Dwaj przyjaciele z Bourbonne

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Denis Diderot
Tytuł Dwaj przyjaciele z Bourbonne
Pochodzenie To nie bajka...
Wydawca Księgarnia J. Czerneckiego
Data wyd. 1920
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

DWAJ PRZYJACIELE Z BOURBONNE.
DWAJ PRZYJACIELE Z BOURBONNE[1]

Było tu dwóch ludzi, których możnaby nazwać Orestem i Pyladem z Bourbonne. Jeden zwał się Oliwier, drugi Feliks; urodzili się tego samego dnia, w tym samym domu, z dwóch sióstr. Wykarmili się tem samem mlekiem; jedna z matek bowiem zmarła w połogu, druga zaś zaopiekowała się jej dzieckiem. Wychowali się razem; żyli zawsze na uboczu; kochali się tak jak się istnieje, jak się żyje, nieświadomie; czuli to w każdej chwili, a nigdy może nie rozmawiali o tem. Oliwier ocalił raz życie Feliksowi, który, będąc śmiałym pływakiem, omal się nie utopił; ani jeden ani drugi nie pamiętał tego wydarzenia. Sto razy Feliks wydobył Oliwiera z niebezpieczeństw w jakie go wtrącał jego gwałtowny charakter; nigdy Oliwierowi nie przyszło na myśl podziękować mu za to; wracali razem do domu, milcząc, albo mówiąc o czem innem.
Skoro przyszło im ciągnąć losy do wojska i Feliks wyciągnął zły los, Oliwier rzekł: „Drugi będzie dla mnie“. Odbyli czas służby, wrócili razem do domu; czy jeszcze drożsi sobie wzajem niż wprzódy, za to nie mogę ręczyć: o ile bowiem, braciszku, zobopólne dobrodziejstwa umacniają przyjaźń świadomą, być może nie mają one wpływu na uczucia które byłbym skłonny nazwać przyjaźnią zwierzęcą, instynktowną. W wojsku, podczas potyczki, kiedy nieprzyjacielska szabla miała rozpłatać Oliwierowi głowę, Feliks wystawił się machinalnie na cios, i wyniósł szramę na całe życie. Powiadają że był dumny z tej rany; co do mnie, nie przypuszczam. Pod Hastembeck[2], Oliwier wydobył Feliksa z wału trupów gdzie go porzucono.
Skoro ich kto pytał, wspominali niekiedy o usługach jakie który z nich otrzymał od drugiego, nigdy o tych które mu oddał. Oliwier mówił o Feliksie, Feliks o Oliwierze; ale nie chwalili się wzajem. Po jakimś czasie pobytu w swoich stronach, zakochali się, a przypadek chciał iż pokochali jedną i tę samą dziewczynę. Nie było mowy o współzawodnictwie; pierwszy który przejrzał miłość przyjaciela, usunął się: był to Feliks. Oliwier poślubił ukochaną, Feliks zaś, zmierżony życiem sam nie wiedząc czemu, rzucił się w różne awanturnicze rzemiosła i skończył na przemytnictwie.
Wiadomo ci, braciszku, że istnieją we Francji cztery trybunały w których sądzą przemytników: Caen, Reims, Valence i Tuluza. Najsurowszym z czterech jest trybunał w Reims, gdzie przewodniczy niejaki Coleau, najbardziej krwiożercza dusza jaką natura stworzyła kiedykolwiek. Feliksa ujęto z bronią w ręku i zawiedziono przed straszliwego Coleau, który skazał go na śmierć, jak pięciuset innych przed nim. Oliwier dowiedział się o losie przyjaciela. Jednej nocy, wstaje od boku żony, i, nic jej nie mówiąc, udaje się do Reims. Zwraca się do sędziego, rzuca mu się do stóp, i błaga o tę łaskę aby mógł ujrzeć i uściskać Feliksa. Coleau patrzy nań, milczy przez chwilę i daje znak aby usiadł. Oliwier siada. Po upływie pół godziny, Coleau wydobywa zegarek i mówi: — Jeżeli chcesz ujrzeć i uściskać przyjaciela za życia, spiesz się, jest w drodze; jeżeli mój zegarek idzie dobrze, przed upływem dziesięciu minut będzie wisiał“.
