Dwa światy/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Nazajutrz, wpośród tego tłumu, który najechał Karlin, Aleksy jeszcze się bardziéj uczuł obcym i pokilkakroć chciał uciekać do Żerbów, ale go dane słowo wstrzymywało. Ten świat strojny, sfrancuziały, pogardliwy, nie ceniący człowieka tylko z grosza i imienia, pełen przesądów prastarych, poprzerabianych tylko nową modą — świat, wśród którego czuł się obcym i przybyszem, napełniał go strachem niewysłowionym: widział, że wpośród niego oglądany jak dzikie zwierzę, robić musiał wrażenie niekorzystne dla siebie, bo pomimo największych starań przypodobania się, co chwila, ilekroć usta otworzył, o drażliwą jakąś strunę potrącał. Obawiał się przypatrywać i obserwować, ażeby nie być posądzonym o szyderstwo i nie wydać się z ciekawością swoją, choć zaprawdę ludzie ci warci byli oka postrzegacza...
Zebrały się tu niemal wszystkie znaczniejsze typy arystokracyę dzisiejszą przedstawiające, wszystkie postacie charakterystyczniejsze, nie licząc bladych i startych, tło tego obrazu stanowiących. W ogólności, towarzystwo na oko jednostajnéj formy, kosmopolityczną pociągnione barwą, nie uderzało zrazu niczém wybitném; znać było, że ci ludzie za słabi byli, żeby się oryginalnością gorącą i mimowolną odróżnić od tłumu; niektórzy silili się na nią i dosięgali tylko śmieszności, inni mieli dziwactwa zepsutych ludzi, największa część modelowała się na jakiś wzór idealny, pełen dystynkcyi, chłodu, przyzwoitości, ale bez surowszego znaczenia. Powierzchowność i stan umysłów były na równi. Rozmowy toczyły się zabawne, dowcipne, wesołe, ale czcze i plotkami tylko podsycane; jednakże porównywając swoję szlachtę z Żerbów z tém państwem, Aleksy znalazł znośniejszém towarzystwo, w którém się znajdował, a głębiéj zastanawiając się nad obydwoma, jedne wady, jedne ułomności, tęż samę próżność widział w obu, z tą różnicą, że szlachta otwarciéj była sobą, panowie usiłowali przybrać formę pożyczaną. Tu serca daleko zimniejsze były i zastyglejsze, nic ich rozgrzać, nic poruszyć nie mogło; uśmiech towarzyszył najsmutniejszym zagadnieniom, obojętność na nie była widoczną, a egoizm, wszędzie na świecie stanowiący podstawę błędów ludzkich, choć ubrany wytwornie, z rodzajem cynizmu przyznawał się do siebie i nie dziwił nikogo. Nikt się niczém nie zapalał, i wielkim warunkiem przyzwoitości było lodowate ostygnienie, mające dowodzić rozumu, a przekonywające tylko o wyżyciu i starości serca. Prezes Karliński, ze swą elegancyą przy siwiejących włosach i zaprzątnieniem ciągle go naprowadzającém na krytykę urzędnika, którego chciał zająć posadę; pułkownik Delrio, udający w inny sposób młodzika i człowieka dobrego tonu, choć się często przez powlokę tę przebijała kordegarda i stare wojskowe nałogi, grali tu niemal pierwszą rolę...
