. Co my mamy ze sobą począć? A jak przyjedzie mąż? A może ona sobie życie odbierze? Bo rozwód to trudna rzecz...
Ach, nędzne bydlę jest każdy człowiek. Bo czyż jestem jakim zbrodniarzem? Niby nie. A wszak przyszło mi do głowy, że najlepiejby było, gdyby tamtego zabito na froncie. Jedna ślepa kulka i oto szczęście, albo nieszczęście dwojga ludzi. Natychmiast pisał się
0 tem wzruszający dramat z płaczem, z przysięgami, z przekleństwami. Aktorzy wywracali oczami i deklamowali, wyrabiając malownicze gesty. Ukazywało się widmo męża z placu boju
1 truło szczęście dwojga kochanków. I tak dalej — cała bujda na resorach. Taką już mam rozwichrzoną głowę.
Przez cały dzień nie wiedziałem co robić, więc koło piątej zacząłem pisać list. Pisałem, pisałem, ażem skończył. Zabrałem list i zaniosłem sam, bom nie miał przez kogo posiać.
Oiłznalca >. vl., n,.la<k« — 10 .r
Nie miałem odwagi zobaczyć się z nią, ale służąca powiedziała mi, że leży chora. To mnie bardzo poruszyło, bo to było przeze mnie. Spytałem się przez służącą, czy można.
Leżała sobie cudnie. Podszedłem, nie podnosząc oczu i usiadłem strapiony. Z głębi pokoju widać było całą dolinę i Osobitę. Na ten widok patrzałem wciąż jak sroka w gnat, nie wiedząc, od czego zacząć. Zanadto się wysiliłem w liście. Nic mi nie zostało w pustej głowie, jeno się nawracały wciąż wkółko te same tyrady z listu, które były okropnie głupie.
Trwałoby tak nie wiem dokąd, gdyby nie to, że wzięła mnie za rękę swoją cudną, gorącą dłonią i pociągnęła ku sobie. Przysiadłem na samym brzeżeczku łóżka i dygocę, a w głowie kręci się tuman. Patrzę w okno i bąkam jak idjota:
— Prawda, jaka śliczna ta Osobita... Właśnie zachodziło słońce i góry były złote i pokój pełen był złotych promieni i ona cała złota spoczywała, patrząc we mnie z niespokojnem jakiemś pytaniem w oczach. Mieniły się jej oczy złotem i błękitem jak bajeczny klejnot. Zapatrzyłem się w nie, zapamiętałem się. To śmiała się w nich, jak u dziecka pusta radość, to łkał smutek i żal, to znowu roztwierała się w nich niezgłębiona powaga, jak w obliczu śmierci... Coraz bliżej pochylałem się ku tym oczom niezgłębionym, aż zatonąłem w oczarowaniu.
Zmierzch zapadał, gdy przemówiła pierwsze słowa.
— Idź już sobie! Uciekaj ode mnie! Jestem obłąkaną. Ja strasznie kocham męża... Czy ty wiesz, jak strasznie za nim rozpaczam?... Przebacz szalonej... Ty, dziecko mile, niemądre. Ty nic nie wiesz... Ach, odejdź, idź precz!...
Wysunąłem się ukradkiem, jak zbrodniarz. Już za progiem mojego szczęścia, zanim przymknąłem drzwi, jeszcze raz spojrzałem ku niej nieprzytomny z upojenia i odurzony nielitościwym ciosem.
Siedziała w cudnej półnagości, cała obrzucona zlotemi włosami. Drgała, łkając. Ukryła w dłoniach twarz i płaczące oczy.
A czyż mogłem powrócić taki wyrzucony? Czyż miałem prawo pocieszać ją, ratować? Co było uczynić? Jakiś głos tajemny nakazywał mi odejść, zniknąć, podziać się gdzieś i to natychmiast. Uciekłem z rozpaczą w duszy i ze wstydem.