Oliwier, rozwścieczony, zrywa się, wymierza w kark sędziego potężny raz kijem rozciągając go niemal bez życia, pędzi na miejsce kaźni, przybywa, krzyczy, rzuca się na kata, uderza na strażników, buntuje ludność oburzoną temi egzekucyami. Kamienie zaczynają latać, Feliks ucieka; Oliwier też myśli o ucieczce; ale żandarm przebił mu bok bagnetem, czego w pierwszej chwili nie czuł. Dotarł do bram miasta, ale nie mógł iść dalej; litościwi woźnice wsadzili go na wóz i złożyli u bramy domu na chwilę przed skonem; miał tylko czas powiedzieć: „Żono, zbliż się, niech cię uściskam. Ja umieram, ale Feliks ocalony“.
Jednego wieczora, kiedyśmy się wybrali, wedle zwyczaju, na przechadzkę, ujrzeliśmy, przed drzwiami jakiejś chaty, kobietę słusznego wzrostu i czworo drobnych dzieci u jej stóp. Postawa jej, pełna smutku i dzielności zarazem, ściągnęła naszą uwagę, ona zauważyła nas również. Po chwili milczenia, rzekła: „Oto czworo drobnych dzieci; jestem ich matką, a nie mają już ojca“. Ten dumny sposób przyzywania współczucia trafił nam do serca. Ofiarowaliśmy jej pomoc, którą przyjęła z godnością: przy tej-to sposobności, dowiedzieliśmy się dziejów męża jej Oliwiera i przyjaciela jego, Feliksa. Wspomnieliśmy o niej wpływowym osobom, i mam nadzieję że nasze polecenie nie było daremne. Widzisz stąd, iż wielkość duszy i wysokie przymioty moralne zdarzają się w każdym stanie i w każdym kraju; iż niejednemu człowiekowi, który umiera nieznany, brakowało jedynie szerszej areny, i że, aby znaleźć dwóch przyjaciół, nie trzeba udawać się aż do Irokezów.
Życzyłeś sobie, braciszku, wiedzieć co się stało z Feliksem; jest to ciekawość tak prosta, a pobudka jej tak chwalebna, iż wyrzucaliśmy sobie nieco żeśmy o tem nie pomyśleli. Aby naprawić ten błąd, wspomnieliśmy zrazu X. Papin, doktora teologii i proboszcza u Najśw. Panny w Bourbonne; daliśmy wszelako pierwszeństwo wice-delegatowi Aubert, człowiekowi bardzo zacnemu, bardzo uczynnemu, który nam przesłał następującą opowieść. Możesz polegać na jej wiarygodności.
„Ów Feliks żyje jeszcze. Wymknąwszy się z rąk sprawiedliwości, rzucił się w okoliczne lasy, których ścieżki i przesmyki poznał w czasie gdy uprawiał przemytnictwo, i, kołując, starał się zbliżyć pomału do mieszkania Oliwiera, o którego losie nic nie wiedział.
„W głębi lasu, w okolicy gdzie pani przechadzała się niekiedy, mieszkał węglarz, którego chata służyła za schronienie przemytnikom, oraz za składnicę towaru i broni. Tam-to udał się Feliks, nie bez trudu uniknąwszy sideł żandarmów, którzy ścigali go trop w trop. Ten i ów z kompanów przyniósł wiadomość o jego uwięzieniu w Reims, tak iż para węglarzy uważała go za straconego, kiedy się nagle zjawił.
„Opowiem rzecz tak jak ją słyszałem z ust węglarki, która zmarła niedawno temu.
„Pierwsze ujrzały go dzieci, wałęsające się dokoła zagrody. Podczas gdy przybysz zatrzymał się pieszcząc najmłodsze którego był ojcem chrzestnym, inne wpadły do chaty wołając: Feliks! Feliks! Rodzice wyszli powtarzając ten sam krzyk radości; ale nieszczęśliwy tak był wyczerpany głodem i znużeniem, iż nie miał siły odpowiadać i upadł wpół-zemdlony w ich ramiona.
„Poczciwi ludzie wspomogli go czem mieli, dali mu chleba, wina, nieco jarzyny; zjadł i usnął.
„Skoro się zbudził, pierwszem jego słowem było: — Oliwier! Dzieci, czy nie wiecie nic o Oliwierze? — Nie, odparły. Opowiedział co zaszło w Reims; noc i następny dzień spędził w chacie. Wzdychał, wymawiał imię Oliwiera; przypuszczał, iż znajduje się w więzieniu w Reims; chciał tam pędzić, chciał umrzeć wraz z nim; nie bez trudu para węglarzy odwiodła go od tego zamiaru.
