Przejdź do zawartości

Dwa sieroctwa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Dwa sieroctwa
Pochodzenie Kalendarz Lubelski Na Rok Zwyczajny 1896
Wydawca Michalina Kossakowska
Data wyd. 1896
Druk Michalina Kossakowska
Miejsce wyd. Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


DWA SIEROCTWA.

Wynieśli ją z mieszkania w prostej trumnie sosnowej, tak małą i nędzną, że nie zaważyła na ramionach ludziom więcej od dziecka. W sionce chwilowo ścisk się zrobił, gdyż cała uboższa ludność domu asystowała przy smutnym obrzędzie; nie brakło nikogo. Jak gdyby dawszy sobie słowo, zebrali się wszyscy i wszyscy jednozgodnie postanowili odprowadzić zwłoki na cmentarz.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Gdy umarła, a nie miał kto zająć się pogrzebem, kobiety mające zawsze dość wolnego czasu gdy idzie o pogawędkę (mężczyźni byli przy zwykłych zatrudnieniach) obstąpiły jej łóżko i kiwając głowami radziły bez końca.
— Niech pani sięgnie do komody, może tam się znajdą pieniądze — mówiła do maglarki Michałowa, stróżka, osoba wielkiej tuszy i większego jeszcze rezonu. — O, straszna rzecz! niech się pani nie boi, toć przy świadkach. Powiemy sumiennie, jakośmy były obecne: pani Pytelska, Jóźwiakowa i ja. Mogę nawet mojego zawołać, bo zawsze niby chłop przed urzędem odpowiedzialniejszy.
— A czego mam szukać w komodzie, kiedy tam nic nie schowałam, — obruszyła się maglarka. — Kto lubi po cudzych śmieciach grzebać, niech grzebie, nie przeszkadzam, ale sama do tego ręki nie przyłożę.
— Ani ja — rzekła Pytelska, wysoka chuda jejmość z wyłupiastemi oczami.
— Ani ja — niech mnie Bóg broni! — zawołała Jóźwiakowa. — Jeszczeby później kto powiedział, że co ukradłam.
— Chryste Panie! a któżby? Przy świadkach, w biały dzień — toż my wszystkie żyjące!
— Taka dobra moja ręka jak i czyja!
— Ale bo... bo to według odpowiedzialności — perswadowała stróżka. Panią Ignacowę cały świat tutaj zna. Osoba piśmienna, godna, a przytem nie bez grosza.
Maglarka uczuła się obrażoną.
— Co komu do moich groszy! — zawołała czerwieniąc się z gniewu. — Mam je, czy nie mam, nikt mi krup w garczek nie nasypie, ani ja do cudzego nie dołożę.
— Pani Ignacowa jest bardzo łatwa do złości, ja przecież nie chciałam...
— I ja nie chcę! Jak mi każecie przeglądać cudze kąty, dalibóg, pójdę i róbcie sobie co wam się podoba.
— Nikt nie kazał. Tak się tylko mówiło względem kosztów, bo tu trzeba będzie, co rusz, sięgać do kieszeni — poparła stróżkę Jóźwiakowa.
— No, no, bajki! — machnęła ręką maglarka i wybiegła z mieszkania. Po chwili wróciła z jakąś babiną, która wzięła się co żywo do mycia i ubierania nieboszczki.
— A w co ją przyodziejemy? zaczęła znowu jedna z kobiet.
— Ot tu wisi na kołku sukienczyna niezgorsza. Ziemi świętej nie potrzeba strojów. Bóg miłosierny przyjmie duszę i w łachmanach.
Pytelska aż zakipiała.
— Koniec świata, doprawdy! W szafie tam pewno znajdzie się parę sukien, czemuż nie poszukać.
— Bo nie pozwolę.
— Każdy rad przecież na tę ostatnią drogę ogarnąć się pięknie. Miłoby pani było pójść na sąd ostateczny w gałganie wyszarzanym, albo podartym?