Nie wszystko jeszcze rozumiem. Właściwie dzisiaj nawet nie mogę zebrać myśli. Jestem jak obudzony z uroczego snu, kiedy się poznaje, że to była nieprawda. Los uczynił sobie igraszkę ze mnie i z nieszczęsnej Hanki i z tego męża na froncie. Ale czyż nieprawdą jest, że mnie kochała — niechby przez parę minut? Jedna sekunda starczy nieraz na całe życie i wynagrodzi największe tragedje.
Zakopane, VIII. 1916 r.
Najlepszem wyjściem byłoby — pójść zaraz na front i tam zginąć. Nie potrzebowałaby pani
Hanka trapić się zdradą i wstydzić się przede mną przez cale życie. A przedewszystkiem byłoby to piękne i tragiczne.
Ale jak na złość mało mam jeszcze sił, a niekiedy wydaje mi się nawet, że z każdym dniem staję się słabszy. Znowu okropne bóle pod przestrzeloną łopatką. Znowu leżę w łóżku, znowu doktór Brzeziński wytrząsa się nade mną i grozi mi, że umrę, jeżeli go nie będę słuchał. Taka nuda.
Dziś przed wieczorem ogarnęło mnie ciężkie przygnębienie. Tragiczne wstrząśnienia ostatnich dni, szczęście moje cudne i złudne i obecna niedola przyczyniły się do pogorszenia. Ach, z uśmiechem umarłbym dla niej.
Zakopane, VIII. 1916 r.
Oto jak leci czas. Dziś mija dwa tygodnie od dnia mojego szczęścia i nieszczęścia. Chorowałem znowu, pluję krwią i chwilami się już boję...
Napisałem króciutki liścik do pani Hanki, ale przepisałem go chyba z pięć razy. Wypadł bardzo nieźle, bo poważnie. Kazałem jednej tutejszej dziewczynce narwać wielki pęk najpiękniejszych goryczek i wraz z listem zanieść do Liljany. Pisałem, że jestem chory, więc potrosze spodziewam się odwiedzin. Co wyniknie z tego widzenia? Ubrałem się czysto, Grabuńczyka uprosiłem, żeby się wyniósł na ten czas. Na stolikach i na oknie rozstawiłem kwiaty polne.
Myślałem — niech się dzieje, co chce. Tak się też stało, ale zupełnie inaczej.
Mała odniosła zpowrotem list i kwiaty, bo pani z Liljany wyjechała przed tygodniem, bo mąż, pan oberlejtnant bardzo ranny, bo mu obie nogi oberwało i umiera w szpitalu w Wiedniu.
Czy to los, czy kara boska... Zgroza mnie trzęsie, dusi mnie ciężki płacz, wewnętrzny, głuchy, bez łez — jej mi żal, taki żal, gorzki i niezgłębiony...
Zakopane, VIII. 1916 r.
Przybył do nas kaszlący i zmizerowany, wybitny polityk naszej brygady, sierżant Czub. Wprost z frontu wpakował się do łóżka i choruje. Leży sam w osobnym pokoju, ale już się wytworzył komitet z sześciu najbardziej wyrobionych (i ja).
Przesiadujemy u niego po całych dniach i knujemy politykę. Mnie powierzono napisać odezwę o wszystkiem do mieszkańców Zakopanego. Odbije się na hektografie w kancelarji Chramca, gdzie mamy znajomego frajtra i dopieroż się będą wszyscy dziwili. Dopieroż żandarmi będą latać a węszyć. Czub przywiózł tysiąc nowin. O przełomowej radzie pułkowników na froncie, o powszechnem oburzeniu przeciwko knowaczom i dekantom z piotrkowskiego departamentu, o mężnym czynie Norwida w znanej sprawie dystynkcyj oficerskich, o krwawej walce między naszymi chłopcami a żandarmami austrjackimi we wsi Siory, o tem, jak Komendant oparł się wszelkim rozkazom niemieckim i dal odpoczynek swoim przemordowanym żołnierzom. Oczekują z napięciem ostatniej walki między Komendantem, a wrogiemi mocami N. K. N., intrygują przeciwko nam w A. O. K. i w Wiedniu i w samej Warszawie.