Obok nich stał zaraz hrabia Zamszański, typ zbyt znajomy w świecie i literaturze, by się długo nad charakterystyką jego rozciągać potrzeba. W powieściach naszych aż do zbytku mamy tego rodzaju postaci, krytyka nieraz już wyrzucała powtarzanie ich, nie bez pozornéj słuszności, ale możnaż odmalować wyższe towarzystwo nasze pominąwszy pana-kosmopolitę? Spotykamy go co krok w życiu, nie dziwujmy się, że pisarz musi to tak częste zjawisko odwzorowywać mimowoli. Hrabia ów był tak hrabią, jak wszyscy za granicą majętniejsi Polacy; pierwszą myśl podał mu podobno szwajcar hotelu we Lwowie, który podróżnego grafem przywitał, wypisując imię jego na tablicy; w Rzymie zostawszy kawalerem Złotéj Ostrogi, w oczach własnych miał się już za usprawiedliwionego, że w milczeniu dawany tytuł bez protestacyi przyjmował. Poszło we zwyczaj nazywać go panem hrabią, i pan Zamszański, zresztą dobry szlachcic, był już hrabią par politesse, bez opozycyi. Nie młody już, siwiejący, ale nie pozwalający sobie postarzéć się, pan Piotr sztywno się trzymał, suknie nosił obcisłe, ubierał się bardzo starannie, golił dwa razy na dzień, i mówił z zapałem o loretach paryskich. W kraju bywał tylko przypadkowo po pieniądze, lub dla interesów; rzeczywistą jego ojczyzną były koleje żelazne i z kolei wszystkie stolice. Lato spędzał zwykle u wód, których nie pijał, w Baden-Baden, Homburgu, Ems, Ostendzie wreszcie, jesień w Anglii lub Włoszech, zimę gdzieś na południu w Neapolu, Sycylii. Zwiedził Europę całą, byt trochę w Konstantynopolu, trochę w Algierze i trochę w Egipcie; ale podróże jego odbywały się w ten sposób, że hrabia nie mógł się z nich więcéj nauczyć nad to, o czém wszyscy wiedzieli, co nigdzie z domu nie ruszyli. Nie szło mu wcale o poznanie krajów: koléj żelazna i statek parowy, w niedostatku ich poczta lub dyliżans, przenosił Zamszańskiego z ogniska do ogniska... tak, że wcale nie widział nawet świata, który przelatywał upakowany w pudelku. Za to w pewien sposób znał stolice doskonale, obyczaj dworu, ekwipaże dworskie, kluby, traktyernie, zabawy i główne domy, w których świetne bywały bale. Sławne galerye zwiedzał za pańszczyznę, ażeby mógł powiedziéć, że zna Madonnę Sykstyńską, noc Correggia, że był w trybunie florenckiéj, że dotykał fresków Rafaela... ale o obrazach i dziełach sztuki ledwie mógł nauczyć, w jakich ramach są oprawne, gdzie się farba obsypała, lub jaką za nie zapłacono cenę. Upodobania nie miał w niczém, ale o wszystkiém mówił gorąco i bez krzyczących fałszów; obfitował prócz tego w anegdotki, w drobnostkowe postrzeżeńka i t. p. Zbierał sobie i pokazywał ciekawsze bilety, anonse, adresa i pełny miał ich portfel; pamiętał doskonale, gdzie kogo widział, w jakim stroju, sławniejszych ludzi słowa nawet powtarzał, choćby najmniéj znaczące, i czcił w ogólności wszystko i wszystkich, co oklaskiem okryto za naszemi rogatkami. W kraju naturalnie wszystko znów zdawało mu się lichotą. Pomimo siwizny i pięćdziesięciu kilku lat wieku, hrabia płochy był i powierzchowny jak dziecię, bawił się każdą rzeczą, porywał ją z zapałem, rzucał z obojętnością, zapominał łatwo, rozczulał łatwo, rozstawał ze łzami, a na drugiéj stacyi z popiołem cygara otrzęsał wspomnienia, które wiekuiście trwać miały.
Wspomnieliśmy cygaro: właśnie to była specyalność hrabiego, że się znał doskonale na niém, wybierał je umiejętnie i nigdy nie palił tylko autentycznie najmniéj sześć do dziesięciu lat sklepu mające... Nie mógłby był spać, gdyby pięć tysięcy cygar nie było w domu zapasu... a miał je najrozmaitsze: ogromne, malutkie, czarne, żółte, lekkie, mocne i systematycznie wiedział, kiedy i gdzie jakie zapalić. Słowem, w Hamburgu mógłby był korzystnie użyć swych talentów do sortowania amerykańskiego wyrobu; a tymczasem przyjaciołom służył ochotnie, gdy o kupno chodziło... nikt go w tém nie przeszedł i powszechny téż szacunek płacił za tak znakomitą zasługę...
Wszystko, co nie paliło cygara, w oczach jego było poziomém i nikczemném. Raz na statku parowym na Renie spotkał się pan Zamszański z Lolą Montés, wprzód jeszcze nim hrabiną Landsfeld została; Lola, jak wiadomo, rozmaite miała dziwactwa; nie było towarzystwa, nudziła się. Hrabia właśnie miał tyle ogłady, dowcipu i formy, ile dla niéj było potrzeba; poznali się, pokłócili, pogodzili, dwa tygodnie przebyli razem; Zamszański pogonił za nią potém do Londynu, stracił na przypodobanie się chudéj tanecznicy około tysiąca dukatów, pomimo wielkiéj oszczędności, i odtąd wzdychał, gdy o Loli wspominał, a przyjaciele często go nią prześladowali. W pokoju jego były trzy różne portrety hrabiny, a w portfelu podróżnym jéj fotografia, nigdy go nie odstępująca... Chcąc rozweselić Zamszańskiego, rozmowę potrzeba było wprowadzić na Lolę lub cygara; chcąc go rozjątrzyć, dość było słowo przeciw niéj lub regaliom powiedziéć...