„Drugiego dnia, około północy, zarzucił strzelbę, wziął szablę pod pachę, i rzekł z cicha do węglarza: „Węglarzu! — Co, Feliksie? — Weź siekierę i chodźmy. — Dokąd? — Dobre pytanie! do Oliwiera“. Idą, ale, gdy wychodzili z lasu, ogarnął ich oddział żandarmów.
„Polegam na tem co mi opowiadała węglarzowa; ale niesłychanem jest, aby dwóch ludzi pieszo zdołało stawić opór dwudziestu ludziom na koniach; widocznie tamci byli rozprószeni i chcieli ująć ofiarę żywcem. Jakbądź się rzeczy miały, walka była gorąca; pięć koni wyszło z niej pokaleczonych a siedmiu ludzi porąbanych szablą lub siekierą. Biedny węglarz padł martwy, ugodzony kulą w skroń; Feliks wpadł z powrotem do lasu, że zaś obdarzony jest nieporównaną zwinnością, biegał z jednego miejsca na drugie, w biegu nabijał fuzyę, strzelał, dawał sygnały gwizdawką. Te gwizdania, te strzały z fuzyi oddawane raz po raz z rozmaitych miejsc, obudziły w żandarmach obawę iż mają do czynienia z całą zgrają przemytników; jakoż, cofnęli się rozważnie.
„Skoro Feliks przekonał się że są daleko, wrócił na pole bitwy; wziął trupa węglarza na ramiona i puścił się z powrotem do chaty, gdzie węglarzowa i dzieci spały jeszcze. Zatrzymał się u drzwi, złożył trupa na ziemi, i usiadł oparłszy się o drzewo, twarzą zwrócony ku wejściu do chaty. Oto widok, jaki czeka węglarkę gdy wyszła z szałasu.
„Budzi się, nie znajduje męża obok siebie, szuka oczyma Feliksa, niema Feliksa. Wstaje, wychodzi, spostrzega, wydaje krzyk, pada na wznak. Nadbiegają dzieci, widzą, krzyczą; rzucają się na ciało ojca, rzucają się na matkę. Węglarzowa, przywołana do zmysłów hałasem i krzykami dzieci, wydziera sobie włosy, szarpie paznogciami policzki. Feliks, nieruchomy u stóp drzewa, z zamkniętemi oczyma, z głową przechyloną wstecz, mówił gasnącym głosem: „Zabijcie mnie!“ Nastawała chwila milczenia, poczem rozpacz i krzyki zaczynały się na nowo, Feliks zaś powtarzał znowu: „Zabijcie mnie, dzieci! przez litość, zabijcie mnie!“.
„Spędzili w ten sposób trzy dni i trzy noce na rozpaczy; czwartego, Feliks rzekł: „Kobieto, weź sakwy, włóż chleba, i pójdź za mną“. Po długiem kołowaniu przez góry i lasy, przybyli do domu Oliwiera; dom ten leży, jak pani wiadomo, na skraju miasteczka, w miejscu gdzie gościniec rozszczepia się na dwie drogi, jedna do Franche-Comté, druga do Lotaryngii.
„Tam-to Feliks dowie się o śmierci Oliwiera i znajdzie się między wdowami po dwóch ludziach zabitych z jego przyczyny. Wchodzi i pyta żywo żony Oliwiera: „Gdzie Oliwier“. Z milczenia jej, ze stroju, łez, zrozumiał że Oliwier nie żyje. Zaćmiło mu się w oczach; upadł i rozciął sobie głowę o dzieżkę do zarabiania chleba. Wdowy podniosły go; krew jego barwiła im ręce, podczas zaś kiedy obcierały go fartuchami, on mówił: I wy, ich żony, wy spieszycie mu z pomocą! Mdlał znowu, wracał do przytomności i powiadał wzdychając: Czemuż mnie nie poniechał? Poco chodził do Reims? jak można było mu pozwolić na to?... To znów, jakgdyby rozum mu się mącił, wpadał w szał, tarzał się po ziemi i darł na sobie odzież. W jednym z takich napadów, wydobył szablę i chciał się przebić; kobiety rzuciły się nań, wołając o pomoc; nadbiegli sąsiedzi, związano go sznurami i puszczano mu krew kilka razy. Szał jego opadł wraz z wyczerpaniem sił, przez kilka dni leżał jak martwy, poczem zaczęła mu wracać świadomość. W pierwszej chwili, powiódł oczyma dokoła siebie jak człowiek który budzi się z głębokiego snu i rzekł: Gdzie jestem? Kobiety, kto wy jesteście? Węglarzowa odparła: Jestem węglarzowa... Rzekł: Ach! tak, węglarzowa... A pani?.. Żona Oliwiera zmilkła. Wówczas, zaczął płakać; obrócił się do ściany i rzekł wśród łez: Jestem u Oliwiera... to łóżko, to łóżko Oliwiera... a ta kobieta którą tu widzę, to jego żona! Och!...