— Ani miło, ani przykro — odparła Ignacowa. — Cóż mi po ubraniu, kiedy umrę?
— Zawsze nieładnie, a i familji wstyd.
— Ona biedaczka, familji tutaj nie ma, więc nikt wstydu nie poniesie, a jak kiedy przyjadą, będą woleli wziąść co zostawiła.
W odpowiedzi na argument maglarki, niby śpiew ptaszęcia rozległo się wołanie:
— Mamo! mamuniu!
Maglarka drgnęła, Pytelska i Jóźwiakowa zabobonnym strachem zdjęte skoczyły ku drzwiom.
— Ach! — zawołała pierwsza — na śmierć wyszło mi z głowy, że ta biedaczka ma córkę!
W kąciku pod piecem siedziała dziewczynka, mogąca mieć około lat czterech. Obudziwszy się przed chwilą rumiana ze snu, jak jabłuszko, błękitnemi oczami badała nieznajome postacie. Znać było że nie przywykła do widoku obcych ludzi, i że się boi. Dopiero ujrzawszy matkę ubraną i uśmiechniętą we śnie który ją z nędzy życia wybawił, odchyliła białe ząbki wołając:
— Mamunieczko droga! — i żywo do zmarłej podbiegła.
Kobiety, niby na komendę, zalały się łzami. Stróżka ukryła twarz w dłoniach, a maglarka obtarła nos hałaśliwie.
— Sieroto, oj sieroto! — zawodziły żałośnie, gdy dziecko przycisnęło usta do zimnych rąk matki.
— Sieroca dola twardsza od kamienia!
— Wiadomo że twardsza...
— Lepiej było umrzeć obydwom.
— Oszalałaś pani! — krzyknęła maglarka, skora widać do gniewu. — Oszalałaś — powtórzyła rzucając na Jóźwiakową wzrokiem pełnym urazy. — Miał umierać przed czasem taki kwiateczek, taka różyczka! Nie byle komu tutaj rządzić; Pan Bóg najlepiej wie co robi... Dopiero mądre powiedzenie!
— Co mi tam kto będzie przymawiał! — fuknęła Pytelska. — Ja też niczyjego rozumu nie potrzebuję; stara jestem, a choć mówię nie mądrze, zapóźno mi do szkoły.
Zbierało się na sprzeczkę bardzo poważną, gdy ktoś drzwi uchylił.
— Pan rządca — szepnęła Michałowa. — O rety! duchem mu zejdę z oczów, bo zaraz gdzie pośle.
Młody, przyjemnej powierzchowności mężczyzna, wszedł do pokoju i objął wzrokiem tragiczną scenę. Dziewczynka ściskała dłoń zmarłej i śmiała się powtarzając:
— Aha! mamuniu, nie kaszlesz! aha! nie kaszlesz!
Wreszcie milczeniem matki zaniepokojona, lub może rozgniewana tylko, zaczęła płakać.
Rządca domu zwrócił się do kobiet.
— Czy która z pań była obecną przy śmierci?
— Ja byłam — rzekła maglarka. — Kiedy przyszłam, chciała mi pewno coś powiedzieć, ale nie mogła i ciągle ręką pokazywała tam pod okno, gdzie stolik. Później przy końcu, to już i rękę miała bezwładną.
— Zobaczymy zaraz, odparł młody człowiek, zbliżając się do stolika. Przerzucił drobiazgi, między któremi były fotografje i znalazł arkusik listowego papieru.
Gdy go odczytywał, kobiety drżały z ciekawości, rade odgadnąć, domyśleć się co zawiera. Nieboszczka mieszkała tutaj dopiero dwa miesiące i rzecby można, kryła się przed ludźmi, tem bardziej więc teraz, gdy ukryć się nie mogła, baby pragnęły ją poznać do gruntu.
List otwierał drogę.
