Dwaj Frontignacy/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Dwaj Frontignacy
Wydawca Biblioteka Teatru Lwowskiego
(egzemplarz teatralny)
Data wyd. 1887
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Jan Arwin
Tytuł orygin. Un neveu d’Amérique, ou Les deux Frontignac: comédie en trois actes
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dwaj Frontignacy
Komedya w 3. aktach
Juljusza Verne
z francuzkiego przełożył
Jan Arwin.
Lwów
  1887 r.  




Osoby:


Stanisław de Frontignac l. 40
Sebastjan de Frontignac, jego synowiec l. 25.
Roquamor l. 45.
Antonia, jego żona.
Carbonnel, dyrektor towarzystwa asekuracyjnego, przyjaciel Stanisława Frontignac.
Marya, siostrzenica Carbonnela
Marcandier l. 50, spekulant.
Ewelina, jego żona.
Imbert, lekarz towarzystwa asekuracyjnego.
Amaury, gość 1szy.
Flavarenc, gość 2gi.
Dominik, służący Stanisława.
Służący Roquamora.
Goście.
Rzecz dzieje się w Paryżu.


Akt pierwszy.
Salonik w mieszkaniu Roquamora.
(Drzwi w głębi otwarte. Bal. Widać salon zapełniony gośćmi — we drzwiach stoją mężczyźni — potrącają się i cisną stojąc tyłem do publiczności — patrzą na tańczących — słychać muzykę.)
Scena 1.
MarcandierImbertGościepóźniej Roquamor.
1szy Gość (stojąc w drzwiach)
Co za natłok!
2gi Gość
Trzy szyby stłuczone....
1szy Gość (kończąc)
Dla odświeżenia powietrza! Nic dziwnego — gospodarz skąpy.... brak zupełnie chłodników!...
2gi Gość.
Pan znasz pana Roquamora.... gospodarza?
1szy Gość
Nie, wprowadził mię tutaj mój przyjaciel...
2gi Gość.
W ten sam sposób i ja zostałem wprowadzony. Słyszałem tylko, że jego żona ma być zachwycającą blondynką.
1szy Gość
Żona Roquamora? — A tak, Antonia jest ładna.... rzeczywiście... bardzo ładna, ale... brak jej — tego.... (pokazuje na piersi)... tuszy.... rozumiesz pan... ja zaś lubię kobiety dobrej tuszy. (po chwili) Patrzno pan jak mój kapelusz wygląda! Całkiem nowy... Kupiłem go wczoraj... Doprawdy nieznośnie prędko niszczą się rzeczy na balach....
Marcandier (wchodzi z Imbertem)
(słysząc ostanie słowa) Ogólne prawidło: idziesz na bal, bierz stary kapelusz.
Imbert (patrząc na nowy kapelusz Marcandiera)
Być może... ale zdaje się, że to prawidło mieści w sobie wyjątki dla niektórych osób...
Marcandier (trochę zmieszany)
Hę? — A tak... bo widzisz nie mogłem znaleść starego kapelusza.
Imbert
Mniejsza o to! — ... Dobrze żeśmy natrafili na ten salonik — tu można przynajmniej swobodnie oddychać!... Szczególna myśl przyszła panu Roquamorowi do głowy: — dawać bal! Od trzech lat nie był w Paryżu — nikt go nie zna... to sławne! —
Marcandier
Mój kochany, myśl tę powzięła żona, a nie mąż. —
Imbert (spostrzegając Roquamora)
Pst! gospodarz nadchodzi!
Marcandier (bardzo głośno)
A! prześlicznie! pysznie — cudownie! Od dawna tak doskonale się nie bawiłem!
Roquamor (wchodzi z prawej)
A — pan doktor! — panie Marcandier — witam — witam.
Imbert.
Winszujemy panu panie Roquamor — winszujemy... wybornie urządziłeś ten miły wieczorek.
Roquamor.
Bardzo proszę... zbytek łaski... Tak — prawda, bal się udał — tylko to mię gniewa, że oprócz panów nie znam tu żywej duszy.
Marcandier.
Nic dziwnego. Tak długo bawiłeś pan w Marsylii... dla załatwienia interesów... obecnie powracasz — a pani Roquamor daje bal, abyś pan mógł zawiązać na nowo znajomości ze światem paryskim... powoli, powoli, zapoznasz się z czasem ze wszystkimi.
Imbert.
Musisz pan być zadowolonym widząc jak panią Roquamor podziwiają, jak jej nadskakują... ilu ma wielbicieli.
Marcandier (cicho)
Bądź że pan cicho! On zazdrosny jak tygrys.
Roquamor (mówi patrząc na salę)
Hm! Mówisz pan o mojej żonie — — o tym tłumie śmiesznych panów, którzy skaczą, kręcą się i latają w około niej... Patrzcie — — właśnie tańczy polkę z jakimś elegantem którego nie znam nawet... umizga się! A! do licha! jakże długo trwa ta polka... przepraszam panów — zaraz służę. (idzie do drzwi w głębi — stara się przecisnąć przez tłum gości w drzwiach stojących)
1szy Gość (do Roquamora)
Nie trącaj-że pan do licha!
2gi Gość (opryskliwie)
Mógłbyś pan uważać przecie!
Roquamor.
Tak... przepraszam — prosiłbym jednak...
1szy Gość.
Możesz pan poczekać.... zaraz się polka skończy....
Roquamor (kłaniając się)
Bardzo przepraszam... zaczekam.
(powraca na przód sceny — d.s.) Otóż to, nagroda za moje koszta, trudy i starania.
Marcandier.
(spostrzegając powracającego Roquamora)
Cóż? — nie idziesz pan do żony?
Roquamor (z gniewem)
A tak... łatwy do niej przystęp — chyba poślę po żandarmów, aby mi drogę torowali.
1szy Gość (do drugiego patrząc na salę)
A! otóż i pani Roquamor... Cudne ramiona!.. Jaka kibić wysmukła.. brawo!
2gi Gość.
Ba! Kiedy szczupła — ja lubię kobiety... dobrej tuszy.
1szy Gość.
Dajno pan pokój — wziąłbyś ją pan i taką... gdyby tylko...
Roquamor.
A! do licha... niewytrzymam! —
Marcandier (zatrzymując go)
Powoli! spokojnie! spokojnie mój drogi panie.
Roquamor.
Tak... dobrze panu mówić powoli i spokojnie! — Spokojnie!! — pan myśli, że mię ten bal bardzo bawi!... Pomyśleć tylko, że dając wieczór u siebie, płacę słono za światło, poncz, lody, muzykę etc... i nie zważają na mnie wcale. Nikt mi się nawet nie kłania. Przeciwnie, fukają, potrącają, obrażają mnie.... Dam ja im bal na drugi raz!.. (po chwili) Ależ gorąco!... Cały jestem spocony!.. (wchodzi Lokaj z tacą lodów) A chłodniki! Dawaj-że!
Lokaj.
Przepraszam pana.... damy przedewszystkiem mają pierwszeństwo... (wychodzą ze sali goście — tłumnie rzucają się na tacę — wypróżniając ją w jednej chwili) Powoli, panowie! za pozwoleniem![1]
Roquamor.
Oh!!
Marcandier (zajadając spokojnie lody)
Wyborne!
Roquamor.
Nie udało mi się złapać — ani jednego chłodnika jeszcze... oprócz szklanki orszady.
1szy Gość.
Co to za bal! Boże zmiłuj się! — Nie ma zarządu — nie ma ani ładu ani składu — Widziałeś pan jak się przed chwilą rzucili na tę nieszczęśliwą tacę!.. Piękne wychowanie! —
2gi Gość (pijąc poncz)
Sądzisz pan, że gospodarz ma o wiele lepsze wychowanie?! — Wierzaj mi — jaki pan taki kram — i odwrotnie. (po chwili) Do licha, cóż za obrzydliwy poncz...
Roquamor (wściekły)
Mój Panie!!
Marcandier (zatrzymując go)
Cóż znowu! uspokój się!.. Goście, których nawet wcale nie znasz i znać nie potrzebujesz, zostaw ich w spokoju... może to intruzy których nikt nie myślał zapraszać!
Roquamor.
Ależ mój kochany!.. Nie dość że jedzą, piją, tańczą, — słowem bawią się za darmo — jeszcze... — Najlepiej zrobię gdy pójdę do mego pokoju — tam przynajmniej nikt nie ośmieli się ubliżyć mi. Do widzenia — idę! (chce odejść głębią)

Roquamor (d.s.)
Więc nie wolno mi nawet wejść głównemi drzwiami do mego pokoju! muszę się drapać na ciemne schodki! Uff!
(odchodzi na lewo małemi drzwiami)
Scena 2.
MarcandierImbertGościeCarbonnel i Marya (z prawej)
Carbonnel.
Przychodzimy nieco późno — ale to nic nie szkodzi. No, spodziewam się moje dziecko, że ten wieczorek potrafi cię wreszcie rozweselić, tańcząc zdołasz zapomnieć o tym wiecznie zagadkowym dla mnie smutku.
Marya (rozglądając się wokoło)
(n.s.) Może go jeszcze niema! — (gł) Wątpię bardzo... nikogo nie znam... nudzić się będę.
Carbonnel.
Znasz przecie gospodynię domu, panią Roquamor... to wystarczy. Ja także oprócz niej, nikogo więcej nie znam. Poszukajmy jednak gospodarza domu. (spotyka się z Marcandierem spacerującym z Imbertem — Carbonnel kłaniając się Marcandierowi mówi do Maryi) Aha — to on zapewne! (zdziwienie Marcandiera, który się mu nawzajem kłania — do Maryi) Musiałem się pomylić. (kłania się Imbertowi jak wyżej) Co? znowu... nie mam dzisiaj szczęścia... (poznaje Imberta) Ale tak... to pan panie doktorze — przepraszam, nie poznałem cię... dobry wieczór — jak się pan masz...
Imbert (uśmiechając się)
Nie źle — a pan?... (podają sobie ręce) Brałeś mię jak widzę za gospodarza!
Carbonnel.
Tak... przepraszam pana bardzo.. nie mogę nigdzie wyszukać gospodarza. (wskazując Marcandiera) Ten pan nie jest nim także?...
Imbert.
Nie, (przedstawiając) to jest pan Marcandier — jeden z naszych pierwszych spekulantów.
Carbonnel (podając rękę Marcandierowi)
...Bardzo mi przyjemnie.
Imbert (przedstawiając)
Pan Carbonnel — dyrektor towarzystwa asekuracyjnego.
Marcandier (podając rękę Carbonnelowi)
Bardzo mi przyjemnie.
Carbonnel.
Pan należysz zapewne do grona moich klientów?
Marcandier.
Tak panie.
Marcandier - Carbonnel (podając sobie ręce)
Bardzo mi przyjemnie.
Carbonnel (do Imberta)
Czy panu niewiadomo gdzie się obraca teraz gospodarz domu — chcielibyśmy się z nim przywitać.
Imbert.
Pan Raquamor? — Musi zapewne być w wielkim salonie.
Marcandier.
A zapewne, tak.... musi tam być...
Marya (n.s.)
Sebastjan obiecał mi, że każe się przedstawić.... musi zapewne już być...
Carbonnel (podając ramię Maryi)
Chodźmy zatem.
Marcandier i Carbonnel.
(podając sobie ręce) Bardzo mi było przyjemnie.... (Carbonnel i Marya odchodzą — Powoli goście i tłum ustępują)
Scena 3.
MarcandierImbert.
Marcandier.
Bardzo grzeczny i uprzejmy człowiek — chciałbym jednak już odejść.
Imbert.
Tak prędko!.. Lepiej było wcale nie przychodzić.
Marcandier.
Jakiś ty naiwny mój doktorze... Ale prawda — nie powinienem się dziwić... jesteś stanu wolnego... niezwiązany żadną.... gdysię ma jednak żonę.... mój kochany panie spytajno Roquamora — on zazdrosny, dobrze pojmuje...
Imbert.
Wiem, wiem... (wskazując na salę) Czy to nie pani Marcandier?
Marcandier.
Ona... ona... tańczy z Frontignakiem.


Imbert.
Z pięknym, wiecznie młodym Frontignakiem!
Marcandier. (żywo)
Pan go znasz?


Imbert.
Tak... z widzenia. Najpierwszy ze wszystkich zuchów i elegantów — zawsze młody, zawsze wesół, zawsze świeży mimo swych 45 lat... Musi mieć żelazne zdrowie — a sądząc po sposobie jego życia...
Marcandier. (gniewnie)
A tak — ani podobna znaleść cokolwiek niezdrowego na tym zdrowym człowieku.
Imbert.
Zdawałoby się, że to pana złości?
Marcandier. (ze złością)
Mnie? — Ale cóż znowu! Innego by to złościło — ale mnie... Do kroćset djabłów!... mnie to wcale nie złości... Inny na mojem miejscu...
Imbert.
Na pańskiem miejscu?...
Marcandier.
Do stu djabłów!! Ten przeklęty Frontignac kosztuje mnie rocznie ni mniej ni więcej jak 30.000 fr.
Imbert.
Jakto?... Cóż to znowu za sprawa?
Marcandier.
Co za sprawa? — Bardzo głupia — zaręczam ci... Wyobraź pan sobie... lat temu dziesięć... Frontignac był chudy jak szkielet... kaszlał, cherlał, nikł widocznie. Przepuścił połowę swego majątku... zostało mu zaledwie 300.000 franków... piękny wprawdzie pieniądz — ale cóż — kapitał ten przynosił mu tylko 15.000 liwrów rocznego dochodu... Przyznaj pan sam, że 30.000 franków rocznie dla zaspokojenia wszystkich jego wymagań — to cokolwiek za mało... Znalazł się wówczas pewien poczciwy człowieczyna — to jest (ze złością) głupiec-błazen — który rzecz całą tak sobie ułożył:
„Frontignac kawaler — niema dzieci, niema krewnych — ani spadkobierców — zatem...“
Imbert.
Rozumiem, rozumiem! — „Zróbmy zatem tak, ażeby cały majątek ten przeszedł w moje ręce!... Wcale nie głupio — cóż dalej?
Marcandier.
Tak właśnie. „Wezmę od niego owe 300.000 franków, zobowiąże się płacić mu 10% rocznie dożywocie — a na conto jego słabowitego zdrowia mogę liczyć z całą pewnością, że najdalej za rok będę już zupełnie uwolniony od wypłaty.
Imbert.
Czysty zysk!... Wyborny interes.
Marcandier.
Wyborny pomysł — to prawda — ale interes wcale był kiepski — zaręczam ci. Wprzeciągu sześciu miesięcy bowiem — kaszel ustał, — Frontignac nabrał nieco tuszy — dziś widzisz pan w nim ex-suchotnika... pierwszej sorty — zupełnie wyleczonego — Djabli nadali!
Imbert (śmiejąc się)
Ah! ah! Tym zaś głupcem?
Marcandier.
(prędko i ze złością) Byłem ja!... (spostrzegłszy się) To jest... właściwie, tym poczciwym człowiekiem — a ponieważ ta cała historya trwa już od lat dziesięciu i obiecuje pociągnąć jeszcze dłużej... zaręczam panu...
Imbert (kończąc)
Że gdyby Frontignac wpadł w jaką dziurę wcale byś się za nim nie rzucił!
Marcandier (prędko)
Słowo honoru panu daję!
Imbert.
Wierzę!
Marcandier.
Zresztą — widzisz pan — moje zasady...
Imbert.
Zabraniają panu...
Marcandier.
Nie to... ale jak się przed chwilą dowiedziałeś jestem klientem pana Carbonnel, jestem asekurowanym na życie — jako taki — nie mam prawa narażać się na niebezpieczeństwo — byłoby to oszukiwaniem towarzystwa.
Imbert.
Mniejsza o to. W gruncie rzeczy cała ta sprawa mało mię obchodzi. Dobranoc.
Marcandier.
Pan odchodzisz?