„Obie kobiety zajęły się tak troskliwie, obudziły w nim tyle współczucia, prosiły go tak usilnie aby żył, przedkładały mu w tak wzruszający sposób że jest ich jedyną podporą, iż dał się przekonać.
„Przez cały czas który pozostał w tym domu, nie położył się już. Wychodził w nocy, błądził po polach, tarzał się po ziemi, wzywał Oliwiera; jedna z kobiet szła za nim zdaleka krok w krok i przyprowadzała go o świcie z powrotem.
„Wiele osób wiedziało o jego bytności w chacie Oliwiera; wśród nich byli i nieżyczliwi. Obie wdowy uprzedziły go o niebezpieczeństwie na jakie się naraża; było to popołudniu, Feliks siedział na ławce, z szablą na kolanach, wsparty łokciami na stole, z głową utopioną w dłoniach. Zrazu nie odpowiedział nic. Żona Oliwiera miała syna siedmnasto- czy ośmnasto-letniego węglarzowa dziewczynę piętnastoletnią. Naraz rzekł: Węglarzowa, idźcie po córkę i sprowadźcie ją tutaj... Feliks miał skrawek łąki, sprzedał ją. Węglarzowa wróciła z córką, syn Oliwiera zaślubił ją; Feliks wręczył im pieniądze uzyskane za łąkę, uściskał ich, poprosił z płaczem o przebaczenie, poczem udali się na gospodarstwo do chaty gdzie mieszkają jeszcze zastępując ojca i matkę reszcie dzieci. Wdowy zamieszkały razem; tak, dzieci Oliwiera zyskały ojca i dwie matki.
Jest blisko półtora roku jak węglarzowa umarła; żona Oliwiera opłakuje ją jeszcze codziennie.
Jednego dnia, kiedy śledziły Feliksa (jedna z nich bowiem zawsze go miała na oku) ujrzały, iż zalewał się łzami; wyciągał w milczeniu ręce ku drzwiom następnie dalej narządzał swój worek. Nie rzekły nic, rozumiały bowiem zresztą jak bardzo to rozstanie było konieczne. Spożyli wszyscy troje wieczerzę w milczeniu. Zapadła noc; kobiety nie spały, Feliks zbliżył się do drzwi na końcach palców. Zatrzymał się, spojrzał w stronę legowiska obu kobiet, otarł sobie oczy rękami i wyszedł. Kobiety padły sobie w ramiona i spędziły resztę nocy płacząc. Nie wiadomo było dokąd się schronił, ale nie było tygodnia aby im nie przesłał jakiej pomocy.
Las, w którym córka węglarzy żyje z synem Oliwiera należy do niejakiego p. Leclerc de Rançonnières, człowieka bardzo bogatego, właściciela innej jeszcze wioski, zwanej Courcelles. Jednego dnia, kiedy p. de Rançonnières albo de Courcelles, jak pani woli, był na polowaniu, przybył do chatki Oliwierowego syna; wszedł, zaczął się bawić z dziećmi, które były bardzo ładne, i zaczął je wypytywać. Twarz młodej kobiety, również niebrzydkiej, wydała mu się sympatyczna; męzka postawa męża, który miał wiele z ojca, zwróciła jego uwagę. Dowiedziawszy się o przejściach rodziców, przyrzekł postarać się o ułaskawienie Feliksa. Poczynił w tej mierze kroki i uzyskał je.
Feliks wstąpił w służbę pana de Rançonnières, który dał mu miejsce leśnego.