Z hrabią przybył kuzyn jego, kuzyn Karlińskich, kuzyn całego świata przez babki, prababki, ciotki, dziadów i pradziadów, pan Marceli Pietrasz, młody człowiek, bez widocznego majątku, czepiający się wszystkich z kolei, żyjący po domach krewnych i, jak się zdawało, oczekujący ożenienia. Typ to zużyty, ale częsty u nas; nic nie umiał, szkół nie skończył, na pańskich stołach przywykł do wygód i dobrego życia; po francusku mówił, tańcował, cygaro palił, konno jeździł i grał w preferansa. Posługiwano się nim w małych rzeczach dość chętnie, posyłano po sprawunki, obierano podgospodarzem na bale, używano do przyjmowania gości na pogrzebach, i wywdzięczano się grzecznie niewidocznemi datkami. Bardzo oszczędny, Pietrasz grał, wygrywał zawsze, utrzymywał się bez kosztu i czekał téj obiecanéj przez losy panny, która mu wreszcie dom własny i niezależny byt dać miała. Oddajmy mu tę sprawiedliwość, że zawsze uganiając się za dobrém towarzystwem, w niedostatku tylko utytułowanych swych przyjaciół, zjadał bifsztyki marszałków i sędziów powiatowych, nienależących do familii jego i świeżo wyszłych z łona szaréj szlachty.
Zaprezentowano późniéj Aleksego, który wszystkim prezentować się musiał — niejakiemu panu Protowi Odymalskiemu; ten, jak hrabia Zamszański miał specyalność cygar i Loli, był znowu z powołania koniarzem. Dość bogaty człowiek, średniego wieku, był wyrocznią wszystkich stajni, najsławniejszym jeźdźcem w kraju, sędzią na kursach, rozjemcą w kwestyach grzywy i ogona, słowem sportsmanem całą gębą, a raczéj królem koniarzy. Żaden jarmark nie obszedł się bez niego, żadne ważniejsze kupno nie obyło bez jego porady. Słynął szczególniéj z talentu, jaki posiadał, przerabiania chmyza najniejpokaźniejszego na wcale pięknego konia, a to prawie w oka mgnieniu. O nim to rozpowiadano w Berdyczowie, że u jakiegoś szlachcica kupiwszy cztery chabety, ku końcowi jarmarku jemuż je samemu odprzedał, a dawny właściciel poznał się dopiéro z własną czwórką na pierwszym popasie. Wystrzydz, oczyścić, umyć, poddłubać, zamalować, wykurować, sprostować nie potrafił tak żaden konował; charakter nawet konia mienił się w jego ręku, dodawał ognia, uspokajał, jak mu było potrzeba...
W handlu końmi naturalnie nie można pytać bardzo ścisłego postrzegania prawideł sumienia i uczciwości; tu prawem jest sławne: — od żłobu do żłobu... śmiał się téż pan Prot, gdy mu kto oszukaństwo wyrzucał i odpowiadał z dumą:
— Mój drogi, potrzeba się znać, miałeś oczy...
W ostatku, jeśli się kto gniewał jeszcze, pojedynek miał zawsze w rękawie i strzelać się ofiarował, ale pieniędzy oddać nigdy. I było mu dobrze z tym frymarkiem, a wesoło sobie hulał, żonie zostawując gospodarstwo i dzieci, sam pędząc życie na bryczce i w męskich towarzystwach. Znakomity i to był w swoim rodzaju człowiek, a kochano go niezmiernie, bo z ludźmi żyć umiał, i do wypitéj i do wybitéj, do kart, do śpiewki, do kieliszka, słowem nieoceniony człowiek. Brata rodzonego-by oszukał na koniu, ale to znowu inny interes: koniarstwo ma prawa swoje. Pan Prot Odymalski, z imienia, ze związków, z majątku, należał już do panów, a choć makiniował, nie poniżało go to wcale; dowodził nawet, że rycerską miał żyłkę i dlatego tak kochał konie... Żył na stopie pańskiéj, dom miał otwarty, i okolica przepadała za nim; czując téż swą wziętość pan Prot górą głowę nosił, a pistolet zawsze mając w kieszeni, nie bardzo był grzeczny; uchodziło to za rubaszność i popularność.