Imbert.
Niemam żony do pilnowania Bogu dzięki! — Do widzenia!
Marcandier.
Słówko jeszcze. Oto Frontignac nadchodzi właśnie z Eweliną i panią Roquamor. Opatrz go pan kiedy przy sposobności.... tak, mniej więcej... potem mi powiesz — Nieraz ci ludzie o złym fundamencie... Rozumiesz?
Imbert.
Dobrze dobrze — inną razą. (wychodzi)
(Muzyka grać przestaje — Goście przechodzą do salonu)
Scena 4.
MarcandierFrontignacAntoniaEwelinaMaryaCarbonnel i Roquamor (przychodzą z sali balowej)
Frontignac
(nadzwyczaj nadskakujący damom)
Tylko pani umiesz tak elegancko urządzać zabawy... a przytem co za wdzięk nieporównany! — Przepysznie!
Roquamor.
(z cicha do Marcandiera) Cóż to za jeden?
Marcandier.
Wisus pierwszego stopnia — mający przytem zdrowie żelazne, zaręczam ci!
(Damy siadają — Frontignac nadskakuje wszystkim)
Frontignac (do Antonii)
Słowo honoru daję! Pani sądzi, że przesadzam — bynajmniej, ręczę pani. — Przed godziną byłem kilka minut na balu margrabiny de Fimetr — poświęciłem mały kwandransik jenerałowej Dontremon, zaglądnąłem do buduaru księżnej de la Rosztudron — No i — i — arystokratyczną dzielnicą Sait-Honoré pozostała w tyle piękna czarodziejko! — Tak, jesteś pani czarodziejką! — Komu winnaś tę sztukę tak rzadką w dzisiejszych czasach — sztukę podobania się wszystkim, od kogo nauczyłaś się pani być dla każdego tak miłą, zachwycającą, uprzejmą, tak wesołą, uśmiechniętą, tak ślicznie szczebiotliwą... prawdziwie brak mi wyrażeń...
Roquamor (n.s.)
On to nazywa brakiem wyrażeń!
Antonia.
Pan de Frontignac, znany pochlebniś — prawi mi grzecznostki, jak to zwykł czynić wobec wszystkich kobiet.
Ewelina (złośliwie)
Pan de Frontignac chętnie ciska swe poprzednie bóstwa do stóp teraźniejszych bogiń.
Frontignac. (cicho do Eweliny)
Co pani chce przez to powiedzieć?
Ewelina (cicho)
Rozumiesz mnie Stanisławie — wszak prawda?
Carbonnel (zbliżając się)
Frontignac był, jest i będzie zawsze ten sam.
Frontignac.
A! Carbonnel! (podaje mu rękę) Jakże się masz? — Widzisz mój przyjacielu, mnie już nic zmienić nie potrafi — zdaje mi się, że dopiero co z kołyski wylazłem!
Marcandier (n.s.)
Dopiero! — od lat 40.
Antonia (do Maryi)
Zdaje mi się, że pani wcale nie tańczyła... nie brak nam jednak danserów.
Roquamor.
(z westchnieniem — n.s.) Oj nie brak nie! raczej miejsca brak!
Marya.
Wybacz pani... (n.s.) Nigdzie go nie widzę — obiecał mi jednak — — dlaczegoż się nie pokazuje.
Frontignac. (do Maryi)
Jakto? Pani w samej rzeczy nie tańczyła? Pani jesteś smutną — gdybyś raczyła poświęcić mi pierwszego walca, obowiązuję się panią rozweselić.
Marya.
Dziękuję panu — nie tańczę walca.
Frontignac. (z ukłonem)
Pani jesteś okrutną! (przechodzi do Antonii) Przed chwilą mówiłem pani Marcandier, że zapatrując się na panią — powinnaby dać nam kilka takich wieczorków na których możnaby się upajać widokiem rozkosznego grona dam.
Marcandier (raptownie)
Nigdy! — przenigdy! Pan Frontignac może się upajać gdzieindziej! — Zresztą nie mamy takiego apartamentu... pani Roquamor co innego... gdybyśmy mieli tak obszerny lokal...
Antonia.
Przywodzisz mi pan na myśl jedno z moich zmartwień.
Frontignac (z tkliwością)
Zmartwienie? Pani ma zmartwienie?
Roquamor (n.s.)
Cóż jego to tak obchodzi? Gotów zacząć jeszcze płakać.
Antonia (z westchnieniem)
Tak mój panie! — Przykro mi nawet pomyśleć o tem... musimy opuścić to pomieszkanie — właściciel domu podwyższył czynsz o 1000 talarów — a mój mąż — prawdziwy tyran....
Frontignac.
Tak — pani ma słuszność, nie omyliłaś się ani na jotę — prawdziwy tyran — tak jest. Oh! Mężowie, mężowie — co za barbarzyńska rasa ———
Antonia (żywo przedstawiając Roquamora)
Pan Roquamor — mój mąż.
Frontignac.
A! bardzo mi przyjemnie poznać pana.
Roquamor (szorstko)
Hę? —
Frontignac.
Długi czas czekałem na zaszczyt poznania pana. Pani Roquamor wyrażała się zawsze tak zaszczytnie i pochlebnie o panu.... Człowiek, tak inteligentny, tak dobrze wychowany — dowcipny, grzeczny, wykształcony....
Roquamor. (obracając się do niego tyłem)
Hm!
Marcandier (n.s.)
Nie w najlepszej ze sobą zgodzie — gdyby się kiedy pokłócili ze sobą — powoli — powoli — pojedynek... (zaciera ręce) nie trzeba zaniedbywać sposobności.
Carbonnel.
Zawsze młody, zawsze zdrów, zawsze wesół, zawsze ognisty — ten kochany Frontignac. Nikt by mu wyżej czterdziestu lat nie przypisywał.
Frontignac.
I to jeszcze przyjąłbym z pewnem wahaniem — ręczę ci! — Starość przychodzi wówczas tylko gdy się ją gwałtem przywołuje. Właściwie mówiąc nie istnieje ona wcale — wynaleźli ją tylko na pół dorośli i nieposłuszni synowie i córki, aby mogli czemprędzej rodziców ignorować.
Antonia.
Zachwycający!
Frontignac.
Komuż mam do zawdzięczenia moją młodość? Kobietom, moje panie — tak kobietom — wam piękne czarodziejki! — Dziś rano naprzykład czułem się zmęczony, chory, osłabiony. Dziś wieczór jestem zupełnie wyleczonym. — Cóż potrzeba było, spytacie mię — aby dojść do tej metamorfozy?.... bal! — ten słodki nektar życia prawdziwego — bal, to znaczy — rozkoszny, piękny, wspaniały, niezrównany, upajający widok tych prześlicznych toalet, tych białych ramion! (półgłosem do Marcandiera) widok tych skarbów na pół gazą zasłoniętych... skarbów odurzających — które nie jeden mąż dopiero na balu uznaje i podziwia! — Prawda — panie Marcandier?
Marcandier.
Hę? co?
Carbonnel.
Ależ mój drogi — jeżeli kobieta jest rzeczywiście dla ciebie tak cudownym lekarstwem — czumuż się sam wreszcie nie ożenisz?
Antonia.
Prawda! — Czemu się pan nie żenisz panie Frontignac?
Marcandier (n.s.)
Tego tylko brakowało! — Ja wcale nie liczyłem na jego dzieci!
Frontignac.
O! ja nie jestem bardzo wymagającym, nie żądam, — nie ośmieliłbym się wymagać dozgonnego przywiązania od osoby, która może mimo najszczerszych chęci — dozgonnie przywiązaną być niezechce... Zadawalniam się używaniem pewnego przedmiotu (patrzy na Antonię) nienazywając go wcale moją własnością.
Roquamor i Antonia.
Co? co?
Marcandier (d.s.)
Uderz w stół — nożyce się odezwą!
Carbonnel.
Zdałoby się jednak ożenić, ustatkować. Niepojmujesz jakie to błogie szczęście przy wspólnem ognisku, przy ciepłym familijnym kominku domowem, — mieć rodzinę spadkobierców...
Frontignac.
Co? — spadkobierców? — Nigdy! — Spadki! — i owszem. Gdybym miał familję musiałbym ją do siebie przygarnąć — niemam jednak żadnej — deo gratias!
Jedyny mój krewny, którego znałem, rodzony brat, umarł w Ameryce jest temu coś tak ze 20 lat. Zresztą krewnych wcale nie mam. — A, ożenić się! familja, dzieci! — Bójcie się Boga — Aby koklusz i ospa na pierwszym panie zagościły do mojego domu — później hałas, krzyki, gzy etc.... dopóki chłopcy z kolei nie zechcą mię zrobić dziadkiem! Dajcież mi święty pokój!
Carbonnel.
Panegiryk egoizmu.
Frontignac.
A tak mój kochany! Przeciwnie zaś — jakie świetne stanowisko kawalera! Nikt podemną — nikt nademną! — Ani rodziców zbyt powolnych, łagodnych, dobrych, ani zbyt prędkich — surowych, srogich! — Ani przeszłości — ani przyszłości! — Jedyna magnifika — teraźniejszość!
Ewelina.
Jakiż on doskonały!
Roquamor (n.s.)
Ecce homo — którego będę pilnował.
(zaczynają grać w sali walca)
Antonia.
Do tańca moi panowie! Przejdźmy do sali. (wszyscy wstają)
Frontignac. (do Maryi)
Wyrok pani nieodwołalny?
Marya.
Tak panie — niema apelacji.
Antonia.
Mimo to pójdź pani z nami, patrząc jak inni tańczą — rozerwiesz się trochę.
Roquamor.
Pójdę i ja — chciałbym raz przecie zobaczyć jak u mnie tańczą.
Ewelina.
(cicho przechodząc koło Frontignaca)
Stanisławie — mam z tobą do pomówienia.


(wszyscy odchodzą do sali prócz Frontignaca i Marcandiera)
Scena 5.
FrontignacMarcandier
Frontignac.
(padając na fotel) Ufff!!
Marcandier.
Do licha! Jaki talent oratorski — jaka wymowa!
Frontignac.
To przekonanie z moich ust mówiło!
(chłodzi się chustką)
Marcandier.
Jesteś pan spocony!
Frontignac.
Trochę mi gorąco — nic nie szkodzi.
Marcandier. (n.s.)
Co za myśl! gdybym mógł... (gł.) Tutaj bardzo duszno — gdybym otworzył okno na chwilę — co?
Frontignac.
Jak się panu podoba. Mnie wszystko jedno.
Marcandier.
(idzie do okna — otwiera — siada potem obok Frontignaca) No — teraz można przynajmniej oddychać!
Frontignac.
Dziękuję!
Marcandier. (n.s.)
Słowo daję, że mu nic złego nie życzę... tak tylko lekkie zapalenie płuc. (gł.) I cóż? teraz dobrze?
Frontignac.
Wyśmienicie!
Marcandier. (n.s.)
Czekaj, czekaj — będzie ci wyśmienicie! tu dobrze ciągnie. (gł.) Frontignac! — pozwolisz pan, abym mówił szczerze i otwarcie?
Frontignac.
Ależ proszę... proszę....
Marcandier.
Oto widzisz... zanadto się męczysz, zanadto się trudzisz... zapewniam pana, że zasłabniesz wkrótce. (Frontignac patrzy na niego ze zdziwieniem)(n.s.) A do licha — cóż tam tak wieje w plecy. (gł.) Pan wiesz jak bardzo mu jestem życzliwy... (wstrzymuje kichnięcie) Jaki we mnie leży kapitał życzliwości, ile procent....
Frontignac.
Dziesięć mój panie!
Marcandier.
Ale cóż znowu — ja o tem nie myślę wcale... czyż ja nie mam serca...
(powstrzymuje powtórne kichnięcie)
Frontignac.
Ale mój kochany Marcandier, nie żenuj się — proszę!
Marcandier.
Ja się żenuję? — ja?!
(powstrzymuje znowu kichnięcie)
Frontignac.
Naturalnie. Od kilku chwil masz szaloną chęć kichania, to się każdemu przydarza — ręczę ci — nie żenuj się wcale —
Marcandier.
Ale przysięgam ci.... (stara się powstrzymać — ale nie mogąc tego dokazać potężnie z hałasem kicha)
Frontignac (śmiejąc się)
Na zdrowie!
Marcandier (wściekły, zrywając się)
To djabeł nie człowiek! dostałem teraz kataru! Brr... (n.s.) Coś podobnego może się tylko mnie przytrafić....
(odchodzi kichając)
Scena 6.
Frontignac sam, później Sebastjan.
Frontignac.
Głupi Marcandier — myśli, że niewiem o co mu właściwie chodzi! (wstaje) Zamknijmy jednak okno! Damy mogłyby się niepotrzebnie kataru nabawić. (zamyka okno)
Sebastjan (za sceną)
Nie potrzeba mię anonsować! (wchodzi)(d.s.) Nareszcie — — najtrudniejsze jakoś poszło — jestem! a to rzecz główna. Żeby tylko Marya przyszła — Gospodarz mnie nie zna — boję się, żebym go gdzie nie spotkał...
Frontignac (powracając od okna uderza się z Sebastjanem)
Cóż to znowu? Niezgraba!
Sebastjan (zmieszany — kłania się)
Panie!
Frontignac (n.s.)
Zkądże ten się tutaj wziął?
Sebastjan (n.s.)
Pewnie gospodarz domu — najrozsądniej — zgubić się teraz w tłumie.
(odchodzi na lewo)
Scena 7.
FrontignacAntonia.
Frontignac.
(patrząc za odchodzącym) Śmieszna figurka!
Antonia (wchodzi głębią)
A! pan de Frontignac jeszcze tu — w tym saloniku — pan nas wyraźnie unikasz.
Frontignac.
Owszem pani. Szeptało mi coś, że będę miał przyjemność widzieć tutaj jeszcze raz panią. —
Antonia.
Szeptała to panu zapewne pańska zarozumiałość? —
Frontignac.
Nie pani... to serce!
Antonia.
Cicho pan bądź, na Boga — gdyby cię słyszano... Salonik ten nieprzyzwyczajony do takich wynurzeń....
Frontignac (zbliża się)
A więc będę mówił ciszej.
Antonia.
Mój mąż jest okropnie zazdrosny.
Frontignac.
Na nieszczęście — nie masz sobie pani nic do wyrzucenia.
Antonia.
Choćby tylko to, żem słuchała pańskich miłosnych wyznań. Zresztą nie łudź się wcale — widzisz przed sobą kwestarkę, damę dobroczynności, która przychodzi panu podziękować za hojność dla ubogich.
Frontignac.
Zawstydzasz mię pani — tyle podziękowań za nędzne 25 luidorów — czyż to niedostateczne wynagrodzenie dla mnie to prześliczne post-scriptum, które piękna rączka pani łaskawie dopisać raczyła u dołu zaproszenia.
Antonia.
Post-scriptum?... Cóż tam było... nieprzypominam sobie...
Frontignac (z wybuchem)
Ona sobie nieprzypomina!.. „Przyjdź pan wieczorem koło 9tej, jestto czas, w którym przyjmuję tych co mnie kochają.”
Antonia.
Doprawdy — ja to napisałam? — (n.s.) Jaka nierozwaga!
Frontignac (czule)
Ah! pani! dlaczego nie jestem jednym z twoich ubogich.... miałbym prawo żebrania u ciebie jałmużny...
Antonia.
Czy mam panu wierzyć? Ilu kobietom przedemną tak samo pan mówiłeś?
Frontignac.
A gdyby i tak było? — Chociaż bym rzeczywiście z innemi odmieniał słodki czasownik „kochać” — jeźli panią teraz ubóstwiam, czyż to nie dowód, że cię znajduję stokroć piękniejszą od poprzednich.
Antonia.
Cicho pan bądź na Boga!
Frontignac.
