Dwie drogi/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Dwie drogi
Pochodzenie Humoreski z teki Worszyłły
Wydawca Stefan Dembe
Data wyd. 1901
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IV.

Nazajutrz była niedziela, młodzi panowie pojechali więc do kościoła. Po całej okolicy rozbiegła się już była wieść o tem, że w Złotopolu bawi nietylko gospodarz, ale i kilku z młodzieży najwyższego towarzystwa. Dlatego w kościele zjazd miał być liczniejszy, niż zwykle. Każdy ciekawy był widzieć szczególniej księcia Antosia. Cała okolica była poprostu dumna z jego obecności. Sąsiedzi Złotopola, mający córki na wydaniu, długo biedzili się i rozprawiali, czy wypada powitać go mową, czy nie. Stanęło, że wypada. Pan Sidorowicz, właściciel Drżącej, pogniewał się nawet z panem Feliksowiczem, właścicielem Mszczynowa, o to, jak się ta mówka powinna zaczynać. Pierwszy sądził, że najwłaściwiej będzie zacząć od: „Są chwile w życiu” — drugi uważał taki początek za „trywialny” i proponował: „Gdy na horyzoncie księżyc zajaśnieje.” Wiele z tego powodu było kłopotów, bo przytem żaden z tych panów nie chciał ustąpić drugiemu w tem, kto będzie miał mowę. Jeszcze więcej były wzruszone panie. Dla okolicy bytność takiego księcia Antosia wydawała się faktem niezwykłym, albowiem w całym powiecie, prócz Złotopolskiego, siedziała szlachta jednowioskowa, a nawet i Złotopolski hrabią nie był, co mu poczytywano za złe w niektórych kółkach. Ruch tedy panował wszędzie. Pani Zwiernicka, właścicielka Okopcina, naprzód wystawiała sobie jaki to musi być miły ten prince Antoine; ona już dziś (czemu się sama dziwi), choć nigdy go nie widziała, czuje do niego szczególną sympatyę i ręczy, że przeczucie jej nie zawiedzie. Również i panny Słomińskie, spierające się zwykle o to, która ma najmniej ciała, wiodą na rachunek księcia Antosia spór jeszcze zaciętszy. Najmłodsza zastrzega sobie nawet z góry, żeby siostry nie brały jej za złe, jeżeli książę Antoś na nią najpierwej zwróci uwagę, bo ona temu nie winna, że ma coś takiego szczególnego w twarzy, co ściąga na nią uwagę wszystkich. Są jednak i takie domy, które oświadczają, że im wszystko jedno, kto będzie na sumie w niedzielę, i jeśli wystąpią trochę uroczyściej, niż zwykle, to wcale nie dla jakichś tam gości z Warszawy, ale dla honoru i dla pokazania, że: „fiu! fiu! z nami niełatwo!” Z tem wszystkiem służba dostaje rozkaz, żeby wystąpić z liberyą, końmi i powozami jak najporządniej.
„A niech mi się jeden z drugim nie dopilnuje — dodaje energicznie pan domu — to ja mu się nie dopilnuję!”
Z drugiej strony w Złotopolu Miś Rossowski, „jedyny człowiek z taktem” i „dusza prawdziwego szyku”, jak go zwą w Warszawie, zaklina przyjaciół, żeby, pomimo ciepła, wziąć watowane angielskie paletoty, bo prawdziwy gentleman powinien być zawsze za ciepło ubrany, a przytem powinien nawet i na wsi dawać wzór prawdziwego tonu.
— To jest naszym obowiązkiem — mówi Miś; — niech każdy spełnia swoje posłannictwo, a kiedy Opatrzność postawiła nas jako wzór, bądźmyż prawdziwym wzorem.
Maszko robi uwagę, że dla pospolitej szlachty, tacy ludzie, jak oni — to jest Maszko i jego przyjaciele — nie mają żadnych obowiązków, ale Miś zbija go uwagą, że tacy ludzie, jak oni, już dla siebie samych mają pewne obowiązki, których nie mogą przekraczać.
Panowie ze Złotopola przybywają zatem do kościoła w angielskich paletotach, co sprowadza rumieniec wstydu, na twarze tych z młodzieży wiejskiej, którzy mają letnie okrycia. Niektórzy z nich jednakże biorą za złe warszawskim elegantom te paletoty, uważając w tem chęć ubliżenia szlachcie, a nawet wynoszenia się po nad nią.