Brat rodzony pana Prota, pan Jan Odymalski, prawie równego z nim wieku, także się tu znajdował; ten wcale do niego nie był podobny. Ani tych wąsów, ani téj postawy, ani jego zamaszystości nie miał w sobie; włosy krótko ostrzyżone, twarz wygolona do włoska, oko bez blasku, ubranie skromne; przecie wszyscy mu się nisko kłaniali, bo to był jeden z najbogatszych ludzi w kraju...
Z pięknéj ale zadłużonéj fortuny, którą Prot podniósł posagiem żony, pan Jan doszedł kilku tysięcy dusz i kapitałów; choć mówią, że w ogólności my żyłki do przemysłu i handlu nie mamy, wyjątkiem był nasz kapitalista. Grosz był dla niego celem, reszta rzeczą podrzędną; dobijał się go skrzętnie, powolnie, umiejętnie i choć w ogólności uczciwie, ale téż bez litości dla ludzi i bez względu na nich najmniejszego. Ściśle sprawiedliwy, nie popełnił nigdy nic nieprawego, nic, za co-by mógł odpowiadać przed ludźmi; z Bogiem i sumieniem osobny prowadził rachunek. Płacił, co był winien, o dniu i godzinie naznaczonéj, ale do taczek gotów był zaprządz niewypłatnego wierzyciela... Surowy dla siebie i dla wszystkich, uznawał w milczeniu, że są rzeczy, które ludzie wyżéj grosza kładną; pozwalał na to, ale postępowaniem okazywał, że nie podziela ich błędu. Nie sprzeczał się, nie obwiniał drugich, nie bronił siebie, a cichaczem i z wytrwałością robił swoje. Pan Bóg nie obdarzył go ani szczególną zdolnością, ani umysłem bystrzejszym nad innych, owszem, pojęcie miał leniwe, nauki mało, ale za wszystko stawała mu wola... Wielką tą dźwignią, bez pomocy innych środków, doszedł majątku, i dobił się powszechnéj czci, na którą w istocie zasługiwał pracowitością, wytrwaniem, ale nie brakiem serca, poczytywanym za jakąś tęgość charakteru. W majątkach pana Jana włościanom źle się nie działo, ale ściśle oddając im, do czego był obowiązany, ani słowem, ani czynem nie dowiódł im współczucia, miłosierdzia, litości; w pracy nie folgował, w smutku nie pocieszał, winnych nie oszczędzał; przemawiał krótko i surowo, a grosza swego nie darował i umierającemu.
Majątki mając rozrzucone w różnych kraju stronach, pan Jan ciągnął z nich najrozmaitsze korzyści: wyrabiał klepkę, belki, smołę, sukno, a gdy pora przyszła na cukier, wziął się do buraków. Prędko jednak postrzegłszy, że na łasce Niemców niewiele dokaże, nic nie mówiąc nikomu, wziął paszport, pojechał do Francyi i Niemiec, przeterminował kilka miesięcy w fabrykach i powróciwszy już był w stanie sam kierować cukrownictwem, które mu doskonale poszło.
Jakkolwiek znano dobrze pana Jana, że nikomu nie pomoże, i dla nikogo nic darmo nie zrobi, pieniądz dawał mu wziętość, urok, pierwszeństwo; uśmiechali się do niego, jak do ładnéj kobiety, starzy i młodzi, co on zresztą zimno, obojętnie i jak hołd należny przyjmował.
W téj gromadce panów, oprócz kosmopolity, starego kochanka Loli z kuzynkiem Pietraszem, prócz dwóch Odymalskich, koniarza i przemysłowicza, były i inne ciekawe typy; był naprzykład pan Albert Morszaniec, człek pięknego imienia i piękniejszéj jeszcze niegdyś fortuny, dziś całkowicie dwoma rozwodami i rozmaitém używaniem świata zrujnowany, któremu pozostał tylko klucz jeden z pałacem, kochanka, któréj się pozbyć nie mógł, gusta pańskie i postawa arystokratyczna. Nie znać było na nim wcale ruiny upadku i rozpaczy; owszem, wesół był, śmiał się, grał grubo, i na szlachtę patrzał z wysoka, pewien będąc, że spadek jaki znowu go postawi na nogi. Był to bardzo zresztą dobry człowiek, uczynny, grzeczny dla swoich, dla kobiet nadskakujący, ślicznie mówił po francusku, grał na fortepianie, śpiewał i sekundował do wszystkich pojedynków, jakie tylko się w okolicy trafiały; przyostro czasem obchodził się z wierzycielami, których i wypędzić i wypchać i wodą oblewać i ostrzeliwać kazał, różne im płatając figle, ale miał po części słuszność: ich to łatwowierność była powodem jego ruiny.