Ale rządca przeczytawszy ostatnie słowa zmarłej, powtarzać ich nie myślał. Mruknął sam coś do siebie i zamierzał już wyjść z pokoju, gdy wstrzymała go szewcowa pytaniem:
— Proszę pana rządcego, czy przyjedzie kto z familji według pogrzebu?
— Nie.
— Skoro nie, to my zrobimy same — zadecydowała maglarka.
— I owszem.
— Do kaplicy zaraz ciało każę przenieść.
— Wstrzymaj się pani. Zmarła prosiła żeby ją tu zostawić aż do pogrzebu. Pragnęła być jak najdłużej pod jednym dachem z córką.
— A z dzieckiem co się stanie? pytała maglarka, mrugając prędko zaczerwienionemi powiekami.
— Jest tu list do siostry Marty od Ś-go Kazimierza.
I wyniesiono ją, tak lekką, jak nigdy nie było jej życie, tak uśmiechniętą, jak chyba tylko pierwsze marzenia młodociane; spiącą słodko, niby niemowlę przy piersi matczynej.
Dziewczynce kazano dreptać tuż za trumną, baby zarzucały ją uwagami. Mówiły że powinna pamiętać chwilę pogrzebu, rozwodziły się o karach, jakie spadają na dziecko niewdzięczne. Malutka ucieszona widokiem koni szła żwawo, podskakując, zmęczyła się jednak zaraz i chciała wracać do mamy.
— Mama jedzie — tłomaczyła Jóźwiakowa.
— Tysia chce jechać z mamą! Tysia chce jechać!
„Maglarz“ dobry człowiek wziął dziewczynkę na ręce. Przytuliła główkę do jego twarzy i zasnęła.
Nie zbudziły jej ani śpiewy, ani kłótnia jaką maglarz prowadził z kobietami chcącemi dziecko obudzić, aby pamiętało, koniecznie pamiętało...
— Warjatki! wołał, opędzając się jak przed muchami. Dajcież mi święty pokój.
Otworzyła oczy dopiero nazajutrz wczesnym rankiem, gdy jakaś szorstka dłoń dotknęła jej twarzy, a gruby, lecz bardzo miękki głos zapytał:
— Chcesz być naszą, sierotko?
Tysia nie sprzeciwiała się temu wcale.


∗                    ∗

— Miałam ich niedużo, tylko sześcioro. Ale wszystkie Pan Bóg mi chował, za co niech Mu będą dzięki.
— Wszystkie żyją?
— Żyją pociechy moje w szczęściu i dostatkach. — To powiedziawszy, staruszka jak gdyby zapominając o gościu, do szeptania pacierzy wzięła się skwapliwie. Wzrok jej, ten wzrok prawie dziecięcy, jaki często bywa u starców, jaśniał błogością i zadowoleniem. Uśmiechała się do obrazu Matki Bożej karmiącej, a gdy słoneczne jej wejrzenie padło na Bolesną, wołała bijąc się w piersi.
— O, Matko! Tyś cierpiała, a ja, grzesznica, zbieram tylko radość. Wybacz mi, daruj!..
— Trochę mnie jednak dziwi, — rzekła sąsiadka — że kochana pani nie osiądzie przy dzieciach?
— O, moje serce! łatwo tak mówić, ale czemużbym biedakom przeszkadzać miała.
— Przeszkadzać? o, cóż znowu!
— Jeszcze jak, duszeńko!
— Cóżby pani zrobiła za różnicę panu doktorowi?
Staruszka podniosła palec do ust.
— Nie znasz ich położenia, młoda jesteś, sądzisz z pozoru.
— Mieszkanie przecież trzymają duże, całe piętro...
— To prawda, ale każdy pokój bardzo im potrzebny. Gdybym chciała który zabrać dla siebie, zrobiłabym biedakom wielką niewygodę.
— Pani tak mało miejsca potrzebuje...