Upłynęło blisko dwa lata, przez które żył w zamku Rançonnières, posyłając wdowom znaczną część swoich zasług, kiedy przywiązanie do pana i duma charakteru wplątały go w pewną sprawę, błahą w samem założeniu, ale o bardzo przykrych następstwach.
P. de Rançonnières sąsiadował w Courcelles z panem de Fourmont, radcą trybunału w Chaumont. Oba domy rozdzielał jedynie kamienny słup; słup ten znajdował się tuż przy bramie pana de Rançonnières i utrudniał odjazd powozom. P. de Rançonnières kazał przesunąć słup o kilka stóp w stronę pana Fourmont; ten odepchnął słup o tyleż ku panu de Rançonnières; stąd nienawiść, zniewagi, proces między dwoma sąsiadami. Sprawa o słup graniczny dała początek paru innym, bardziej doniosłym procesom. Tak stały rzeczy, kiedy, jednego wieczora, p. de Rançonnières, wracając z polowania w towarzystwie leśniczego swego, Feliksa, spotkał, na środku gościńca, sędziego Fourmont, i brata jego, wojskowego. Ten rzekł do brata: „Mój bracie, gdyby tak rozpłatać gębę temu sk.........., jak ci się wydaje?“. P. de Rançonnières nie słyszał tego odezwania, ale, nieszczęściem, usłyszał je Feliks, który, zwracając się dumnie do młodego junaka, rzekł: Ejże, panie oficerze, czy w istocie byłbyś dość dzielny aby się ważyć na spełnienie tego co wyrzekłeś? To mówiąc, kładzie strzelbę na ziemi i dobywa szabli, nie ruszał się bowiem nigdy bez swej szabli. Młody wojskowy dobywa szpady, skacze ku Feliksowi; pan de Rançonnières nadbiega, rzuca się między nich, chwyta leśniczego. Tymczasem, oficer podnosi strzelbę leżącą na ziemi, mierzy do Feliksa, chybia; ten odpowiada ciosem szabli, wytrąca szpadę z rąk młodego człowieka, pozbawiając go, wraz ze szpadą, połowy ramienia; i oto proces kryminalny wikła kilka dawnych procesów cywilnych. Wtrącają Feliksa do więzienia, rozpoczyna się surowe śledztwo; w następstwie, sędzia traci swą godność i niemal cześć, oficera wykluczają z korpusu oficerskiego, p. de Rançonnières umiera ze zmartwienia, Feliksowi zaś, ciągle tkwiącemu w więzieniu, zaprzysięga nienawiść cała rodzina Fourmontów. Czekałby go smutny koniec, gdyby miłość nie przyszła mu z pomocą; córka dozorcy rozkochała się w nim i ułatwiła mu ucieczkę; jeżeli to nie jest istotna prawda, takie było przynajmniej powszechne mniemanie. Udał się do Prus, gdzie służy dzisiaj w gwardyi. Powiadają, iż cieszy się miłością towarzyszy, a nawet zwrócił na siebie oko króla. Przybrał sobie imię Smutny. Wdowa po Oliwierze powiada, iż zawsze ją wspomaga.
„Oto, pani, wszystko co mogłem zebrać o dziejach Feliksa. Dołączam do swego opowiadania list X. Papin, naszego proboszcza. Nie wiem co zawiera, ale obawiam się iż biedny ksiądz, który ma głowę nieco ciasną a serce dość oschłe, ocenia Oliwiera i Feliksa pod kątem swoich uprzedzeń. Zaklinam panią, abyś zechciała wspierać się na faktach, na których prawdzie możesz polegać, oraz na dobroci własnego serca; ono oświeci cię lepiej niż najtęższy kazuista Sorbony, którym nie jest X. Papin“.

List X. Papin, doktora teologii i proboszcza Najśw. Panny w Bourbonne.