Sierżant Czub wszystko wie i wszystkich zna. On odrazu zrobi ruch w Zakopanem. Już się zwąchał z Ligą i tutejsze panie codzień bywają u niego na tajnych konferencjach. To jest morowiec na takie sprawy.
A jaki wyszczekany! Urządził u nas na poczekaniu odczyt o ostatnich walkach. Pokazywał na mapie i objaśniał wszystko zupełnie strategicznie, jak dobry oficer. Wzruszyłby i porwałby każdego, gdy dawał obrazy boju. Zażarty, straszny ogień huraganowy, bohaterska obrona reduty Piłsudskiego przez majora Fleszara, śmierć Wyrwy, panika Austrjaków, łupy które wzięliśmy na nich, pożar ogromnego obozu w Maniewiczach, ostateczne przez moskali przedarcie się z bagnetem w ręku... Epopeja legjonowa...
Był to największy nasz bój w całej wojnie. Najgroźniejsze niebezpieczeństwo, najcięższe straty i najwspanialsze bohaterstwo. A mnie tam nie było...
Zakopane, 6. VIII. 1916 r.
Wróciłem późno z obchodu 6 sierpnia. Przemowy, śpiewanie i granie. Banalne to było i nudne.
Mało ja bywałem na obchodach, ale ten był jakby wymuszony. Co tu można powiedzieć na takiej uroczystości, jeżeli c. k. nadkomisarz, Polak, siedzi w pierwszym rzędzie i szpieguje. Boi się mówca, boją się śpiewacy, boją się ludzie wydawać okrzyki, jakieby się właśnie chciało z duszy. Komedja i tyle. To też my, leguny, zaśpiewaliśmy «Rotę» — pal sześć komisarza i wszystkich jego szpiclów. Ryknęliśmy też z dziesięć razy: «Niech żyje Pilsudski». Tyle było naszego.
Za dziesięć dni, na 16 sierpnia, tutejszy N.K.N. urządza swój obchód oficjalny, poświęcony zgodzie narodowej, cesarzowi austrjackiemu, cekamendzie, znakomitym politykom i wszystkim dekownikom. Jeżeli już nasz wypadł nijako, cóż to dopiero będzie 16-go?
Zakopane, VIII. 16.
Babcia przysłała mi parę moich książek i pisze, żebym się uczył, bo do wojska już nie pójdę, a maturę zdać trzeba koniecznie. Jeszcze zobaczymy. Czy to ja inwalida? Przecież się leczę starannie. Mam czas z tą maturą.
Przewracałem moje książczyny z pewnem a nawet wielkiem zdziwieniem. Wydało mi się, że to dwadzieścia lat minęło od czasów, gdym był uczniakiem u Św. Jacka. A następnie — ja wszystko a wszystko zapomniałem i to ze szczętem. Ulotniła się cała moja nauka. Zdumiewająca rzecz, nie rozumiem prawie ani łaciny ani greckiego. Zostało coś niecoś ledwie z bistorji. Chyba nigdy nie zdam matury. Musiałbym zaczynać od pierwszej klasy. Rozpuściłem całą mądrość szkoły na cztery wiatry, pogubiłem ją jeżdżąc po polach i lasach, wzdłuż i wszerz po całej Polsce. Jeżeli tak jest z każdym z naszych chłopców, to może wywalczymy Polskę, ale będziemy w niej chyba najgłupsi.
Zakopane, VIII. 1916.
Wyszedłem po raz pierwszy od trzech tygodni na spacer. Pod górę idę powoli, jak starzec i odpoczywam co dwadzieścia kroków. Nauczył mnie tego nasz doświadczony suchotnik, Nyczko z artylerji, u którego wielu z naszych szuka porady. Tego Nyczki słuchają się niektórzy lepiej niż doktora. Takim sposobem doszedłem do tamtego miejsca pod Gubałówką...
Stoją sobie tak samo młode, pachnące smreczki, a z poza nich szeroki widok na góry i na całe Zakopane. Na mchu złożyłem wiązkę goryczek, uzbieranych po drodze. Zanim je złożyłem, wtuliłem w nie twarz i z modrych kwiateczków spojrzały ku mnie jeszcze raz jej ciemno-błękitne oczy.