O pani! gdy się znajduję przy tobie — nie wiem co mówię — nie wiem co robię... krew mi uderza do głowy! — nie — to nie krew, to to ogień — to żywe srebro krąży w mych żyłach. (chwyta jej rękę i całuje)
Antonia.
Ależ panie!
Scena 8.
Ciż samiSebastjan. (ukazuje się w głębi w chwili kiedy Frontignac całuje Antonię)
Sebastjan.
Ah!
Antonia (przestraszona)
Oh! (ucieka w lewo)
Scena 9.
FrontignacSebastjan.
Frontignac.
Do licha! (idąc do niego — głośno) Mój panie!!
Sebastjan (bardzo grzecznie)
Przepraszam pana bardzo... Salon do gry jest tuż obok — czy tak?
Frontignac.
Tak panie! (n.s.) Może nic nie widział.
Sebastjan.
(kłaniając się) Bardzo panu dziękuję. (n.s.) Jeszcze jej nie widziałem — czyżby jeszcze nie przybyła... (odchodzi)
Scena 10.
Frontignac sampóźniej Ewelina.
Frontignac.
Wcale mi się nie podoba ten młokos.... wprawdzie grzeczny... (spostrzega Ewelinę ukazującą się w głębi) (d.s.) Ewelina! oj do djabła zapomniałem już o niej.
Ewelina.
Stanisławie! widzę dobrze, że mię już nie kochasz!
Frontignac.
Ciszej pani! na Boga! gdyby cię słyszano... Salonik ten nieprzyzwyczajony do takich wynurzeń.
Ewelina.
Skończmy te żarty, Stanisławie — każda chwila jest droga. Cały ten łańcuch kłamstw, oszukiwań, wykrętów i przebiegłości dręczy, zabija mię. — Trzeba raz wreszcie skończyć! Wczoraj wieczór gdy mąż mi dobranoc z tak dobroduszną twarzą powiedział — czułam jak mi krew do głowy uderza... tak dziwnie byłam zaniepokojoną... trwoga mię ogarnęła — spytał o powód tego zmieszania, bąknęłam kilka niewyraźnych słów... ah! Stanisławie, jeszcze jedna taka próba — a wyznam mu wszystko!
Frontignac.
Hm!
Ewelina.
Jeden jest tylko sposób aby zakończyć te tortury. — Uciekajmy! — Idźmy szukać pod innem niebem szczęścia, które nam tutaj nie jest dozwolone.
Frontignac.
Co — uciekać? — ale... nie... cóż znowu!
Ewelina.
.
Wahasz się?
Frontignac.
Czy się waham? — Uchowaj Boże!
Ewelina.
A więc?
Frontignac.
Odmawiam bez wahania.
Ewelina.
O Stanisławie! ty mię już nie kochasz! tak... tyś mię nigdy nie kochał!
Frontignac (dramatycznie)
Ewelino! cóżeś wyrzekła!?... Nie wahasz się zranić to biedne serce, które zawsze wiecznie do ciebie należy... (n.s.) Oj — coś się nie klei, lepiej szło przed chwilą z tamtą. (głośno — wybuchając) Nie kocham cię!... Nie kochać ciebie! Ja jej nie kocham!
Ewelina.
Drogi Stanisławie!.. Tak, to lubię!
Frontignac.
Gdzież spotkałbym oczy tak piękne, tak łzawe, a tak rozkosznie uśmiechnięte — gdzie znalazłbym tak śliczną, wysmukłą kibić — tak piękną rączkę....
Ewelina.
Ty niedobry... widzisz — skoro tylko chcesz umiesz znowu być dobrym.
Frontignac (n.s.)
(patrzy w około) Nie ma nikogo! a nic nie kosztuje! (gł.) Tak śliczne ramiona, które żądają uporczywie pocałunków.
(całuje)
Scena 11.
Ciż samiSebastjan.
Sebastjan (spostrzegłszy całus)
Oh!
Ewelina (przestraszona)
Ah! — (ucieka)
Scena 12.
SebastjanFrontignac.
Sebastjan (n.s.)
To już druga!
Frontignac.
Do kroćset... (ze złością do Sebastjana) Mój panie!!
Sebastjan.
(bardzo grzecznie kłaniając się) Panie...
Frontignac.
Czy to przypadkiem czy umyślnie?!
Sebastjan.
Co takiego proszę pana?
Frontignac.
Co takiego? — Że, że... mi się tak natarczywie kłaniasz — nie znam pana wcale...
Sebastjan.
Ja również nie mam przyjemności znać łaskawego pana.
Frontignac. (n.s.)
A no tak... O, wcale mi się niepodoba ta grzeczna figurka — wcale ...wcale niepodoba. (odchodzi głębią)
Scena 13.
Sebastjan sam, później Roquamor.
Sebastjan (sam)
Ten przynajmniej nie może wcale na nudy narzekać. Tak spędzać czas na balach — to rozumiem. — A ja... a! — co za nieznośne położenie mężczyzny, który nieproszony przychodzi na bal! Zdaje mi się, że każdy mierząc od stóp do głowy, pyta mię jakiem prawem wcisnąłem się tutaj... Unikam wszystkich — a najbardziej gospodarza domu... którego nieznam wcale... Ba! my Amerykanie nie tracimy nigdy fantazji! Gdybym tylko mógł Maryę spostrzedz... powiedziała mi, że przyjdzie z całą pewnością — w tym też celu... (spostrzega Roquamora ukazującego się w głębi) A! Ktoś idzie!
Roquamor (do służącego)
Proszę cię, nie szafuj tak szczodrze temi chłodnikami.
Sebastjan. (n.s.)
Oj do djabła! Gospodarz domu! (udając że go nie widzi odwraca się od niego i nuci)
Roquamor.
A! otóż i jeden z moich gości — przynajmniej tego się zapytam o nazwisko.
(kłania się Sabastjanowi, który zawsze odwrócony)
Panie!
Sebastjan (bardzo głośno)
Najmniejsza rzecz — jaka gustowna... Jaka dystynkcya na każdym kroku.. Pyszny bal!... przyjemny wieczór!.. jak to zaraz poznać, że gospodarz jest człowiekiem wykształconym, — dobrze wychowanym... inteligentnym...
Roquamor (n.s.)
No! ten przynajmniej to jakiś uczciwy i grzeczny człowiek. (głośno) Przepraszam pana....
Sebastjan.
Jakie piękne tapety!
Roquamor (n.s.)
Ma gust... widocznie ma gust... ale dlaczego się odwraca odemnie?
Sebastjan.
Albo też obraz... Jaka prawda wieje z tego portretu... życie tryska widocznie... przysiągłbym, że się skrzywi.
Roquamor.
Hę?!
Sebastjan.
Z jaką uderzającą rzeczywistością przedstawia małpę...
Roquamor.
Co? co?
Sebastjan (n.s.)
Co — nie małpa? - a cóż to do licha ma przedstawiać...
Roquamor.
Małpa? — Mój portret?!
Sebastjan (zrywając się)
Oj do djabła... palnąłem głupstwo... cóż kiedy nie poznałem portretu...
(ucieka na prawo)
Roquamor (za nim)
Panie, panie!... Za pozwoleniem jakto małpa... kto małpa... (idzie za nim)
Scena 14.
Sebastjanpóźniej Marya.
Sebastjan (wlatując przeciwnemi drzwiami)
A tom się spisał... nie ma co mówić... teraz to mię już z pewnością za drzwi wyrzucić każe... (Marya ukazuje się w głębi) A! panna Marya!..
Marya.
Pan Sebastjan!
Sebastjan.
Przecież znajduję cię.. po długiem błądzeniu.
Marya.
Cóż — kazałeś się przedstawić?
Sebastjan.
Nie... zaznajomiłem sam się z gospodarzem domu — w oryginalny sposób — zaręczam ci...
Marya.
Ale....
Sebastjan.
My jednak, prawdziwi synowie wolnej Ameryki nigdy nie tracimy fantazji — jesteśmy wolni — despotyczni, jak nasza niepodległa matka. (chce ją objąć)
Marya (broniąc się)
Widzę — widzę!
Sebastjan.
Nieuwierzysz jak się nudziłem okropnie na tym balu. — Czekam od dwóch godzin na panią.
Marya.
Ja także.... (urywa)
Sebastjan.
O! nie odwołuj tego — błagam cię. Nie brak było mężczyzn...
Marya.
Jednak nie tańczyłam wcale.
Sebastjan.
Czy być może?... o droga Maryo. (ściska ją) Zatem poświęcisz mi pierwszy walc?
Marya.
Naturalnie.
Sebastjan.
Pierwszą polkę?
Marya.
Rozumie się.
Sebastjan.
Pierwszy kadryl?
Marya (pokazując rozkład tańców)
Wszystko tak zarządziłam, że będę tańczyła cały wieczór z panem.
(opuszcza nieostrożnie notatkę na kanapę)
Sebastjan.
O Maryo — jakaś ty dobra... Jak ja cię kocham, — uwielbiam — ubóstwiam.
Marya.
Nie zwodzisz mnie?
Sebastjan.
O nie Maryo — gdym stanął po raz pierwszy w Europie — ciebie najpierwej ujrzałem — ciebie od razu pokochałem.
Marya.
Zatem, nie zwlekaj... mój wuj jest tutaj ...proś go o moją rękę...
Sebastjan.
Z największą chęcią... tylko że... widzisz, ja nie mam jeszcze stanowiska — niemam majątku.
Marya.
Ja tego wszystkiego nie żądam.
Sebastjan.
O tyś dobra, moja Maryo. Ale twój wuj.. ...ten będzie żądał... A, co to za nudna rzecz mieć wuja!.. Chwała Bogu, że ja niemam wcale krewnych!.. (po chwili) Ale, ale! co za myśl... tak.... nieinaczej! ja także muszę mieć wuja... a właściwie stryja — jeżeli jeszcze żyje... Tak, tak — mam stryja, którego wcale nie znam — Nie wie, że jego brat ożenił się w Ameryce...
Marya.
Biedny mój Sebastjanie — nie mogłabym ci być pomocną w wyszukaniu twego stryja gdyż również jak ty jestem po raz pierwszy w Paryżu. Biedny!
Sebastjan.
Biedny?!... O nie! — mam odwagę, mam nadzieję... najpiękniejsza istota oddała mi swe serce — Czegoż mi więcej potrzeba? Biedny! — O nie Maryo droga — Gdy stoję obok ciebie... (bierze ją za stan i prowadzi do sali) ...gdy cię przyciskam do mego serca... kiedy ci mówię, że jesteś moją... (całuje ją — Frontignac nadchodzi i spostrzega)
Marya.
A!... (wchodzą prędko do sali)
Scena 15.
Frontignac sampóźniej MarcandierCarbonnel i Roquamor.
Frontignac.
Ten także!.. Salonik ten jak widzę dobre przytulisko dla gruchających gołąbków... ...proszę... więc ta panieneczka, która nie chce ze mną, z Frontignakiem tańczyć, tę laleczkę sobie wybrała! Poczekaj paniczu... ...nie puszczę ci tego płazem... (spostrzega notatkę Maryi na kanapie) Cóż to jest? (przegląda) Porządek tańców... jakaś dama zapewne zgubiła... czyje to może być... Zaglądnijmy tam dyskretnie. (otwiera notatkę — wstaje prędko) A!... brawo... wyśmienicie! hahahahaha...
(Wchodzą Marcandier — Roquamor i Carbonnel)
Marcandier.
Śmiało mogę powiedzieć, że się bal udał.
Roquamor. (n.s.)
Dam ja wam bal, na drugi raz...
Frontignac.
Carbonnel! — pójdźno tutaj!
Carbonnel.
Cóż tam takiego?
Frontignac.
(pokazując mu notatkę) Poznajesz to?
Carbonnel.
Notatka mojej siostrzenicy.
Frontignac.
Panny Maryi — wybornie... Czytajno imiona jej danserów!
Carbonnel.
Jakto?
Frontignac.
Czytaj! czytaj!
Carbonnel.
(czyta) Pierwszy walc pan Sebastjan.
Frontignac.
Dalej! dalej!
Carbonnel. (czyta)
Pierwsza polka pan Sebastjan.
Frontignac.
Czytajże dalej!
Carbonnel. (czyta)
Pierwszy kadryl pan Sebastjan. (mówi) A, ba!..
Frontignac.
Drugi walc pan Sebastjan — druga polka pan Sebastjan — drugi kadryl pan Sebastjan — i t. d. — wciąż tylko pan Sebastjan — zawsze Sebastjan — 35 razy Sebastjan!! ha! ha! ha!
Marcandier.
O! Coś dużo tych Sebastjanów!
Roquamor.
Zanadto Sebastjanów!
Carbonnel.
Cóż to wreszcie ma znaczyć?
Frontignac.
On się jeszcze pyta co to ma znaczyć! — Ależ człowieku — ten mały notesik zawiera w sobie więcej aniżeli 20 sporych tomów. Jakto? niewidzisz, że imię to należyć musi do kogoś, który się składa z ciała, z krwi i z kości — a może i wąsów!
Marcandier (n.s.)
35 razy! Biedny!
Carbonnel.
Za pozwoleniem — ja nic a nic nie rozumiem — muszę się dowiedzieć.
Scena 16.
Ciż samiSebastjan (wchodzi niespokojny — szuka po wszystkich meblach)
Frontignac.
To on! dalibóg — nie kto inny! On z pewnością!
Sebastjan. (n.s.)
Powiedziała, że go zostawiła na kanapie...
Frontignac. (n.s.)
Szukaj sobie ptaszku! szukaj!
Roquamor.
(spostrzegłszy Sebastjana — nagle) Aha! Małpa!
Frontignac.
Co? co za małpa?
Roquamor.
nic! — (n.s.) To on!
Sebastjan (spostrzega notatkę w ręku Frontignaca — n.s.)
A!... (gł.) Przepraszam pana bardzo.... trzymasz w ręku notatkę, którą....
Frontignac.
Której pan od pół godziny szukasz — wszak tak?
Sebastjan.
Tak mój panie!
Frontignac.
Carbonnel, spytajno tego pana czy mu przypadkiem na imię nie Sebastjan...
Carbonnel.
A prawda chciałem go spytać....
Sebastjan (gniewnie do Frontignaca)
Jak widzę byłeś pan na tyle niedelikatnym i otworzyłeś....
Carbonnel.
Sebastjan jestto imię chrzestne, a ja chciałbym wiedzieć nazwisko pańskie, panie Roquamor — chciejże nam przedstawić tego pana... niemamy przyjemności...
Roquamor.
Ja! — Przedstawić tego pana! Zkądże ja go mam znać... czy ja znam kogo u siebie?!! (n.s.) Djabli nadali z balem i z gośćmi!! —
Frontignac (ironicznie)
A! wiem, rozumiem... Bywają czasami młodzi panicze, którzy wciskają się do domów między gości... Przychodzą niewiedzieć zkąd i jakim sposobem... trudnią się niewiedzieć czem... życzą sobie jednak usilnie pozostać incognito....
Sebastjan.
Panie!
Marcandier. (n.s.)
Wybornie! Jeszcze się pokłócą!
Roquamor (do Sebastjana)
Pańskie godne nazwisko?...
Sebastjan.
Przeczytasz je pan na bilecie, który wręczę temu panu.
Marcandier (n.s.)
Brawo! Pojedynek!
Sebastjan (do Frontignaca)
Co się zaś pana tyczy — będę się starał nauczyć go, że tajemnice młodej panienki, powinne być szanowne. Jest to świętość, której nikomu gwałcić nie wolno. Przyznam się jednak, że miałbym prawo żądać większej dyskrecji, zważywszy na postępowanie pańskie które przypadkiem dostrzegłem w tym domu...
Frontignac.
Mój panie!
Roquamor i Marcandier.
Cóż on widział?
Carbonnel.
Panowie, uspokójcie się — proszę!
Marcandier.
Ja jestem zupełnie spokojny!
Frontignac.
Muszę nauczyć tego młodego chłopca...
Sebastjan.
(tym samym tonem) A ja tego starego chłopca....
