Dwa światy/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.

Pierwszy to raz z wyznaczonéj drogi zboczył Aleksy, dając się pociągnąć urokowi przyjaźni, a może sile wrażenia, jakie na nim uczyniła Anna.
Nie powiem, że się w niéj zakochał; wyraz ten niedostatecznie tłómaczyłby uczucie rzadkie, niezwykłe, wyjątkowe, jakiém Aleksy był przejęty. Serce ma tysiące odcieni przywiązania, którego rozbudzenie zależy od iskry, co je wywoła. Każda z kobiet prawie inaczéj kochać się każę, i są ideały, które najcieleśniejszego z ludzi potęgą ducha niezłomną pociągnąć muszą w sferę nieziemską. Kocha się sercem i głową, ciałem i duszą, i mieszaniną tego wszystkiego w różnych stopniach. Nic zaprawdę rzadszego nad przywiązanie, oparte na czci i czyste jak łza boleści, ale i ono wykwita czasem na ziemi. Nie obwiniajmy malarzy o nieprawdziwość obrazów, bolejmy raczéj nad oczyma, co wzroku ich nie widziały lub zobaczyć nie chciały. Aleksy doznał na widok Anny uczucia, które się określić nie daje; było w niém i uwielbienie piękności, i urok wdzięku, i przeczucie jéj duszy, i intuicya jéj wielkości, i cześć dla poświęcenia — wszystko szlachetne biło w niéj potężnie. Ziemska miłość, co pragnie, pożąda, szaleje, nie wmieszała się tu wcale, na nią nie było miejsca... myśl zbliżenia się, połączenia jakim węzłem, coby ich porównał i zjednoczył, nie postała w Aleksym; dla niego Anna nie sięgała stopami ziemi i była czémś tak dalece wyższém, czyściejszém, prawie innéj i eteryczniejszéj natury, że końca jéj szaty nie śmiałby był dotknąć, i leżałby przed nią wieki, byle się promieniem jéj oczu rozgrzewać... Widziéć ją, słuchać, służyć jéj, podziwiać tylko pragnął — uczucie, którego doznał w oczach własnych, uszlachetniło go, podniosło, spotęgowało. W pierwszéj zaraz chwili głos jakiś powiedział mu:
— Innéj już kochać nie będziesz!...
Aleksy zapomniał nawet o matce, o obowiązkach, o dzikości swéj, o upokorzeniu, byle dłużéj w Karlinie pozostać i napatrzyć się obrazu, który miał nazawsze wyryć się w jego duszy...
Jedno może oko dostrzegło, co się w tajemniczéj głębi człowieka działo.. oko Poli, która instynktem nadzwyczajnym przeczuwała ludzi i uczucia... W pierwszéj chwili zadrżała; litość odpędziła bojaźń i łza prześliznęła się po przywykłych do niéj źrenicach...
— Biedny! — zawołała w duchu — jak ja skazany na nieuleczoną chorobę... żal mi go... czuję, że dobrze, że gorąco kochać potrafi!... A Anna!... co za myśl!... Dusza Anny ogarnia świat, kocha ludzi, ale miłość taka, jak ja ją pojmuję, nigdy się w niéj nie zrodzi... ulituje się, pocieszy, ale zstąpić z wyżyny jasnéj nie potrafi dla nikogo!
Zadumała się Pola biedna, siadła do fortepianu i poleciała dźwiękami w świat, w którym myśl strumieniami tonów się tłómaczy... tam jéj było lepiéj... Grała długo, Aleksy słuchał, a Julian w kątku salonu poglądając zdaleka na rozkoszne dziewczę, jak martwy pozostał cały czas, w nią się wpatrując... Oczy ich spotkały się nareszcie, nie myśleli oboje, że na nich patrzą... pułkownikowa, prezes i pan Delrio — zapomnieli się... Pola nie spuściła oczów, Julian ich nie odwrócił, i powiedzieli sobie wymowném spojrzeniem wszystko, co powiedziéć chcieli. Nareszcie Pola zadrżała jak przebudzona, zerwała się nagle od fortepianu i wybiegła z pokoju; Aleksy pośpieszył do przyjaciela, bo przeczuwał, że pozostawszy sam, może się wydać ze wzburzoném uczuciem... Julian poskarżył się na ból głowy i, Drabickiego uprowadzając z sobą, wyszedł z salonu.....
Anna po chwili małéj poszła za Połą, bojąc się, czy nie zachorowała, pułkownik wysunął się do swego pokoju i prezes oddawszy dobranoc dawnéj bratowéj, miał już odejść także, ale nadspodzianie pani Delrio wstała i prosiła go o chwilkę rozmowy.
Prezes przybrał postawę urzędową, ale z grzecznością przysunął krzesło do bratowéj...
— Co pani pułkownikowa rozkaże? — zapytał.
— Chciałabym o moich dzieciach pomówić z panem prezesem — odezwała się kobieta, nie tając, jak ją kosztowała ta rozmowa z nienawistnym człowiekiem.
— Najchętniéj... mówmy o nich; pani wié, że dla mnie są to także jakby moje własne dzieci...
— Darujesz mi prezesie, że się mieszam do tego i że zwrócę uwagę twoję na okoliczność, która, zdaje mi się, uszła dotąd baczności twojéj.