Przymuszam się, żeby o niej nie myśleć, ale wiem, że nigdy nie zapomnę.
Widać było z góry jak na dłoni Liljanę i jej pokój z balkonem na pierwszem piętrze...
Zakopane, IX. 1916 r. Dawno, dawno już nie pisałem. Odeszła mi wszelka chęć do pamiętnika, z którym noszę się już przeszło od dwóch lat. Nic mi po nim. Nie mam co więcej do pisania — chyba to jedno, że umrę tu wnet, bo teraz już wiem. Umrę. Taki tragiczny obrót wzięła moja nieszczęsna miłość. Poszedł do lali zdradzony mąż, a ja też już na wsiadanem. Ach, widzę w tem karę boską. Nieszczęsna pani Hanka! Nawet nie śmiem się do niej odezwać, bo teraz już wiem, że jej nigdy nie obchodziłem, a uczyniła to jak w obłąkaniu. Ale moje serce zachowa ją wiernie do końca życia. Napisałem jak głupi, bo przecież już jest koniec. Umrę z jej imieniem na ustach.
Umrę, a nie mogę w to nie wierzyć, kiedy podsłuchałem na własne uszy, jak nasz doktór mówił o innie do doktorowej DIuskiej, gdy ostatniego razu przyjechała na wizytację. Powiedział to zwyczajnie, bez przejęcia, a z zupelnem przekonaniem w głosie.
Najwyżej pięć — sześć tygodni...
W jego basowym glosie, w jego poczciwym i starym, stękającym tonie — była taka straszliwa prawda, że odrazu zobaczyłem siebie sinego, z wysadzonemi szczękami i z ostrym nosem — sztywnego trupa w niezgrabnie naciągniętej ułance i zobaczyłem swój marny pogrzeb, słyszałem całą co do słowa bombastyczną mowę zakopiańską — zawsze o tem samem (byłem na dwóch takich uroczystościach). Te same pogrzebowe panie z Ligi kiwały nade mną głowami w czarnych kapeluszach i ci sami obdarci chudeusze ex-leguny, śpiewają przez nos jak dziady — śpij kolego! Mniejsza o to. Bo i co? Pewnie, że mi się nie chce... To i każdyby mógł powiedzieć. Więc poco się trapić napróżnem myśleniem? A co mam robić przez te wyznaczone pięć tygodni? No — trzy już przeszły. Mógł się stary omylić, ale przecie nie o wiele. Lepiej, żeby był zgadł co do joty. Byłoby jeszcze lepiej, gdybym ja nie był całkiem słyszał jego przepowiedni. A czuję się nawet znacznie lepiej. Co mi z tego przyjdzie? Nie boję się zupełnie, tylko mam do takiej śmierci okropne obrzydzenie. I nuda mnie męczy. Nuda — bo jak kto wie, tyle co ja, to przecież nie może go już nic na świecie zajmować, choćby przed nim dzień i noc grali teatr.
Poco jeść? Poco spać? Poco myśleć?
Ja już całkiem nie myślę, tylko się kręcę wkółko jak zdychająca kura.
A więc na tem koniec pamiętnika!
Zalepię go dobrze i zostawię z napisem dla babci. Stara będzie mnie opłakiwać, więc niechże sobie czyta moje gryzmoły, to się choć zabawi. Na samym końcu dopisze się do niej parę ciepłych słów.
Zakopane, IX. 1916 r.
Choć postanowiłem skończyć ten pamiętnik, piszę jednak trochę z przyzwyczajenia, a głównie z nudów. Czy to w takiem położeniu rzeczy warto wogóle coś postanawiać? Leżę i patrzę w sęki na ścianie. Na te sęki patrzeli przede mną inni, których tylu naumierało w suchotniczym Bratniaku. Dawniej byli to cywile, teraz nasi. Ale śmierć tutejsza dla każdego jednakowo jest nędzna i cywilna. Czytam
0 śmierci cale dzieje ze świerkowej ściany i tych sęków. Widzi się w nich twarze ludzkie, cale obrazy, a wszystkie ponure i złowrogie. Wszystkie głoszą o umieraniu. Teraz dla mnie prawdziwie jedyne wyobrażenie o śmierci — to ciemna zakopiańska ściana.