Frontignac.
Tego już nadto! — mój panie — oto mój bilet.....
Sebastjan.
Oto mój! (zamieniają bilety)
Roquamor.
Panowie! Na Boga — — stójcie — zważcie jaki skandal... w moim domu! (Podane sobie bilety Frontignac i Sebastjan zmięli pierwej — następnie machinalnie na nie spojrzeli — zdziwienie obu — oddają sobie je wzajemnie — powtórnie)
Frontignac i Sebastjan.
Przepraszam — pomyliłem się!
(Tak samo jak za pierwszą razą oddają po raz trzeci)
Frontignac.
Cóż do licha! Jeszcze raz!
Sebastjan.
Znowu!
Frontignac.
(czyta) S. de Frontignac!!
Sebastjan.
(czyta) S. de Frontignac!!
Frontignac.
Do kroćset — mój panie... oprócz mnie niema żadnego Frontignaka.
Sebastjan.
Za pozwoleniem! — oprócz mnie także, jeźli łaska — Jestem Sebastjan, syn Józefa de Frontignac!
Frontignac (ogłuszony)
Co? zmarłego w New-Yorku lat temu dwadzieścia?!
Sebastjan.
Tak panie!
Frontignac.
(z jękiem upadając na fotel) Synowiec!!
Sebastjan.
Mój stryj!!?
Roquamor — Marcandier i Carbonnel. (razem z ogromnym wrzaskiem)
Jego synowiec!!
Scena 18.
Ciż samiAntoniaEwelinaMaryaGoście. (nadbiegają na hałas.)
Antonia.
Co się tutaj dzieje?
Roquamor.
Ten pan dostał synowca! A więc jestem stryjem!
Frontignac (rozpaczliwie)
Synowiec! — ja mam synowca!
Marcandier (do Eweliny)
Pójdźmy do domu. Nie trzeba im przeszkadzać. Scena rozczulająco — radośno — familijna! —
Carbonnel (do Maryi)
Proszę się zebrać, moja panno, mamy ze sobą do pomówienia. (wszyscy się zbierają)[1]
Frontignac (z rozpaczą)
A więc jestem stryjem!


Zasłona spada.


Koniec aktu 1go.


Akt drugi.
(Salonik w mieszkaniu Frontignaca — dwoje drzwi z boku — jedne w głębi)
Scena 1.
Frontignac sampóźniej Dominik.
Frontignac (w rannem ubraniu — wchodzi z prawej strony i woła)
Dominik!
Dominik (za sceną)
Słucham!
Frontignac
(po chwili — wołając) Dominik!
Dominik (za sceną)
Słucham!
Frontignac.
Do kroćset djabłów — wiem dobrze, że słyszysz — — (krzyczy) Dominik!! —
Dominik.
(wystawiając głowę z lewej) Czy pan mię woła?
Frontignac
Od pół godziny.
Dominik (wchodzi)
O! ja dobrze słyszałem! Ja się panu spało?
Frontignac
Mnie?... ale cóż ciebie to może obchodzić! Czekam ze śniadaniem na pewną osobę. —
Dominik (obojętnie)
Kobieta?
Frontignac
Nie!
Dominik (zdziwiony)
Mężczyzna!?
Frontignac
Nie!
Dominik.
Hę? — co? — Nie mężczyzna i nie — kobieta — któż to może być do djaska... A, rozumiem (obrażony) pan ma przedemną sekreta — dobrze.
Frontignac.
Głupiś mój kochany — to ani kobieta ani mężczyzna — — Gorzej, to — synowiec!
Dominik.
Pan żartuje.
Frontignac.
Oj chciałbym żartować...
Dominik.
Przecież ja wiem dobrze, że pan samiuteńki jak palec... nie ma pan żadnych krewnych — tym samym synowców — tak n.p. synka jakiego — nie mówię....
Frontignac (wzdychając)
Ty jeden przynajmniej dobrze oceniać mnie umiesz....
Dominik.
Zatem naprawdę?... W takim razie ja się na to niezgadzam... umowa była inna...
Frontignac.
Co powiadasz Dominiku?
Dominik (gniewnie)
A jużci — jakiś chłopiec — włazi tu jak Piłat w Credo... Także panu przyszło do głowy — być dzisiaj stryjem! Tfy! Ja się na to zgodzić nie mogę...
Frontignac (ziewając)
Jakiś drągal spada mi na głowę nie krzycząc nawet: z drogi! W końcu niemogąc inaczej postąpić zaprosiłem go dziś na śniadanie... czekam właśnie na niego...
Dominik.
Zawsze jednak powinien był pan mnie się poradzić.
Frontignac.
Cicho już bądź stary gaduło —
Dominik.
Cóż mam podać?
Frontignac.
Hm! — Uprzedzam cię przedewszystkiem, że śniadanie ma być skromne... rozumiesz? bardzo skromne. Okoliczności i stosunki wymagają, abym przyjmował dzisiaj mego synowca u siebie... przyjmuję go zatem z konieczności... i basta!
Dominik.
Rozumiem, rozumiem... a wino?
Frontignac.
Niepotrzeba. Zresztą przynieś to któreście właśnie co do butelek wlali.
Dominik.
Taż to jeszcze młodziutkie proszę pana.
Frontignac.
Nic nie szkodzi — mój synowiec także młodziutki... (słychać dzwonienie) To on zapewne... Idźże otwórz! —
Dominik.
Zaraz panie. (idzie niechętnie — na stronie gniewnie) Potrzebny jak dziura w moście.
Scena 2.
Frontignac sampóźniej Dominik i Sebastjan
Frontignac (sam)
Trzeba coś zrobić... dla pozorów... pal licho... ale zimno!... przedewszystkiem zimno i obojętnie! —
Dominik (anonsując)
Pan Sebastjan de Frontignac!
Frontignac. (n.s. do Dominika)
Zaraz śniadanie!
Dominik.
Dobrze... (n.s.) Niemógł sobie spokojnie w swojej Ameryce zostać....
Sebastjan (poufale)
Dzień dobry stryju! (podaje mu rękę)
Frontignac. (zimno)
Dzień dobry... (n.s.) Mój stryju! Stryju!... Nie lubię tej nazwy... to mię starzeje o jakie 20 lat...
Sebastjan.
Czy nie przeszkadzam ci... powiedz otwarcie... bez ceremonii!
Frontignac.
Nie!
Sebastjan.
Przyznaj stryju, że poznanie nasze było dosyć oryginalne. Jaki ze mnie niezgraba! Wlazłem jak Piłat w Credo pomiędzy dwa prześliczne — o zaręczam ci prześliczne, sam na sam. — Musiałeś mię w duchu błogosławić — przyznaj się! Hahaha!
Frontignac.
To jest....
Sebastjan.
Nie żenuj się stryju! Byłeś w swojem prawie!
Frontignac
W pierwszej chwili — przyznaję, zrobiło to na mnie wrażenie.... jak tusz niespodziany na głowę... teraz jednak...
Sebastjan.
Teraz jednak?
Frontignac.
Teraz przyszedłem do siebie... Głodny jestem jednak... niezwykły czuję apetyt...
Sebastjan.
Zupełnie tak jak ja! Widocznie sympatyzujemy ze sobą.
Frontignac (woła)
Dominik!
Dominik (przynosi stolik ze śniadaniem)
Śniadanie gotowe!
Frontignac.
Dalej synowcze!
Sebastjan.
Służę.
Frontignac.
(n.s.) Widocznie — bon vivant!... Ha! Ponieważ już koniecznie dostać miałem synowca — wolę jego niż jakiegoś śledzia ślamazarnego.
Sebastjan (n.s.)
Widocznie oryginał... ale tak w gruncie rzeczy dobry człowiek... dobry!
Frontignac.
Powiedz mi mój synowcze — dlaczego twój ojciec nie pisał mi, że się ożenił i że syn mu się narodził.
Sebastjan.
Dlaczego ojciec nie pisał — tego niewiem.... niepowiedział mi wówczas, bo byłem za młody. A ja — darujesz kochany stryju mimo najszczerszych chęci napisać tego także nie mogłem!
Frontignac.
Naturalnie — hm!
Sebastjan.
Zdrowie kochanego stryja! (pije i lekko się krzywi)
Frontignac (n.s.)
Zdaje się, że wino zanadto młode. (woła półgłosem) Hm! — Dominik!
Dominik.
Słucham!
Frontignac (półgłosem)
Nie mógłbyś nam dać jakiego lepszego wina... tak naprzykład butelkę Sotern.
Dominik.
E!... Szkoda!.. dla synowca.
Frontignac.
No dobrze.... ale widzisz... zapomniałem o jednej rzeczy... najgłówniejszej, ja muszę także z nim pić.
Dominik.
A prawda... słusznie... (głośno) Zatem butelkę Sotern?
Sebastjan (słysząc ostatnie słowo)
O nie nie! nie chcę robić najmniejszych subjekcji.. Niechciałbym się stać przyczyną jakiejkolwiek zmiany w życiu kochanego stryjaszka.
Frontignac.
Co? — (n.s.) Podoba mi się chłopiec!
Sebastjan.
Nieinaczej. Pod tym tylko warunkiem będzie zgoda.
Frontignac.
Jakto?
Sebastjan.
Urządziłeś sobie zapewne swój sposób życia, wygodny, odrębny — nie chcę go w niczem naruszać — nie żądam niczego... Towarzysza masz we mnie kochany stryju zawsze — jeźli pozwolisz — ale kłopotu.... — nigdy!
Frontignac (n.s.)
Hm! towarzysza... no! wolę tę nazwę jak stryj... brr.... (Dominik wchodzi i stawia inną butelkę na stole — głośno) Twoje zdrowie! (nalewa i pije)
Sebastjan (pijąc)
No, to już lepsze.
Frontignac.
Ba! Spodziewam się. — W moim wieku — chociaż nie jestem jeszcze stary — ma się pewien tryb życia, który niechętnie w czemkolwiek się zmienia... W obecnej jednak chwili gdy obowiązki względem krewnego...
Sebastjan (przerywając)
Obowiązki? — Jakie obowiązki? Sądzę, że tu nie o mnie mowa — Jeżeli jeszcze raz mój stryju słówkiem o tem wspomnisz (wstając) kłaniam uniżenie....
Frontignac.
Ale stój — poczekaj! — A to gorączka! — Zachwycający!.. Słowo honoru daję.... ....widocznie brakowało mi ciebie....
Sebastjan.
Kochany stryju!
Frontignac.
Gdybym był sobie sam obstalował synowca — toby inaczej nie wyglądał!! Hm! — Dominik!
Dominik.
Słucham pana!
Frontignac.
Idźże przynieś nam butelkę Chambertin.
Dominik (zadziwiony)
Co? co?
Frontignac.
Jak piśniesz słowo — to przyniesiesz dwie.
Dominik.
Idę — idę. (odchodzi)
Sebastjan.
Zdaje mi się kochany stryju, że wesołe pędzisz życie.... Byłem świadkiem na balu....
Frontignac.
Cóż chcesz! — Lubię płeć piękną. Kobieta — to stworzenie cudne! urocze.... rozkoszne.... a przecież tak pełne błędów!... A propos, — czy u was a Ameryce kochają się?
Sebastjan. (pijąc wino)
Spodziewam się.
Frontignac.
Powiedz mi czyś zauważył, że kobieta ma w życiu swojem trzy okresy — trojakie wdzięki — i trojakie podług tego żądania. Gdy ma lat 20, chce być kochaną w dzień — przy świetle słońca. Gdy ma lat 30, żąda miłości przy świetle księżyca i lamp. — Gdy dojdzie lat 40tu — najchętniej lubi ciepłą atmosferę miłości gdy noc ponura — a cicha, rozkoszna, panuje dokoła. — Blondynka chce być uwielbianą w buduarze niebiesko tapetowanym — gdzie wszystkie meble tej samej barwy, służyć by mogły za tło do uwydatnienia jej pięknej postaci. Brunetka chce się zwykle mieścić w buduarze żółtym. To też drzwi te prowadzą do niebieskiego — a te do żółtego buduaru....
Sebastjan.
Oh! oh! oh!
Frontignac.
Tak — — śmiej się, śmiej — Ale zapewniam cię, żebym nieustąpił z tego mieszkania, gdyby mi 20.000. fr. ofiarowano.
Dominik (wchodzi)
Oto jest Chambertin. (kładzie na stół — nalewają)
(pauza)
Sebastjan (po wypiciu)
A! — Doskonałe wino u mego stryja.
Frontignac.
Spodziewam się! — A teraz cygaro!..
Sebastjan.
Zapozwoleniem! Niechno stryj najpierw to zapali... prawdziwe Havanna!
(pauza)
Frontignac (zapala)
Brawo! — Wyśmienite!
Sebastjan.
Ciesz się zatem mój stryju — przywiozłem ci z Ameryki dwie takie skrzynki.
Frontignac.
Nie znając mię wcale! Kochany Sebastjanie!.. Powiedzże mi teraz cóż ty porabiasz?
Sebastjan.
Co ja porabiam?... To co się zwykle robi, aby dostać nędzne 1800 franków rocznie!
Frontignac.
O! Musisz cieńko śpiewać... Pomyślę nad tem... mogę ci dopomódz....
Sebastjan.
Za pozwoleniem — było w naszej umowie, że nie będziemy o tem mówić... Mój stryju! — ja ciebie przecież ani szukałem, ani tobie się narzucałem — cóż u licha! —
Frontignac.
Zważ tylko — kilka tysięcy...
Sebastjan.
Ani franka! Odmawiam — stanowczo — nieprzyjmuję żadnych pieniędzy (pauza). Mimo to jednak możesz mi być pomocnym, kochany stryju.
Frontignac.
Gadaj — ale prędko!
Sebastjan.
Pewna młoda śliczna panienka....
Frontignac.
Kocha ciebie — a ty ją — wybornie.
Sebastjan.
Za pozwoleniem...
Frontignac.
Bez pozwolenia — wykradamy ją...
Sebastjan.
Ależ...
Frontignac.
Wykradamy ją — powtarzam. Buduar żółty czy niebieski? Co?
Sebastjan.
Wolę jednak inaczej postąpić. Kocham ją prawdziwie.
Frontignac.
Ja każdą razą kocham prawdziwie — słowo honoru ci daję! —
Sebastjan.
Chciałbym ją poślubić.
Frontignac.
Hę? — Co! — Zaślubić?.. Ty — Amerykanin?! — A wstydź się! — Oto mi sposób!
Sebastjan.
W Ameryce innego nie znają.
Frontignac.
A no to głupia cała twoja Ameryka. Zapatruj się na mnie — Jesteś w Europie i do tego we Francyi!
Sebastjan.
Nie — nie mój stryju — nie mogę. Jestem szalenie zakochany! —
Frontignac.
Jeden powód więcej, aby robić głupstwa!
Sebastjan.
Głupstwa? — Dobrze — będę robił głupstwa, zaślubię ją —
Frontignac.
Wierzaj mi to nie ma sensu... ale słucham.. ...Jakiej przysługi żądasz odemnie?
Sebastjan.
Czy stryj zna wuja Maryi? pana Carbonnel?
Frontignac.
Czy ja go znam? — Dobre pytanie! Naturalnie! Mieszka w tej samej kamienicy na drugiem piętrze... (po chwili — biorąc dzwonek do ręki) Sebastjanie!
Sebastjan.
O mój stryju!
Frontignac.
Zgoda więc — jeżeli tego chcesz koniecznie.... Po raz pierwszy... drugi. — No!.. Cofasz się?
Sebastjan.
Nie!
Frontignac.
A więc: po raz trzeci! (dzwoniąc) Basta! (do Dominika) Idź proś pana Carbonnel, aby do mnie wstąpił, gdy zejdzie na dół.
(Dominik odchodzi)
Sebastjan.
Co zamierzasz uczynić?
Frontignac.