Mimo to, oczy wszystkich skierowane są ku gościom z Warszawy, a uwaga tak dalece zajęta niemi, że nikt nawet nie słyszy głosu kaznodziei, który to głos jest jednakże tak silnym, że słusznie możnaby się obawiać o dachówki kościoła. Tym razem, ku większemu zbudowaniu chłopskich słuchaczów, spada z ambony Darwin. Mówca widzi go wyraźnie w chwili skonania, jak odwołuje swe pisma, wije się z boleści i ryczy wściekle. Ów prawdopodobny ryk Darwina przejmuje słuchaczów taką zgrozą, że jedna z bab, ockniona właśnie z drzemki, woła na cały głos: „O kostecki, one kostecki niesceśliwe!” — z czego znów trudno zrozumieć, czy nad swemi, czy nad darwinowskiemi kosteczkami lituje się ta niewiasta.
Tego rodzaju kazania, o ile częste po wsiach, o tyle bywają pożyteczne. Chłopów ostrzegają przed Voltaire’m, masonami, Renanem, Darwinem, a nie-chłopom tłumaczą zarazem, dlaczego ciż chłopi twierdzą, że co innego jest: „wzion”, a co innego: „ukradł”. Takiemi lichemi sprawami, jak to słusznie zauważył Miś, nie warto się zajmować; daleko ważniejszem jest ostrzegać nieumiejących czytać przed złemi” książkami, niż pilnować ich pojęć moralnych.
Ale wreszcie kończy się kazanie, a następnie i suma, poczem wszyscy wychodzą przed kościół. Tu mimo ostrzeżeń Misia, że parafiańszczyzną jest nie jechać natychmiast po mszy do domu, niepodobna tej parafiańszczyzny uniknąć, ponieważ Złotopolskiego zatrzymują i witają znajomi. Następuje obustronna prezentacya, przyczem panowie z Warszawy lokują dłonie prawie tuż pod pachami i wyciągają palce, po które, wedle wyrażenia Misia, kto chce, niech sobie sięga. Jakoż szlachta sięga, a pan Sidorowicz z panem Feliksowiczem zbliżają się jednocześnie do księcia Antosia.
— Są chwile w życiu... — zaczyna pan Sidorowicz.
— Gdy na horyzoncie księżyc jaśnieje... — przerywa pan Feliksowicz.
— Przepraszam pana! nie o tem mowa.
— Bardzo pana przepraszam!
Tu obaj mówcy rozdymają nozdrza i spoglądają na siebie z wściekłością, a książę Antoś na nich ze zdumieniem; szczęściem, zbliża się proboszcz i zaprasza towarzystwo do siebie, dokąd i damy już przeszły.
Rzeczywiście panowie zastają damy na plebanii. Po prezentacyi, pani Zwiernicka z Okopcina rumieni się lekko i, zwracając do księcia Antosia, mówi:
— Nigdy nie miałam szczęścia widzieć księcia, a jednak poznałam go odrazu.
— Jakimże sposobem, szanowna pani?
— Znałam w Waszawie kilku członków pańskiej familii. Pan masz rysy zupełnie książąt M...skich... szczególniej nos!...
Książę Antoś dotyka ręką tej szacownej części ciała, która zwróciła uwagę pani Zwiernickiej i odpowiada:
— O tak, pani! my wogóle mamy nosy...
— Mające coś szczególnego — przerywa najmłodsza panna Słomińska. — Są pewne rysy, mające coś szczególnego — dodaje, spuszczając skromnie oczy.
— To zależy, jak czyje — odpowiada pani Zwiernicka. — Jakże księciu podobała się nasza okolica.
— Prześliczna, ma foi! szczególnie płeć piękna; nie znajdzie sobie równej w całej Europie! A nawet, co mówię w Europie? w całej Warszawie.
Ogólne rozradowanie. Panna Słomińska spogląda na księcia Antosia i uśmiecha się wstydliwie.
Charmant! delicieux! — szepcze w zachwyceniu pani Zwiernicka.
— Książę zapewne stale Warszawę zaszczyca swoją bytnością? — pyta pani Sidorowicz.
— Owszem, szczególniej latem, zaszczycam i wieś — odpowiada naiwnie zapytany.