Dawniej, kiedy się podjeżdżało na niepewne pod las, z karabinkiem gotowym, to ona też wyglądała z za każdego drzewa. Są? Niema ich? Zaraz będzie wiadomo jak trzepną salwą z lasu. A jechało się wesoło i nigdy się z nas żaden nie bał. Na wojnie śmierć wesoła, dla mnie ona zawsze wydawała się jak cichy, tajemniczy las, w którym czeka jakaś niesłychana zagadka
1 wola, i ciągnie, i kusi tak rozkosznie...
A tu patrzajże w ścianę i stękaj...
W polu koń, szelma kochana, zawsze czuje, co się święci: ułan jakoś podniecony inaczej siedzi i nie tak w cuglach trzyma — więc i on idzie nerwowo i szyję wygnie i tylko parska raz po razie, a dzwoni w zębach mundsztukiem i z kłusa wciąż wpada w galop.
Lup! Lup!!...
Wygarną — odezwie się echo, rozleci się po lesie wesoło — a ułan gibnie się naprzód, gibnie się wbok i rymnie na łeb i jeszcze się potoczy po ziemi i ze cztery kozły wywróci z rozpędu. Porwie się koń i zawróci w mig na zadnich nogach; odwróci się od strzałów, poniesie. Z najeżoną grzywą, z odsądzonym ogonem popędzi rżący, poganiają go po bokach puste strzemiona, lekko mu szelmie. Wnet przyleci, trafi do szwadronu, który stoi gdzieś opodal za osłoną. Złapią chrapiącego chłopcy, a zanim złapią, już zdaleka poznają.
— Patrzajcie! Sylwka nam ustrzelili!...
Oto mowa pogrzebowa. To ci śmierć.
Zakopane, IX. 1916 r.
Już wstałem i chodzę. Myślałem wciąż o tem samem, czyli o śmierci, jakby to było warto. Postanowiłem więc nie myśleć o niej zupełnie, bo to człowieka poniża. A ponieważ nie można się zmusić do niemyślenia o czemś, więc postanawiam przynajmniej nie pisać o tem zupełnie. Umowa stoi.
Zaznaczę tylko, że dziś minęło pięć tygodni od zapowiedzi. Co się odwlecze, to nie uciecze. Grabuńczyk chyba umrze przede mną, bo od tygodnia leży i nic nie gada całemi dniami, a w nocy nie słychać nawet żeby oddychał. I tak sobie cicho zgaśnie. Opiekuję się nim potrosze i to jest śmieszne. Ach, jakie śmieszne jest wogóle ludzkie istnienie! Doprawdy, choć nie chce mi się umierać i choć zupełnie nie wiem, jak to się robi, jednak chwilami wzbiera we mnie straszna ciekawość, jak to jest tam już po śmierci, na jakimś tamtym świecie?
Zakopane, IX. 1916 r.
Zupełnie niespodziewanie przybył tu Komendant z Wieniawą. Gotują się ogromne zmiany. A ja taki chory! Nie mogę nawet pójść do miasta, żeby bodaj na ulicy zobaczyć Komendanta i pogadać z Wieniawą. W Bratniaku aż się roi. Sierżant Czub pomimo gorączki gwałtownie wyjechał na front. Nasi znowu kłócą się z Karpatczykami. Któż to ośmieli się objąć po Komendancie I Brygadę?
Zakopane, IX. 1916 r.
Szkoda życia, bo tyle jeszcze czasu było przede mną... Szczęśliwi wszyscy, którzy doczekają końca wielkiej wojny i może nawet wolnej Polski. Po takiej ogromnej wojnie wszystkiego można się spodziewać. Mój Grabuńczyk obudził mnie wczoraj w nocy. Zapaliłem świecę i widzę, że jakiś zapłakany, a zarazem roześmiany. Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby się kiedy śmiał. Opowiada ze strasznem przejęciem swój sen. Płacze, śmieje się, bełkoce coś jak warjat, a przytem kaszle obrzydliwie, znać, że ma grubą gorączkę.