Prosić Carbonnela w twojem imieniu o rękę panny Maryi... Może już nie chcesz? Brawo?! przyszedłeś nareszcie do rozumu.... Nie? zatem pozwól mi... wszystko będzie dobrze.
Sebastjan.
Uważaj stryju — jeźli mię skompromitujesz!..
Frontignac.
Co — ja? ciebie? — Nigdy!! — Ja kompromituję z zasady tylko kobiety —
Scena 3.
FrontignacSebastjanCarbonnel.
Carbonnel (wchodzi)
Jak się masz Frontignac, — czy masz do mnie jaki interes? — A! — pan Sebastjan — witam pana... śliczny chłopiec...
Sebastjan.
Panie... zbytek łaski...
Frontignac.
Powiadasz więc...
Carbonnel.
Że twój synowiec jest ślicznym chłopcem.
Frontignac.
Zważ dobrze na twoje słowa! Powiadasz zatem, że jest ślicznym chłopcem?.. patrz więc dobrze! — (do Sebastjana) Obróć no się... tak... Teraz zrób kilka kroków!
Sebastjan.
Ale...
Frontignac.
Zróbże kilka kroków — nie uczyłeś się tego w Ameryce? — Tak... teraz odwróć się...
Carbonnel.
Co wy wyrabiacie?
Frontignac.
Nie cofasz twego zdania?
Carbonnel.
Jakiego zdania?
Frontignac.
Że Sebastjan jest ślicznym chłopcem...
Carbonnel.
O — nie!
Frontignac.
Widzisz jak silnie i pięknie zbudowany. Prawdziwy Frontignac! Drugi ja! Piersi szerokie... żołądek zdrowy, nogi zdrowe — zęby zdrowe — nie brak ani jednego! słowo honoru daję!
Carbonnel.
Czy twój synowiec na sprzedaż?
Frontignac.
Nieinaczej. (do Sebastjana) Możesz usiąść. (do Carbonnela) Mam zaszczyt prosić cię o rękę panny Maryi — twojej siostrzenicy — dla mego synowca Sebastjana de Frontignac.
Carbonnel.
A, ba!
Sebastjan.
O mój stryju!
Frontignac.
Cóż — dobrze?
Carbonnel.
Ale...
Frontignac.
Zgadzasz się? — Brawo! — Spodziewałem się tego po naszej tyloletniej przyjaźni. Sebastjanie! uściskaj twojego teścia...
Sebastjan.
Czy wistocie — mamże wierzyć?
Carbonnel.
Ale zapozwoleniem.
Frontignac.
Cóż takiego?
Carbonnel.
Dajże mi raz do słowa przyjść... cóż u djabła!
Frontignac.
Mów — co ci jest?
Carbonnel.
Pozwól mi przecie odetchnąć...
Frontignac.
Oddychaj! — No — już? —
Carbonnel.
Szczególny masz sposób proszenia ludzi o rękę ich córek albo siostrzenic.
Frontignac.
To właśnie najlepszy... zresztą aby nie gadano, żeś uległ sile — mów — ale prędko —
Carbonnel.
Najpierw powiedz mi gdzie Sebastjan poznał Maryę?...
Frontignac.
W Hawrze — w chwili kiedy wysiadł z okrętu — cóż dalej?
Carbonnel.
Dalej? — To prawda — że ładny chłopiec..
Frontignac.
A widzisz!
Carbonnel.
Podoba mi się — i to twój synowiec.
Frontignac.
Uściskaj teścia Sebastjanie!
Sebastjan.
(ściskając go) O panie — ojcze!
Frontignac (do Sebastjana)
A teraz idź na górę — do pana Carbonnel staraj się widzieć z panną Maryą — powiedz, że jej wuj to rzadki egzemplarz — sprowadź ją tutaj. — Powinienem pocałować twoją narzeczoną, to mi się przecie należy.
(Sebastjan odchodzi spiesznie głębią)
Carbonnel.
Co on mówi! — Ależ nie! Stój — poczekaj — cóż u licha! — Ty jak widzę prowadzisz interesa en gros!!
Frontignac.
Ha! — cóż chcesz mój kochany, żal mi tych biedaków — tak wzdychają do siebie.
Carbonnel.
Teraz idzie jeszcze o kwestję pieniężną.
Frontignac.
Ale to zupełnie niepotrzebne — kochają się — to im wystarczy!
Carbonnel.
My zatem powinniśmy mieć za nich rozum. — Moja siostrzenica nie ma wielkiego posagu — tylko mały folwark w Normandyi... A twój synowiec?
Frontignac.
Sebastjan? — On ma więcej!
Carbonnel.
Cóż?
Frontignac.
Nic!
Carbonnel.
Co? co?
Frontignac.
Mówię, że nie ma nic. — A któż do licha zważa na takie drobnostki — Cóż to? nigdy nie kochałeś mój przyjacielu?!
Carbonnel.
Tu nie idzie wcale o mnie — ale o Maryę — to zmienia postać rzeczy.
Frontignac.
Jakże ślepy człowieku — czy ja tu nie jestem?
Carbonnel.
A!... to co innego! — Czemużeś tego od razu nie powiedział — zatem ile dajesz twemu synowcowi?
Frontignac.
Ile daję? — Ależ ja nic dać nie mogę — bo sam nic nie mam!! Oddałem cały mój kapitał i biorę dożywocie 30.000 franków rocznie!
Carbonnel.
Być nie może! — ale ja o tem nic nie wiem!
Frontignac.
Stary egoista ze mnie! — Biedny Sebastjan! Nie przewidziałem tego!..
Carbonnel.
Ba! ale w takim razie...
Frontignac.
Bądź spokojny... Mam przecie roczny dochód, podzielę się z Sebastjanem — —
Carbonnel.
Ba! — ale jak umrzesz...
Frontignac.
Nie mam najmniejszej ochoty — zaręczam ci....
Scena 4.
Ciż samiSebastjan prowadząc Maryę
Sebastjan.
Droga Maryo — dziękujemy temu drogiemu dobremu wujowi...
Carbonnel.
Nic z tego... wszystko zerwane!
Frontignac.
Co? co?
Marya.
O mój wuju!
Carbonnel.
Cofam moje pozwolenie.
Sebastjan.
A panie! — Biedna moja Marya!
(obejmuje ją i całuje)
Carbonnel.
Nie całuj pan moją siostrzenicę! — cóż u licha?
Frontignac.
Carbonnel! Jakto? Nie wzruszają cię te łzy?
Marya.
O ja nieszczęśliwa!
Sebastjan.
Ja umrę z rozpaczy! (całuje ją)
Carbonnel (rozdzielając ich)
Tego już zanadto! — Umieraj sobie jeźli ci to tak przyjemnie — ale mojej siostrzenicy nie dostaniesz. Dla tych Amerykanów niema nic świętego... (odchodzi z Maryą)
Scena 5.
FrontignacSebastjan.
Frontignac.
Twój sposób amerykański nie udał się! — A stary łotrze!... To przyjaciel! zapłacisz mi za to!
Sebastjan.
Powiedz mi drogi stryju — co ma znaczyć ta nagła zmiana? Niema jeszcze kwadransa jak pan Carbonnel zezwalał na nasze małżeństwo — teraz odmawia i nie robi najmniejszej nadziei?..
Frontignac.
Krętacz stary!
Sebastjan.
Któż mógł się stać przyczyną tak nagłej zmiany?
Frontignac.
Któż? — alboż ja wiem!
Sebastjan.
Czy doprawdy — stryju?
Frontignac.
Słowo honoru... ale nie! — sądzę...
Sebastjan.
Sądzisz?
Frontignac.
Słuchaj mię Sebastjanie. Nie będziesz się na mnie gniewał? Widzisz, ja nie mogłem wiedzieć, że dostanę kiedy synowca — i to takiego jak ty — który mi się podoba — którego kocham. Dziś jestem prawdziwie zmartwiony —
Sebastjan.
Cóż takiego?
Frontignac.
Wiesz — jestem wielkim egoistą —
Sebastjan.
Przypuśćmy — ale o co idzie?
Frontignac.
Ale nie będziesz się na mnie gniewał?
Sebastjan.
(wrzeszczy) Nie!!! (zwyczajnym głosem) O co chodzi? Mówże stryju!
Frontignac.
Słuchaj! — Niewiedząc wcale, że niebo wraz z twym ojcem ześlą mi synowca — oddałem cały mój majątek — biorę tylko dożywocie roczną pensyę 30.000 franków.
Sebastjan (przerywając)
Po cóż się tłumaczyć — Byłeś w swojem prawie — przecież to twój majątek kochany stryju!
Frontignac.
Tak, wiem o tem. Mam 30.000 franków rocznego dochodu.... cóż ztąd! gdy mię pochowają — ustanie pensya.
Sebastjan.
Wybornie — będę żył z moich 1800 franków!
Frontignac.
Niegniewasz się zatem?
Sebastjan.
Bynajmniej. Żądam od ciebie przyjaźni — mój stryju — nic więcej! —
Frontignac.
Gdyby i Carbonnel tylko tem się zadowalniał!
Sebastjan.
A!.... teraz wiem o co właściwie chodzi!... Kwestye pieniężne...
Frontignac.
Drogi chłopcze — nie smuć się! — jakoś to będzie... jakim by tu sposobem nakłonić Carbonnela do zezwolenia na twój związek z Maryą.
Sebastjan.
Więc masz jeszcze jaką nadzieję stryju?
Frontignac.
Naturalnie!... Ot słuchaj, pójdę do mego notaryusza — sądzę, że za dwie godziny będę miał dobre wiadomości... — ale nie gniewasz się na mnie — co?
Sebastjan.
Ależ nie, nie! — jesteś najlepszym stryjem jakiego kiedykolwiek ziemia wydała. Do widzenia!
Frontignac.
Do widzenia — za dwie godziny.
(Sebastjan odchodzi)
Scena 6.
Frontignacpóźniej Dominik.
Frontignac (sam)
Niech mię djabli porwą jeśli wiem w jaki sposób uda mi się załatwić tę sprawę. Zobaczymy — kto wie, może mi się uda! Dominik!
Dominik (wchodzi)
Pan rozkaże?
Frontignac.
Odchodzę.
Dominik.
Tak wcześnie! — Dopiero południe!
Frontignac.
Czy to się panu nie podoba!
Dominik.
A niepodoba!.. Wczoraj jeszcze służyłem u kawalera — a dziś u jakiegoś ojca — czy stryja. To mnie żenuje — z krewnymi to...
Frontignac (przerywając)
Pomówimy o tem inną razą... teraz przynieś mi kapelusz....
Dominik.
(przynosi biały filcowy kapelusz z drugiego pokoju) Oto jest.
Frontignac.
Ten kapelusz! — Żartujesz chyba, deszcz przecie pada... przynieś mi czarny...
Dominik.
Czarnego już niema. Ostatni nosił pan prawie cały miesiąc... należał zatem już do mnie — sprzedałem go.
Frontignac.
A prawda — no dobrze, dobrze — Nie kupiłeś drugiego?
Dominik.
Nie. — Sprzedałem także krawatki, rękawiczki, suknie. Zwykle panowie kawalerowie zapisują rzeczy swoim służącym..... Ale mój pan — po jego śmierci zabierze rzeczy pan Marcandier.
Frontignac (n.s.)
Hultaj nadto szczery — ale muszę przyznać, że jest w tem co mówi nieco logiki. (do Dominika) Dobrze już, dobrze — nie stanie ci się krzywda. Pomówimy o tem innym razem. (odchodzi do drugiego pokoju)
Scena 7.
Dominik sampóźniej Marcandier.
Dominik.
To tak zawsze z kawalerami — wszystko to tylko o sobie myśli... Sami egoiści. ....Potrzeba było także tego synowca z Ameryki — niewiedzieć na co — tfy!
Marcandier. (wchodzi)
Pan Frontignac w domu?
Dominik.
A! pan Marcandier! — Ja się mam dobrze — — dziękuję. A pan?
Marcandier.
Cóż twój pan porabia?
Dominik.
Ubiera się...
Marcandier.
Niechcę mu przeszkadzać.... zaczekam. (n.s.) Przy tej sposobności dowiem się coś o nim. (gł.) Jakże się ma kochany pan Frontignac?
Dominik.
Bardzo dobrze.
Marcandier.
Zapewne nie zdrów?
Dominik.
Boże uchowaj!
Marcandier.
Tem lepiej — tem lepiej! — Wszyscy jesteśmy śmiertelni — powinien się szanować.
Dominik.
Szanować — mój pan? Może poradzić się lekarza?! — Hahaha! Sam widok doktora nabawiłby go żółtaczki...
Marcandier.
Ale któż mówi o jakimś doktorze — potrzeba go opatrywać, troskliwą mieć baczność o stan jego zdrowia, nie wzywając wcale lekarza, tak, ażeby tego nawet nie zauważył.. Czy on nosi flanelę?
Dominik.
(parskając śmiechem) Flanelę? — Co też pan gada?
Marcandier.
Tem lepiej — tem lepiej! Flanela to wynalazek lekarzy — ażeby mieli więcej pacjentów. To draźni tylko ciało i stwarza reumatyzmy.
Dominik.
Doprawdy?
Marcandier.
Gdy pan powraca wieczorem, zmęczony, zmarznięty — używa zapewne coś... rozgrzewającego...
Dominik.
Nie — nigdy!
Marcandier.
To źle — bardzo. Nic lepszego w tym razie jak kieliszek piołunowej... to przyspiesza zaraz cyrkulacyę krwi....
Dominik.
Doprawdy?
Marcandier.
Każdy ci to powie... tylko naturalnie nie doktor — to by im korzyści nie przynosiło.
Dominik.
Dobrze wiedzieć proszę pana. (n.s.) Zaraz od jutra będę na sobie próbował... (głośno) Zatem pan powiada, że nie trzeba flaneli?
Marcandier.
Nigdy!
Dominik.
A co wieczór mały kieliszeczek piołunkowej wódki?
Marcandier.
Nie koniecznie kieliszeczek — niech będzie kieliszek i to spory kieliszek — możesz nawet co rana jeden przyczynić.
Dominik.
Zatem po dwa kieliszki dziennie.
Marcandier.
Jak widzisz bardzo lubię twego pana — i gdyby mu się co złego stało... — z przykrością poszedłbym na pogrzeb!...
Dominik.
To prawdziwe szczęście dla mego pana, że posiada przyjaciela tak szczerego i życzliwego.
Marcandier.
Służącego tak... rozsądnego...
Dominik.
Otóż i pan.
Marcandier.
Ani słowa o tem cośmy mówili!
Dominik.
To się rozumie. (odchodzi)
Scena 8.
MarcandierFrontignac.
Frontignac (wchodzi z prawej)
A! Marcandier!
Marcandier.
Witam! (n.s.) Coraz lepiej wygląda! Dalibóg, zawarł kontrakt z djabłem... (głośno) Czy nie przeszkadzam ci kochany panie Frontignac?
Frontignac.
Chciałem wprawdzie wyjść — ale to nic nie szkodzi...
Marcandier.
Przynoszę panu pensyę za kwartał.
Frontignac.
Jesteś akuratny jak wierzyciel — możnaby sądzić, że przychodzisz zawsze upominać się o dług.
Marcandier.
Nie chwaląc się... trwa to już od lat dziesięciu...
Frontignac.
Nie chwaląc się...
Marcandier.
Za dwa lata zaczynam tracić, a za cztery jestem zrujnowany!
Frontignac.
O! o!
Marcandier.
Zaręczam!
Frontignac.
Nie widzę innej rady jak tylko zamordować się gdzie w jakim lasku.
Marcandier.
Ba! to by było jeszcze gorzej... Mając na mnie podejrzenie... zasądzono by mię do kryminału! —
Frontignac.
Nie myślisz przecie kochany panie Marcandier, że to mówiłem na serjo? Hahaha!
Marcandier (wzdychając)
Wiem, wiem — i szczerze mówiąc — żałuję tego com zrobił.
Frontignac (n.s.)