Z panem Protem Odymalskim przybył pan Ernest Galonka, człek najmilszy w świecie. Pan nie pan, ale takiéj natury istota, że tylko w sferze wyższéj mógł wyżyć i wytrącony z niéj, jak ryba z wody wyrzucona, zdychaćby musiał.
Ludzi jego rodzaju zwano dawniéj poprostu pieczeniarzami, dziś grzeczniéj nazywał się Galonka przyjacielem panów. Aktor doskonały, przejął ich język, obyczaj, manierę, sposób myślenia, smak, upodobania, wszystko, aż do ostrzygania paznogci; zdaleka przysiągłbyś, że to pan z panów, tak do nich był podobny. W pewnych nawet względach przechodził delikatnością uczuć i podniebienia tych, którzy mu za wzory służyli: nikt nadeń lepiéj się nie znał na jadle, przysmakach, winach i cielesnych przyjemnościach... Choć się wychował na kaszy hreczanéj i skwarkach, choć u wdowy, u któréj stał na stancyi, nieraz może zjadł świecę łojową w wieczerzy, a kocie pierogi na śniadanie, nabył jednak takiéj wprawy w rozpoznawaniu dobroci trufli, bukietu win i ocenianiu sosów, że gdy szło o stół, brano go za superarbitra. U szlachty nie bywał nigdy, bo chleba podsitkowego jeść nie mógł, białéj sztukamięsy nie cierpiał, a ze słoniną był w stosunkach nadzwyczaj ostrożnych. Coby tam zresztą robił? ktoby tam mógł jego wysokie teorye preferansa, system kolei win i potraw, rozumowania o bifsztyku i analizę strasburskiego pasztetu pojąć i należycie ocenić! Myśl jego sięgała wyżéj; stał się potrzebnym wyższemu towarzystwu, zrzucił kapotę szarą nazawsze, wykoncypował sobie wuja biskupa, ciocię starościnę, zapisał się do panów i z niemi na wieki zaślubił. Puściwszy swoich kilku chłopków dzierżawą, cały rok jeździł po znajomych, grał, pił, jadł, wesoło się bawił, i mówiono, że grosz nawet zbierał; najczęściéj przebywał u pani Jeremiaszowéj D..., któréj mąż mieszkał za granicą, staréj już dosyć kobiety, i téj służył za przypomnienie młodości, jak mówili ludzie złośliwi... To pewna, że w domu jéj rządził jak w swoim, a kucharz przychodził do niego po rozkazy, gdy się tylko zjawił.
Oprócz wymienionych, był jeszcze pan Kalasanty Spański, niemłody człowiek, który całe życie spędził pisząc historyę wysp Balearskich. Przepisywał już ją dwudziesty szósty raz, coraz inną dorabiając przedmowę; bawił się także tworząc kolekcyę motylów i chrząszczów... Namiętnością jego było uchodzić za uczonego, chociaż prawdą a Bogiem wiadomości bez ładu schwycone, brak zupełny talentu i systemu, na kompilatora go tylko kwalifikowały. Najzacniejszy ten człowiek, gdyby nie skąpstwo, miałby wiele pięknych przymiotów; nigdy dobrowolnie źle nikomu nie zrobił... Synowiec jego, pan Józef Spański, wyglądający sukcesyi po bezdzietnym stryju, który mu już motyle i chrząszcze zapisał testamentem, rozporządzenie z resztą zostawując dojrzalszemu rozmysłowi — chorował na zapalczywe myślistwo. Polowanie było jego manią, Gierard bohaterem; abonował „Journal des Chasseurs“, pisał do niego artykuły i miał za ograniczonych i bez uczucia tych, którzy się do zajęczych uszów i lisiego ogona nie rozpalali, jak on, do szaleństwa.