— Zapamiętaj, Sylwek, co ci mówię, bo to jest jasnowidzenie przed śmiercią... Będzie Polska... Wolna i ogromna... Możesz to każdemu powiedzieć. Bo prawda... Przepadnie Moskwa, Niemcy i Austrja... A my, cały świat zadziwimy. Zapamiętaj... Sylwek...
Tyle mi wykasłał, a reszty już nie zdołał, tylko dychał. Zapamiętam to, owszem, ale nie na długo, bo i na mnie już czas. Ten warjat prorokuje miłe rzeczy, ale wolałbym leżeć z którymś trochę zdrowszym. Poprostu kipnie mi lada chwila którejś nocy. Co on sobie wyobraża, że Pan Bóg rozrządzi światem na nasz obstalunek? Jeżeli moskale będą pobici, to przecież i Europa też? Któż wtedy spierze zkolei Niemców? Sw. Michał Archanioł na czele zastępów niebieskich? Inna rzecz, że taki umierający naprawdę może mieć i jasnowidzenie przyszłości.
Zakopane, IX. 1916 r. Droga Babciu! Ja zawczasu wiem, że nie wyżyję. Już mi niedługo czekać. Więc przepraszam drogą Babcię za wszystko, bo przecież i ja Babcię po swojemu bardzo kochałem. Dziękuję za wszystko, com od małego dziecka od Babci doznał. Ale nie umiałem nic nigdy okazać, bo dawniej byłem jeszcze za głupi, a potem nastała wojna, więc nie miałem na Babcię ani chwili wolnego czasu... Spodziewałem się tę wojnę przetrzymać do samego końca i Polski się doczekać i szarżę oficerską sobie wysłużyć. Takby każdy chciał, więc za mnie inni doczekają. Zal mi życia, ale nikomu nie zazdroszczę. Ten pamiętniczek proszę schować, może się co z niego przyda dla historji 1 pułku ułanów, bo i z najgłupszego pisania można wyciągnąć jakieś wnioski. Prosiłbym jeszcze drogą Babcię o to, żeby cały testament we wszystkiem co mnie dotyczy przerobić na Komendanta. Bo on nic nie ma, a w kamienicy na Św. Jana miałby piękne mieszkanie, gdy się wyrzuci nadradcę Szykulskiego z pierwszego piętra. Komendant ma dwie klitki na Szlaku, cóż to za hańba dla Polski!
A kiedy już umrę zupełnie, niechże Babcia wyprawi wiadomość do i szwadronu. A na nasz pluton pod adresem ułana Kondrackiego proszę wysłać dużo dobrych rzeczy, szczególniej sardynek, suchej kiełbasy, cukierków od Meinla i papierosów coniemiara. I proszę, żeby wódki (Baczyński) było przynajmniej po butelce na jednego. Niech sobie wyprawią stypę. Trzeba liczyć na trzydziestu. Do tego trzeba będzie dołączyć woreczek z cukrem, z napisem wyraźnym «Tylko dla Maszki».
Wie Babcia, ja do nich zupełnie nie będę pisał, bo mnie zdejmuje zanadto wielki żal. Ale u nas nie znają się na listach. Jak dostaną co dobrego wypić i wsunąć, a do tego dużo, to lepiej zrozumieją, że to wierny kolega ich żegna na zawsze i życzy wszystkiego dobrego. Zaś pierścionek po ś. p. Mamusi (z turkusami) proszę koniecznie doręczyć pani Annie wdowie
po poruczniku, dokładny adres załączam.
To już wszystko. Niech Babcia zanadto nie płacze, bo teraz wojna i wciąż ludzie giną. To jeszcze dla nas obojga wielki zaszczyt, żem zginął przy legjonach, a nie u Austrjaków. Wolałbym w polu, ale Bóg rozsądził inaczej. Ucałowania najserdeczniejsze Babci i dla wszystkich z całej rodziny. Wujowi przebaczam. Sylwek. Zakopane, 29. IX. 1916 r.