Co za myśl! wybornie!... (gł.) Zatem powiadasz, że cię smuci nasz kontrakt!
Marcandier.
Oj tak, tak!...
Frontignac.
A — gdybym ci zaproponował naprzykład zerwać układ?
Marcandier.
Co? — co? — co mówisz!
Frontignac.
Zgadzasz się pan?
Marcandier.
On się jeszcze pyta?!
Frontignac.
Słuchaj. Potrzebuję koniecznie pieniędzy.
Marcandier. (n.s.)
Aha! on koniecznie potrzebuje...
Frontignac.
Jeśli się zatem zgadzasz — zwróć mi kapitał — a ja uwolnię cię zupełnie od płacenia mi pensyi....
Marcandier.
Za pozwoleniem... jaka gorączka z pana! — Pańskie 300.000 fr! — Ale cóż znowu! — Byłby to interes połączony ze stratą!
Frontignac.
Z moją stratą — wiem o tem.
Marcandier.
Pan żartuje!... Już wcale dobrze nie wyglądasz....
Frontignac.
Jakto?
Marcandier.
Z dnia na dzień mogę mieć tę błogą nadzieję. —
Frontignac.
Będziesz pan cicho! czy myślisz, że to wielka przyjemność dla mnie gdy mówisz o takich rzeczach?
Marcandier.
Koniec końców.... jesteś pan o dziesięć lat starszy aniżeli w chwili podpisania kontraktu.
Frontignac.
Zatem nie zgadzasz się?
Marcandier.
Tego nie powiedziałem! — (n.s.) On koniecznie potrzebuje... (gł.) Możnaby jednak cośkolwiek urwać z tej sumy...
Frontignac.
Urwać? — a to na co?
Marcandier.
Dwa kroć — zamiast trzy kroć sto tysięcy franków — zgadzasz się pan?
Frontignac.
Dwa kroć? — Hm! — Zresztą pal djabli — dawaj dwa kroć! —
Marcandier. (n.s.)
Coś za prędko przyjął — widocznie ofiarowałem za wiele!
Frontignac.
A zatem zgoda! Cóż teraz trzeba robić?
Marcandier.
Napisać mi mały akcik i podpisać go. —
Frontignac.
(wskazując biurko) Tam jest papier, pióra i atrament.
Scena 9.
Ciż samiDominik.
Frontignac (n.s.)
Zatem rzecz skończona! — Wprawdzie to zmieni cokolwiek mój zwykły tryb życia — ale — ba! — Sebastjan dobry chłopiec — nie żałuję tego...
Dominik (wchodzi)
(tajemniczo) Proszę pana!..
Frontignac (cicho)
Co tam takiego?
Dominik.
Jakaś pani przyszła... jest w buduarze niebieskim.
Frontignac.
Blondynka!
Dominik.
I nieznajoma.
Frontignac (do Marcandiera)
Mój panie — udaj się lepiej do biblioteki... ...będziesz miał większy spokój. To zapewne długo potrwa?
Marcandier.
Naturalnie!
Frontignac.
Przejdź-że proszę... w tej chwili tam przyjdę... Dominik! — zaprowadź pana Marcandiera (cicho) a potem nie ma mnie w domu.
Dominik. (cicho)
Rozumiem! — (n.s. z radością) Teraz poznaję znowu mego pana!
(Marcandier odchodzi z Dominikiem na prawo — Antonia wchodzi z lewej)
Scena 10.
FrontignacAntonia.
Antonia.
Panie!
Frontignac.
Pani Roquamor!!... O jakże ci jestem wdzięczny — droga Antonio! —
Antonia.
Żadnej wdzięczności, panie Frontignac — dokąd nie poznasz przyczyny mojej tu obecności.
Frontignac.
Nic nie chcę słyszeć, piękna Antonio — jesteś u mnie... a więc pragnę cię ubóstwiać...
Antonia.
Przyszłam z prośbą — z wielką prośbą do pana... w twoim ręku mój spokój — mój los — moje szczęście.
Frontignac.
Spokój? los? szczęście? — O mów, mów, życie moje oddałbym za ciebie! (spokojnie) Czem mogę pani służyć?
Antonia.
Prawdziwie sama nie wiem czemu przypisać, czy mojej nierozwadze, czy niewinnym zamiarom, czy lekkomyślności, roztrzepaniu, — poséłając panu zaproszenie na koncert, zapomniałam się do tego stopnia iż dopisałam u dołu zaproszenia post-scriptum, zupełnie nie na swojem miejscu.... mogłoby mię to kompromitować... Zaklinam więc pana, abyś zważywszy na moją osobę, na okoliczności, jakieby zajść mogły, abyś zechciał łaskawie oddać mi ten list — który nierozważnie podpisałam.
Frontignac.
Oddać ten list — tak mi drogi — jedyną pamiątkę jaką mam od pani. Oddać ten list... który zawsze na sercu noszę — który stanowi jedyną pociechę mego życia — całe szczęście moje. O nie, nie, droga Antonio — ty tego odemnie nie żądasz — wszak prawda — nie wymagasz przecie, abym się rozstał z tym skarbem, który...
Antonia.
Uspokój się pan — na Boga. Błagam cię — oddaj mi ten list, mój mąż bardzo zazdrośny — gdyby go kiedy zobaczył u ciebie...
Frontignac.
Nie obawiaj się moja droga. (n.s.) Dałem za ten list 25 luidorów — za drogo mię kosztował...
Roquamor (za sceną)
Ale powiadam, że tutaj musi być! Szedłem krok w krok za nią! —
Antonia.
Głos mojego męża!
Frontignac.
Mąż pani!? — a do djabła! — Słyszałem, że jest okrutnie zazdrośny.
Antonia.
Musiał mię śledzić! — Jestem zgubiona!
Frontignac. (n.s.)
Djabli nadali!
Roquamor (za sceną)
Puszczaj stary gapiu!
(wchodzi z hałasem)
Antonia (prędko do Frontignaca)
Zimnej krwi, potakuj wszystkiemu co powiem.
Scena 11.
Ciż samiRoquamor.
Roquamor.
Nie omyliłem się!
Antonia (do Frontignaca)
Tylko czy przypadkiem piece nie dymią?
Frontignac.
Co — piece? — jakie piece?
Roquamor.
Piece? — (gł.) Pani! —
Antonia (udając zdziwienie)
Ty tutaj!... Jakie szczęśliwe spotkanie! dobrze, żeś przyszedł.
Frontignac. (n.s.)
Co ona mówi?
Roquamor.
Co? co?
Antonia.
Powiesz mi twoje zdanie.
Roquamor.
Moje zdanie? — Gdy ciebie tu znajduję! — bardzo krótkie moja kochana pani.
Antonia.
To pomieszkanie jest do wynajęcia — ponieważ mamy się przeprowadzać — zwiedzam — —
Frontignac.
(n.s.) Jakto — do wynajęcia?.. (cicho) Ale pozwól pani, jednak....
Antonia (cicho)
Na miłość boską — potakuj! Czy chcesz mię zgubić?!
Frontignac.
Nie... ale....
Roquamor (podejrzliwie)
Aha! — Więc to dla oglądania pomieszkania?
Antonia (naiwnie)
A do czegożby więcej mój mężu?
Frontignac.
A tak! — Więcej — do niczego. Słowo honoru... (n.s.) Sprytna kobieta bardzo myśli — podoba mi się! ———
Roquamor.
Zatem pomieszkanie to.....
Antonia (wpadając)
Prześliczne.... Ośm okien frontowych — wszak prawda?
Frontignac.
W samej rzeczy — ośm!
Antonia.
Salon, salonik, dwa buduary, biblioteka, trzy pokoje sypialne, dwa przedpokoje — gabinet toaletowy — czy tak?
Frontignac.
Tak — toaletowy — i inne...
Antonia.
Dwie piwnice — prawda?
Frontignac.
Dwie. (nagle) A! Zwiedźmy może piwnice — co?
Roquamor.
Niepotrzeba. Znam całe pomieszkanie i właściciela.
Frontignac.
Carbonnel, — mój przyjaciel.
Roquamor.
Nasz przyjaciel. Pan płaci za to pomieszkanie?...
Frontignac.
5.000 franków.
Antonia.
Które pan Frontignac zniża na 2.000... ...dopóki termin nie upłynie.
Frontignac.
Co? co?
Antonia.
Ponieważ jest zmuszony przeprowadzić się.
Roquamor.
A! to zmienia postać rzeczy... zatem pan spuszczasz na 2.000....
Frontignac.
Kto? ja? — (n.s.) Bardzo sprytna kobieta! zaczyna mi się niepodobać....
Roquamor.
W takim razie zgadzam się z ochotą.
Frontignac.
Tylko zważ pan — piece bardzo dymią!
Roquamor.
E, to drobnostka.
Antonia.
Nic nie znaczy.
Frontignac. (zbity z tropu)
Drobnostka — nic nie znaczy? (n.s.) Zanadto sprytna kobieta! — Wcale mi się nie podoba!
(Marcandier wchodzi z prawej)
Scena 12.
Ciż samiMarcandier.
Roquamor.
Powiedz mi pan jednak — dlaczego jesteś przymuszony opuścić to mieszkanie?
Frontignac.
Jestem przymuszony... nie będąc wcale przymuszonym... Waham się jeszcze....
Roquamor (podejrzliwie)
Zatem?
Antonia.
Ale nie. Pan de Frontignac nie waha się wcale — tembardziej, że jest chory....
Frontignac.
Ja? — Chory?!
Antonia (cicho)
On by mię zabił!
Roquamor.
A! pan jesteś chory....
Frontignac.
Tak... jestem... (n.s.) Djabli nadali!
Marcandier (n.s.)
Co? — Frontignac, chory?
Frontignac.
Niebezpiecznie.... chory.
Antonia.
Piersi — płuca — Najwyższy czas odetchnąć południowem powietrzem.
Marcandier (n.s.)
On mnie oszukiwał.
Frontignac.
Ale... zapozwoleniem... ja nie mam wcale chęci wyjeżdżać... cóż znowu... zresztą jeszcze zima...
Antonia (cicho)
Kaszlnij proszę cię — jeszcze mnie podejrzywa — nie uwierzył zupełnie.
Frontignac.
Co? — mam... aha! (kaszle)
Antonia.
Biedny! biedny nasz Frontignac!
Roquamor.
Drogi przyjacielu!
Marcandier (wychodząc)
(n.s.) Ba! to zmienia postać rzeczy.
Antonia (sadzając Frontignaca w krzesło)
Prędko! — szklankę wody!
Roquamor
(bijąc go pięścią w kark) Z cu — krem — cu — krem!!
Frontignac. (n.s.)
Do licha — coś naprawdę na kaszel mi się zbiera — (kaszle) ... o niepodoba mi się! zanadto sprytna kobieta! (kaszle) Duszę się!!! (kaszle)


Zasłona spada.


Koniec aktu 2go.


Akt trzeci.
Pokój ten sam co w drugim akcie.
Scena 1.
Dominik sampóźniej Sebastjan.
Dominik.
Przechodzi wszelkie wyobrażenie jak mój pan w przeciągu tygodnia się zmienił! — Mówi tylko o rodzinie — o kółku domowem, o spokoju — o porządku. Doprawdy rozpacz bierze. Dłużej tu pozostać nie mogę. Za ośm dni kończy mi się rok służby.... Aha... Jest i drugi...
Sebastjan (wchodzi)
Gdzież jest mój stryj?
Dominik (n.s.)
Zapewne się modli! (głośno) Zaraz proszę pana. (odchodzi)
Sebastjan (sam)
Biedna pani Roquamor — do łez mnie wzruszyła „Zrobię wszystko co tylko zechcesz” — rzekła do mnie czule — „wystaraj się tylko o ten list! - o! mój list!” Miała łzy w oczach — i mnie się na płacz zbierało... To też, pocieszając — całowałem ją co tylko sił starczyło! — Biedna kobieta! godna politowania!
Scena 2.
SebastjanFrontignac.
Frontignac
A! jesteś wisusie!
Sebastjan.
Kochany stryju! — pani Roquamor jest u portjera — Zaklinała mnie na wszystkie świętości, abym się wystarał o list, który pisała dla ciebie — nie śmie tutaj sama przyjść.
Frontignac.
Nie śmie! — Brawo! Będę już zatem miał spokój! — Co się tyczy listu... musiałem go albo zgubić, albo spalić — jedno z dwojga — szukałem wszędzie i nie mogłem znaleść.
Sebastjan.
Zważ tylko stryju...
Frontignac.
Ależ nie troszcz się o nic! Ta kobieta dreszczem mię przenika. Nie chcę jej widzieć — nie chcę z nią mówić — niechcę nawet myśleć o niej!.. (po chwili) Powiadasz, że jest u portjera? — tem lepiej, niech sobie tam siedzi... Biedny portjer — żałuję go. Może go także przeprowadza....
Sebastjan (sam)
Pozwól-że stryju...
Frontignac.
Nie — nigdy! Bardzo cię proszę — nie wspominaj mi nawet o pani Roquamor.
Sebastjan.
I owszem. Przyznam się, że w gruncie rzeczy — sprawa ta mało co mnie obchodzi.
Frontignac.
W takim razie — dosyć — ani słowa! Powiedz mi teraz jak daleko zaszła twoja miłość?
Sebastjan.
Wszystko idzie jak najlepiej... tylko Carbonnel wyrzucił mię za drzwi — a od tygodnia nie mówiłem z Maryą.
Frontignac.
Nie źle! — Za to ja bratku robiłem za ciebie — patrz! (idzie do okna i bierze kłębek, który wisi na długiej nici)
Sebastjan.
Cóż to takiego?
Frontignac.
(patrząc przez okno) Mała poczta. (po chwili) Ah!
Sebastjan.
Co ci się stało?
Frontignac.
Patrz! to Roquamor — śledzi żonę! —
Sebastjan.
Mniejsza o to stryju. Mówiłeś przecie, że nie chcesz myśleć o pani Roquamor.
Frontignac.
Ale ja wcale o niej nie myślę. Biedny portjer!.. Hahaha!
Sebastjan.
Ale poczta! — Wróćmy stryju do poczty — wytłumacz mi, bo nic a nic nie rozumiem.
Frontignac.
Nie domyślasz się? — Słuchaj! Wczoraj wieczorem siedzę sobie tu przy tem oknie. Nagle, słyszę jakiś lekki okrzyk. Wychylam się przez okno — podnoszę głowę — spostrzegam Maryę, która opuszcza kłębek nici. Chwytam w przelocie, piszę prędko na kawałku papieru: „Panno Marjo! — mój synowiec schnie z miłości ku pani — jeżeli mu nie będziesz wzajemną — znam go — on gotów sobie co zrobić.” Zakładam papier ten w kłębek — daję znak... kłębek idzie w górę. Po chwili ukazuje się napowrót z innym papierkiem. Ot masz go. (wyciąga z kieszeni list i oddaje go Sebastjanowi) „Niech sobie pan Sebastjan nic nie robi — kocham go nad życie i oprócz niego — nikogo kochać nie będę.” — Cóż ty na to?
Sebastjan (całując list)
Droga Maryo!
Frontignac.
Od wczoraj zamieniliśmy tysiące myśli i projektów. Oto je masz. Upajaj się niemi do syta. (daje mu plik listów i papierków)
Sebastjan. (całując je z uniesieniem)
O radości! — Drogi stryju!
Frontignac.
(patrząc na niego) Młodości! Z najmniejszej rzeczy zadowolona!
Sebastjan
O mój stryj... możebym ja mógł...
Frontignac.
Ale wybornie — pisz — pisz mój Sebastjanie — bądź tylko namiętnym, gorącym i czułym.
(długa pauza)
Sebastjan.
(po napisaniu) Już!
Frontignac.
Napisałeś, że ją kochasz?
Sebastjan.
Siedm razy...
Frontignac.
Bardzo dobrze... Że jej wuj tyranem.
Sebastjan.