Oprócz tych panów, żeńska część towarzystwa składała się z pani pułkownikowéj, grającéj rolę gospodyni domu na złość prezesowi, z Anny, któréj uśmiech i piękność ozłacały salon Karlińskich, z ślicznéj Poli, pełnéj zawsze życia i pociągającéj ogniem, który pałał na jéj ustach, i kilku dam przybyłych. Z tych parę tylko wspomnimy. Najpierwszą na kanapie była żona pana Prota Odymalskiego, którą poufale nazywano matką rodu, kobieta form wspaniałych, powagi wielkiéj, wychowana niegdyś starannie, co dziś jeszcze znać było, i przejęta wielkością posłannictwa swego w wychowaniu potomków znakomitéj familii Odymalskich, herbu Wczele. Macierzyństwo jéj zaślepiało biedną i prowadziło do najdziwniejszego pojęcia swoich obowiązków. Odymalscy wydawali się jéj krwią i pokoleniem wybranych; chłopców i córki hodowała wpajając im znakomitość familii, do któréj należeli, i potrzebę utrzymywania swéj godności. Baczna nadewszystko na to, ażeby się nie mieszali z nierównemi sobie, trzymała w domu synów i już ich wykształciła na paniczyków tak delikatnych uczuć, nerwów i gustów, że spokojnie o przyszłość ich zasypiać mogła. Pomimo fałszywego pojęcia dobra dzieci i skrzywienia kierunku w ich wychowaniu, oddajmy sprawiedliwość: była to najlepsza i najczulsza matka, z czego choć trochę chluby szukała, choć o tém bardzo mówić lubiła, nie godzi się jéj mieć za złe — wszyscyśmy słabi; nie każdy ma zresztą szczęście urodzić się Odymalskim, a komu to Pan Bóg dał, cenić powinien los, jaki wygrał na wielkiéj życia loteryi.
Siostra hrabiego Zamszańskiego, baronowa Wulska, wdowa po człowieku, który jéj dwoje dzieci i niezmierną moc długów zostawił, tém tylko, że była kiedyś młodą i ładną, należała jeszcze do grona kobiet. Po śmierci męża wzięła się czynnie do interesów majątkowych i w tych utopiła resztę uczucia, wdzięku, wszystkich władz swoich używając do podźwignienia fortuny. Strój jéj zaniedbany, roztargnienie, nastawianie ucha na najpraktyczniejsze kwestye handlu, sprzedaży, nowych rozporządzeń tyczących się posiadłości ziemskich, dawał jéj cechę wybitną kobiety jurystki. Korzystając z okoliczności, jednego radziła się o adwokata, jakiego użyć miała, drugiemu opowiadała, jaką ma podać prośbę do sądu używając terminów technicznych, z trzecim konferowała o cenie wódki. Zagadnięta o czém inném, uśmiechała się tylko. Na wypadek wszelki miała z sobą dla poradzenia się z prezesem, jeśliby czas pozwalał, kopię ukazu Opieki, rezolucye rządu gubernialnego i notę swego plenipotenta petersburskiego. Nie było pracowitszéj, ale nie było téż nudniejszéj nad nią kobiety; wszyscy uciekali od niéj, i na wesołe zebranie sama jéj bytność rzucała jakiś mrok nieprzebity. Palce miała chude, długie, z których ślady atramentu nie schodziły nigdy; na ręku worek, z którego wyglądały papiery, nawet gdy na imieniny jechała.
Znajdowała się tu i pseudo-hrabina Jeremiaszowa D... w któréj to domu zamieszkiwał najczęściéj pan Ernest Galonka, posądzony o bliskie z nią stosunki. Niegdyś nadzwyczajnéj piękności, zachowała z niéj jeszcze chęć przypodobania się, nos suchy, oczy wpadłe czarne, usta ładne, ale już nieotwierające się, by braku zębów nie zdradziły, i płeć, któréj białość jako tako przedłużały kosmetyki. Mówiła tylko po francusku, stroiła się niezmiernie, i była najlepszego tonu; na małe w jéj życiu usterki nie zwracano baczności, gdyż zbyt może czuła, umiała tak zawsze łódką swoją kierować, że się o żaden skandal w oczy bijący nie rozbiła... Przebaczmy znowu słabości ludzkiéj! Pan Ernest był może jéj ostatnią deską ocalenia; trochę ją kompromitował, ale u schyłku młodości przedłużonéj, sercem czy głową największe się zawsze robią szaleństwa! Zresztą pani Jeremiaszowa była tak miła i grzeczna, tak uczynna i uprzedzająca, a tak dobrego towarzystwa!
Nie liczym innych mniéj wybitnych postaci, opuszczając umyślnie tłum istot albo podobnych do poprzedzających, bo w świecie tym najwięcéj jest startych typów jednego stępla, albo zbyt obszernego potrzebujących komentarza, by się w całéj swéj oryginalności ukazały.
Aleksy unikając i nowych znajomości i oczu zwróconych na się, w kątku najmniéj widocznym zamyślony przyglądał się towarzystwu, gdy przy nim zaszeleściała suknia, i zdziwiony ujrzał obok siebie uśmiechnioną twarz Poli.