I wciąż nie puszcza mnie doktór. I poco już teraz? Buty mi schowali. Poddałem się, bo i tak mi było wszystko jedno. Gorączka mnie zmogła i choćbym chciał, nie mógłbym się ruszyć. Ale dziś dowiedziałem się, że Komendant o piątej odjeżdża, a na tę wieść odrazu spadla mi gorączka, a siły wzmogły się znakomicie. Wiedziałem dobrze, gdzie schowane były buty. Przypiąłem ostrogi, wyczyściłem ułankę, spiąłem się tęgo pasem i cichaczem spacerując i spacerując po ogródku wymknąłem się zaraz po obiedzie.
Chwila to historyczna.
Komendant wstępuje na jakąś nową drogę. Zaczyna się drugi akt wielkiego dramatu, bo on po raz pierwszy odchodzi od brygady. Bez wątpienia teraz zaczną się dziać w Polsce wielkie rzeczy. On ożywi i uzdrowi nędzną i niemrawą politykę naszą. On zbierze wokoło siebie najdzielniejszych. Serce wydziera się ku niemu. Ach, iluż to z nas kocha go wiernie i zapamiętale. Tysiące nas odda za niego z radością życie, wypełni najtrudniejszy rozkaz. 1 on to dobrze wie.
Ale on wie i to, że myśmy wszak chłopcy niedorośli może, jeszcze niemądrzy. On wie, że łatwo nam polec za niego w boju, iść na karabiny maszynowe, iść przez druty i zasieki na okopy nieprzyjacielskie. A cóż mu pomożemy w tej okropnej polityce, choć jesteśmy wierni, odważni i tacy morowcy. Za dziesięć lat nasza brygada mogłaby opanować Polskę, bo i ja nawet miałbym wówczas około trzydziestki. Teraz musimy patrzeć bezradnie na przemoc wrogów i na intrygi enkaenowców, departamentowców i wszelkich aktywistów. Tu trudniej niż na wojnie. Komendant nie może przecież posłać nas do ataku na ciemne siły polskie. Gdyby to było możliwe, dośćby mu krzyknąć: « Naprzód chłopcy!»
Myśmy żołnierze i robimy swoje. Ale ta reszta? Ludzie starsi i starzy? To społeczeństwo! Oj, gorzko w Polsce.
Z początku szedłem za prędko i zadychalem się straszliwie. Usiadłem na kamieniu bez sil i zacząłem płakać bezwstydnie jak małe dziecko.
Umrę, ja już umrę... Nie wrócę ja już do pułku, nie... Ej, ty kulko moskiewska...
Przejeżdżała góralka siwym i czupurnym koniczkiem. Stanęła i mówi: podwiozę was, siadajcie. Dotrzęsla mnie do Chramcówek, a tam podziękowałem jej pięknie i opierając się na kiju powlokłem się dalej. Lazłem, od ławki do ławki, wypoczywając na każdej. Tak w samą porę doszedłem do ostatniej przed dworcem. Już kupami walili ludzie. Ogarnęła mnie duma, że tak czczą naszego wodza. Wstydziłem się podpierać kijaszkiem, więc go schowałem w krzaki, wyprostowałem się jak tylko mogłem, po żołniersku i dzwoniąc ostrogami szedłem z tłumem.
Przyszły wagabundy z Dory niby po żołniersku, dwójkami. I dekowniki z Bratniaka też
OJ.n.k. u viorn, 11 już byli, którzy mocniejsi. Trochę naszych żołnierzy i oficerów od Chramca i trochę porządniejszych Austrjaków. Dzieci z kwiatami, nasze żony oficerskie, sporo górali. Dopchałem się na peron. Duży ścisk. Oczom nie wierząc, ujrzałem w tłumie panią Hankę, cudowną jak bóstwo — już W żałobie. Nie chcę, nie chcę już nigdy z nią mówić ani na nią patrzeć, ani o niej myśleć. Ukochana, ukochana...