„Nie wiem, pani, co p. wicedelegat mógł jej opowiedzieć o Oliwierze i Feliksie, ani też jakiego rodzaju zainteresowanie mogą budzić w pani dwaj opryszki, których każdy krok na tej ziemi zbroczony był krwią. Opatrzność ukarała już jednego, drugiemu zaś użyczyła paru chwil odwłoki z których lękam się iż nie skorzysta: ale niechaj się dzieje wola boża! Wiem że są tutaj osoby (i nie dziwiłbym się gdyby p. wicedelegat był w ich liczbie), które mówią o tych dwóch ludziach jako o wzorze rzadkiej przyjaźni; ale czem jest w oczach Boga najbardziej wzniosła cnota, odarta z uczuć litości, szacunku należnego Kościołowi i jego sługom, oraz poddania prawom monarchy? Oliwier umarł na progu swego domu, bez sakramentów; kiedy mnie wezwano do Feliksa w pomieszkaniu wdów, nie mogłem zeń wydobyć nic więcej prócz imienia Oliwiera; żadnego znaku religii, żadnego objawu skruchy. Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek człowiek ten zjawił się u stopni konfensyonału. Żona Oliwiera, to zuchwała istota, która uchybiła mi nie jeden raz; dlatego że umie czytać i pisać, sądzi iż zdoła sama wychować swoje dzieci; jakoż, nie ujrzy się ich ani w parafialnej szkole ani na moich naukach. Niech pani osądzi, wedle tego, czy ludzie tego rodzaju zasługują na jej łaskę! Ewangelia zaleca nam pilnie współczucie dla biednych; ale podwaja zasługę miłosierdzia kto umie uczynić wybór między nędzarzami, a nikt lepiej nie zna prawdziwie potrzebujących jak wspólny pasterz bogatych i ubogich. Gdyby pani raczyła mnie zaszczycić zaufaniem, umieściłbym może skarby jej miłosierdzia w sposób bardziej użyteczny dla biedaków a bardziej zaszczytny dla niej.
Pozostaję, z uszanowaniem, etc“.
Pani de *** podziękowała wicedelegatowi Aubert za trudy i przesłała wsparcie na ręce p. X. Papin, wraz z następującym bilecikiem.
„Bardzo jestem obowiązana wielebnemu ojcu za jego roztropne rady. Historya tych ludzi wzruszyła mnie, wyznaję; zgodzi się pan, że przykład tak rzadkiej przyjaźni może łacno uwieść duszę zacną i tkliwą; ale oświeciłeś mnie, ojcze; zrozumiałam, że lepiej użyczyć pomocy cnotom chrześcijańskich a nieszczęśliwym niż cnotom naturalnym i pogańskim. Proszę przyjąć tę skromną sumę, którą przesyłam na pańskie ręce, i rozdzielić ją w myśl miłosierdzia lepiej pojętego niż moje.
„Mam zaszczyt, etc.“
Można się domyślić, że wdowa po Oliwierze i Feliks nie oglądali ani szeląga z jałmużn pani de ***. Feliks umarł, a biedna kobieta byłaby zginęła zgłodu wraz z dziećmi, gdyby nie schroniła się do lasu, do starszego syna, gdzie, mimo podeszłego wieku, pracuje i żyje jak może w otoczeniu dzieci i wnuków“.

A przy tem, są trzy rodzaje opowieści... Jest ich o wiele więcej, powiecie... Wybaczcie; ale ja rozróżniam opowieść na sposób Homera, Wergilego, Tassa, i nazywam ją cudowną. Natura ulega w niej wyolbrzymieniu; prawda jest hipotetyczna, jeżeli opowiadający dobrze zachował typ który obrał, jeżeli wszystko, i w działaniu i w odezwaniach, zgadza się z tym typem, wówczas uzyskał stopień doskonałości jaki się da osiągnąć w tego rodzaju utworze: nie macie prawa żądać odeń nic więcej. Zapuszczając się w taki poemat, stawiacie nogę w nieznanej krainie, gdzie nic nie odbywa się tak jak tam gdzie wy mieszkacie, ale wszystko dzieje się w wielkich rozmiarach, tak jak dokoła was w małych. Istnieje dalej powiastka ucieszna, na sposób La Fontainea, Vergiera, Aryosta, Hamiltona, gdzie pisarz nie zakłada sobie ani naśladowania natury, ani prawdy, ani złudzenia; rzuca się w przetwory wyobraźni. Powiedzcie mu: Bądź wesoły, pomysłowy, urozmaicony, oryginalny, nawet szalony, godzę się; ale porwij mnie szczegółami; niechaj wdzięk formy przesłania mi wciąż nieprawdopodobieństwo treści: jeżeli pisarz zdołał tego dokazać, uczynił wszystko. Jest wreszcie opowieść historyczna, taka jak nowele Scarona, Cerwantesa, Marmontela..