Cały czas tylko o tem wspominam.
Frontignac.
(przymocowuje papierek do kłębka) Bardzo dobrze. (śpiewa) W lasku Idą trzy boginie...
Sebastjan.
Co to stryju — śpiewasz?
Frontignac.
To umówione hasło! (kłębek idzie wgórę) Teraz czekajmy na odpowiedź.
Sebastjan.
(biorąc go za rękę) O mój stryju — jakiś ty dobry! Gdybym musiał zrzec się tej, którą kocham!...
Frontignac.
Cóż byś sobie zrobił?
Sebastjan.
Wówczas... wówczas... nie wiem co bym sobie zrobił — ale zrobiłbym sobie coś... słowo honoru...
Frontignac.
Nie trudź się — oto odpowiedź. Pozwól mi tylko... wszystko będzie w porządku.
(ściąga papier z kłębka)
Sebastjan (niecierpliwie)
Dajże stryju prędzej! —
Frontignac.
(wąchając bilecik) A! jaki zapach, powąchaj — jakie to rozkoszne — upajające!
Sebastjan.
Stryju — ja ginę z niecierpliwości.
Frontignac.
Czytajmy więc. (czyta) „Poznałam cię ty... (mówi) patrzaj — pisze do ciebie przez ty! (czyta) „ty don Żuanie” — (mówi) Hę?
Sebastjan.
Co?
Frontignac.
(czyta) „Ty don Żuanie. Starego wróbla nie łapie się na plewy. — Carbonnel!” — (mówi) To ten stary grat! — Przepadliśmy — przepadło wszystko mój Sebastjanie... (wącha bilet — krzywi się) Czuć tabaką —
Sebastjan.
Cóż teraz robić?
Frontignac.
Przyznaję — że mi brakło konceptu.
Sebastjan.
Zatem teraz na mnie kolej. Mam sposób.
Frontignac.
Jakiż to?
Sebastjan (d.s.)
Tak.... jedyny to sposób, — najlepszy — wprawdzie nie bardzo... E — pal licho!
Carbonnel (za sceną)
Gdzież jest ten stary wisus?
Frontignac.
Carbonnel!
Sebastjan.
Nie ma czasu się wahać. Zatrzymaj stryju Carbonnela na dłuższy czas.
(odchodzi prędko)
Frontignac.
Co on zamyśla?....
Scena 3.
FrontignacCarbonnel.
Carbonnel (dobrodusznie)
Cóż — stary żartownisiu! Wiecznie figle w głowie; kiedy się ustatkujesz! Teraz to już oświadczenia miłośne przez okna wyrzucasz — wynajdujesz jakieś nitki pocztowe...
Frontignac.
To wszystko w dobrej myśli. Powiadam ci plan nasz jest doskonały.
Carbonnel.
Mój kochany — czy ty mnie masz za głupca?
Frontignac.
Za głupca? — Ja, twój stary przyjaciel, — o jesteś niesprawiedliwy!
Carbonnel.
Licho sprowadziło twego synowca z Ameryki... Przedtem to stryjowie, wujowie przyjeżdżali z Ameryki do swych synowców — i to z pełnemi kieszeniami.
Frontignac.
Przyznaję, że źle zrobiłem... Ale Sebastjan musi się ożenić z Maryą.
Carbonnel. (spokojnie)
Zgadzam się zupełnie.
Frontignac.
Hę?
Carbonnel.
Mówię, że zgadzam się na to.
Frontignac.
Ale w takim razie wszystko wybornie się składa! Kiedy wesele?
Carbonnel.
Czekaj, czekaj! — nie spiesz się tak. Stawiam pewne warunki.
Frontignac.
Warunki? hm! — słusznie, słusznie — Jakież są te warunki?
Carbonnel.
Czy Sebastjan ma jeszcze coś oprócz 1.800 fr. rocznej pensyi?
Frontignac.
Ma!
Carbonnel.
Cóż takiego?
Frontignac.
Moje błogosławieństwo!
Carbonnel.
Hm! — ...Czy myślisz zerwać z panem Marcandier?
Frontignac.
Stanowczo.
Carbonnel.
Kiedy?
Frontignac.
Po mojej śmierci.
Carbonnel.
Teraz — jeszcze jedno.
Frontignac.
Dotychczas warunki dosyć łagodne...
Carbonnel. (po chwili)
Frontignac!
Frontignac.
Carbonnel!
Carbonnel.
Czy ty słyszałeś co o asekuracyi na życie?
Frontignac.
Tak — trochę — z reputacyi. Powiadają, że łatwiej umiera kto się zabezpieczy u was.
Carbonnel.
Ależ przeciwnie mój kochany, to konserwuje życie. Słuchaj! Mówiłem ci już i powtarzam raz jeszcze, że mały mająteczek Maryi potrzebuje koniecznie małego przynajmniej kapitału... choćby nadzieję...
Frontignac.
Ależ on ma!
Carbonnel.
Kapitał?
Frontignac.
Nie — nadzieję!
Carbonnel.
Słuchaj. Asekuracya w razie twojej śmierci, daje ci łatwy sposób do zadośćuczynienia warunkom, które ci podaję. Idź tylko za moją radą.
Frontignac.
Chętnie, chętnie. Tylko proszę cię, nie mów mi nic o mojej śmierci... to bardzo nieprzyjemne robi na mnie wrażenie.
Carbonnel.
Co masz u Marcandiera? 10% ze sumy, którą wziął, zapewniając ci dożywocie — 30.000 franków — tak? — Odkładaj na bok 2% z tej sumy — t.j. 6.000 fr. — poświęć te pieniądze — płać memu towarzystwu rocznie tę sumę — a asekuracja, w razie twojej śmierci, zapłaci twemu synowcowi 200.000 franków.
Frontignac.
Proszę — proszę! Wiesz, że to wcale dobry interes... Ale czy pewny jesteś, że to mi na złe nie wyjdzie?
Carbonnel.
Owszem, ponieważ towarzystwo wypłaca sumę po śmierci klienta, w własnym interesie zatem stara się przedłużyć życie asekurowanemu. Opiekuje się nim — pilnuje go — dba o niego. Wszyscy stuletni mężowe — są naszymi klientami...[2] Cóż — zgadzasz się?
Frontignac (wahając się)
A ty — jesteś asekurowany.
Carbonnel.
Naturalnie.
Frontignac.
Znasz dobrze stosunki tego towarzystwa?
Carbonnel.
Jestem przecie dyrektorem.
Frontignac.
Słusznie.
Carbonnel.
Zgadzasz się zatem?
Frontignac.
Zgadzam.
Carbonnel.
Zatem spieszę po doktora.
Frontignac.
Już po doktora?! — A mnie na co doktora?
Carbonnel.
Bardzo grzeczny i przyjemny człowiek, lekarz towarzystwa, pan Imbert. Od czasu do czasu będzie przychodził do ciebie, pytając się o zdrowie... Będzie cię auskultował...
Frontignac.
Co — co? Au.... uskul... tować? —
Carbonnel.
Będzie cię opukiwał.
Frontignac.
Opukiwał? — Bądź zdrów, bądź zdrów! nie chcę... zrywam — daj mi pokój!! —
Carbonnel.
Ależ dlaczego?
Frontignac.
Bo mnie to łaskocze.
Carbonnel.
Ależ słuchaj i rozważ!... Towarzystwo nie może przecie asekurować człowieka, któremu pozostaje zaledwie dwa lub trzy lata do życia. Towarzystwo musi przecie wiedzieć czy masz zdrowe płuca, zdrowe piersi — zdrowy żołądek —
Frontignac.
A jeżeli to wszystko nie jest w zdrowym stanie?
Carbonnel.
W takim razie lekarz nie podpisze świadectwa, — towarzystwo nie przyjmie ciebie za klienta — i basta!
Frontignac.
I basta, i basta!... Takim sposobem człowiek myśląc, że zdrów i silny dowiaduje się niespodzianie, że jego paszport na drugi świat już podpisany....
Carbonnel.
Jeśli lekarz nie podpisze...
Frontignac.
Ależ to okropne! Na samą myśl dreszcz mnie przenika... Ja nie chcę doktora — idź do djabła z twoim doktorem.
Carbonnel.
Mój kochany, to nieuniknione... nawet...
Frontignac.
Nawet... dokończ... potrzeba może teraz dwóch?!
Carbonnel.
Nie, jeden wystarczy. Ale będąc przekonany, że przyjmiesz moją propozycyę — poprosiłem pana Imberta, aby tu przyszedł.
Frontignac.
On tu przyjdzie?!
Carbonnel.
(patrząc na zegarek) Za kilka minut.
Frontignac.
Mogłeś mię przecie uprzedzić.... (słychać dzwonienie)
Carbonnel.
Jest i doktor.....
Frontignac.
Powiedz mu, żeby zaczekał chwilkę. (n.s.) Muszę się trochę urużować... (głośno) A! — nieuwierzysz jakie to straszydło dla mnie — doktor — doktor!!
(wychodzi w chwili kiedy Marcandier wchodzi głębią)
Scena 4.
CarbonnelMarcandier.
Marcandier (słysząc ostatnie słowa)
Doktor! Frontignac woła doktora?
Carbonnel.
Tak, kochany panie Marcandier. Zdecydował się nareszcie... niestety może zapóźno... Zdrowie jego znacznie nadwyrężone długiem...
Marcandier.
Czy być może?!
Carbonnel.
Wymaga najsurowszych medykamentów..
Marcandier.
O mój Boże!
Carbonnel.
Namówiłem go w końcu, aby zawezwał pomocy lekarskiej. Dałby Bóg żeby nasz Imbert nie znalazł w nim jakiegoś źródła słabości....
Marcandier.
Niebezpiecznej?
Carbonnel.
Przynajmniej....
Marcandier.
Śmiertelnej?
Carbonnel.
Tak.
Marcandier.
Jakie to słabe stworzenie człowiek. — Taki naprzykład Frontignac zdawał się być zdrowym! — tak dobrze wyglądał!
Carbonnel.
Może zresztą niesłuszne moje obawy... Dowiemy się jak rzeczy stoją — gdy Imbert przyjdzie.
Marcandier.
Pozwolisz pan, że będę obecnym przy tej wizycie. Kosztować mnie to wprawdzie będzie...
Carbonnel.
Pan jesteś bardzo wrażliwym, może lepiej byłoby, gdybyś zechciał....
Marcandier.
O nie, nie! będę miał na tyle mocy.... powściągnę wzruszenie.
(słychać dzwonienie)
Carbonnel.
A! zapewne doktor.
Dominik (anonsując)
Pan Imbert.
Carbonnel (do Dominika)
Powiedz panu, że jest...
Marcandier (n.s.)
Przynajmniej raz dowiem się czego właściwie mam się trzymać...
Scena 5.
CarbonnelMarcandierImbert
później Frontignac
Carbonnel.
Witaj kochany doktorze!
Imbert.
Cieszy mię, że wchodząc do domu zupełnie mi nieznajomego, znajduję znajome mi osoby...
Marcandier.
Doktorze proszę cię — nie ukrywaj niczego przed nami. Wysłuchamy wszystkiego odważnie. (widząc, że Frontignac nadchodzi z prawej) Cicho! pst!
(Frontignac kłania się z niechęcią Imbertowi)
Carbonnel (przedstawiając)
Pan de Frontignac. Pan doktor Imbert.
Frontignac.
Panie!
Imbert.
Wiadomo panu zapewne w jakim celu tu przybyłem... Mam nadzieję jednak, że horoskop będzie szczęśliwy...
Frontignac (n.s.)
Grzeczny — nie ma co mówić — ale czy podpisze świadectwo?... (woła) Dominik!
Carbonnel.
Co chcesz?
Frontignac.
Pióra i atramentu dla pana doktora.
Carbonnel.
(wskazując biurko) Tu jest wszystko.
Imbert (z uśmiechem)
Pilno panu jak widzę.
Frontignac.
Tak.... mam rendez-vous.
Imbert.
Niech pan siada.
Frontignac (siada)
(n.s.) Czy on ma ze sobą swoje przyrządy?... A, Sebastjanie, drogo mię kosztujesz! —
Imbert.
Proszę się nie ruszać.
Frontignac (n.s.)
Jak jaki fotograf! (Imbert puka w plecy — Frontignac się zrywa i mówi) Entre!! (po chwili) A, to pan — (siadając) zdawało mi się, że ktoś do drzwi puka.
Imbert.
Proszę odetchnąć głośno i długo.
(Frontignac oddycha hałaśliwie)
Marcandier. (n.s.)
Chciałbym się także o swojem zdrowiu dowiedzieć... ukradkiem.
(naśladując Frontignaka słabo oddycha)
Imbert.
Mów pan głośno: Ba, be, bi, bo, bu.
Frontignac.
Za pozwoleniem — cóż u licha — niespamiętam od razu — powoli! Jak — jak?
Carbonnel (powoli)
Mów — ba, potem be, bi, bo, bu! — Rozumiesz —
Frontignac (n.s.)
To zapewne jakiś belfer! (wrzeszczy) Ba, be, bi, bo, bu!! —
Marcandier. (słabo)
Ba, be, bi, bo, bu! —
Imbert (patrzy na Frontignaka i Marcandiera)
A!...
Frontignac (idzie do stolika, bierze pióro i papier — podaje Imbertowi)
Doktorze...
Imbert.
Służę...
Frontignac.
Proszę podpisać...
Imbert.
Za pozwoleniem... Jeszcze nie wszystko skończone — Usiądź pan jeszcze i kaszlnij.
Frontignac (siadając)
Jakto — kaszleć?
Marcandier. (głośno)
Przecież nic w tym trudnego — ja kaszlę kiedy mi się podoba. (kaszle)
Frontignac.
Nawet kiedy się panu nie podoba. (n.s.) O! Sebastjanie!
Marcandier.
(kaszle) Hum!
Imbert.
(sądząc, że to Frontignac kaszle) Fe! szkaradny kaszel!
Marcandier.
Jakto szkaradny?
Frontignac.
(kaszle hałaśliwie) Hum!
Imbert.
To mi kaszel! — Jaka gibkość, jaki głos — jakie zdrowe gardło!!
Frontignac.
Przedstawienie skończone?
Imbert.
Chwilkę jeszcze. (bije go silnie pięścią w plecy)
Frontignac (n.s.)
Cóż u djabła! On mię uczy boxować się!
Imbert.
Jakież to na panu robi wrażenie?
Frontignac.
(uśmiechając się) Jakie — hm! żadne!
Marcandier.
(bije się w piersi) Mnie to boli!
Frontignac.
(wstaje i podaje pióro) Doktorze — oto pióro!
Imbert.
Kilka jeszcze pytań i rzecz skończona. Koło 11ej z rana czy nie czujesz pan kurczu w żołądku!
Frontignac.
(podaje pióro) Czuję.
Marcandier (n.s.)
Ja także!
Imbert.
A o godzinie 10ej wieczór, to się powtarza — nieprawda?
Frontignac (niespokojny)
Powtarza się!
Marcandier (n.s.)
U mnie także!
Imbert.
A koło północy czujesz pan pewną ociężałość, znużenie, chęć spania?
Frontignac (coraz bardziej strwożony kładzie zwolna pióro)
Czuję panie... czuję.
Marcandier. (n.s.)
Ja także!
Imbert.
Gdy przez dłuższy czas spacerujesz — czy nie uczuwasz pan potrzeby spoczynku — siedzenia?...
Frontignac.
(płaczliwym głosem) Nieinaczej — nogi mię bolą.
Marcandier. (n.s.)
Mnie także.
Imbert.
Teraz inne symptoma. — Jeżeli na dworze zimno — chcesz się pan ogrzać — jeżeli ci gorąco chcesz się pan ochłodzić — tak?
Frontignac.
Zupełnie tak.
Marcandier (n.s.)
Hm! ja to samo!
Imbert (kiwając głową)
Aha!
Frontignac.
Zatem to niebezpieczna słabość doktorze?
Imbert.