Tego dnia Pola była tak piękną, tak piękną, że Julian oczu od niéj oderwać nie mógł; miała tylko białą z niebieskiemi wstążkami sukienkę, niebieskie we włosach ozdoby, które ich barwę złocistą podnosiły, a białe obnażone rączki i ramiona zachwycały posągowością swych kształtów. Obok Anny, któréj surowa piękność poetyczna wzbudzała podziw i poszanowanie, Pola drobniuchna, wesoła, trzpiotowata i paląca namiętnością, stała jak umyślnie dobrana sprzeczność... pierwsza niepokoiła serca i porywała w krainę poezyi, druga zdawała się ożywioną figurynką z najlepszego Vatteau lub Boucher’a.
— Dlaczego pan tak siadłeś w kątku? — odezwała się śmiało do Aleksego — czemu się pan nie chcesz przybliżyć do towarzystwa?...
— Jestem w niém obcy...
— I nie ciekawy je poznać? czy tak sama powierzchowność go zraża?...
— Przestrasza, powiedz pani...
— Doprawdy? mnie ona więcéj rozśmiesza niż przestrasza...
— Pani to świat nie obcy...
— Mylisz się pan — odpowiedziała Pola z żywością osobliwszą — to świat nie mój, choć w nim zostałam wychowaną i przywykłam do niego, bom sierota i na świecie nie mam nigdzie swoich!! Żyjąc w nim od dzieciństwa, powinnam była zabłądzić i sądzić się w domu własnym... nie, nie! jakiś instynkt myśl moję i tęsknotę gdzieindziéj prowadzi... Wiesz pan, że nieraz patrząc na Żerby zazdrościłam mu tego starego dworu wśród gęstych lip... zazdrościłam życia w tych domkach... malutkich, pod strzechą słomianą...
Oczy jéj łza zwilżyła... Pola płakać i śmiać się mogła zarazem... białe jéj ząbki pokazały się z ust koralowych...
— Przyszłam do pana — dodała — bośmy tu podobno my tylko dwoje obcy i wygnańcy... powinniśmy wspierać się wzajemnie.
— Ja zapewne, ale pani?
— Ja więcéj jeszcze od pana! nie lubię kłamstwa i nie udaję, czém nie jestem... Pan Julian musiał panu choć wspomniéć o sierocie...
I badające oczy wlepiła w niego; Aleksy zląkł się pytającego jéj wejrzenia, obawiał się, by niém prawdy nie dobyła z głębi duszy... zmieszał się i zaczerwienił.
— Julian nic mi nie mówił!
Pola poznała, że skłamał, przeczuła, że dla Aleksego towarzysz dawny nie miał tajemnic, z rumieńca jego dowiedziała się wiele...
— Kłamać nie ładnie — odparła cicho. — No, nie mówmy o tém... jak się panu podobała Anna? — spytała po chwili.
Aleksy znowu na tak nagłe, niespodziane zapytanie zarumienił się podwójnie i skłopotał nie wiedząc, co odpowiedziéć.
— O! pan się mnie obawiasz! — przyjacielsko wlepiając oczy w niego, zawołała Pola — mów pan prawdę... ja pana nie zdradzę...
— Zaledwiem ją widział, a znam ją tak mało!
— Fe! fe! pan kłamiesz ciągle; naprzód, dobrzem uważała, że z niéj nie spuszczałeś oczu... powtóre, trzebaż ją znać długo, żeby ocenić? Nieprawdaż, że to anioł upadły na ziemię za to może, że zapatrzywszy się na rozbijające się w przestrzeni światy, cichszym głosem nucił Bogu hozanna! Nie prawda, że dość spojrzéć na nią, by w niéj poznać istotę wyższą, wybraną, idealną!
— A! zgadłaś pani myśl moję.
— Byłam tego pewna... Serce, umysł, postać, wszystko w niéj na równi, wszystko doskonałe: jest to dyament czysty, na którym nie ma skazy najmniejszéj; przy niéj tak mi wszyscy maleją, tak się okazują ułomni... tak nią jestem popsuta...
— A! i Julian to rzadkie serce... i umysł rzadki — mimowolnie wyrwało się Aleksemu, który rozmowę chciał zwrócić...
Pola z kolei zarumieniła się mimowolnie, drgnęła i pod wzrokiem Aleksego ukryć nie umiała wrażenia, jakie na niéj zrobiło to imię.
Co gorsza, nie znalazła w ustach odpowiedzi... porwała się nie umiejąc pohamować, i pobiegła...
Zdala na pozór nie zważając na nich, Julian widział tylko zbliżenie się Poli do Aleksego i uczucie zazdrości ścisnęło mu serce, kołował, zbliżał się i wreszcie usiadł przy Drabickim.