— Zapewne dla gospodarstwa, a raczej zarządu włości?
— O, nie! To rzecz mego rządcy; ja przyjeżdżam tylko czasem dla polowania i krokieta. Czy w tej okolicy znają krokieta?
— Niestety! bardzo mało.
Miś Rossowski, który aż do tej chwili, jak przystoi na prawdziwego gentlemana, nie mieszając się do rozmowy, patrzył na sufit, zwraca się nagle ku panom i mówi:
— Dziwię się bardzo, jak mało u nas starają się o rozpowszechnienie tej gry, która jednak stanowi główną rozrywkę arystokracyi angielskiej.
— I nietylko angielskiej, ale arystokracyi całego świata — wtrąca Maszko. — Przypomnij sobie, Misiu, że i my po całych dniach grywamy w krokieta u hrabiostwa W.
— Tembardziej, że nasz kraj, zdaje się, sama Opatrzność stworzyła do krokieta. Kraj jest równy i trawniki udają się doskonale.
Pani Zwiernicka i panny Słomińskie oświadczają, że i im trudno zrozumieć, jak mogły istnieć dotąd bez gry, a pani Sidorowicz dowodzi, że nawet już dawno prosiła o to męża.
— Mężu! musisz kochanie sprowadzić krokieta.
— Kogo, duszko? — pyta pan Sidorowicz.
— Figlarz! udaje, że nie wie, o co chodzi — woła pani Sidorowicz, chcąc ukryć rumieniec, jaki na twarz jej wywołała ignorancya męża. — Jabym nawet sama się tem zajęła, ale naprzód, ja ciągle jestem niezdrowa, a powtóre, ja tyle mam na głowie!
Tu oczy wszystkich mimowoli zwracają się na głowę pani Sidorowiczowej, której kok zdołałby przekonać najzatwardzialszych, że dama ta istotnie niemało ma na głowie.
Tymczasem inna grupa wiejskiego towarzystwa, złożona z mężczyzn, zebranych koło Jasia Złotopolskiego, z niemniejszem zajęciem rozmawia o kolonizacyi, jako o jedynym środku, pozostałym dziś szlachcie.
— Szczęśliwyś, szczęśliwyś sąsiedzie! — mówi pan Feliksowicz. — Myśmy wszyscy powinni iść twoim śladem.
— Moi panowie! — odpowiada Jaś — każdemu otwarta droga. Dzisiejsze nasze położenie jest takie, że pozostaje nam albo rozkolonizować majątki, albo z nich wyjść.
— Tylko, że jak rozkolonizujemy, to także z nich wyjdziemy — robi uwagę jeden ze słuchających.
— Nie jestem ja też za tem, żeby sobie nie zostawić jakiejś części. Owszem, ponieważ obywatele wiejscy są czołem ogółu, każdy z nas przeto, moi panowie, powinien sobie zostawić dwór i część ziemi, żeby nie stracić charakteru posiadacza wiejskiego.
— Ale oczywiście, to tego, ho! ho! mości dobrodzieju! — woła otyły pan Waszkowski — no bo i bez tego, mości dobrodzieju!... Co to ja chciałem powiedzieć?
— Namyśl się pan — odpowiada pan Feliksowicz. — Ale skądże szanownemu sąsiadowi taka myśl szczęśliwa przyszła? — pyta Złotopolskiego.
— Myśl to nienowa i podobno praktykowana już oddawna między nami. Co do mnie, wyznaję, że winienem ją przyjacielowi memu, panu Maszko.
Obecni obywatele ściskają kordyalnie rękę Maszki, który mówi z rozrzewnieniem:
— Panowie! ludzie, jak my, powinni sobie pomagać.
— Co to ja chciałem powiedzieć?! — woła grzmiącym głosem pan Waszkowski.
Ale ruch powstających osób nie pozwala panu Waszkowskiemu przypomnieć sobie, co chciał powiedzieć. Wszyscy żegnają z uniesieniem Misia, Jasia i Maszkę, a szczególniej księcia Antosia, którego bytność pozostanie na długie czasy w pamięci powiatu N. Pani Zwiernicka nie żegna go inaczej, jak: „do widzenia!” Ona wie napewno, że kto ma rysy książąt M...skich, ten będzie miał i wrodzoną im grzeczność, zatem nie inaczej, jak: „do widzenia!”




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.