— Do czarta z powieścią i powieściopisarzem historycznym! to płascy i nudni łgarze...
— Tak, o ile nie znają swojego rzemiosła. Taki zamierza cię oszukać; rozgościł się w twoim domu, ma za cel najwierniejszą prawdę; chce aby mu wierzono; chce zaciekawić, zająć, porwać, wzruszyć, przyprawić o dreszcz i wycisnąć łzy: których to rzeczy nie da się osiągnąć bez wymowy i poezyi. Ale wymowa jest poniekąd kłamstwem, a nic przeciwniejszego złudzeniu prawdy niż poezya; i jedna i druga przesadzają, wydymają, potęgują, budzą nieufność: jakżeż się tedy weźmie do rzeczy taki pisarz aby cię oszukać? Oto jak. Upstrzy swoje opowiadanie drobnemi okolicznościami tak związanemi z treścią, rysami tak prostymi, tak naturalnymi, a wszelako tak trudnymi do wymyślenia, iż będziesz zmuszony powiedzieć sobie w duchu: Na honor, to musi być prawda: tego rodzaju rzeczy nie da się wymyślić. W ten sposób, ocali przesadę wymowy i poezyi; prawda natury pokryje ułudę sztuki; autor uczyni zadość dwóm warunkom, napozór sprzecznym: będzie równocześnie historykiem i poetą, prawdomównym i kłamcą.
Przykład zapożyczony z innej sztuki lepiej może uzmysłowi to co chcę wyrazić. Malarz przedstawia na płótnie jakąś głowę. Wszystkie rysy są silne, wielkie i regularne; całość daje wrażenie rzadkiej doskonałości. Patrząc na tę twarz, odczuwam szacunek, podziw, grozę. Szukam dla niej w naturze wzoru, i nie znajduję; wszystko, w porównaniu, jest słabe, drobne i liche; jestto głowa idealna, czuję to, mówię to sobie. Ale, niechaj artysta ukaże mi na czole tej głowy lekką bliznę, brodawkę na skroni, nieznaczną zadziorkę na dolnej wardze; w jednej chwili, z idealnej głowy, staje się ona portretem; parę śladów ospy w okolicy oka lub nosa, a ta twarz kobieca nie jest już twarzą Wenery; to portret którejś ze znajomych mi dam. Powiem tedy naszym historycznym bajarzom: Portrety wasze są piękne, zgoda; ale brakuje brodawki na skroni, zadziorki na wardze, śladów ospy w okolicy nosa, któreby im dały piętno prawdy. Jak mawiał mój przylaciel Caillot:[3] „Nieco pyłu na trzewikach i już oto nie wychodzę z garderoby, ale wracam ze wsi.“

Atque ita mentitur, sic veris falsa remiscet,
Primo ne medium, medio ne discrepet imum.
Horat. de Art. poet., w. 151.

A teraz, po odrobinie poetyki, nieco morału; to jest tak na miejscu! Feliks był-to nędzarz, który nie posiadał nic, Oliwier drugi nędzarz który nie posiadał nic: powiedzcie toż samo o węglarzu, węglarzowej, i innych osobistościach tej powiastki, i wyciągnijcie wniosek, iż zupełna i trwała przyjaźń może istnieć jedynie między osobami które nie mają nic. Człowiek wówczas stanowi całe mienie swego przyjaciela, jak tamten znów jego. Stąd prawdziwość doświadczenia, że nieszczęście zacieśnia węzły; i temat do jeszcze jednego paragrafu w pierwszem wydaniu książki O Duchu[4].








  1. Utwór ten, napisany w r. 1770 jako odpowiedź na Dwóch przyjaciół Saint-Lamberta, wywarł żywe wrażenie w kołach niemieckich studentów (Goethe, Pamiętniki), i wpłynął na powstanie zbójców Schillera. Diderot napisał to opowiadanie w Bourbonne-les-Bains, niedaleko rodzinnego Langres, gdzie odwiedził przyjaciółkę bawiącą tam z chorą córeczką. Utwór ten przesyła młodociana chora, czyli siostrzyczka, braciszkowi, który przesłał jej irokezką powiastkę Saint-Lamberta.
  2. 1757.
  3. Jeden z najlepszych aktorów włoskiego teatru w Paryżu.
  4. Helwecyusza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Denis Diderot i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.