— Wcale nie mało, a przytem nie lubię nikomu przeszkadzać. Bo gdzieżbym u nich znalazła lokacyę: w przedpokoju sypiać nie wypada; w stołowym? jeszcze czego! tam oni jedzą; gabinet? o, za nic! tam Jaś ma książki, rugować go niesposób; w poczekalni od rana ludzi pełno, salon? ja miałabym niszczyć piękne, bogate meble, dwa pokoiki Jasiowej, to cacka, w których czegokolwiek dotknąć się boję... A widzisz! sama osądź, czy jest tam kąt dla mnie starej.
— Może u pani Edwardowej?
— U Ziuni? O, mieszkałabym u nich bardzo chętnie, ale widzisz, mają córkę i syna — dorastające dzieci, każde swojego gniazdka potrzebuje; znowu przy tych starszych nie podobna umieścić małego — urodził się aniołek przed trzema miesiącami. Jeden pokój dla nauczycielki, która przecież nie może siedzieć razem z guwernerem... dalej tak samo jak u Jasiów: stołowy, sala, gabinet — w przedpokoju nawet niebyłoby miejsca, bo jakiś długi, ale wązki.
— Eugeniusz ma podobno piękny pałac?
— Ma — a jakże! ma prześliczny pałac i bardzo wygodny.
— A dlaczegoż tam?
Staruszka milczała.
Nie zrażona interlokutorka, zaczęła znowu po chwili:
— Tam byłoby najlepiej.
— E, kochaneczko, widzisz, synowa... nie dziwię się wcale dystyngowana, mądra oho! mądra... jak wy mówicie teraz, inteligentna, gdzieżby jej z kobietą zacofaną, dawnej daty... Młodym to trudno, bo nudne.
— Pani ma jeszcze synów?
— Żartujesz, aniołku, Florcio i Tolek, toż kawalerowie! Gospodynię trzymają; chciałam, co prawda, wziąść zarząd na siebie, ale poczciwi chłopcy podziękowali, więc byłabym tylko ciężarem.
— Najlepszą opiekę dałaby szanownej pani Zosia.
— Mój Boże! ale ta znowu mieszka o pareset mil. Pisuje do matki co miesiąc, mam list od niej. Drogie kochane dzieci!
— Jednakże gdyby pani zachorowała.
— Gdybym zachorowała...
Rozmawiały jeszcze przez chwilę, a gdy sąsiadka, młoda nauczycielka, odeszła do siebie, staruszka poniosła rękę do czoła w zamyśleniu głębokiem. Możliwość choroby nie przedstawiała jej się nigdy tak zatrważająco, znosząc cierpliwie drobne dolegliwości wieku, ani myślała o cięższych. Teraz ogarnął ją strach... Ta dziewczyna ma rację, aby swoim upodobaniom, dziwactwom, poprostu, dogodzić i pielęgnować je niby coś szlachetnego, oddaliła się od najbliższych — od dzieci, które ją przecież kochają. Uśmiech okalający usta znikł bez śladu, pomizerniała i postarzała bardzo przez tę jedną chwilę, a co najgorzej, nie mogła nawet się modlić. Śmiertelna trwoga żelaznym pierścieniem opasywała to serce gołębie; przygnębiające uczucie osamotnienia zawładnęło duszą pogodną dotąd jak lazur niebios i odróżniającą tylko jasne barwy.
— O, czemuż mnie tu zostawili samą! zawołała drżąc z gorączki czy strachu — czemu nie pozwalają zasiąść u swego ogniska, nie ogrzeją własnem sercem! Dla czego nie ma przy mnie nikogo? ani Jasia, ani Ziuni! o Boże! tak dawno nie widziałam Zosi, Antolka, Florcia i Genia!
I mimo wyrozumiałości bez granic, mimo słodyczy serca, która piołun życiowy przemieniła jej zawsze w miód, staruszka po raz pierwszy uczuła się sierotą, nie po tych co umarli, lecz po tych co zapomnieli i nie dbają.
Najstraszniejsze sieroctwo!

Karolina Szaniawska.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.