Mój panie — jeźli się nie rzucisz pod koła lokomotywy albo z 5go piętra na dół — jeżeli nie zastrzelisz się lub nie zginiesz w pojedynku — w końcu jeźli sobie kiedy przypadkiem lub umyślnie karku nie skręcisz... przeżyjesz nas wszystkich.... będziesz żył sto lat!
(Podczas ostatnich słów wyjął z kieszeni papier — podpisał go — podając Frontignakowi)
Oto jest pańskie świadectwo!
Frontignac.
(z trwogą oczekiwał zdania doktora — w końcu z radośnym wykrzykiem rzuca się mu na szyję — ściska wszystkich — krzyczy ba, be, bi, bo, bu — bije się w plecy — skacze)
Imbert.
Niepotrzebujesz się już pan trudzić.
Frontignac.
Sto lat! a! doktorze jakiś ty poczciwy — A ja, ja niecierpiałem doktorów! Już mię nigdy nie opuścisz. Do widzenia!
Imbert.
(odchodząc kłania się) Panie — panowie!
Frontignac.
Bardzo mi było przyjemnie poznać cię kochany doktorze... niezapominaj o mnie. (wychodzi z nim odprowadzając go)
Scena 6.
CarbonnelMarcandier.
Marcandier.
Czy zechcesz mi pan wytłumaczyć co ma znaczyć to całe zajście?
Carbonnel.
Nic łatwiejszego. Chcąc pozostawić swojemu synowcowi 200.000 fr. — Frontignac zaasekurował się w mojem towarzystwie.
Marcandier (n.s.)
Oszukał mnie! (głośno) Cóżeś mi pan mówił, że Frontignac chory?
Carbonnel.
Musiałem się pomylić.
Scena 7.
Ciż samiFrontignac.
Frontignac (wchodzi)
Wiesz, — to perła wszystkich doktorów.
Carbonnel.
Prawda? — nie mówiłem ci. (wyjmuje papier z kieszeni) A teraz podpisz ten papier — idę przygotować kontrakt — za godzinę powrócę. Chodź panie Marcandier.
Marcandier.
Zatem oszukano mnie. (odchodzą)
Frontignac.
Do widzenia — do widzenia.
Scena 8.
Frontignac (sam)
Niesłusznie wyśmiewają niektórzy doktorów — to są ludzie bardzo zacni, bardzo poczciwi — bardzo potrzebni... jeżeli kto nie jest chorym. Przyszłość Sebastjana już zapewniona — wprawdzie tracę w tej sprawie piątą część moich dochodów. (Antonia wchodzi) E! pal djabli! Wszystko dobrze będzie — rozpocznę nowe życie.
Scena 9.
FrontignacAntonia.
Antonia.
Dzień dobry panie Frontignac.
Frontignac.
Pani Roquamor! — A jakże się przestraszyłem!! —
Antonia (z kokieterją)
A! — zdaje się, że moje zjawienie niepodoba się panu wcale?
Frontignac.
A naturalnie!
Antonia.
Jakto?
Frontignac.
Byłaś pani przed chwilą u portjera?
Antonia.
Cóż ztąd?
Frontignac.
Zatem — pani nie wiesz, że jej mąż — jest na rogu ulicy i śledzi cię! Włożyłbym rękę, jego rękę w ogień, że przyjdzie.
Antonia.
Panie!...
Frontignac.
Nie pojmuję co panią skłania przychodzić do mnie — może zamiłowanie scen burzliwych.
Antonia.
Upokorzona jestem przyjęciem jakiego tutaj doznaję... Poznałam już całe moje dziecinne niewłaściwe postępowanie i przyszłam żądać po raz wtóry, zwrotu mojego listu.
Frontignac.
Listu pani?... Ale najchętniej zwrócę go pani natychmiast — tylko nie wiem gdzie go schowałem — zdaje mi się, że go spaliłem — tak, tak pani, spaliłem go....
Antonia.
O, zasłużona kara za chwilkę nierozwagi. Ależ to niegodziwie z pańskiej strony.
Frontignac. (n.s.)
Założę się o 20 franków, że zaraz mąż nadejdzie!
Antonia.
Jakto? — Starasz się podobać biednej, rozmarzonej kobiecie, nadskakujesz jej, udajesz zakochanego, zrozpaczonego. Wówczas niedoświadczona, litością naiwną przejęta — piszę — słówko pociechy — nierozważnie wydając broń przeciwko sobie — a ty opłacasz się obojętnością — pogardą?!
(upada na krzesło)
Frontignac.
Antonio, jesteś niesprawiedliwą. Myślisz zatem, że udawałem zakochanego! zrozpaczonego — o nie! (zbliża się) Nie pani! usta moje nie kłamały — kochałem cię Antonio i zawsze kochać będę. (chwyta jej rękę) Ale zwodzić mego przyjaciela byłoby hańbą dla mnie(siada koło niej) wierzaj mi mój aniele, nieznajdziesz drugiego człowieka, któryby tak jak ja wyrzekł się twojej miłości — tych rozkosznych pieszczot (całuje ją) któryby zgodził się na tak zimne z tobą postępowanie. (całuje ją)
Antonia.
Ależ panie!
Frontignac.
Czyż nie lepiej — abyśmy tak zawsze ze sobą żyli — spokojnie — zimno — przyjemnie — aby nas sumienie nie gryzło... ...gdyż cnota (całuje ją) stanowczą przegrodę między nami kładzie!
Antonia.
Pozwól że mi...
Frontignac.
Cóż takiego?
Antonia.
Pan mię całuje....
Frontignac.
Z całej duszy — zaręczam pani.
Antonia.
Ale....
Frontignac.
Cóż to szkodzi? — Ponieważ dla cnoty poświęciliśmy wszystko...
(klęka przed nią)
Antonia.
Proszę cię — Stanisławie — mógłby kto nadejść...
Frontignac. (namiętnie)
Aniele, różo mojej miłości, marzenie moich snów... bóstwo rozkoszne... jeżeli rzeczywiście kochałaś mię trochę... zaklinam cię — błagam... (spokojnie, zwykłym głosem) ———— wróć do portjera!
Antonia.
(zdziwiona — z oburzeniem) A!!..
Roquamor (za sceną)
Tutaj jest — powiadam!
Antonia.
Nieba — mój mąż!
Frontignac.
(klęcząc na tem samem miejscu — n.s.) A co nie mówiłem — byłbym wygrał napoleondora!
Antonia.
Zlituj się — wskaż schronienie — inaczej jestem zgubiona.
Frontignac (n.s.)
Nie mogła zostać u portjera!
Antonia.
Gdzież mam się skryć? — Którędy uciekać?
Frontignac.
Tędy... małemi schodkami. Pani wybaczy, że jej nieodprowadzam....
(Antonia ucieka drzwiami, któremi Sebastjan w drugiej scenie wyszedł — Frontignac klęczy nie wiedząc co z sobą zrobić — Nagle drzwi w głębi się otwierają)
Scena 10.
FrontignacMarcandierRoquamor.
Roquamor.
Klęczy! — U jej nóg!.. Gdzież ona?
Marcandier.
Zaraz... (zagląda pod stół)
Frontignac.
Pan Marcandier! — Cóż pana tutaj.... sprowadza?
Roquamor.
Cóż pan u djabła klęczysz?
Frontignac.
Klęczę? — po co?... sam nie wiem, szukałem szpilki. (wstaje)
Roquamor.
Mój panie — dosyć już tych wykrętów. Widziałem moją żonę wchodzącą do tego domu — niezdołasz temu zaprzeczyć!
Marcandier (n.s.)
Aha!... Teraz się pokłócą... i... zobaczemy czy będzie żył sto lat.
Roquamor.
Pańskie milczenie jest wyznaniem — twierdzeniem. Potrafię zresztą ją poszukać bez pańskiej pomocy...
(chce iść do pokoju z lewej)
Frontignac.
(stając na progu) Zapozwoleniem. Wynająłeś pan moje mieszkanie od 1go — dopiero w tym czasie to jest za dwa tygodnie będziesz miał prawo szukać tutaj swojej żony.
Roquamor.
Czy pan żartujesz?
Frontignac.
Nie panie. Przez dwa tygodnie będę pana uczył, że nie wolno gwałcić cudzego pomieszkania.
Marcandier.
Chodźmy do komisarza!
Roquamor.
Dósyć tego mój panie — żądam satysfakcyi.
Frontignac.
Jestem na pańskie usługi.
Marcandier (n.s.)
Aha! — Nareszcie!
Roquamor.
Chodźmy!
Frontignac.
Służę.
Scena 11.
Ciż samiCarbonnel.
Carbonnel (wchodząc)
Policya już uwiadomiona!
Roquamor i Frontignac.
Co? co?
Marcandier.
Jest komisarz?
Carbonnel.
Jaki komisarz?
Roquamor.
Pięknie! to pan każe się eskortować.
Frontignac.
Ślicznie — to pan ma policję na swoje usługi!
Carbonnel.
Co oni plotą! — Ależ policya moja — policya asekuracyjna!
Frontignac.
Właśnie mi twoja policya i asekuracya w głowie! — Biję się z tym panem — będziesz moim sekundantem.
Carbonnel.
Bić się! Oszalałeś. — Towarzystwo zakazuje wszelkie pojedynki. —
Frontignac.
Phihi!
Carbonnel. (ze złością)
Tu nie ma żadnych phihi!.. Phihi! Oto jest twój kontrakt — podpisałeś go — obowiązując się żyć jak najdłużej — nie możesz zatem narażać twojego życia — nie możesz się pojedynkować. Pięknie bym wyszedł, gdyby moi klienci mieli prawo umierać! Byłoby to dla nich bardzo wygodnie! podpisują kontrakt — na drugi dzień umierają — potem biorą 200.000 fr!! — Nie mój kochany — bić się nie będziesz.
Marcandier (n.s.)
A to hultaj! Gdybym tylko mógł — zaraz bym go udławił!
Roquamor (szyderczo)
Więc to tak? — A, prawdziwie świetnie obmyślane! Obrażasz pan ludzi — następnie niby to zgadzasz się na pojedynek, — a w ostatniej chwili... towarzystwo bić się zabrania...
Carbonnel.
Zapozwoleniem! — Towarzystwo pozwala mu zabić pana — ale zabrania narażać swoje życie w pojedynku.
Frontignac.
Ależ ta cała gadanina nie ma sensu. Skończmy raz i...
Carbonnel.
I..... wydziedziczmy synowca!
Frontignac.
Do licha — prawda!
Marcandier (n.s.)
Nie możesz się bić — dobrze. (głośno) Zatem gdyby kto panu powiedział, że jesteś awanturnikiem — hałaburdą...
Frontignac.
(wstrzymując się) Panie Marcandier!
Marcandier.
Grubianem.... urwiszem....
Frontignac (głośno)
Panie Marcandier!
Marcandier.
Zarozumiałym staruchem! —
Frontignac.
Staruchem! A!!!...
(rzuca się na Marcandiera i bije go pięścią w plecy) Masz, masz nędzny spekulancie! (pauza, do Carbonnela) Tego twoje towarzystwo niezabrania, — co?
Carbonnel.
O — nie — wcale nie!
Marcandier.
Oj! — oj! —
Roquamor.
Czy będziesz się bić, mój panie? —
Frontignac.
Służę panu. (do Carbonella) Bierz cię djabli! —
Carbonnel.
W takim razie wszystko zerwane.
(Antonia wchodzi) A twego synowca także djabli niechaj biorą! —
Scena 12.
Ciż samiAntonia.
Antonia.
Nie mów tego panie Carbonnel!
Roquamor.
Moja żona!
Frontignac. (n.s.)
Teraz bomba pęknie.
Antonia.
Tak — nie mów pan tego, panie Carbonnel... on właśnie udawał się...
Carbonnel.
Do djabła?
Antonia.
Z twoją siostrzenicą Maryą, którą wykradł dziś rano...
Carbonnel.
Podczas gdy ja tu byłem...
Frontignac (n.s.)
Podoba mi się chłopiec!
Carbonnel.
Ależ gdzie oni są?
Antonia.
Posłuchaj mię pan — Gdy Sebastjan nakłonił już Maryę do opuszczenia domu — zaprowadził ją do pańskiej bratowej, której na nieszczęście nie zastał w domu... Kochankowie byli głodni — nie jedli jeszcze śniadania — cóż było robić?
Frontignac.
Biedne dzieci!
Carbonnel.
Cicho bądź! — Cóż dalej?
Antonia.
Sebastjan zaprowadził zatem Maryę do lasku bulońskiego — do jednego pawilonu. Dość mierne było śniadanie. Trzy tuziny ostryg ostendzkich — gęś — dwie kuropatwy, jarzyny nowalje i kilka butelek szampana. —
Frontignac.
Kochane dzieci!
Carbonnel.
Jakto?! I moja siostrzenica ośmieliła się... w pawilonie... razem z innymi....
Antonia.
Uspokój się pan — najęli zupełnie osobny gabinet.
Frontignac.
Podziwiać należy delikatność Sebastjana.
Carbonnel.
Ależ ona skompromitowana.
Frontignac.
Cóż znowu! — Jedli śniadanie, bo byli głodni! — Cóż dalej?
Antonia.
Wzięli powóz i pojechali na dworzec. Oczekiwałam tam właśnie na moje rzeczy, które nadejść miały z Normandyi. Niezmiernie zdziwiłam się zatem widząc jak Sebastjan żądał biletu do San-Francisco — Błagałam — perswadowałam — zaklinałam go na wszystko co ma najdroższego, aby powrócił. Po długiem wahaniu — przystał nareszcie — wrócił do pana, gdzie już od trzech godzin razem czas spędzamy.
Frontignac (n.s.)
Jak ona gładko kłamie. — Doskonale! Carbonnel — będzie musiał się zgodzić na związek Sebastjana z Maryą.
Roquamor.
(uradowany) Zatem tyś była na dworcu? o! kochana żono! (do Frontignaca) Wybacz przyjacielu... Marcandier mię namówił — podsuwając myśli...
Frontignac.
Nie gniewam się wcale.
Carbonnel.
Ależ oni — gdzież są oni! —
Antonia.
(otwierając drzwi z lewej) Oto są.
Scena 13.
Ciż samiMaryaSebastjan.
(Marya bardzo czerwona — oparta na ramieniu Sebastjana — wchodząc stoją zawstydzeni)
(krótka pauza)
Carbonnel.
Zatem moja siostrzenica — moja droga Marya....
(Marya tuli się do Sebastjana)
Marya.
O mój wuju oszczędzaj mnie — widzisz przecie — —
Carbonnel.
Cóż takiego?
Sebastjan.
Że ukrywa swoje pomieszanie. Wstydzi się... (krzywiąc się — płaczliwym głosem) Czemu ja nie mogę swoich rumieńców ukryć — Stryju — pójdź proszę — niechaj złożę moją twarz...
Carbonnel (do Sebastjana)
Gdybym żądał od ciebie satysfakcyi!?
Frontignac.
Nie możesz mój kochany!
Carbonnel.
Jakto niemogę — któż mi zabroni?
Frontignac.
Towarzystwo — którego jesteś dyrektorem!
Carbonnel.
Prawda!
Frontignac.
Zresztą oni nic złego nie zrobili. Kochają się — czyż to ich wina! — Pobłogosław i basta!
Marya.
A! mój wuju!
Sebastjan (do Carbonela)
Drogi wuju!
Carbonnel.
No — zresztą!... Niech was Bóg błogosławi moje dzieci!
Frontignac.
Nie spodziewałem się wcale, że ostatnie chwile życia mego spędzę w kółku rodzinnem!
Marcandier. (n.s.)
W kółku rodzinnem! Jestem zrujnowany!!
Zasłona spada.
Koniec.






  1. 1,0 1,1 Przypis własny Wikiźródeł Wykreślone ołówkiem.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Wykreślone ołówkiem, obok nieczytelne słowo.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Jan Kazimierz Zieliński.