— Cóż to takiego?... — trochę urażony spytał prezes, prostując się.
— Zawsze byłam przeciwną temu, żeby Anna przywiązywać się miała i przyjaźnić z kimś tak niskiego pochodzenia jak Pola...
— Mościa dobrodziejko — odezwał się prezes — nie spodziewam się, żebyś co pannie Apolonii zarzucić mogła...
— Dla tego anioła Anusi nie ma niebezpieczeństwa — przerwała pani Delrio — ale pan nie uważasz chyba, że pobyt w domu młodego człowieka, tak pięknéj i tak gwałtownych uczuć osoby, jak Pola, zagrażającym jest dla Juliana... on się w niéj kocha!...
Prezes niemniéj to podobno widział od pułkownikowéj, ale postrzegłszy się uprzedzonym, taktykę zmienił i rozśmiał się w sposób niedowierzający...
— On się kocha! a! pułkownikowo, zdaje mi się, że oczy twoje widzą więcéj, niż jest! Żywa, śmiała, dowcipna, mogła mu się podobać, może go bawi i rozrywa... ale...
— Ale ta rozrywka skończyć się może gorsząco i smutnie!
— Zdaje mi się, że gorliwość macierzyńska zaślepia panią: Julian ma wiele taktu, zna jéj położenie i swoje... widzi, jaka przestrzeń ich dzieli... Zresztą, uczciwy człowiek... możemy być spokojni..
— Bądź pan spokojnym, kiedy chcesz, ale mnie nie wmówisz spokoju! Widziałeś, prezesie, jak na siebie patrzyli, kiedy grała?
— E! gdyby się trochę i pokochał — zawołał prezes — możeby go to rozerwało, rozruszało, ożywiło; następstw się nie boję... wywietrzeje mu to łatwo... a ja, kiedy już mówimy o tém, mam dla niego żonę.
Pułkownikowa zarumieniła się z niecierpliwości, że jéj dzieckiem rozporządzano tak bez jéj wiedzy, udała, że nie posłyszała i z żywością zwróciła się do Poli, któréj nie lubiła, zazdroszcząc jéj nawet serca i przywiązania Anny. Zrazu dziecięciem bawiła ją wychowanka, lecz gdy małżeństwo wygnało ją z pod dachu, pod którym Pola została, zazdrość wzbudziła jakieś nienawiści uczucie.
— Pan się następstw nie obawiasz, bo ich widziéć nie chcesz, ale ja, co od dzieciństwa znam tę dziewczynę, mam może słuszność się ich lękać... Daj Boże, byśmy węża nie odgrzali na piersi... zręczna, nie brzydka, znając Julka, kto wié, co ona tam śni! Ja widzę, że mu drogę zabiega, że się w sposób najpodlejszy przymila, chłopiec młody... ona go usidli, nie zaręczam, żeby nie miała myśli wyjść za niego, w takich głowach roztrzepanych wszystko się to wyrodzić może.
Prezes znowu się rozśmiał.
— Pani to bierzesz tak gorąco... — rzekł — ale doprawdy ja Poli z tak złéj strony nie sądzę, aż nadto często przypomina, co nam winna i skąd wyszła, ma rozsądek i niepodobna, by przypuściła, że pozwolim na tak monstrualne ożenienie; dosyć już mezaliansów — dodał z przyciskiem i westchnieniem — mieliśmy w naszéj familii.
Pułkownikowa zarumieniła się z gniewu, czując do siebie wymierzony pocisk. Prezes mówił daléj:
— Zresztą oderwać ją od Anny, któréj jest potrzebna, osamotnić tego anioła dla jakich przywidzeń... byłoby okrucieństwem! Anna ją kocha!
— To prawda, ale nie moja wina, że tak osobliwszym sposobem umieściła swą miłość!
— Niech pani będzie spokojną, czuwamy!
— Miałam sobie za obowiązek pomówić o tém z panem, zrobicie, co się wam podoba; bogdajbym była fałszywym prorokiem, ale się obawiam bardzo złych następstw z ich zbliżenia!... Uczyniłam, com była powinna; pan postąpisz, jak zechcesz.
To mówiąc, bardzo ceremonialnym ukłonem pożegnała prezesa, który niemniéj grzecznie rozstał się z nią, uspokajając tonem żartobliwym:
— Niech się pani nie lęka... Pola jest dumną i nie zniży się do szczęścia nawet... znam ją dobrze, natura to namiętna, żywa, ale szlachetna; zresztą gdyby taką nawet nie była, towarzystwo Anny musiałoby ją podniéść i oczyścić... Julian mało teraz będzie w domu... a choćby tam była jaka płochostka dziecinna...
— Panowie zwykliście lekceważyć serce w człowieku — odpowiedziała pani Delrio — nie wchodzi ono w wasz rachunek... daj Boże, by potém nie przypomniało się stanowczo z prawami swemi...
— Dobranoc — rzekł prezes, śmiejąc się — dobranoc... poradzimy i na serce, gdy będzie potrzeba. Niech nam to pani zostawi: zwracać na to zbytnio uwagę, byłoby może właśnie środkiem rozniecenia gwałtowniejszego pożaru — to ogień słomiany... buchnie i zagaśnie...
— Opalić wszakże śmiertelnie może — rzekła pułkownikowa i odeszła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.