Ale w tejże chwili nadjechały powozy i zapomniałem o wszystkiem. Co za szczęście! Komendant spojrzał na mnie przechodząc tak przenikliwie i głęboko, a ja cały zamarłem. Tem jednem spojrzeniem wszystko mi powiedział, jakbym to słyszał słowo po słowie.
— Umierasz chłopcze? To dobrze, bo tak trzeba. Wielu was zginęło za Polskę, wielu jeszcze zginie. I jam gotów.
Oto spojrzenie Wodza. A mnie nie trzeba ani uznania ani pociechy. On wszystko wie co ja czuję, a ja czuję, że on o mnie wie.
Potem nasze inwalidy, zwolnieni i różne łaziki śpiewali mu legjonowe piosenki. Słyszałem je tak samo jak i on w polach i lasach, w marszach i na biwakach...
Chciałem stanąć bliżej i napatrzeć się, napatrzeć. Ale napchalo się tam tyle bab z Ligi, że nie mogłem się docisnąć. Jeszczem go widział z okna wagonu, jak pociąg ruszał. Zasalutował nam — okrzyki — niech żyje! Cześć! Cześć!
Ostatni to raz oglądałem mego Komendanta... Powolutku o kiju powlokłem się przez Chramcówki, wypoczywając gęsto. Choć to z góry lżej, alem dychał i zgrzałem się mimo chłodu. Plączą mi się te bezsilne nogi w ciężkich butach, zawadzają mi te ostrogi i brzęczą smutno. Po drodze przysiadłem sobie w rowie na Starej Polanie tuż koło chałupy, w której za dawnych lat, przed wojną, zamieszkiwał Komendant. We wrotach stoi znajomy gazda Chyc Olesiak, któregom dopiero co widział w tłumie na dworcu.
— Niesporo wam iść takiemu choremu, a ja już dawno w domu. Po co to wam się tak tyrpać zadaleko?
— Poco? Niech zdechnę, a Komendanta musiałem pożegnać!
— Pewnie. Ale zbiedniał on na wojnie, a teraz go w abszyt odesłały.
— Nieprawda! Sam cisnął do djabła Austrjaków!
— I cóż teraz z nim będzie?
— Nie wasza głowa i nie moja. Komendant dobrze wie co robić.
— Oj, mój wy panie, i cóż tu jest robić? Związany jest cały naród, zahukany, zamorzony... Co było chłopa zdrowszego, to już wybiły moskale i italjany. Któż się na koniec ostanie? A pan Piłsudski, bidak, nawet nijakiej gwiazdeczki na kołnierzu nie ma za całe dwa lata wojny. — Pluje Komendant na austrjackie kołnierze. Gdyby chciał jak inni, byłby dziś najpierwszym jenerałem. Tu trza rozumieć o co idzie — o polskie wojsko.
Pogadałem z gazdą, dal mi poczciwy świeżego mleka w malowanym kubeczku. Może z tego samego kubeczka nieraz pijał Komendant? Posiedziałem i poszedłem dalej.
Żal mię rozpierał i nad nim i nad moją własną dolą. Płakało coś we mnie rzewnie, a ta gorączka szumiała w głowie. Dziwne wydały mi się góry i dziwny byłem ja sam, i dziwny cały świat. Wreszcie odezwał się we mnie głos jakby rozumiejący wszystko i proroczy.
Cóż z tego, że ty umierasz, mały Sylwku, polski ułanie? Odrobiłeś swoje, coś był powinien i polegniesz, jak twoi towarzysze w wielkiej wojnie. Idź w spokoju i umieraj spokojnie, po żołniersku. Nie myśl o sobie i o własnych smutkach, a patrzaj na góry, Tatry cudne i wieczne. Patrzaj na tę Polskę, która po wojnie będzie wolna i szczęśliwa.
I usłuchałem głosu mądrości! Już mocno wierzę proroctwu. Jeszcze w ogniu i w klęskach bez miary tonie ojczyzna, ale wiem, że z martwych powstanie wielka, świetna i młoda. A przy tem największem szczęściu, cóż znaczy moja dola? Więc niczego już nie chcę dla siebie.
Serce mam pełne cichej radości.

Wardzawa, 1920