— Coście to mówili z Polą? — zapytał niespokojny.
— Była to jedna z tych rozmów, z których zdać sprawy nie można... doprawdy... nie wiem... śmiała się z czyjéjś sukni, uczyła mnie osób, których nie znam...
— Czegoż się tak w końcu zarumieniła?
— Alboż zarumieniła się? nie wiem doprawdy...
— Ty nie wiesz! — potrząsając głową, rzekł Julian — zwodź kogo chcesz, ale nie mnie...
Właśnie gdy to mówili, służący wygalonowany zbliżył się, na srebrnéj tacy niosąc Annie jakąś paczkę opieczętowaną; uwaga Juliana i wszystkich gości zwróciła się na solenizantkę.
— Od stryja Atanazego! — zawołała Anna spoglądając na kopertę...
— Od Atanazego, a czemuż sam nie przyjechał! — rzekł prezes — zawsze dziwak!
Anna nie znalazłszy listu, szybko otworzyła paczkę, na którą oczy wszystkich były zwrócone i zamiast jednego z tych cacek, jakie zwykle w dzień imienin ofiarują kobietom, po tacy rozsypał się ogromny hebanowy różaniec... Na końcu jego bielała misternie z kości słoniowéj wyrobiona główka trupia, i krzyż z Chrystusem opromieniony dokoła wielką splecioną z ciernia koroną...
Godła śmierci i cierpienia... wszyscy odwrócili oczy, Julian się zżymał, prezes nie mógł się wstrzymać od wykrzykniku:
— A! cóż za niepoprawny dziwak! ale godziłoż się...
— Jakże można coś podobnego przysłać na imieniny! — powtórzyli inni.
— Ale kochany prezesie — łagodnie odezwała się Anna, całując nogi Chrystusowe — mógł że stryj Atanazy piękniejszy i milszy zrobić mi podarek? Modlitwa, cierpienie, przykład Chrystusa... przypomnienie śmierci, sąż to rzeczy złéj wróżby? Ja-m z tego szczęśliwsza niż z najkosztowniejszéj fraszki, w któréj-by żadnéj nie było myśli...
I różaniec czarny przycisnęła do piersi.
Pola, która chwyciła ją była za rękę, i łzy już miała w oczach, w milczeniu, wymowném wejrzeniem uwielbienia objęła Annę; Aleksy, patrząc na ten obraz, osłupiał z zachwycenia, ale całe towarzystwo, nie wyjmując nikogo, uczuło silnie niestosowność téj myśli śmierci i cierpienia, która się odbiła w sercach wszystkich. Żadna z pań nie wzięła w rękę różańca; szeptano i ruszano ramionami na stryja Atanazego; prezes się zżymał, Julian oczyma gonił za Anną.
Twarz jéj wszakże nie okazywała, by ją to, co za jakąś przepowiednię złowrogą uważano, dotknęło i obeszło... uśmiech nie zszedł z ust jéj, oczy jaśniały nieziemską radością i zadumaniem... długo wpatrywała się w Chrystusa i cierniową koronę; wreszcie widząc, że różaniec robi przykre na paniach otaczających wrażenie, wyszła z nim do swego pokoju.
Pola zbliżyła się do Aleksego, którego jakby przeczuwając sympatyę jakąś, jakby szukając przyjaciela, goniła ciągle oczyma... co Juliana pobudzało do zazdrości i gniewu prawie.
— Widziałeś pan? — zapytała...
— Widziałem, i tak dalece nie pojmuję tego podarku tak niezwyczajnego, że chyba mi go pani wytłómaczy.
— Żeby go zrozumiéć, musiałbyś pan poznać stryja Atanazego — odpowiedziała Pola, — długoby o nim mówić potrzeba, lecz zaprawdę ciekawy człowiek... Widziałeś pan Annę, jak przyjęła cierniową koronę... Anioł! panie, anioł! — zawołała z zapałem. — Jak wpośród nas, istot bojaźliwych i ziemskich, olbrzymią jest i obcą!
Aleksy stał zadumany...
— To prawda — rzekł mimowolnie — człowiek boi się do niéj przemówić, tak mi zdaje się świętą i czystą... oddech i słowo, myśl i wejrzenie nasze skalaćby ją mogły.
— Jéj nic nie skala! — przerwała Pola z zapałem, ale dobrze zauważywszy uwielbienie, z jakiém mówił Aleksy. — Cieszę się, że choć pan oceniłeś ją i pojąłeś jak ja... Będę się miała z kim moją czcią dla niéj i miłością podzielić!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.